Tytuł oryginału: E stata Lei! La Madonna e le conversioni
© Editrice Shalom, 2022 www.editriceshalom.it
Tłumaczenie:
Paweł Borkowski
Redakcja:
Krystyna Stobierska
Skład i łamanie: Monika Balwierz
Projekt okładki:
Ewa Burdzicka
Zdjęcie na okładce: Adobe Stock
Cytaty biblijne pochodzą z: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Najnowszy przekład z języków oryginalnych z komentarzem © Edycja Świętego Pawła, Częstochowa 2011
ISBN 978-83-8131-547-0
© Edycja Świętego Pawła, 2023
ul. Św. Pawła 13/15 • 42-221 Częstochowa
tel. 34.362.06.89 • e-mail: edycja@edycja.com.pl
www.edycja.com.pl
Dystrybucja:
Centrum Logistyczne Edycji Świętego Pawła
ul. Hutnicza 46 • 42-263 Wrzosowa k. Częstochowy
tel. 34.366.15.50 • e-mail: dystrybucja@edycja.com.pl
Księgarnia internetowa: www.edycja.pl
Przedmowa
Święty Jan na początku swojej Ewangelii niemal-
że zrozpaczonym głosem woła: „Boga nikt nigdy nie widział” (J 1, 18). To prawda, dramatyczna prawda! Pomimo to wszyscy chcielibyśmy wiedzieć coś o Bogu: Jak On „wygląda”? Jakie ma „serce”? Jakich „uczuć” doświadcza? Na te pytania nikt jednak nie odpowie; współtworzą one brzemię naszego życia.
Z drugiej strony wiemy, że nie da się poznać człowieka, jeżeli on nie mówi i nie okazuje tego, co mu w duszy gra. Tym bardziej nie sposób poznać Boga, dopóki On sam nie przemówi i nie odsłoni swojej nieprzeniknionej tajemnicy.
A czy przemówił? Czy pozwolił nam poznać swoją tajemnicę?
Tak, odpowiada św. Jan Ewangelista: „Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca, On nam Go objawił” (J 1, 18). Albowiem Jezus to Bóg, który stał się
człowiekiem, a zatem Bóg, który stał się nam bliski i dla nas dostępny, dostrzegalny dla naszych biednych, cielesnych oczu.
Oczywiście jednak objawienie się Boga obfituje w niespodzianki. Nie może być inaczej, ponieważ On zawsze przekracza granice naszej wyobraźni.
Pewnego dnia Jezus powiedział: „Wiecie, do kogo podobny jest Bóg? Otóż przypomina ojca, który ma dwóch synów. Oni zaś, chociaż darzeni bezmierną miłością, odpłacają ojcu zgoła niezasłużonymi przykrościami. Ci dwaj synowie to wy, właśnie wy!”.
Popatrzmy na młodszego z nich. Pewnego dnia staje przed ojcem i z niesłychaną bezczelnością
oznajmia: „Mam już dosyć przebywania z tobą! Nie podoba mi się takie życie. Potrzebuję więcej przygód, wolności, wrażeń! Daj mi moją część spadku, a ja pójdę ją wydać, dokąd zechcę i jak zechcę!”.
Jak ma postąpić ojciec? Wiem: Powiecie, że powinien powstrzymać syna przed nierozumnym odejściem z domu. Bóg jednak nie może tak działać: Nie może nas zmuszać, żebyśmy byli dobrzy, ponieważ dobroć wymuszona przestaje być dobrocią. Toteż ojciec, czyli Bóg, pozwala synowi się oddalić… Jednakże wraz z jego odejściem traci swoje serce, które cierpi i czeka.
Tymczasem syn zatrzaskuje za sobą drzwi i odchodzi, aby korzystać z wolności – wolności nieprawdziwej, która nie uszczęśliwia i nie prowadzi do spełnienia marzeń, lecz pogrąża w pustce zachcianek i zamyka w klatce nienasyconego egoizmu. Chciałbym to mocno podkreślić: Grzech nie daje szczęścia, tylko przynosi gorycz i rozczarowanie. Dlatego właśnie nie trzeba karać za grzech: On sam przez się nakłada karę i zamienia się w piekło!
Młodzieniec wkrótce się o tym przekonuje. Opuściwszy dom ojca i zerwawszy z nim więź (pamiętajmy, że chodzi o Boga!), nie trafia bynajmniej do krainy cudów, tylko do chlewni, w której zatraca całą swoją godność: „Kiedy wszystko wydał, nastał w tym kraju wielki głód i również on zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł więc i zatrudnił się u jednego z mieszkańców tego kraju, a on posłał go na swoje pola, żeby pasł świnie” (Łk 15, 14-15).
W tym miejscu Jezus przerywa swoją opowieść, pozwalając słuchaczom, żeby wyobrazili sobie ciąg dalszy i dopowiedzieli jakieś zakończenie. Któryś z nich woła: „Ojciec nie powinien przyjąć tego syna z powrotem!”. Inny prostuje: „Nawet jeśli go przyjmie, to powinien wpierw wygarbować mu skórę i kazać mu spać przez miesiąc pod drzwiami domu albo jeszcze lepiej – nocować razem z bydłem. Zasłużył sobie na to!”. Następny dodaje: „Jak można przebaczyć takiemu dziecku? Lepiej je stracić niż odzyskać; ja nigdy więcej nie pozwoliłbym mu wejść do mojego domu!”.
Jezus czeka, aż ludzkie serce wyłoży swoje racje, po czym przedstawia racje Boże – pobudki „serca”, które diametralnie, nieskończenie różni się od naszego. Opowieść toczy się dalej.
Syn już zrozumiał, że zbłądził; zrozumiał, że przegrał wszystko i stracił wszelkie prawa w ojcowskim domu. Postanawia wrócić i wyznać z pokorą: „Ojcze, zgrzeszyłem przeciwko niebu i względem ciebie. Już nie jestem godny nazywać się twoim synem. Uczyń mnie choćby jednym z twoich najemników” (Łk 15, 18-19).
Wyrusza w drogę, a w miarę jak zbliża się do ojcowskiego domu, serce bije mu coraz mocniej i pot spływa po plecach. Młodzieniec rozmyśla o swoim dawnym, szczęśliwym życiu pod zadowolonym spojrzeniem ojca. Miał wszystko, a nie zdawał sobie z tego sprawy! Teraz wszystko stracił i nie może z księgi swojego życia wyrwać tej zabrudzonej karty, którą pokrył nie atramentem, lecz błotem. Tymczasem wszedł na pagórek. Stąd dobrze widzi swój i zarazem nie swój dom, rozpoznaje taras, dostrzega służących, chwyta uchem głosy domowników. Chciałby się wycofać. Już ma się odwrócić i zerwać do ucieczki… Wtem zauważa jakąś postać biegnącą w jego stronę. Czyżby ktoś ze służby? A może to brat albo dozorca, któremu polecono, żeby go przepędził, gdy tylko podejdzie bliżej?
Przygląda się i wpatruje, próbując rozpoznać… To ojciec!
Tak, to stary ojciec. Od chwili odejścia syna nie spędził ani jednego dnia bez przepatrywania widnokręgu, sprawdzając, czy może gdzieś w oddali dostrzeże jakby sylwetkę syna – wprawdzie utraconego, ale przecież syna…
Rzeczywiście bowiem syn zatracił swoje synowskie rysy, podczas gdy ojciec pozostał sobą. Czy mogło stać się inaczej?
Młodzieniec nie zdążył pozbierać myśli, gdy drżący ze wzruszenia ojciec przypada do niego i obejmuje go serdecznie, jak w pięknych dniach dzieciństwa, kiedy wszystko śpiewało i promieniało uśmiechem razem z polnymi kwiatami i gwiazdami na niebie. Syn stoi jak ogłuszony. Czuje się niegodny tych ob-
jęć i już chce wydobyć z serca wyrazy skruchy noszonej w sobie od pierwszego dnia, w którym został posłany na wypas świń. Mówi: „Ojcze, zgrzeszyłem przeciwko niebu i względem ciebie. Już nie jestem godny nazywać się twoim synem” (Łk 15, 21). Jednakże uszczęśliwiony ojciec nie słucha; nie posiada się z radości, że odzyskał syna. Od razu nakazuje przygotować wystawną ucztę. Dziwicie się temu?
Wiem. Taki wszakże jest Bóg, prawdziwy, żyjący Bóg; taka jest otchłań miłości, w której „żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17, 28).
Zasłuchani ludzie już nie pozwolili sobie na żadne komentarze. Wszystkim się wydawało, jakby nagle ujrzeli tajemnicze horyzonty, niezrównane piękno, bezbrzeżne oceany: Ukazała im się tajemnica Boga, tajemnica nieskończonej miłości, tajemnica, którą mógł nam odsłonić tylko Bóg.
Maryja najgłębiej ze wszystkich stworzeń przy-
jęła tę piękną i dobrą nowinę, że „Bóg jest miłością” (1 J 4, 8) – miłością, która nigdy się nie nuży, nieustannie puka do serca i zawsze wychodzi naprzeciw. Matka Boża ujrzała tę miłość na krzyżu w akcie bezgranicznego poświęcenia za wszystkich ludzi, to znaczy za nas, za mnie i za ciebie! Kiedy Jezus konał przybity gwoździami miłości, Maryja usłyszała słowa, których nigdy nie zapomni.
Wskazując na Jana, Jezus powiedział: „Kobieto, oto Twój syn” (J 19, 26). To znaczy: Ty, która osiągnę-
łaś szczyt kobiecości i macierzyństwa, bądź dla niego matką. Od tamtej chwili Maryja bierze na siebie
odpowiedzialne „matkowanie” każdemu dziecku, za które Jezus przelał swoją krew. Tymi zaś, które
najbardziej zasmucają matczyne serce, są niespokojne i uciekające z domu dzieci.
Prawdziwe historie, które za chwilę poznasz, świadczą o nieprzerwanym dziele Maryi. Ukazują Jej macierzyństwo, zawsze czynne i cudownie zatroskane o to, żeby przyprowadzić zbłąkane dzieci do domu Ojca. Przeczytaj, a się wzruszysz i z serca popłyną ci słowa modlitwy Zdrowaś Maryjo – inne od wszystkich.
kard. Angelo ComastriModlitwa do Matki Bożej Wspomożycielki
O Maryjo, pewnego dnia opuściłaś swój nazaretański dom, aby pośpieszyć z pomocą podeszłej wiekiem Elżbiecie. Dzisiaj mnożą się cierpienia, obojętność prowadzi do samotności, a egoizm zamyka i więzi ludzi.
O Maryjo, przybądź nam z pomocą w naszym ubóstwie, dopomóż otworzyć serce i wyciągnąć rękę do bliźniego.
O Maryjo, w Kanie Galilejskiej zauważyłaś trudność, która mogła popsuć uroczystość weselną. Nie udawałaś, że nie widzisz, lecz śmiało zaofiarowałaś się z pomocą i uroczystość została uratowana.
Dzisiaj zwalcza się i prześladuje rodzinę; przybądź nam na pomoc i ocal radość rodzinną.
Niewiasto zawsze wychodząca naprzeciw, czuła niewiasto, która się wzrusza, Matko miłosierdzia:
Daj nam odczuć krzepiące wspomożenie
Twojego matczynego serca i pomóż nam wspierać każdego, kto dzisiaj nas potrzebuje.
Amen.
Rozdział 1
Alfons Ratisbonne
Maryja zdawała się do mnie mówić: „Dosyć!”
Pamiętny dzień
W kolejach losu Alfonsa Ratisbonne’a można dostrzec odbicie przepięknej stronicy z Ewangelii: „Gdy Jezus zobaczył Matkę i stojącego obok ucznia, którego miłował, zwrócił się do Matki: «Kobieto, oto Twój syn». Następnie rzekł do ucznia: «Oto twoja Matka». I od tej godziny uczeń przyjął Ją do siebie” (J 19, 26-27).
Alfons Ratisbonne podążył śladami św. Jana Apostoła. 20 stycznia 1842 roku, wszedłszy do kościoła św. Andrzeja wśród Zarośli (Sant’Andrea delle Fratte) w Rzymie, otrzymał widzenie, które zaowocowało przemianą jego życia. Od razu też uznał w Maryi swoją matkę i „od tej godziny przyjął Ją do siebie”, to znaczy udzielił Jej wieczystej gościny w swoim sercu.
Co takiego się wydarzyło w tamtym niezwykłym dniu? Prześledźmy wszystko od początku.
Alfons Ratisbonne przyszedł na świat w majętnej rodzinie żydowskiej jako przedostatnie z dziesięciorga dzieci. Religijność w rodzinie bardzo osłabła, ustępując miejsca postawie antychrześcijańskiej i antyklerykalnej.
Alfons wybrał się na wycieczkę do Rzymu. Z czystej ciekawości wszedł ze swoim znajomym, baronem Teodorem de Bussières, do kościoła św. Andrzeja wśród Zarośli. Działo się to 20 stycznia 1842 roku.
Nagle stało się coś nadzwyczajnego, co spowodowało przewrót w życiu Alfonsa. Teodor ujrzał bowiem, jak jego towarzysz klęczy przed ołtarzem św. Michała pogrążony w ekstazie. Oddajmy wszakże głos samemu Teodorowi, który dwa dni potem tak pisał do Alfonsowego brata:
Przystąpiwszy do niego, dotknąłem jego ramienia trzy czy cztery razy. Obejrzał się na mnie ze złożonymi rękami i zalaną łzami twarzą, której wyrazu nie zdołam opisać. (…) Wyjął nareszcie otrzymany ode mnie cudowny medalik i całował go ze łzami. (…) słyszę tylko wśród łez powtarzane słowa: „Ach, jakże jestem szczęśliwy! Jak dobry jest Pan Bóg! Jakiż skarb
łaski i szczęścia stał się moim udziałem!”1.
1 Cytat na podstawie: Cudowne nawrócenie Izraelity Alfonsa Ratisbonne (…) według pism wiarogodnych osób, Leszno–Gniezno 1842, s. 18 (przyp. tłum.).
Gdy minęło chwilowe wzruszenie, Alfons został odprowadzony najpierw do hotelu, a następnie do ko-
ścioła Najświętszego Imienia Jezus (Il Gesù). Tam ksiądz Filip Villefort chciał wysłuchać, co nasz bohater widział i przeżył. Chętny do rozmowy Alfons wyznał, ściskając w dłoniach cudowny medalik, że ujrzał Najświętszą Maryję Pannę. Kapłan polecił mu zapisać owo wyjątkowe doświadczenie. Oto niezwykła opowieść z nieoczekiwanym zakończeniem:
Po kilku chwilach pobytu w kościele odczułem dziwny niepokój w sercu. Wznoszę oczy do góry i widzę cały kościół znikający przede mną; całe światło skupiło się w jednej kaplicy, a wśród promieni stanęła przede mną na ołtarzu Najświętsza Maryja Panna w chwale, pełna łagodności i dobroci, tak jak Ją przedstawia ten medalik. Jakaś nieznana siła pociągnęła mnie do Niej. Najświętsza Panna dała mi ręką znak, żebym uklęknął, i kiedy klęczałem, zdawała się do mnie mówić: „Tak jest dobrze!”. Nie wypowiedziała ani słowa, ja jednak wszystko rozumiałem2.
Alfons dodaje:
Pomimo że Najświętsza Maryja Panna nie wyrzekła do mnie ani słowa, w Jej obecności zrozumiałem całą grozę tego stanu, w którym żyłem, szpetotę grzechu oraz piękno religii katolickiej – krótko mówiąc, pojąłem wszystko3.
2 Zob. tamże, s. 19.
3 Tamże.
Złożywszy publiczne świadectwo, Alfons przyjął chrzest z rąk kardynała Patriziego, a później został kapłanem w Towarzystwie Jezusowym. Współpracował ze swoim bratem, księdzem Teodorem, który także się nawrócił i założył Zgromadzenie Sióstr Matki Bożej z Syjonu. Maryi wystarczy medalik
Alfons Ratisbonne stracił matkę, kiedy miał cztery lata, ojca zaś – w wieku lat czternastu. Wówczas wspomagał go bogaty stryj Ludwik, bezdzietny bankier, który zadbał o jego wykształcenie. W tym miejscu zapoznajmy się z opowieścią samego Alfonsa, który tak pisał w liście do pana Dufriche-Desgenettes, założyciela i przełożonego Arcybractwa Matki Boskiej Zwycięskiej:
Rozpocząłem naukę w Kolegium Królewskim w Strasburgu, gdzie jednak czyniłem postępy raczej w zepsuciu serca aniżeli w nabywaniu kultury. Było to około roku 1825 (urodziłem się 1 maja 1814 roku). W tym czasie mój brat Teodor, z którym wiązano wielkie nadzieje, zadeklarował się jako chrześcijanin, a wkrótce potem mimo wywołanego tym faktem przygnębienia poszedł jeszcze dalej: Przyjął święcenia kapłańskie i sprawował posługę w tym samym mieście, na oczach zawiedzionej rodziny.
Byłem wówczas młody. Postępowanie brata przyjąłem z niesmakiem; znienawidziłem jego szatę duchowną i jego samego. Wychowany wśród obojętnych
chrześcijan, nie odczuwałem wcześniej ani sympatii, ani niechęci do ich religii; jednakże po nawróceniu mojego brata, które traktowałem jako niezrozumiałe szaleństwo, nabrałem przekonania o fanatyzmie katolików i odrazy do nich.
Posiadałem wówczas własny majątek, ponieważ we wczesnym dzieciństwie straciłem matkę, a później także ojca, i pozostawałem pod opieką mojego szacownego stryja, który jako człowiek bezdzietny przelał wszystkie uczucia na dzieci swojego brata. Stryj ten starał się sprawić, żebym związał się z bankiem, którego był właścicielem. Studiowałem prawo w Paryżu, a później stryj wezwał mnie do Strasburga i dokładał wszelkich starań, abym z nim pozostał. Nie zliczyłbym prezentów od niego: konie, maszyny, podróże. Szczodrze obsypywał mnie podarunkami i nie odmawiał żadnej mojej zachciance. Do tych dowodów uczucia dodał bardzo wyraźną oznakę zaufania: Upoważnił mnie do swojego majątku, a ponadto obiecał udział w zyskach jako wspólnikowi banku; obietnicę tę spełnił 1 stycznia 1842 roku, kiedy przebywałem w Rzymie.
Stryj wytykał mi tylko jedno: „Zanadto podobają ci się Pola Elizejskie”. Rzeczywiście, myślałem wyłącznie o przyjemnościach. Marzyły mi się li tylko zabawy i rozrywki, którym ochoczo się oddawałem.
Żydem pozostawałem jedynie z nazwy, ponieważ nawet nie wierzyłem w Boga. Nigdy nie otworzyłem żadnej książki religijnej, a w domu stryja, tak samo jak u mojego rodzeństwa, nie przestrzegano choćby najmniejszego z przykazań judaizmu.
Całkowity brak uczuć religijnych, a więc i nieobecność Boga powodowały w duszy Alfonsa stan głębokiego niezaspokojenia, którego nie mogły złagodzić ani pieniądze, ani rozrywki.
W moim sercu panowała pustka i w niczym nie znajdowałem zadowolenia. Miałem bratanicę, córkę mojego starszego brata, która została mi przyrzeczona, kiedy oboje byliśmy dziećmi. Cieszyła moje oczy swoim wdziękiem, a ja upatrywałem w niej całą swoją przyszłość i wszelką nadzieję na przeznaczone mi szczęście. Trudno byłoby wyobrazić sobie słodszą, milszą i wdzięczniejszą dziewczynę. Z całej rodziny nienawidziłem tylko mojego brata Teodora. On wprawdzie darzył mnie miłością, lecz mnie odrzucał jego strój duchowny, drażniła jego obecność, a mocne, poważne słowa prowokowały do gniewu.
Widok narzeczonej rozbudził we mnie pewne poczucie godności ludzkiej. Zacząłem wierzyć w nieśmiertelność duszy, a ponadto instynktownie jąłem zwracać się w modlitwie do Boga, dziękując Mu za swój pomyślny los. Pomimo to nie znajdowałem szczęścia.
Ze względu na młody wiek mojej narzeczonej, która miała szesnaście lat, uznano za stosowne odłożyć nasze zawarcie małżeństwa. Oczekując dnia ślubu, wybierałem się na wycieczkę. Nie wiedziałem, dokąd pojechać. Moja siostra przebywająca w Paryżu chciała mnie tam widzieć. Serdeczny przyjaciel zapraszał do Hiszpanii. W końcu spodobał mi się pomysł odwiedzenia Neapolu i spędzenia zimy na Malcie w celu wzmocnienia mojego delikatnego zdrowia. W Neapolu pozostałem przez miesiąc, wszystko oglądając i no-
tując; pisałem zwłaszcza przeciwko religii i księżom, którzy w tym mieście wydawali mi się szczególnie nie na miejscu.
Ileż bluźnierstw zawierał mój notatnik! Jeżeli o tym wspominam, to tylko po to, aby pokazać przewrotność mojej duszy. Napisałem do Strasburga, że na Wezuwiuszu piłem za zdrowie wielebnego Ratisbonne’a trunek „Łza Chrystusa” i że te łzy bardzo przypadły mi do gustu.
Tylko nie do Rzymu!
Wcale nie zamierzałem odwiedzać Rzymu. Narzeczona chciała, żebym udał się prosto na Maltę. Przysłała mi receptę mojego lekarza, który zalecał mi spędzić tam zimę i w żadnym wypadku nie jechać do Rzymu, gdyż w mieście tym panowała malaria.
Jednakże Maryja Panna wybiera tajemne drogi, aby przyprowadzić zabłąkane owce do owczarni. Przekonajmy się o tym, czytając dalej relację Alfonsa.
Jakim sposobem trafiłem do Rzymu, tego nie potrafię powiedzieć ani wytłumaczyć. Sądzę, że przez pomyłkę, gdyż zamiast skierować się do sali odjazdów do Palermo, dokąd zamierzałem się udać, znalazłem się na stacji dyliżansów kursujących do Rzymu. Z Neapolu wyjechałem 5 stycznia i dotarłem do Rzymu dzień później, w uroczystość Objawienia Pańskiego. Zapowiedziałem swój powrót na 20 stycznia i zamiar udania się na Maltę.