WIERSZE: NIEWRZĘDA, ZEGADŁO, DOMAGALSKI, WIŚNIEWSKI, SOWICKI
WYWIADY: HADAS TAPOUCHI, JOANNA LECH
PROZA: AUGUSTYNIAK, DROBNIK, FICNERSKI, GRZYWACZ
nr 1 (10) 2016 ISSN 2300-7281
ku l tu ra: sta n na j n owszy
cena
8 zł
(5% VAT)
Spis treści
2
Varia Wywiady
3
10
Z Joanną Lech rozmawia Karolina Sałdecka-Kielak Mam studnię głębinową
45
10
Emilia Walczak Pocztówki z czyśćca literatury (5)
50 54 56
Filip Springer Natalia Nazaruk Jest dobrze Agnieszka Budnik Nie jest źle
26 28
8
Emilia Walczak Abel, twój brat? Emilia Walczak Pasolini na deskach
22 24 25
68
Krzysztof Lichtblau Powojnie. Przepracowanie nieświadomości, czyli psychoterapia historiozoficzna
Tomasz Bohajedyn Mięso z farby, czyli Boże Narodzenie
8 18
61
Wiersze Marcin Zegadło Krzysztof Niewrzęda Maciej Sowicki Michał Domagalski
5 21 53 59 66
Proza Anna Augustyniak Victor Ficnerski Łukasz Drobnik
Znaki czasu Wojciech Albiński Las (z cyklu takich krótkich tekścików o przyrodzie – „Polska. Antyreportaż”)
68
Radosław Wiśniewski
P. P. Pasolini Filip Fierek Pasolini Abla Ferrary
Karolina Dzimira-Zarzycka Jak sfotografować polską amazonkę? XIX-wieczne fotomontaże i Anna Henryka Pustowójtówna
Sztuka
Literatura
Maciej Robert Literacka mapa Europy Środkowej (I)
Małgorzata Major Czy hip-hop to kultura starych ludzi?
30 40 64
Małgorzata Major Pole core: słowiański szyk
Z Hadas Tapouchi rozmawia Agnieszka Czoska Teraz jestem tutaj, Żydówka z Izraela opowiadająca o cierpieniu innych
Agnieszka Budnik O przyjaźni. Bieńczyk, a do tego Bono, Stalin i inni
Filip Fierek Bertillon, Galton and Duchenne are still with us. Nowe formy panoptyzmu
Marek Grzywacz
Recenzje Notki o autorach
6 39 48 72 73 84
Zadanie współfinansowane przez Miasto Bydgoszcz
WYOBCOWANIE k u l t u ra : s ta n n a j n owsz y n u m e r 1 (10) 2016
redaktor naczelny: Marek Maciejewski redakcja: Daria Mędelska-Guz, Marcin Karnowski, Karolina Sałdecka-Kielak, Michał Tabaczyński, Emilia Walczak
Przy dzisiejszych formach komunikacji, w dobie dominacji mediów, mówienie o istnieniu obcych kultur jest jedynie sprytnym myślowym zabiegiem. Kultura w dwudziestym pierwszym wieku nie ma jak być obca. Tworzenie mrocznych wizji o nadciągającej, niosącej samo zło odmienności stało się modne i dochodzi z wielu miejsc Europy. Wygląda to na brak samoakceptacji, który stał się współczesną zarazą, potęgującą stan zagubienia. Tego typu narracja, umiejętnie rozpowszechniana, uniemożliwia kulturowy dialog. A nowe podejście do sztuki, które zawsze było odważnym krokiem naprzód, krokiem w nieznane, nagle okazuje się szkodliwym, wręcz wrogim działaniem. Wobec tego, ale też i z wielu innych powodów, postanowiliśmy wydać na świat kolejny numer naszego pisma. Marek Maciejewski
korekta: Emilia Walczak skład i łamanie: Magdalena Powalisz projekt okładki: Marta Zabłocka Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, a także zastrzega sobie prawo do ich skracania i redakcji. nakład: 350 egz. adres: 85-042 Bydgoszcz ul. Bocianowo 25c/30 tel. 882 050 230 e-mail: fabularie@gmail.com www.fabularie.pl
wydawca: Bydgoska Fundacja Wolnej Myśli krs 0000423238 prezes fundacji: Daria Mędelska-Guz e-mail: dmedelskaguz@gmail.com adres: 85-042 Bydgoszcz ul. Bocianowo 25c/30 www.freemindart.pl
O PRZYJAŹNI I WSPÓLNOCIE Jak jest? Czy jest dobrze? – pytamy sami siebie w dość nużąco przewidywalnym trybie. Dobrze? Nie, ani trochę nie jest dobrze. Jest nawet – takie mamy wrażenie – zupełnie niedobrze, nieomal już źle. I nie idzie o to, że ze strony obok znikła jedna sygnaturka – wspomagającego do niedawna jeszcze „Fabularie” ministerstwa. W owym „niedobrze” owo zniknięcie jest kłopotem najmniejszym. Dlaczego więc jest niedobrze? Jest źle, bo jest źle – takim chciałoby się wyłgać tanim, ubożuchnym sylogizmem. Jest źle, bo rzeczy idą w złym kierunku, pokazują swoją gorszą twarz, swoją normalną twarz potwornie zdają się wykrzywiać. I oto w tej sytuacji – niedekretowanej wprawdzie, ale jednak powszechnie obowiązującej wrogości w roli modelu naszego wspólnotowego życia – poświęcamy ten numer przyjaźni i wspólnocie. Jeśli bowiem jest tak niedobrze, jak się nam zdaje, to winą za to obarczyć należy niedostatek przyjaźni i wspólnotowości. Stąd staramy się przepracować zbiorowe mity: czytamy modne książki dotyczące naszej społecznej świadomości i nieświadomości (przynajmniej: do niedawna były modne, więc teraz jest nadzieja, że zostaną porządnie przeczytane), oglądamy krajobrazy naszej wspólnoty (widziane zarówno naszymi, jak i cudzoziemskimi oczami), przyglądamy się architekturze naszego wspólnotowego życia (rzecz jest o wiele poważniejsza, niż bylibyśmy skłonni to przyznać), rozbieramy na części nasze narodowe kostiumy, mając nadzieję, że się w tych diagnozach rozpoznamy, zrozumiemy, że dzięki nim będzie: trochę lepiej? niezupełnie źle? Michał Tabaczyński
Varia
Możliwość ocalenia
30
marca ukazał się w Polsce 1. tom powieści Virginii Despentes Vernon Subutex. Po autorce nie można było spodziewać się innej książki. Vernon… to z założenia kolejna skandalizująca historia, i to – rzecz jasna – nie tylko w warstwie fabularnej. Otrzymujemy bowiem wizję świata odartego z jakiegokolwiek mistycyzmu, niekiedy ze śladów szeroko pojętej zwyczajności, a jednocześnie nie mamy wcale do czynienia z rzeczywistością mocno odkształconą. Tym razem nie jest to wypaczony, zmodyfikowany, Houellebecq’owski grymas pół niesmaku, pół obrzydzenia. Despentes pokazuje nam świat obnażony, z całym jego okrucieństwem, i nie jest to wcale kolejna wypowiedź w kwestii wszechobecnego alkoholu i narkotyków, całonocnych imprez, świata show-biznesu. To raczej studium zwyczajnego chłodu, zaniku nie tylko głębokich więzi, lecz większości zasadniczych uczuć. Bohaterowie przypominają postaci wycięte z kartonowych szablonów. Miękkie papierowe marionetki bez charakteru poruszają się nieco znużone po paryskich ulicach w poszukiwaniu odmiany; czegoś, co szybko wyprowadzi ich z impasu. Kończy się zazwyczaj na kilku piwach, kresce, pocałunku lub stosunku z kimś, kto wydaje się przez chwilę spełniać oczekiwania, być remedium, olśnieniem. Nietrudno przewidzieć, że wszystko to jest wyłącznie pozorne, powierzchowne i nie przynosi szczęścia; kto wie, czy nawet chwilową ulgę. Bohaterowie wydają się jednak niezbyt zdziwieni takim obrotem spraw, zupełnie jakby marazm był wpisany w ich los. Dlatego rzeczywistość u Despentes przypomina trochę gumę do żucia, przeżuwaną i ciamkaną leniwie przed niegasnącym nigdy ekranem komputera. Poza tym cisza. Nic. Świat, który obserwuje Vernon podczas swojej tułaczki po Paryżu, jest wybrakowany, a towarem szczególnie deficytowym są uczucia i wartości. Subutex, wszystkie oszukane przez niego kobiety, starzejący się i umierający przyjaciele już wiedzą: to koniec. Nic więcej się nie wydarzy. Nadchodzi zmierzch pewnej epoki i niczego
2
Virginie Despentes Vernon Subutex tłum. J. Giszczak wyd. Otwarte Kraków 2016, t. 1
nie uda się uratować, również sfery duchowej. Można jeszcze posłuchać The Stooges, dopić wygazowane piwo, wyprowadzić psa, odgrzać coś w mikrofalówce. Tak czy inaczej, Vernon, Sophie, Xavier, Sylvie, Marcia, Hiena, ekscentryczny i nadwrażliwy Kiko – oni wszyscy już wiedzą, że wyczekiwanie zmiany, spektakularnego
zwrotu to płonne nadzieje. Wobec emocjonalnej śmierci stajemy się równi: pielęgniarka, narkoman, zdolna skrzypaczka, kloszard lub prostytutka zapatrzeni w dal pod paryskim niebem. Czy istnieje możliwość ocalenia? Być może, ale Despentes nawet o tym nie wspomina. Karolina Sałdecka-Kielak
fabularie 1 (10) 2016
Varia
Znad Dunaju nad Wisłę
19–22
maja – w tych dniach trumną Csátha mowa pogrzebowa jego odbyły się 7. Warszaw- kuzyna, znanego węgierskiego prozaika skie Targi Książki. Gościem honorowym i poety Dezső Kosztolányiego. tegorocznej edycji były Węgry. Z tej okaSpółdzielnia Wydawnicza „Czytelzji polskie wydawnictwa przygotowały nik” przygotowała na Targi powieść nader ciekawe premiery naddunajskich Györgya Spiró (ur. 1946) pt. Salon Wioksiążek. I tak na przykład Państwowy senny. Książka dotyczy powstania 1956 Instytut Wydawniczy świętował na Tar- roku i jego konsekwencji dla przyszłegach premierę tomu prozy i wspomnień go kształtu Węgier. Akcja obejmuje czas Gézy Csátha pt. Opium. od wybuchu walk w październiku do Csáth (właśc. József Brenner, 1887– pierwszomajowego pochodu w kolejnym –1919) to jeden z najciekawszych pisarzy roku. Głównym bohaterem jest przeciętwęgierskich początku XX wieku. Dzie- ny mężczyzna w średnim wieku, który ciństwo i wczesną młodość spędził w Sza- dzięki pewnemu szczęśliwemu zbiegowi badce (dziś Subotica), wojwodińskim mia- okoliczności nie musiał opowiedzieć się steczku na południowych kresach Węgier, po żadnej ze stron, jednak wkrótce histogdzie krzyżowały się kultury, religie, na- ria upomniała się o niego: z dnia na dzień rodowości. Był prozaikiem, krytykiem popadł w ogromne kłopoty, został wyklumuzycznym i bacznym kronikarzem bu- czony nie tylko przez kolegów z pracy, ale dapeszteńskich scen, kompozytorem, do- i przyjaciół. Pogłębiły się też jego niepomorosłym skrzypkiem i pianistą, dobrze rozumienia z żoną, zajętą organizowazapowiadającym się lekarzem psychia- niem tytułowego Salonu Wiosennego trą, entuzjastą teorii Freuda. Tom Opium – wielkiej wystawy prac współczesnych ukazuje dwa oblicza Csátha. W pierwszej węgierskich malarzy i rzeźbiarzy. Zmiaczęści wydawnictwo przedstawia garść na spokojnej małej stabilizacji w kaf kowjego najlepszych opowiadań, lirycznych ski koszmar pokazana jest tu na tle histoi niepokojących zarazem, często inspiro- rycznych, politycznych i społecznych wanych psychoanalizą. Drugą część sta- zmian w kraju nad Dunajem. To oryginowią fragmenty dzienników, które po- nalny, przejmujący i smutny, acz niepozwalają zajrzeć w głąb psychiki autora. zbawiony ironii, obraz tego, co właściCałość dopełniają przenikliwy esej Elż- wie zdarzyło się wtedy, 60 lat temu, na biety Cygielskiej oraz wygłoszona nad Węgrzech.
Ponadto na 7. Warszawskich Targach Książki swą premierę miały jeszcze inne interesujące węgierskie pozycje, jak na przykład: Ostatnia gospoda. Zapiski Imre Kertésza (W.A.B.), Trzydzieści srebrników Sándora Máraiego (Fundacja Zeszytów Literackich) czy też opowiadania znanego z oscarowego Syna Szawła Gézy Röhriga zatytułowane Oskubana papuga Rebego. Zmyślone opowieści chasydzkie (Austeria). Łącznie ponad 20 tytułów. Emilia Walczak
Géza Csáth Opium. Opowiadania i dzienniki tłum. zbiorowe Państwowy Instytut Wydawniczy Warszawa 2016
Alfabet lodzermenschów
15
czerwca w łódzkim Centrum Dialogu im. Marka Edelmana (ul. Wojska Polskiego 83 – park Ocalałych) otwarto wystawę zatytułowaną Lodzer miszmasz, czyli opowieść o żydowskiej Łodzi. Wernisażowi towarzyszył koncert pieśni żydowskich Studia Piosenki Domu Literatury oraz wykład rabina Symchy Kellera pt. Łódź żydowska dziś. Co wydarzyło się w 1806 roku? Jakie zwyczaje związane są z Purim? Co oznacza alef-bet? Kim był Mojżesz Broderson? Czym się różni hebrajski od jidysz? Czym jest Matanel? Wystawa Lodzer miszmasz… to opowieść o łódzkich Żydach: o religii, języku, kulturze, o znanych i mniej znanych artystach, pisarzach, przemysłowcach,
fabularie 1 (10) 2016
o ważnych w historii datach i miejscach, o świętach obchodzonych regularnie każdego roku, o radościach i dramatach, o historii łódzkiego getta i o tym, czym dziś żyją łódzcy Żydzi. Ekspozycji towarzyszyć będą liczne spotkania, wykłady, spacery i wiele innych atrakcji. Można ją zwiedzać do końca roku, od poniedziałku do niedzieli w godzinach 8–20. Wstęp jest wolny. Partnerami projektu są: Archiwum Państwowe w Łodzi, Gmina Wyznaniowa Żydowska w Łodzi, Muzeum Sztuki w Łodzi, The Arthur Szyk Society, TSKŻ oraz Żydowski Instytut Historyczny im. Emanuela Ringelbluma. Emilia Walczak
3
Varia
Odo Marquard – sceptyk i filozof nowoczesności
9
maja minęła pierwsza rocznica Innym oryginalnym pomysłem śmierci Odo Marquarda (1928–2015). Marquarda – obok swoistej koncepcji scepMarquard był jednym z ciekawszych za- tycyzmu – była jego arcyciekawa interprechodnich filozofów ostatnich lat, tym- tacja nowoczesności. Nowoczesność, sączasem u nas pozostaje mało znany. Pol- dził Marquard, niekoniecznie zaczęła się ski internet w zasadzie milczy na jego wraz z pojawieniem się maszyny parowej temat, jego śmierć w maju 2015 przeszła u nas bez echa. Inaczej niż na przykład w przypadku Richarda Rorty’ego (USA), idee Marquarda (ur. w Słupsku, wówczas niem.) nie pojawiały się na łamach polskich dzienników czy tygodników kulturalno-politycznych, jego książki nie były czytane przez polskie elity liberalne. W sumie szkoda, bo chociaż Marquard nie był filozofem polityki, a idee wolnościowe nie są rdzeniem jego poglądów, to jednak są w nich silnie obecne. Można je odnaleźć we wszystkich wydanych po polsku książkach filozofa (Rozstanie z filozofią pierwszych zasad, Apologia przypadkowości, Szczęście w nieszczęściu, Aesthet ica w Anglii w XVIII wieku. Niekoniecznie i anaesthet ica), i już choćby z tego powodu też zaczęła się w dniu powstania francujego całkowita nieobecność w polskiej de- skiej Deklaracji Praw Człowieka i Obywabacie publicznej jest pewną stratą. tela, 26 sierpnia 1789 roku. Niekoniecznie Wolnościowy sens miał przede wszyst- nawet zaczęła się wraz z filozofią Kanta kim sceptycyzm Marquarda. Według niego czy Nietzschego. Być może jest tak, że nomyśleć sceptycznie to tyle, co pozwolić za- woczesność zaczęła się dopiero w momenistnieć innym (niż własna) interpretacjom, cie, w którym zaczęliśmy na serio podwaczyli tyle, co zaakceptować inność drugie- żać sens (naszego) cierpienia, zarówno go człowieka. Sceptyk to ktoś, kto żyje i daje fizycznego, jak i psychicznego. Dopiero żyć innym. Tak jak Monteskiusz zalecał w nowoczesności życie stało się na tyle ograniczenie władzy politycznej poprzez „wygodne”, by można było zacząć na pojej podział, tak Marquard zalecał nam ważnie stawiać pytanie o to, czy cierpieograniczać się w przekonaniu co do słusz- nie rzeczywiście musi być nieodłącznym ności naszych racji – poprzez podział tych elementem ludzkiego życia. Pytanie to wyracji. „Uwolnij się przez dokonywanie po- brzmiało po raz pierwszy w XVIII wieku, działu”, pisał. Dlatego sceptycyzm Marqu- wraz z pojawieniem się teodycei Leibniarda działa liberalizująco, jest pochwałą za, a być może jeszcze silniej zabrzmiało pluralizmu, jest antydogmatyczny i anty- później, wraz z jej kryzysem. Ale po kolei. doktrynerski, jest pohamowaniem żądzy Leibniz jako pierwszy spytał o to, jak to posiadania prawdy przez duże „P”, i w tym możliwe, że w świecie stworzonym przez wszystkim przypomina ironię Rorty’ego. dobrego Boga istnieje cierpienie, istnieje Ale sceptycyzm doprowadza nie tylko do zło. Dał odpowiedź bardzo optymistyczną podziału tych władz, którymi są poglądy, – uznał, że to dzięki złu istnieje dobro, że ale także do podziału tych władz, którymi zło jest właściwie warunkiem możliwości są historie. Pozwala różnie interpretować istnienia dobra. Nasz świat, sądził Leibniz, „historię ogólnoludzką”, pozwala zauważyć, jest światem „najlepszym z możliwych”, że poza zachodnią historią postępu i eman- i to nie tylko pomimo istnienia zła, ale włacypacji istniały i istnieją także inne histo- śnie dzięki niemu. Ale istotniejsze od samej odpowiedzi Leibniza jest jego pytanie. To rie ludzkości, nie „gorsze” od niej.
teodycea zainicjowała filozoficzną nowoczesność, ponieważ jako pierwsza postawiła Boga przed trybunałem i rozpoczęła tym samym ściśle nowoczesną trybunalizację rzeczywistości życia. Nigdy wcześniej tak wyraźnie nie kazano Bogu, a później także i człowiekowi, usprawiedliwiać się z istnienia zła i cierpienia na świecie. Nigdy wcześniej tak wyraźnie nie pytano o sens cierpienia. Odpowiedź Leibniza okazała się dla wielu nieprzekonująca. Stąd rychły kryzys teodycei i jego różnorodne i złożone konsekwencje. Stąd też nihilistyczna odpowiedź na kryzys teodycei, „śmierć Boga” i nowoczesny ateizm: „skoro dobry Bóg dopuszcza cierpienie, to znaczy, że nie jest dobry, to znaczy, że nie istnieje”. Marquard wyprowadza nowoczesną sekularyzację z kryzysu teodycei, dlatego że z kryzysu teodycei wyprowadza właściwie całą nowoczesność. Jest w tym konsekwentny i oryginalny. I to także jest dobry powód do lektury jego książek. Ale sceptycyzm i nowoczesna trybunalizacja rzeczywistości życia to tylko dwa spośród wielu różnych wątków przewijających się w jego filozofii. Niewątpliwie wątki te należą do najważniejszych, ale Marquard pytał także o wiele innych spraw: o to, kim współcześnie jest filozof, o miejsce nauk humanistycznych w dzisiejszej rzeczywistości, miejsce tradycji i utartych praktyk w życiu ludzi, o ideę losu, ludzkie pragnienie sensu, przypadkowość w naszym życiu, tempo zmian zachodzących w świecie nauki i techniki, wreszcie – o ludzkie szczęście. Gdy formułował odpowiedzi na te i wiele innych pytań, miał jednocześnie głęboką świadomość tego, że jego odpowiedzi to za każdym razem tylko odpowiedzi „jedne z możliwych”. Był sceptykiem konsekwentnym, niemal w każdym swoim wykładzie propagując „umiejętność życia z naddatkami rozbieżnych sensów”. Hanna Trubicka
Wolnościowy sens miał przede wszystkim sceptycyzm Marquarda. Według niego myśleć sceptycznie to tyle, co zaakceptować inność drugiego człowieka
4
fabularie 1 (10) 2016
Wiersz
MARCIN ZEGADŁO Ostrość widzenia. Ostrzał.
fot. www.unsplash.com
(…) separatystom brak chęci uregulowania konf liktu drogą pokojową. TVN 24
Żebyś mi tylko nie umarł. Żebyś mi nie umarła. Niebo to jest grzechotka pełna białych kostek. Żadnych puszystych obłoczków obrośniętych w piórka. A na skraju lasu Pan Jezus na krzyżu się huśta. Żebyś mi tylko nie umarł. Żebyś mi nie umarła. No powiedz kilka słów do Jezuska. Sytuacja zupełnie nowa w krajowych produkcjach. Że pocisk trafia w jadący przed nami samochód, palą się ludzie i zostają kostki. Zrobimy z nich grzechotki, koraliki, łańcuszki. Uklęknij i powiedz kilka słów do Jezuska. Żebyśmy nie umarli, nie pogaśli jeszcze. Moje Kocięta, Roślinki. Żadnych puszystych obłoczków. Skraj lasu albo obrzeża dzielnicy. Droga, piasek, drewniana figurka. Człowiek nie wie, kto tutaj przyjdzie jutro i po co. Niebo to jest balonik, który się zerwał ze sznurka. Częstochowa, 1.05.2015 r.
Marcin Zegadło (1977) – autor pięciu tomów wierszy: Monotonne rewolucje (Stowarzyszenie Literackie im. K.K. Baczyńskiego, Łódź 2003), nawyki ciał śpiących (Biblioteka Studium, Zielona Sowa, Kraków 2006), Światło powrotne (Wydawnictwo Kwadratura, Łódź 2010) oraz Cały w słońcu (Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, Biblioteka Arterii, Łódź 2014) oraz Hermann Brunner i jego rzeźnia (Wydawnictwo Forma, Szczecin 2015). Publikował m.in. w „Studium”, „Odrze”, „Kresach”, „Czasie Kultury”, „Arteriach”, „Red”, „Pograniczach”, „Portrecie”, „Gazecie Wyborczej”. Jego proza była publikowana m.in. w „Chimerze”, „Akcencie” oraz Antologii współczesnych polskich opowiadań 2011. Mieszka w Częstochowie.
fabularie 1 (10) 2016
5
Proza
ANNA AUGUSTYNIAK
Jej ciało
W
ezmę kosz malin i ułożę cię na nich – wodził na pokuszenie Piotr. Czuła się wtedy tak zmysłowo. Zupełnie naga… gęsty, czerwony sok… zlizują go oboje, liżą… Kołysała żądzę, aż wydawać się mogło, że to się dzieje. Albo zaraz się stanie. Obraz ukazywał się, majaczył i byłby odpłynął, gdyby nie słuchała dalej. – „I stały się maliny narzędziem pieszczoty tej pierwszej, tej zdziwionej, która w całym niebie nie zna innych upojeń, oprócz samej siebie…”. Jesteś słodka od tych malin… – Wciąż to powtarzał. Tyle lat Piotr to powtarzał. Czy nadal jestem? – mruczy Iza pod nosem. Siedzi przed lustrem i przygląda się wnikliwie postaci z naprzeciwka. I nagle spostrzega oczy starej kobiety.
Najpierw długo namydlam szyję, ramiona i klatkę piersiową. Dolewam płynu i sunę otwartą ręką po podbrzuszu. Nie reaguje. A przecież taki dotyk sprawiał, że kurczyła się od rozkoszy, od fal rozlewających się w niej. Czasami muszę ostro krzyknąć, zmusić starą kobietę do uległości, inaczej nie dotarłabym do wszystkich zagłębień ciała. Lubi mycie pleców, ten moment szorowania. Próbuje się prostować. Przeciąga się. Trę mocno, aż skóra czerwienieje. Ona pomrukuje cicho. To znak rozpoznawczy. Znak, że znów chęć się w niej budzi. Pragnienie to samo, co wtedy. Piotr niósł ją po schodach do sypialni i szeptał: „Światłości moich oczu, zobaczysz, będzie nam dobrze…”, a w łóżku obrysowywał palcem obie piersi. Raz, drugi, trzeci… Podobnie robił chirurg, który przed operacją obrysowywał jej prawą pierś. Raz, drugi, trzeci… Nikt wówczas nie powiedział: „Możesz mieć silikonowy implant, pierś prosto z fabryki, natychmiast ci przyszyjemy”. Nikt tego nie powiedział, toteż z jednej strony jest płaska na wzór małego chłopca. Pośrodku wije się blizna o perłowej barwie. Gdy słońce na nią pada, mieni się. I z każdym rokiem kurczy się bardziej. Jakby chciała wniknąć w głąb i zatrzeć ślad, po tym, co tu kiedyś było. Po pulchnej piersi z różową brodawką.
Stając na progu, mówię „dzień dobry”. Ona nie odpowiada, cho- Nadal sama potrafi czesać swoje kręcone loki. Siada na stołeczciaż zaintrygowana zaczyna mnie obserwować. Nieznacznie od- ku przy toaletce, bierze do ręki szczotkę i sunie po włosach. Częwraca głowę, plecy jednak pozostają skulone. Ponoć ma coraz sto zastaję ją zatrzymaną w ruchu. – Czy ktoś rzucił zaklęcie? mniej sprawne dłonie i pokoślawione palce, ale wie, po co przy- – pytam. I dopiero ludzki głos ma moc uruchamiającą od nowa. szłam. Trzeba obciąć paznokcie u nóg, zaczynamy od niełatwego – Izabello, Iza… Wypowiadam imię kobiety, a ona od nowa sunie zadania. Siada na brzegu kanapy i opiera gołe stopy na butach. szczotką po włosach i wpatruje się z napięciem w lustro. Stroiła Nic nie mówi, czeka, aż wreszcie uklęknę. Staram się nie zada- się przed nim. Przymierzała buty na obcasie i tęczowe suknie wać bólu. To niełatwe, bo paznokcie są zgrubiałe, powykręca- z dekoltem. Nie miała naówczas blizny idącej od prawej pachy ne, a nogi nabrzmiałe od wody, która w niej wzbiera. Jest zbior- w kierunku serca. Potem wkładała ubrania bez dużych wycięć nikiem przypływów. Dlatego ma obłe, bulgoczące ciało, tylko pod szyją i jeszcze wyższe, wręcz niebotyczne szpilki. A teraz w paru miejscach skóra zwisa jak fałd pogniecionego materia- najbardziej delikatne pantofelki nie weszłyby na te spuchnięłu. Nie brzydzę się, choć co rusz gęsta ślina cieknie jej z kącika te do kostek stopy. I co gorsza, sprzączki dzwonią przy każdym między wargami. kroku, bo trudno zapiąć paski nawet w sandałach. Czy w przeszłości nie przypominała mnie? Odnajduję siebie na czarno-białych zdjęciach dystyngowanej damy w niemod- – Moja skóra ma zakamarki – Iza w powiększającym zwiercianych kapeluszach. Pokazała mi swoją młodość, ma ją schowaną dle sonduje własne odbicie. Pośród zmarszczek zdaje się szukać w albumie fotograficznym. Brązowe oczy ocienione zabójczymi siebie, tamtej dziewczyny sprzed lat. Czasem myśli, że to wcale rzęsami. Szalenie podobne do moich. nie kres. – Wszystko się we mnie znowu rozogni. Lecz nie ma Przyznam się do tego: bywa, że myślę o niej niczym o po- już Piotra i żadna dłoń nie muśnie jej pomarszczonej i obwisłej tężnym hipopotamie. Zwłaszcza w dni kąpieli. Napuszczam do piersi, jedynej piersi. Nie poczuje czułej pieszczoty. Nie poczuwanny niewiele wody i na wpółsiedzącą wsuwam pod kołdrę je ani jednej pieszczoty, ani jednego pocałunku. Zresztą i wargi z lśniącej piany. Ona nigdy się nie kładzie. Nie wstałaby póź- dawno wyschły. niej. Wodzi wzrokiem po półkach z kosmetykami, szaf kach ze A mimo to ona chce się ścigać ze sobą. Może wie, że nie ma świeżymi ręcznikami i w oszołomieniu spogląda na czarny sufit. innej drogi. Prawdę mówiąc, zawsze przy niej jest coś do zrobieDawno temu zleciła pomalowanie sufitów w całym domu na nia, coś do poprawki. Te posiwiałe odrosty warto na nowo poróżne odcienie nieba. Tylko do łazienki wybrała kolor smolisty. kryć hebanem, owal twarzy podciągnąć iniekcjami albo choćRytuał ablucji zaczynam od pytania: Już? Na jej twarzy zjawia by oklepać ampułkami z kawiorem. I ramiona. Tak, ramiona się blady uśmiech. W ten sposób ofiarowuje mi całą wdzięcz- należy ujędrnić. Cóż, kobieta z ciałem musi walczyć do końca, ność, na jaką ją stać. bez retuszu się na da…
6
fabularie 1 (10) 2016
ilustr. Katarzyna Bogdańska
fabularie 1 (10) 2016
7
(Anty)reportaż
WOJCIECH ALBIŃSKI
Las (z cyklu takich krótkich tekścików o przyrodzie – „Polska. Antyreportaż”)
1 2
Jest jeden las. Las jest słowem i rzeczą jednocześnie i taki las poznałem w dzieciństwie.
Oczywiście dzieciństwo jest czymś wymyślonym, jako pojęciu nie należy mu ufać, a już tym bardziej dzielić się nim, jeśli chce się zachować jakieś poczucie własnej osobności. Niemniej las tożsamy ze swoją nazwą istniał i jeśli chodziło się wokół niego dostatecznie długo, mógł stać się nawet przyjacielem. W dzieciństwie potrzebujemy milczących i stale obecnych przyjaciół.
3
Mój las był jednym z dwóch wyborów. Z chałupy postawionej w połowie wysokości doliny, na dobry i prawdziwy spacer można było pójść w dwie strony – ku dolinie, nad rzekę Słupiankę, oddzieloną od pola zalewową łąką, i w górę, ku zalesionemu szczytowi Góry Jeleniowskiej. Wszystko w ludzkiej proporcji, aby dojść, trzeba było tyle czasu, ile na obiad. Żeby zjeść.
8
4
Swego czasu mówiłem nawet, że będę leśnikiem, tak lubiłem tę drogę. Uszyłem sobie na okrętkę torbę na grzyby, wieszałem na kiju, kij kładłem na ramię i wypuszczałem się w długie wędrówki. Najpierw trzeba było wejść na pierwsze wzniesienie, u którego szczytu stała kamienna, wybudowana – jak sama babcia mówiła: „a ze dwieście lat temu” – piwnica, potem wejść w mały dołek z zawsze bijącym źródłem, które tworzyło pomiędzy kępami trawy lustra rdzawej wody, i przed oczyma, gdy je podnieść, powoli rosła wysoka i ciemna ściana. Najpierw brzozy, z których lubiliśmy się spuszczać, naginając je ku ziemi, potem stateczne buki i jodły.
5
Słowo przyszło od babci, może matki. Wiedziałem, że jest tam, gdzie kończy się zadbana, pełna ludzi i pracy wieś. Jego kwartały mimo gór były cięte regularnymi drogami, jeździły nimi furmanki i ściągały do nas, w dół, ścięte bukowe bale. Koła wyślizgiwały gliniaste burty dróg, w wyjeżdżonych koleinach
fabularie 1 (10) 2016
(Anty)reportaż
Tu przydałby się cytat ze Stefana Żeromskiego, że puszcza nie należy do nikogo, ani do ciebie, ani do mnie – i tu staropolskie słowo – jeno do Boga
płynęły strumienie i wymywały glinę do gołej kości czy skały. Pachniało bukowymi ostrzyżynami, słońce przebijało się przez poszycie w dół i właściwie to ono kładło ich białe pasy, miecze odwróconej kory na zielonym poszyciu. To oczywiste, że gdy później w noweli szkolnej przerabianej dwieście kilometrów stamtąd, w Warszawie, mówiono o nieszczęsnym ojcu przygniecionym drzewem, wskazywałem w myślach to miejsce. Po lewo od drogi z chałupy, jakieś pół godziny w głąb lasu, tuż przed grzbietem góry. Jesienią rosły tam prawdziwki.
6
Tylko że tego lasu już nie ma, a ja przeoczyłem moment, kiedy znikł. Tuż po podstawówce stałem się pełnoprawnym obywatelem Warszawy. Warszawiacy mają swój las w Kampinosie i choć różni się on miejscami sam od siebie – są grądy, bory i puszcze – to po kilku latach spacerów i ujeżdżania rowerem mogłem powiedzieć, że to jest mój las, ale właśnie – nowy. Co ze starym?
7
Dzieci nie noszą szkieł kontaktowych, a to było mniej więcej tak, jakby zgubić szkło kontaktowe i na zawsze już błądzić – to, inne niż ja, jest tu inne ode mnie i będzie stało dłużej niż ja, kruchy i obcy wszystkiemu, co widzę. Wystarczyło odwrócić wzrok.
8 9 10
A przecież kiedyś w tym słowie paliłem ogniska.
Walka starego i nowego lasu o nazwę, samo słowo. Który z nich jest prawdziwy?
Zabawna konsekwencja tej myśli. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę grafik Google’a „forest” i patrzeć na zdjęcia. Co my tam mamy? Nie ma już lasu – są takie i takie zielone obrazy, są lasy górskie, nizinne, tropikalne i północne, ale lasu, jaki każdy miał w głowie, nie ma.
11
Za to w moim nowym lesie jest tak: kiedy dostaję już kota w domu, wsiadam w auto, parkuję pod klonem przy starej szkole na końcu Mariewa i ruszam na zachód, łąkami w stronę Wólki i Wyględ. Też są tu brzozy, na skraju rozłożyste lipy, w środku kolonia dębów. Kłaniam się im wszystkim szepcząc po cichu: „wiem, wiem, to ja tu jestem nowy”. Bo skąd niby mówię na dwustuletnie drzewa „nowe”? Las jest mimo
fabularie 1 (10) 2016
to łagodny i czuły; nie nastaje, wprowadza, przypomina ten, który poznałem razem z ich niby-to-wspólną, teraz-już-wiem, nazwą.
12
Odwiedziłem też kiedyś stary las, miejsce po nim. Wziąłem dzieci i poszliśmy, jak się chodziło. Przez piwnicę, babciny „bełek” i dalej. Nie ma tam już nic z dróg, nic z polan, duże drzewa wycięli legalni i nielegalni drwale, nie ma po co przyjeżdżać, wszystko pozarastane, wszędzie to samo. Wybujały, rakowato przerośnięty zagajnik – źle wychowane, chodzące za nami dziecko. Zgubiliśmy się oczywiście. Dla rozróżnienia ten las nazwałem „młodym”, bo, podobnie jak ten „nowy” z Kampinosu, też niósł jakiś gest. Wyniosłą łaskawość w przypominaniu tego pierwszego, „starego”.
13
Ile tych lasów nakłada się na siebie… Dlatego po kolei. Stary, nowy i młody las, najpierw te trzy. Grądy i olsy później. Śmieszne te rozróżnienia, nigdy bym się nad nimi nie zastanawiał, gdyby nie piątkowa wizyta w podwarszawskim Kampinosie.
15
Mój las – bukowy właśnie – jest w Puszczy Jodłowej Gór Świętokrzyskich. Tu przydałby się cytat ze Stefana Żeromskiego, że puszcza nie należy do nikogo, ani do ciebie, ani do mnie – i tu staropolskie słowo – jeno do Boga. W lesie niczego znaleźć nie można, więc ja nie będę szukał teraz cytatu. Ale i on nieprawdziwy. Las nie jest Boga – las jest mój.
16
I jeszcze jedno – skąd to pomieszanie słów? Z samego lasu. Jest jeden początek, a potem wszystko rośnie i nigdy już nie wraca do miejsca, gdzie się zaczęło.
17
Ale ja wrócę. Najpierw do początku tresury, do samej cienkiej granicy, gdzie nazwa i rzecz – las i las, stół i stół, lampa i lampa – jeszcze schodzą się ze sobą; zbiory są takie same, inaczej niż wypowiedzieć i wskazać ich po dziecięcemu palcem nie można, nie ma żadnych znaczących i znaczonych, a przekręt Magritte’a z fajką jest chorobą umysłową.
18
Można próbować iść dalej, zapomnieć o samych słowach, które przecież – to widać – mieszają, ile mogą. Ale to już za daleko. Rezygnacja ze słów byłaby, mimo wszystko, błędem. To jedyna rzecz, jaką się ma. A można mieć wszystko.
9
Rozmowa: Hadas Tapouchi
Teraz jestem tutaj, Żydówka z Izraela opowiadająca o cierpieniu innych
Z Hadas Tapouchi rozmawia Agnieszka Czoska.
Hadas Tapouchi jest artystką fotograf ką. Pochodzi z Izraela, ma polskie korzenie, mieszka w Berlinie, a do Poznania przyjechała na trzy miesiące rezydencji w Centrum Kultury Zamek. Pracowała tu nad projektem Transforming (Przekształcanie), w ramach którego fotografuje miejsca, gdzie w czasie II wojny światowej znajdowały się obozy pracy przymusowej. Jednocześnie pracuje też nad projektem Third generat ion (Trzecie pokolenie), na który składają się portrety osób należących do trzeciego pokolenia po tej wojnie. Zdjęcia ze wszystkich projektów Hadas można obejrzeć na jej stronie hadastapouchi.com.
Transforming, Third generation i pamiętanie W ramach projektu Transforming pokazujesz miejscowym ukrytą twarz miasta. Ludziom, którzy je znają i od dawna mają o nim swoje wyobrażenie. Ja sama po 10 latach w Poznaniu znam większość miejsc z twoich zdjęć. Powiedziałaś, że po wystawach ludzie czasem przychodzą do ciebie i mówią: „Tu mieszka mój dziadek” albo „To nasza ulubiona kawiarnia”. Każdy ma swoje miejsca, tajne ścieżki, swój pomysł, swoje wyobrażenie, swoją narrację. I każdy zakątek przywołuje inne zapachy i wspomnienia. Sama wiesz.
10
Jasne, każdą myśl „z wtedy”. To cała intymna geografia miasta. Tak, a ja jakby dekonstruuję to miasto. Co szokuje, ludzie pytają, jak to możliwe, że nie wiedzieli. Obozy, miejsca pracy przymusowej. „To przecież kawałek mojego miasta, mojego domu”. Pokażę ci mapę, bo widziałaś na razie jakieś 2–3 miejsca. Dopiero na mapie widzisz, że to całe miasto, obozy były wszędzie. W każdej dzielnicy, w każdym kawałku miasta. To rzeczywiście szokujące. Chce się zawołać: „Co?! Jak to możliwe?”. Myślałam o tym już w Berlinie. A Berlin to jeszcze więcej miejsc – 3 tysiące. Oczywiście Berlin jest znacznie większy od Poznania, ale 3 tysiące obozów w jednym mieście…! W Poznaniu jestem tylko 3 miesiące, jest tu więcej miejsc, do których jeszcze nie dotarłam. To tylko próbka, początek. Strasznie dużo. Zauważyłam jeszcze coś dziwnego. Zwykle, jeśli to nie niedziela, Poznań jest pełen ludzi. A na twoich zdjęciach jest pusto, bardzo rzadko kogoś na nich widać. Prawda… To nie było zamierzone. Na pewno nie. No, nie mogę tak na 100 procent powiedzieć, że nie, ale z pewnością nie szukam takiej pustki. Ale to prawda, oba miasta, Berlin też, wyglądają na opustoszałe, opuszczone. Zwykle czekam na to, żeby nie
fabularie 1 (10) 2016
Rozmowa: Hadas Tapouchi
było tylu samochodów, tramwaju. Ale nie na brak ludzi. Może to dlatego, że robiłam zdjęcia w marcu? Ten ziąb… To nie tak, że chciałam mieć puste kadry. Chociaż już sposób, w jaki komponuję zdjęcia, jest bardzo wyreżyserowany – zdjęcie musi mieć warstwy, ale nie musi być puste. A jednak, powiem raz jeszcze, to strasznie dziwne – widzieć taki opustoszały Poznań czy kawałki Poznania. Zaraz słyszę w głowie moją mamę, która ma czasem swoje teorie na temat „energii miejsc”. Powiedziałaby: „A może naprawdę te miejsca są puste, ale widzisz to tylko, gdy się na nich skupisz”. Zwykle robisz wiele zdjęć? Jedno? Naprawdę mam wrażenie, że budynki do mnie przemawiają, pokazują odpowiedni kąt. Tylko czasami, przy trudnym miejscu, robię jedno okrążenie – ale potem już wiem. Nie potrzebuję więcej niż jednego kółka, żeby poczuć, skąd najlepiej widać. A wychodzi spektakularnie. Jest takie jedno zdjęcie z Berlina, duży budynek, chyba użytkowy, może szkoła. Zostawiłaś tam na zdjęciu puste miejsce. Cały kadr jest wypełniony budynkiem, aż do prawej krawędzi, tylko po lewej stronie za krawędzią budynku jest jeszcze pasek nieba. Tylko niebo, nic więcej. Zwykle na kursach i w poradnikach tłumaczą, żeby nie robić takich zdjęć, że są niezbalansowane. A twoje jest wspaniałe. Z jednej strony, ten pusty kawałek nieba, z drugiej, zima, chłód… Po pierwsze, wynika to z moich pierwszych wrażeń z Berlina. Ale pamiętam też, że kiedy zaczynałam fotografię, pokazano mi prace Becherów, niemieckiego małżeństwa. W latach 60. i 70. podróżowali po Niemczech i robili zdjęcia architektury, wież ciśnieniowych… To było bardzo chłodne. Mrówcza praca, podróżowanie od budynku do budynku, tworzenie kolekcji tysięcy zdjęć wież, codziennie. Pamiętam siebie, studentkę myślącą: „Brrr! Brrr! Jakie to zimne. Nigdy nie mogłabym robić czegoś takiego”. To było może 10 lat temu. Teraz często o tym myślę, bo właśnie to robię: zimne i zdystansowane zdjęcia. To przyszło dopiero w diasporze. Jakby „to nie moje”. To piękne, ale nie mam jak się zbliżyć. Te skały do mnie nie wołają, budynki też mnie nie wołają. Nawet ci ludzie wychodzący i wchodzący do budynków – nie mam z nimi nic wspólnego. Nie mają nic wspólnego z moją estetyką. To nie to, nie moje, jestem z Bliskiego Wschodu! To było moje wprowadzenie do bycia Auslanderem. Tak poznawałam miasto – z odległości. Ciągle tak jest. Ale myślę, że może dzięki oddaleniu czuję się bliżej… To trochę tak, jak żyć w pobliżu wielkiego morza: w pewnym momencie nie słyszysz już fal. Nie, żeby morza nie było, ale go nie słyszysz. Jest tam codziennie, więc nie ma co zwracać uwagi. I ta kombinacja: obcy przybywający z zewnątrz i uczenie się z oczywistości… Lubię to, co z tego powstaje. W Izraelu, oczywiście, jest zupełnie odwrotnie. Tam jestem bardzo blisko, ale czuję się daleko. Moje zdjęcia w Izraelu to portrety, z bardzo bliska. Podchodzę
fabularie 1 (10) 2016
bardzo blisko, do mojej rodziny… Wszystko jest ogromne. Używam dużych formatów. Póki mieszkałam w Izraelu, nie interesowałam się architekturą. A jak jest teraz w Izraelu? Ostatnim razem było dziwnie. Patrzyłam na zdjęcia i jakbym niczego nie poznawała. Używam tych samych technik co tutaj. Nie podoba mi się to za bardzo, jest dziwaczne. Zbyt zdystansowane, ze zbyt daleka. W Izraelu nie chcę widzieć całego budynku, tylko okno. Nie chcę widzieć całej osoby, tylko jej ucho. To tutaj chcę widzieć całość. Więc zostałaś obcym też w Izraelu? Jestem obcym, właściwie zawsze byłam. Ale teraz, po mieszkaniu za granicą, kiedy wracam, to się nasila, wszystko jest coraz mniej dostępne, jestem teraz turystą. Zobaczyć całość… Robienie tych zdjęć to jak pamiętanie historii miasta, jak wspominanie: kiedyś było tu kino, teraz jest sklep. Widać te warstwy. Na innym zdjęciu z Berlina nie ma prawie żadnych elementów współczesnych oprócz napisów po koreańsku, bo pewnie powstała tam koreańska knajpka. Na twoich zdjęciach bardzo rzadko widać reklamy, plakaty. Ale jest też takie zdjęcie: mieszczańska kamienica, a przed nią plakat z hasłem „Groteska”. Tak. Podpowiedzi się zdarzają. Zrobiłam też zdjęcie kina, w którym puszczano Powrót do przyszłości. Nie szukam tych podpowiedzi, ale je znajduję. Może to i jest rekonstrukcja, ale też dostajesz wszystko naraz. Obydwa czasy. Prawie widzisz warstwy. Prześwitują. To sprawia, że czuję się bliżej. Kiedy to wszystko wiesz, jesteś jak Alicja w Krainie Czarów. Dostrzegasz całkiem nową rzeczywistość, której sobie nigdy nie wyobrażałaś. Ona jadła ciastko i stawała się malutka. Teraz ten prześwit to tylko mała szczelinka. Ale możesz zrobić się mała i przecisnąć się przez tę dziurkę. Potrzebujesz małych kroczków, zrozumieć coś małego, żeby coś zmienić w swoim życiu. Widzę te warstwy dzięki wiedzy. To był też mój sposób na zapoznanie się z kulturą, z którą nie mam nic wspólnego. Nic. A nawet gorzej niż nic. Mam historie z II wojny, z Niemiec i nie tylko. W Europie historia to mój jedyny łącznik z tymi miejscami, inaczej nic mi nie zostaje. Czyli to niejako wracanie do historii, żeby się przybliżyć. Ale nawet to zbliżenie jest z daleka, z dystansu. Prawie, jakbym nie mogła tam być w teraz. Jakby teraźniejszość nie istniała. W Polsce może jest w tym wszystkim trochę więcej ciepła. W końcu moja rodzina stąd pochodzi. Zdjęcia z Berlina są też wyczyszczone z zieleni, prawie nie ma trawy. Było może jedno zdjęcie w parku czy ogrodzie. Poznańskie miejsca są pełne krzaków, zarośnięte. Tak, to niesamowite, dzikie.
11
Rozmowa: Hadas Tapouchi
Zaniedbane? Zaniedbane, dzikie. Tak jakby Niemcy starali się wszystko ładnie zorganizować, a tu takie „a co tam”. Idziesz nad Rusałkę, a tam z wody wynurza się grób. Murowany grób. Wszystkie te ścieżki dookoła jeziora, zbudowane przez pracowników przymusowych, więźniów, wciąż to widać. Nauczyłam się to widzieć dzięki historykom, oni nauczyli mnie czytać szczegóły. I nagle to oczywiste. Wszystkie resztki, czerwona cegła, kamienie dookoła jeziora. Wciąż tam są. To może też jest normalizacja, ten proces, który staram się uchwycić. Tu jest bardzo oczywista. Bardzo obecna, ewidentny element waszej kultury, tu w Poznaniu. Oczywiście jeszcze nie mogę powiedzieć „w Polsce”; bardzo chciałabym to sprawdzić. Sprawdź w Gdańsku. W środku miasta mamy tam ruiny, całą połać gruzów. Oszałamiający widok. To coś, czego nie widać na Zachodzie. Będąc z Izraela… Kiedyś tam pojedziesz i zobaczysz, że jest bardzo surowy. Jak tu, w Polsce. Bardzo zgrubny. Można wszystko zobaczyć… Mam na myśli Palestyńczyków i wojnę. To po prostu część krajobrazu. Izraelczycy próbują ją schować w języku, edukacji – nigdy nie mówimy o tym w szkole, w ogóle nigdzie, mówimy: skończone, co się stało, to się nie odstanie. A widzisz to dookoła. Miejsca, które fotografowałam, są podobne. To coś bardzo wschodniego, to właśnie jest wschodnie. Dlatego Wschód jest dla mnie fascynujący. Wszystko jest jeszcze obecne, nie macie tu przewagi ukrytych rzeczy. Oczywiście to także z przyczyn ekonomicznych, to także bycie biednym. Nie da się zrobić tego, co robią Niemcy, Francja czy Belgia. Ekonomia także jest częścią kultury. Ale wschodnie państwa po prostu nie dotarły do tego miejsca, więc wszystko zostaje trochę niezręczne. I bardzo obecne. Naprawdę to widzisz. I że to już nie Niemcy. Lubię te zapuszczone kawałki miast, może dlatego, że jestem ze wsi. Nie takie kawałki. To – znowu – warstwy, całe okręgi. Stare Miasto to taka bańka, wystarczy się z niego wychylić – i już tam jesteś. Rusałka ma w sobie jeszcze coś ciekawego, w każdym razie tak to widzę, moja teoria nie musi być prawdziwa. Wcześniej, przed wojną, nie było tam jeziora ani lasu. I mam takie wrażenie, że to niemiecki sen o stworzeniu w Wielkopolsce miejsca z prawdziwą nazistowską estetyką. Myślisz, że to nazistowska estetyka? Kompletnie. Ten romantyzm, lasy, jeziora, natura, cała tak estetyka. To strasznie dziwaczne: zdać sobie sprawę z tego, że ekologiczna estetyka była nieoficjalną ideologią nazizmu. W 1935, dwa lata po dojściu nazistów do władzy, niemiecki rząd przyjął ustawę o ochronie środowiska naturalnego. To pierwszy rząd, który przyjął taką ustawę. Za nieprzestrzeganie tego prawa groziły surowe kary. Przyroda stanowiła ważny element niemieckiej
12
tożsamości narodowej. Jest taka teoria, że to było przejście od widzenia ojczyzny narodu, przez terytorializację tożsamości narodowej, do przekonania, że jeśli ktokolwiek szkodzi mojemu terytorium, narusza świętość otoczenia naturalnego, szkodzi mi samemu. W Poznaniu też mieli pomysł wygenerowania sobie swojego „nazistowskiego miasta”. To widać w moim projekcie, ta „nazistowska siedziba” w sferze publicznej.
*** Poznań sprawia wrażenie małego, wioski. Bardzo mi się to podoba. Ludzie są otwarci, bardzo chcieli pomóc, bardzo mnie wspierali. Jak powiedziała Julie, Niemcy są bardziej zdystansowani, muszę przekonywać, że jestem OK. Też jestem Auslanderem, a w Berlinie to nic specjalnego. Większość mieszkańców Ringu to nie Niemcy. Nic dziwnego, że ludzie nie chcą tak bardzo być po naszej stronie. Powiem to jeszcze inaczej. W ciągu tych 2,5 miesiąca poznałam tu mnóstwo ludzi. Przychodzili z różnych miejsc, różnych dziedzin: antropolodzy, historycy, filozofowie. A dali nam z siebie tyle! Mówię „nam”, bo przez pierwszy miesiąc była ze mną moja asystentka, Inbal Wasserman. Dostałyśmy ogrom informacji i kontaktów, jeszcze więcej maili i numerów telefonów. Czasami od razu do kogoś dzwonili, bywało, że rozmawiałam z kimś i ten ktoś dzwonił do kolejnych 4 osób i w końcu mówił: „OK, przyjdzie”. To wielka siła. Niesamowite. Wszyscy się znali i wiedzieli, co się dzieje w mieście. Rozmawiasz z kimś, a następnego dnia spotykasz kolejnych ludzi, którzy okazują się znać tych z wczoraj. Naprawdę masz wrażenie, że wszyscy się znają. Na historii udało się znaleźć wszystkich, którzy coś wiedzieli. Byłyśmy w każdym biurze. Czasami szłyśmy na jedno spotkanie, ale potem, od pokoju do pokoju, różne piętra, ludzie… I tak, jednego dnia, poznawałyśmy 8 osób. Wspaniałe. I każdy z nich zatrzymywał sobie mój mail i dawał mi kolejne informacje. Ludzie wspierali projekt, wierzyli w niego. Po Poznaniu… Mówię, jakbym już była po, co jest trochę prawdą… Teraz naprawdę myślę, że wolałabym kontynuować projekt w małych miejscowościach. (śmiech) Małych? Poznań to jedno z większych miast w Polsce. Naprawdę? Nie tak się go odbiera (śmiech). Mam porównanie z wielkimi miastami: Berlinem, Paryżem, Brukselą. W takim zestawieniu jest mały. I ta mentalność, inna niż w metropoliach. Owszem. Bardzo łatwo poznać miejscowych, wielu zostaje studiować na miejscu. I można się od nich naprawdę sporo nauczyć. Moi znajomi pokazali mi mnóstwo szczególików, których sama bym nie zauważyła, sporo tracąc. Na okrągło rzucają anegdotkami i ciekawostkami. A to jeszcze nie wszystko. Np. po ukazaniu się w lokalnym dodatku do „Wyborczej” artykułu o projekcie spotkałam mnóstwo ludzi, którzy go czytali. Kiedy robiłam zdjęcia na Grochowskiej, podszedł do mnie jakiś facet i zapytał co robię. Zdążyłam
fabularie 1 (10) 2016
Rozmowa: Hadas Tapouchi Miejska część projektu: baner ze zdjęciem kortów tenisowych w Golęcinie
powiedzieć pół zdania, a on: „Czytałem o tobie!”. Często mnie to spotykało. Były też dwie licealistki, nawet nie w samym Poznaniu, a w Luboniu, na granicy miasta. Dwie licealistki, które wiedziały o projekcie. Mówię ci, to jest właśnie ta „wiejska” mentalność, nie ma tego w wielkich miastach. Pod tym artykułem zostawiliśmy mail do Zamku i ludzie naprawdę kontaktowali się z Centrum, chcieli wpuścić nas do domu, opowiedzieć swoje historie. Nie mówili po angielsku, ale miałam do pomocy 2 historyków, świetnych ludzi pełnych zapału. Jeden z nich, Bogumił Rudawski, właśnie skończył pracę doktorską. Bogumił, razem z Janem Kwiatkowskim, kontaktowali się z miejscowymi, zwłaszcza że jakaś połowa informacji, które opracowują na co dzień, pochodzi właśnie ze wspomnień. A dzisiaj już prawie nie ma tych ludzi. Oczywiście wszystko zostało nagrane, dla nich, jeśli ktoś żył wtedy i chce o tym opowiedzieć, do tego w Poznaniu…! Więc porozmawiali z każdym, kto się zgłosił. Nie dałam rady wykorzystać wszystkich informacji, nie w 3 miesiące. Wykorzystałam ile mogłam: dużo, ale wciąż za mało. Może nie da się sfotografować wszystkiego, 100 procent, ale gdybym chciała zrobić chociaż większość, potrzebowałabym co najmniej pół roku. Naprawdę być tutaj na miejscu i pociągnąć badania dalej, głębiej. Teraz to tylko próbka. Zostaje sporo do zrobienia dla was, tych, co zostają (śmiech). Tylko pierwsza generacja pamięta. I nie ma innego sposobu dla drugiej i trzeciej, tylko przez nich. To oni prowadzą tę opowieść. I mają swoją estetykę. To, co ja robię, to jakby kampania, która ma zmienić naszą pamięć, a właściwie estetykę pamiętania. Nie da się tego osiągnąć szybko. Chciałabym nad tym popracować jeszcze mocniej, może w ramach kolejnej rezydencji, zrobić prawdziwą kampanię. Może nawet w telewizji, radiu i gazetach. Tak, żeby każdy miał do niej dostęp. Tu na samym początku była „Wyborcza”. Było super. To, że ludzie do nas pisali, dzwonili, chcieli rozmawiać. Nie tylko druga i trzecia generacja, także pierwsza. Historycy chcą kontynuować pracę? Oni to robią codziennie. Jeden z nich pisze o fabrykach, setkach fabryk. Fabrykach? Na pierwszy rzut oka to coś strasznie odległego od ludzi, ale faktycznie, to muszą być tysiące osobistych historii… To też obozy, niekoniecznie klasyczne manufaktury, pracujące całymi dniami. Czasem to były miejsca przetrzymywania. Było też krematorium… Zdjęcie z wysokim kominem? Tak, komin został. Dzisiaj naprawia się tam samochody… Kolejna zastanawiająca rzecz: najbardziej słyszalny głos w tych opowieściach jest żydowski. Nie mówi się tu tylko o cierpieniu Polaków. Koniecznie muszą być Żydzi. To dziwne. Niedawno rozmawiałam o tym z Ofrą Resenfeld, wykładowczynią na tutejszej hebraistyce. To nigdy nie jest po prostu o II wojnie albo
fabularie 1 (10) 2016
Zdjęcia z Transforming Poznań są kolorowe, oryginalne wersje można obejrzeć na stronie hadastapouchi.com
13
Rozmowa: Hadas Tapouchi
o Polsce. Masz takie wrażenie, że większość historii cierpienia Z wielu powodów. Np. wasza kultura czerpie z heroizmu, nie świata opowiadana jest przez Żydów. Są wszędzie, dotykają ich jesteście ofiarami. Ale potem myślisz sobie: „Chwila, przecież wszystkie katastrofy. Każdej kultury, każdego stulecia… I to oni to są mądrzy ludzie”… Więc nie można powiedzieć, że robią to ostatecznie o nich opowiadają. Każda historia zostaje opowie- świadomie. Ale gdzieś w podświadomości, otoczeni tą kulturą dziana przez Żyda, który przez nią cierpiał. Byli mniejszością, „wojowników”, nie mogą tak pomyśleć, jak zrobiłabym ja. Ofiaale to oni opowiadają, co się zdarzyło. ra z kultury ofiar. Ja szukam tego, gdziekolwiek się pojawię. Np. po odbyciu służby wojskowej wyjechałam, jak wszyscy. Ale I jak to tłumaczysz – tę słyszalność żydowskiego głosu? Poznań, pojechałam w inną stronę, do Kanady. Byłam przez jakiś czas jak na polskie miasto, miał bardzo małą społeczność żydowską. u Indian. I, jak mówimy po hebrajsku, „łamałam sobie głowę”. No tak. Ale w czasie wojny było tu dużo więcej Żydów niż Nie mogłam ich zrozumieć. „Jak to możliwe, że że wy, któprzed nią. rych cała ziemia została zabrana przez białych, cały szacunek, wszystko, nie chcecie odwetu? Siedzicie tu, pokorni, uzależnieTak, przesiedlonych. ni, pozbawieni swojej kultury, nie pamiętając swojego języka, Często jest tak, że badania skupiają się na Żydach, bo są finan- jak to możliwe?!”. Zawsze, gdziekolwiek byłam, zadawałam te sowane przez Żydów… pytania – ja, z kultury ofiar. Tutaj może być też tak, że skoro jesteś Żydówką z Izraela, ludzie chcą ci opowiadać historie „twoich”? To może być jedną z przyczyn. Ale jak sobie po prostu wpiszesz hasło w Google, znajdziesz materiały głównie o Żydach w Poznaniu. Tak to jest. Na uniwersytecie też czasem studiujesz coś, bo oferują stypendium. To ten sam system. W projekcie Trzecia generacja próbuję usłyszeć głos polskiej trzeciej generacji, niekoniecznie Żydów. Ale jakoś tak się składa, że otaczają mnie ludzie trzeciej generacji, którzy mówią płynnie po hebrajsku (śmiech)! Jak to możliwe? Albo znają hebrajską kulturę, żydowską… czy mają inne związki z Izraelem. Co teraz? (śmiech) Może to zupełnie proste: szukam takich osób i znajduję. Myślę, że jeszcze bardziej oni szukają ciebie. Może to działa w dwie strony. Ciekawe jest też to, że nie-Żydów mówiących po hebrajsku poza Izraelem można często powiązać z inteligencją. Czego oczywiście nie ma w Izraelu, gdzie wszyscy mówią po hebrajsku. Ale w diasporze hebrajski sprawia wrażenie… nie wiem, jakby to była jakaś mistyczna sprawa. Ten język, kultura. Nawet tajemnica. To interesujące. Powiedziałam wcześniej o historiach opowiadanych właśnie przez Żydów, tu także nie-Żydzi praktykują tę wiedzę. Nie chcą tego przełamać. Dla tych wszystkich ludzi wokół mnie to zupełnie naturalne. To wiedzą. I teraz przychodzę ja, przychodzi Żydówka i pyta: „Hej, a co z waszą historią? Co z waszą babcią? Kulturą? Gdzie to jest?”. Po dyskusji o trzecim pokoleniu zorganizowanej przez Zamek poszliśmy na piwo, pogadać, z mnóstwem ludzi w temacie, z akademikami z trzeciego pokolenia. I oni mi mówią – a zajmowali się tym tematem całe życie, nie tylko naukowo – więc mówią, że nigdy nie postrzegali siebie jako trzeciego pokolenia. Zajmują się tym teoretycznie, nie odnoszą tego zagadnienia do siebie. Czemu? Dobre pytanie. Myślę, że to może być związane z polską kulturą, może nie wolno wam samym odnieść się tak do siebie.
14
Jaka była ich odpowiedź? Bardzo abstrakcyjna, duchowa… Jak: „Na wszystko jest czas”. Najczęściej taka. Wtedy byłam zbuntowana, pełna gniewu, miałam 21 czy 22 lata. Teraz trochę potrafię ich zrozumieć. Bo czuję, że nie można polegać na systemie, nie ma w co wierzyć, czemu ufać, nie ma żadnej wielkiej siły, która by nas ocaliła od politycznych intryg. Ale kiedy masz 21 lat, pragniesz natychmiastowych rozwiązań. Obecnie oficjalnym szczytowym momentem naszej historii jest Solidarność. Co oznacza, że ludzie w moim wieku porównują się do swoich rodziców, jesteśmy drugim pokoleniem. I żyjemy, tu i teraz, w zupełnie nieheroicznych czasach. Wojna może być ważniejsza, „bliższa” dla ludzi z mniejszości, których dziadków przesiedlono, np. w ramach akcji „Wisła”. Ci dziadkowe czasem bardzo tęsknią za swoimi domami. Czasem ciągle mówią „po swojemu”, mimo że wszyscy mieli stać się wystandaryzowanymi Polakami, jak w trakcie tworzenia Izraela. Podczas ustanawiania naszego państwa, przede wszystkim, nie wszyscy mieli od razu prawo przybyć do Izraela. Po pierwsze, przyjmowano ludzi z Niemiec, tzw. Jeke. Żydów z Belgii, Francji, Holandii, a dopiero po nich sprowadzono Żydów ze Wschodu. Nie wszystkich naraz; najpierw przyjęto tych, którzy przed wojną albo w czasie wojny byli w Niemczech. Reszta przybyła w latach 60. Takie podejście do diaspory pozwoliło na wykształcenie się z tzabar – Żydów urodzonych w Izraelu – tzw. nowego Żyda. Teraz to samo dzieje się z Muzułmanami. Aby powstał nowy Arab, nowe pokolenie, ci, którzy migrują do Europy, uczą się języków, emancypują… W ten sposób nasilą się różnice pomiędzy tymi, którzy zostali, i tymi, którzy emigrują. Taka jest rola państwa, wziąć 10–20 warstw i zgnieść je, sprasować. To nie jest izraelskie zjawisko. Arabowie są przyjmowani, aby stać się tanią siłą roboczą. Słyszysz narzekania: „O Boże! Ci Arabowie zabiorą nam pracę!” i tak dalej. Ale jednak się ich przyjmuje, przygotowując miejscowych na przybycie kolejnych. I tak
fabularie 1 (10) 2016
Rozmowa: Hadas Tapouchi
W latach 30. i 40. było się antysemitą, żeby być bliżej władzy, siły. Władza ukazuje antysemityzm jako coś słusznego, więc tam należy w tym momencie być – być przeciwko Żydom. Jesteś przeciwko Żydom – jesteś z potężnymi. Dzisiaj: jesteś przeciwko Arabom
moja babcia (która nie jest na pewno przeciętną babcią), mówi: „Syria? Tam była Armia Andersa”. Czytałam o nich. Więc Armia Andersa sformowała się w Syrii. Polacy spędzili tam sporo czasu. Co prawda Syria była wtedy brytyjska, ale miejscowi też tam byli. I Polacy dostrzegają dzisiaj ten związek? Nie. Moja babcia dostrzegła. Ale przeciętny Polak o tym wie?
Wszyscy słyszeli o Armii Andersa. Poza tym żołnierze mieli tam niedźwiedzia Wojtka, który z nimi maszerował przez Bliski Wschód do Europy. A ten misiek jest ostatnio popularny: „Wojtek, który był w Syrii z Armią Andersa”… Ale oficjalnie z niczym się tego nie łączy. Ciekawa narracja. Można by ją z miejsca uoficjalnić, jeśli by się chciało. Historia niedźwiedzia mogłaby sprowadzić uciekiniepowoli, powoli ten wielki potwór „Muzułmanie” gdzieś się rozrów do Polski. pływa. Zaraz zobaczymy ich budujących autostrady i wieżowce. Nie będziemy pamiętać, jak to się stało.
***
W Polsce imigranci są ciągle pokazywani jako zagrożenie, problem. Ludzie się boją, mimo że nikt nie chce tutaj imigrować. Więc nieprędko zobaczymy to rozwiązanie – imigrantów na budowie. Rozmawiałam o tym sporo na początku mojej rezydencji. „Dlaczego Polacy to antysemici” (znowu to słowo – „antysemita”). Pewna dziewczyna z uniwersytetu powiedziała mi, że w latach 30. i 40. było się antysemitą, żeby być bliżej władzy, siły. Władza ukazuje antysemityzm jako coś słusznego, więc tam należy w tym momencie być – być przeciwko Żydom. Jesteś przeciwko Żydom – jesteś z potężnymi. Dzisiaj: jesteś przeciwko Arabom… …wpisujesz się w oficjalny dyskurs. Jesteś po dobrej stronie. Dobrej… Jeśli spojrzysz na to z dystansu, jako człowiek – moralnie to jednak zła strona. Na jakiej zasadzie, pytam, media i politycy są dzisiaj tacy pewni, że to jest właściwa strona? Bo jesteście w Unii. A Unia to głównie Niemcy. I jeśli zapytasz przeciętnego Niemca, powie ci: „Angela Merkel raus!”. Na pewno przegra w następnych wyborach. Zapytaj kogoś z Brukseli, Paryża, co myślą o Muzułmanach. Raczej nie marzą o takim sąsiedzie. A Polska, która jest na samym skraju, na granicy Zachodu, musi trzymać się mainstreamu jeszcze mocniej. Być silna, z silnymi. A poza tym bierze się to też z pamięci historycznej. Jeśli chodzi o pamięć… Kiedyś, kiedy byłam u babci, w telewizji leciała dyskusja o Syryjczykach – że ich nie chcemy. Na to
fabularie 1 (10) 2016
Wróćmy do trzeciego pokolenia, tym też zajmujesz się artystycznie. Jak rozmawiasz z ludźmi? Musisz ich przekonywać, że są trzecim pokoleniem? A może tylko robisz portrety? Mam świadomość, że ten pomysł jest trochę artystyczną kreacją. W Izraelu jest z tym łatwiej, rodzisz się jako trzecie pokolenie, to dla nas normalne – identyfikować się w ten sposób. Normalne dla Żydów aszkenazyjskich, ze Wschodu. Dlaczego właśnie aszkenazyjskich? OK, trzecie pokolenie obejmuje też ludzi z Tunezji. Ale większość to ci z Europy. I oczywiście mam na myśli tylko Aszkenazyjczyków ze wschodniej Europy. Zachód zawsze miał dość pomyślunku i pieniędzy, żeby uciec. A Jeke to także Aszkenazyjczycy. Wiesz, to zawsze ta sama polityczna perspektywa, Zachód ma więcej opcji uniknięcia katastrofy. W tym ujęciu żydowska opowieść jest standardową ludzką historią, jej kolejną powtórką. Ale przekonywać? Nie, nie muszę. Ludzie wiedzą o projekcie, także w Berlinie, i chcą być jego częścią, częścią tej społeczności. Ci, których fotografuję, to właściwie grono znajomych. Można powiedzieć: moje otoczenie, ludzie związani z moją tematyką. Sami uznają się za trzecie pokolenie. W Niemczech to bardzo skomplikowane, nie każdy Niemiec przyznałby się do bycia trzecim pokoleniem. To najczęściej inteligencja. To ci, którzy wychodzą z szafy i są w stanie mówić o swojej własnej historii. Ci, których dziadkowie brali udział w mordach? Nie. Tylko ci, którzy są w stanie mówić. Berlin to ciągle puszka Pandory. Możesz o tym swobodnie mówić na poziomie historii narodowej, ale już nie osobistej – „mój dziadek”. To znacznie
15
Rozmowa: Hadas Tapouchi trudniejsze, gdy mówisz sam o sobie. Nie mówisz wtedy o heroizmie, o wielkich potworach. Mówisz o swoim własnym potworze. A to znaczy, że musisz zdjąć całe ubranie, zostać nago. Jak w książce Martina Pollacka Śmierć w bunkrze. Pollack napisał o swoich dziadkach nazistach, którzy go bardzo kochali. I o ojcu, który zmarł, według rodziny, jako nazistowski bohater. A sam Pollack został slawistą. A jednak – co dla mnie uderzające – w Europie ludzie nie mają tendencji do powrotu do korzeni. Nie ma prawdziwej walki, jak w przypadku pamięci o kolonializmie w Afryce albo jak w Izraelu. Było ciężko, ale Europa została zjednoczona. Tak myślisz? Tak, katolicy i protestanci, Wschód i Zachód, Południe i Północ. Kiedy spotykasz ludzi w twoim wieku, to jest trzecie pokolenie? To, co czyni z ludzi trzecie pokolenie, to wychodzenie z szafy. Mówienie nie o heroizmie, ale o swoich dziadkach. Bo ci ludzie wiedzą, co zrobili dziadkowie, i nie boją się zadawać pytań. To jest trzecie pokolenie. Często nie jest łatwo zdobyć wsparcie, zwłaszcza finansowe, dla Transforming. Zwłaszcza w Niemczech, gdzie oczekuje się autentycznych, biało-czarnych zdjęć, zdjęć pierwszego pokolenia. Jakby chcieli, żeby to zostało za nimi. „To nie jest część mojego życia dzisiaj. To nie jest miejsce, koło którego codziennie przechodzę. Nie ta szkoła, do której posyłam dzieci. To nie mój bank. To już za nami”. Zatrzymano się na pierwszej generacji. Podobnie jest w Polsce. Nie ma prawdziwej dyskusji otwartej na trzecie pokolenie. Może czasem, „przyjechał Żyd, to zróbmy wywiad dla radia”, tyle. Jak to jest, że żaden artysta trzeciego pokolenia się tym nie zajmuje? Są filmy: Sekret Wojcieszka, Demon Wrony… Sekret np. niczego nie upraszcza. W jakiś sposób pokazuje, że czasem rekonstruuje się historię jeszcze zanim się ją pozna. Np. uczysz się całe życie, że dziadek jest miły i dobry. I nagle, jeśli na niego pada jakiś cień, uderza to też w twoją tożsamość. Dlatego Martin Pollack jest tak ważny dla polskiej dyskusji na ten temat. Dziadkowie mogli zrobić coś strasznego i mogą cię kochać. To ogromna rzecz, trudna do zaakceptowania. Nie możesz pozostać przy stwierdzeniu, że wszystko to kłamstwo, a taka osoba jest tylko potworem. Także dlatego, że skróty myślowe nikomu nie służą. Jeśli chodzi o mój projekt – wiele osób stwierdziło, że jest pesymistyczny. Ja tego tak nie widzę, to po prostu część życia. Czemu sądzą, że jest pesymistyczny? Bo szukam przemocy. Nie wycinam jej sobie, nie robię z niej kolażu. Ona po prostu tam jest. To właśnie staram się wytłumaczyć. Może dla Europejczyków to trudne, bo teraz jest tu spokój. Jest po wszystkim. Ja tego tak nie widzę. Oczywiście nie ma obozów koncentracyjnych… Czytałam niedawno Imre Kertésza, pisze tak pięknie. Napisał, że dla niego czas spędzony w Auschwitz był jakby szczytowym momentem życia. Bo to ostatnia stacja cywilizacji. Pomyśl – ostatnia stacja – lepiej nie będzie! Sposób, w jaki to napisał… to niesamowite. Oczywiście nie
16
mówię, że teraz też jesteśmy na ostatniej stacji. Ale – ciągnąc tę metaforę – ja też wsiadam do tego pociągu i patrzę za okno. Nie zasłaniam go na czas podróży. Nie widzę tego, że przemoc nie jest elementem codzienności. Rzeczywistość się nie dzieje bez tego. Jeśli zabierzesz przemoc, nie dasz rady myśleć. W hebrajskim rdzeń słowa „przemoc”, alef, lameth, mem, to „niemy”. Przemoc, moim zdaniem, nie zaczyna się, kiedy ktoś w ciebie rzuci butelką. To już daleko. Jeśli ktoś ginie, to ekstremum. Nie, mówię tu o strukturze, która to umożliwia, która jest częścią naszej kultury. Nie wyjmiesz jej. Więc „niemy” – ktoś, kto nie może wyrazić swoich uczuć, co nie znaczy, że zginie. Jest tylko niemy. Chomski powiedział, że może mamy możliwość mówienia, ale nie mamy możliwości myślenia. I to dopiero jest straszne – prawdziwe bycie niemym. To przemoc,której nie możesz wyciąć.
Sprawy bieżące i migracje W czasie ostatniej dyskusji w Zamku ktoś z widowni zapytał mnie o Palestyńczyków. Czy życzę im własnego państwa. To dziwne – myśleć o państwie jako o życzeniu… Bo do stworzenia państwa potrzebne jest poczucie wspólnej tożsamości, które, jakoś tak to wygląda, buduje się przeciwko innej grupie? Tak, może to konieczny krok. Może żeby dojść do kapitalizmu, trzeba przejść przez np. faszyzm? Ale co właściwie zostanie osiągnięte? Będą mieć swoje państwo, Palestynę, superfaszystowskie, superkapitalistyczne… Wszyscy modlą się o ten kraj dla nich, ale ja jakoś nie sądzę, że to dobre życzenie. Przez nacjonalizm? Tak, dostaną to, co ma każdy kraj. Ale inaczej niż Izrael czy Polska w latach 40. Stworzyć państwo dzisiaj to jakiś koszmar. Żadnego romantyzmu, ta ideologia jest już wyraźnie programowana, kontrolowana. Może dawniej ludzie byli wciąż naiwni. Teraz się nie da. Wtedy wierzono w utopię, dzisiaj nie ma jak, nie da rady wierzyć w upaństwowioną utopię. I każdy musi coś z tego mieć. Nie można po prostu dać ludziom terytorium, nowej ziemi. Nawet na Palestynę. Jednak myślę, że tak się wkrótce stanie, będą mieć państwo, niepodległość. Dlaczego? Co cię przekonuje? Przede wszystkim Arabska Wiosna. Wciąż w trakcie. To, co dzieje się w Syrii… Oczywiście to już nie wiosna – to lato, zima, kilka kalendarzy. I to nie przypadek, że wybuchła. Kończył się długotrwały układ, umowa Sykes–Picot, podpisana w czasie pierwszej wojny, dokładnie 100 lat temu, pomiędzy Francją i Brytanią, przy asyście Rosji. Podpisana na 100 lat właśnie, kontrakt skończył się w tym roku. Trzeba było przygotować świat na ten koniec, więc mamy Arabską Wiosnę. Żeby potrząsnąć Bliskim Wschodem, stworzony na krótko przed I wojną. Nie było go wcześniej, to europejski projekt. Wszyscy mamy problem z orientacją, widzimy oczyma białych ludzi. Nie da się z tym za wiele zrobić. Czyli pomysł na Bliski Wschód był sztuczny, umowa się skończyła, czas „potrząsnąć” tym na nowo, stworzyć nowy Bliski Wschód. Nowy układ władzy.
fabularie 1 (10) 2016
Rozmowa: Hadas Tapouchi Ale przynajmniej są wasze. Kuchnia izraelska to składanka z wielu krajów. Ale zawsze żydowska. Tutaj w sklepie macie galarety, w każdej lodówce, obok coca-coli. W Izraelu to żydowska potrawa. Albo jedziesz do Maroka, a tam kuskus. Mieszanka lokalnego jedzenia i żydowskiej perspektywy – tak powstaje żydowska kuchnia. Fotografie z cyklu Third generation
Nie, nie myślę, że Wiosna wybuchła spontanicznie. To straszne, miliony ludzi – spotykam ich w Berlinie – opowiadają o swoich wymordowanych rodzinach, swoich martwych miastach… I wiesz, dzisiaj to już rozumieją. Dzisiaj spotykam uchodźcę, a on pokazuje mi nagranie z ucieczki na swoim iPhonie: całą drogę przez Morze Śródziemne na pontonie. Wszystko sfilmowane. Naprawdę możesz doświadczyć diaspory, to niesamowite. Pomyśl: możesz doświadczyć, w jakości HD, tego co uciekinier. Ale to niekoniecznie lepiej, codziennie jesteśmy konfrontowani z okropnymi obrazami, weź gazetę, zobaczysz ciała, rzeki krwi. Tego nie było przed II wojną światową. Ci ludzie, którzy 20 lat później zobaczyli stosy ciał, byli zszokowani. Nie umieli w to uwierzyć. A my dzisiaj to po prostu widzimy. Więc oglądam jego ucieczkę na pontonie, jestem w szoku, ale trochę wyszłam poza kulturę, patrzę jako obcy. Jeśli wrócę na łono kultury – OK, codziennie widzę tyle przemocy, to normalne. Strasznie dużo ludzi ucieka z Bliskiego Wschodu. W Berlinie jest spora społeczność Izraelczyków, izraelskich Żydów, Palestyńczyków z całego Bliskiego Wschodu, Syryjczyków, Egipcjan. Czasem czuję się okropnie jako należąca do tego trendu. Kolejny Żyd, który wrócił. I wszystko jest dobrze, łatwo tu żyć. Może to zupełnie normalne – ludzie wracają może nie po to, żeby zostać, ale zobaczyć, co się zmieniło, jak brzmi język. W przypadku Izraela to jednak trochę nie tak, to cała propaganda.
Może dopiero z zewnątrz widać, jaka jest kuchnia danego kraju. Będąc w środku wiesz tylko, która babcia co gotuje. Całe jedzenie mojej babci jest polskie. Właśnie, masz polski paszport… Oboje rodzice mojej mamy urodzili się w Łodzi. Chasydzi od pokoleń. Potem oczywiście trafili do getta, większość rodziny zginęła w czasie wojny. To była bardzo liczna rodzina. Jak o tym teraz pomyślę, miałabym ogromną rodzinę! Moja babcia miała 8 rodzeństwa. W Polsce mieszkali religijni Żydzi, inni od tych z Niemiec czy generalnie z Zachodu. Dziadkowie poznali się jeszcze przed wojną, spotkali się ponownie po wojnie, w niemieckim obozie dla osób przemieszczonych. Mieszkali tam 2 lata. Obozy przeżywały prawdziwy baby boom. Statystyki mówią, że po wojnie w obozach większość kobiet zachodziła w ciążę. Pomyśl: ci ludzie byli chorzy, niedożywieni, cierpieli na choroby psychiczne i fizyczne, a do tego wszystkie te ciąże… Moja ciocia się tam urodziła, w 1947. Potem pojechali do Palestyny. Moja mama urodziła się już w Izraelu. Rodzina mojego ojca ma zupełnie inną historię. Bardzo syjonistyczną. Dziadek mojego ojca przyjechał do Palestyny w 1882 roku, w drugiej fali. Syjonistów było w sumie 5 fal. Chociaż z dzisiejszej perspektywy nie jest takie pewne, czy był prawdziwym syjonistą. Możliwe, że uciekł z powodu antysemityzmu. Uciekł po pogromie kiszyniowskim (pochodził stamtąd), może właśnie przez ten pogrom.
A wzrost nacjonalistycznych nastrojów? Nie wspominali.
Dzisiaj ludzie uciekają w drugą stronę z powodu wojny, ciągłego poczucia zagrożenia. A czasem też od nacjonalistycznej propagandy. Ostatnio jest głośno o pewnej sprawie. Po raz pierwszy od 1948 nasz żołnierz został uznany za zabójcę. To wieki przełom. Wszystko stało się w marcu, jest okropne i w całości online. Możesz zobaczyć całe zajście, nie ma wątpliwości, co się stało. To było na Zachodnim Brzegu. Palestyńczyk zaatakował żołnierza nożem, został schwytany, zraniony i unieruchomiony. Wszystko zostało nagrane na aparacie organizacji non profit B’Tselem, która zajmuje się dokumentacją przypadków łamania praw człowieka na terenach okupowanych. Więc Palestyńczyk leży unieruchomiony na ziemi, dookoła niego żołnierze, słychać ambulans, mężczyzna żyje. Żołnierze nie bardzo wiedzą, co robić, rozmawiają i w końcu jeden z nich podchodzi do tego Palestyńczyka i strzela mu w głowę. Wszystko jest nagrane.
Tu będzie trudno o dobry hummus, a przecież wszyscy za nim tęsknicie (śmiech). To spotyka chyba wszystkich emigrantów. Nasi tęsknią za ogórkami kiszonymi, bigosem i pierogami. Ale prawda jest taka, że każda rodzina robi je inaczej, więc kupione nigdy nie smakują odpowiednio.
A ludzie próbują bronić żołnierza? Tak. To się dzieje na okrągło. Bo musisz tworzyć koalicje, to się dzieje samo, nie masz jak wybrać – jesteś za czy przeciw. Każde nowe wydarzenie powiększa przepaść między różnymi stronami, nie da się z tym wygrać.
A ty czemu wybrałaś Berlin? Bo już tam kiedyś byłam, miałam tam przyjaciół, artystów, nie mam nikogo takiego nigdzie indziej za granicą. Coś mnie z Berlinem łączyło. Krótko mówiąc – z powodów osobistych. W czasie mojego pierwszego roku w Berlinie, nagle, to miasto zaczęło być pokazywane przez izraelską telewizję jako najlepsze miejsce na wyjazd. Diaspora model 2000. Młodzi ludzie w pogoni za współczesnością. Trochę to jednak tanie, bardziej moda niż potrzeba. Ale ostatnio coś się zmienia. „Berlin? To nie to, co trzy lata temu. Co teraz? Dokąd powinno się wyjeżdżać? Do Warszawy!”.
fabularie 1 (10) 2016
17
His/toria
KRZYSZTOF LICHTBLAU
Powojnie.
O
Przepracowanie nieświadomości, czyli psychoterapia historiozoficzna
statnie lata polskiej humanistyki to zainteresowanie badaczy nieco zapomnianym okresem naszej historii – powojniem. Ten zwrot związany jest przede wszystkim z dwiema publikacjami. Pierwszą z nich jest Fantomowe ciało króla. Peryferyjne zmagania z nowoczesną formą Jana Sowy z 2011 roku, zaś drugą – Wielka Trwoga. Polska 1944–1947. Ludowa reakcja na kryzys Marcina Zaremby, która ukazała się rok później. Następne lata to m.in. Prześniona rewolucja Andrzej Ledera, Polski Dziki Zachód. Przymusowe Beaty Halickiej, czy My, reakcja. Historia emocji antykomunistów w latach 1944–1956 Piotra Semki. Oczywiście wskazać możemy wcześniejsze publikacje, w których autorzy przyglądali się szerzej temu okresowi. Mam tu na myśli choćby prace Barbary Engelking i Jana Grabowskiego oraz Złote żniwa Jana Tomasza Grossa – w kontekście Holocaust Studies, czy regionalistyczne prace Jana Marii Piskorskiego. Nie sposób więc mówić o jakimś zwrocie w zainteresowaniu powojniem. Skąd więc popularność tych publikacji w ostatnich latach? Przede wszystkim wskazać należy na świeżość podejścia badaczy do zagadnień właściwych temu okresowi. Chodzi tu m.in. o teorię lacanowską wykorzystaną przez Sowę i Ledera, kategorię trwogi, którą operuje historyk Zaremba, oraz socjologiczne ujęcia migracji obserwowane z perspektywy polskiej i niemieckiej, które znajdziemy u Halickiej. Skupmy się początkowo na Prześnionej rewolucji. Głównym założeniem Ledera jest przyjęcie, że rewolucja społeczna w Polsce dokonała się w latach 1939–1989, gdzie fundamentalny jest okres od wybuchu II wojny światowej do roku 1956. Już na wstępie autor pisze: „W Polsce w latach 1939–1956 dokonała się rewolucja społeczna. Okrutna, brutalna, narzucona z zewnątrz, ale jednak rewolucja. Niesłychanie głęboko przeorała ona tkankę polskiego społeczeństwa, tworząc warunki do dzisiejszej ekspansji klasy średniej, czyli po prostu mieszczaństwa. To zaś oznacza, że utorowała drogę do, najgłębszej być może od wieków, zmiany mentalności Polaków – odejścia od mentalności
18
określonej przez wieś i folwark ku zdeterminowanej przez miasto i miejski sposób życia”1. Filozof tym samym odrzuca hipotezę, jakoby rewolucja w Polsce dokonała się w 1914 bądź też w 1989 roku. Podkreśla to przede wszystkim fakt odwołania się do poglądu amerykańskiego historyka Martina Mali, który specjalizuje się w dziejach Rosji. Według jego teorii rewolucja może nastąpić wyłącznie jeden raz w historii państwa. Czemu nie rok 1989? Leder zauważa, że o ile po 1989 roku mamy do czynienia z potężną i brutalną dynamiką, o tyle nie jest to zerwanie z wcześniejszym porządkiem znaczeń i powstaniem nowych porządków mitycznych i symbolicznych, co miało miejsce w czasie wskazanym przez autora. Odwołać się tu możemy jeszcze do zdania Przemysława Czaplińskiego. O okresie po 1989 roku literaturoznawca pisze: „Recykling – na chwilę przejdę od literatury do życia – to nowoczesna odpowiedź na nowoczesne odpady. Na pozór można go definiować jako proces włączania resztek do powtórnej produkcji. W istocie wydaje się on rozległą praktyką nowego porządkowania całej rzeczywistości społecznej”2. W dalszej części badacz charakteryzuje recykling tożsamościowy jako swobodne włączenie marginalnych postaw życia społecznego z założeniem, że wszystkie je da się oswoić i ponownie wykorzystać. Pointując pisze: „Recykling tożsamościowy nie służy jednak radykalnej przemianie podmiotowości; opiera się on na przeświadczeniu, że bez względu na to, co zaakceptujemy, i tak pozostaniemy sobą – ponieważ wchłanianie tego, co inne, zmierza do wytworzenia (czy też odzyskania) podmiotu zdolnego do nieustannej absorbcji”3. Granica upadku
1
A. Leder, Prześniona rewolucja. Ćwiczenia z logiki historycznej, Warszawa 2013, s. 7.
2
P. Czapliński, Resztki nowoczesności, Kraków 2011, s. 6–7.
3
Tamże, s. 7.
fabularie 1 (10) 2016
His/toria
komunizmu w Polsce nie ma więc w tym kontekście charakteru rewolucyjnego dla świadomości społecznej i podmiotowości. Tytułowa rewolucja jest prześniona, gdyż – według Ledera – została „skradziona” przez niemiecki i rosyjski mechanizm historii. Z drugiej jednak strony, rewolucja ta po prostu nie funkcjonuje w świadomości społecznej4. Tutaj zauważmy jeszcze, co zaznaczone jest w już cytowanym fragmencie Prześnionej rewolucji, że rozpoczęcie jej było wynikiem impulsu zewnętrznego, jakim był wybuch wojny. Zdają się to potwierdzać słowa jednej z patronek książki Ledera, Hannah Arendt, która pisała, że: „żadna (…) rewolucja, choćby najszerzej otwierająca swoje podwoje przed masami biedoty, nie została nigdy zainicjowana przez te masy, żadna też nie była wynikiem powszechnego buntu – niezależnie od szerzącego się w danym kraju niezadowolenia, a nawet konspiracji”5. Punktem wyjścia Ledera jest owe – niezwykle interesujące i kuszące w sformułowaniu – ćwiczenie z logiki historycznej, które zawarte jest w podtytule. Samo ćwiczenie polega na połączeniu dwóch poziomów: wiedzy o faktach z reprezentacją. Badacz pisze: „Możliwość przeprowadzenia takiego wywodu zależy od narzędzi opisu, które umożliwiają ciągły ruch, pomiędzy poziomem tego, co nazywamy faktografią historyczną, a poziomem przekształcenia się sensu tak opisywanych faktów w świadomości i nieświadomości społecznej”6. Ta świadomość i nieświadomość społeczna jest określana przez Ledera w dwojaki sposób: za Charlesem Taylorem jako imaginarium oraz terminem pole symboliczne, pochodzącym z psychoanalizy Jacques’a Lacana. Podstawą tych kategorii jest przede wszystkim skoncentrowanie uwagi nie na teorii społecznej, ale zwrócenie się w stronę perspektywy społecznych wyobrażeń w szerszym kontekście. Innym narzędziem stosowanym przez Ledera jest fantazmat, który historyk zapożycza z teorii Lacanowskiej (jest to również jedna z głównych kategorii wykorzystanych przez Jana Sowę we wspomnianej już książce). Z perspektywy Prześnionej rewolucji termin ten jest węższy od imaginarium i składa się na nie. Fantazmat organizuje podmiot zarówno jednostkowy, jak i zbiorowy. Wielość fantazmatów charakteryzuje jednostkę. Związane są one z postrzeganiem Innego, nie tylko w świadomości, ale również tym, co organizuje fantazmat poza nią (marzenia senne, mowa, etc.). Jak pisze Leder: „Niosą go [fantazmat] popędowe siły, całkowicie skupione na samozaspokojeniu i nieliczące się z niczym – ani nikim – innym, zderzające się z surowym sądem wewnętrznego Innego”7. Filozof wyróżnia więc trzy wymiary reprezentowania, czyli: imaginarium, fantazmat i „zbiór faktów”. Kluczem 4
Zob. A. Leder, dz. cyt., s. 8.
5
H. Arendt, O rewolucji, przeł. M. Godyń, Warszawa 2003, s. 143.
6 7
organizującym te trzy wymiary reprezentowania jest pytanie o pragnienie. Nie dziwi takie podejście badacza do zagadnień historycznych, gdyż jako absolwent Akademii Medycznej w Warszawie zdobył później dodatkowo wykształcenie w zakresie psychoterapii. Podejście lacanowskie, a przede wszystkim zwrócenie uwagi na fantazmaty związane z ludzką psychiką i imaginarium tworzące świadomość i nieświadomość społeczną są tego konsekwencją. Te kategorie są przede wszystkim wykorzystane przez autora do opisu rewolucji. Bo rewolucja zupełnie zmienia to imaginarium społeczne. W zasadzie Leder nie tłumaczy, czemu dzieje się tak, a nie odwrotnie, tj. czy to może zmiana imaginarium po prostu nie jest rewolucją? Czym jest wspomniane już pragnienie? To właśnie to dążenie, które mogło się dokonać dzięki wybuchowi II wojny światowej. Wcale nie musi być ono uświadomione, ale rozgrywa się w – jak to nazywa Leder – fantazmatycznych scenariuszach8. Przykładem, który autor opisuje tu najszerzej, jest fantazmat dotyczący Żydów. Autor wskazuje, że już w dwudziestoleciu międzywojennym widoczne były zmiany uniwersum. Przez polityków budowana była opozycja Polak–Żyd, co nieustannie pogłębiało wykluczenia. Dodatkowo Żydzi mieli swoje imaginarium, które różniło się po prostu od imaginarium społeczności polskiej. Oczywiście autor Prześnionej rewolucji dokładnie opisuje fantazmat Żyda, choćby w samym już funkcjonowania słowa „Żyd”9. Wydaje się jednak, że wiele wniosków Ledera pojawiło się już w Wielkiej trwodze. Sam schemat fantazmatu jest analogiczny do mitu Żyda opisywanego przez Zarembę w rozdziale poświęconym fobiom Polaków10. Podobnie tłumaczone jest również zachowanie, emocje, a przede wszystkim proces wyparcia zachowań antysemickich Polaków. Jak czytamy w Wielkiej trwodze: „To powojenne podniecenie jest odwrotnie proporcjonalne do tego, co możemy znaleźć na temat szabru współcześnie. Zjawisko zostało mentalnie wyparte, choć przywłaszczone wówczas przedmioty do dziś zdobią niektóre mieszkania. Z tą nieobecnością w dyskursie historycznym wiąże się wyczuwalne poczucie wstydu i zażenowania, że tak wielu polskich obywateli wzięło udział w szabrowaniu”11. Mówiąc językiem Ledera, te fakty uczestnictwa Polaków w zbrodni pozostają prześnione. Podobna – dla obydwóch badaczy – jest przede wszystkim eksplikacja motywów tych zachowań. Leder i Zaremba wykorzystują tu kategorie związane po prostu z emocjami. U tego 8
Tamże, s. 37.
9
Sam fantazmat Żyda jest często poruszanym zagadnieniem. Pisze o tym choćby K. Kersten (Polacy, Żydzi, komunizm. Anatomia półprawd 1939–1968, Warszawa 1992), a przeglądu literackiego dokonuje H. Markiewicz (Żydzi w Polsce. Antologia literacka, Kraków 1997).
10
Zob. M. Zaremba, Wielka trwoga. Polska 1944–1947. Ludowa reakcja na kryzys, Kraków 2012, s. 584–615.
A. Leder, dz. cyt., s. 9.
A. Leder, dz. cyt., s. 14.
fabularie 1 (10) 2016
11
Tamże, s. 275.
19
His/toria
pierwszego są to pragnienia wynikające z poczucia krzywdy, czasie. Przywołajmy tu stanowisko Czaplińskiego, który pisze: zaś dla drugiego jest to efektem psychozy lękowej. Tym, co na „Sarmatyzm, przeniesiony ponad epokami i wprowadzony do to pozwala, jest wojenny i powojenny chaos obecny na każdej PRL-u, niebędący już własnością szlachty, ziemiaństwa czy arystokracji, nieskorodowany i niezdegradowany przez czasy stapłaszczyźnie życia społecznego. Teraz przyjrzyjmy się drugiemu, gdzie pierwszym jest Za- linowskie i socjalistyczną edukację, konotujący dawną wielgłada Żydów, kluczowemu elementowi rewolucji lat 1939–1956. kość, okazywał się projektem jedności korzystnym dla władzy. Jak to już było wspomniane, chodzi tu o zanik warstwy chłop- Społeczeństwo przechodziło w fazę wspólnotowego symulaskiej i pochłonięcie jej przez mieszczaństwo. Wspomniany już krum – zbiorowości łączonej przez silne więzy emocjonalne, Czapliński w Resztkach nowoczesności pisze o „postalinowskiej które nie podlegały żadnemu sprawdzianowi lojalności. Sarpróżni”, czyli m.in. deformacji drogi awansu społecznego po mackie symulakrum dawało przy tym iluzję wyjścia ze stanu społecznego zmieszania tożsamości. Powojenne społeczeństwo 1956 roku. Pierwszy poziom – „płaszczyzna faktów” – w kontekście otrzymywało złudne poczucie zakorzenienia, a patriotyczna zaniku polskiego chłopstwa to reforma rolna (a jak zaznaczył przygodowość sarmatyzmu czyniła z dawnej kultury wartość Leder, raczej rewolucja agrarna12) z 1944 roku. Chodzi tu oczy- pozornie dostępną dla każdego”14. Jest to więc rozsypanie nie wiście o znacjonalizowanie systemu rolno-gospodarczego. Taka tylko imaginarium chłopskiego, ale też wybaczenie imaginasytuacja powodowała wrzucenie chłopów do pewnego mecha- rium sarmackiego. nizmu z innymi klasami społecznymi. Jakie wnioski powinniśmy mieć po odkryciu tych pozioBardzo zgrabnie Leder opisuje kolejny etap prowadzący do mów i spostrzeżeniu rewolucji? Leder przede wszystkim narzurewolucji. Jest to niedoprowadzenie do zupełnej podległości, ca nam przepracowanie tego okresu z różnymi aspektami, rówktóra powoduje po prostu skrajną biedę, a co za tym idzie – głód. nież m.in. losem Niemców w granicach polskich tuż po wojnie. To w konsekwencji prowadzi do… przekroczenia fantazmatu. Wyleczenie społeczeństwa, czyli po prostu obudzenie się z koszEfektem tego stało się rozsypanie się podziału chłopa i pana, maru, według psychoanalityka możliwe jest wyłącznie w moktóry wynikał z imaginarium sarmackiego. Ten rozpad imagir- mencie uświadomienia sobie tego okresu rewolucji i czynów donarium doprowadził do wspomnianego wcześniej chaosu, a jak konanych przez naszych dziadów. Tylko to pozwolić ma nam nazywają to Leder i Zaremba: anomii społecznej. Zerwanie tej na skrócenie dystansu i ponowne zaufanie wewnątrz imaginaopozycji to moment zagubienia chłopa, a przede wszystkim rium społecznego. Wadą systemu wprowadzonego przez Ledera jest brak miejśmierci kultury chłopskiej. Opisywał to już Wiesław Myśliwski w swoich powieściach. Pisarz w artykule Kres kultury chłop- sca na jednostkowe wyłamanie się z imaginarium społecznego. skiej zauważa, że: „Doświadczenie było fundamentem tej kultu- Przeciwnie do tez w książce Zaremby, który nieustannie starał ry, doświadczenie – jeśli można tak powiedzieć – pionowe, to się kontrolować nieuogólnianie społecznych zachowań. Jednak tego typu alternatywne spojrzenie na przeszłość Polznaczy pokoleń, i poziome, to znaczy wspólnoty, wśród której człowiek mieszkał. Było to nade wszystko doświadczenie dotkli- ski wydaje się coraz bardziej atrakcyjnym sposobem patrzenia wości bytu i w tym planie można bez przesady mówić o egzy- na historię. Przede wszystkim pozwala to na naruszenie nieskastencjalnej pełni. Nie zabrakło bowiem w tym doświadczeniu zitelnego obrazu Polaka, który jest uniwersalną matrycą nakłaniczego, co człowieka jako jednostkę i jako zbiorowość mogło daną na każdego obywatela. Prezentowane podejście każe nam spotkać na tym świecie. Z owego doświadczenia wyrastał cały zadać pytanie o obcość i inność, które nie są związane z tym, co system filozoficzny tej kultury, który przenikał ludzkie zacho- poza granicą kraju, a w naszych fantazmatach. Co ciekawe, te badania doskonale da się wykorzystać w konwania – jak i pieśni – praktyczną czy wręcz użytkową mądrotekście doskonale znanych dzieł literatury polskiej. Wymienić ścią, ale też mądrością uogólnień, ocen i sądów”13. Pewnym uzupełnieniem tych twierdzeń mogą być zagad- tu możemy choćby całą twórczość Wiesława Myśliwskiego, Konienia związane z migracjami powojennymi, które opisuje nopielkę Edwarda Redlińskiego, Tańczącego jastrzębia Juliana KaHalicka. Kategoria dekonstrukcji Nadodrza wykorzystywa- walca czy film Człowiek z marmuru Andrzeja Wajdy, w których na przez nią to również zmiany społeczne zachodzące w okre- to widzimy złożoność problemu powojennego chłopstwa. Z drugiej strony będzie m.in. Hanneman Stefana Chwina, książki Arsie powojennym. Sama kultura sarmacka wydaje się, że na pewnych zasa- tura Daniela Liskowackiego, czyli literatura małych ojczyzn, dach przetrwała, ale zupełnie w innej formie. Świadczy o tym która również w kontekście omawianych publikacji może być choćby zainteresowanie zwrotem sarmackim w ostatnim reinterpretowana. 12
Zob. A. Leder, dz. cyt., s. 129–148.
13
W. Myśliwski, Kres kultury chłopskiej, „Gazeta Wyborcza” z 22–23 maja 2004, s. 19.
20
14
P. Czapliński, Plebejski, populistyczny, posthistoryczny. Formy polityczności sarmatyzmu masowego, „Teksty drugie” nr 1/2015, s. 25.
fabularie 1 (10) 2016
Wiersz ?
KRZYSZTOF NIEWRZĘDA gloria in excelsis deo jest zamówienie na cud bo znów los kogoś zwiódł i pojawiła się trwoga żaden to przecież trud w czas zastosować zwód dla wszechmocnego boga
fot. www.unsplash.com
klęknąć trzeba w jego progach i się trochę przypucować by nadeszła chwila błoga niech anieli więc śpiewają cuda gromko ogłaszając że bydlęta aż przyklękną lecz nawet gdy się klęka możliwa jest udręka
Krzysztof Niewrzęda (1964) – poeta, prozaik i eseista. Finalista Nagrody Poetyckiej SILESIUS (2011) i Europejskiej Nagrody Literackiej (2009). Nominowany do Nagrody Mediów Publicznych COGITO (2008). Autor tekstów do utworów grupy SBB oraz współautor tłumaczenia z języka niemieckiego książki Olafa Kühla Gęba Erosa. Tajemnice stylu Witolda Gombrowicza (2005). Wydał tomy wierszy: w poprzek (1998), poplątanie (1999), popłoch (2000), popołudnie (2005), popiół (2012), powieść poetycką Second life (2010), zbiór esejów Czas przeprowadzki (2005) oraz powieści: Poszukiwanie całości (1999, 2009), Wariant do sprawdzenia (2007), Zamęt (2013). Był redaktorem ukazującego się w Niemczech pisma „B-1”, stałym współpracownikiem dwumiesięcznika „Pogranicza”, kwartalnika „eleWator” oraz felietonistą wrocławskiego dodatku „Gazety Wyborczej”. Publikował w licznych pismach literackich i społeczno-kulturalnych oraz antologiach w Polsce, a także w tłumaczeniach na języki obce, m.in. w Chorwacji, Japonii, Francji, Niemczech i Ukrainie. Mieszka w Berlinie.
fabularie 1 (10) 2016
21
Film
FILIP FIEREK
Pasolini Abla Ferrary
N
ajpierw widać czarną plamę w śniegu. Dopiero kiedy wytęży się wzrok, plama odzyskuje kontury. To człowiek leży w tym śniegu, ubrany cały na czarno, z wyciągniętymi nogami i lewą ręką rzuconą w bok, prawą trzyma na piersi. „Trzyma” – to chyba niezbyt dobrze powiedziane. Ten mężczyzna w czarnym płaszczu i butach z mocną podeszwą nic już nie może trzymać – on nie żyje. Tak po prostu ułożyło się ciało, gdy upadł. Nieco dalej leży kapelusz – musiał spaść mu z głowy, kiedy runął na ziemię, i potoczyć się po śniegu. Kiedy szukałem w sieci fotografii przedstawiającej śmierć Roberta Walsera, znalazłem wiele obrazów powiązanych z wprowadzonym hasłem. Okazało się, że żyją obok siebie zdjęcia, które sobie przeczą: na pewnej fotografii do trupa prowadzą wydeptane w śniegu kroki; na innej jest ono otoczone niezakłóconą bielą; kapelusz zmienia kolor z ciemnego na jasny. Niektóre wyniki wyszukiwania zidentyfikowałem od razu jako obrazy zrobione przy użyciu farby, inne z kolei wydały mi się próbami fotograficznej rekonstrukcji momentu śmierci. Nadal nie mam zupełnej pewności, które ze zdjęć rzeczywiście zrobili w grudniu 1956 roku policjanci zawiadomieni o znalezionym w śniegu ciele szwajcarskiego pisarza.
*** Rozmyślnie rozpoczynam tekst o Pasolinim Abla Ferrary historią ostatniej fotografii Roberta Walsera. Ta historia sugeruje, że istnieją śmierci, które zapuszczają głębokie korzenie w zbiorowej pamięci. Śmierć Walsera, który wyszedł na długi spacer ze szpitala dla psychicznie chorych i już nie wrócił, jest szczególna przynajmniej z trzech powodów. Po pierwsze, do dziś prześladuje artystów, którzy decydują się położyć martwego Walsera jeszcze raz w śniegu i na nowo zaaranżować całą scenę odejścia. Po drugie, rzuca cień na jego życie, a do jego twórczości dodaje kontekst, który nie pozwala czytać Rodzeństwa Tanner (i żadnego innego utworu) tak jak wcześniej. Po trzecie, stanowi trudną do rozwiązania i pełną niejasności zagadkę, którą potwierdzają trudności napotykane podczas poszukiwań zdjęć dokumentujących jego los. Nadal nie wiem, które z nich jest prawdziwe: tak
22
jakby istniały różne warianty śmierci Walsera albo jak gdyby on sam umierał więcej niż raz. Podobieństw nie trzeba tłumaczyć. Nikt nie wie, co dokładnie wydarzyło się 1 listopada 1975 roku na plaży w Ostii. Tajemnica śmierci Pasoliniego prowokuje artystów i intelektualistów do pisania coraz to nowych scenariuszy zabójstwa, namawia do ponawiania kluczowych pytań o rolę reżysera Chlewu w europejskiej kulturze i o fundamentalne rozstrzygnięcia (albo odwrotnie: nierozstrzygalniki) jego skomplikowanej myśli, a na twórczość rzuca światło, które co prawda wiele rozjaśnia, ale – co oczywiste – tworzy także równie rozległe obszary cienia. Abel Ferrara wykorzystał to światło, by opowiedzieć o ostatnich godzinach Pasoliniego. Zrywając z tradycyjną konwencją biograficzną, zdecydował się pominąć w filmowej opowieści młodzieńcze lata włoskiego reżysera, początki jego pracy za kamerą i długoletnie zaangażowanie polityczne na rzecz kilku krótkich wydarzeń w ostatnim dniu życia. Krótkich, ale kluczowych i na tyle wymownych, że wykreślają kontury intelektualnej i egzystencjalnej sylwetki Pasoliniego lepiej niż tradycyjna narracja poprowadzona od wieku dziecięcego do śmierci. W filmie Ferrary Willem Dafoe gra Pasoliniego u progu śmierci. Reżyser właśnie przygotowuje się do premiery filmu Salò, w kontekście którego mówi dziennikarzowi, że prowokować jest prawem, a być wystawionym na prowokację – przyjemnością. Po tym spotkaniu udaje się w podróż do Rzymu, by usiąść z matką przy niedzielnym obiedzie, udzielić wywiadu Furio Colombo, dziennikarzowi „La Stampy”, spotkać się w ulubionej restauracji z przyjaciółmi, a jej właścicielowi powiedzieć, że Rzym się skończył. Wieczorem zapuści się w ciemne korytarze dworca Termini, by znaleźć chłopca do wynajęcia, postawi mu obiad, zabierze na plażę w Ostii, po czym zostanie napadnięty przez trójkę rosłych mężczyzn i bestialsko zamordowany. Biegnąca własnym tempem opowieść raz po raz przerywana jest nakręconymi przez Ferrarę scenami z niezrealizowanego filmu Pasoliniego Porno-Teo-Kolossal. Trudno się dziwić, że w filmie Ferrary wszystko nabiera powagi ostateczności: oto Pasolini po raz ostatni widzi ukochaną matkę, po raz ostatni siada przy maszynie do pisania, udziela ostatniego w swoim życiu wywiadu i po raz ostatni przemierza samochodem ulice nocnego Rzymu. Mimo to Ferrara zręcznie unika niepotrzebnego patosu, a w zamian uzyskuje poruszającą autentyczność, która wynika nie tylko z poetyki samego filmu, ale także z rzetelności cechującej dobrego biografa. Film amerykańskiego reżysera jest bowiem nie tylko kontemplacyjną opowieścią o tym, co Piotr Kletowski w swojej książce nazwał „życiopisaniem” Pasoliniego; stanowi także – niejako przy okazji – protokół ze śledztwa, jakie Ferrara przeprowadził, by dowiedzieć się, co tak naprawdę stało się 1 listopada 1975 roku. Ta metoda, zastosowana dla wydarzeń niemających bezpośredniego związku z morderstwem, umożliwia nie tylko wierne odtworzenie ostatnich chwil życia reżysera, ale także przypomina
fabularie 1 (10) 2016
fot. Wikimedia Commons
Film
Willem Dafoe jako Pasolini
o tym, co przeoczone w zupełnie innym, egzystencjalnym wy- obecność mrocznej strony „ja”. Ruch od zakazu do jego przekromiarze. Przeoczony i dopiero odzyskany przez Ferrarę wydaje czenia wyznacza zaś obszar możliwego, w którym wypełnia się na przykład kluczowy dla zrozumienia całego filmu (a w ogól- się człowieczeństwo. niejszym planie: życia reżysera) wywiad z Colombo, w którym Pasolini w Kinie niepopularnym pisał o związkach samochwile zawieszenia głosu są równie istotne jak chwile płynnej zachowawczości i zachowawczości. Był przeciwny zarówno odpowiedzi, a słowa Dafoe precyzyjnie odpowiadają opubliko- pierwszej, jak i drugiej: jako ekstatyczny męczennik i wytrwały wanemu przez dziennikarza „La Stampy” oryginałowi. Ferrara prowokator. W kategoriach freudowskiej ekonomii seksualnej nie konfabuluje, kiedy każe bohaterowi filmu wygłosić płomien- każdy film był aktem sublimacji popędu życia i popędu śmierci. ną krytykę konsumeryzmu i niesprawiedliwej dystrybucji dóbr, Pasolini, występując przeciw zachowawczości, którą uznawał z winy której jedna klasa wykorzystuje drugą, a obie w istocie są za niezrozumienie siebie, urągał samozachowawczości pojmonieświadomymi ofiarami wszechobecnego kultu pieniądza. Roz- wanej jako wegetatywne trwanie. poczynająca się krótko po pożegnaniu dziennikarza podróż PaW tym świetle film Ferrary nie jest moralizatorskim donosoliniego w okolice dworca Termini, gdzie seks jest przedmiotem sem ani naiwną hagiografią. To opowieść o człowieku, który handlu, wystarczy, by uznać obraz Ferrary za pamf let demasku- w stanie jednoczesnego upojenia światem i przerażenia złem jący hipokryzję włoskiego reżysera. wpisanym we wszystkie dziedziny ludzkiej aktywności (od poTo zastanawiające, ale jest wprost przeciwnie. Film Ferra- lityki przez sztukę aż po erotyzm) wybiera wierność samemu ry rozpoczyna się od stanowczej deklaracji Pasoliniego, że nie sobie, przeczuwając, że koszt tego wyboru może przekroczyć jego jest moralistą. Widoczne w Chlewie i Salò, a kapitalnie opraco- możliwości. W ostatnim wywiadzie mówi: „Płacę cenę za życie, wane w obrazie Ferrary rozdarcie włoskiego intelektualisty które prowadzę… To tak jakbym zstępował do piekła”. Nikt nie – nieustannie przemieszczającego się między tym, co zakazane podsumowałby tego lepiej. Nikt oprócz Ferrary, którego krótki i dozwolone, między domeną brudu i czystości – wskazuje, że – bo trwający zaledwie 86 minut – film jest jednym z najbardziej świętość Pasoliniego nie wynika z dziewiczości. Jej źródłem przenikliwych komentarzy, jakie sporządzono do „życiopisania” jest głęboka samoświadomość, która przyjmuje do wiadomości Pasoliniego.
fabularie 1 (10) 2016
23
EMILIA WALCZAK
Abel, twój brat?
fot. Sannita (Wikimedia Commons)
Film
N
azywa się jak miasto rodzinne Michelangela Antonioniego, imię nosi po lepszym z synów biblijnych prarodziców – Adama i Ewy. Abel Ferrara – nowojorski reżyser, aktor i scenarzysta filmowy debiutujący już w latach 70., ikona amerykańskiego kina niezależnego – najbardziej znany jest jako twórca Złego porucznika z 1992 roku, z Harveyem Keitelem w tytułowej, mocnej, zapadającej w pamięć roli, ale także takich obrazów filmowych, jak m.in. Uzależnienie (1995) – niszowego horroru ze społeczno-politycznym przesłaniem – czy bodaj jedynego filmu w całej historii najnowszego światowego kina, w którym Madonna Louise Veronica Ciccone wypadła nieżenująco, to jest o dwa lata starszej od Uzależnienia Niebezpiecznej gry. Jest też reżyserem m.in. Marii (2005), z Juliette Binoche w roli biblijnej Marii Magdaleny (chrześcijańska metaforyka obecna jest w wielu jego filmach), czy też na przykład głośnego dokumentu Chelsea on the Rocks (2008), mitologizującego tytułowy hotel, w którym mieszkali m.in. Patti Smith, Bob Dylan, Janis Joplin, Jimi Hendrix czy Sid Vicious z Sex Pistols i w którym 12 października 1978 roku znaleziono ciało dziewczyny tego ostatniego – Nancy Spungen. Nakręcił też kilka odcinków kultowego serialu telewizyjnego z lat 80. – Policjantów z Miami.
24
Ferrara dziś ambitnie wznosi się na wyżyny kina artystycznego
Rok temu miały miejsce premiery dwóch filmów Ferrary: zupełnie nieudanego Witamy w Nowym Jorku, z Gérardem Depardieu w obrzydliwej roli francuskiego ekonomisty, polityka i szefa Międzynarodowego Funduszu Walutowego Dominique’a Strauss-Kahna oraz – dla odmiany – całkiem ciekawego Pasoliniego z Willemem Dafoe (pracowali razem już wcześniej przy dwóch filmach SF: Hotelu New Rose z 1998 roku oraz 4:44. Ostatnim dniu na Ziemi z 2011), w roli włoskiego wizjonera kina; obrazu nominowanego do
Abel Ferrara (2010)
statuetki Złotego Lwa w konkursie głównym MFF 2014 w Wenecji – co świadczy o tym m.in., że nowojorczyk – dawniej twórca „arcydzieł klasy B” (jak horror The Driller Killer czy dramat kryminalny Kaliber 45) – dziś ambitnie wznosi się na wyżyny kina artystycznego. Być może to błyskotliwy odprysk tego, że reżyser od jakiegoś czasu mieszka w Rzymie. Pasolini swą polską premierę miał na ubiegłorocznym, 15. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty we Wrocławiu. W kwietniu tego roku o dziwo trafił do krajowych kin.
fabularie 1 (10) 2016
Teatr
EMILIA WALCZAK
Pasolini na deskach
W
fabularie 1 (10) 2016
PS Spektakl ów zaczynał się od sceny ostatniego wywiadu, jakiego udzielił Pasolini dziennikarzowi „La Stampy” – a więc identycznie, jak film Abla Ferrary. W tym sensie obie realizacje: Pasolini pana Abla i Apokalipsa pana Michała, ciekawie ze sobą korespondują.
Apokalipsa reż. Michał Borczuch Nowy Teatr, Warszawa
proj. na podst. Joan Cornellà
październiku ub.r. w bydgoskiej Operze Nova zobaczyć można było spektakl Apokalipsa warszawskiego Nowego Teatru, prezentowany w ramach Festiwalu Prapremier 2015. Jego reżyserem był nominowany w 2012 roku do Paszportu „Polityki” Michał Borczuch, który nad sztuką tą pracował przez rok pod czujnym okiem swojego mentora, Patrice’a Chéreau. Na scenie oglądać mogliśmy: Bartosza Gelnera, Marka Kalitę, Sebastiana Łacha, Martę Ojrzyńską, Piotra Polaka, Jacka Poniedziałka, Halinę Rasiakównę, Krzysztofa Zarzeckiego. Autorem muzyki do widowiska był Pleq. A oto zarys fabuły: „Europę po dwóch wojnach światowych przenikają wciąż włókna i strzępy ideologii. Pier Paolo Pasolini udziela ostatniego wywiadu i kilka godzin później ginie. Jego zmasakrowane ciało z plaży w Ostii staje się ponurym prognostykiem dla Europy. Następnego dnia Oriana Fallaci pisze do niego list, ujawniając sekrety ich ambiwalentnej przyjaźni. U bram Włoch stoi obcy, by dołączyć do proletariackich mas… Michał Borczuch powołuje do życia bohaterów tamtych wydarzeń i ówczesne konf likty, które dzisiaj nabierają śmiertelnej wyrazistości. Osobiste przekleństwa Pasoliniego i Fallaci stają się pożywką dla upiornych współczesnych postaci”. Jak dla mnie spektakl ów był dość nierówny – w tym sensie, że o ile fragmenty – nazwijmy je – „dokumentalne”, czyli sam początek i sam koniec spektaklu, traktujące odpowiednio o Pierze Paolu Pasolinim i Orianie Fallaci, były bardzo klarowne i w klarowności swej wystarczająco już wymowne, o tyle „środek” był bardzo chaotyczny i przeładowany scenami, które tak naprawdę nie wiadomo czemu miały służyć (np. „wampir” czy paradowanie nago Krzysztofa Zarzeckiego i Sebastiana Łacha – i nie jest to wyraz pruderii, a jedynie mojego niezrozumienia tego konceptu). Rola Pasoliniego (Krzysztof Zarzecki) bardzo dobra – Pier Paolo przewrażliwiony, rozedrgany, neurotyczny; Oriana Fallaci (Halina Rasiakówna) zimna, wyrachowana, bez mrugnięcia okiem wypowiadająca słynną kwestię: „Europa nie jest
już Europą, ale Eurabią, która z powodu uległości wobec wroga, islamskiego nazizmu, kopie swój własny grób”, co w kontekście uchodźczym, w który spektakl także był wpisany, czyniło z niej okrutniczkę jeszcze większą niż w rzeczywistości. Jednocześnie nie była to tego rodzaju „ostra” kreacja Fallaci, jaką znamy z filmu Andrzeja Wajdy Wałęsa. Człowiek z nadziei. Scenografia, przywołująca włoskie lata 70. – świetna, rozmach przedsięwzięcia – dość duży, no i bardzo znane (bo z telewizji) twarze pokroju Jacka Poniedziałka czy Bartosza Gelnera czyniły tę realizację festiwalowym „hitem”.
25
Springer
Dwugłos w sprawie Springera Nazaruk: Jest dobrze
F
ilip Springer wśród osób zainteresowanych architekturą i urbanistyką ma status niemal celebryty. Każda jego książka sprzedaje się świetnie już od pierwszego dnia, na spotkania autorskie i wystąpienia przychodzą tłumy, cytowany jest chętnie na wielu blogach hobbystów i profesjonalistów, a o jego sukcesie najlepiej świadczy grono reportażystów-naśladowców. Jego książka-album Źle urodzone zyskała uznanie wśród miłośników modernizmu i brutalizmu w architekturze, 13 pięter wzbudzało kontrowersje jako bardzo ponury, a jednocześnie boleśnie prawdziwy reportaż o polskim mieszkalnictwie, zaś najbardziej znana Wanna z kolumnadą stała się dziełem niemal kultowym, punktem wyjścia do wielu rozmów o bałaganie urbanistycznym, samowolkach budowlanych i niedostrzeganych przez wielu na co dzień, mniejszych i większych koszmarkach otaczającej nas przestrzeni. Springer, który znany jest ze swojej ironii, ciętego języka i trafnego opisywania tego, co w polskim krajobrazie najgorsze i najbrzydsze, zaskoczył swoich miłośników, wydając pozycję o oddającym zawartość tytule Księga zachwytów. Sam autor we wstępie wyjaśnia, że choć piętnowanie tego, co złe, jest potrzebne, to warto czasem dostrzec także to, co jest w polskiej architekturze współczesnej najlepsze i warte zauważenia. Ta zmiana podejścia najwyraźniej spodobała się czytelnikom – premiera książki była nie tylko wyczekiwana przez fanów Springera, ale także dostrzeżona przez mainstreamowe media. Księga zachwytów jest zbiorem krótkich opowieści o najciekawszych zdaniem autora budynkach zbudowanych w Polsce po wojnie, ze szczególnym naciskiem na ostatnich kilkanaście lat. Przemyślana koncepcja pozwala traktować Księgę… jak rasowy przewodnik po mieście – wystarczy wybrać interesujące nas województwo, włożyć pomiędzy strony tasiemkę pomysłowo dołączoną do wydawnictwa i eksplorować okolice. Wybór opisywanych budynków powinien usatysfakcjonować każdego miłośnika współczesnej architektury – znajdziemy tu pozycje
26
Filip Springer Księga zachwytów wyd. Agora SA Warszawa 2016
znane m.in. z plebiscytów Bryła Roku, świetnie zachowane arcydzieła powojennego modernizmu, a także zupełnie zapomniane i popadające w ruinę perełki architektoniczne, do których szczęście się nie uśmiechnęło. Oczywiście Springer nie byłby sobą, gdyby nie dodał łyżki dziegciu do tej beczki miodu. W Księdze zachwytów znajdziemy też opisy budynków, które miały szansę stać się prawdziwą ozdobą okolicy, którym powstaniu towarzyszyły wielkie ambicje, a które jednak z tego czy innego powodu rozczarowują. W tym optymistycznym dziele takie opisy także są potrzebne – warto bowiem pamiętać, że sam pomysł i podszyty dobrymi intencjami projekt to wciąż za mało, jeżeli nie uwzględni się kontekstu oraz potrzeb lokalnej społeczności. Opisy poszczególnych budynków są zwięzłe, ale wciągające, opatrzone zdjęciami oraz często tematycznymi odnośnikami, co chyba najbardziej spodobało mi się w tym wydawnictwie. Te „dopiski” umieszczone pod większością tekstów odsyłają do lektury poszerzającej wiedzę na temat architektury czy projektantów poszczególnych budynków lub zachęcają do zapoznania się z klasycznymi pozycjami książkowymi z dziedziny związanej ze współczesną urbanistyką. Z tego powodu dobrze jest mieć pod ręką notatnik, w którym zapisywać będziemy sobie interesujące tytuły – w ten sposób lektura jednej książki zaprowadzi nas do wielu miesięcy czytania kolejnych kilkudziesięciu. Niektórzy zarzucają Springerowi zbytnią powierzchowność oraz komercjalizację architektury. Moim jednak zdaniem nie ma w tym niczego złego – jeżeli dzięki dotykaniu uniwersalnych tematów i swojemu lekkiemu stylowi pisania Filip Springer zainteresuje większą liczbę czytelników, na co dzień niezainteresowanych architekturą czy urbanistyką, to pozostaje się tylko cieszyć. Im więcej osób świadomych będzie otaczającej nas przestrzeni i wrażliwych na nią, tym większe szanse, że z biegiem lat krajobraz miejski będzie stawał się coraz piękniejszy, a Springer i jego następcy nie będą mieli o czym pisać. No, chyba że kolejne wydania Księgi zachwytów! Natalia Nazaruk
fabularie 1 (10) 2016
Springer
Księga zachwytów jest zbiorem krótkich opowieści o najciekawszych zdaniem autora budynkach zbudowanych w Polsce po wojnie, ze szczególnym naciskiem na ostatnich kilkanaście lat
fot. Natalia Nazaruk
fabularie 1 (10) 2016
27
Springer
Budnik: Nie jest źle
T
ytuł najnowszej publikacji Filipa Springera jest odrobinę mylący, jeśli nie zwodniczy. Słowo „księga” sugeruje, że po otwarciu zderzymy się z kolejną próbą „umuzealnienia” przestrzeni – obiekt, stylistycznie neutralny, faktograficzny opis, kilka nikomu bliżej nieznanych terminów. W przypadku Księgi zachwytów jest jednak zupełnie inaczej. To raczej subiektywny zapis narodowych osobliwości reprezentowanych przez równie osobliwą architekturę, „przewodnik po olśnieniach, zachwytach i kilku rozczarowaniach”, jak ujmuje to autor we wstępie, wreszcie – to oddanie głosu przestrzeni, która mówi za nas, za jej użytkowników. A mówi wiele. Architektura, jak przekonuje Springer, jest czymś więcej niż tylko wybudowaniem obiektu; zdaje się punktem węzłowym, z którego Springer wyprowadza sieć wzajemnych powiązań – kulturowych, historycznych, społecznych. Nie bez znaczenia są też kojarzące się z podręcznikiem ramki, umieszczone po każdym opisanym architektonicznym dziwie. A zawartość ramek jest różnorodna i erudycyjnie zaskakująca – bo i owszem, umieszczone w nich wyjaśnienia terminów nie zaskakują, do tego przywykliśmy ze względu na samą konwencję podręcznika, ale mikrobiografia architekta, nieco ironiczne wyjaśnienie nadużywanego w potocznym ujęciu słowa „loft”, przybliżenie sylwetki Tadeusza Kantora czy bibliograficzne wskazówki z krótkim omówieniem tematyki proponowanej do przeczytania książki zachęcają do dalszych poszukiwań i rzeczywiście pozwalają na zrozumienie idei stojących za architektonicznymi przedsięwzięciami. Ale także po prostu – czynią książkę bardziej przystępną i interesującą. Nie kartkujemy Księgi… jak albumu, dla fotografii. Do każdego obiektu dopisana jest opowieść – czasem o kontrowersjach, jakie budynek budził (dom handlowy Vitkac w Warszawie), czasem o geniuszu architekta, a czasem po prostu o kiczu i efekciarstwie (jak choćby w przypadku II linii warszawskiego metra czy „wieży Saurona”, jak też Springer nazywa Sky Tower we Wrocławiu). Skąd pomysł na taką publikację? Częściowo ze sprzeciwu wobec bezmyślnego krytykanctwa wszystkich i wszystkiego – czas docenić otaczającą przestrzeń. Dziwacznych, zawstydzających i budzących śmiech realizacji w Polsce przecież nie brakuje, Springer mówił już o nich w Wannie z kolumnadą. Reportażach o polskiej przestrzeni. Wymyślnym i z ducha sarmackim perełkom estetycznym poświęcony był również tekst Brakujące słowo, zamieszczony w publikacji Hawaikum (właśnie słowo „hawaikum” według Springera było polszczyźnie potrzebne, a nazywałoby zjawiska z pogranicza kiczu, tandety i kampu [patrz: „Fabularie” nr 9, s. 79–80 – przyp. red.]). W przedmowie do Księgi… autor pisze natomiast: „Rzeczywistość nam skrzeczy, na każdym kroku natykamy się na dowody architektonicznej przesady, dzieła zbudowane z kiczu, albo takie, w których ktoś
28
postanowił odpuścić sobie troskę o jakąkolwiek formę. (…) Dość. Architektoniczne portale i fanpejdże na Facebooku pękają od takich przykładów. Architekczer w Polsce kwitnie. A co z architekturą? Ta wbrew powszechnym utyskiwaniom ma się coraz lepiej” (s. 7). Założeniem książki jest także ukazanie takich obiektów, które powstały po 1945 roku, ze szczególnym uwzględnieniem tych, które powstały po transformacji ustrojowej, po roku 1989, aby przyjrzeć się, w jaki sposób na przełom polityczny i dominującą estetykę socjalistycznego modernizmu odpowiedziała architektura właśnie. Ponadto, trudnością, do której Springer się przyznaje, był wybór obiektów reprezentujących wszystkie województwa: „To okazało się najtrudniejsze, architektoniczna mapa Polski odsłania bowiem smutną prawdę o nierównomiernej modernizacji naszego kraju” (s. 14). Najistotniejszą kwestią w Księdze zachwytów jest próba zmiany optyki, społecznego sposobu myślenia – postrzegania architektury w ogóle. Sposób zabudowy miasta wpływa przecież na jakość życia jego mieszkańców. Chodziłoby więc o zrozumienie, dostrzeżenie funkcjonalności śmiałych realizacji i pojęcie wagi, jaką powinno przywiązywać się do dobrego projektu i jego wykonania. Dlatego też obok budynków-ikon, jak Pałac Kultury i Nauki w Warszawie, autor na przykładzie poznańskiego Osiedla Małe Naramowice (w rozdziale pod znaczącym tytułem Cud na przedmieściu) prezentuje idee, jakie powinny stać za każdorazową inwestycją. Jedną z nich jest właśnie dostosowanie przestrzeni do naszych życiowych potrzeb i uzmysłowienie, że to my − użytkownicy, a nie architekci czy inwestorzy, jesteśmy w tym interesie najważniejsi. Jednym z wielu problemów urbanistycznych jest właśnie lekceważenie planów zagospodarowania przestrzennego i budowlana samowolka. Potencjalnych klientów kusi się więc wizjami leśnych zakątków czy prywatnych arkadii, które w praktyce oznaczają nieskomunikowane z miastem osiedla-widma, swoich mieszkańców zmieniając w przymusowych podmiejskich pustelników, a wystarczy przecież stworzenie miejsc sprzyjających wzajemnej interakcji między zamieszkującą je społecznością, jak miało to miejsce w przypadku rzeczonego naramowickiego kompleksu. Springer pokazuje, że architektura nie rozbija się o manię wielkości − chodzi o funkcjonalność, a nawet poprawę jakości życia. To, co w Wannie z kolumnadą piętnuje, nagradza za dobrą realizację w Księdze zachwytów – zaniedbane kanały i brak pomysłu na zagospodarowanie rzecznego potencjału przeciwstawia więc wzorowym inwestycjom w Bydgoszczy, które przepływającą przez miasto Brdę uczyniły integralnym składnikiem przestrzeni. Podobnie rzecz się ma w przypadku niekontrolowanego zamalowywania szarości modernistycznych osiedli i budowli, co w posłowiu do Wanny… Andrzej Stasiuk przyrównuje do bawiącej się pędzlem małpy (s. 245) – w Księdze… Springer sprzeciwia się wypieraniu modernistycznego dziedzictwa, przekonując, że nie mamy się czego wstydzić, i podkreślając
fabularie 1 (10) 2016
Springer
Zaniedbane kanały i brak pomysłu na zagospodarowanie rzecznego potencjału przeciwstawia Springer wzorowym inwestycjom w Bydgoszczy, które przepływającą przez miasto Brdę uczyniły integralnym składnikiem przestrzeni
unikatowość projektów tamtego czasu (przywołując przykład pierwszy z brzegu – budynek poznańskiego Okrąglaka) i geniusz ówczesnych architektów-wizjonerów, odciskających nieraz piętno na całych miastach, jak w przypadku Krakowa i rodziny Ingardenów czy Wrocławia i prac Jadwigi Grabowskiej-Hawrylak. We wspomnianej już Wannie z kolumnadą autor tłumaczy, dlaczego tak bardzo modernizm nas drażni – a drażni dlatego, że kojarzy się z budowaniem szybkim, niedokładnym, masowym, jak z kadrów serialu Alternatywy 4 czy Czterdziestolatka – budowaniem nastawionym na zaspokojenie mieszkaniowego głodu: „Są więc bloki z widokiem na bloki. Modernizm sprowadzony do czystej fizjologii. Wykwit pragmatyzmu bez grama finezji” (s. 13). Dlatego też tak chętnie dąży się do wymazania pamięci o okresie kojarzącym się z opresją i brakiem wolności artystycznej. Z tego też powodu budowlom z czasów komunizmu z ociąganiem i trudnością przyznaje się status zabytków (lub tego statusu się odmawia, dany obiekt na siłę unowocześniając i zatracając jego oryginalny projekt, jak w przypadku olsztyńskiego domu handlowego Dukat – s. 103). Modernistyczne perełki z Księgi… pokazują inną stronę PRL-u, zwalczając kompleksy, dźwigając z kolan. Jednym z większych wyzwań, w obliczu których architektura staje, jest walka z ego projektanta i kwestia kryteriów oceny projektów. Springer zupełnie jasno ustawia hierarchię – architektura powinna być służebna wobec społeczeństwa, a architekt nie powinien próbować zaistnieć ponad swoim projektem. Jak pisze autor, przytaczając polemikę związaną z wystawą makiet 25 najlepszych budynków zaprojektowanych w Polsce po 1989 roku: Agata Pyzik zaczęła od słów: „Gratulowanie samym sobie i brak autokrytycyzmu to nasze narodowe specjalności”. Kończyła zaś gorzką konstatacją: „Wolność, architektura, zmiana? To tylko propaganda sukcesu, zupełnie jak za czasów komunizmu. Często szafujemy w Polsce wielkimi, górnolotnymi określeniami, ale chyba nadal nie zrozumieliśmy ich znaczenia”. (…) Można się z uwagami Pyzik zgadzać lub nie, nie sposób jednak odmówić słuszności, gdy pisze, że
fabularie 1 (10) 2016
jeśli w konkursach architektonicznych nagradzać będziemy tylko estetykę, architektura stanie się niczym więcej, jak fest iwalem narcyzmu (s. 9).
Jednak kwestią o wiele poważniejszą jest podejście inwestora. Często to bowiem on (jego gust i budżet) decyduje o finalnym kształcie inwestycji. Ignorowanie kontekstu, otoczenia, w jakim budynek ma stanąć, jak i rozmach nastawiony na wywołanie czegoś w rodzaju uczucia wzniosłości czy olśnienia bogactwem, zabarwione dumą samego inwestującego, skutkuje czymś, co trafnie Księga zachwytów definiuje jako „architektoniczny wrzask” (s. 11). Z tego wrzasku powstały bowiem takie obiekty, jak górujący nad otoczeniem i onieśmielający swoją agresywną bryłą warszawski symbol kapitalizmu – dom handlowy Vitkac, a także architektoniczne kuriozum, jakim jest przywoływany w Wannie… i Księdze… – monumentalny drapacz chmur – wrocławski Sky Tower należący do przedsiębiorcy Leszka Czarneckiego. Niestety, nie dojrzeliśmy jeszcze do minimalizmu i pragmatyzmu. Owszem, w skali globalnej nie dojrzeliśmy, ale coraz częściej powstające projekty respektują otoczenie, w jakim mają powstać. Zgranie nowoczesnej architektury z historią miejsc i starą zabudową jest kwestią wymagającą schowania dumy architekta do kieszeni i uszanowania cudzego projektu oraz otoczenia, w jakim budynek ma stanąć. Ale i to się udaje, patrząc choćby na Małopolski Ogród Sztuki w Krakowie. Księga zachwytów jest pozycją nieoczywistą, bo opowiada o nieoczywistych budynkach-perełkach i kilku architektonicznych potworkach. Jest tym bardziej wartościowa, że wzbogacona wytłumaczeniem, dlaczego wspomniany fragment tkanki miasta Springera olśnił czy też tytułowo – zachwycił. A zachwyca go architektura nieszablonowa, ta znana, jak i ta ukryta między drzewami i osiedlami wielkich miast. Otrzymujemy coś w rodzaju studium przypadku, nietuzinkowe spojrzenie na nas, na kraj, w którym żyjemy. Warto dodać, że to spojrzenie dowartościowuje. Agnieszka Budnik
29
Nowe media
FILIP FIEREK
Bertillon, Galton and Duchenne are still with us. Nowe formy panoptyzmu
W
czerwcu 2015 roku Jacky Alciné zalogował się do Google Photos. Odkrył, że zdjęcie, do którego pozował z przyjaciółką, komputerowy algorytm rozpoznawania twarzy uznał za fotografię małp1. Program świetnie poradził sobie za to z innymi typami obiektów: bezbłędnie sklasyfikował fotografie zrobione z okna samolotu, zdjęcia rowerzystów, drapaczy chmur i samochodów. Pomylił się tylko raz2. Fakt, że Jacky Alciné i jego przyjaciółka są czarnoskórzy, nie pozostaje bez znaczenia. Nie wiadomo, na podstawie jakich obliczeń algorytm Google Photos uznał ich twarze za twarze goryli. Chodziło o kąt twarzowy Pietera Campera czy po prostu kolor skóry? Rzecz jest na pewno bardziej skomplikowana: aplikacja rozpoznająca twarze wykonuje tysiące operacji w ułamku sekundy, zamieniając ludzkie oblicze przedstawione na dwuwymiarowej płaszczyźnie w trójwymiarowy model. Mierzy, uważnie ogląda z każdej strony, identyfikuje i włącza w typ. 1
Por. T. Biggs, ‘Gorillas’: Google Photos uses racist tag on black friends, provoking backlash, http://www.smh.com.au/digital-life/ digital-life-news/gorillas-google-photos-uses-racist-tag-onblack-friends-provoking-backlash-20150701-gi31y6.html [dostęp: 8.02.2016].
2
W tym przypadku raz, ale sprawa Alciné nie jest wyjątkiem w historii nowych technologii. Wbudowane w urządzenia firmy HP kamery miały problem z rozpoznawaniem czarnoskórych, a aparat zaprojektowany przez firmę Nikon, gdy przed obiektywem stanął Azjata, notorycznie twierdził, że ktoś mruga. Por. C. Albanesius, HP Responds to Claim of ‘Racist’ Webcams, http://www.pcmag.com/ article2/0,2817,2357429,00.asp [dostęp: 8.02.2016]; A. Rose, Are Face-Detection Cameras Racist?, http://content.time.com/time/ business/article/ 0,8599,1954643,00.html [dostęp: 8.02.2016].
30
Za błąd algorytmu, który żywo dotknął Jacky’ego Alciné i jego przyjaciółkę, Google niezwłocznie przeprosiło. O sprawie szybko zapomniano, nie zdając sobie sprawy z wagi, jaką metoda psychoanalityczna przypisuje czynności pomyłkowej. Pomyłka ujawniła tu działanie zbiorowej nieświadomości nowoczesnego społeczeństwa. Technologie rozpoznawania twarzy, w które inwestują najwięksi gracze Internetu, regenerują bowiem w ukryciu dawne tradycje fizjonomiki. Szukają w twarzy niezmiennych cech i niepodważalnych znaków tożsamości. Są wrażliwe na jej ekspresję, coraz sprawniej rozpoznając śmiech, smutek i płacz. Cybernetycznymi rękami obmacują czaszki i jak frenologowie szukają cech świadczących o osobowości i charakterze jednostki. Przykładają do głowy wirtualne narzędzia pomiarowe pod duchowym patronatem kraniometrii. Zresztą nie tylko do głowy – coraz lepiej wychodzi im ustalanie tożsamości na podstawie sylwetki, ruchu i wymiarów ciała. Dochodzi tu więc do głosu także bogata tradycja antropometryczna. W przypadku Alciné i jego przyjaciółki nie chodziło o kąt twarzowy Campera w dosłownym sensie. W czasie, który holenderskiemu fizykowi wystarczyłby na wykreślenie jednej prostej biegnącej od czoła do szczęki, algorytmy Google i Facebooka oplatają twarz tysiącem przecinających się linii. Choć daleko tym operacjom do analogowego warsztatu starych fizjonomistów, idea sprowadza się do tego samego: opanowania ludzkiego ciała (ilustracje 1 i 2). Właśnie spełnia się największe marzenie panoptyczne. Alphonse Bertillon u szczytu swojej kariery w prefekturze paryskiej policji dysponował archiwum liczącym sto tysięcy zdjęć. W 2013 roku liczba fotografii na Facebooku przekroczyła ćwierć biliona. Francis Galton konstruował typy ludzkie na podstawie skończonej liczby ciał i twarzy. Dziś miałby nieograniczone możliwości. Duchenne de Boulogne opracowywał uniwersalną gramatykę ludzkiej ekspresji, badając mimikę twarzy zaledwie kilku osób. Dziś do jego gabinetu trafiliby wszyscy użytkownicy Internetu. Żeby zrozumieć, jak przecięły się i ostatecznie zbiegły drogi Bertillona, Galtona i Duchenne’a, będące oczywiście jedynie odcinkami dłuższych dyskursywnych szlaków, trzeba prześledzić historię twarzy. Jej główne punkty wyznaczają tradycja fizjonomiczna i społeczeństwo ogłady. Nauka o twarzy i kultura dobrego obyczaju, spotykając się, wytwarzają bowiem sieć napięć, w obrębie której umieszczone jest dzisiejsze internetowe archiwum ciał.
Afekt skontrolowany U progu nowożytności afekt zostaje poddany kontroli. Rodzące się społeczeństwo ogłady nakazuje jednostce panować nad namiętnościami. Człowiek średniowieczny mógł do woli folgować swoim pragnieniom. Człowiek nowożytny musi trzymać je na wodzy. W społeczeństwie rycerskim – pisze Norbert Elias – ,,zarówno doznania przyjemnie, jak przykre, bolesne, wyładowywały się na zewnątrz bardziej otwarcie i swobodniej. Ale człowiek był ich bierną igraszką, własne uczucia miotały nim często
fabularie 1 (10) 2016
Nowe media
il. 1. Materiał promocyjny Deep Face
niczym żywioły; to nie on panował nad swymi namiętnościami, lecz one panowały nad nim”3. Nowa ekonomia przemocy fizycznej i radykalna przemiana międzyludzkich stosunków wymuszają na jednostce samoopanowanie. Społeczeństwo dworu wymaga zrównoważonego zachowania i przewidywalnych reakcji. Ekstremalne wybuchy namiętności i niekontrolowane ruchy ciała nie są już w cenie. Podręczniki ogłady i traktaty o dobrym wychowaniu produkują człowieka o wyważonym – a potem wręcz nieruchomym – obliczu. W tym samym czasie, kiedy społeczeństwo dworu przyucza jednostkę, jak nad sobą panować, powstaje nowożytny teatr, który kopiuje stare, ale i pisze nowe reguły przedstawienia. W teatrze starożytnym aktor zakładał maskę na czas gry na scenie. Teatr nowożytny rezygnuje z niej na rzecz żywej twarzy grającego. Maska wrasta w jego oblicze. Dochodzi tym samym do ,,utwarzowienia teatru”4. Odtąd aktor odgrywa wyznaczoną mu rolę za pomocą twarzy. To ona przejmuje wszystkie funkcje, które pełniła tradycyjna sztuczna maska. Hans Belting twierdzi, że „teatr nowożytny był produktem kultury dworskiej i wytworzonych przez nią reguł zachowania. Na scenie grano tak, jak należało się zachowywać na dworze”5. To nie przypadek, że narodziny nowożytnego teatru zbiegły się w czasie z początkami społeczeństwa ogłady. Korzeni tego pierwszego trzeba szukać wśród obyczajów dworskich, nie lekceważąc jednocześnie przeciwnego kierunku wpływu – wkładu doświadczenia teatralnego w życie nowego społeczeństwa. Przestrzeń
il. 2. Kąt twarzowy Pietera Campera
dworu i przestrzeń teatru przenikają się wzajemnie. Człowiek dworu, jeśli nie chce zostać uznany za szaleńca, musi się kontrolować. Aktor występujący w nowożytnym teatrze, jeśli chce, by go oklaskiwano, musi dobrze odegrać swoją rolę. Ale jest też na odwrót. Aktor, odgrywając przeznaczoną mu rolę, musi przejąć kontrolę nad ruchem ciała i wyrazem twarzy. Sztuka aktorska polega na ciągłym dostosowywaniu ekspresji do roli. Człowiek cywilizowany, przygotowywany w toku socjalizacji do nieustannej kontroli nad swoim ciałem, także odgrywa przypisaną mu rolę. W gruncie rzeczy nauczono go kontroli tylko po to, by mógł niczym aktor zagrać w teatrze codziennego życia. To w tym momencie rolę i kontrolę zaczyna łączyć historyczny węzeł. Pokrewieństwo zdaje się też potwierdzać geneza obu pojęć. Źródeł pojęcia kontroli szuka się zazwyczaj w systemie handlowo-podatkowym średniowiecznej Anglii. Łacińskie słowo rotulus, które w starożytnym Rzymie było określeniem małego koła, w średniowieczu stało się nazwą dla zapisanego zwoju papieru. Ponieważ rotulus zawierał ważne dane rachunkowe, które mogły stać się przedmiotem fałszerstwa, konieczne było utworzenie kopii dokumentu – duplikatu potwierdzającego autentyczność oryginału. Funkcję tę pełnił contrarotulus i – wedle tej tradycji – to od niego wywodzi się słowo kontrolować, które znaczy tyle, co sprawdzać i weryfikować6. Ta propozycja, jeśli dobrze się jej przyjrzeć, zakłada specyficzną definicję kontroli. Kontrola odbywa tu się niejako post factum; jest próbą wykrycia ewentualnego oszustwa, ale nie dąży do jego powstrzymania. Jest weryfikacją, ale weryfikacją zawsze spóźnioną. Jej skutki nie są retroaktywne.
3
N. Elias, O procesie cywilizacji, przeł. T. Zabłudowski i K. Markiewicz, Warszawa 2011, s. 507.
4
H. Belting, Faces. Historia twarzy, przeł. T. Zatorski, Gdańsk 2015, s. 63.
5
Tamże.
fabularie 1 (10) 2016
6
Zob. K., R. Macve, Accounting and the Examination: A Genealogy of Disciplinary Power, http://pages.ucsd.edu/~aronatas/project/academic/accounting%20and%20examination%20by%20 Hoskins%20and%20MacVe%20AOS.pdf [dostęp: 8.02.2016].
31
Nowe media
Drugi, mniej popularny wariant etymologiczny przewiduje dla być dostosowane do okoliczności, a konwersacja powinna sprakontroli zupełnie inne miejsce i przeznaczenie. W tej wersji poję- wiać przyjemność. W jej idealnej wersji twarzy rozmówców nie cie pojawiło się w języku francuskim pod postacią słowa contre- wykrzywiają żadne grymasy, a malujący się na nich spokój świad-rôle i oznaczało osobę, która monitoruje poprawność odgrywa- czy o psychicznej równowadze jednostki. Ta strategia sprawia, że nia roli przez kogoś innego (rôle). ,,Ta etymologia – piszą Norman twarz staje się maską, a afekt staje się emocją. Massumi pisze: Macintosh i Paolo Quattrone – mówi wiele o celu kontroli: cho- ,,Emocja to intensywność kwalifikowana jakościowo, to sposób dzi o upewnienie się […], że ktoś odgrywający rolę lub coś odgry- na konwencjonalne, oparte na konsensusie włączenie intensywwającego rolę (np. pracownik albo maszyna w zakładzie pracy) ności w obręb semantycznie i semiotycznie ukształtowanej prodziała zgodnie ze scenariuszem”7. Ktoś, kto odgrywa rolę według gresji, w obręb obwodów akcji i reakcji podległych zabiegom narustalonych reguł, musi liczyć się z tym, że wierność jego gry jest racyjnym, w obręb funkcji i znaczenia”9. Strategia, o której mowa, nieustannie konfrontowana przez nadzorującego. Jednostka nie każe jednostce założyć maskę i ujarzmić afekt przez przekształcema ani chwili wytchnienia – jest poddana stałej kontroli patrzą- nie go w emocję. Człowiek dobrze wychowany może się śmiać, ale cego, którego uwadze nie ujdzie żaden fałszywy ruch, żadne sce- niezbyt głośno, może też wyrażać smutek, ale w przyzwoity sposób. Ten, kto przyjmie maskę lub – inaczej mówiąc – będzie umiał niczne potknięcie. W perspektywie drugiej propozycji etymologicznej szybko prawidłowo zachować się w towarzystwie, dostanie albo po prostaje się jasne, że tożsamość aktora nowożytnego teatru i czło- stu utrzyma należne mu miejsce w społecznym układzie sił. Strategia druga nie jest zaprzeczeniem, ale raczej radykalwieka dworu tworzy się w układzie tych samych wzorów kulturowych i wartości. Człowiek nowożytny, zajmujący określo- nym rozwinięciem pierwszej. Chodzi w niej nie o umiar, lecz ną pozycję w społeczeństwie i dbający o swoje dobre imię, musi o oszustwo. O ile harmonia miała zapewniać dobre stosunki nieustannie odgrywać dedykowaną mu rolę. Jego ciało i twarz z resztą społeczeństwa, o tyle w grze pozorów stawką jest przeznajdują się w polu widzenia innych ludzi śledzących uważnie waga nad innymi. Tę przewagę można osiągnąć przez udawaną każdy ruch. Z czasem instancja wzroku zostaje uwewnętrznio- ekspresję ciała i twarzy. Brewiarz dyplomatyczny Baltazara Grana. Od teraz człowiek nowożytny, nawet gdy nikt na niego nie cjana jest może najlepszym przewodnikiem dla wszystkich, któpatrzy, kontroluje swoje afekty. Nigdy nie zdejmuje maski z twa- rzy w towarzystwie chcą być górą. Filozofia Gracjana opiera się – jak twierdzą Haroche i Courtine – na formule „udawanie to parzy, bo maska i twarz stały się jednym i tym samym. nowanie”10. Kto udaje, ten ma przewagę, bo może zmylić rozmówOpętanie i śmierć ciała cę co do swoich stanów i intencji. Ta strategia z pozoru zapewnia Brian Massumi pisze, że afekt jest tym, ,,czego nie można przy- jednostce więcej wolnej przestrzeni. Projektowany przez Gracjaswoić”8. Afekt to wydarzenie, które rządzi się odmiennymi re- na człowiek dworu zakłada bowiem maskę, która ma moc ukrygułami niż struktura. Afekt mieści się poza reprezentacją i nie wania prawdziwego ja. przynależy do porządku semiotycznego. Tym samym afekt, jako Wydawałoby się, że dwie odsłony kontroli afektu są skrajnie cielesna intensywność, różna od wszelkiej znakowości i na do- odmienne. Pierwsza stanowi ofertę uczciwej transakcji: przyjdatek nieintencjonalna, stanowi największą przeszkodę w ewo- miesz społeczną maskę i będziesz się kontrolować, a zachowasz lucji społeczeństwa hołdującego ideałowi civilité. Claudine Ha- miejsce w dworskiej hierarchii. Druga obiecuje coś zupełnie inneroche i Jean-Jacques Courtine w wybitnej pracy Historia twarzy go: założysz indywidualną maskę i zaczniesz oszukiwać, a zdobępiszą o ścisłych związkach ogłady z nauką języka. Człowiek cy- dziesz przewagę nad innymi. Ale jej cel jest w istocie taki sam jak wilizowany przede wszystkim umie sprawnie mówić: uprawia pierwszej, tyle że pozostaje głęboko ukryty. Człowiek dworu stosztukę gestów, mimiki i słowa. Afekt, nie mieszcząc się w semio- sujący się do recept Gracjana, licząc na zysk w postaci panowatycznej przestrzeni, będąc wydarzeniem nie tyle niejęzykowym, nia nad innymi, w rzeczywistości traci przynajmniej tyle samo. ile nawet antyjęzykowym, musi więc zostać ujarzmiony. W śre- Kontrolę nad innymi musi okupić kontrolą nad samym sobą. dniowieczu jeszcze nieskrępowany, znika teraz z twarzy i ciał Rola indywidualna z definicji włączona jest w system społecznego nadzoru. jednostek ukształtowanych przez nową kulturę. Afekt ulokowany jest w ciele. Nadzieja, że założywszy maskę Społeczeństwo ogłady zna dwie strategie kontroli afektu. Pierwszą realizują podręczniki dobrego wychowania apelujące i poskromiwszy manifestację afektów, ocali się wycofane do środo harmonię, wyważenie i umiar w działaniach. Zachowanie ma ka ja, wydaje się złudna. Można by powiedzieć, że społeczeństwo ogłady, np. w wydaniu Gracjana, chce skontrolować nie tyle afekt, 7
N. Macintosh, P. Quattrone, Management Accounting and Control Systems. An Organizational and Sociological Approach, Chichester 2010, s. 5. Tłumaczenia z języka angielskiego, o ile nie podano inaczej, są mojego autorstwa.
8
B. Massumi, Autonomia afektu, „Teksty Drugie” 2013, nr 6, s. 115.
32
9
Tamże, s. 116.
10
J.-J. Courtine, C. Haroche, Historia twarzy. Wyrażanie i ukrywanie emocji od XVI do początku XIX wieku, przeł. T. Swoboda, Gdańsk 2007, s. 153.
fabularie 1 (10) 2016
Nowe media
ile jego manifestację. Rzecz w tym, że to jedno i to samo. Afekt Karl Kerényi powiada: ,,Ze względu na swą skamieniałość – tak jak pojmuje go Massumi – jest ,,wydarzeniem ekspresji”11. Nie maska kojarzy się ze zmarłymi, których – zgodnie z tradycją da się oddzielić afektu od jego wyrazu, ponieważ afekt to wyraz, wielu kultur archaicznych – reprezentowała”15. Skamieniałość a wyraz to afekt12. Obydwie strategie mamią społeczną korzyścią, maski, jej niewzruszoność i stałość, przywodzi na myśl twarz rozumianą już to jako dobre miejsce w towarzystwie i wypielęgno- „człowieka beznamiętnego”. Oblicze jednostki wychowanej wewany wizerunek, już to jako przewaga nad innymi. Tym samym, dług obyczajów nowej epoki do złudzenia zaczyna przypomibez względu na strategię, którą wybierze, człowiek nowej epoki nać twarz trupa. Kontrola ciała, która dokonuje się według pa– świadomie bądź nie – podda się kontroli. Kontrola ta nieustannie radygmatu nowego społeczeństwa, prowadzi w konsekwencji przemieszcza się między dwoma ośrodkami. Pierwszy sytuuje się do jego śmierci. Dzięki masce ,,żywi zmieniają się w umarłych, na zewnątrz jednostki – jest nim uważne spojrzenie cudzych oczu. a umarli w żywych”16. Usunięcie afektu z ciała, poddanie ciała Drugi lokuje się w jej wnętrzu – to cudzy wzrok, ale zinternalizo- nadzorowi w ogniu zewnętrznej i wewnętrznej instancji wzrowany do tego stopnia, że staje się tożsamy z jej własnym. ku, jest równoznaczne z opanowaniem go przez ducha umarłego. Skontrolowany afekt nie jest afektem. Wydarzenie zamie- Ciało – pisze Foucault w Nadzorować i karać – jest uwięzione przez nia się w strukturę. Społeczeństwo ogłady najwyżej ceni sobie duszę, rozumianą nie jako ,,reaktywne resztki jakiejś ideologii”, język i jego komunikacyjne możliwości. To właśnie sprawia, że lecz jako ,,korelat pewnej technologii sprawowania władzy nad afekt zostaje przekształcony w poddającą się społecznej wymia- ciałem”17. Można powiedzieć, że ciało uwięzione jest nie tylko nie emocję i przy okazji pozwala takim jak Gracjan szukać spo- przez duszę, ale także przez ducha. Ducha umarłego, który niesobów na bycie górą. W konsekwencji jednak społeczeństwo odwołalnie zadaje śmierć opanowanemu ciału, wygnawszy zeń dworskie zaczyna produkować – jak zauważają Courtine i Ha- afekt i autentyzm ekspresji. Jest on niczym innym jak tylko zaniroche – „ludzi beznamiętnych”13. Twarz zastyga, a jej widok za- mizowaną instancją społecznej kontroli. Ciało na przemian milczyna przywodzić na myśl stężenie pośmiertne. czy i przemawia językiem ducha, który wziął je we władanie. To Maska rytualna, dzięki której umarły uobecniał się na czas język skodyfikowanej ekspresji, język emocji i pojmanego afektu. trwania obrzędu w ciele nosiciela, została zeświecczona w greckim i rzymskim teatrze. Ale i tam była reprezentacją innego, Fizjonomika i maska w postać którego na scenie wcielał się aktor. Wbrew pozorom Fizjonomika, której początki sięgają kultury Sumerów, odraniewiele zmienia się w nowożytnym społeczeństwie. Magicz- dza się w tym samym momencie, kiedy powstaje społeczeństwo na funkcja maski, polegająca – powtórzmy – na przejmowaniu maski. Ma zresztą udział w jego tworzeniu: ostentacyjnie wpawładzy nad ciałem nosiciela, staje się może mniej widoczna, ale trując się w twarz, badawczo przyglądając się zarówno jej morjest tak samo, jeśli nie bardziej, obecna. Maska bierze w posiada- fologii, jak i ruchom, mimowolnie sugeruje, że bezpiecznie jest nie człowieka nowożytnego. Ceremonialna maska opanowywa- ją zasłonić przed przenikliwym wzrokiem. Jednocześnie jej najła ciało nosiciela tylko, gdy odbywał się rytuał. Teraz panuje nad większą ambicją jest zerwać wszystkie maski, zajrzeć na lewą nim stale. Wrastając w jego twarz, sprawuje nieustanną kontrolę stronę i poznać prawdę o człowieku. ,,Fizjonomika – piszą Cournad jego afektami. Jeśli Belting ma rację, pisząc, że „dopiero w no- tine i Haroche – pada być może ofiarą własnego sukcesu. Brała wożytnych dziejach kultury europejskiej i europejskiego społe- udział w kształtowaniu społeczeństwa ogłady, wspierając swoją czeństwa maskę zaczęto pojmować nie jako zastępstwo, lecz ra- tradycją zwyczaj obserwowania innych. Umacniała tym samym czej jako kłamstwo i kryjówkę twarzy”14, to właśnie dlatego że powszechne oszustwo za pomocą powierzchowności, które w teatrze dworskiej społeczności nieustannie przeczy temu, co jest jedna stała się nieodróżnialna od drugiej. ambicją fizjonomiki: wyrażeniu serca ludzkiego”18. Autorzy Historii twarzy piszą o „wyrażeniu”, choć „poznanie” 11 Tamże, s. 114. byłoby chyba lepszym określeniem. Fizjonomika chce przejrzeć 12 Potwierdza to hipoteza mimicznego sprzężenia zwrotnego i – przy człowieka na wylot, odgadnąć z rysów twarzy jego osobowość okazji – cenna myśl Tatarkiewicza: ,,Niekiedy wystarczy zmienić i temperament, a z jej ruchów – intencje i afekty. To jej odwieczwyraz twarzy, by zmienić też usposobienie: kto w złym usposobieniu przemoże się i przyjmie wyraz twarzy zadowolony, pogodny ne marzenia. Trzeba bowiem pamiętać, że jej tradycja biegnie i życzliwy dla ludzi, ten ani się spostrzeże, kiedy i usposobienie jego dostosuje się do wyrazu twarzy. «Gdy chłopiec jest w kłopocie, niebezpieczeństwie lub ma przykrość – tak radził Baden-Powell skautom – powinien zmusić się do uśmiechu, a to natychmiast zmieni jego pogląd na świat»” (W. Tatarkiewicz, O szczęściu, Warszawa 2008, s. 268–269). 13
Zob. na ten temat J.-J. Courtine, C. Haroche, Historia twarzy, dz. cyt., s. 101–109.
14
H. Belting, Faces, dz. cyt., s. 10.
fabularie 1 (10) 2016
K. Kerényi, Człowiek i maska, przeł. A. Kryczyńska-Pham, [w:] Antropologia widowisk. Zagadnienia i wybór tekstów, A. Chałupnik i in. (red.), Warszawa 2010, s. 648.
15
16
Tamże.
17
M. Foucault, Nadzorować i karać. Narodziny więzienia, przeł. T. Komendant, Warszawa 2009, s. 30.
18
J.-J. Courtine, C. Haroche, Historia twarzy, dz. cyt., s. 69.
33
Nowe media
dwoma równoległymi torami. Pierwszy, o wiele starszy, koncentruje się na morfologii ludzkiego oblicza. Kreśląc mapę twarzy, szuka na niej stabilnych znaków odsyłających do wewnętrznego ustroju jednostki. Drugi, późniejszy, bo jego początek Claudine i Haroche widzą w pracach Charlesa Le Bruna, zwany także patognomiką, skupia się na jej ruchach. W kręgu zainteresowań patognomików mieści się już nie trwały charakter jednostki, ale afektywne poruszenia, które odbijają się w jej twarzy19. Nauka o twarzy i ogłada są zdradliwymi przyjaciółmi. Uporczywe wpatrywanie się w ludzkie oblicza, które jest domeną i warunkiem fizjonomiki, umacnia paradygmat społeczeństwa civilité. Ale samo społeczeństwo maski nie sprzyja fizjonomice: choć przynosi jej popularność, czyniąc czytanie twarzy nieodzowną umiejętnością człowieka bywającego w towarzystwie, w gruncie rzeczy utrudnia jej poznawcze zadanie. Zedrzeć maskę, szczególnie gdy zrosła się z twarzą, nie jest przecież tak łatwo. Traktat fizjonomiczny i podręcznik ogłady na pierwszy rzut oka nie mają ze sobą nic wspólnego. Podczas gdy marzeniem pierwszego jest zajrzeć pod maskę i odkryć w twarzy prawdziwego człowieka, drugi dokonuje czegoś zupełnie innego: każąc założyć maskę, neguje imperatyw autentyczności. To dlatego szczególnie dziwi, że śmiertelny cios nauce o twarzy wymierzył sam fizjonomista. Jest nim Marin Cureau de la Chambre, nadworny medyk Ludwika XIV, autor dwóch ważnych prac: L’Art de connaître les hommes i Les Charactères des passions. O pierwszej z nich, będącej jednym z najważniejszych traktatów w dziejach fizjonomiki, tak pisze we wstępie: ,,To najpewniejszy przewodnik, z jakiego można korzystać w życiu towarzyskim, a ten, kto zechce się nim posługiwać, uniknie niezliczonych uchybień i tyluż niebezpieczeństw, na które w każdej chwili może się natknąć. […] Wskazuje sposobność i właściwy moment, w którym powinniśmy coś uczynić bądź powiedzieć: uczy, jak powinniśmy to robić”20. L’Art de connaître les hommes nie jest więc jedynie przewodnikiem dla tych, którzy ćwiczą się w sztuce obserwowania innych. Nie – praca Cureau szkoli także w sztuce zakładania maski. Traktat fizjonomiczny, największy wróg pozoru, największy orędownik eliminacji fałszu, pod piórem Cureau staje się jej obrońcą. Rzecz jasna, wydanie pracy Cureau to cezura tylko symboliczna. Ale można w pewnym myślowym skrócie powiedzieć, że odkąd lekarz Ludwika XIV napisał L’Art de connaître les hommes, 19
Istnieje duże zamieszanie pojęciowe związane z podziałem nauki o twarzy na te dwie dyscypliny. Czytelnikowi należy się więc słowo wyjaśnienia. Ilekroć używam słowa fizjonomika, mam ma myśli ogólną naukę o ludzkim obliczu, interesującą się zarówno jej morfologią, jak i kinetyką. Na określenie dyscypliny skupiającej się na stałych cechach ludzkiej twarzy stosuję wyrażenie klasyczna fizjonomika. Tam zaś, gdzie mam na myśli gałąź nauki zajmującą się ekspresją, używam pojęcia patognomika.
20
M. Cureau de la Chambre, L’Art de connaître les hommes, Paris 1659, s. 6, [cyt. za:] J.-J. Courtine, C. Haroche, Historia twarzy, dz. cyt., s. 18.
34
fizjonomika w jej dalszym rozwoju będzie doświadczać nieprzekraczalnego problemu. Największą ambicją Le Bruna i Duchenne’a jest poznanie twarzy, ale zaanektowanie twarzy przez maskę nieustannie oddala w czasie, a właściwie w ogóle usuwa poza horyzont możliwości jej realizację. Po Cureau de la Chambre, po narodzinach nowożytnego teatru, po ukonstytuowaniu społeczeństwa opartego na wzorze civilité, fizjonomista, mimo że z całych sił pragnie autentycznej twarzy, wpatruje się już tylko w maskę. Cureau, pisząc za jednym zamachem traktat fizjonomiczny i podręcznik ogłady, symbolicznie przekreślił poznawcze pragnienia nauki o twarzy. Wydaje się, że następcy Cureau w ogóle nie zauważą pęknięcia fizjonomicznego dyskursu. Ani Le Brun, ani Duchenne nie zorientują się, że znają wyłącznie maskę, która w wymiarze historycznym na długo przed narodzinami każdego z nich na stałe wrosła w twarz człowieka. Choć o tym nie wiedzą, ludzkie oblicze, powierzchnia pierwotna i autentyczna, jest im odebrane raz na zawsze. Hegel powiedziałby, że sowa Minerwy zawsze wylatuje o zmierzchu.
Duchenne, Galton, Bertillon
Duchenne de Boulogne, Francis Galton, Alphonse Bertillon. Wszyscy trzej żyli mniej więcej w tym samym czasie, wszyscy też – ale każdy na swój sposób – zafascynowani byli ludzkim ciałem. Czerpali z szeroko pojętej fizjonomicznej tradycji. Duchenne szukał uniwersalnej gramatyki twarzy. Francis Galton, znany skądinąd jako rzecznik idei eugenicznej, tworzył tzw. portrety syntetyczne. Alphonse Bertillon jako oficer paryskiej policji opracowywał system rozpoznawania ciał kryminalistów. Dwóch ostatnich Allan Sekula uczynił głównymi bohaterami wybitnego eseju Ciało i archiwum. Rozpoznania amerykańskiego fotografa okażą się kluczowe dla zrozumienia roli, jaką odegrali w kulturze Zachodu. Ale po kolei. Alphonse Bertillon urodził się w 1853 roku w Paryżu. Karierę w policji zaczął ponad ćwierć wieku później. Wsławił się opracowaniem wydajnego systemu identyfikacji przestępców. Zatrzymanym przez policję robiono dwa zdjęcia (en face i z profilu), a do kartoteki dołączano portret opisowy i listę znaków szczególnych (ilustracja 3)21. Wojciech Nowicki pisze: ,,Na poddaszu paryskiej prefektury policji stworzono specjalny wydział, w którym dokonywano badań antropometrycznych, mierzono i opisywano kształty ucha, nosa, ust, kolor oczu i włosów, mierzono wzrost, długość stopy, głowy, środkowego i małego palca u ręki, długość ręki od łokcia do końca dłoni, a także wymiary innych części ciała”22. Opracowana przez paryskiego oficera metoda, zwana z francuska bertillonage, celowała w jak najdokładniejszym rozpoznawaniu pojmanych ciał. Włączona w machinę policyjnego nadzoru fotografia ułatwiała to 21
Zob. więcej na ten temat P. Piazza, La fabrique „bertillonnienne” de l’identité, http://labyrinthe.revues.org/453 [dostęp: 8.02.2016].
22
W. Nowicki, Odbicie, Wołowiec 2015, s. 44.
fabularie 1 (10) 2016
Nowe media
il. 3. Karta z archiwum Bertillona
zadanie: ,,Ujęcie z profilu miało zniwelować przypadkowość ekspresji: kontur twarzy nie zmieniał się w czasie”23. Zainteresowanie i cele Francisa Galtona były tymczasem zupełnie inne. Galton urodził się w 1822 roku i był bratem ciotecznym Karola Darwina. ,,Zaczął studiować medycynę – pisze w Higienistach Maciej Zaremba Bielawski – którą rzucił dla matematyki, by po paru latach powrócić na studia lekarskie. […] Obsesyjnie poszukiwał zależności matematycznych i z trudem przychodziło mu siedzenie na wykładzie, jeśli nie wyliczył, jaki odsetek słuchaczy wiercił się w audytorium”24. Z czasem jego największą pasją stała się idea eugeniczna. Odpowiadało to klimatowi epoki, która zrodziła organicyzm Spencera i teorię ewolucji Darwina. Higiena rasy w wydaniu Galtona była panaceum na jej lęki. Obserwowane w naturze prawa ewolucji należało wdrożyć w życie społeczeństwa, która znalazło się w stanie upadku. Esencjalizm Galtona, który każdej cesze przypisywał z reguły charakter dziedziczny, znalazł ujście w pracy nad portretami syntetycznymi (ilustracja 4). To one są szczególnie interesujące. Galton, wierzący w istnienie typów ludzkich, zaczął nakładać na siebie fotografie wyselekcjonowanych osób. Próbował, podobnie jak Cesare Lombroso, odkryć stałe i niezmienne znaki
23
A. Sekula, Ciało i archiwum, przeł. K. Pijarski, [w:] Antropologia kultury wizualnej. Zagadnienia i wybór tekstów, I. Kurz i in. (red.), Warszawa 2012, s. 317.
il. 4. Portret syntetyczny przestępcy wykonany przez Galtona
odsyłające do wnętrza człowieka. Lombroso, zakochany w antropometrii, mierzył i liczył, a wyniki przedstawiał w postaci tabel i szeregów cyfr. Galton robił to samo, ale w wizualnej materii: nakładając na siebie fotografie twarzy, szukał prawidłowości świadczących o istnieniu ludzkich typów. Francis Galton jest ojcem kryminologii, Alphonse Bertillon – kryminalistyki. Pierwszy tworzy esencjalistyczny system typologii, podczas gdy drugiemu zależy na nominalistycznym systemie identyfikacji. Galton dzięki swoim pracom chce udowodnić istnienie odrębnych typów rasowych. Bertillon, choć wobec rosnącego stosu nieuporządkowanych kartotek odczuwa potrzebę archiwum, tworzy je tylko po to, by rozpoznawcza praca przyjęła szybsze tempo. Galton pragnie stworzyć uniwersalną taksonomię ludzkich typów, która znajdzie zastosowanie w eugenicznych praktykach. Tymczasem ,,dla Bertillona ciało przestępcy nie wyrażało niczego. Jego powierzchnia nie skrywała żadnych charakterologicznych tajemnic”25. Sekula zauważa:
24
M. Zaremba Bielawski, Higieniści. Z dziejów eugeniki, przeł. W. Chudoba, Wołowiec 2014, s. 52–53.
fabularie 1 (10) 2016
25
Tamże, s. 317.
35
Nowe media
,,Pierwsze podejście w swoich celach wydaje się jawnie teore- która później zostanie nazwana metodą Stanisławskiego. Statyczne i «naukowe», choć w mniej oczywisty sposób interesuje nisławski wprowadzi ją do teatru w XX wieku, ale zna ją każdy je także praktyka. Drugie wydaje się za to jawnie praktyczne na długo przed nim. To bowiem metoda aktorskiej gry wprowadzona u progu nowożytności, ta sama, która każe założyć maskę i «techniczne», choć również teoretyzuje”26. Ani Bertillona, ani Galtona w ogóle nie interesowała ekspre- emocji i kontrolując afekt, doprowadza do śmierci ciała. Michał Paweł Markowski pisze: ,,Nie można sobie nakazać sja twarzy. Ich wymagania zaspokajała praca fotografa panującego nad mimiką tych, którym robił zdjęcie. Wynalezione przez być smutnym albo się gniewać, o ile nie jest się aktorem, praDaguerre’a medium świetnie nadawało się do tego, by usunąć cującym wedle metody Stanisławskiego”30. Odnosi te słowa do wszelką przypadkowość zakłócającą pracę policjanta i eugeni- ,,wszystkich mechanizmów kondycji afektywnej”, których podka. Mimika twarzy pojawiła się tymczasem w centrum zainte- stawową cechą jest ,,niewolicjonalność”. Ale człowiek noworesowań innego naukowca. Guillaume-Benjamin Duchenne de żytny jest nikim innym jak tylko aktorem ,,pracującym wedle Boulogne, francuski lekarz i neurolog, spadkobierca patogno- metody Stanisławskiego” avant la lettre. Kultura obyczaju od micznej tradycji zapoczątkowanej przez Le Bruna i duchowy pa- najmłodszych lat wpaja jednostce normę wewnętrznej kontrotron badań Darwina nad ekspresją ludzi i zwierząt, urodził się li. Norbert Elias twierdzi, że proces cywilizacji strukturyzuje w 1806 roku i po ukończonych studiach zainteresował się zasto- także nieświadomość. Progi wstydu i zażenowania przesuwasowaniem elektryczności w medycynie. Miologia szybko wyda- ją się, a człowiek wykształca ,,działającą w znacznej mierze auła mu się najlepszym beneficjentem jej zalet. Zastosowana w ba- tomatycznie aparaturę samokontroli”31. W tym ujęciu niewolidaniach nad mięśniami elektryczność pozwoliła Duchenne’owi cjonalność, choć jest warunkiem koniecznym istnienia afektu, na wiele odkryć. Do historii przeszły jego badania nad mimiką nie stanowi jeszcze warunku wystarczającego. O tym, że gra się twarzy przeprowadzane przy użyciu elektrod. Doktor dotykał w społeczeństwie według metody Stanisławskiego, nie trzeba nimi twarzy badanych, wywołując pożądane efekty mimiczne nawet wiedzieć. Zatem także doktor Duchenne należał do zaklętego kręgu fi(ilustracja 5). Dzięki tej aparaturze udało mu się skonstruować zjonomistów, którym dane było poznać jedynie maski. Afektu, uniwersalną gramatykę ludzkiej twarzy. O doniosłości jego teorii przesądzało jedno ważne odkry- o jakim tu mowa, nie da się ująć w semiotyczne ramy. Marzenie cie. Paul Ekman pisze: ,,Duchenne zauważył, że wszystkie ruchy o ,,uniwersalnej gramatyce afektu” jest wewnętrznie sprzeczne. mięśni twarzy mogą zachodzić niewolicjonalnie, ale tylko nie- To prawda, że francuskiemu badaczowi udało się opracować spójktóre mogą być wywoływane świadomie”27. Jeśli niewolicjo- ną gramatykę twarzy. Ale była to wyłącznie gramatyka ludzkich nalność jest domeną afektu, znaczyłoby to, że doktorowi Du- emocji. Afekt zaś, o ile uznać go wydarzenie i nieokiełznaną intenchenne’owi, inaczej niż poprzednikom, udało się zerwać maskę sywność, nigdy nie został schwytany przez doktora Duchenne’a. i zajrzeć pod podszewkę. Innymi słowy, znaczyłoby to, że jako Internetowe archiwum ciał pierwszemu udało mu się uchwycić intensywność. Doktor Duchenne pisze, że ,,pewne osoby, w szczególności W kulturze Zachodu u progu nowożytności maska zaanektowaaktorzy, posiadły sztukę cudownego symulowania [feigning] ła twarz, człowiek stał się aktorem, a afekt został uśmiercony już emocji, które istnieją jedynie na ich twarzach i ustach. Two- to przez zinternalizowany imperatyw milczenia, już to poprzez rząc wyobrażoną sytuację, są w stanie, dzięki szczególnym redukcję do emocji. Mimo to konkluzja Historii twarzy Courtiuzdolnieniom, przywołać te sztuczne emocje”28. Ekman tak ne’a i Haroche jest w dużej mierze optymistyczna: ,,Konwenanse tłumaczy zdanie Duchenne’a: ,,Rozumiem przez ten cytat, że zbliżają ludzi i utrzymują ich na dystans; zniewalają, ale i chroniektórzy ludzie posiadają teatralną zdolność do wyobraża- nią”. W tym odczytaniu maska, pozwalając człowiekowi niejako nia sobie emocjonalnych scen i kiedy to robią, potrafią wywo- wycofać się do wnętrza, zabezpiecza jego intymność. Ktoś mógłływać ekspresje, które byłyby niemożliwe do osiągnięcia przy by powiedzieć, że jeśli internetowe archiwum ciał jest tak napróbie świadomego poruszania mięśniami”29. Jak zauważa ame- prawdę katalogiem masek, a nie twarzy, nie stanowi realnego zarykański psycholog, Duchenne opisuje w tych słowach metodę, grożenia. Jeśli maskę uznać za oszustwo, algorytmy Facebooka i Google jako pierwsze padają przecież jego ofiarą. 26
Tamże, s. 314.
27
P. Ekman, Duchenne and facial expression of emotion, [w:] G.-B. Duchenne de Boulogne, The mechanism of human facial expression, przeł. Andrew Cuthbertson, New York 1990, s. 274.
28
G.-B. Duchenne de Boulogne, The mechanism…, dz. cyt., s. 30.
29
P. Ekman, Duchenne…, dz. cyt., s. 275. Warto pamiętać, że ani Duchenne, ani Ekman nie wprowadzają kluczowego dla niniejszego eseju rozróżnienia na afekt i emocję.
36
W świetle ref leksji Roberta Ezry Parka ten wniosek jest jednak przedwczesny. Amerykański socjolog pisze: ,,Nie jest chyba 30
M.P. Markowski, Emocje. Hasło encyklopedyczne w trzech częściach i dwudziestu trzech rozdziałach (nie licząc motta), [w:] Pamięć i afekty, Z. Budrewicz i in. (red.), Warszawa 2014, s. 353.
31
N. Elias, O procesie cywilizacji, dz. cyt., s. 501.
fabularie 1 (10) 2016
Nowe media
il. 5. Eksperymenty doktora Duchenne'a
wyłącznie dziełem historycznego przypadku, że pierwszym znaczeniem słowa «osoba» (person) jest «maska». Jest to uznanie faktu, że każdy zawsze i wszędzie, bardziej lub mniej świadomie, odgrywa jakąś rolę. […] To właśnie w tych rolach znamy się nawzajem i znamy samych siebie”32. W tych rolach znają nas także komputerowe algorytmy. Nieprzypadkowo opisany przez Eliasa proces cywilizacji zbiega się w czasie z procesem indywidualizacji jednostki. Ja – powiedziałby Foucault – wynika z ujarzmienia33. Jeśli więc maska jest fałszerstwem, jest to fałszerstwo wymierzone najwyżej w jednostkową autentyczność, ale dokonane według zasad społeczeństwa i za jego zgodą. Maska nie oszukuje algorytmów; przeciwnie – ustanawiając tożsamość, dopiero czyni je przydatnymi. Jeśli maska wyrządza komuś szkodę, to ofiarą pada jedynie jej nosiciel. ,,Maskę rzymską – powiada Belting – nazywano persona, co wskazuje aluzyjnie na dokonujący się w niej akt mowy”. Jeśli maska jest warunkiem indywidualizacji, to właśnie z powodu jej ścisłych związków z językiem. To tu po raz kolejny powraca sprawa aliansu ogłady i wysławiania się, maski rytualnej, która bierze w posiadanie, i ducha umarłego, który dzięki masce przemawia przez ciało nosiciela. Przemawia – powtórzmy – głosem społeczeństwa ogłady. Algorytm rozpoznawania twarzy działa dlatego i tylko dlatego, że pracuje na masce, a nie na prawdziwej twarzy. To maska nigdy niebuntująca się przeciwko społecznej władzy, której jest dzieckiem. Internetowe archiwum ciał jest wspólnym dziełem Duchenne’a, Bertillona i Galtona34. Algorytmy identyfikacji ciała i twa-
32
R.E. Park, Race and Culture, Glencoe 1950, s. 249, [w:] E. Goffman, Człowiek w teatrze życia codziennego, przeł. H. Datner-Śpiewak, P. Śpiewak, Warszawa 2008, s. 49.
rzy wykonują bowiem trzy podstawowe operacje: identyfikują, włączają w typ i opanowują ekspresję. Wyeliminowanie jednej czyni całym system bezużytecznym. Komputerowe programy, tworząc mapę twarzy i ciała, nakładając na ich powierzchnię siatkę przecinających się linii, korzystają z arsenału antropometrycznych metod. Im więcej obliczeń wykonają, im więcej prostych przeprowadzą między charakterystycznymi punktami ciała, tym większą skuteczność osiągną. Ich celem jest bezbłędna identyfikacja. To spuścizna Bertillona. Jednocześnie nie ustają w taksonomicznych wysiłkach. Sfotografowany obiekt domaga się włączenia do typu. Kolor skóry, kształt nosa, sklepienie czaszki, wzrost i wygląd warg decydują o przyporządkowaniu fotografowanego do z góry wyznaczonej kategorii. Słychać tu echa idei Galtona. Identyfikacja i klasyfikacja wzajemnie się wspierają. Bertillon i Galton nie poradziliby sobie dziś bez Duchenne’a. Zdjęcia archiwizowane na ogromnych serwerach Facebooka i Google w żadnym stopniu nie przypominają fotografii, które znali francuski policjant i angielski badacz. To fotografie twarzy roześmianych i płaczących, rozbawionych i zdradzających smutek, rozgniewanych i spokojnych. Algorytmy rozpoznawania twarzy stają więc przed dodatkowym zadaniem: muszą okiełzać ekspresję. Duchenne, choć nie pochwycił afektu, opracował uniwersalną gramatykę twarzy. Zlokalizował mięśnie odpowiadające za smutek, radość i gniew. Impulsy przekazywane przez elektrody przykładane do twarzy badanych zmieniały ich mimikę. Komputerowe obliczenia coraz lepiej radzą sobie z rozpoznawaniem odciskających się na twarzach emocji. Próbując identyfikować i włączać do typu, polegają na metodzie Duchenne’a. Opanowanie ekspresji przez zamknięcie jej w gramatycznych ramach jest pierwszym krokiem w kierunku całkowitego opanowania ciała. Fotografie twarzy, które ilustrują prace naukowe Duchenne’a, do złudzenia przypominają skamieniałe maski (ilustracje 6 i 7). Belting tłumaczy: ,,Żywa twarz, gdy sporządzi się jej wizerunek, natychmiast jako reprodukcja tężeje w maskę, której wyraz nie może już ulec zmianie”. Fotografie, zatrzymując czas, zatrzymują także ekspresję. Wydaje się jednak, że to niejedyny powód tego podobieństwa. Twarze Duchenne’a przypominają ceremonialne maski głównie dlatego, że po prostu nimi są. Fotograficzny zapis ekspresji jest zapisem twarzy w stężeniu pośmiertnym. Elektryczne sesje Duchenne’a najlepiej ukazują współczesną kondycję twarzy i ciała. To twarz skodyfikowanego wyrazu i martwe ciało opętane przez ducha umarłego.
33
Korzystam tu z doskonałego zapisu graficznego zaproponowanego przez Tadeusza Komendanta.
Ujmując metaforycznie internetowe archiwum ciał jako wspólne dzieło Bertillona, Galtona i Duchenne’a, rozszerzam koncepcję Allana Sekuli, który w przywoływanym eseju zestawił i doskonale opisał dwie pierwsze postaci. Swoją drogą, o ile przyznanie Bertillonowi tytułu ojca kryminalistyki nie budzi zastrzeżeń, o tyle może zaskakiwać wybór na ojca kryminologii Francisa Galtona, który w swojej pracy naukowej przestępczością zajmował się najwyżej
34
fabularie 1 (10) 2016
marginalnie. Cesare Lombroso byłby może lepszym kandydatem do tego miana. Decyzję Sekuli należy tłumaczyć, jak sądzę, jego koncentracją na fotograficznym medium, którego związki z ciałem łatwiej daje się uchwycić na przykładzie angielskiego naukowca niż włoskiego antropologa. Pozostaję wierny metaforyce Sekuli, choć za uprawnione uznałbym także określenie, że internetowe archiwum ciał jest wspólnym dziełem Bertillona, Duchenne’a i Lombroso.
37
Nowe media
Duchenne opracował gramatykę ciała, z którego wygnano afekt. Jest ojcem internetowego archiwum ciał, bo owo archiwum organizuje dane według reguł jego gramatyki. Może być współpracownikiem Bertillona i Galtona, ponieważ ciała, z których wygnano afekt, to nasze ciała. Ekspresja twarzy Duchenne’a osiągana jest przez sztuczne pobudzenie. Nasze twarze, już od dawna martwe, poruszają się tylko dlatego, że kultura aplikuje im elektryczne impulsy według podręcznika dobrego wychowania będącego w istocie kodeksem ekspresji35. Sztuka komputerowego algorytmu to sztuka badania martwego ciała stymulowanego przez ściśle dawkowane porcje obcej energii. Jeśli gdzieś należy szukać źródeł jego skuteczności, to właśnie tutaj.
Imperatyw maski, zrodzony wspólnie przez fizjonomiczną tradycję i społeczeństwo civilité, doprowadził do śmierci ciała. Założenie kolejnej maski kusi powrotem do stanu przednowożytnego, ale pod warunkiem, że prawo podwójnej negacji rzeczywiście obowiązuje. Starą maskę można było zdjąć. Duch umarłego natychmiast opuszczał ciało nosiciela, a aktor greckiego teatru na powrót stawał się zwykłym obywatelem polis. Czy maskę, która wrosła w twarz, można jeszcze strząsnąć? Amputacja maski wymagałaby porzucenia kodeksu poprawnej ekspreil. 6. Twarz pobudzona elektrycznością sji i rezygnacji z kultywowanego od stuleci wzoru ogłady, a w konsekwencji – rewindykacji afektu. W ujęciu Massumiego afekt jest przedosobowy. Afekt ożywiający martwe ciało byłby zerwaniem z zasadą, która Bunt martwych ciał konstytuuje archiwum. Archiwum bowiem Hans Belting pisze: ,,Twarz, dawne zwier– twierdzi John Tagg – zbiera reprezentaciadło tożsamości, stała się wielkością cje38. Archiwum jest porządkiem. Afekt, będący z definicji poza porządkiem i poza reabstrakcyjną i numeryczną, służąc już tylko za magazyn danych”36. Obumarła prezentacją, nie podlegałby jego totalnemu twarz, zamieniona w maskę i przecięta prawu. Afekt, w przeciwieństwie do emocji, tysiącem linii generowanych przez komjest przygodny i pojawia się jako wydarzeputerowe algorytmy, stała się ,,wielkonie, która rozsadza strukturę. To wydarześcią statystyczną”37. Rozpoznawanie ludzi nie, wobec którego nawet najdoskonalsze il. 7. Maska rytualna nigdy nie było prostsze. Czy internetowe algorytmy mogą okazać się bezsilne. Bunt archiwum ciał jest totalne? Czy ciała, którym wobec panoptyzmu musiałby więc być egzorsukcesywnie odbierano energię afektu i składano cyzmem nad ciałem opanowanym przez ducha na ołtarzu społeczeństwa ogłady, mogą zbuntować się umarłego. Ożywienie ciała wymagałoby wypisania się ze przeciwko panoptycznym roszczeniom nowych technologii? społeczeństwa maski, a rewindykacja afektu byłaby wypowieNa te pytania niełatwo odpowiedzieć. Jednym z remediów dzeniem kultywowanej od lat normy kontroli. jest najpewniej założenie kolejnej maski. To strategia podpowiaBądź co bądź, internetowe archiwum ciał rozszerza się dana przez awatary obecne w grach komputerowych i porta- w zawrotnym tempie. Twarz stała się ,,magazynem danych”. lach społecznościowych. Rousseau prawdopodobnie nazwałby Oczy, dotąd nieredukowalny znak Innego, stanowią dziś zaleją kolejnym stopniem ucieczki od siebie samego. Gra pozorów, dwie dwa zwykłe punkty na cyfrowej mapie ludzkiego oblicza. jakkolwiek obliczona na zmyłkę, nie wychodzi poza zaklęty Możliwe, że na pomysł Benthama, który wrócił całkiem odmiekrąg identyfikacji. Multiplikowanie tożsamości, obracanie ma- niony (a właściwie nigdy nie zniknął), nie ma żadnej odpowieskami jak w kalejdoskopie nie zrywa z paradygmatem tożsa- dzi. Trawestując Allana Sekulę, można powiedzieć, że pewne jest mości, który leży u fundamentów aparatu kontroli i nadzoru. dziś tylko jedno. Bert illon, Galton and Duchenne are st ill with us.
35
W tym świetle wydaje się znamienne, że Duchenne w swoich badaniach nad ekspresją twarzy wykorzystywał zwłoki. Może śmierć ciała to warunek prawdziwie skutecznej fizjonomiki? Lavaterowi podobno najlepiej wychodziły analizy masek pośmiertnych. Haroche i Courtine piszą: ,,Wiedza fizjonomisty to sztuka martwej natury” (Historia twarzy, dz. cyt., s. 82).
36 37
H. Belting, Faces, dz. cyt., s. 241
Tamże, s. 242.
38
38
Zob. J. Tagg, Evidence, truth and order: a means of surveillance, http://www.academia.edu/641624/Evidence_truth_and_order_a_ means_of_surveillance_John_Tagg [dostęp: 8.02.2016].
fabularie 1 (10) 2016
Proza ilustr. AmbasaDaDa
VICTOR FICNERSKI
Dureń
M
oja matka była dobrą matką. Mój ojciec, rosły człowiek o imponującej posturze i powoli odkładający kilogramy, nie był moim prawdziwym ojcem. I chociaż w kwestii wychowania nie miał wiele do powiedzenia, zawsze starał się obdarzać mnie ciepłem i zrozumieniem (rzecz jasna – w miarę możliwości). Jakiś czas mieszkaliśmy w Berlinie. Potem wróciliśmy do Polski. Matka upierała się, żeby umieścić mnie w prywatnej szkole – co miało mi pomóc w nadrobieniu zaległości. Podobno była to najlepsza szkoła we Wrocławiu. Moim jedynym kumplem był O. O. miał ciemną karnację i gdy się spocił, pachniał octem. Ofermą w klasie był S. Wszyscy z niego kpiliśmy. Był najbrzydszy i najgłupszy i dobrze o tym wiedział, wiedzieli o tym również nauczyciele i oni również z niego kpili – przynajmniej dopóki nie przeniesiono go do innej szkoły. Wkrótce potem zacząłem zauważać własne niedomagania. Pomijając zaległości w języku polskim, niezbyt dobrze radziłem sobie na boisku (radziłem sobie fatalnie) i zupełnie nie potrafiłem się odnaleźć w starciach kiełkujących ego (czego do dzisiaj nie potrafię). Wraz z biegiem lat w naszej klasie pojawiali się coraz twardsi goście, i coraz bogatsi. I chociaż mój ojciec z roku na rok piął się po drabinie społecznej, to mi przypadła rola biedaka. Nie to, żebyśmy byli biedni. Nikt z nas nie był. W końcu żaden z naszych rodziców nie zarabiał poniżej średniej krajowej. Ale niedostatek jest jedynie miarą w stosunku do nadmiaru i w pewnym wieku zaczyna się te rzeczy zauważać. Pod koniec podstawówki wszystkim nam rozpieszczonym dzieciakom zaczęło nieźle odwalać. Na przerwach latały doniczki, pękały ściany z regipsu, a obmacane dziewczyny uciekały na korytarz. Od czasu do czasu leciała jakaś szyba. Wraz z długą przerwą rozpętywało się prawdziwe piekło. Któregoś dnia podczas takiej przerwy siedziałem w ławce i jadłem kanapkę z szynką, przygotowaną mi przez matkę, i jak zwykle próbowałem nie przykuwać niczyjej uwagi. Za moimi plecami stanął J. (był wielkim, zarośniętym Grekiem i jako pierwszy używał wody po goleniu). Zaśmiał się i przywalił mi głową w potylicę. Zupełnie się tego nie spodziewając, odbiłem czołem aż na stół. Złapałem się obiema rękoma, rozmasowałem i dokończyłem kanapkę. Nie powiedziałem ani słowa. Nawet się nie obróciłem. Nie myślałem jeszcze w kategoriach odwagi i tchórzostwa. Następnego dnia sytuacja się powtórzyła. Trzeciego dnia za moimi plecami ustawiła się kolejka. Za każdym razem waliłem głową w stół. Kończyłem kanapkę i zaczynała się następna lekcja. Wybuchłem
fabularie 1 (10) 2016
dopiero w domu. Moja matka zaczęła coś zauważać i dłużej nie wytrzymałem. Na standardowe: „Co się z tobą dzieje?”, odpowiedziałem coś w rodzaju: „NIE WIEM. SIEDZĘ SOBIĘ NA PRZERWIE, JEM KANAPKĘ, PODCHODZI DO MNIE TEN GRECKI SKURWYSYN I WALI MNIE Z DYŃKI W ŁEB. NIE WIEM, O CO CHODZI, ALE TERAZ USTAWIAJĄ SIĘ W KOLEJCE!”. Matkę zatkało. Ojciec się zamyślił, spojrzał na matkę i powiedział: „Tak? Już ja się z nim policzę”. Następnego dnia, gdy wysiadałem z samochodu, mój ojciec nie odjechał, ale stanął przed wejściem do szkoły. Było jeszcze pół godziny do pierwszej lekcji i z okna klasy obserwowałem, jak zagrodził furtkę swoim wielkim ciałem. Z drugiego końca ulicy nadciągał J. Teraz już wiedziałem, jak to się zakończy. J. się zgarbił, mój ojciec zaczął gestykulować. Ty durniu, myślałem sobie, czy nie wiesz, że to tylko pogorszy moją sytuację? Jak mógł być tak lekkomyślny? Czy sam nigdy nie chodził do szkoły?
39
Obyczaj
MAŁGORZATA MAJOR
Pole core: słowiański szyk
T
rudno powiedzieć, kiedy to wszystko się zaczęło. Za jedną z jaskółek zmian uznać można debiutancką powieść Michała Witkowskiego – kultowe już Lubiewo – w którym autor ekstatycznie wracał do czasów PRL-u, personifikując uwielbienie do minionej epoki w postaciach Patrycji i Lukrecji. Najnowsza powieść pisarza, zatytułowana Fynf und cfancyś, zdecydowanie odcinając się od Międzyzdrojów jako PRL-owskiego eldorado, zaprasza czytelników do zasmakowania zachodniego dobrobytu w postaci szwajcarskiej czekolady i tamtejszych penisów, a następnie wystawia słony rachunek za oddychanie powietrzem kraju, w którym wojny toczą się najwyżej o kolekcje sreberek po mleczku do kawy. Autor odmalował pejzaż niemieckojęzycznej Europy lat 90. w sposób z jednej strony budzący sentyment (dzień, w którym umarł Kurt Cobain, miesza się w pamięci ze smakiem batonika milky way i ekscytacją związaną z nową parą levi’sów), z drugiej natomiast odsłaniający rewers dobrostanu Niemiec, Austrii i Szwajcarii (podziemne życie dworcowych szaletów i spoglądanie na świat z perspektywy tektury ułożonej na szwajcarskim chodniku). Wielki świat bankowców i ich 50 zegarków oraz jurnych chłopaków w dresie nieśmiało rozglądających się po zuryskim bruku splata się na kartach powieści w niesentymentalnym uścisku, z którego obronną ręką wychodzi jedynie ten, kto bezceremonialnie wyciska ze starszych panów ostatnią markę i franka. O ile Lubiewo Witkowskiego było pogonią za czasami, które nie wrócą, a bardzo chcielibyśmy, żeby tak się stało (przynajmniej spoglądając z perspektywy Patrycji i Lukrecji), o tyle opowieść o Diance i pewnym zaradnym Polaku to historia żarłocznego kapitalizmu, niezmiennie dającego wybór: maszeruj albo giń. Nie ma za czym tęsknić, bo wszystko to w wersji mniej zgrzebnej i mniej obciachowej mamy dzisiaj za polskim oknem, zdaje się mówić Witkowski i bardziej nam do płaczu niż do śmiechu.
40
Ostalgia Sklep Pantuniestał, wycieczki po Nowej Hucie, festiwal filmów Stanisława Barei, a nawet wysyp brodaczy na polskich ulicach może oznaczać hybrydyczną tęsknotę za bliżej nieokreślonym stanem euforii zlokalizowanej na mapie Polski Ludowej. Dość paradoksalna fascynacja zagnieździła się w głowach młodych Polaków usilnie szukających kodu dostępu do przeszłości, rzucających się łapczywie na płócienne torby z logo spółdzielni mleczarskiej albo kiosku Ruchu lub inne symbole socjalistycznej przeszłości, która przecież nie zostawiła po sobie zbyt wesołych wspomnień u tych, którzy spędzili w niej kilka dekad życia. Wygląda na to, że ostalgia (ost – wschód, nostalgie – nostalgia), którą przynajmniej od czasu premiery filmów Słoneczna aleja i Good Bye Lenin! ochoczo uprawiają mieszkańcy byłej Narodowej Republiki Demokratycznej, dotarła i do nas. Wizyta w lokalach nawiązujących do minionej epoki (PRL, Śledzik, Meta w Łodzi i eNeRDe w Toruniu) to podróż w przeciwnym kierunku niż ta odbywana przez bohaterów popularnych PRL-owskich seriali. W końcu kolacje w restauracjach sopockiego Grand Hotelu, stołecznej Victorii i Bristolu czy gdyńskiej Kaskady były namiastką tego, o czym marzyli wszyscy mający wówczas odwagę marzyć: o zagranicy. Mityczna „zagranica” stanowiła cel dam kameliowych, badylarek i cinkciarzy, których na swojej zawodowej ścieżce spotykał porucznik Borewicz. I to właśnie owe „panienki z tych sfer, co to za waluty wymienialne” tak bardzo pogardzały tym, co dzisiaj stanowi niedościgniony cel większości młodych Polaków, czyli etatem. Stała praca w służbie komunistycznej ojczyzny mierziła bohaterki pragnące egzotycznych podróży i zachodnioeuropejskiego sznytu, a narzeczony z wersalką na raty stanowił spełnienie najgorszego koszmaru. Silniejszą moc przyciągania miał zapach niny ricci oraz dymek z marlboro i pall malli. Podobną (najwidoczniej ponadczasową) perspektywę przyjmują młode kobiety, które samozwańczo reprezentuje podmiot liryczny komentujący rzeczywistość A.D. 2014 na płycie Doroty Masłowskiej Społeczeństwo jest niemiłe. Polskie dziewczyny marzące o związku z piłkarzem z czasem dostrzegają, jaki to ciężki kawałek chleba: „w chacie ciągle czeka, aż on wróci / dyplomy w ramki oprawia / medale przekłada z półki na półkę / puchary odkurza i przestawia”. Na szczęście regularna konsumpcja kanapek z hajsem dodaje im sił. Kompromisem między marzeniem o kanapce z hajsem i władzą może być związek z posłem w średnim wieku, jakim do niedawna był Ryszard Kalisz (co prawda, bohaterka Masłowskiej pewnie zmieniłaby zdanie w świetle ostatnich wypadków seksualnych byłego już posła). Masłowska niewątpliwie trafnie uwypukliła wszystkie bolączki młodych ludzi, niechętnych temu, aby spędzić życie na intelektualnych ekscytacjach i działalności charytatywnej. Anja Rubik pojawiająca się w teledysku do piosenki Chleb pokazuje, kim byłaby, gdyby ograbiono ją z zastępu stylistów, rzeki f luidów i dobrze napigmentowanych cieni do powiek:
fabularie 1 (10) 2016
Obyczaj
szczupłą dziewczyną o przeciętnym wdzięku. Rubik prawdopodobnie chciała pokazać, że miewa poczucie humoru i dystans do siebie – wyszło jednak inaczej; okazało się, że pozbawiona celebryckiej uprzęży niczym się nie wyróżnia spośród zastępu podobnych do niej młodych kobiet, zbyt gorliwie pojmujących definicję konturowania twarzy. Koniec końców, gdy odłożyć na bok wszystkie pretensjonalne ambicje, okaże się, że chodzi tylko o to, co zrobić, „aby biedni byli bogaci”. Pisarka, performerka, wokalistka i autorka tekstów, trafnie uderzając w rodzimy pole core, stwierdza, że większości z nas wystarczy pełna lodówka, raz na jakiś czas wyjazd do Egiptu, audi w garażu, no i oczywiście duży telewizor, na ekranie którego niekoniecznie musi pojawiać się Kinga Rusin. Tęsknoty i pragnienia współczesnych Polaków są, mimo wieszczenia pisarki, dość niejasne. Odpuszczenie nieco fascynacji PRL-em na rzecz nakręcanej przez media miłości do lat 90. owocuje dziwacznym miszmaszem. Co roku latem z uporem maniaka oglądamy 07 zgłoś się w TVP, od premiery którego mija dokładnie 40 lat, a najwyraźniej to i tak mało w świetle potrzeby resuscytacji tej opowieści w nowych dekoracjach. Dowodem na to popularność klipu Dexterewicz. Jego twórcy z zespołu filmowego FunVeo, zainspirowani czołówką popularnego amerykańskiego serialu Dexter, zdecydowali się przenieść ją w czasy PRL-u, samego Dextera zastępując bohaterem w typie Borewicza. Zamiast steków, świeżo parzonej kawy i soku wyciskanego z pomarańczy zjada on na śniadanie kaszankę smażoną z cebulą, popijaną kawą po turecku zalewaną wodą gotowaną przy użyciu grzałki (podaną w klasycznej szklance z koszyczkiem). Film w krótkim czasie zyskał wielką popularność, mimo że chętnie oglądający go nastoletni internauci nie mogą pamiętać epoki, do której nawiązuje. Wysoka klikalność wynikać może z przeświadczenia widzów, że dziś funkcjonowanie w podobnym entourage’u nie jest prawdopodobne, zatem ironiczne „lubienie” oglądanej przeszłości nie stanowi zagrożenia dla bezpiecznego status quo: konsumpcji kebabów albo – w bardziej wyrafinowanej wersji – jarmużu i batatów, o konieczności której przypomina nam Taco Hemingway. Sięgając po przepisy kulinarne cieszące się powodzeniem w „Przyjaciółce” z 1984 roku, ostalgiczny entuzjazm mija szybciej, niż zdążylibyśmy usmażyć kaszankę z cebulą. Zdecydowana większość potraw polecanych przez poczytne wówczas pisma dla kobiet opierała się na smalcu wieprzowym – kategorycznie nie polecano smażenia przy użyciu innego tłuszczu. Dzisiaj, w czasach kultu zdrowej żywności, mało który bloger kulinarny odważyłby się proponować wieprzowe kolety mielone smażone na smalcu. Ledwie 30 lat temu było to normą. Barwnie kulinarny schyłek PRL-u opisuje w niedawno wydanej książce Monika Małkowska. Spóźniona o 23 lata publikacja Życia na przekąskę. Pustki w sklepach, pełnia w kulturze, czyli opowieści nie tylko z PRL spowodowała, że jej odbiór z pewnością różni się od tego, jak przyjęta zostałaby w 1992 roku, gdyby nie bankructwo
fabularie 1 (10) 2016
wydawnictwa planującego jej druk. To nie tylko książka kucharska w stylu retro, ale przede wszystkim zbiór felietonów o życiu towarzyskim późnego PRL-u, opartym w dużej mierze na – jak powiedzielibyśmy dzisiaj – domówkach. Podczas takich spotkań kwitło życie kulturalne kraju, a pomiędzy dyskusjami serwowana była kostka rybna, kryl arktyczny udający krewetki oraz słynne tautologie tego czasu: serek fromage i szynka ham. Autorka Życia na przekąskę… jako typowe dania końca lat 80. wskazuje też kurczaka w galarecie, barszczyk i śledzia, a jako największą antybohaterkę mortadelę – o zgrozo! – podawaną na ciepło.
Włos pod nosem i pachą Mimo wspólnej z mieszkańcami byłej NRD przeszłości, nie doczekaliśmy się jeszcze współczesnego serialu o okresie PRL-u. Tymczasem niemiecka stacja RTL, we współpracy z Sundance TV, zrealizowała świetnie przyjętą serię Deutschland 83, opowiadającą o mieszkańcach Berlina po obydwu stronach muru. Oś dramaturgiczną tworzy podróż młodego szpiega Stasi Martina Raucha, szkolonego przez Tobiasa Tischbiera (twarz niemieckiej ostalgii Alexander Beyer wystąpił także we wspominanej Słonecznej alei i Good Bye Lenin!), do Berlina Zachodniego, ale równie ciekawa jak jego misja jest panorama społeczna i popkulturowe artefakty. Nieznane mu smaki i zapachy, szokujące wizyty w supermarkecie i sklepach z art dèco, koncerty Udo Lindenberga, przemówienia Heinricha Bölla oraz hity Annie Lennox konstytuują w serialu nostalgiczny kult przeszłości. Także Szwedzi, dzięki sfilmowaniu trylogii Jonasa Gardella Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek, powrócili do Sztokholmu lat 80., aby rozliczyć się z obyczajowością tamtego okresu i wraz z bujną panoramą epoki pokazać szwedzką epidemię AIDS. Powieść Gardella, podzielona na trzy części: Miłość, Chorobę i Śmierć, doczekała się w 2012 telewizyjnej adaptacji w postaci serialu o tym samym tytule. Mimo że skupia się na życiu grupy przyjaciół, która kurczy się z roku na rok, nie sposób zlekceważyć bohatera zbiorowego – artefaktów tworzących nonszalancko artystowski klimat miasta: muzyki, knajp, życia dworcowego podobnego do tego, jaki w Fynf und cfancyś opisuje Witkowski, a także medialnego niepokoju i społecznych lęków związanych z AIDS. Szwedzki zbór świadków Jehowy i prowincjonalna, homofobiczna Szwecja uczulona na inność to mniej znany obraz skandynawskiej społeczności. Zastanawiające, że w rodzimej kinematografii wciąż jeszcze dominują opowieści o wiejskim rodowodzie albo kuriozalnej opozycji: miejsko-wiejskie konf likty rodzinne. Brakuje filmowych obrazów młodości, która nie kończy się przecież wraz z egzaminem dojrzałości (Wszystko, co kocham) albo zamążpójściem (Galimat ias, czyli kogel-mogel II). Miejmy nadzieję, że adaptacja Czeskiej biżuterii Grzegorza Musiała znajduje się już w planach jakiegoś odważnego producenta. Zdaje się, że nadeszła pora, abyśmy i my doczekali współczesnego (i krytycznego) spojrzenia na sielskość Polski Ludowej.
41
Obyczaj
Przepis wydaje się prosty: sporo muzyki, domieszka polityki i gadżetów z epoki plus ciekawe opowieści o ludziach. Mimo to, jedyną udaną jego realizacją z ostatnich lat pozostaje Ile waży koń trojański? Osadzony pod koniec lat 80. film Machulskiego eksploatuje upodobanie młodych kobiet do noszenia długich spódnic i obszernych, kryjących niedepilowane pachy swetrów, a u panów – do obfitych wąsisk. Pobrzmiewająca tam tęsknota za szwedzką Ikeą, pierwsze wzmianki o in vitro, inteligencki etos i niezdewaluowana jeszcze wiara w studia humanistyczne sprawiają, że podobnie jak bohaterka chcielibyśmy odbyć prywatną podróż do przeszłości w rytm szlagierów Kory i Maryli. Tylko jednak po to, by zaraz móc wrócić. Nawet jednak najcięższy koń trojański nie zrównoważy fiaska telewizyjnych projektów ostalgicznych w rodzaju Dylematu 5 – sequelu kultowych Alternatyw 4. Nic dziwnego, że serial liczył sobie zaledwie trzy odcinki.
*** Przedstawienia audiowizualne nie są jedynym pokłosiem mody na PRL – zmiany estetyczne i wizerunkowe z wektorem skierowanym wstecz, takie choćby jak moda na brody czy wąsy (pogłoski o tym, że mur berliński runął, gdy najstarszy Polak je zgolił, okazały się przesadzone), zobaczyć można gołym okiem. Nie wiadomo, na ile wysyp obfitego zdobienia męskiej twarzy wynika z wykwitłej internacjonalnie mody na lumberseksualność, a na ile z potrzeby hołubienia przeszłości, jednakże stał się on faktem. Do łask (a wręcz do dobrego tonu) powróciła barberska profesja, a celebryci tacy jak Nergal otwierają nawet własne salony. Paradoksalną, niezamierzenie parodystyczną promocją lumberseksualności jawi się postać Ekskluzywnego Menela – blogera i szafiarza kapitalizującego swój wizerunek będący wypadkową kilku tendencji. Z jednej strony, Kamil Pawelski nawiązuje do przedemancypacyjnych czasów, kiedy bujny zarost i niestaranny ubiór był wyrazem maczyzmu, z drugiej, widząc, jak wiele wysiłku wkłada w komponowanie swojej powierzchni, wiemy, że mamy do czynienia z mężczyzną nowego typu, łączącym normcorowy szyk z klasyczną elegancją.
Skromnisie Wiele eksperymentów modowych podejmował wspominany już Michał Witkowski, wchodząc w rolę aspirującego celebryty ściankowego, jednak w jego przypadku podróże do przeszłości skończyły się skandalem i oskarżeniem o promowanie symboli nazistowskich (chodziło o kapelusz zaprojektowany przez Jacka Olejniczaka, „zdobiony” symbolem SS). Szafiarze płci obojga zdają się nie nadążać za woltami zainaugurowanymi podczas ostatnich tygodni mody, dowodzącymi, że kultura narcystycznego nadmiaru już za nami. Podobno pojęła to natomiast sama Kim Kardashian: przewidując, że wymyślona przez Muccię Pradę stylistyka post-modest zostanie z nami na dłużej, zaczęła odejmować sobie nieco glamouru, fotografując się bez makijażu
42
i filtrów. Tak przynajmniej zrozumiała postskromnościowe stylizacje, które królować mają wiosną i latem. John Fiske pisał w latach 80., że cała Ameryka nosi dżinsy. Obecnie chciałoby się powiedzieć, że cała Ameryka (i pół Europy) nosi dżinsy, dresy, birkenstocki oraz wszystko inne, co skutecznie maskuje naszą próżność. Muccia Prada, budująca swoje kolekcje w oparciu o intelektualne zagadki, tym razem czerpiąc z obfitości stylu norm core, postanowiła stworzyć – jak pisali recenzenci jej lipcowego pokazu – coś tak bezpretensjonalnego, że aż pretensjonalnego. Nowa kolekcja damska to sukienki z infantylnym motywem króliczka, sweterki z rakietami kosmicznymi (nazywane sowieckim szykiem) i masywne torebki ozdobione wzorami geometrycznymi. Dopełniają je śmiałe dodatki w postaci długich podkolanówek w nieciekawym kolorze chodnika, nałożone do topornych butów na obcasie. Panom projektantka zaproponowała szare, dziwnie skrojone garnitury i asymetryczne skórzane kurtki. Gdyby nie metka Prady, można by uznać, że to wyciągnięte z dna szafy ubrania, pamiętające jeszcze lata 90. W końcu koszmarne sweterki o nieciekawej kolorystyce pozostają traumatycznym wspomnieniem wielu pokoleń, którym dorastać przyszło pod koniec XX wieku. Część z nich zaopatrzy się zapewne w postskromne wdzianka właśnie po to, by powrócić do dzieciństwa i przeprosić się z prezentami świątecznymi otrzymywanymi od rozmaitych członków rodziny. Jeszcze kilka lat wcześniej powiedzielibyśmy, że te ubrania są po prostu szkaradne. Dziś nacechować je możemy ironicznie. Prada wyczuła tendencję, z której od kilku sezonów czerpie też moda uliczna. Widać to było zwłaszcza w okresie bożonarodzeniowym, kiedy vlogerki, blogerki i wszystkie opiniotwórcze źródła zorientowane na lifestyle promowały noszenie tzw. brzydkich swetrów z motywem świątecznym. Podczas gdy Bridget Jones naprawdę cierpiała nosząc infantylne swetry z reniferem lub innym zwierzęciem, które jej matce kojarzyły się z grudniowym szykiem, obecnie wysoce pożądanym i w dobrym tonie był prezent w postaci tzw. brzydkiego swetra (oczywiście jest to mrugnięcie okiem do znawców mody; nowe trendy na pstrym koniu jeżdżą, tak więc nie wyrzucajcie zbyt ciasnych podkoszulków i spodni z krokiem w kolanach, nawet jeśli jesteście już w wieku emerytalnym – wrócą do łask, zanim Jessica Mercedes wypowie przed lustrem pięć razy słowo „Candyman”).
Niemodni z Raszyna? Norm core zaczął się niewinnie od pochwały casualowych wizerunków normalsów w czarnych golfach i dżinsach z wysokim stanem, obecnie jednak – czego dowodzi post-modest – jego ironiczna moc nabiera rozpędu. Na polskich ulicach raczej jednak się nie sprawdzi, ponieważ dyktat normy nigdy tak naprawdę u nas się nie skończył. Jako społeczeństwo nie lubimy eksperymentów, odpowiadają nam bardziej dopowiedziane, czytelne i funkcjonalne stroje, pozbawione kaprysów. Możemy nosić
fabularie 1 (10) 2016
Obyczaj
golfy i dżinsy bez dorabiania do tego ironicznego sztafażu. Kto jednak widział latem mężczyzn paradujących topless w przestrzeni publicznej (z dala od akwenów) albo kobiety prezentujące stroje plażowe na ulicy (na co od dawna uskarżają się mieszkańcy Sopotu), ten przyzna, że problemem polskiej mody nie jest zamierzona ekstrawagancja, lecz brak kompleksów. W tym sensie trochę skromności może się przydać. Nad doborem garderoby i potrzebą odniesień do PRL-owskiego dziedzictwa tworzącymi swojski pole core unosi się bowiem zapach nieomylności – poczucia słuszności tego, co nosimy, co spożywamy i jak spędzamy wolny czas. Jesteśmy z siebie nad wyraz zadowoleni, nie chcemy rewidować wyborów – modowych, żywieniowych, społecznych. Nie potrzebujemy sztucznie wykreowanej mody na skromność, może w ogóle nie potrzebujemy mody? Preferujemy styl bezkompromisowy. W mediach społecznościowych mnożą się satyryczne strony
fabularie 1 (10) 2016
wyrażające zachwyt nad obecnością w przestrzeni publicznej mokasynów rozboju, czapek wpierdolek i kołczanów prawilności. Można oburzać się na zły gust Polaków à la Faszyn from Raszyn albo uznać go za wynik ograniczonych budżetów, a funkcjonalność garderoby za nadrzędną wobec plusika na zachętę od pani Horodyńskiej. Pole core z jednej strony tworzy popularność sklepu Pantuniestał, czerpiącego inspiracje z wzornictwa Polski Ludowej (najnowszy hit sprzedażowy to ciuchy z podobiznami Zofii Nałkowskiej i Marka Hłaski), z drugiej – masowo kupowane koszulki z wizerunkiem wylansowanej przez Donatana „słowiańskiej lali”. Cleo śpiewała: „nasze panie nie mają kompleksów, bo nie mają powodów ich mieć” – może jako społeczeństwo także ich nie mamy i nie widzimy dla nich uzasadnienia? Nie potrzebujemy post-, by być skromni, ani core, by być normalni. Kwestie mody i stylu życia nie będą więc w najbliższym czasie podlegać krytycznym rewizjom. Między nami dobrze jest.
43
fot. Momentarius
Rozmowa: Joanna Lech
Mam studnię głębinową Dwie premiery – poezja i proza. O oswajaniu świata i dojrzałości w tomie Trans oraz w powieści Sztuczki – z Joanną Lech rozmawia Karolina Sałdecka-Kielak.
Skąd pomysł na tak nietypową – formalnie i tematycznie – książkę? Jak kształtowała się struktura całości? Jak wpadłaś na tytuł? Skąd Trans? Bywają książki poetyckie, które są zbiorem kilkudziesięciu wierszy: zwyczajnie tych, które autor napisał w ostatnim czasie, ułożonych tak, żeby w jakiś sposób do siebie pasowały. Bywają też książki, które się pisze z odgórnym założeniem, że otóż teraz będzie tomik, z pomysłem, fabułą, niekiedy wiersze pisze się pod rząd. Trans to nie jest żadna z wymienionych strategii. Jest trochę hybrydą. Dostałam propozycję publikacji, wybrałam kilkanaście, jak mi się zdawało, najlepszych tekstów z dwóch lat i dopiero wtedy zorientowałam się, jak znakomicie do siebie pasują, złożyłam je razem, poprzestawiałam i dopisałam kolejne już z myślą o całości. Tytuł też zupełnie przypadkowo przyszedł mi do głowy, gdy zobaczyłam nagłówek artykułu w gazecie. „Podejrzany w sprawie śmierci popełnił samobójstwo”. Zapętliło mi się w to w głowie na kilka godzin, jak refren chwytliwej piosenki; chodziłam i powtarzałam: w sprawie śmierci, czyjej? Że jak? Podejrzewany o własny zgon? Wziął i zaskoczył wszystkich, skubany, skacząc do grobu? No i stąd Trans. To przyszło w połowie książki i też miało duży udział w kształtowaniu się całości. Utwory muzyczne przywoływane na początku wszystkich wierszy należą w większości do nurtu punkrockowego. Dlaczego? Co cię pociąga w tej muzyce, co cię z nią łączy? Jak doszło do tego, że dokładnie każdy tekst jest uprzednio „zaszyfrowany” muzyką? Nie zastanawiam się właściwie, to po prostu muzyka, jaką lubię i której słucham. A że podczas pisania nie zdejmuję słuchawek… Jakoś same te melodie wsiąkły w moje teksty.
fabularie 1 (10) 2016
Na początku to były mniej lub bardziej świadome odniesienia, które przewijały się między wersami. Ale stwierdziłam, że przy wierszu, który jest właściwie swobodnym remiksem z twórczości Jacka White’a, należałoby jednak podać źródła, nie tylko z przyzwoitości, ale po to, żeby tekst można było w ogóle odczytać. Myślę, że piosenki bardzo pomagają. Choć nie wszystkie wiersze pisałam do muzyki, czasem i piosenki dobierałam potem do wierszy, czasem to się kompletnie zacierało. A skoro przychodzi tak naturalnie, widocznie tak miało być. Muzyka ma duże znaczenie dla całej mojej twórczości, dlaczego by tego nie połączyć? Zresztą, poprzedni tomik, niestety wciąż niewydany, nazywa się nawet Piosenki pikinierów, z racji tego, że trudno już oddzielić, czy w tym wypadku śpiewam, czy mówię te love songs. Trans jest jego kontynuacją, ale gdyby zajrzeć w głąb tekstów, to ten proces jest tam o wiele lepiej widoczny. To dziwne, jak różnie traktowali je redaktorzy pism literackich, w których publikowałam te teksty, raz wychodziło, że piosenka to cytat, raz, że tekst źródłowy albo nawet część tytułu. Myślę, że można to traktować jako swego rodzaju cytat. Od początku słyszałam głosy, że przy czytaniu ludzie muszą albo słuchać, albo chociaż otwierać teksty tych piosenek. Wydaje mi się to trochę przesadą, wiersze obroniłyby się same, ale dla ułatwienia przy spisie treści w książce podaliśmy także spis piosenek. Czyli wychodzi na to, że książka Trans ma swój własny soundtrack. Zrobiliśmy też playlistę na YouTube. O ile we wcześniejszych twoich książkach poetyckich teksty są mocno somatyczne, poszukujące i budujące tożsamość, o tyle w Transie wydajesz się zmieniać kierunek. Opowiedz o tym. Przyznaję, że na premierze książki w Instytucie Mikołowskim dostałam podobne pytanie i tak samo nie wiedziałam za bardzo, co zrobić. Zażartowałam kiedyś, że tak naprawdę napisałam książkę o polskich współczesnych tańcach towarzyskich – czy tak zgrabny unik może służyć za odpowiedź? Najkrócej: od kiedy poukładało mi się w głowie, poukładało mi się w tekstach. Są bardziej zwarte, wyraźniejsze. Tak mi się wydaje. Zapaść była dla mnie najważniejszą książką, czułam, że mam wiele do powiedzenia. Nawroty były jej bezpośrednią kontynuacją, ale już tam było widać, że ta forma przestała mi wystarczać. Dopiero układało się coś innego, a stare się przetarło. W międzyczasie pisałam jeszcze inne rzeczy, dużo prozy, oczywiście, bardzo dużo, ale także na przykład projekt wystawy fotografii z tekstami poetyckimi. To było ciekawe doświadczenie, ale zupełnie oderwane od tego, o czym chcę mówić. Zdarzały się i wiersze, ale niewarte opublikowania w żadnej formie. Przyznam, że nie pracowałam nad zmianą dykcji, ale tak, czytałam dużo, bawiłam się w warsztatowe gry i zabawy i chyba najważniejsze: dużo się w tym czasie w moim życiu działo i ta zmiana, jak sądzę, przyszła razem z jakimś doświadczeniem. Mówi się, że poeci mają bijące źródełko, najczęściej niewyczerpane, czasem i wyschłe. Ja, niestety, mam studnię
45
Rozmowa: Joanna Lech
głębinową, w której wzbiera. Ale tym razem trzeba to było z siebie wykrzyczeć. Książka jest utkana z przepowiadanego, projektowanego niepokoju, rzeczywistość jest ponura, mroczna i ten nastrój mocno udziela się czytającemu. Co zrobić z tym lękiem? Czy powinniśmy go oswajać, nadawać mu imię, traktować jego obecność jako immanentną i niezbywalną cechę naszego istnienia? Każdy lęk należy w sobie oswajać, to nieodzowny etap dorastania. Zamiast się chować przed demonami, uważam, że trzeba je potraktować jak dzikie zwierzę. Powolutku i ostrożnie zaadoptować i chodzić z nim sobie na smyczy. I ważne, żeby trzymać się prosto, bez znaczenia, jak mocno będzie ciągnęło. Trans przynosi także specyficzne spojrzenie na bliskość oraz na proces stawania się samotnym. Bycie samemu, a w zasadzie nabywanie tej umiejętności jest w twoich tekstach bardzo poruszające, przypomina uporczywe drażnienie konkretnego nerwu. Co dzisiaj wiesz o samotności? Trudno jest mi się do tego odnieść, myślę, że samotność to pojęcie relatywne. Dlatego nabywanie tej umiejętności nigdy mnie nie interesowało. Dla mnie jest stanem naturalnym. Jako klasyczny przypadek introwertyczki nie radzę sobie wśród tłumów, dobrze się czuję sama ze sobą w swojej skorupce, a otaczam ludźmi z rzadka, i tylko wąską grupką najdroższych i najbardziej zaufanych. Aczkolwiek tych, których lubię, lubię szalenie. Niestety, zdarza się, że oceni się ich trochę na wyrost. Tak, są to skrajności i czasem płaci się za nie najwyższą cenę. Ale wiadomo, że człowiek rzadko uczy się na swoich błędach.
Czy crowdfunding to dobre rozwiązanie dla współczesnej literatury? Tak, fundusze na Sztuczki zbieraliśmy z pomocą akcji crowdfundingowej na serwisie Pomagam.pl. Powiem, że nie byłam z początku przekonana do tego typu rozwiązania, jeśli chodzi o debiut. Próbowaliśmy znaleźć dotacje gdzie indziej. Ale w międzyczasie znajomi zrobili kilka tego typu projektów i bardzo nas namawiali. Razem z Krystyną Bratkowską, szefową wydawnictwa Nisza, postanowiłyśmy więc spróbować. Założenie takiej akcji jest proste: bardzo duża grupa ludzi składa się bardzo małą sumą pieniędzy na szczytny cel. My jednak stawiałyśmy najbardziej na pakiety, w których za określoną sumę można było „zamówić” książki w przedsprzedaży. Po czasie jestem pewna, że był to znakomity pomysł. Nie tylko zebrałyśmy całą wymaganą sumę przed czasem, ale „rozeszło się” aż 48 egzemplarzy na kilka miesięcy przed oficjalną premierą Sztuczek. Wsparło nas dużo ludzi, usłyszałyśmy wiele serdecznych głosów, nawet od ludzi niezwiązanych zupełnie ze środowiskiem literackim. Myślę, że tak – zdecydowanie jest to dobra droga dla małych oficyn, które nie mogą ubiegać się o rządowe dotacje (a nawet z tym, niestety, będzie tylko trudniej). Jest wiele ambitnych książek, nie tylko debiutantów, które wiadomo, że nie będą żadnymi bestsellerami, ale powinny się ukazać; są mądre i potrzebne. A skoro od dawna istnieje grupa czytelników, dlaczego nie zrobić zbiórki, w której mogliby te pozycje nabyć, umożliwiając tym samym ich wydruk? Wspaniałe są tego typu akcje społeczne, nie tylko projektów artystycznych.
Nowa książka poetycka ukazała się kilka tygodni temu. Pod koniec kwietnia otrzymaliśmy powieść pod tytułem Sztuczki. To twój debiut prozatorski. Opowiedz o nim. Tak jest, przestałam być poetką… (uśmiech). Książka pod tytułem Sztuczki ukazała się pod koniec kwietnia w warszawskim wydawnictwie Nisza. Chciałabym wierzyć, że jest to książka – jak to nierzadko bywa przy debiutach – o rozrachunkach z przeszłością. Zdaje się jednak, że wyszła mi książka o śmierci, a raczej o dorastaniu. Do śmierci, do życia i do siebie też trzeba było dorosnąć. O oswajaniu. Więc może pewnego rodzaju spowiedź. Zapis pamięci, o ludziach, o rzeczach, o których nie da się nigdy zapomnieć. Przyznam, że to dość dziwne uczucie – zostać ponowną debiutantką, tym razem w prozie. Nigdy nie byłam tak szczęśliwie przerażona. Co dokładnie oswajasz w Sztuczkach? I kiedy oswajanie naprawdę jest potrzebne? Głównie siebie. To jest najgorsza praca. Do wydania Sztuczek doszło dzięki akcji crowdfundingowej. Jak odbierasz to doświadczenie? Jak długo zbierałaś fundusze?
46
Joanna Lech Trans Instytut Mikołowski Mikołów 2016
fabularie 1 (10) 2016
Recenzja
EMILIA WALCZAK
Realizm magiczny, proza poetycka?
N
o właśnie! Ale od początku… Sztuczki – tegoroczny prozatorski debiut krakowskiej pisarki Joanny Lech – są na pewno, jak głosi już sama okładka książki, opowieścią o dorastaniu. Dorastaniu między innymi (część pierwsza – obszerniejsza) w małej wiosce pod sielską, ale i przewrotną nazwą Niebo (druga część dzieje się w blokowisku tak zwanego Miasta). Czy chodzi tu o tę konkretną wieś w Świętokrzyskiem – nie wiadomo (ale chyba tak, bo w końcu: Andy – od gór, i tuż obok leży Piekło); powieść zdaje się zawieszona w czasie i przestrzeni i jak baśń nabiera dzięki temu cech uniwersalizmu. Prowincjonalny kobiecy Bildungsroman hergestellt in Polen? Na myśl przychodzą oczywiście świetne Guguły Wioletty Grzegorzewskiej sprzed dwóch lat. Pomiędzy nimi a Sztuczkami Lech jest zresztą cała masa podobieństw: od błękitnej obwoluty (banał – puszczam tu do Was czarne oczko), poprzez fakt, że na całość obu składa się kilkanaście mikroopowiadań, które z powodzeniem mogłyby funkcjonować jako osobne, zamknięte całości, na trudnościach z jednoznacznym zdefiniowaniem ich gatunku czy tendencji estetycznej skończywszy. I Guguły bowiem, i Sztuczki: proza, ale jednak poetycka. Obie autorki mają zresztą poetycki rodowód – jako autorki wierszy zaczynały całą swoją przygodę z literaturą i to teraz bardzo wyraźnie rzutuje na ich prozę. Wreszcie – i Guguły, i Sztuczki: realizm, ale jednak magiczny. Lecz o ile Grzegorzewska zdaje się jednak mocniej stąpać po ziemi i grzecznie podlegać prawom grawitacji, o tyle prozę Lech cechuje znacznie większe odrealnienie o wyczuwalnej anarchistycznej proweniencji (wiek dorastającej głównej bohaterki Sztuczek – narratorki Gośki wszak do buntu zobowiązuje!). Nie wiemy nawet (w przeciwieństwie do mocno osadzonych w latach 70. i 80. Guguł), kiedy dokładnie toczy się akcja Sztuczek (możemy tylko podejrzewać, że w „ejtisach” i „najtisach”). Mamy tu tylko niewyraźne wskazówki,
fabularie 1 (10) 2016
Joanna Lech Sztuczki wyd. Nisza Warszawa 2016
zakodowane na przykład pod postacią zbierania stonki ziemniaczanej czy też rekwizytów w rodzaju walkmana. Ale poza tym jest autorka Sztuczek bardzo blisko życia – życia codziennego, z zaglądaniem pod jego podszewkę z wnikliwością i nabożną uwagą godną Georges’a Pereca. Czasem przygląda się Lech tej codzienności z tak bliska, że zaczyna się ona wydawać całkiem odrealniona, odczarowana (a może właśnie: zaczarowana?), jak powtórzony po raz setny wyraz zdaje się w końcu całkiem pozbawiony sensu („jak słowo tyle razy obracane w ustach, że stało się obce, jak wata”). Czyż to właśnie nie jest jedna z dziecięcych sztuczek? Ciekawe są bardzo i mile zaskakujące też nagłe autorki poetyckie oniryczne „odloty” od przyziemnego realizmu, czy też czasem wręcz naturalizmu (jak ten w „niehumanitarnych” rozdziałach: Kot, który nie chciał zostać Szarikiem czy Świnka Marysia zjada tęczę – naprawdę okropne!), gdzieś hen, ku obłokom, w których można pobujać (w końcu – Niebo!), choćby i takie: Rąbanie nie ustawało. Całymi dniami aż do wieczora i już nawet we śnie słyszałam ten płacz drewna. Nocami wiatr świszczał przez rozbite okno, zawiewał do kuchni liście i kurz. Deski skrzypiały, jakby cały dom płakał. A ja zbierałam dmuchawce i wielkie sczerniałe żeby. Ziarna maku wielkości orzechów spadały z nieba. Wyrastały z nich bordowe łodygi, które łamały się w palcach z suchym trzaskiem. Przez sęki jabłoni przepływały iskry, aż kora skrzyła. A potem wyrosły mi pędy we włosach i wyplułam sól. Babcia zmieniła się w mech, który porastał wszystkie ściany, piął się przez komin. Dziadek był kamieniem w polu złamanym na pół. Nie wyobrażam sobie, jak będzie, gdy jej zabraknie, powiedziałam i zobaczyłam, jak umiera. Zobaczyłam całe zastępy czerwonych pni, a las się wyginał jak płótno.
Bardzo ładne to wszystko: intensywnie zmysłowe, bardziej intuicyjne niż rozumowe; uczuciowe i ciepłe, lecz jednocześnie też straszliwie smutne (czego przykładem przywołany tu cytat). Taki właśnie jest świat dziecka stojącego u progu adolescencji – pełen zmartwień i niepokojów, których nikt z dorosłych nie rozumie („kłębuszek smutku”!). Pełen pierwszych małych dramatów. Jak w pamiętnych filmach Janusza Nasfetera. Jak w książce Joanny Lech. Gdyby tylko wszystkie polskie książkowe debiuty były tak mądre… Ech.
47
Proza
ŁUKASZ DROBNIK
Ćmy
P
arking ma kolor popiołu. Stajemy przecznicę wcześniej, wiedząc, co nas czeka. Idziesz tuż przede mną, z opuszczoną głową, z prostymi czarnymi włosami związanymi w kucyk, ze śnieżnobiałą skórą, na której błyszczy pot. Zerkasz na samochody, na wrzeszczących kierowców, na niebo, cały czas jednak krocząc miarowo w stronę wózków – zazwyczaj ustawionych w rzędy, teraz w kompletnym nieładzie. Wiem, że czujesz ulgę, widząc, że trochę ich zostało. Mnie ulżyło na pewno. Jest gorzej niż w czasie styczniowej wyprzedaży, kiedy nie chciałem iść, ale nalegałaś. To musiała być kara za kolację z moimi rodzicami. Nie odwracając głowy, dajesz lekki znak ręką, jak zawsze to robisz, każąc mi wziąć wózek. Wokół roją się ludzie, równie głośni i bezładni jak w czasie tej wyprzedaży, lecz desperacja w ich oczach ma nowy wymiar. Stajemy przed automatycznymi drzwiami, drzwi się otwierają. Wnętrze supermarketu przepełnia zgiełk, dach z falowanej blachy odbija dźwięki: podniesione głosy, po których trudno poznać wiek czy płeć, szuranie stóp, szelest plastikowych toreb, raz po raz ciężkie tąpnięcie. Przynajmniej możemy tu wytchnąć od nieustającego upału. Powinniśmy byli zrobić listę. Zawsze robiliśmy. To znaczy zawsze mi kazałaś, a potem, już w sklepie, tylko wydawałaś rozkazy: „weź to”, „tędy”, „najpierw nabiał”, rugałaś za wybranie nie tego niebieskiego sera. Nie wierzę, że mogłem być tak szczęśliwy. To dziwne, że szczęście poznajemy tylko przez kontrast, doceniamy je, kiedy już go nie ma. Wygląda na to, że nie masz już żadnego planu. Zdajesz się bezradna, snując po dziale warzywnym, omijając turlane po podłodze kapuściane głowy, osaczona przez niemal puste półki, na których wciąż jest parę zwiędłych marchwi, kilka brukselek, przez niezmordowany tłum. Ile potrzebujemy ziemniaków? Ile cebuli? – wydajesz się pytać. Później, kiedy wkładasz do wózka chleb, twoje oczy są równie zmęczone jak wtedy, gdy mówiłaś, że odchodzisz – przekrwione i bezsilne. Dział z nabiałem. Napawamy się ciągnącym od lodówek chłodem, a nas=ze ciała toną w niebieskawym blasku. Zupełnie nie obchodzi cię już rodzaj sera. Nie żeby był szczególny wybór. Jakaś trzydziestolatka, na oko pracowniczka korporacji, odmawia modlitwy, zgarniając do wózka camemberty i brie. Patrzymy po sobie i nerwowo chichoczemy. Gdy mi powiedziałaś, wszystko stało się odległe, o całe mile. Powiedziałaś, że jesteś wykończona, że to nie działa, że już tak
48
nie możesz, powiedziałaś, że przepraszasz. Kazałaś mi się wyprowadzić przed końcem miesiąca. To było wczoraj. Dziś rano dotarła do nas wieść. Żartowaliśmy, że wrócimy do picia dopiero w ostatnich dniach na Ziemi. Jest jasne, że teraz zapijemy się na śmierć, gdy więc idziemy w stronę półek niegdyś ciężkich od piw, jedyne, co zaprząta nam głowę, to ile puszek na osobę na dzień. Wychodzi nam dwanaście. Dodaję pięć butelek białego wina, dla pewności. Pomyśleć, że wierzyłem, że skoro daliśmy radę piciu, damy radę wszystkiemu. Bezustanne pikanie kas przywodzi na myśl sygnały w alfabecie Morse’a. Ciekawe, dlaczego kasjerzy wciąż pracują. Czy to szok? Przyzwyczajenie? A może ktoś im groził? Nim stajemy w jednej z głośnych, meandrujących kolejek, zahaczamy o dział apteczny, by zgarnąć trzy fiolki pigułek na sen.
Kiedy wkładasz do wózka chleb, twoje oczy są równie zmęczone jak wtedy, gdy mówiłaś, że odchodzisz – przekrwione i bezsilne Potem są krzyki, kłótnie, czekanie, jestem ja patrzący na twoje białe plecy upstrzone pieprzykami, na lekkie drżenie ręki, gdy sięgasz po portfel. Gdy w końcu wychodzimy na zewnątrz w pomarańczowe światło, podnosimy głowy, jak na komendę. Ćma, tak ją nazwaliśmy, ze względu na brązowawy odcień i chmury ułożone we wzory podobne jak na skrzydłach ćmy, i to, że zmierza ku nam jak ćma do płomienia. A może po prostu nazwa podchwycona przez media – Nibiru – wydała nam się zbyt sztampowa. Teraz to ledwie czerwonawa plamka wisząca nisko nad dachami, w zmierzchu prawie niewidoczna. Z pewnością byśmy ją przeoczyli, gdyby nie całe zamieszanie. Kiedy niezauważeni opuszczamy parking, pchając wypełniony po brzegi wózek, dochodzę do wniosku, że nasza nazwa nie jest jednak trafna. Niedługo będzie na odwrót: za parę dni to my poddamy się jej sile ciążenia, zbaczając z wydeptanej ścieżki orbity, szybciej i szybciej, by wreszcie zanurkować w głębiny tych szarych i brunatnych chmur. Ulice są dziwnie ciche. Pachną gorącym asfaltem. Nieśpiesznie docieramy do samochodu, otwieramy bagażnik i zaczynamy go wypełniać chlebem, serem, warzywami, piwem. Robimy to, na co byśmy się nie poważyli w innych okolicznościach: zostawiamy wózek przy drodze. Nim spychasz go do rowu, posyłasz mi psotny uśmiech. Wsiadamy do środka i odjeżdżamy.
fabularie 1 (10) 2016
ilustr. Monika Dekowska
my
AGNIESZKA BUDNIK
O przyjaźni. Bieńczyk, a do tego Bono, Stalin i inni
fot. Dariusz Gackowski
Bieńczyk
„P
rzyjaźń” jest słowem, które budzi we mnie nieufność. Chyba dlatego, że „przyjaciel” staje się tak nachalny, tak bardzo rozpycha się ramionami choćby w języku reklamy i internetu, że aż wypycha już poczciwego „kolegę” i nie mniej poczciwą „koleżankę” z podręcznego (i globalnego) słownika. Coraz szybciej z dwójki obcych ludzi stajemy się „przyjaciółmi”, a proces ten podtrzymuje choćby zamiłowanie do zapożyczeń z angielszczyzny (choć wystarcza nawet sama znajomość języka wyspiarzy, żeby przejąć pewne nawyki językowe, a z nimi – sposób postrzegania świata) – w której to angielszczyźnie przyjaźnimy się już niemal z każdym, bo i język potoczny nie niuansuje poziomu zażyłości między ludźmi, nadając hojnie tytuł friend z marszu, bez uznania większych zasług. Sam Facebook w wersji zagranicznej zachęca do przyjęcia do grona przyjaciół nigdy niewidzianą osobę z drugiego końca globu. No cóż, polskie tłumaczenie formułki add friend (pol. „dodaj znajomego”) proponuje inne natężenie relacji – wszyscyśmy znajomymi, nie przyjaciółmi: a więc bardziej obco, z większym dystansem, nieco nieufnie, zaznaczając wyraźnie, że spoufalanie się w naszym kręgu kulturowym jest raczej podejrzane. Przyjaźń to w końcu wciąż pojęcie z gatunku tych ostatecznych, najmocniej wartościujących, na które trzeba zasłużyć; poza nią nie ma już niczego, oprócz miłości, która jest już uczuciem z nieco innego porządku. Do przyjaźni – tej wyjątkowej, niezwykle intymnej relacji – w swoich powieściach i esejach odwołuje się również Marek Bieńczyk. W przypadku autora Książki twarzy – ujmującego melancholika – relacja ta wydaje się niezwykle ważna, szczególnie kiedy weźmiemy pod uwagę wydźwięk jego twórczości: ton silnie humanistyczny i empatyczny, pokładający wiarę w ułomnym człowieku, poznającym świat głównie przez pryzmat emocji. Język prozy Bieńczyka – liryczny, subtelny – waloryzuje codzienność, opisując i celebrując nawet jej najbardziej błahe strony, bo każde spotkanie z Innym jest tu niezwykłym wydarzeniem. To właśnie melancholijne spojrzenie autora dowartościowywałoby pojęcie przyjaźni, upatrując w niej wytchnienie od wewnętrznego smutku i zaspokojenie potrzeby zrozumienia; przyjaźń dawałaby też poczucie stabilności i komfortu psychicznego,
50
Marek Bieńczyk na bydgoskim festiwalu Prze-czytani
będąc tym elementem stałym, który zakotwicza bohaterów w rozedrganej, niestabilnej i absurdalnej rzeczywistości. Bez wątpienia takim irracjonalnym czasem jest II wojna światowa, z którą Bieńczyk konfrontuje się w Tworkach. Powieść to niezwykła, bo mówiąca o wojnie w sposób pośredni, sytuując ją gdzieś w tle wydarzeń. Pierwsze skrzypce grają emocje i uczucia bohaterów, których życie koncentruje się wokół pracy w tworkowskim szpitalu psychiatrycznym. I tutaj gorzki paradoks – to właśnie szpital psychiatryczny staje się azylem i schronieniem przed zagrożeniami okupacji. W Tworkach chodzi jednak o coś innego, bynajmniej nie o wpisanie się w nurt literatury wojennej, a raczej o podkreślenie indywidualnego doświadczenia poszczególnych osób, dla których wojna jest początkowo kolejnym wydarzeniem i życiową zmianą, do której trzeba się po prostu dostosować. Dlatego też praca w buchalterii toczy się zwykłym rytmem, Niemiec nadal pracuje obok Polaka i Żydówki. Wielka historia na chwilę zapomina o Tworkach. Słowo „wojna” pojawia się na kartach powieści tylko pięć razy. Choć hitlerowska agresja na Polskę jest niejako osią
fabularie 1 (10) 2016
Bieńczyk
W przyjaźni tkwi też jakiś pierwiastek niesamowitości, bo przecież obcy człowiek, ktoś zupełnie postronny, w miarę narastania wzajemnego porozumienia wyraża chęć i gotowość wzięcia na siebie trochę naszego bagażu emocjonalnego, ot tak, zupełnie bezinteresownie
utworu, bo wydarzenia rozgrywają się w roku 1943, to groza i widmo katastrofy zdają się wisieć gdzieś w powietrzu, stać za bohaterami, chuchać im w tył głowy. Subtelna jest też śmierć. Bohaterowie powoli znikają z kart utworu, pozostawiając po sobie jedynie listy, epistolarne wspomnienie i świadectwo tego, że kiedykolwiek istnieli. Bieńczyk nie udziela odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób przepracować tak wielki wymiar zła, jakim jest wojna właśnie. Pokazuje za to perspektywę bardziej uniwersalną: to, w jaki sposób zwykły człowiek (jakkolwiek kategoria zwykłego człowieka nie byłaby mglista i niedokładna) starał radzić sobie z życiem w tak osobliwym czasie historycznym. Tutaj – typowo ludzko, z naiwną nadzieją, że wojenna zawierucha po prostu go ominie, rozbije się jak sztorm o falochron; z wiarą, że go to nie dosięgnie, że skończy się, zanim się obudzi, wstanie i zacznie kolejny dzień pracy. Dlatego bohaterowie – Jurek, Sonia i ich przyjaciele – spędzają wolne chwile nie płacząc i nie martwiąc się o rodziny, ale grając w piłkę, zakochując się i chodząc do kina, a jeszcze prościej i krócej – ciesząc się życiem i swoim towarzystwem.
fabularie 1 (10) 2016
Przyjaźń pozwoliła bohaterom na w miarę normalne istnienie. To przyjaźń powołała do życia małą rzeczywistość alternatywną, szczęśliwą enklawę wyjętą spod praw rządzących historią. Autor Terminalu nie utyskuje na rzeczywistość, nie mówi o ogromie zniszczeń; pokazuje za to proces rozdzierania życia przez nagłe wtargnięcie śmierci, która burzy wytworzony przez przyjaciół porządek, małą społeczność, która miała nadzieję funkcjonować jakoś na uboczu, poza historią. Obyliśmy się z dokumentalnym obrazem wojny. Traktujemy ją już nawet jako pewien znak kulturowy, kliszę, wobec której przechodzimy obojętnie. Perspektywa bezradnego człowieka, zaskoczonego wydarzeniami historycznymi, na które nie ma wpływu, podkreśla okrucieństwo i absurdalność II wojny światowej chyba jeszcze bardziej niż podręcznikowa kolumna liczb ofiar czy raportowa, sprawozdawcza narracja. Pozostaje jednak pocieszenie: nawet w przypadku mierzenia się z sytuacją graniczną, przyjaźń jest w stanie wytworzyć azyl, który choćby w małym wymiarze może uchronić przed złem, albo chociaż od tego zła odwrócić uwagę. W przyjaźni tkwi też jakiś pierwiastek niesamowitości, bo przecież obcy człowiek, ktoś zupełnie postronny, w miarę narastania wzajemnego porozumienia wyraża chęć i gotowość wzięcia na siebie trochę naszego bagażu emocjonalnego, ot tak, zupełnie bezinteresownie. To szczególnie zadziwiające dzisiaj, kiedy od najmłodszych lat jesteśmy uczeni samowystarczalności. Przyzwyczajamy się do ciągłej rywalizacji, mimo tego że nierzadko uginamy się już od tłumionych wewnątrz problemów. O tym jest też poniekąd piosenka-hołd U2, Stuck In A Moment You Can’t Get Out Of, powstała ku czci przyjaciela Bono, Michaela Hutchence’a, wokalisty INXS, który popełnił samobójstwo na kilka dni przed rozpoczęciem trasy koncertowej, w wyniku pogłębiającej się depresji i problemów osobistych. Bono, przepracowując stratę Hutchence’a, udziela w utworze przyjacielskiej rady i wsparcia: nawołuje więc do zebrania się w sobie i zauważenia własnej wartości. Krzyczy: przecież nie jesteś sam! Ale na tym ref leksja Bono i spółki się nie kończy. Somet imes You Can’t Make It On Your Own jeszcze dobitniej mówi o tym, że słabość nie jest powodem do wstydu, a piękno przyjaźni polega na tym, że wcale nie musisz liczyć tylko na siebie, bo druga strona otwarcie wyraża chęć przejęcia kilku ciosów. Co więcej, znaczenie piosenki nie zamyka się w tak patetycznym podsumowaniu. Bo przyjaźń to też kłótnie, różnice zdań i ciągła walka. I to też jest w porządku. Przyjaźń, szczególnie w młodości, to też przekonanie, że razem możemy zmienić świat, wywrócić rzeczywistość do góry nogami, stwarzając zupełnie nową (w założeniu – oczywiście − lepszą!) jakość. Zbieramy więc grupkę zapaleńców, najczęściej o bardzo podobnych do siebie poglądach (żeby nieporozumienia ideologiczne odsunąć w czasie jak najdalej się da), i zabieramy się za atakowanie systemu, jakikolwiek by on nie był, bo w końcu zawsze warto coś usprawnić. Rzeczywistość szybko
51
Bieńczyk
Byliśmy grupą około ośmiu osób, grupą niby teatralną, jedną z wielu, jakich namnożyło się w latach siedemdziesiątych w epigońskim wobec Grotowskiego, wobec Teatru Ósmego Dnia pędzie. Nasze spotkania, więcej, nasze wspólne życie naznaczone było postgrotowszczyzną mocno doprawioną hippisowskim duchem wspólnoty. Imperatyw pełnego współbycia, pełnej romantycznej przejrzystości serc, romantycznej wiary w możliwość całkowitego, bezpośredniego, bezsłownego nawet porozumienia, tworzył naszą świętą księgę i domagał się swej ekspresji w, jak się wówczas mawiało, „działaniach teatralnych” (…). I wówczas, po kilku minutach tego trwania w absolucie (…) ktoś (tylko jego imienia nie pamiętam) wykrzyknął owo „kłamiecie” i wyszedł z sali. (…) miał oczywistą rację, istotnie, przymuszaliśmy się do braterstwa. (…) I pamiętam jeszcze poczucie (moje, nasze) osłupienia, skandalu właśnie z powodu tego słowa rzuconego w nasze błogie twarze: „kłamiecie!”. Jak to kłamiemy, przecież to było takie czyste, dobre, tak prawdziwe!
O przyjaźni powiedziano już naprawdę sporo – temat to przecież stary, pojemny i trudny w opisie, bo sama relacja jest z gruntu osobliwa, ot od pewnego momentu, którego nie można uchwycić, decydujemy się w pełni zaufać obcemu człowiekowi. Coś niesamowitego. Arystoteles, od którego nie sposób w pisaniu i mówieniu o przyjaźni uciec, tworzy dość bezduszną jej klasyfikację. Nawiasem mówiąc, każda próba systematyzacji czy naukowego ujęcia odziera zjawisko z wymiaru metafizycznego, uściśla niedopowiedzenia, w których często tkwi właśnie jego istota. Od greckiego filozofa otrzymujemy więc następującą typologię przyjaźni: a) ze względu na możliwe do uzyskania korzyści, a więc przyjaźń stricte użyteczną; b) ze względu na własną przyjemność, a więc egoistyczną; c) ze względu na szlachetne dobro / dzielność etyczną, a więc idealną, bo opartą na wzajemnej życzliwości. Dwa pierwsze typy są jednak określane jako „niedoskonałe”. W takim razie po co w ogóle uznawać je za typy przyjaźni właśnie? Po co pojęcie to waloryzować, określać binarną i wartościującą opozycją? Moralistyka może przyjaźni jedynie zaszkodzić: relację partnerską, uznającą równorzędność, zmienić na relację rządzoną przez stosunki władzy i podrzędności, skąd już blisko do manipulacji. Cóż, raczej nie wierzymy, że Stalin faktycznie Polskę i Polaków tak lubił i cenił, że „w darze narodu radzieckiego” sprezentował Warszawie monumentalny symbol socjalizmu – Pałac Kultury i Nauki. A zrobił to rzekomo w imię przyjaźni właśnie. Oczywiście podskórnie czujemy hipokryzję i nadużycie terminu, bądź co bądź pozytywnie nacechowanego. Ciekawe jednak, pod który podpunkt typologii „przyjaźń”
52
fot. Wiktor Gruszka
jednak weryfikuje takie wspólnoty, w których idee i cele przyćmiewają realny status relacji, niebędącej tak ścisłą, jak mogłoby się to wydawać, a opierającą się raczej na oszukiwaniu samego siebie. W eseju Kłamiecie, wszyscy kłamiecie!, będącym częścią Książki twarzy, Bieńczyk pisze:
ta mogłaby podlegać – najbliżej chyba mieszance wariantu a) i b), bo nie mamy wątpliwości, że zdecydowanie była to relacja niedoskonała. Literackich – ale też szerzej: kulturowych, w tym na przykład filmowych – przetworzeń motywu przyjaźni jest naprawdę wiele, co specjalnie nie dziwi. Nie musimy daleko szukać, spójrzmy choćby na kultową trylogię Tolkiena, opowiadającą o podróży grupki początkowo obcych sobie postaci, które stawiają czoła niebezpieczeństwom, w obliczu których odkrywają łączącą ich więź. Uwagę zwraca tu szczególnie Frodo, powiernik pierścienia, oraz Sam, powiernik Froda. Hobbici, bohaterowie do pary, wzajemnie uzupełniający swe cechy. Jeden bez drugiego nie może w pełni zaistnieć, jeden drugiego dopełnia. Podobnie rzecz przedstawia się w pierwszej europejskiej powieści nowożytnej, do której mniej lub bardziej odnosi się późniejsza literatura – Przemyślnym szlachcicu Don Kichocie z Manchy. W tym przypadku kontrast pomiędzy postaciami, zarówno fizyczny, jak i mentalny, jest o wiele mocniej wyeksponowany. Zderzają się dwie zupełnie przeciwstawne wizje świata: idealizm z materializmem, poezja i proza życia. To Sancho Pansa jest opiekunem nierozmyślnego Don Kichota, kiedy relacja Sama i Froda wydaje się bardziej zniuansowana. Przyjaciele z Shire uczą się od siebie wzajemnie, rozwijają te cechy, których jeden nie posiada, bądź odznacza się nimi w znikomym stopniu, a drugi ma aż w nadmiarze. Frodo staje się więc bardziej odpowiedzialny i empatyczny, a Sam nie ma już problemu z wywijaniem mieczem i niedoborem męstwa i odwagi. Nie warto chyba podejmować prób, które miałyby doprowadzić do stwierdzenia, czym tak właściwie owa przyjaźń jest. Znaczenie pojęcia zasadza się właśnie na swego rodzaju tajemnicy, niewytłumaczalnym fenomenie, w którego konsekwencji nieznane sobie osoby z upływem czasu łączy coś na kształt quasi-rodzinnej więzi. Poza tym, przyjaźń nie ma wcale jednorodnego charakteru − nie wymaga ani romantycznej komunii dusz, ani pełnej zgodności charakterologicznej − czasami wystarcza przecież wspólnota doświadczeń albo ta jedna mała rzecz, która irytuje nas w takim samym stopniu.
fabularie 1 (10) 2016
Wiersz Proza
MACIEJ SOWICKI Prawa
fot. www.unsplash.com
dzielą nas jak w kalkulatorze liczbami wczoraj było to zaledwie siedem kilometrów w linii prostej dzisiaj czterdzieści osiem drogą krajową numer dziewięćdziesiąt cztery a jutro będę chodzić po mieście jak dzielony przez zero bez prawa do istnienia a jednak dotknę ścian poczuję klubowy bit zapach kebabów twoją miłość.
Maciej Sowicki (1990) – urodzony w Olkuszu. Wiersze publikował w „Helikopterze”, „Akcencie”, „Pocztówkach Literackich” i na stronie Fundacji na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza. Finalista projektu Połów 10. Ukończył polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, obecnie mieszka w Olkuszu.
fabularie 1 (10) 2016
53
Literacka mapa
MACIEJ ROBERT
Literacka mapa Europy Środkowej (I) W poszukiwaniu środka
1
Gdzie się znajduje środek Europy? Odpowiedzi można szukać w literaturze. Według litewskiego pisarza Herkusa Kunčiusa sprawa jest jasna – oczywiście na Litwie. Co tam zresztą na Litwie – w samym Wilnie! Tak przynajmniej można wywnioskować z powieści Litwin w Wilnie (tłum. M. Piątkowski, Kolegium Europy Wschodniej, Wrocław 2014), w której, i to na samym początku – by nie było żadnych wątpliwości, narrator z emfazą stwierdza: „A wszystko to wydarzyło się nie w Palestynie czy Judei – zajaśniało w głowie Szeputisa – ale w geograficznym centrum Europy w XXI wieku!”. Emfaza ta może być problematyczna, albowiem jest ona – w świetle powieści – pewnym chwytem retorycznym. Lokalny patriotyzm jest tu wyolbrzymiony do tego stopnia, że staje się karykaturą samego siebie. Ale choć Napoleon Szeputis jest postacią absolutnie fikcyjną, jego przygody w Wilnie wydają się czystą fantasmagorią, a nakierowane na uwielbienie Litwy perory kwalifikować go mogą jako kliniczny przykład zaburzeń tożsamościowych, to topografia świata przedstawionego w powieści Kunčiusa ma odpowiednik w rzeczywistości. Co zresztą autor zaznacza w poprzedzającej całość klauzuli: „Z wyjątkiem wspomnianych w książce nieznanych społeczeństwu osób, pozostali opisani w niej bohaterowie, jak również fakty, topografia czy dokumenty są prawdziwe, a zbieżności – nieprzypadkowe”. I – zgodnie z tym zapewnieniem – Kunčius pisze prawdę, każąc swojemu bohaterowi upatrywać w Wilnie środka Europy. No, prawie prawdę, bo mała
54
miejscowość Purnuskes (w okolicy miasta Paberžė, czyli Podbrzezie), gdzie – według obliczeń z 1989 roku – znajduje się centralny punkt Starego Kontynentu, leży 25 kilometrów na północ od Wilna. Ale, jak chce Kunčius, na dobrą sprawę Litwa to Wilno (i odwrotnie), więc zasadniczo jesteśmy w domu.
2
Purnuskes? Nonsens (purnonsens – chciałoby się powiedzieć) – twierdzi ukraińska pisarka Natalka Śniadanko. Środek Europy jest gdzieś w Ukrainie (gdzieżby indziej!). Tak przynajmniej uważa dziadek Sarony, głównej bohaterki powieści Lubczyk na poddaszu (tłum. K. Kaniewska, Biuro Literackie, Wrocław 2014). Sarona, wspominając swoje dzieciństwo, przypomina sobie, że dziadek zabierał ją i jej siostrę na jeżyny do lasu nieopodal ich rodzinnej wsi. Podczas jednego z jeżynobrań dziadek postanowił podzielić się z wnuczkami swoją wiedzą: „W czasie gdy one napychały się do syta, a później napełniały parę wiader jeżynami na powidła i nalewkę, dziadek w zamyśleniu patrzył przed siebie i palił w skupieniu. W pewnym momencie nagle wyciągnął rękę gdzieś w kierunku prześwitu pomiędzy krzakami, skąd przebijały się ukośne promienie słońca, które, wydawało się, można by pochwycić w dłoń. – Patrzcie. Nie tam na prawo, ale tu, gdzieś za tym drzewem jest prawdziwe centrum Europy – powiedział i uśmiechnął się zadowolony z siebie, a potem, niby jako ostateczny argument, który nie potrzebował żadnego dodatkowego potwierdzenia, dodał: – Naukowo to stwierdzono – i wypuścił dym ze swojej ręcznie robionej fajki”. W Lubczyku na poddaszu nie pojawia się nazwa miejscowości, gdzie ma znajdować się centrum Europy. Sam dziadek zaś, pojawiający się na początku powieści, przepada potem wśród innych wspomnień głównej bohaterki, nie rozwikłując tej geograficznej zagadki. Ale nie przepada to, o czym powiedział. Coś bowiem jest na rzeczy. Naukowo wszak (jak chciał dziadek Sarony) w istocie stwierdzono, że środek Europy znajduje się w Rachowie, mieście znajdującym się na terenie dzisiejszej Ukrainy. Tyle tylko że stwierdzono to w roku 1887, a więc sto dwa lata przed tym, nim palmę pierwszeństwa dzierżenia tego tytułu przejęło litewskie Purnuskes. A i sam Rachów nazywał się wówczas inaczej – z niemiecka Rachiw, z węgierska Rahó. Zakładając, że Śniadanko podzieliła się z Saroną swoimi wspomnieniami, wszystko się zgadza. Taka biograficzna analiza wykazuje bowiem, że Sarona-Natalka usłyszała o tym, że centralny punkt Europy leży gdzieś w Ukrainie, mniej więcej na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku. A więc jeszcze przed tym, gdy Litwini nie mieli się czym chełpić w tej materii.
3
Litwini? Nie tylko. Środków Europy było i jest nieco więcej niż tylko Purnuskes i Rachów, o czym zresztą wspomina narratorka Lubczyka na poddaszu: „Kilka lat
fabularie 1 (10) 2016
Literacka mapa
temu Sarona przypomniała sobie o tym, kiedy oglądała film dokumentalny, w którym dziennikarze zjechali ponad trzydzieści takich centrów w różnych krajach Europy Wschodniej, a w każdym z nich jakiś pewny zwycięstwa nauki dziadek pokazywał wycinek z lokalnej gazety, gdzie wszystko było napisane. Każdorazowo w tle grupka kilku najstarszych mieszkańców przekonująco kiwała głowami, że niby, tak, tak, to wszystko racja, potwierdzamy – środek Europy jest właśnie tutaj, u nas, jedyny i niezmienny, ktoś w ogóle w to wątpi?”. Chodzi najprawdopodobniej o niemiecki film Die Mitte wyreżyserowany przez urodzonego w Nowym Targu Stanisława Muchę, który pokusił się o sfilmowanie poszukiwań geograficznego środka Europy. Ostatecznie w filmie pojawiło się tylko 12 miejscowości, a więc mniej, niż chciałaby Sarona, ale w jednym z wywiadów reżyser przyznał, że podczas gromadzenia dokumentacji do filmu przestał liczyć domniemane miasta, w których „grupka kilku najstarszych mieszkańców przekonująco kiwała głowami, że niby, tak, tak, to wszystko racja”, gdy ich liczba przekroczyła sto pięćdziesiąt. Sto pięćdziesiąt to całkiem sporo. Możliwe więc, że istnieją powieści, w których pojawia się wzmianka o tym, że w polskiej Suchowoli (pierwszy historycznie udokumentowany środek), niemieckim Tillenbergu, słowackich Krahulach (czy to nie tę wieś leżącą w Górach Kremnickich ma na myśli Rudolf Chmel, który w tomie esejów Kompleks słowacki (tłum. M. Bystrzak, Tomasz Grabiński, Międzynarodowe Centrum Kultury, Kraków 2014) notuje: „Im mniej zastanawialiśmy się nad
fabularie 1 (10) 2016
słowackim miejscem między narodami i sąsiednimi państwami, tym bardziej szczyciliśmy się, że gdzieś w Słowacji znajduje się środek Europy”?), czy dziesiątkach innych środkowoeuropejskich miast i miasteczek mieści się wymarzone centrum.
4
Często jednak środkowoeuropejska (i nie tylko) literatura, która przecież potrafi wyjątkowo zmitologizować przestrzeń, nie poprzestawała na określaniu środka Europy, idąc znacznie dalej. Dla przykładu słowacki pisarz Václav Pankovčín opisuje Papin (węg. Papháza), rodzinną wieś w północno-wschodniej części kraju, nazywając ją szumnie Marakeszem (to tendencja typowa dla skłonnych do uwzniośleń pisarzy – pamiętamy przecież, co można u Hrabala zobaczyć w podpraskim Kersku, kiedy się człowiek uchleje) i lokując tam środek świata – początkowy rozdział powieści Pankovčína Marakesz (tłum. J. Bukowski, Czarne, Wołowiec 2006) nosi tytuł Marakesz, pępek świata. Jeszcze dalej idą autorzy, którzy w opisywanych przez siebie miejscach (nie zawsze wymyślonych; niekiedy wręcz boleśnie realnych) widzą nie tyle środek świata, co kosmosu przedstawionego. Tak jest choćby w powieści Prawiek i inne czasy (W.A.B., Warszawa 1996), którą Olga Tokarczuk otwiera zdaniem: „Prawiek jest miejscem, które leży w centrum wszechświata”. I choć powieściowy Prawiek nie istnieje na mapach Polski, to fikcyjne miasto ma w powieściowej wizji Tokarczuk wyjątkowo realnych geograficznie sąsiadów. Leży bowiem na Kielecczyźnie.
55
Z czyśćca
Pocztówki z czyśćca literatury (5): Maciej Świerkocki
EMILIA WALCZAK
Na literackich tropach Każda ziemia rodzinna ma swoją sakralną geografię. Dla ludzi, którzy ją opuszczają na zawsze, i dla ludzi, którzy nigdy jej nie opuścili, miasto czasów dzieciństwa i młodości staje się miastem mitycznym. Poprzez jego mitologię poznać można jego historię. A może i swoją własną. [Maciej Świerkocki, Ziemia obiecana raz jeszcze]
Maciej Świerkocki Ziemia obiecana raz jeszcze wyd. Magart Łódź 1993
56
W
poprzednim numerze naszego pisma, w dziale „Varia”, skupiającym najciekawsze naszym zdaniem wydarzenia kulturalne w kraju, zapowiadaliśmy recenzję ze spektaklu Ziemia obiecana Remigiusza Brzyka, jaki znajduje się w bez reszty znakomitym repertuarze Teatru Nowego im. Kazimierza Dejmka w Łodzi. Ale w tak zwanym międzyczasie (w trudnym dla nas czasie rozpiętym pomiędzy 9. a 10. numerem „Fabulariów”) pojawił się pomysł, by reymontowski temat ująć z nieco innej perspektywy. Chciałabym zaproponować Wam tym samym małą łódzką lit trip – literacką wycieczkę po Łodzi szlakiem Ziemi obiecanej raz jeszcze Macieja Świerkockiego, w której to autor podejmuje swoistą grę z dziełem noblisty z Kobieli Wielkich.
W numerze 8. naszego pisma znalazł się wywiad Macieja Roberta z Krzysztofem Vargą. Pisarz nie potrafił wymienić w nim żadnego tytułu współczesnej książki, której akcja toczyłaby się w Łodzi, nie licząc Miasta Ł. (2012) Tomasza Piątka. Tymczasem trzeba zdać sobie sprawę z tego, jak wiele jest takich pozycji (sama naliczyłam ich aż 47, a ostatnio, stojąc przed regałem z tego typu publikacjami w łódzkim antykwariacie „Book Się Rodzi”, niemalże dostałam od ich nadmiaru apopleksji!), a także – jak wiele było ich już w odległej przeszłości. Poczet tych tytułów jest wprost imponujący. I tak wymienić możemy utwory następujące: Wśród kąkolu (1880) Walerii Marrené-Morzkowskiej; Bawełnę (1895) Wincentego Kosiakiewicza; oczywiście Ziemię obiecaną (1899) Władysława St. Reymonta; Wir: powieść z niedawnych czasów (1908) Mariana Gawalewicza; Złe miasto (1911) Zygmunta Bartkiewicza; Hotel Savoy (1924) Josepha Rotha; Gdzie jesteś, Przyjacielu? (1932) Jerzego Zawieyskiego; Braci Aszkenazych (1935) Israela Joszui Singera (brata Isaaca Bashevisa Singera); Kwiaty polskie (1949) Juliana Tuwima; Kupca łódzkiego (1963) Adolfa Rudnickiego; Widzewskiego królika. W poszukiwaniu legendy Oskara Kona (1964) Andrzeja Izerskiego; Widok z Księżego Młyna (1966) Władysława Rymkiewicza; Receptę na miliony. Z dziejów rodu Konów (1967) Bolesława Lesmana; Dziwy nad Łódką, czyli Nowy łódzki bajarz (1970) Zdzisława Konickiego; Łódź, która odeszła (1973) Feliksa Bąbola; Drogi do kariery (1973) Jana Bąbińskiego; Łódzkie pory roku (1979) Ireny Tuwim; i Antykwariat przy Piotrkowskiej (1983) Jerzego Wilmańskiego. W latach 90. XX wieku pojawiły się książki romansujące – już w samych swoich tytułach przecież! – z powieścią Reymonta: Ziemia obiecana raz jeszcze (1993) Macieja Świerkockiego właśnie oraz Ziemia nawrócona (1997) Andrzeja Makowieckiego, a także Pan Bóg nie słyszy głuchych (1995) Aleksandra Jurewicza i Ballada o Ślepym Maksie (1998) oraz Łódź, moja zakazana miłość (1999) Arnolda Mostowicza. Nowy wiek XXI przynosi z kolei istną lawinę książek z Łodzią w tle. Są wśród nich: Małż (2005) Marty Dzido; Tajemnice Rokicińskiej Manufaktury (2008) Freda Belina; Blondynka z miasta Łodzi (2008) Andrzeja Kwietniewskiego; Piąta z kwartetu (2008)
fabularie 1 (10) 2016
Doroty Combrzyńskiej-Nogali; Fabryka muchołapek (2008) Andrzeja Barta; Perkalowy dybuk (2009) Konrada T. Lewandowskiego; Zła krew (2009) Grzegorza Gortata; Rozrywki stanu wojennego (2009) Marii Kępińskiej; Good night, Dżerzi (2010) Janusza Głowackiego; Trzeci brzeg Styksu (2011), Pozdrowienia z Londynu (2013) oraz Dolina popiołów (2015) składające się na cykl retro zatytułowany Stanisław Berg Krzysztofa Beśki; Byłam sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum (2008) Elżbiety Cherezińskiej oraz Biedni ludzie z miasta Łodzi (2011) Steve’a Sem-Sandberga, podobnie jak Kupiec łódzki Rudnickiego poświęcone osobie Chaima Mordechaja Rumkowskiego – kontrowersyjnego przełożonego Starszeństwa Żydów (Judenratu) w łódzkim getcie; Łódzka fabryka marzeń. Od afery do sukcesu (2011) Michała Matysa; Anomalie (2012) Grzegorza Krzymianowskiego; Księżycowi ludzie (2012) Waldemara Wolańskiego; Esplanada (2012) Krzysztofa Sowińskiego; Poza (2013) Tomasza Łuczaka; Miasto do zjedzenia (2013) Przemysława Owczarka; Zasypianie (2014) Piotra Cieleckiego; Dziennik. Pięć dzienników z łódzkiego getta (2015) Dawida Sierakowiaka; oraz Drzewo życia (2016) Chavy Rosenfarb. „Łódź się budziła” – to oczywiście słynne zdanie otwierające wciąż rezonującą Ziemię obiecaną Reymonta. „Łódź zasypiała” – przewrotnie zaczyna swój nie najlepszy kryminał pt. Trzeci brzeg Styksu Krzysztof Beśka. Maciej Świerkocki w swej Ziemi obiecanej raz jeszcze pisze zaś na początek tak: „Łódź spała jeszcze, kiedy przed odnowioną niedawno fasadą Grand Hotelu zatrzymała się z cichym szumem taksówka”. Ową taksówką do Łodzi przyjeżdża – z Kutna, stanowiącego stację pośrednią w drodze z Paryża – Szymon Laudański – jeden z trzech głównych bohaterów książki Świerkockiego. Laudański jest Żydem, stanowi więc odpowiednik Reymontowskiego Moryca Welta. Polakiem Karolem Borowieckim jest tu Piotr Jazłowiecki, Niemcem Maksem Baumem natomiast – Maks Maier. Panowie ci wchodzą
fabularie 1 (10) 2016
fot. Michał Drzycimski
Z czyśćca
„Łódź spała jeszcze, kiedy przed odnowioną niedawno fasadą Grand Hotelu zatrzymała się z cichym szumem taksówka” razem do spółki, chcąc w przyszłości dorobić się milionów i stać łódzkimi potentatami, tyle że w dobie odradzającego się kapitalizmu w samych początkach lat 90. XX wieku, a więc sto lat po Reymontowskich parweniuszach. Świerkocki ów czas dzikiego, galopującego kapitalizmu oczywiście obśmiewa i krytykuje, podobnie jak współczesne jego oblicze celnie punktuje Remigiusz Brzyk w swej wspomnianej na początku tego artykułu scenicznej adaptacji Teatru Nowego w Łodzi. To tylko dowód na to, jak bardzo aktualna pozostaje wciąż Ziemia obiecana. Analogii do dzieła Reymonta jest u Świerkockego oczywiście całe mnóstwo: romans Jazłowieckiego z zamężną Matyldą Kozicką, a więc odpowiedniczką Reymontowskiej Lucy Zucker (że przywołam tu zresztą iście groteskową sytuację, gdy podczas sceny miłosnej w bibliotece spada na Jazłowieckiego i Matyldę/Mikę pewna zakurzona książka i otwiera się właśnie na stronie, gdzie Lucy tak żarliwie zapewnia Karola o swojej wielkiej miłości…);
jest scena w Teatrze Wielkim, do którego cała Łódź chodzi tylko po to, ażeby się „pokazać”; jest nagły faks, którego nadejście wieszczy czyjąś wielką plajtę i tym samym czyjś wielki interes i zysk; pada tu nawet w którymś momencie nazwa dawnej fabryki: „Borowiecki i s-ka”! Ta intertekstualna gra w odszukiwanie odniesień do wielkiego dzieła polskiego noblisty jest oczywiście bardzo zajmująca, ale nie mniej interesująca jest też podczas lektury powieści Świerkockiego zabawa w sprawdzanie przywoływanych tu konkretnych łódzkich adresów. Jest więc wspomniany Grand Hotel (ul. Piotrkowska 72), są też i inne numery kamienic stojących przy Pietrynie: • ul. Piotrkowska 53: „Mieli kamienicę przy Piotrkowskiej 53, wiesz, taki niby barokowy styl, oni to wtedy lubili…”; • ul. Piotrkowska 181: „Co za różnica, czy mieszka jeszcze na Piotrkowskiej 181; wejście z bramy, wąski korytarz i okna kuchenne, ocienione ściętymi już dawno wiązami (…)”;
57
fot. Michał Drzycimski
fot. Michał Drzycimski
Z czyśćca
„Co za różnica, czy mieszka jeszcze na Piotrkowskiej 181; wejście z bramy, wąski korytarz i okna kuchenne, ocienione ściętymi już dawno wiązami”
„Mieli kamienicę przy Piotrkowskiej 53, wiesz, taki niby barokowy styl, oni to wtedy lubili…”
fot. Sicherlich (Wikimedia Commons)
•
„Maier przyjeżdżał wówczas do Polski (...) zachwycać się starą kamienicą czynszową przy Narutowicza 32” 58
ul. Piotrkowska 238: „Ja jestem Szymon Laudański, obecnie Piotrkowska 238”; • ul. Piotrkowska 282: „Laudański przechodził właśnie obok «Białej Fabryki» Geyera, w której znalazło wieczne schronienie Muzeum Włókiennictwa”. Jest też pomnik autora Ziemi obiecanej znajdujący się na placu jego imienia, tuż obok parku – również noszącego imię „Władysława Stanisława Reymonta” – oraz koło wspomnianej Geyerowskiej „Białej Fabryki”: • „Postać pisarza była nieoświetlona, latarnie i punktowe ref lektory skierowano na ulicę oraz na plac budowy, i Szymonowi wydało się, że stojący na postumencie spiżowy człowiek grozi jemu i miastu nienaturalnie wykręconymi dłońmi i rozczapierzonymi szponiasto palcami”. Ale jest też na przykład ulica Prezydenta Gabriela Narutowicza: • „Maier przyjeżdżał wówczas do Polski kupować antyki, szukać ludzi do sezonowej pracy w swojej knajpie oraz zachwycać się starą kamienicą
czynszową przy Narutowicza 32, zwaną także «kamienicą nietoperzy»”. Chodzi tu oczywiście o imponującą, nawiązującą do włoskiego renesansu kamienicę Chaima Mordki i Gersza Auerbachów, na fasadzie której dostrzec można nietoperze o ludzkich twarzach. Ziemia obiecana raz jeszcze Macieja Świerkockiego to książka w swej warstwie językowej znakomita (celowo pomijam tu pozostawiające wiele do życzenia jej opracowanie rodem Z kuriozalnych lat 90., tj. opracowanie graficzne, skład, redakcję, korektę – a właściwie jej brak…). Warto więc, by poznali ją nie tylko łodzianie, choć oczywiście, siłą rzeczy, ich sercom jest ona znacznie bliższa aniżeli na przykład mieszkańcom takiej tam Bydgoszczy, w której to tekst niniejszy na laptopie wystukuję. Niemniej jednak, tytuł ten z otwartą przyłbicą gorąco polecam absolutnie wszystkim miłośnikom dobrego, mocnego pisania. Myślę, że warto tę książkę zawrócić z czyśćca literatury. Pytanie tylko – dokąd: do piekła?
fabularie 1 (10) 2016
Wiersz
MICHAŁ DOMAGALSKI Początek (Andrzej Wróblewski, Rozstrzelania)
Kiedy wszystko się zacznie, będziecie mogli w końcu pisać błękitne wiersze, o strachu, przemocy, degradacji wartości. Nareszcie będziecie mogli. Choć na razie,
fot. www.unsplash.com
w które właściwie nikt specjalnie nie wierzy, idziecie przypadkowo ścieżką w jednym z równie możliwych co absurdalnych kierunków. Nikt lepiej opisuje całość niż wszyscy. Lepiej na nas leży, pasuje do modrej marynarki, gruntu zdarzeń, rzucania się na nieswoje kolana.
Michał Domagalski – poeta, publicysta i krytyk. Publikował m.in. w „Wyspie”. Redaktor prowadzący portalu Wywrota. Jako poeta debiutował w almanachu Połów. Poetyckie debiuty 2014–2015. Mieszka w Poznaniu.
fabularie 1 (10) 2016
59
fot. Tomasz Bohajedyn
Sztuka
TOMASZ BOHAJEDYN
Mięso z farby, czyli Boże Narodzenie
Ś
zobaczyli niechlujnego mężczyznę krążącego wokół gnijącego ścierwa wiszącego pod sufitem! A pod ścianą stały mokre płótna, na których płomienne czerwienie mięs prążkowanych zielenią i żółcią rozświetlały tę nędzną norę – zmieniały noc w dzień jak pożar wielkiego miasta. Chaim Soutine zmarł 9 sierpnia 1943 roku w Paryżu. Pomimo zakazu władz okupacyjnych, pochowano go na cmentarzu Montparnasse. W cichym pogrzebie wziął udział Pablo Picasso, lecz pracę Soutine’a z „gnijącym mięsem” podjął inny malarz, równie wielki outsider – Francis Bacon. Znane jest zdjęcie wykonane przez przyjaciela i kochanka malarza, Johna Deakina, na którym Bacon pozuje z dwiema świńskim półtuszami w pozie Ukrzyżowanego. Tak – Bacon „sakralizował” gnijące mięso Soutine’a; pod jego postacią przedstawił Chrystusa na krzyżu, a nawet wpisał go w historię Kościoła. Na jednym z obrazów cyklu-wariacji na temat portretu papieża Innocentego X pędzla Diego Velázqueza (Pope II z 1960) ubrany w białą szatę papież pochyla się nad szklanym stołem, na którym leżą wielkie otłuszczone żebra jakiegoś fantomatycznego wołu. Mięso i papież na czarnym tronie w pustej zielonej przestrzeni pozasłanianej szarymi zasłonami: władza, tajemnica i groza… Na innym obrazie (Paint ing z 1946) na tle powieszonego na krzyżu mięsa stoi pod parasolem postać przypominająca gangstera w czarnym garniturze. Spod cienia rzucanego przez parasol widać tylko wyszczerzone zęby. Być może to szatan, który wcale nie wygląda na pokonanego, wręcz przeciwnie – on przyszedł na ucztę… Bacon podkreślał, że tworząc swe „Ukrzyżowania”, przywoływał w pamięci wersy poematu Williama Butlera Yeatsa Drugie przyjście:
winiobicie to na wsi dzień karnawału, nawet jeśli odbywa się w adwencie lub w poście. Wschód słońca łączy się wtedy z ciepłą krwią, która spływa do garnka z poderżniętego gardła świni; gdy zastygnie, zostanie zmieszana z kaszą na kaszankę. Po opaleniu i oskrobaniu z włosia zwierzę podwiesza się na haku pod drzewem i rozpoczyna patroszenie, rąbanie i wyrzynanie. Zanim obie półtusze znikną w maszynce do mięsa, skrzą się jak rubiny czerwienią mięsa i jak perły bielą tłuszczu. Tę chwilę musiał dobrze sobie zapamiętać syn biednego żydowskiego krawca ze Śmiłowicz nieopodal Mińska – Chaim Soutine, gdy z zapartym tchem oglądał świniobicie u bogatych gospodarzy, a może nawet pozwalano mu potrzyI cóż za best ia, której czas wreszcie powraca, mać garnek przy łbie świni, by pośmiertne drgawki nie rozchlaPełznie w stronę Betlejem, by tam się narodzić? pały cennego płynu. Świnia dla Żydów jest zwierzęciem nieczystym, ale to dla dzieci z biednego białoruskiego miasteczka nie miało większego znaczenia – liczył się karnawał, a dla Soutine’a Francis Bacon z marzenia biednego żydowskiego chłopca, które liczył się jeszcze kolor, gdyż to dziesiąte dziecko ubogiego kraw- w istocie było marzeniem o dobrobycie i miłości, uczynił koszmar, który nie kojarzy się już z widzianym z góry rozświetlonym ca wymarzyło sobie, że zostanie wielkim malarzem! Wspomnienie wiejskich jatek Soutine zabrał ze sobą w 1913 Paryżem, lecz z dżunglą rodem z Jądra ciemności Josepha Conraroku do Paryża i po kilku latach intensywnej ekspresjonistycz- da. Ta wizja, ta „teologiczna mara” jest fascynująca jak postać nej pracy zmienił swą pracownię w „cudowną jatkę”. Oczaro- agenta Kurtza, byłego krzewiciela postępu, który „zajął wysokie wany arcydziełem Rembrandta Ćwierć wołu zaczął malować miejsce wśród szatanów tego kraju”. A jednak narrator opowiewłasne wariacje na ten temat. „Courbet umiał oddać atmosferę ści – Marlow – znalazł sposób, by obronić się przed jego czarem: Paryża malując ciało kobiece – ja chcę pokazać Paryż w tuszy „Ten człowiek tkwił w nieprzeniknionym mroku. Patrzyłem na wołu”. Przy pomocy kolegów malarzy wykradł z rzeźni ubite- niego, jak się patrzy w dół na kogoś leżącego na dnie przepago woła i przez wiele dni malował go w swym atelier przy rue ści, gdzie słońce nigdy nie świeci. Ale nie mogłem mu poświędu Saint-Gothard; w nieskończoność przedłużał tę „cudowną” cać dużo czasu, bo pomagałem maszyniście przy rozbieraniu dla siebie chwilę z dzieciństwa, gdy półtusze świńskie skrzy- cieknących cylindrów, przy wyprostowywaniu zgiętego korboły się w słońcu pod drzewem. Od czasu do czasu, aby przywró- wodu i innych tym podobnych sprawach. Żyłem w piekielnym cić gnijącemu mięsu pozory życia, polewał je świeżą krwią. Nie- rozgardiaszu wśród rdzy, opiłków, nakrętek, sworzniów, klustety, efektem ubocznym jego działań był coraz większy smród… czy naśrubkowych, młotków, wiertarek – rzeczy, których nieWreszcie współlokatorzy kamienicy, nie mogąc już znieść odoru, nawidzę, ponieważ nie umiem sobie z nimi poradzić. Zajmowawezwali żandarmów. Jakież musiało być ich zdumienie, gdy łem się naszą małą kuźnią – mieliśmy ją na szczęście na statku”.
fabularie 1 (10) 2016
61
Sztuka
Nie o te techniczne rekwizyty tutaj chodzi, lecz o codzien- – wprowadził w abstrakcyjne malarstwo kobietę. Soutine chciał ność, „zwykłe życie”, które opiewał inny przybysz z prowincjo- studiami gnijącego mięsa osiągnąć podobny efekt, co Courbet nalnego, wiejskiego świata – Fernand Léger. Poeta i przyjaciel Początkiem świata. De Kooning z mięs Soutine’a ulepił kobietę malarza Blaise Cendrars pisał o nim: „Poznałem sekret Légera: – malarz „całkowicie abstrakcyjny” naraz powrócił do malarmaluje on skrupulatnie, niemalże z naiwnością, ma duszę sen- stwa figuratywnego! Bohema oskarżyła go o zdradę i reakcjotymentalnego prowincjusza”. Léger, syn handlarza wołów (mu- nizm, a feministki o mizoginię. Niesłusznie. Cykl Woman wysiał w dzieciństwie oglądać te same sceny, co Soutine) z Argen- konany z soutine’owską gwałtownością burzył społeczne tan w Dolnej Normandii, w czasie pierwszej wojny światowej wyobrażenie kobiecego ideału, którego ofiarą stała się m.in. Mabył sanitariuszem, który zbierał rannych na linii frontu i przy- rilyn Monroe. Malarz sportretował aktorkę w 1954 roku. Na obgotowywał dezerterów do egzekucji. Ten „normandzki olbrzym” razie przypomina ona lalkę z sex-shopu… obdartą ze skóry. w wolnych chwilach zachodził na pozycje artylerii i podziwiał Tak, kobiety de Kooninga są obdarte ze skóry – kawały mięsa mechanizmy dział: „Dotykałem metalowej struktury i mój na konkursie piękności. Artysta tak tłumaczył swą „zdradę” abswzrok ślizgał się po geometrycznych płaszczyznach. Zamek trakcjonizmu: „Być może znalazłem się w impasie – w każdym działa 75 mm otwarty w pełnym słońcu więcej mnie nauczył razie nie mogłem dalej malować. Wynik był jednak zbawczy w mojej ewolucji niż wiele muzeów świata o surowej rzeczywi- – pozbycie się problemów z kompozycją, z konstrukcją, ze świastości, która aż parzyła. Tam naprawdę zrozumiałem przedmiot. tłem, wszystkich tych rozważań o linii, kolorze i formie – to właUchwyciłem więc tę atmosferę i przełożyłem ją, jak potrafiłem, śnie starałem się uchwycić. Postać umieściłem zaś w centrum obzgodnie z moim sumieniem malarskim”. Ta fascynacja pomaga- razu, nie widziałem bowiem powodu bym miał ją gdzieś spychać. ła mu znieść koszmar błotnistych okopów pod Verdun i powró- […] Woman stała się obsesją, nie potrafiłem nad nią zapanować. cić do normalnego i twórczego życia. Léger, mimo że zafascyno- Zabawne wrażenie, kiedy nie sposób ruszyć z miejsca z powodu wany był techniką i „przedmiotami”, pozostał jednak w duchu kobiecego kolana, na przykład”. W innym miejscu malarz dysku„wieśniakiem” – tradycjonalistą, nazywanym przez niektórych sję uciął krótko: „Pejzaż jest w kobiecie i kobieta jest w pejzażu”. krytyków sztuki „artystą prymitywnym dzisiejszych czasów”. Powinien powiedzieć raczej: „Amerykańskie wyobrażenie kobieLubił dostrzegać w nowoczesności okruch przeszłości, z czasem ty w amerykańskim pejzażu”. Kobiety de Kooninga poddane są obok wizerunku maszyn równie ważne stały się postacie robot- przemocy – poćwiartowane ciała; rzeźnia wyposażona w taśmę ników. „Jego świat jest światem ludowym XX wieku” – zauwa- produkcyjną, która przekształca się w wybieg dla modelek. Wielża Aleksander Jackiewicz, ale zauroczony był też – podobnie kie marzenie Soutine’a zmienione w „amerykański sen”. Według jak Picasso – afrykańskimi maskami, fetyszami i cyrkowymi Philippe’a Sollersa malarzowi dzięki „zdolności wychwytywaprzedstawieniami. Te wszystkie wątki połączył w dziele swego nia nadzwyczajnej estetyki podświadomości udało się ukazać życia, które kolorystycznie zbliżone jest do „mięsnych arcydzieł” obraz bożyszcza i przedstawić go z niepokojącą mocą”. BożyszSoutine’a. Chodzi o Wielką paradę na czerwonym tle z 1953 roku. cze w „asfaltowej dżungli” pozostaje obdartym ze skóry ochłaW wielki szary „plaster” na czerwonym tle wpisani są akrobaci, pem poddawanym „plastycznym operacjom”. klauni, tancerki i żonglerzy z cyrkowymi akcesoriami – wszyNa końcu wróćmy do punktu wyjścia – do środkowoeuroscy obrysowani czarnym grubym konturem. Dziełem tym arty- pejskiego kraju, w którym mięso miało często znaczenie polista oddał hołd cyrkowcom, którzy rozweselali monotonię wiej- tyczne, a dokładnie – jego brak. Niedobory mięsa w sklepach lub skiego życia – zwłaszcza dzieci. Przychodzili z czarodziejskiego jego podwyżki w komunistycznej Polsce wyprowadzały ludzi świata karnawału, jak opisywał swe dzieło sam Léger: „Wiel- na ulice i doprowadzały do strajków, które przechodziły do hiki bęben rywalizuje z puzonem, a kornety z bębenkiem. Cóż za storii jako walka o wolność i demokrację… I tutaj tworzył mazgiełk. Z tyłu, z boku, z przodu, pojawiają się i znikają twarze, larz, któremu bliski był temat rzeźni. Andrzej Wróblewski naciała, tancerki, klauni, czerwone usta, różowe nogi”. Wielkie leżał do pokolenia naznaczonego wojną. Jego wstrząsający cykl marzenie – ćwierć wołu Soutine’a. Rozstrzelanie (1949) jest obok poezji Krzysztofa Kamila BaczyńKrwiste obrazy Soutine’a odniosły największy sukces za oce- skiego, opowiadań Tadeusza Borowskiego i filmów Andrzeja anem – w krainie wielkich możliwości, podniebnych wieżow- Wajdy głosem, a raczej krzykiem nielicznych ocalonych w imieców, masowych produkcji samochodów i… mięsa. Wizje „ma- niu milionów, którzy zginęli. rzyciela spod Mińska” stały się w Ameryce jednym z głównych W 1948 roku Wróblewski namalował Obraz na temat okropimpulsów do stworzenia ekspresjonizmu abstrakcyjnego na- ności wojennych. Tytuł jak z cyklu Francisca de Goi, ale temat zywanego też malarstwem gestu (act ion paint ing). Jackson Pol- obrazu jest na pierwszy rzut oka zaskakujący. Przedstawia lock zaczął chlapać farbą po wielkich płótnach, a artystyczny stos martwych zielonych ryb; niektóre pozbawione głów i ogoNowy Jork szturmem zdobył holenderski imigrant Willem de nów, zioną czerwienią ran. W wielu mitach i religiach ryba jest Kooning. Nie krył on uwielbienia dla malarstwa Soutine’a i pod zwierzęciem mistycznym i duchowym, symbolem podświadojego wpływem uczynił na początku lat 50. swą „wielką woltę” mości. Z obrazu Wróblewskiego ryby łypią martwym okiem.
62
fabularie 1 (10) 2016
Krwiste obrazy Soutine’a odniosły największy sukces za oceanem – w krainie wielkich możliwości, podniebnych wieżowców, masowych produkcji samochodów i… mięsa
fot. Wikimedia Commons
Sztuka
Chaim Soutine, Wół i cielęcy łeb, 1925 r.
Romantyczne porywy narodu skończyły się hekatombą. Jej „ciernistym ukoronowaniem” było powstanie warszawskie – zamiast cudownego rozmnożenia wolności, miasto zmieniło się w wielką rzeźnię… …Właśnie czytam O Romantyzmie – przerósł świat. Romantyzm sobie buja, wodzi, coraz to wyżej, nie dba nic, a światek coraz niżej schodzi
– pisał Stanisław Wyspiański w Wyzwoleniu. I mimo prób ucieczki w abstrakcję czy socrealizm, Wróblewski stał się medium ofiar – wypełniał po nich puste miejsca niebieskimi, poszarpanymi przez kule ciałami. Pytany o znaczenie niebieskiego koloru w Rozstrzelaniach, odpowiedział z przekąsem: „Mam dużą tubę błękitu pruskiego, a to jest bardzo wydajna farba”. Za to celnie to wytłumaczył jego przyjaciel Andrzej Wajda: „Nasze pokolenie jest pokoleniem synów, którzy muszą opowiedzieć los swoich ojców, bo umarli nie mogą już mówić. Andrzej Wróblewski kontynuował wielką linię polskich artystów romantycznych, tych, którzy są do nas posłani przez zmarłych. Jest jakieś samounicestwienie artysty w tym, że stawia siebie na drugim
fabularie 1 (10) 2016
miejscu. Gdzieś tam jest los naszych ojców, a tutaj przed nami widownia. Ojcowie nie mogą przemówić, wobec tego my jesteśmy zobowiązani opowiedzieć ich historię, to wszystko”. Nieprzypadkowo też alter ego Wajdy – reżyser z jego filmu Wszystko na sprzedaż – trafia na wystawę malarstwa Wróblewskiego. Uświadamia sobie tam, jak mocno tkwi w martyrologicznej przeszłości, która wpływa na jego filmy, nawet te współczesne i obyczajowe. Andrzej Wróblewski – nazywany przez swoich przeciwników neobarbarzyńcą – ukazywał na swych płótnach duchy i mięso. A to ostatnie jako towar deficytowy znowu, jak w czasach dzieciństwa Soutine’a, stało się symbolem karnawału – obfitości i święta. W 1989 roku Wolność nie poprowadziła ludu na barykady, jak na obrazie Eugène’a Delacroix, lecz rzuciła mięso na sklepowe półki. Puszki pop-artu stały się rzeczywistością…
Bibliografia M. Rzepińska, Siedem wieków malarstwa europejskiego, Wrocław 1988 A. Jackiewicz, Antropologia filmu, Kraków 1975 J. Olkiewicz, Barwy przestrzeni, Warszawa 1966
63
Muzyka: Kaliber
MAŁGORZATA MAJOR
Czy hip-hop to kultura przy okazji starych ludzi? Rozważania powrotu K44 Nowy album Kalibra 44 wywołał wśród fanów rapu znaczne poruszenie. Trudno się dziwić, w końcu gdy Feniks wstaje z popiołów, warto oderwać się na chwilę od codziennych zajęć. Martenów pod szyldem K44 nie było w branży aż 16 lat – kluczowych lat, kiedy wszystko w polskiej rap-grze się zmieniło. Wydaje się, że rok 2000 był tym momentem, od którego możemy liczyć dynamiczny rozwój branży, mającej za sobą okres burzy i naporu, a dokładnie rzecz ujmując – amatorskich nagrywek, słabo dystrybuowanych produkcji, „nieogarnięcia” w kwestii profesjonalnej nawijki. Pamiętacie Rekina? Kto by pomyślał, że w 2016 przesiądzie się z malucha do jaguara, jak sam mówi – w featuringu do kawałka Popka i Matheo Wiara czyni cuda. Tak, mowa o Borixonie, którego kręta droga po meandrach polskiego rapu dowodzi, że dopóki masz na siebie pomysł, to wtoczysz syzyfowy kamień na górę tyle razy, ile będzie trzeba. Zastanawiające, że 2016 ledwie się zaczął, a już kilka razy spowodował, że wracaliśmy myślami do połowy lat 90. i kiełkowania kultury hip-hopu w Polsce. Nie tylko Borixon realizuje rozmaite projekty, Kaliber 44 wraca z nowym albumem, a Liroy – cóż, Liroy tym razem walczy po drugiej stronie barykady: po stronie legislacji. Powrót Martentów, nawet jeśli w okrojonym składzie (DJ Feel-X rozstał się z Dabem i Joką w związku z nieporozumieniami na tle prac nad nowym albumem), wyczekiwany był długo i wielu straciło nadzieję, że kiedykolwiek nastąpi. Tymczasem początek stycznia zaowocował singlem Nieodwracalne zmiany, a płyta Ułamek tarcia (nawiązująca do pierwszej nazwy składu, która przez jakiś czas funkcjonowała w 1992) zadebiutowała oficjalnie 44. dnia roku, czyli 13 lutego. Gdy płyty jeszcze fizycznie nie było w sprzedaży, sceptyczni internauci rozpoczęli swoje malkontenckie rytuały. Gdybym za każdym razem dostawała złotówkę za przeczytanie kolejnego komentarza, że „bez Magika to już nie to samo”, miałabym tych złotówek pełną świnkę-skarbonkę. Widać, wielu słuchaczy wciąż zapomina o tym,
64
że kariery w składzie Kalibra nie przerwała Magikowi śmierć, ale decyzja artystyczna, by rozpocząć działalność w ramach Paktofoniki. W końcu 3:44 to album, który Dab i Joka nagrali z Baku Baku Skład, ale już bez Magika. I mimo że nie odniósł sukcesu komercyjnego, był świetnym krążkiem, który z przytupem domknął XX wiek, a wraz z nim pierwszy rozdział w historii polskiego rapu. Jak się miało okazać, rozdział niesłychanie istotny, bo do pionierskiej twórczości raperów ich następcy mieli się nieustannie odnosić. Czasy psychorapu dawno za nami i dzisiaj sami zainteresowani, czyli Dab i Joka, mówią, że gdyby chcieli kontynuować taką zajawkę, musieliby najpewniej sięgnąć po heroinę, żeby sprostać wymaganiom gatunku. W tej odpowiedzi kryje się clue problemu, który dotyka polskiego rapu, a w dużej mierze wywoływany jest przez najmłodszych słuchaczy. Nie ma jednego dobrego sposobu na robienie tej muzyki. Tak jak nie ma jednego klucza dostępu do interpretacji albumów ulubionych twórców, również metody pracy nad nimi są różne. Rap jest dla ludzi w każdym wieku i o ile nie było to oczywiste w latach 90., kiedy rodzimy hip-hop raczkował i siłą rzeczy nie było punktu odniesienia do wcześniejszej twórczości, tak obecnie, gdy na tej muzyce wychowały się już dwa–trzy pokolenia ludzi, możemy śmiało powiedzieć, że nowy Kaliber kupi zarówno rówieśnik Martenów, który wraz z nimi zaczynał „powolny obchód miasta i dookoła rynku”, jak i nastolatek, który po prostu lubi oldschool. Branża tak się nam rozrosła, że mieści potrzeby rozmaitych słuchaczy – i bardzo dobrze, bo świadczy to o tym, że mamy w końcu profesjonalny rynek muzyczny, otwarty na rozmaite nisze. Chyba nikt z nas nie oczekiwał, że Kaliber 44 wskrzesi swoją debiutancką zajawkę? Zamiast tego na każdym kroku raperzy przypominają nam, że wiedzą, ile mają lat (świetnie opowiada o tym kawałek Superstary), i nie uznają tego (w przeciwieństwie
fabularie 1 (10) 2016
fot. www.unsplash.com
Muzyka: Kaliber
do niektórych słuchaczy) za problem. Wiadomo, że stanęli przed trudnym zadaniem. Zwłaszcza Joka, tak długo poza branżą, wracający po 16 latach i zaczynający w tym samym miejscu, w którym przerwał karierę w 2000. Taktyka raperów, żeby podejść do nowego projektu z dystansem, wykpić swoje ograniczenia i zaległości, okazała się słuszna, płyta zbiera pozytywne recenzje, ale w tym miejscu należy powtórzyć kluczowe dla tego tekstu pytanie: czy rap jest dla starych ludzi? Zanim Ułamek tarcia stał się ciałem, ludzie narzekali. W końcu to nasza specjalność. Nie tylko na to, że „bez Magika to już nie to samo”. Wielu sceptyków obawiało się, że Dab i Joka jako dinozaury polskiej sceny po prostu nie dadzą rady. Można odnieść wrażenie, że rodzima scena jest bardziej surowa wobec metryk swoich raperów niż jakakolwiek inna. Na profilu Rahima w mediach społecznościowych ktoś ostatnio napisał, że jeszcze kilka lat i powinien rozejrzeć się za prawdziwą pracą, bo z czego będzie żył na emeryturze? W wieku 38 lat nie masz już czego szukać na rapowej scenie, serio? Od kiedy to artyści ścigają się tak samo jak skoczkowie narciarscy? Owszem, rap od zawsze był młody i dla młodych, ale chyba nikt z linijką nie odmierza, kiedy zaczyna się starość? A przynajmniej nikt Martenom i Rahimowi w metrykę zaglądać nie powinien. Dzisiaj rapują ludzie, którzy w 1996 kręcili się wokół trzepaka i ledwie odrośli od ziemi. Fakt, że AbradAb i Joka debiutowali bardzo wcześnie, spowodował, że są w polskiej rap-grze praktycznie od zawsze. Dumnie reprezentują oldschool, na nowej płycie nie ma trapów, nie ma eksperymentów, jest za to hołd dla muzyki, która od zawsze ich inspirowała. Dwie dekady w branży to rzeczywiście coś, w końcu mało kto z czynnych muzyków może pochwalić się takim „przebiegiem”. Dab ciągle ma dużo historii do opowiedzenia, podobnie zresztą jak Joka. Gdy uważnie przysłuchać się temu, jak zmieniają się ich możliwości na przestrzeni czterech albumów, można ze spokojem stwierdzić, że dojrzewali wraz ze swoją muzyką. A my razem z nimi. Pamiętacie czasy, kiedy Joka nie nosił portfela i w dupie miał komornika? Dzisiaj mówi o tym, że życie nie jest lepsze ani gorsze od naszych marzeń. Jest zupełnie inne! Jeśli to nie jest życiowa mądrość i spostrzeżenie człowieka, który swoje już przeszedł, to co nim jest? A chwilę wcześniej podkreśla, że u niego znów: chaos, porządku brak, ferment, grzech, to jest mój rap – ostry jak jeż. Rap zawsze był o wolności, wybijaniu się z zadowolonej, ale nieświadomej masy, czasami był też o pieniądzach, ale przede wszystkim o jednostce, która chce czegoś więcej. Kaliber mówił o tym i w 1996, mówi też o tym dzisiaj (szacunek za to, że oni naprawdę nie gadają za dużo o pieniądzach; to niebywała umiejętność, zwłaszcza że to taki skuteczny wabik na słuchacza), puszczając oko do fanów, bo w końcu nieodwracalne zmiany zawsze nadchodzą. Ale czy to znaczy, że nie chcecie ich już słuchać? Nie sądzę. Rap jest (także) dla „starych” ludzi.
fabularie 1 (10) 2016
Gdybym za każdym razem dostawała złotówkę za przeczytanie kolejnego komentarza, że „bez Magika to już nie to samo”, miałabym tych złotówek pełną świnkę-skarbonkę
Kaliber 44 Ułamek tarcia Mystic Production, 2016
65
Wiersz
RADOSŁAW WIŚNIEWSKI Z okazji rozejmu Mińsk-2 Zenon Kałuża kreśli na kolanie szkic do drugiej części kwestionariusza Putinowskiego
Dlaczego Władimir Putin bierze udział w rozmowach pokojowych dotyczących konf liktu na Ukrainie, skoro sam twierdzi, że to wojna domowa, a Rosja nie jest stroną, a na Ukrainie nie ma rosyjskich żołnierzy? I dlaczego warunkiem pokoju ma być konstytucja Ukrainy napisana w Moskwie przez rosyjskich prawników? Czy to teraz będzie nowy obyczaj prawa międzynarodowego, że sąsiad sąsiadowi konstytuantą? A gdyby tak Polacy, Estończycy, Litwini, Łotysze, Ukraińcy, Gruzini, Czeczeńcy, Dagestańczycy, Tatarzy się zmówili i napisali Rosji konstytucję, to byłoby do przyjęcia? Bo jak tak można, to może pora to zrobić? Raz na zawsze? I jaka by to była konstytucja, którą Rosji napisałyby narody, które od wieków doświadczają jej dobrej woli, pokojowych intencji i dobrego sąsiedztwa? I czy w takiej konstytucji mogłoby się znaleźć zdanie w preambule, że Rosja już nigdy nie będzie nikomu wciskać swojego imperialnego prącia, jeżeli sobie tego nikt nie będzie życzył? Chociaż wiemy przecież że Armia Czerwona nie gwałci i nie rabuje, tylko walczy o pokój. Zupełnie jak separatyści z Doniecka i Ługańska. I czy dałoby się zapisać, że prezydentem Rosji można być naprawdę tylko dwie kadencje? I że nie wolno robić w chuja własnych obywateli po dwóch kadencjach jako prezydent zostając premierem, żeby po jednej jako premier znowu być prezydentem na kolejne dwie kadencje? I czy można by zapisać że wnuki kucharzy Stalina nie mogą pełnić funkcji publicznych? I obecni lub byli funkcjonariusze KGB, GRU i wampiry? I dlaczego w rozmowach pokojowych w Mińsku uczestniczą Państwa, które nie doświadczyły dobrego, bezpośredniego sąsiedztwa z Rosją – na przykład Francja? Czy dlatego że Francja ma wprawę w uzyskiwaniu świętego spokoju dla siebie i swoich producentów wina, serów oraz przedstawicieli wysokiej kultury kosztem innych? Czy mamy jeszcze jesień 1938 roku i konferencję w Monachium czy już nastało lato 1939 mimo że za oknami zima? I co oznacza „format normandzki”, do jakich wydarzeń historycznych się odnosi? Bo może odnosi się tylko do tego, kto gdzie siedział 6 czerwca 2014 roku na obchodach rocznicy D-Day w Normandii? Bo przecież chyba nie do samego D-Day. Bo 6 czerwca 1944 Francja była okupowana i nie miała nic do gadania a Wolni Francuzi De Gaulle’a byli tak samo liczni jak Wolni Polacy Andersa Komorowskiego, Maczka i Sosabowskiego. A Niemcy okupowały tę Francję i ją gnębiły. Chociaż Żydów do gazu dostarczali chętnie sami Francuzi i ich legalne władze. I Rosja wtedy nie istniała, bo zamiast niej był nienacjonalistyczny Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich a w nim była Republika Rosyjska, ale przecież wszyscy byli równi, a jak nie byli równi to się ich równało, o głowę. Czy ktoś się zdziwi gdy za kilka lat młodzież rosyjska, niemiecka i francuska na pytanie o D-Day i lądowanie aliantów w Normandii powie, że Francję, Belgię i Holandię wyzwalali Rosjanie? I czy to dobrze, że Niemcy radzą Ukrainie pożegnać się
66
fabularie 1 (10) 2016
fot. www.unsplash.com
Wiersz
z Donbasem za cenę pokoju? Czy to wypada, żeby Niemcy w kwestii niewielkich korekt granicznych doradzali cokolwiek, komukolwiek? Czy Sudetenland to był duży obszar? I czy ktoś nie doradzał Czechosłowacji, że jak odda ten skrawek swojego terytorium z i tak niepewną ludnością, to zachowa niepodległość? A może prościej zmusić tych co łamią kolejny rozejm do tego, żeby go przestrzegali? I może by tak konstytucję Ukrainy pisali Ukraińcy, Rosji – Rosjanie a Niemiec – Niemcy? Z Rosją mogą być kłopoty bo od XV wieku Rosjanie etniczni sami są mniejszością etniczną we własnym imperium. Może dlatego musieli być tacy okrutni dla swoich, że jednak czuli, że w gruncie to nie są żadni obywatele tylko ludy podbite i muszą być bite? I w końcu było jakieś zawieszenie broni czy nie? Czy może zawieszenia broni obowiązują na linii na której to pasuje agresorowi? I tylko tych, którzy są napadnięci? I czy strzelać nie wolno wszystkim, czy tylko tym, których wskaże Rosja, że im nie wolno? No ale przecież nie ma Rosjan w Donbasie, tylko rolnicy na traktorach. I czy ktoś jeszcze pamięta, że czołgi, kiedyś nazywały się po niemiecku „Grosstraktor”? I były testowane w obwodzie Kazańskim nad rzeką Kamą w Rosji. A piloci Stukasów uczyli się w szkole pilotów w Lipiecku. A specjaliści od broni chemicznej w Tomce. I Republika Weimarska udawała że nie ma jak płacić kontrybucji za przegraną Pierwszą Wojnę Światową ale płaciła Rosji za dzierżawę tych poligonów. To był taki układ, taka ich solidarność. Oni im surowce a tamci onym technologię. Sto lat minęło a wszystko po staremu. Ile czasu trzeba, żeby przeszkolić się z traktora na grosstraktor? A ile czasu trzeba, żeby nauczyć się obsługi zestawów rakietowych „Huragan”, „Tajfun” i „Smiersz”? A ile czasu trzeba żeby nauczyć się strzelać ogniem pośrednim z samobieżnej haubicy na gąsienicach? Czy tego uczą w Donbasie w szkołach? A może na kursach wieczorowych w internecie? A ile trzeba czasu żeby nauczyć się strzelać z wyrzutni rakietowej „Buk” na 10 kilometrów w górę? I do tego trafiać celnie. Na przykład w cywilny samolot linii „Malaysia Airlines”, o którym już wszyscy zapomnieli, podobnie jak o 289 pasażerach, ich rzeczach osobistych tak jak kawałki ciał, które nadal leżą w polu gdzieś pod wsią Hrabowe, koło Torezu, które to nazwy też już są zapomniane, bo wszyscy tylko Debalcewe i Debalcewe. Bo pewnie tak zwani wszyscy, czyli na przykład światowa opinia publiczna, która jest jak prostytutka zrozumieli, że jak wczoraj się prowadziło traktor a dzisiaj się obsługuje wojskowy radar, i wyrzutnię rakietową, i transpoder i interrogator IFF i jeszcze wiele innych urządzeń jakie są w takiej samobieżnej wyrzutni, którą się kupiło w pierwszym lepszym sklepie razem z mundurem, to się kurwa można pomylić, nie?
Radosław Wiśniewski (1974) – autor kilku zbiorów wierszy – ostatnio Inne Bluesy (Olkusz 2015) oraz Psalm do św. Sabiny (Brzeg 2016). W przygotowaniu prozatorski słowociąg Trans-migracja (Khazad dhum 2017) wiersze najszczersze Dzienniki Zenona Kałuży (Berdyczów 2016) oraz zbiór metafizycznych wierszy Wiersze ku wkurwieniu serc (Laponia 2017).
fabularie 1 (10) 2016
67
Gender
KAROLINA DZIMIRA-ZARZYCKA
Jak sfotografować polską amazonkę? XIX-wieczne fotomontaże i Anna Henryka Pustowójtówna
1
Odbitka na papierze albuminowym o wymiarach nieco ponad 6 na 9 centymetrów na pierwszy rzut oka wygląda po prostu na czarno-białą fotografię – oto odziany w mundur jeździec dosiada jasnego konia. Po chwili odkrywamy jednak, że coś tu nie pasuje. Jeździec ma zastanawiająco delikatne rysy i jakby upięte włosy, a pod mundurem widać zarys kobiecych piersi. Sylwetka konia wydaje się wręcz nienaturalnie perfekcyjna. Obraz jest zaskakująco ostry jak na uchwycony w ruchu, co sugerowałaby przecież dynamiczna poza wierzchowca. Tło i podłoże są zupełnie puste, białe; jedynie pod kopytami rysują się cienie. Nie jest to na pewno ani klasyczna fotografia, ani fotograficzna reprodukcja obrazu. To XIX-wieczny fotomontaż. Autorstwo pierwszego polskiego fotomontażu przypisuje się warszawskiemu atelier Karola Beyera. Fotograf zestawił jako tableau zdjęcia pięciu mężczyzn poległych podczas manifestacji patriotycznej w 1861 roku. Kto wykonał interesującą nas odbitkę – nie wiemy. Prawdopodobnie powstała ona około roku 1863, na pewno nie wcześniej. Skąd ta pewność? Amazonka z fotomontażu staje się sławna dopiero w lutym tego roku.
2
„Pomiędzy walczącymi w powstaniu 1863 r. nie było może głośniejszej i popularniejszej postaci […]. Sławiono ją jako bohaterkę, opisywano jej czyny wojenne, zajmowano się nią wiele i wszędzie. Dzienniki w Europie i w Ameryce podziwiały mężną Polkę, walczącą za ojczyznę; pisma ilustrowane skwapliwie zamieszczały jej wizerunki i rysowały bitwy, w których brała udział. Portrety Henryki, litografowane z tego czasu, jeszcze dzisiaj widzieć można na ścianie niejednej chaty alpejskiej” – pisano w „Dwutygodniku dla
68
Fotomontaż z 1863 r. ukazujący Pustowójtównę na koniu
Kobiet. Piśmie beletrystycznym i naukowym” (11 czerwca 1881), wspominając walczącą w powstaniu styczniowym Annę Henrykę Pustowójtównę. W połowie lutego 1863 roku Pustowójtówna zaciąga się do oddziału generała Mariana Langiewicza. Przybiera pseudonim Michał Smok i w męskim stroju, z obciętymi krótko włosami, zostaje żołnierzem. Najpierw jako adiutantka majora Dionizego Czachowskiego, a potem generała Mariana Langiewicza, dyktatora powstania, przekazuje rozkazy i przynosi raporty. Poza tym troszczy się o zaopatrzenie oddziału, a kiedy trzeba, staje się też tłumaczem z rosyjskiego. Bierze czynny udział w bitwach pod Małogoszczem (24 lutego), Pieskową Skałą (4 marca), Chrobrzem i Grochowiskami (17 i 18 marca), niejednokrotnie w pierwszym szeregu walczących. Jej wojskowa kariera kończy się po 33 dniach, kiedy wraz z kilkoma oficerami towarzyszy Langiewiczowi w przekraczaniu granicy austriackiej. Dyktator porusza się incognito,
fabularie 1 (10) 2016
Gender
Fotomontaż prezentujący scenę z obozu Mariana Langiewicza, po 1863 r.
posługując się paszportem wydanym na zaprzyjaźnionego generała oraz jego 17-letniego syna. Chłopca udaje właśnie Pustowójtówna, której wygląd zgadza się mniej więcej z rysopisem zamieszczonym w dokumencie. Langiewicz zostaje jednak rozpoznany i razem ze swoją adiutantką trafia do austriackiej niewoli.
3
Skali sławy, która otoczyła Pustowójtównę po zaledwie miesiącu spędzonym w wojsku, chyba nikt nie mógł przewidzieć. Gdy po krótkim czasie dziewczyna opuszcza więzienie, ze zdumieniem odkrywa własną popularność. Nieco ponad miesiąc walki w powstaniu wystarczył, by zagraniczna prasa pokochała romantyczną historię o młodej Polce zostającej żołnierzem. Przysyłani korespondenci przeprowadzają z nią wywiady, a Europa czyta z zapartym tchem o Fräulein Pustowoitoff czy Henriette Pustowoytow. Dzienniki rozpisują się o młodej Polce, która w męskim mundurze walczy przeciwko rosyjskiemu carowi, o adiutantce Langiewicza, nazywanego nawet „polskim Garibaldim”. W lokalnych gazetach pojawiają się informacje o jej przyjeździe do miasta, przed hotelem wiwatują tłumy, zaczyna być rozpoznawana na ulicy. Czeski kompozytor Jan Svoboda dedykuje jej dwa utwory na fortepian: polkę Polka du bivouac Pustowojtow (z bohaterką w powstańczym stroju na karcie tytułowej) oraz Żałobny marsz za poległych wojowników polskich. W kolejnych latach kilku poetów poświęca jej wiersze. We Wrocławiu młoda Niemka – prawdopodobnie pod wpływem doniesień prasowych o Pustowójtównie – ucieka z dwoma Polakami, by walczyć w powstaniu. W Pradze kobiety namiętnie naśladują bohaterkę, dlatego modne stają się krótkie, niemal męskie fryzury oraz palenie papierosów.
fabularie 1 (10) 2016
W Paryżu, gdzie Pustowójtówna (po emigracji w 1866 roku) pracuje w zakładzie wyrobu sztucznych kwiatów, właściciel proponuje jej o wiele większe dochody. Stawia jeden warunek: na swoim szyldzie będzie mógł umieścić informację, że to Pustowójtówna jest współwłaścicielką. Bohaterka się nie zgadza, nie chcąc w trywialny sposób wykorzystywać popularności zdobytej w powstaniu. W ogóle stara się zresztą unikać wszelkiego rozgłosu. Rozpoznawalność ma również ciemne strony. Środowisko przeciwne Langiewiczowi, z Ludwikiem Mierosławskim na czele, po upadku powstania nasila krytykę dyktatora, często bardzo niewybredną. W Pustowójtównę rykoszetem uderzają zarzuty kierowane wobec jej dawnego dowódcy, którego niejednokrotnie pomawiano o romans z adiutantką. Pogłoski te znajdą po latach ujście w dramacie Jerzego Żuławskiego Dyktator: prolog i cztery akty z krwawych dni 1863 r. (Lwów 1907) – co jeszcze bardziej utrwali plotki.
4
Wydawałoby się, że ta wzbierająca fala popularności Pustowójtówny musiała niebagatelnie wpłynąć na kulturę wizualną końca XIX wieku. Przed chwilą przywołaliśmy cytat, w którym zapewniano: że litografowane portrety bohaterki trafiały nawet do alpejskich chat, a zagraniczna prasa zamieszczała chętnie jej podobizny.
Fotograficzny portret Pustowójtówny z ok. 1863 r.
69
Gender
Fotografia Pustowójtówny w stroju powstańczym, wykonana w praskim atelier Moritza Ludwiga Wintera w 1863 r.
Postać żołnierki powstnia styczniowego nie trafiła jednak do głównego nurtu sztuki, za jaki możemy przyjąć w tym okresie malarstwo czy rysunek, tak chętnie wybierany przez Artura Grottgera. W przypadku Pustowójtówny kluczowa okazała się fotografia, która w ogóle stała się użyteczna podczas powstania styczniowego. Odbitki ukazujące najważniejszych bohaterów – w tym adiutantkę Langiewicza – bardzo dobrze się sprzedawały. Przechowywano je skrzętnie w rodzinnych albumach i traktowano jako patriotyczne pamiątki. Poznajemy więc autentyczny wygląd Pustowójtówny. Regularne rysy, gładka cera, ciemne włosy, melancholijne, poważne i przenikające spojrzenie skierowane w stronę obiektywu. W zależności od fotografii: prosta czarna suknia lub powstańczy strój (gruby kożuch, spodnie, wysokie buty), długie włosy upięte nad karkiem lub krótkie, niedbale zaczesane do tyłu. Co ciekawe, fotografie ukazujące Pustowójtównę w męskim stroju, z bronią, zostały wykonane już po opuszczeniu przez Henrykę wojska, w praskim atelier Moritza Ludwiga Wintera. Malowana plansza w tle z powodzeniem imituje leśny pejzaż. Ten fotograficzny trik prowadzi nas zaś z powrotem do fotomontaży. Oprócz wspomnianego na początku artykułu konnego portretu, znamy jeszcze jeden fotomontaż, którego bohaterką jest Pustowójtówna. To kompozycja opisywana jako „scena z obozu Langiewicza”. Na pierwszym planie widzimy czterech jeźdźców: Antoniego Jeziorańskiego, Dionizego Czachowskiego, Mariana Langiewicza oraz Pustowójtównę. Za nimi rozciąga się skraj lasu, a dalej pola, na których żołnierze ujeżdżają wierzchowce.
70
W tym przypadku również wycięto z oryginalnych fotografii jedynie twarze, domalowując resztę. Być może fotomontaż ten wiąże się z niepotwierdzoną historią, według której do oddziału przyjechał specjalnie krakowski fotograf Walery Rzewuski. Nie wiadomo jednak, czy rzeczywiście tam dotarł i czy w ogóle udało mu się wykonać zdjęcia w plenerze. Być może jedynym rozwiązaniem okazał się właśnie fotomontaż. Posługując się techniką fotomontażu, autor mógł bowiem wykorzystać zalety zarówno rysunku, jak i fotografii. Domalowanie tła, koni czy sylwetek ludzkich stawało się szansą na przedstawienie danej sytuacji zgodnie z własną wyobraźnią, nieograniczaną ówczesnymi możliwościami technicznymi. Dodanie sfotografowanej twarzy nadawało kompozycji realizm oraz pozwalało zachować doskonałe podobieństwo do modela. Całość dawała się natomiast łatwo reprodukować, a co za tym idzie – sprzedawać w wielu sztukach. Fotografia ukształtowała w zupełności wizerunek Pustowójtówny w kulturze wizualnej. Na podstawie odbitek sporządzano grafiki ilustrujące liczne artykuły poświęcone bohaterce. Prasowe ilustracje z mniejszym lub większym podobieństwem powielały fotografie, „upiększając” je niekiedy zgodnie z gustami czytelników, którzy chcieli poznać polską amazonkę. Bogaty powstańczy strój należycie eksponował więc kobiece kształty, a włosy zyskiwały eleganckie falowanie. Inspirowany zdjęciami wizerunek Pustowójtówny widzimy również na poświęconej jej pocztówce z serii „Bohaterki polskie” (około 1909).
5
Pustowójtówna zyskuje sławę, ale nie trafia do narodowej legendy. Nie pojawia się w głównym nurcie sztuki, który kształtuje polską tożsamość narodową w XIX wieku. Kolejne pokolenia oglądają powstanie styczniowe oczami Artura Grottgera, którego prace zawładnęły wyobraźnią zbiorową. Dziewczyna w czarnej sukni żegna powstańca ruszającego w bój (Pożegnanie powstańca, 1866), bezradnie omdlewa lub szlocha podczas ataku na dworek (Obrona dworu z cyklu Polonia, 1863), modli się jako wdowa w otoczeniu gromadki dzieci
Drzeworytowa podobizna Pustowójtówny z paryskiej prasy
fabularie 1 (10) 2016
Gender
(Wdowa z cyklu Warszawa I, 1861; Wdowa z cyklu Warszawa II, 1862), etc. Żadna z nich nie walczy. Choć Pustowójtówna nie głosiła żadnych emancypacyjnych haseł, ani nie krytykowała otwarcie podziału męsko-damskich ról, jej postać budział mieszane uczucia wśród Polaków. „Bohaterstwo żołnierskie godnym jest uznania. […]. Ale bohaterstwo żołnierskie nie tylko nie przewyższa czynów bohaterskich niewiast naszych, dokonanych poza szeregami walczących, ale bardzo często ustąpić powinno tamtemu pierwszeństwa” – stwierdza Henryk Wierciński w broszurce Polki 1863 r. (Lublin 1916). „Do rozgłosu [Pustowójtówny] przyczyniła się niemało i ta okoliczność, że jako kobieta stanęła z bronią w ręku na twardym i ciężkim posterunku narodowym, kładąc na szali nie tylko życie, lecz i dobrą sławę kobiety. Stąd też imię jej i pamięć otaczają z jednej strony lekceważenie lub nawet oszczerstwa, a z drugiej – legendy idealnego poświęcenia się i bohaterstwa” – ocenia Franciszek Rawita-Gawroński w krótkiej biografii Henryka Pustowójtówna. Sylwetka biograficzna. 1838−1881 (Lwów 1911). „Historia wszelkich epok mówi o kobiecie walczącej z bronią w ręku. […] Wszystkie narody mają swe mężne niewiasty − ma je również Polska. Imiona ich wpisane w wieczne księgi, mimo że głos ogółu uważa zawsze kobietę walczącą za osobistość mocno ekscentryczną, psującą zwykły porządek świata i darzy ją bardziej podziwem pełnym zgrozy, niż szczerym zachwytem i uznaniem” – podsumowuje Maria Bruchnalska w opracowaniu Ciche bohaterki: udział kobiet w powstaniu styczniowem (Miejsce Piastowe 1933). Zachowanie Pustowójtówny nie wpisywało się w ówczesne oczekiwania, mimo że specyficzna sytuacja polityczna pod zaborami wpłynęła na wzrost znaczenia kobiet w życiu społecznym. Ze względu na ograniczenie działalności Polaków w przestrzeni publicznej, wychowanie patriotyczne musiało być przekazywane w sferze prywatnej. Dom rodzinny przejął więc funkcje, które w niepodległym państwie pełniły instytucje publiczne. Od kobiet oczekiwano wsparcia w czasie powstań, ale wsparcia dość konkretnie zdefiniowanego i ograniczonego do obszaru, które można zamknąć w dwóch słowach: Matka-Polka. I to ten typ powielał Grottger w swojej twórczości. „Jeśli kobieta przejmuje we wspólnocie narodowej funkcje mężczyzny, musi cieleśnie, fizycznie zginąć, jak Grażyna i Emilia Plater, lub zostaje unicestwiona przez zapomnienie, jak Żubrowa [Joanna – uczestniczka wojen napoleońskich i pierwsza kobieta, która otrzymała order Virtuti Militari]” – pisze Sławomira Walczewska w książce Damy, rycerze i feministki. Kobiecy dyskurs emancypacyjny w Polsce (Kraków 2000). Pustowójtównę spotkało zapomnienie. Ale nie tylko nią: w powstaniu styczniowym walczyło kilkadziesiąt kobiet, a dziesiątki kolejnych, także noszących się po męsku, zostawało kurierkami. Nigdy się tego nie domyślimy, oglądając najważniejsze i najbardziej znane dzieła tego okresu. A mało kto sięgnie po kilka zakurzonych fotografii, zapomnianych fotomontaży albo niszowych pocztówek.
fabularie 1 (10) 2016
Henryka Pustowojtoff dzielny adjutant pułkow: Czachowskiego – później towarzysz jen: Langiewicza 1863, pocztówka z serii „Bohaterki polskie”, ok. 1909 r.
71
Proza
MAREK GRZYWACZ
Twój własny promyczek nadziei
D
awno nie czuła się tak fatalnie. Rzeczywistość, ta smutna, szara materia codzienności, zawsze ją trochę przytłaczała. Starała się nie oglądać programów informacyjnych, nie czytać gazet, nie słuchać opowieści seniorów mieszkających w jej kamienicy – myślała, że odgrodzi się jakoś od depresyjnych treści, od widoków świata, który zdawał się coraz gorszym miejscem do życia. Lecz, jak wiadomo, nie da się od tego uciec. Ostatnie tygodnie po prostu ją niszczyły. Dzień za dniem, godzina za godziną, sekunda za sekundą. Nic nie szło we właściwą stronę, a jedyne zmiany, jakie jej się przytrafiały, przynosiły nawał problemów i stres. Dotarła do punktu, w którym trudno było nawet oszukiwać się, że to tylko faza, że jeszcze będzie przepięknie. Czuła się tak, jakby absolutna ciemność, prawdziwa pustka, powoli zjadała jej głowę. Mechaniczność pracy, jałowość czasu po niej, samotność – nie widziała w tym większego sensu. W dzień zabijał ją brak pewności czegokolwiek, podczas często bezsennych nocy – przeraźliwy strach przed nicością. Budziła się rano, znów musiała się zwlec do znienawidzonej roboty, wchodziła do łazienki i myjąc zęby, patrzyła tępo w lustro. Całkowicie świadoma, że widzi w nim szamoczący się kawałek mięsa, miotający się bez celu pośród zaludniających świat bezdusznych podrobów. Potem ubierała się i ruszała na przystanek autobusowy, usilnie starając się przestać myśleć. Odebrała w końcu mocno spóźnioną wypłatę i potrafiła się pocieszyć tak jak umiała, jak się nauczyła. Kupić sobie coś fajnego, jakąś drobnostkę, która odwróci na chwilę uwagę od
72
wszystkiego. Choć wiedziała, że radość z zakupu minie w parę godzin – w końcu to tylko przedmioty – nigdy nie wpadła na jakikolwiek inny pomysł, co ze sobą zrobić. Przechadzała się więc galerią w swoim ulubionym centrum handlowym, oglądała ciuchy, akcesoria, elektroniczne gadżety, apetyczne wystawy luksusowych sklepów spożywczych. Nie mogła się na nic zdecydować, ale zmuszała się do poszukiwań, żeby przynajmniej skupić się na czymś innym niż na poczuciu, że jest kręcącym się w kółko manekinem. Na drugim poziomie trafiła na sklepik, którego wcześniej nie widziała, wciśnięty między salon z ekskluzywną bielizną i stoisko z grami komputerowymi. Za szybą nie było żadnej ekspozycji, półek, nawet informacji o przecenach i okazjach. W środku tylko lada, skromnie ubrana sprzedawczyni, a na wystawie mała tabliczka zapisana ładną, udającą odręczne pismo czcionką: Odnów więzi ze sferą duchową. Twój własny promyczek nadziei! Zerknęła w prawo, w lewo. Ani jedna osoba wchodząca w skład przetaczającego się galeriami tłumu nie zatrzymała się, by przyjrzeć się dziwnemu sklepowi. Zaciekawiło ją to. Nawet bardzo. Chciała wiedzieć, co można w nim dostać. Drzwi rozsunęły się przed nią zapraszająco. Zamknęła za sobą drzwi i ostrożnie wniosła pudełko po butach do dużego pokoju. Postawiła je na stoliku, wzięła z kuchni coś do picia i usiadła w fotelu. Musiała chwilę ochłonąć, więc prawie kwadrans patrzyła bezmyślnie na swój zakup, nie bardzo wiedząc, jak zabrać się do rozpakowywania. W końcu, najostrożniej jak potrafiła, otworzyła pudło. Maciupki Jezus wstał, przeciągnął się i spojrzał na nią. Aureolka nad jego głową jaśniała tak ciepłym światłem, że od razu robiło się lżej na duszy. Patrzyła zafascynowana na Zbawiciela badającego nowe otoczenie. Nie za bardzo wiedziała, gdzie ulokować nabytek. Chwyciła go delikatnie, z szacunkiem, i postawiła na parapecie. Nie przewidziała, że zaraz zacznie wskrzeszać muchy, które rano ubiła za pomocą packi. Od bzyczenia zmartwychwstałych owadów rozbolała ją głowa. Zaczęła się intensywnie zastanawiać, jednym okiem zerkając na Jezusa, bo bała się, że ten ucieknie i ukryje się w jakimś zakamarku. Wreszcie wpadła na fantastyczny pomysł. Zeszła do piwnicy i zaczęła grzebać w gratach, które zbierały się tam przez lata. Wreszcie dokopała się do sporego akwarium, niegdyś służącego za dom dla ławicy kolorowych rybek jej ojca. Wróciła do mieszkania. Z niecierpliwością czekała, aż wielki zbiornik napełni się kranową wodą. Zawahała się, nie wiedziała, jak On zareaguje na tę ideę. Trafiła w dziesiątkę. Pełna radości, godzinami obserwowała, jak Jezus spaceruje sobie po taf li wody.
fabularie 1 (10) 2016
R E C E N Z J E Ptaszenie na Wyspach i w Polsce
Helen Macdonald H is for Hawk Jonathan Cape Londyn 2014
Stanisław Łubieński Dwanaście srok za ogon wyd. Czarne Wołowiec 2016
Czytaliście w dzieciństwie książki o zwierzętach? O tym, jak ktoś przypadkiem przygarniał maleństwo z lasu i potem mieszkało za kaloryferem, ktoś inny miał farmę w Afryce i lwiątko? Ja z dzieciństwa pamiętam książkę z taką okładką: różnokolorowe zwierzątka (jakby fowizm i koloryzm) na ciemnym tle. A w środku opowieści o tym, jak autor ratował w domu dzikie i mniej dzikie stworzenia. Była wspaniała, ale za nic nie przypomnę sobie autora. Na pewno była ze szkolnej biblioteki. Jedynym problemem tych książek jest to, że zwierzaki na końcu giną. Do tego, jeśli to trochę bardziej bajka pisana z żabiej czy króliczej perspektywy, ta śmierć może być tragiczna. Dlatego ja przerzuciłam się szybko na czechosłowacki atlas zwierząt Europy. Teraz powoli z niego wychodzę. Moją pierwszą powrotną książką było H is for Hawk Helen Macdonald, która też ma problem z tragicznymi zakończeniami książek o zwierzętach. Mijałam tę książkę na każdej księgarnianej wystawie w Anglii, zawsze wśród bestsellerów. Tam książki o ptaszeniu (birdwatching), pieszych wędrówkach i polnych roślinach są bardzo poczytne. Kupienie jej zajęło mi dwa sezony, odstraszał mnie blurb głoszący, że to o „radzeniu sobie z żałobą”. To trochę prawda, jednak przede wszystkim to książka o kontakcie ze światem przyrody, dzikiej, ale bardzo bliskiej. I o niezatracaniu się w tym kontakcie. H… ma wyjść po polsku, jako J jak jastrząb, 11 maja, w serii „Menażeria” Czarnego, w tłumaczeniu Hanny Jankowskiej. Helen Macdonald jest doświadczoną sokolniczką, w H is for Hawk pisze o szkoleniu swojego pierwszego jastrzębia. A są to ptaki owiane wśród sokolników wyjątkowo złą sławą, Macdonald jest więc początkowo przerażona swoim pomysłem. Pozwolę sobie na mały spojler: Mabel okazała się wspaniałym, inteligentnym ptakiem. Szkolenie Mabel odbywało się w Cambridge, na kampusie. Podczas większości spacerów sokolniczka i jastrząb były podziwiane i czasem zaczepiane przez przechodniów zachwyconych
ptakiem. Z kolei na polowanie z jastrzębiem trzeba wybierać się w teren, najlepiej urozmaicony, na przykład na łąki sąsiadujące z lasem lub dużymi zaroślami. Opisy przyrody u Macdonald są więc długie, ale dynamiczne, bo porusza się po niej goniąc za polującym jastrzębiem. Trochę „lewacko” pisze o zachowaniu różnorodności gatunków i krajobrazów, a także o tym, skąd właściwie wzięła się „prawdziwa angielska przyroda” – z konieczności odtworzenia świata zupełnie zniszczonego rewolucją przemysłową, a potem DDT. H… jest też bardzo erudycyjne. Macdonald uważa się za spadkobierczynię T. H. White’a, autora Goshawk (Jastrząb) i serii książek o Królu Arturze Był sobie raz na zawsze król. Spore kawałki jej książki to rodzaj biografii White’a, gdzie pisze o jego ucieczce od ludzi, nieakceptowanym homoseksualizmie, talencie literackim i zmaganiach z jastrzębiem. Wspomina też o innych pisarzach, sokolnikach i ptasiarzach. Najmniej pisze o swoim ojcu, fotografie Alistairze Macdonaldzie, autorze m.in. sławnego zdjęcia „balkonowego” pocałunku Diany i Karola. Takie erudycyjne i dygresyjne pisanie o przyrodzie jest bardzo charakterystyczne dla angielskich ptasiarzy i wędrowców. U nas z kolei zaczął je właśnie uprawiać Stanisław Łubieński, autor Dwunastu srok za ogon wydanych, a jakże, przez Czarne. Łubieński pisze o Chełmońskim, Macdonald o chińskich drzeworytach. Obydwoje cytują wielu Anglików, polecam tam pogrzebać w poszukiwaniu dalszych inspiracji. Obydwoje piszą też o przyrodzie w mieście. Łubieński nie jest ornitologiem, tylko obserwatorem, ptasiarzem. Za to ma ogromne doświadczenie. Ptasi od dzieciństwa, jeździł „na ptaki” po Europie, pracował w ramach Akcji Bałtyckiej (akcja liczenia ptaków w czasie migracji), prowadzi blog „Dzika Ochota” i ptasiarskie spacery po Warszawie. O tym wszystkim, i jeszcze o Jamesie Bondzie, pisze w Srokach. To książka bardzo eklektyczna, można ją czytać kawałkami i nie po kolei, prawie jak Grę w klasy. Kończy się niestety dość klasycznie, więc
fabularie 1 (10) 2016
73
Recenzje
tragicznie (Łubieński przeżywa), dlatego wrażliwi mogą chcieć przeczytać ostatni rozdział tak bliżej środka lektury. Ja sama czytałam Łubieńskiego w autobusie relacji Wisła– Gdynia, w połowie marca. Akurat wróciły czajki, więc dostawałam zeza czytając i jednocześnie obserwując pola i druty elektryczne. O tym, jak bardzo angażująca jest ta książka, świadczy też atmosfera na spotkaniach promocyjnych. W Poznaniu pojawili się zarówno ci, którzy chcieli zacząć ptaszenie i pytali o wszelkie rady, jak i doświadczeni ptasiarze, którzy mogli się podzielić anegdotami. Pojawili się też przedstawiciele towarzystw ochrony ptaków… Krótko mówiąc, okazało się, że wreszcie można skonsolidować środowisko profesjonalistów i sympatyków, i że bardzo chcemy tej konsolidacji. Ptasiarze to indywidualiści, ale najlepiej jednak zaczynać w grupie, ucząc się od bardziej doświadczonych. Łubieński stwierdził, że w trakcie takich wyjazdów spotkał mnóstwo ludzi, a wcześniej miał okazję zawrzeć tyle nowych znajomości w podstawówce. Najlepszą recenzję Srok przeczytałam w ogłoszeniu o poznańskim spotkaniu, zorganizowanym przez księgarnię Bookowski: „książka jest piękną opowieścią zarówno o obrączkowaniu ptaków dla Akcji Bałtyckiej, jak i o Jonathanie Franzenie, który cierpi na Birding Compulsive Disorder. I jeszcze o Chełmońskim i jego «ptasim malarstwie». Oraz o Brytyjczykach, skłonnych pobić osobnika, który spłoszy rzadkiego, właśnie obserwowanego ptaka; trochę o życiu polskiej wsi. Trochę o tym, że rozpieprzamy ekosystem. Ale przede wszystkim o czułej pasji śledzenia skrzydlatych mieszkańców pól, lasów, łąk, mokradeł… miast!”. Agnieszka Czoska
Ciotowski Dekameron
Michał Witkowski Fynf und cfancyś wyd.Znak Kraków 2015
Najnowsza powieść Michała Witkowskiego pod jakże wymownym tytułem Fynf und cfancyś (definiującym rozmiar pewnego bardzo cennego „narzędzia pracy” jednego z bohaterów) jest przede wszystkim zaskakująco znakomita. Nie do wiary, że
74
Witkowski potrafi jeszcze literacko zaskoczyć. Po tylu latach maskarady, medialnych romansów, wyczynów na ściankach, skandali i męczenia nas wizerunkiem cioty-emerytki, na który ciężko pracuje, odwiedzając salony kosmetyczne i gabinety zabiegowe, gdzie skórę twarzy naciąga bardziej, niż nakazywałaby przyzwoitość (o naturze nie wspominając), no więc po tylu latach z celebrytą Witkowskim – Witkowski pisarz wciąż może zachwycić. Po nieudanym Zbrodniarzu i dziewczynie (nie każdy może napisać kryminał, widać wiedza ta nie jest jeszcze powszechna) Fynf und cfancyś to literacki kryształek Swarovskiego, na który pewnie połaszczyłaby się każda bywalczyni Alfika i Karuzeli. Paradoksalnie, ta kameralna opowieść o wchodzeniu w dorosłość, która nie chce być usiana różami (choć chwilami bywa!), nie tylko barwnie streszcza nam lata 90., ale ma także wymiar dydaktyczny (z pewnością autor obraziłby się za takie sugestie). Chcąc nie chcąc uczy dorosłych pokory – pokazuje, że odpowiedzialność za wychowanie ludzi, które sprowadziło się na świat, to zadanie, któremu mało kto jest w stanie sprostać. Nastolatkowie uciekający z domów to codzienność, ale żeby poradzili sobie w świecie, który decydują się poznać od podszewki, trzeba ich wcześniej na to odpowiednio przygotować, zaopatrując w dawkę pewności siebie, umiejętności interpersonalnych, talentów komunikacyjnych i szacunku do samego siebie. Poznając Diankę (Milana z Bratysławy) i Polaka vel Fynfundcfancyś, wiemy, że tylko polscy rodzice, jako tako, podołali temu zadaniu. Recenzenci wciąż przywołują Lubiewo i chętnie stawiają te dwie publikacje w jednym szeregu. Nic bardziej mylnego. Owszem, autor wrócił do „korzeni”, swoich ulubionych ciotowskich opowieści. Ale przecież Lubiewo to przede wszystkim radosna i beztroska opowieść o smutnych czasach, kiedy bohaterowie, mimo wielu przeszkód, potrafili znaleźć w swoim życiu odrobinę radości. To atlas barwnych postaci szukających namiastki kolorowego świata, którego tak bardzo pragnęli zaznać, gdy wokół nich straszyła Polska Rzeczpospolita Ludowa. Alexis, mimo pracy w nieciekawym miejscu, gdzie musiała wynosić amputowane kończyny po udanych i nieudanych operacjach, wciąż marzyła o życiu rodem z Dynast ii, wciąż szukała własnej drogi do spełnienia, jakie przypadło w udziale rodzinie Carringtonów i Colbych. Fynf und cfancyś wydaje się rewersem Lubiewa. To opowieść o ludziach, którzy (wydawałoby się) w bardziej sprzyjających czasach szukają swojego szczęścia, a na ogół jednak znajdują tekturę na chodniku, który od tego momentu ma im służyć za miejsce noclegowe, i cały zastęp chętnych, żeby oddać na nich swój cenny szwajcarski mocz. Opowieść o Diance, pojawiającej się także w Lubiewie, zostaje rozwinięta i skonfrontowana z historią Polaka o pseudonimie Fynfundcfancyś. Praca strichera, czyli chłopca szukającego klientów zainteresowanych szerokim wachlarzem usług seksualnych, to niewątpliwie ciężki kawałek chleba. W latach 90. w Monachium, Zurychu czy Wiedniu pewnie i tak była to
fabularie 1 (10) 2016
Recenzje
praca łatwiejsza niż w Polsce, ale wciąż daleko było do zadowolenia i spokojnych rozmyślań o pewnej emeryturze. Skonfrontowanie dwóch postaw życiowych, z których jedna owocuje jakiegoś rodzaju spełnieniem i satysfakcją finansową, a druga samounicestwieniem, to właściwie efekt uboczny tego, co stanowi treść powieści Witkowskiego, czyli granicy, którą sami wytyczamy i po przekroczeniu której przestajemy uważać ludzkość za najlepszy wynalazek tego świata. Upokorzenie, samotność, bezradność, wstyd to wszystko w zestawie z rolexem (zegarek dla biedoty, jak twierdzi Fynfundcfancyś!), Diorem, Chanel, kowbojkami, samoopalaczem, szwajcarską czekoladą wypada raczej blado. Można by uwierzyć bohaterom, gdy mówią, że wszystkie te gadżety są im niezbędne do życia, i praca, którą wykonują to tylko droga do celu. Ale przecież tak nie jest. Oni już wcześniej są tak samo porzuceni, bezradni, skonfrontowani z niezrozumieniem otoczenia. Jeszcze w poprzednim życiu doskonale poznali te wszystkie stany emocjonalne. Zmiana dekoracji – polskiej szkoły, bycia dzieckiem w polskim domu na polskim osiedlu – na życie europejskiej prostytutki nie rewolucjonizuje ich myślenia o samych sobie. O ile Polak, ze względu na silną psychikę i upór oraz konsekwencję, karczuje sobie drogę do finansowej stabilizacji, o tyle Dianka, uczona tego, że niczego nie potrafi, nieskora do inicjatywy i bezradna, popada w intelektualne odrętwienie i marazm. Witkowski daje nam brutalną lekcję kapitalizmu: niezależnie od branży inicjatywa jest najważniejsza, oraz oczywiście: maszeruj albo giń! W warstwie językowej pisarz jak zawsze eksploduje nadmiarem pomysłów, żartuje, chętnie opowiada anegdoty, zachwyca barwnymi opisami wszystkich płynów fizjologicznych, z jakimi stykają się jego bohaterowie. Wybujała wyobraźnia autora i tym razem daje o sobie znać – fantazyjne lokowanie produktu, opowieści o słodyczach (jajko z niespodzianką!) dowodzących statusu finansowego danej rodziny wzbudzają wcale nie sentyment, ale smutek i zaniepokojenie tym, że od lat 90. miało być już tylko gorzej. Różnice społeczne i deficyty popychające bohaterów do ucieczki z domu to dopiero początek pandemonium zwanego: metki, marki i gadżety konstytuujące szkolne „być albo nie być”. W końcu status ucznia liceum obecnie definiowany jest przez cały arsenał sprzętów technologicznych, sytuujących go w klasowej hierarchii społecznej. Witkowski zabawił się w profetę, ale o ile dwie dekady wcześniej jajko z niespodzianką mogło ucieszyć każdego 16-latka, o tyle dzisiaj oczekiwania poszybowały w górę i czekoladową przekąskę należy skreślić, a w jej miejsce wpisać model nowego iPhone’a, bo tylko on mógłby poprawić humor nastolatka znajdującego się na szkolnym marginesie. Warto również podkreślić, że po raz kolejny Witkowski przełamuje tabu i brawurowo opisuje światek męskiej prostytucji, kreśli błyskotliwe charakterystyki chłopców, którzy z całej Europy przyjeżdżają do Austrii i Szwajcarii, aby pociągnąć za portfele starszych panów dzielnie pracujących w bankach
fabularie 1 (10) 2016
i innych instytucjach zajmujących się losami tego świata. Stylowe wnętrza, luksusowe gadżety, najlepsza kawa i najbardziej chrupiące tosty symbolizujące konsumpcyjny Zachód doskonale kontrastują z bladymi i wychudzonymi ciałami chłopców liczących na wcale niełatwy zarobek. Jak się okazuje, w nadmiarze Szwajcaria ma im do zaoferowania strumienie moczu, sf laczałe ciała, podejrzane skłonności i zwitek banknotów (albo i nie!) wciskany, gdy siłą wypychani są za drzwi. Doczekaliśmy drugiej odsłony ciotowskiego Dekameronu, który z kronikarską skrupulatnością spisał dla nas Witkowski; miejmy nadzieję, że ma coś jeszcze w zanadrzu. Dla tych, którzy postawili krzyżyk na autorze za ciągłe wystawanie na ściankach, dogryzanie szafiarkom, umizgi z młodymi chłopcami (to akurat naprawdę słabe zagranie, panie Witkowski!): przeczytajcie Fynf und cfancyś. Warto kupić, żeby autor znowu mógł się zaopatrzyć we wszystkie celebryckie gadżety, bez których ewidentnie usycha. Małgorzata Major
Ulrich Seidl z piórem w dłoni
Krzysztof Maria Załuski Imigranci. Opowieści nie tylko dla Niemców wyd. Oskar Gdańsk 2015
Znajdowane co jakiś w redakcyjnej skrzynce pocztowej książki małych, mało znanych oficyn – o nieciekawych okładkach, często źle lub wcale niezredagowane, takie, które ominęły czujne oczy korekty – prawie za każdym razem wieszczą coś złego… Jakąś wydawniczą katastrofę powodującą u czytelnika smutek, żal i zgrzytanie zębami. Po raz kolejny jednak (po recenzowanej na naszych łamach w poprzednim numerze książce Przemysława Guldy Moi sąsiedzi nie żyją) okazuje się, że gdańskie wydawnictwo Oskar wypuściło w świat coś (mimo wielu tego czegoś usterek) na pewno godnego uwagi, co czyta się i ogląda bez poczucia zażenowania. Mowa tu o najnowszym zbiorze opowiadań Krzysztofa Marii Załuskiego pt. Imigranci. Opowieści nie tylko dla Niemców. W okładkowych dwóch blurbach książkę reklamują… Andrzej Stasiuk i Olga Tokarczuk! „To
75
Recenzje
jedna z najczarniejszych książek jakie zdarzyło mi się przeczy- bliźniaczo podobne pod względem kompozycyjnym: każde na tać” (Stasiuk); „Dobre i bardzo charakterystyczne” (Tokarczuk) przykład kończy podobna koda w stylu: „Śnieg, który leżał jesz– piszą (a pisownia ta jest oryginalna). I te ich pienia i peany nie cze gdzieniegdzie na szczytach gór, przybrał barwę soku z pomasą bynajmniej fałszywe, nie są jakimś promocyjnym naduży- rańczy. Zapowiadała się ciepła noc”. Rozumiem tę przewrotność: ciem, jak to często w przypadku blurbów bywa. Na przeszło po kilkunastu akapitach epatujących czystym okrucieństwem 200 stronach zdołał pomieścić Załuski 45 mikroopowiadań, dać wyciszający wszystko opis przyrody. Ale nie można tego saa każde z nich czyta się bez najmniejszego zniecierpliwienia, mego lub podobnego zabiegu stosować w nieskończoność w każz łatwością wchodząc w całość i później praktycznie bez opa- dym z sąsiadujących ze sobą opowiadań! Albo na przykład fakt, miętania zagłębiając się w niej oraz w mrocznych umysłach ich że fabuła dużej liczby tych opowiadań toczy się we Schwarzwalnietuzinkowych bohaterów, jak ryzykownie czynił to Will Gra- dzie (czy to Dzień Świstaka?); albo zastosowany w wielu miejscach w celach opisowych kolor „stalowo-szary”… Tak właśnie: ham w serialu Hannibal. Działa tu trochę podobny mechanizm, jak w niepokoją- „stalowo-szary”, nie: „stalowoszary” (zakładam zatem, że niebo cych obrazach Michaela Hanekego czy Ulricha Seidla (jeśli już malowane tu było w dwukolorowe pasy: stalowe oraz szare…). Przygotowanie i sposób wydania tej książki to zresztą zupełbrniemy w filmowe porównania), tyle że tak jak tam obnażane są tabu oraz mroczne, wstydliwe czy przykre tajemnice cu- nie inna para kaloszy. Bo niby były tu redakcja i korekta (tak bokierkowej, idyllicznej wręcz na pozór Austrii, tak tu do czynie- wiem stoi w stopce), ale jakoby ich wcale było. I o ile na gros błęnia mamy z Republiką Niemiecką (co zresztą sugeruje nam już dów interpunkcyjnych można by jeszcze od biedy przymknąć sam podtytuł książki). Pełno tu krwawych zbrodni, popełnia- oszklone korekcyjnie (korektorsko?) oko, o tyle takie na przynych zarówno przez rodowitych Niemców, jak i zasiedlających kład „wywarzanie drzwi” albo „nie prawda” już naprawdę nie „ich” kraj różnej maści (!) imigrantów, także tych bezpośrednio uchodzą… Wygląd obwoluty (ilustracja plus zastosowany tytułozza wschodniej granicy… I, co na pewno warte podkreślenia, pi- wy font) to oczywiście rzecz gustu, ale na szczęście redakcja „Fasanie o tych złych imigrantach w Niemczech nie ma tu absolut- bulariów” nie ocenia książek po okładkach. Bo, jak się okazuje, nie żadnego ksenofobicznego nacechowania (taką mam przy- pośród nadsyłanych na nasz adres pozycji wydawniczych manajmniej naiwną nadzieję?), o jakie bardzo łatwo w dzisiejszych łych, mało znanych oficyn – o nieciekawych okładkach właśnie, chwiejnych czasach kryzysów ekonomicznych… Bo źli u Zału- często źle lub wcale niezredagowanych, takich, które ominęły skiego bywają absolutnie wszyscy – i Niemcy, i Polacy, i Rosjanie, czujne oczy korekty – bynajmniej nie za każdym razem trafia i przybysze z Bliskiego Wschodu; każdy z nich nosi w sobie ja- się na wydawniczą katastrofę… kieś pierwotne ziarno czystego zła, i nie ma to niczego wspólneEmilia Walczak go z ekonomią. Załuski sięga tu do rdzenia ludzkiej egzystencji. Wspomniane zło przejawia się u niego nie tylko jako chęć zabijania; mamy w Imigrantach też tematy takie jak: kazirodztwo, nielegalna podziemna aborcja oraz handel – także żywym towarem, przemyt, terroryzm, gwałt (i ogólnie: wszelkiego innego rodzaju pogwałcenia człowieczej godności), choroby i załamania psychiczne, samobójstwo, narkomania, przemoc i pogarda wobec obcych, kłamstwo, oszustwo… Ogólnie rzecz ujmując – wykroczenia przeciw wszystkim możliwym przykazaniom przyzwoitości, poczet wszystkich ludzkich grzechów zaserwowanych czytelnikowi w wersji hard core. Izabela Szolc To z pewnością bardzo mocna lektura, dla niektórych być Śmierć w hotelu Haffner może za mocna (miejscami Załuski może jawić się czytelnikowi jako jakiś okrutnik lubujący się w sadystycznym zadręczawyd. Forma niu go, tego czytelnika, naprawdę okropnymi, makabrycznySzczecin 2015 mi wręcz historiami). Ale na pewno dobrze napisana i zręcznie ułożona w spójną, sensowną całość, stanowiącą swego rodzaju diagnozę środkowoeuropejskiej moralności, wystawioną Zbiór opowiadań Śmierć w hotelu Haf fner Izabeli Szolc chłodnym, lakonicznym językiem (przywołującym na myśl styl Marka Hłaski) zdystansowanego obserwatora „z zewnątrz” liczy zaledwie 169 stron; nie jest to wielkie objętościowo dzie(pisarza emigracyjnego: Polaka w Niemczech). Jednakowoż pod ło, a mimo to lektura tego formatu prozy nie była ani lekka, sam koniec można już odczuwać pewien przesyt – wszystkie te ani przyjemna, ani pobudzająca intelektualnie. Być może nie historie zaczynają zlewać się w jedną, zwłaszcza że są do siebie dysponuję odpowiednimi narzędziami do zbadania tego typu
Nagie, ale nie rozebrane
76
fabularie 1 (10) 2016
Recenzje
literatury i ocenienia jej wartości, które bardzo różnią się od znanych mi wzorców, lecz to wcale nie znaczy, że nie jestem otwarty na propozycje, którymi próbuje zainteresować grono czytelników szczecińskie Wydawnictwo Forma, budując w ten sposób swoją pozycję na rynku. Szolc ma w swoim dorobku powieści, ale i zbiory opowiadań, np. Naga (Wydawnictwo Amea, 2010). Mottem do tej książki jest fragment Dzienników (tom I, 1947−1963) Susan Sontag, który także dotyczy nagości: „Zgadzać się na świat i cieszyć nim – ale tylko nago”. Nie chodzi tutaj o odkrywanie własnej cielesności, lecz o samoświadomość. Ta literatura ma więc charakter intymnego wyznania autorskiego. Czytając, moglibyśmy sądzić, że ukazując relacje kobiet z mężczyznami, Szolc próbuje uporządkować, za pomocą fikcji literackich, własne życie uczuciowe, ujawniając przed czytelnikami skazy miłosne. Poszukiwanie w pamięci zdarzenia, z winy którego to wyjątkowe uczucie utraciło sens, analizowanie, co się stało między parą ludzi w związku, w którym wypaliły się petardy namiętności, stanowią temat interesujący do literackiego opracowania. Szolc pisze w sposób przezroczysty, pamiętnikarski. Dlatego te opowiadania wydają mi się „nagie” w pejoratywnym znaczeniu tego słowa. Uzewnętrznione emocje i ref leksje płynące z opisywanych spotkań, doznań erotycznych nie mają, według mnie, siły oddziaływania literatury przekraczającej granicę prawdy i zmyślenia, wyrazistej, pikantnej, wieloznacznej, po prostu interesującej. Nagość stała się słabością tej prozy. Nawet jeśli bohaterki kobiece w opowiadaniach są zakochane, to wydaje się, że mają poczucie alienacji, która z czasem prowadzi je do choroby depresyjnej, destabilizującej ich osobowość. I to doświadczenie graniczne (odczuwania miłości, a zarazem nieustającej samotności jednostki) Szolc opisuje wiarygodnie. Lecz nie wykorzystuje potencjału tkwiącego w tym emocjonalnym paradoksie, bo zamiast badać meandry psychiki postaci, woli opisywać gry erotyczne między partnerami, które szoku nie wywołują. Spośród dziewięciu opowiadań składających się na zbiór warto wyróżnić trzy, albowiem łatwiej określić, jaki cel przyświecał Szolc, żeby je napisać. Bohaterka Debiutantki, chyba najbardziej tożsama z autorką, ma poczucie, że już od dzieciństwa, kiedy mieszkała w Łodzi (z czym mogę się zgodzić, albowiem mieszkam w tym mieście i też mam czasem wrażenie, że życie tutaj może wpływać źle na psychikę człowieka), jej relacje miłosne z mężczyznami, ze względu na problemy psychiczne, są mocno zachwiane, tak że bliskość istnieje tylko poprzez stosunek seksualny. Niemożliwość spełnienia głębszych potrzeb niż tylko fizjologiczne miałaby wynikać z jakiejś zadry, której przyczynę, niestety, trudno mi wskazać. Nie pomaga zażywanie Xanaxu, rozmowy z psychiatrą, a nawet polskim reżyserem teatralnym, który wystawił z sukcesem Antygonę w Stanach Zjednoczonych (zauważam podobieństwo do Janusza Głowackiego), a teraz uczy ją pisać monodram. Na nic zdaje się to obcowanie z autorytetem pisarskim, mogącym pomóc w zrozumieniu
fabularie 1 (10) 2016
siebie i wypełnieniu pustki emocjonalnej, mającej zmienić jej wrażliwość. Jeszcze bardziej zagubiona wydaje się bohaterka bardziej obszernego opowiadania, Miejsce – trzydziestoletnia Laura, malarka o niespełnionych ambicjach twórczych, która współbycie ze starszym mężem zamienia na przygodne współżycie z jego dwudziestoletnim synem z pierwszego małżeństwa. A więc historia o zdradzie obfitująca w opisy stosunków seksualnych. Seks jawi się tutaj to raz jako forma wolności, to innym razem jako zniewolenie umysłu poprzez ciało. Pomimo tego że romans z kuzynem prowadzi do coraz głębszego rozpadu psychicznego, trudno Laurze zerwać z nim relację, która przełamuje dotychczasowy schemat życia. O trudnościach w prowadzeniu dialogu, w którym obie strony nie rozumieją wzajemnie swoich potrzeb, jest też opowiadanie Łaska. Bohaterami są pięćdziesięcioletnia Marta i znacznie od niej młodszy kochanek, Kosma, pracownik schroniska dla zwierząt, z którego pochodzi jej pies. Ten burzliwy romans, będący niejako transpozycją poprzedniego, pamiętnego związku Marty z dużo starszym mężczyzną, przy którego śmierci była w szpitalu, kończy się rozstaniem. Te historie o zakazanych miłościach opierają się na koncepcie urazowej pamięci, która stanowi psychiczną blokadę dla bohaterek – fizycznie dojrzałych, a jednak nienasyconych emocjonalnie „dziewczynek”. Problem polega jednak na tym, że sens tych opowiadań wyznacza właściwie tylko ich warstwa literalna, a więc sama fabuła. Jeżeli celem pisania Szolc jest obnażanie kobiecych tajemnic, to wydaje się, że musi jeszcze popracować nad techniką rozbierania, aby przykuć nieco bardziej moją uwagę, zaskoczyć mnie jakąś sugestywną frazą, pointą, dopowiedzeniem, narracyjną elipsą. Niestety, żadnego z tych elementów znaczących nie znalazłem w zbiorze Śmierć w hotelu Haf fner. Natomiast wyraźna jest tu powtarzalność wątków miłosnych. Ponadto, przesunięcia semantyczne w schematach fabularnych nie dodają tej prozie dramatyzmu, o jaki chyba chodziło autorce. Po raz kolejny więc Forma decyduje się wydać książkę, której żadne inne większe, bardziej uznane wydawnictwo chyba by nie opublikowało. I wcale nie dlatego, że to proza wysokoartystyczna, a raczej przeciętna, niezapadająca w pamięć. Czytając tę książkę, nie miałem poczucia, że jej pisarstwo zmierza do jakiegoś celu. Dziwi mnie, że nie zauważył tego redaktor. W opowiadaniu Debiutantka Szolc pisze bowiem jednoznacznie: „Boję się swoich książek. Dokąd mnie zaprowadzą? Nie chcę iść”. Chciałbym też zwrócić uwagę na irytujące wady konstrukcyjne książek wydawanych przez Formę. Przede wszystkim pragnę przypomnieć, że tekst ciągły składa się fontem szeryfowym, bo taki czyta się łatwiej. Brakuje w tej publikacji spisu treści. Niepoprawna jest numeracja strony piątej (pierwsza strona po „czwórce tytułowej” to vacat), a także każdej strony szpicowej, to jest strony, na której kolumna tekstu zajmuje mniej niż 2/3. Takie błędy w składzie książek serii Kwadrat Formy nie powinny się zdarzać. Tymoteusz Milas
77
Recenzje
Płynne granice
Wojciech Brzoska W każdym momencie, na przyjście i odejście WBPiCAK Poznań 2015
Fizycznie, na pierwszy rzut oka, wydany w Poznaniu w 2015 roku 97. tom „Biblioteki Poezji Współczesnej” przypomina płytę CD. Przy bliższym poznaniu ta forma zyskuje na znaczeniu, bowiem odsyłacz muzyczny jest bardzo uzasadniony (o czym niebawem). W każdym momencie, na przyjście i odejście Wojciecha Brzoski mieści się w kwadracie nieco większym i nieco grubszym od standardowego digipacka. Słowa (a więc i dźwięki) zapisano na przestrzeni 38 wierszy, które ów tom sobie liczy. Nie licząc muzyki. Czas, związany z ruchem, o czym już w tytule mowa, wydaje się jedną z kategorii kluczowych w książce. Jego wypełnianie, a także tracenie Wojciech Brzoska próbuje uchwycić. Wyłapywaniu chwil towarzyszy zwykle niepokój związany z nietrwałością. Stygnięcie w utworze wosk metaforyzuje ten proces bardzo sugestywnie (ile kapiących chwil / ciszy na tacy ognia, / dnia.). Aby łatwiej się orientować w terenie (i w czasie), podzieliłem sobie tom na różne pory roku, i na kartce (białej jak śnieg) zapisałem zimę, lato, wiosnę i jesień. Klucz dobry jak każdy inny. Brzoska na szyi nosi klucz wiolinowy do wszystkiego / dobrego. (talizman). Ja założyłem pętlę z pór roku. Do każdej przyporządkowałem sobie jego wiersze. Z zabawy w wypisywanie wyszło mi, że jest trochę chłodno. Bo chociaż takie na przykład wakacje latem i ciepłem się zaczęły, to już po chwili słońce gdzieś mi zniknęło i przemarzłem na kość. Temperatura w tomie W każdym momencie… regularnie spada poniżej zera; samo słowo lód z jego wariacjami (np. śnieg czy zmrożony) pojawiają się tak często, że marzanny stoją bezczynne w kącie. Ale to nie przyroda jest odpowiedzialna za anomalie. To relacje człowieka z człowiekiem, które Wojciecha Brzoskę interesują najbardziej, są źródłem tego przenikliwego zimna. W jednym z moich ulubionych wierszy (życzenia) sylwester we dwoje zwiastuje przyjście czasu, w którym dopełni się odejście. Autor Drugiego końca wszystkiego (2010) w swoim nowym tomie doskonale przytrzymuje tę chwilę za rękę, gdy kiełkuje schyłek.
78
Jeszcze nie widać rzeczy, które mają się zdarzyć. Przeczucie budzi jednak lęk przed nieuniknionym. Gdy już wypełni nim czas, 33 strony dalej (nigdzie indziej) wciąż kołyszemy się w sobie, / kiedy wszystko od dawna skończone. Poezja uprawiana na kartach tej książki nie ma jednak nic wspólnego z cierpiętniczym zawodzeniem. Język Brzoski cechuje ascetyczne, mięsiste brzmienie, co powoduje, że poszczególne frazy, a nawet pojedyncze słowa przylepiają się do czytelnika jak świeży druk, który odbija się na palcach. Nosi się to później przez jakiś czas, bo trudno zmyć. Poeta bardzo zręcznie korzysta z figur zaczerpniętych z potoczności z jej elementami, w których codzienność zanurzyła się na dobre. Wciekają one do wierszy na tyle subtelnie, że stają się zupełnie naturalnymi składowymi tekstu (np. w biurze podróży czy w tesco jest wszędzie). Niekiedy odnajdziemy również wycieczki w inne rejony artystycznej aktywności autora. Docieramy w ten oto sposób do muzycznego aspektu W każdym momencie, na przyjście i odejście sygnalizowanym na początku. Aspekt to bardzo ważny, podkreślony zresztą wydrukowaną formułą: „Płyta CD jest integralną częścią książki”. Dołączono bowiem do wydawnictwa srebrny krążek, wkomponowany zgrabnie w okładkę, który zawiera album zespołu Brzoska i Gawroński. (Trochę szkoda, że nosi on osobny tytuł: Słońce, lupa i mrówki, bo jeśli jest „integralną częścią książki”, może nie trzeba tejże spójności zakłócać, że sobie na czepliwość pozwolę). Zawiera osiem utworów muzycznych. Zespół Brzoska i Gawroński debiutował albumem NUNATAK w 2012 roku. Zebrał dobre recenzje i uznanie publiczności. Elektronika, za którą odpowiedzialny jest Dominik Gawroński, świetnie dogaduje się z poezją autora Wierszy podejrzanych. Na obecnym krążku ta rozmowa wypada jeszcze lepiej. Że wymiar muzyczny i liryczny zdecydowano się w jednym wydawnictwie pożenić, uważam za pomysł wyśmienity. Dzięki temu możemy odczuć zarówno śpiewalność, jak i drukowalność tekstów, bowiem większość piosenek (umownie załóżmy, że są to piosenki) wchodzi w skład tomu (z wyjątkiem annie leibovitz fotografuje niebo dla susan sontag i na starcie bez szans na cud). Na płycie słychać również Joannę Matankę (śpiew przejmujący), Wojtka Bubaka (gitara), Mikołaja Trzaskę (klarnet basowy) i Andrzeja Teofila (akordeon). Całość brzmi naprawdę imponująco i pozwolę sobie nie czynić porównań do innych śpiewających poetów, które to porównania mogłyby pojawić się w tym miejscu recenzji. W każdym momencie, na przyjście i odejście wydaje mi się najciekawsze jako rzecz pomiędzy literaturą a muzyką, albo raczej jako pomost pomiędzy jednym i drugim. Oba artystyczne obszary nachodzą na siebie i przenikają się, wzajem dopowiadając i dopełniając. Przekraczanie tych płynnych granic, którego czytelnik/słuchacz może doświadczyć, było dla mnie źródłem dużej radości. Marcin Karnowski
fabularie 1 (10) 2016
Recenzje
Zmierzyć i zważyć życie
kadzie nas na łopatki mój pies dzień powszedni
Motyw psa w tomiku Andrzeja Mestwina Faca – mimo że wieloznaczny – pozostaje mocno utrwalony, w niektórych tekstach jest wręcz jak znak wodny, jedyny pewnik, który niepokoi i jednocześnie wzrusza do łez. Uporządkowana opowieść o egzystencji nieustannie wspierana jest motywem psiej miłości – bezwarunkowej, wiernej, prostej, a zatem i niezawodnej. To paradoks, który bardzo łatwo pojąć, pamiętając, że Rodzaj męski dokonany nie jest przecież tomem wolnym od niepokoju. W utworze Przejrzystość pojawia się wyznanie świadczące Andrzej Mestwin Fac Rodzaj męski dokonany o zwykłych, aczkolwiek uciążliwych zmaganiach z codzienOficyna Wydawnicza Tysiąclecia nością, o trudach i niepewności, która za nic nie chce opuścić człowieka:
Gdańsk 2015
Współczesne wiersze aksjologiczne nie istnieją. Nikt ich nie pisze, nie wygrywają konkursów, slamów, nie mieszczą się w kręgu zainteresowań festiwalowych dyskusji o literaturze. Krótko mówiąc, zmieniła się poetyka i nikt nie pisze wierszy aksjologicznych wprost. Po prostu nie wypada. Rodzaj męski dokonany Andrzeja Mestwina Faca pozwala na szczęście zaprzeczyć temu twierdzeniu. Trzecia książka gdańskiego autora przynosi zaskakujące rozwiązania tematyczne. Zbiór 43 tekstów oscyluje wokół egzystencjalnego niepokoju, nabytej i nabywanej dojrzałości, nie stawia wielu pytań, raczej oswaja ze specyficzną ref leksją. Sam tytuł zbioru wierszy definiuje całość jako dokonaną pełnię, skończoność, podkreśla jej kompletny i ukształtowany charakter. Mamy do czynienia z wierszami o charakterze wspomnieniowym (Poranny, Gdańsk, Bez płaczu) i ref leksyjnym (Czasami mówią starość nie radość, Ranek chce przejść ciemność dzwoni, Tu się żyje jak umiera sam nie wiem, Ja-Adam). Jednocześnie pojawia się ważna interpretacyjnie figura psa, symbol, który będzie powracał w wielu tekstach. W Rodzaju męskim dokonanym mowa bowiem o różnych literackich realizacjach psa. Jest on wiernym przyjacielem, przewodnikiem, aniołem stróżem, wreszcie częścią codzienności, tej zwyczajnej, o której nieraz mówimy, że jest tylko szara, jak w wierszu Mój pies dzień powszedni: rośnie na moich oczach z kości w kość niepodobny kiedy potrzeba da sygnał wyliże nas z problemów dobrze mu patrzy nie kłamie w oczach ma prośbę pragnie wyprowadza nie w porę czasami tak dla śmiechu
fabularie 1 (10) 2016
z rana ból kręgosłupa ścięty wierzchołek drzew na końcu języka brak słów (…) godziny przechodzą przez ręce w stadzie ledwo wytrzymuję w nocy myślałem zwariuję
Poetycka dojrzałość Faca ujawnia się m.in. poprzez zachowanie równowagi pomiędzy wyobraźnią, szczerością wyznania, odwagą i pokorą osoby mówiącej w wierszach. Książka urzeka dokładnie wyważonymi proporcjami obrazowania, konfesyjnym charakterem tekstów, które są zarazem pozbawione patosu, nienadmuchane pozorami wszechwiedzy czy mętnym moralizowaniem. Prostota i szczerość zdumiewa w tekście Pieski wiersz: (…) czemu warczy gryząc sny wyprowadza nas w pułapki (…) serce starczy za wyprawkę bije krew znikają ślady potem w pustych kojców miejscach ssiemy swoje przeznaczenia bóg przybiegnie śmierć nadejdzie
Wydaje się, że niekiedy poetyka Rodzaju męskiego dokonanego staje się bardzo bliska utworom Zbigniewa Herberta. To nieodparte wrażenie narasta wraz z lekturą całości tomu, odzierającego świat aż do kości, przenikliwego i rozdzierającego niekiedy bolesnymi prawdami. Niewiele komentarza potrzeba zatem również do przejmującego wiersza Mój anioł jest z tego świata:
79
Recenzje
drapie się pod skrzydłem szuka czegoś lepszego może nawet nieba rano idzie krok w krok przez cały dzień pamięta chroni od złego liże uspokaja gdy trzeba modli się za mnie wstawia mój anioł z tego świata bez dobrego i złego tuli się gryzie szczeka
Autor pisze wprost o cierpieniu, przemijaniu, strachu, starzeniu się, o miłości, związkach, słabościach naszej natury, emocjach, gdy ledwo potrafimy nad nimi zapanować. Poeta nie waha się mieć wątpliwości, jak gdyby od początku do końca głośno i z przekąsem zastanawiał się nad wagą imponderabiliów, jednocześnie zadziornie przekomarzając się z czytelnikiem. Czytając Rodzaj męski dokonany, nie można stwierdzić, by autor zamierzał ukazać perspektywę wyłącznie męską. Jest to zatem kolejny prztyczek w nos, po którym otrzymujemy proste, uniwersalne ujęcie świata, w którym nie forsuje się ani nie deprecjonuje kobiecości bądź męskości. Książka poetycka Andrzeja Mestwina Faca jest tomem kompletnym, zdecydowanym, śmiało obnażającym wady egzystencji. Śmiało i słusznie. Karolina Sałdecka-Kielak
Czarna skrzynka dramatów
Transfer! Teksty dla teatru antologia pod red. J. Krakowskiej Wydawnictwo Krytyki Politycznej Warszawa 2015
Transfer! Teksty dla teatru spełnia podstawowy wymóg dobrej antologii – mimo różnorodności tekstowej i stylistycznej, wciąż obecna jest główna oś konceptualna. W tym przypadku chodzi
80
o spowiedź mitów kulturowych i społecznych. Wyznają one czytelnikowi wszystkie swoje grzechy. Twórcy tekstów dramatycznych – również odbiorcy – nie udzielają rozgrzeszenia ze względu na obecność największego przewinienia, czyli moralnego zwyrodnienia. Stąd żałobny wydźwięk konfesji historycznej. Niektóre z tekstów w antologii (III Furie, Casablanca, Łysek z pokładu Idy) to dowody na istnienie we współczesnej sztuce kanibalizmu kulturowego. Kanibalistyczna metaforyka odwołuje się do tendencji ideowej konsumpcji tekstu źródłowego. Najbardziej pożądanymi składnikami odżywczymi dla nowego tekstu są dekonstrukcje wszystkich mitów. Popkulturowe oraz tradycyjne symbole same zaczynają funkcjonować w przestrzeni życia po życiu, gdyż teatralne praktyki kanibalizmu kulturowego pozwalają na wtórną egzystencję upadłych i skostniałych mitów kultury. Jednak zawsze są to mity-widma, które paradoksalnie odrealniają naturalistyczną rzeczywistość w spektaklu. Relacja między nimi a bohaterami najczęściej kończy się opętaniem przez pewną ideę, tragicznym szaleństwem. Lektura Casablanki pod kątem funkcjonowania właśnie fantazmatycznych mitów i symbolów przynosi wiele myśli na temat eschatologii teatralnej i kulturowej. Mity popkulturowe, np. w Casablance, często jednak są służebne wobec ogromnej narracji historycznej. To właśnie ona jest głównym bohaterem lub podmiotem porządkującym treść kolejnych tekstów. Historyczność – również jako ponadosobowy i pozaczasowy zbiór mitów (często zwyrodniałych, lecz odciskających piętno) – jest dla twórców nowej dramaturgii surowym procesem egzystencjalnym, ponieważ akt ingerencji historii w rzeczywistości nie pozostawia żadnego bohatera w stanie nietkniętym. Intuicyjnie wyczuwalna jest energia potencjalnej historiozofii, która patronuje twórcom w tej antologii. Mam na myśli fakt, że przesiedleńcy z Transferu!, kalekie dziecko z III Furii są ofiarami największej niesprawiedliwości politycznej i dziejowej (kaleka z tekstu Magdy Fertacz i Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk jest genetyczną zemstą na rodzinie), jednak właśnie poprzez takie przedmiotowe uczestniczenie w wielkiej narracji historycznej postaci spektaklów można mówić o jedynym przejawie egalitaryzmu. Jednak to wszystko zostało zanurzone w ironii. O nowym projektowaniu historyczności w scenariuszach teatralnych świadczy częste użycie metodologii postkolonialnej. W ten sposób podejmuje się opisania historii z punktu widzenia grup, które były wykluczone z dyskursu władzy. Takiej „feminizacji dziejów” patronuje Henryka Krzywonos – polska działacza opozycji w okresie PRL, słynna motorniczy, która oznajmiła, że ten tramwaj dalej nie pojedzie. Próba odzyskania kobiecej sfery symbolicznej w narracji historycznej to główna problematyka większości tekstów zawartych w antologii, np. Zrozumieć H. Pawła Palcata, Jak nie teraz, to kiedy, jak nie my, to kto? autorstwa Małgorzaty Głuchowskiej i Justyny Lipko-Koniecznej, III Furie. Kreacja nowego symbolu feministycznej rewolucji w dyskursie władzy – chociażby inspirowanie się biografią Henryki Krzywonos – oraz posługiwanie się
fabularie 1 (10) 2016
Recenzje
mitami zwyrodniałymi, patologicznie przebrzmiałymi ideą konserwatywną poprzednich wieków (dlatego nie mogą dopasować się do wymogów nowoczesności) to dwie strony procesu twórczego współczesnych dramaturgów. Tylko konfrontacja tych wzajemnych opozycji może wyzwolić potencjał zmiany męskiego dyskursu w rozmawianiu o dziejach narodu polskiego. Dlatego Krzywonos jest wręcz sakralizowaną postacią, a wszystkie inne bohaterki, które są matkami, są groteskowo wynaturzone – skupione na biologicznej produkcji młodocianych bohaterów Polski, którzy jednak mają zupełnie inne plany i marzenia. Właśnie wojna (lub czasy państwowej niewoli) jest freudowskim uświęceniem kultury patriarchalnej, legitymizowaniem kultury męskiej w obliczu kryzysu. Wszystkie drobne narracje kobiet w scenariuszach są szalenie ważne, ponieważ tworzą wyłom w monolitycznej strukturze męskiego dyskursu historycznego. Bitwa warszawska 1920 Pawła Demirskiego to tekst wypełniony wojennym brutalizmem językowym, którym posługują się głównie postaci kobiece. Ten dysonans wywołany zanurzeniem subtelności natury kobiecej w szorstkość wojennej mowy potocznej ma pomóc odzyskać język i historię. Dramat staje się płaszczyzną, przez którą filozofia odzyskiwania, czyli feminizm, dokonuje przeobrażenia angielskiego his-tory w her-story. Feminizm – w różnym stopniu – jest widoczny niemal w każdym scenariuszu. Najczęściej wykorzystuje się go jako narzędzie do przeprowadzenia pewnych zmian. Nawet ostatnie momenty części pierwszej w III Furiach, inspirowane Dzidzią Sylwii Chutnik, można potraktować jako pewien ślad myślenia feministycznego. W tym fragmencie utworu Fertacz i Sikorskiej-Miszczuk kalekie dziecko – jako przedstawiciel odmieńców, wykluczonych, nieuczestniczących w wielkiej narracji dziejowej – zostaje wyświęcona na ołtarzu (oczywiście groteskowo). Właśnie ten moment utworu jest chyba alegorią wszystkich działań feminizujących historię w całej antologii wydanej przez Krytykę Polityczną. Wybrzmiewa tutaj myśl J. Lacana, że to wcale nie anatomia (córka bohaterki jest przecież pozbawiona wszystkich kończyn), ale miejsce w porządku symbolicznym (obecność kaleki na ołtarzu kościelnym) decyduje o znaczeniu kobiety. Ta polityka „postcielesna” i „postseksualna” zrywają z pewnymi mitami na temat kobiecości. Tragiczna destrukcja starej tożsamości musi się dokonać, by wyzwolić pierwiastek konstrukcyjny – istotny, by móc kreować her-tory. Patronką takiej transgresji jest Maria Komornicka (młodopolska poetka, która w 1907 przeobraziła się w Piotra Odmieńca Własta), której biografia i twórczość została wykorzystana w utworze Bartosza Frąckowiaka i Weroniki Szczawińskiej – Komornicka. Biografia pozorna. Każda postać każdego tekstu jest skażona, wybrakowana, naznaczona okrutnym piętnem tragizmu codziennych ruchów. Lekturę antologii Transfer! można porównać z kontemplacją katalogu jednostek uciśnionych, pominiętych, wykluczonych, alienowanych. Przestrzenią, w której umieszcza się niebezpieczne osoby (przedstawicieli szeroko rozumianej Inności), staje się teatr. To właśnie tam dokonuje się transfiguracja ofiar w katów,
fabularie 1 (10) 2016
wykluczonych w podziwianych, kobiet w mężczyzn, obcych w „naszych”. Taka karnawalizacja życia społecznego na scenie jest czymś chwilowym, nie może być wieczna, gdyż postaci niemal wszystkich spektakli determinowane są nie przez myśl, lecz przez zmienny i gwałtowny impuls. Sceniczność polega na powolnej autokreacji, łataniu dziur w tożsamości powstałych wskutek przymusowej asymilacji społecznej. Dlatego teksty teatralne można interpretować jako literacki eksperyment – co się dzieje, gdy ofiary tracą swoją pozycję i zamieniają się w swoich katów. Nikt nie jest pozbawiony skaz – nawet ofiary (uniknięto gloryfikacji i jednostronności) stają się jednostkami amoralnymi. Dlatego bezzasadne jest jakiekolwiek sądzenie i ocenianie – sprawiedliwy sąd doprowadziłby do negacji całego istnienia. Ich życia od początku były karą śmierci – wypowiedź jednego z bohaterów Sprawy Gorgonowej najpełniej obrazuje egzystencję wykluczonych i Innych. Dlatego lektura antologii Transfer! Teksty dla teatru to ćwiczenia z empatii. Zalecanej zarówno „naszym”, jak i Innym. Michał Trusewicz
Lekcje dobrego pisania
Steven Pinker Piękny styl. Przewodnik człowieka myślącego po sztuce pisania XXI wieku Smak Słowa Sopot 2016
Możemy ubolewać nad jakością stylu pisanego, winić za jego pogorszenie internet i natychmiastową komunikację. Z drugiej strony, nigdy tak dużo nie czytaliśmy i nie pisaliśmy. W zalewie blogów, portali i e-maili wydaje się, że liczy się jedynie szybkość komunikatu, a nie jego jakość. Tymczasem Steven Pinker, językoznawca i kognitywista z Uniwersytetu Harvarda, przekonuje, że dobre pisarstwo wciąż jest umiejętnością kluczową i strategiczną. Piękny styl to znakomita lektura dla osób, dla których pisanie jest częścią pracy – od studentów, naukowców, dziennikarzy i blogerów, po pracowników korporacji i prawników poszukujących lekarstwa na zawodowy żargon. Sukces w znacznej mierze zależy od komunikacji, a ponieważ żyjemy w epoce niespodziewanego powrotu pisma, podręcznik Stevena Pinkera – będący zarazem wykładnią zasad dobrego
81
Recenzje
stylu, jak i jego przykładem – może być znakomitym punktem W swojej książce Steven Pinker przekonuje, że zasady graodniesienia. matyczne czy składnia nie są niczym strasznym, a mogą tylko Wszystkich tych, którzy z uporem maniaka powtarzają, że pomóc w tworzeniu dobrych tekstów. Chcąc oswoić czytelninie chcą, nie lubią i nie potrafią dobrze pisać (niektórzy doda- ka z tymi pojęciami, autor Pięknego stylu stosuje bliskie interją jeszcze, że nie będą), Steven Pinker uspokaja stwierdzeniem, nautom i osobom mobilnym porównania. Język to „internetoże pisanie nie jest umiejętnością wrodzoną ani naturalną dla wy serwis wiki – jest sumą wysiłków milionów użytkowników, człowieka. Nabywamy ją szkole, ale warto pracować nad nią posługujących się nim w mowie i w piśmie”, zaś gramatyka to przez całe życie. A dlaczego właściwie mielibyśmy chcieć wró- „pierwsza aplikacja do dzielenia się rożnymi treściami”. Pinker cić na lekcje dobrego pisania? Steven Pinker podaje trzy głów- przypomina także o roli składni. Rozrysowuje zdania w formie ne powody. Po pierwsze, aby dotrzeć ze swoim przekazem do od- drzew, by móc się przekonać, skąd pochodzą niejasności, i pobiorców, zaangażować i skutecznie pobudzić ich wyobraźnię. Po kazuje, jak dążyć do równowagi i przełożyć myśli na klarowny drugie, aby wzbudzić zaufanie osób, które jeszcze nie znają nas ciąg słów. Zdaniem autora Pięknego stylu należy mieć w pamięosobiście (czy będzie to artykuł, wpis na portalu randkowym, ci drzewo składniowe pisząc tekst i myśleć o tym, w jaki sposób czy list motywacyjny). Wreszcie, szlachetny styl pisania czyni słowa są pogrupowane we frazy. W kolejnej części książki dowiadujemy się o składaniu w całość akapitów tak, by następujące po świat piękniejszym i lepszym. Piękny styl to u Pinkera styl klasyczny, prezentowany sobie kolejno zdania tworzyły logiczną i spójną całość. Są to rady jako ideał, do którego powinni dążyć współcześni autorzy. Jest w rodzaju: „najpierw temat, potem komentarz”, „najpierw to, co proponowany jako lek na nieklarowną prozę i złe nawyki pi- znane, potem to, co nowe”, czy „najpierw to, co lekkie, potem to, szących. Autor dostrzega coś, czego inni jeszcze nie zauważy- co ciężkie”. Wielką zaletą książki jest obfitość przykładów doli, i kieruje spojrzenie czytelnika na daną sprawę. Ważne jest brego i słabego stylu, a także pokazanie, jak zmodyfikować daną takie przedstawienie danego zagadnienia, by odbiorca mógł je frazę, by była zrozumiała i prawidłowo skonstruowana. Widzisobie łatwo wyobrazić. Kluczowy jest wzrok – Pinker jako ko- my błędy stylu na przykładach, widzimy też, jak ich unikać. Niektóre z zaleceń Pinkera mogą się wydawać naiwne, jak na gnitywista przybliża nam tajniki procesów poznawczych czytelnika, który myśli w znacznej mierze obrazami. Dobre pisar- przykład: wróć do swojego tekstu po kilku dniach, i zobacz, co jest stwo to nie suchy zlepek pojęć, przez które mozolnie przedziera niejasne, albo daj do przeczytania swój tekst koledze lub komuś się odbiorca tekstu. „Pisarz musi podtrzymywać wrażenie, że z rodziny i zapytaj, czy zrozumieli. Inny przykład to przeczytanie jego pisarstwo jest oknem wychodzącym na scenę, a nie tylko tekstu na głos celem sprawdzenia, czy nie potkniemy się o włazbiorem słów”. Dobre pisarstwo sprawia, że czytelnik zatrzy- sną składnię. Prawdziwą gratką dla polskiego czytelnika może muje się i wyczarowuje w głowie obraz, i wcale nie służą temu jednak okazać się pozostawiony w języku oryginału ze względu wyświechtane epitety typu „słodka” czy „niezwykły”. Jednocze- na specyfikę angielskiej gramatyki rozdział „Telling rights from śnie, pisanie wizualne nie musi dotyczyć jedynie wydarzeń na- wrong”. Proza Pinkera w oryginale brzmi lepiej niż w tłumaczemacalnych. Nawet ujmując w słowa teorię światów równole- niu, wyczuwalna jest swada i poczucie humoru autora, jednoczegłych, można odwoływać się do tego, co znane. Dodatkowo, styl śnie podawane wskazówki dotyczące właściwego użycia form klasyczny jest konwersacyjny, bliski naturalnej rozmowie, stąd gramatycznych i słownictwa języka angielskiego mogą być pogorący sprzeciw autora wobec nadużywania skomplikowanych mocne osobom, które na co dzień używają go w swej pracy. terminów, żargonu, które niepotrzebnie budują mur między piPodsumowując, Piękny styl Stevena Pinkera jest znakomiszącym a czytającym. Pinker wyśmiewa nadmierne użycie abs- tą wykładnią zasad pisania dobrych, świeżych i rzetelnych tektrakcyjnych pojęć, takich jak: koncepcja, kontekst, proces, ten- stów i zarazem jego przykładem. Autor jako psycholog i kognidencja, model. „Czy rozpoznałbyś «poziom» albo «perspektywę», tywista nawołuje, by pamiętać o czytelniku i podsuwać mu gdybyś spotkał je na ulicy?” – pyta. Przy dobrym stylu klasycz- obrazy zamiast słów, otwierając przed nim nowe światy. Pinnym autor i czytelnik są sobie równi. Odbiorca nie może czuć ker w swoim stosunku do języka zachowuje równowagę i otwarsię jak głupiec czy być onieśmielony przesyconą abstrakcyjny- tość – nie jest ani zwolennikiem szkoły purystów, ani liberałów mi teoriami i pojęciami prozą. Ma wiedzieć, o czym jest tekst, („anything goes”). Zachęca, by obserwować, co użytkownipo co został napisany, i móc wizualizować sobie przedstawio- cy robią z językiem, ale też przestrzegać pewnych zasad, które ny temat. W stylu klasycznym bariery poznania między czy- świadczą o świadomości i staranności. Tylko wtedy będziemy telnikiem a autorem są zniesione. Pinker nazywa ten sztucz- przekonywujący w naszym przekazie pisemnym. Któż bowiem nie tworzony mur „klątwą wiedzy” – niemożność wczucia się uwierzy w wiarygodności idei i konkluzji zawartych w niejaprzez autora w sytuację czytelnika i wyobrażenie sobie, co on snym i pełnym błędów tekście? Dobre pisarstwo nie może być wie na dany temat w taki sposób, by zejść do jego poziomu z kla- też zawiłe i napuszone, przeciwnie, ma być odkrywczą i partrownym i nieprzesyconym żargonem i terminologią specjali- nerską konwersacją autora z czytelnikiem. styczną tekstem. Agnieszka Dąbrowska
82
fabularie 1 (10) 2016
Recenzje
Kobieca zabawa w głowie
Grzegorz Uzdański Wakacje wyd. W.A.B. Warszawa 2016
Lato, Kujawy. Matka i córka wybierają się w podróż. Chcą miło spędzić czas i odszukać utraconą nić porozumienia. Pretekstem do ich wyjazdu Grzegorz Uzdański czyni nierozwikłane rodzinne tajemnice i pytania, które przez lata pozostały bez odpowiedzi. W jego debiutanckiej powieści Wakacje na pierwszy plan wybija się znakomicie uchwycona niełatwa relacja dwóch kobiet. Nazwisko Uzdańskiego z pewnością jest znane miłośnikom facebookowej strony „Nowe wiersze sławnych poetów”. Autor daje tam upust swojej kreatywności – zamieszcza teksty napisane w stylistyce charakterystycznej dla danego twórcy i epoki literackiej, którą ten reprezentował (przekrój jest bardzo duży – od renesansu, przez romantyzm, do współczesności), podejmujące jednak tematy znane ludziom XXI wieku. Powstałe w ten sposób teksty prezentują nową jakość oraz świadczą o szerokiej wiedzy i talencie piszącego, jak np. „poszatkowany” wiersz Mirona Białoszewskiego o przerwaniu transmisji w internecie. Tę pomysłowość Grzegorz Uzdański przenosi na grunt Wakacji. Autor decyduje się stworzyć w powieści tylko dwie główne postaci. Matka, Marta, jest polonistką z dużym doświadczeniem i równie dużym zmęczeniem swoją pracą. Jej dwudziestokilkuletnia córka Justyna w tej samej szkole uczy angielskiego. Obie z trudnymi charakterami, obie znerwicowane, wciąż prowadzą wewnętrzną walkę, która skutkuje brakiem porozumienia. Ich wyjazd do wsi zamieszkanej przez zmarłą niedawno babcię, Polkę pochodzenia niemieckiego i ewangeliczkę, ma naprowadzić je na tropy historii rodzinnej, o której tak naprawdę niewiele wiedzą. Uzdański rezygnuje z obecności narratora – ocenę bohaterek pozostawia czytelnikowi, nic mu nie sugerując. Stawia na dialogi bez zbędnych opisów i na technikę strumienia świadomości, która najlepiej pozwala odczytać życie wewnętrzne postaci. Nic nie jest powiedziane wprost, o przeszłości bohaterek dowiadujemy się między wierszami, tak samo o ich stanie obecnym. Ta ciągła zabawa w głowie świetnie oddaje charaktery kobiet: Justyny, fanki komiksów o wielkiej fantazji (przezabawna
fabularie 1 (10) 2016
wizja zaprowadzenia porządku w dawnym kościele ewangelickim, a obecnie sklepie sieci Groszek), nieustannie zaklinającej rzeczywistość i zgorzkniałej życiem Marty, która dla córki chce jak najlepiej, tylko jakoś nie wychodzi. Wielką zaletą książki jest błyskotliwy humor. Długo można by wymieniać: żartobliwe nawiązanie do uwag na marginesach lektur wydawnictwa Greg, pierwsza od kilku dni styczność z internetem Justyny czy f luorescencyjny krzyż w pensjonacie zamieszkiwanym przez bohaterki to tylko kilka przykładów udanych scen. Do tego wplecione cytaty z tekstów kultury wysokiej i popularnej sprawiają, że Wakacje czyta się z dużą przyjemnością. Agnieszka Domańska
Zabawa w opowiadanie
Jarek Westermark Opowiadania, które napisałem wyd. Nisza Warszawa 2015
Nową serię „Opowiadać dalej” wydawnictwa Nisza otwiera debiutancka książka Jarka Westermarka (ur. w 1985). Składa się na nią 11 opowiadań, które wydają się mieć jedną wspólną cechę: radość tworzenia fikcji. Autor nie pisze co prawda jeszcze jak Jorge Luis Borges, John Barth czy Jarosław Iwaszkiewicz, ale niewątpliwie czyta się to przyjemnie i ma się poczucie, że warsztat literacki, jaki teraz posiada, przyniesie mu jeszcze owoce w prozie o większej objętości. Już teraz jednak są to udane próby pisania prozą, ćwiczenia narracyjne. Jeśli można stwierdzić na tym etapie drogi pisarskiej, jaka myśl przyświecała autorowi, gdy pisał, to wydaje się, że chodziło mu przede wszystkim o to, aby zainteresować czytelnika historiami przełamującymi ramy, konwencje literackie, do których przywykliśmy. Czytając je, miałem wrażenie, że Westermark przede wszystkim dobrze się bawił układając swoje dowcipne i pełne fantastycznych postaci i zdarzeń nowele. A to o ptasim detektywie próbującym rozwiązać sprawę zagadkowego morderstwa kawki z Pola Mokotowskiego; a to o truposzu, który zginął w wyniku nieszczęśliwego przypadku i próbuje przemówić do rozumu dębowi, który nie chce wierzyć, że nie przestał być człowiekiem po śmierci; a to o elektronicznych
83
Recenzje kotach zabawkach, które zawładnęły wyobraźnią rozpieszczonej przez rodziców dziewczynki; i inne tego typu udane utwory. Westermark ma duże pojęcie o konstruowaniu opowieści o skomplikowanej, szkatułkowej kompozycji oraz intrygujących postaci na granicy świata duchów i ludzi. Oprócz kreacji literackich są też tam historie autobiograficzne, w których autor pokazuje, że potrafi śmiać się nie tylko z fikcyjnych postaci, ale i z własnych słabości. Muszę przyznać, że rzadko czytanie sprawia mi taką czystą frajdę, pomimo że w historii nie mam poczucia niedosytu, iż nie mogę przeanalizować i zinterpretować tekstu, doszukując się w jego warstwach sensów, których nikt wcześniej nie odkrył. I bez tego wielkiego ładunku intelektualnego opowiadania Westermarka po prostu mi się podobały. Wydaje się on wyjątkowym kawalarzem, a od takiej osoby nie oczekujemy niczego innego jak tylko tego, żeby opowiedział historię, która będzie śmieszna i nieco ref leksyjna. We mnie wywołały one przede wszystkim śmiech i zaskoczenie. Opowiadania można podzielić na te pisane w konwencji fantastycznej i realistycznej. Ciekawsze są dla mnie te pierwsze, być może dlatego, że autor ma większe pole do działania i bardziej może kreować świat przedstawiony, wprowadzać do niego niepasujące elementy i wówczas zdarzenia nie zmierzają do jakiejś pointy. Natomiast w tych najkrótszych opowiadaniach ze zbioru – mikroopowiadaniach realistycznych, które
sprowadzają się tylko do opisu tragikomicznej sytuacji, jaka mogła mieć miejsce – brakuje mi syntezy, zakończenia. Książka Jarka Westermarka zdobyła pierwszą nagrodę w konkursie na pracę literacką w ramach studiów podyplomowych „Szkoła Mistrzów. Studia technik pisarskich i prezentacji tekstu literackiego” na Uniwersytecie Warszawskim. Do tej pory byłem sceptycznie nastawiony do kursów kreatywnego pisania, bo większość wybitnych pisarzy to ludzie, którzy sami kształtowali swój talent, poszukiwali odpowiedniego języka, formy dla opowiedzenia swoich historii i osiągnęli w swoim pisarstwie pewien poziom dzięki niezwykłej pracowitości i indywidualnym predyspozycjom umysłowym. I nadal nie zmieniam zdania, że mogą z takich kierunków wyjść sami artyści, po lekturze opowiadań, które mógł napisać tylko ktoś tak utalentowany jak Jarek Westermark, jestem pewien, że ma on już wszechstronny warsztat pisarski i co może ważniejsze – czerpie radość z tworzenia literatury. A co się do tego przyczyniło? To nie takie istotne. Ważne, że ujawnił swój twórczy potencjał i jeżeli tylko będzie faktycznie „opowiadał dalej” w prozie, w zgodzie ze swoimi coraz bardziej rosnącymi ambicjami i umiejętnościami, to może nowe rzesze czytelników, bez względu na upodobania literackie, będą przyglądać się z większym zainteresowaniem młodym debiutującym autorom w wydawnictwie Nisza. Tymoteusz Milas
Notki Wojciech Albiński – autor zbiorów opowiadań (Przekąski – Zakąski, 2012 i Oświęcimki, 2015), graficznego poradnika Jak czuć sie dobrze, gdy cię wywalą (bo że to się stanie, to pewne) (2014), krytyk sztuki, bibliotekarz. Kiedyś reklamiarz. AmbasaDaDa – rocznik 1978. Jest autorem ponad 800 kolaży oraz asamblaży tworzonych metodą tradycyjną, pasjonatem sztuki dadaistycznej i surrealistycznej, dla którego technika kolażu jest od 12 lat najlepszym środkiem ekspresji oraz pasją, bez której nie wyobraża sobie życia. Pozostaje wierny tradycyjnym środkom, tworząc przy użyciu nożyc, kleju i papierowych elementów. Jego prace można znaleźć m.in. na ambasadada.digart.pl. Anna Augustyniak – dziennikarka, realizatorka reportaży, redaktorka wydania telewizyjnych programów dokumentalnych. Ukończyła polonistykę na UW, WSD im. M. Wańkowicza i studia doktoranckie w IBL PAN. Autorka książek: Hrabia, literat, dandys. Rzecz o Antonim Sobańskim (2009), Kochałam, kiedy odeszła (2013) oraz Bez ciebie (2014). Wiersze drukowała m.in. w „Odrze”, „Zeszytach
84
Literackich”, „Twórczości”, „Akcencie”, „Więzi”, „Opcjach”, „Frazie”, „Zeszytach Poetyckich” oraz londyńskich „Ekspresjach”, serbskiej „Gradinie”, Politici” i „Koraci”, tureckim „Bachibouzouck”, rumuńskim kwartalniku „Poezia” i po rosyjsku w „Поэтическом глобусe”. Mieszka w Warszawie. Katarzyna Bogdańska – ilustratorka. Mieszka i pracuje w Warszawie. WWW: katarzynabogdanska.blogspot.com. Tomasz Bohajedyn – artykuły o sztuce publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Przekroju”, „Le Monde diplomatique”, „Ricie Baum” i „eleWatorze”. Jest stałym współpracownikiem i rysownikiem „Le Monde diplomatique”, a grafiki publikował m.in. w „Wysokich Obcasach”, „Dużym Formacie”, „ART-eonie”, „Midraszu” i „Ricie Baum”. Agnieszka Budnik – studentka filologii polskiej w ramach MISHiS na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Zajmuje się głównie antropologią literatury i współczesną literaturą polską. Animatorka kultury, krytyczna literacka, redaktorka i recenzentka w Fundacji Kultury Akademickiej w Poznaniu.
Agnieszka Czoska – rocznik 1986. Doktorantka poznańskiej kognitywistyki, zajmuje się psycholingwistyką. Naukowo zajmuje się metatekstem i przetwarzaniem tekstu, współpracuje z fonetykami i gestologami, lubi statystykę. Dużo i eklektycznie czyta, mało recenzuje. Jej ulubione książki to m.in. Mistrz i Małgorzata Bułhakowa, Ghost in the shell Shirow, Woroszyłowgrad Żadana i Małe lisy Bargielskiej. Agnieszka Dąbrowska – absolwentka filologii hiszpańskiej i francuskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim, obie o specjalności literackiej. Z uwagą śledzi nowości wydawnicze w Polsce i na świecie. Recenzowała dla miesięcznika „Kontrast”, prowadzi bloga literackiego lekturyiinnepodroze.wordpress.com. Monika Dekowska – doktor psychologii, psychoterapeutka, malarka i designerka. Interesuje się funkcjonowaniem ludzkiego mózgu oraz relacjami między nauką a wiarą. W wolnych chwilach tworzy autorską biżuterię i ilustracje dla dzieci. Jej malarstwo doczekało się kilkunastu wystaw indywidualnych. Szczęśliwa posiadaczka kota Kajetana.
fabularie 1 (10) 2016
Notki Agnieszka Domańska – rocznik 1991. Absolwentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Gdańskim. Publikuje w Internetowym Magazynie „Teatralia” i na ogólnopolskim portalu Miasto Kultury. Odgraża się, że kiedyś napisze książkę. Łukasz Drobnik – rocznik 1982. Autor minipowieści Nocturine i Cunninghamella wydanych w jednym tomie w 2011 roku (Forma) oraz krótszych form publikowanych m.in. w „Lampie”, „Ricie Baum”, „Dwutygodniku”, „Dodatku Literackim”, zbiorze 2014. Antologia współczesnych polskich opowiadań (Forma) oraz brytyjskim piśmie „Lighthouse”. Karolina Dzimira-Zarzycka – rocznik 1992. Absolwentka historii sztuki i polonistyki na UWr (studia licencjackie). Obecnie przygotowuje pracę magisterską na temat wizerunku kobiety w polskiej kulturze wizualnej w kontekście powstania styczniowego. Victor Ficnerski – urodzony w Berlinie w 1990 roku. Matura we Wrocławiu. Dwa podejścia na Wydziale Nauk Społecznych, kierunek – filozofia. Praca na licznych stanowiskach. Publikacja w 18. numerze „Wyspy”. Podróże: Berlin, Australia, Nowa Zelandia, Tanger, Prowansja. Obecnie mieszka pod Wrocławiem. Filip Fierek – student MISH na UJ. Lubi kino Béli Tarra, obrazy Francisa Bacona i prozę Brunona Schulza. Zdarza mu się publikować w „Popmodernie”, „artPapierze”, „Ha!arcie” i „Poboczach”. Marek Grzywacz – rocznik 1986. Mieszkaniec Józefowa k. Otwocka, absolwent politologii. Literacko debiutował w magazynie „Fantastyka: Wydanie Specjalne” w 2010 roku. Z „Nową Fantastyką” związał się na dłużej jako publicysta. Na polu literatury niegatunkowej jego największym dokonaniem pozostaje wyróżnienie w 1. edycji ogólnopolskiego konkursu „Otwartym Tekstem” i publikacja opowiadania w magazynie literackim „Chimera”. Zajmuje się publicystyką, redagowaniem, tłumaczeniami. Marcin Karnowski – poeta, prozaik, perkusista, bibliotekarz, animator kultury. Publikował m.in. w pismach „FA-art”, „Ha!art”, „Korespondencja z ojcem”. Współautor pokonkursowej publikacji Pisz do Pilcha (Warszawa 2005). Wydał książki: Notatki z podróży (Bydgoszcz 2011), Brudna forma – wspólnie z Radkiem Drwęckim (Bydgoszcz 2013) i Przerzutka (Bydgoszcz 2015). Nagrał kilkanaście płyt, zagrał
fabularie 1 (10) 2016
ponad sto koncertów w Polsce, Norwegii, na Islandii, w Niemczech, na Słowacji, we Włoszech, na Litwie. Współtwórca interdyscyplinarnych festiwali Liberatak i Adaptacje oraz Czytelni Liberatury w Bydgoszczy. Na co dzień perkusista i autor tekstów w zespołach 3moonboys i BRDA. Perkusista zespołów Variété, George Dorn Screams i Ur Jorge. Joanna Lech – rocznik 1984. Poetka, pisarka, autorka tomów poetyckich: Zapaść (Biblioteka Arterii, Łódź 2009), Nawroty (WBPiCAK, Poznań 2010) oraz Trans (Instytut Mikołowski, 2016), a także zbioru opowiadań pt. Sztuczki (Nisza, Warszawa 2016). Krzysztof Lichtblau – urodzony 1989 roku w Szczecinie. Doktorant w Instytucie Polonistyki i Kulturoznawstwa na Uniwersytecie Szczecińskim. Sekretarz redakcji kwartalnika literacko-kulturalnego „eleWator”. Publikował m.in. w „Pograniczach”, „Midraszu”, „Odrze”, „Tyglu Kultury”, „Zeszytach Komiksowych”. Wiceprezes Fundacji Literatury im. Henryka Berezy. Małgorzata Major – doktorantka Katedry Kulturoznawstwa Uniwersytetu Gdańskiego. Interesuje się nowomedialnym odbiorem seriali telewizyjnych typu post-soap, figurą antybohatera w amerykańskiej popkulturze oraz socnostalgiczną recepcją polskich seriali okresu PRL-u. W 2014 roku ukazała się redagowana przez nią książka Władcy torrentów. Wokół angażującego modelu telewizji. Tymoteusz Milas – urodzony w 1987 roku w Łodzi. Absolwent filologii polskiej i kulturoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim. Krytyk literacki i tenisista stołowy. Publikował recenzje i szkice w czasopismach kulturalnych: „Lampa”, „Twórczość”, „Nowe Książki”, „eleWator”. Z krytyków literackich cenił, choć bez egzaltacji, teksty Henryka Berezy i Andrzeja Kijowskiego. Maciej Robert – autor pięciu książek poetyckich i jednej krytycznej. Karolina Sałdecka-Kielak – rocznik 1983. Polonistka i romanistka, doktor nauk humanistycznych. Publikowała m.in. w „Twórczości”, „Kwartalniku Literackim TEKA”, na stronach internetowych „Dekady Literackiej”, „Arteriach”, „Blizie”. Laureatka kilku ogólnopolskich konkursów poetyckich, w tym Konkursu im. Rainera Marii Rilkego. Autorka zbioru wierszy Na własne oczy (2011) oraz książki „Żyjemy wciąż jeszcze na rusztowaniach”. Wizerunek kobiety
w polskich powieściach doby realizmu socjalistycznego (2013). Michał Tabaczyński – rocznik 1976. Tłumacz, eseista, krytyk literacki. Ostatnio opublikował przekłady dwóch książek z dziedziny teorii nowych mediów: Przestrzeń pisma J.D. Boltera (z A. Małecką, Kraków–Bydgoszcz 2014) i Cybertekst Espena Aarsetha (z P. Schreiberem, Kraków–Bydgoszcz 2014) oraz dwie książki eseistyczne: Widoki na ciemność (Wrocław 2013) i Legendy ludu polskiego (Szczecin 2014). Hadas Tapouchi – izraelska fotografka. Zajmuje się tematyką pamięci historycznej: trzeciego pokolenia po II wojnie światowej, dokumentacją obecnego wyglądu obozów i zakładów pracy przymusowej z tej wojny. Miała wystawy indywidualne m.in. w Berlinie, Tel Awiwie i Hongkongu. W kwietniu zakończyła trzymiesięczną rezydencję w Poznaniu, za chwilę wyjeżdża na rezydencję do Artamari na Krecie. Zdjęcia z jej projektów można zobaczyć m.in. na stronie hadastapouchi.com. Studiowała w Beit Berl College School of Art „Hamidrasha” i Open University Social Sciences and Humanities w Tel Awiwie. Hanna Trubicka – urodzona w 1986 roku w Bydgoszczy, doktor nauk humanistycznych. Interesuje się filozofią kultury. Mieszka w Borach Tucholskich. Michał Trusewicz – student filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Interesuje się literaturą XIX i XX wieku, filmem eksperymentalnym oraz wizualnością w sztuce najnowszej. Publikował m.in. w „Popmodernie”. Współtworzy magazyn kulturalny „UW/AŻAJ”. Emilia Walczak – rocznik 1984. Autorka książek Fake, czyli konfabulacje zachodzą na zakrętach (2013) i Hey, Jude! (2015) oraz współautorka zbiorów: 2014. Antologia współczesnych polskich opowiadań (2014), Skrzyżowanie świata. Opisanie pięciu ulic dla Georges’a Pereca (2014) i mikroMAKRO. Antologia krótkich form prozatorskich (2016). Publikowała w wielu czasopismach literackich i kulturalno-społecznych. Mieszka w Bydgoszczy. Marta Zabłocka – fotografka i rysowniczka. Prowadzi bloga zycie-na-kreske.blogspot.com. Uwielbia samotne wyprawy do kina i jazdę rowerem. Kocha Koty miłością tajemniczą i ponadgatunkową. Uważa, że należy się angażować w to, żeby świat (nawet ten mikro – wokół nas) był lepszy.
85
Tu możesz przeczytać „Fabularie”: http://issuu.com/fabularie
„Fabularie” 1/2013
„Fabularie” 1/2014
„Fabularie” 2/2013
„Fabularie” 2/2014
Tu może sz przeczy tać „Fabu htt p://issu lar ie”: u.com/fa bu lar ie W IERSZE : NI EW RZ ĘD DOMAGA A, ZEGA DŁO, LSKI, W IŚN IE WSK SOW IC KI I,
„Fa bulari
„Fa bulari
e” 3/2 014
„Fa bulari
„Fabularie”
2/2013
3/2014
„Fabularie”
3/2015
ku l tu ra:
arie”
4/2015
rie
n r 4
e” 3/2 015
sta n
sta n na j n owszy cena
cena
8 zł
PROZA: KATARZYNA SZAULIŃSKA ANDRZEJ BŁAŻEWICZ JAKUB CHILIMOŃCZ YK
ku l tu ra : sta n n a j n owszy (5% VAT)
zy 8 zł
(5% VAT )
PROZA: KATARZYNA SZAULIŃSKA ANDRZEJ BŁAŻEWICZ JAKUB CHILIMOŃCZYK
HADAS KATARZYNA RESHEF ANNA ELEKTRA RODACKA MALKOGIOR
O WOJNA CH, MIGRA I WIELOKULTU CJACH ROWOŚCI
ow s
cena
8 zł
(5% VAT)
( 9 )
„Fa bulari
najn
GOS MAŁGORZAT NATALIA A MAJOR NAZARUK HANNA TRUBICKA EMILIA WALCZAK KLAUDIA BARAN MIROSŁAW TYC BARTOSZ GIL
e” 4/2 015
„Fabularie” 3/2015
„Fab ular
5
HADAS RESHEF KATARZYNA RODACKA ANNA ELEKTRA MALKOGIORGOS MAŁGORZATA MAJOR NATALIA NAZARUK HANNA TRUBICKA EMILIA WALCZAK KLAUDIA BARAN MIROSŁAW TYC BARTOSZ GIL
www.fabu larie.pl
www.fabularie.pl https://www.facebook.com/fabularie
ie” 1
/2016
O WOJNACH, MIGRACJACH I WIELOKULTUROWOŚCI
https://ww „Fabularie” 4/2015 „Fabularie” 3/2015 w.face book .com/fabu
larie
„Fabular
www.fabularie.pl https://www.facebook.com/fabularie
cena
8 zł
2 0 1 5
„Fabular ie” 4/201 „Fabularie” 2/2015
y
(5% VAT)
2 0 1 6
https://ww w.facebook .com/fabula
1/2015
u ra :
2 0 1 5
„Fabularie”
www.fabula rie.pl
„Fabularie” 1/2015
nr 1 (10 ) 201 ISS N 230 0-7 6 281
kult
( 9 )
„Fabul
„Fa bulari „Fabularie” 3/2014
4 (9) 2015 „Fa bulnr ari 2300-7281 2/2 015 ISSN e”
Z CZECH I WĘGIER: BOGDAN TROJAK, GÁBOR MEZEI
J
st a n na j n ow sz
( 1 0 )
„Fabularie”
f a b u l a r i e
2/2015
e” 1/2 015
HENNING – PAPIEŻ MANKELL LITERATURYSZWEDZKIEJ KRYMINALNE
Z CZECH I WĘGIER: BOGDAN TROJAK, GÁBOR MEZEI
ku l tu ra :
1
2/2014
e” 2/2 014
„Fabularie” 2/2015
1/2014
4
„Fabularie”
„Fabularie” 2/2014
„Fabularie”
n r
„Fabularie”
„Fa bulari
nr 4 (9) 2015 ISSN 2300-7281
1/2013
f a b u l a r i e
„Fabularie” 1/2014
e” 1/2 014
n r
WIERSZE: BARGIELSKA KWIATKOWS , MANSZTAJN, KI, PONIZNIK
„Fabularie” 2/2013
HENNING MANKELL – PAPIEŻ SZWEDZKIEJ LITERATURY KRYMINALNEJ
WIERSZE: BARGIELSKA, MANSZTAJN, KWIATKOWSKI, PONIZNIK
Tu możesz przeczytać http://issuu.co „Fabularie”: m/fabularie
„Fabularie” 1/2013
„Fa bulari
„Fabularie” 1/2015
„Fa bulari
„Fabularie”
e” 2/2 013
f a b u l a r i e
Tu możesz przeczytać „Fabularie”: http://issuu.com/fabularie
PROZ A: AUGUST YN IA DROBNI K, FICN ER K, SK I, GR ZY WA CZ
nr 1 (10) 20 16 ISSN 2300 -7281
e” 1/2 013
„Fabularie” 3/2014
W YW IA HA DA S TA DY: POUC HI , JOAN NA LECH
ie” 1/201 6