Fabularie 2/2016

Page 1

WIERSZE: AUGUSTYNIAK, KAWCZYŃSKA, PIÓRKOWSKA, SZAULIŃSKA, TOMICKI

WYWIADY: BARTOSZEK, BZDYL, IWASIÓW

KOMIKS: FREJ, KRZTOŃ, WRÓBEL

nr 2 (11) 2016 ISSN 2300-7281

ku l tu ra: sta n na j n owszy

cena

8 zł

(5% VAT)


Spis treści

Varia Agnieszka Czoska Festiwal Literacki Sopot 2016 Natalia Mrozkowiak 16. Międzynarodowy Festiwal T-Mobile Nowe Horyzonty: Nie przepraszamy za zakłócenia

30

Emilia Walczak Energia Miasta Michał Domagalski Stacja Literatura 21

Komiks

02 04 06 07

Wywiady z Ingą Iwasiów rozmawiają Karolina Sałdecka-Kielak i Emilia Walczak Tematy za mało poprawne

4

08 16

z Zuzanną Bartoszek rozmawia Marek Bochniarz Aby nie zabrudzić kontaktu

58

Literatura

51

Michał Tabaczyński Poczytalnia. Non-fiction (1): Markowski, Jankowicz, Lorde, Terlecki/Stempowski

Małgorzata Major Celebrycki (pop)feminizm. Być kobietą na polskich „salonach” Natalia Nazaruk Areny próżności

8

z Anną Krztoń rozmawia Agnieszka Czoska Dziewczyny i kobiecy komiks

44 66 12 20 26

30 34 38

Reportaż Maciej Dobosiewicz Milczenie kozła

Wojciech Albiński Kosmos

46 51 56

Wiersze Anna Augustyniak dogasanie Grzegorz Tomicki Strata czasu Izabela Kawczyńska Do dziecka bez świata

Scena Tomasz Ciesielski Otwieranie horyzontów

z Olgą Wróbel rozmawia Emilia Walczak Nie mam w sobie powieści

Katarzyna Rodacka Okna na podwórza

z Leszkiem Bzdylem rozmawia Maja Erdmann Współobecność

Hanna Trubicka Pocztówki z czyśćca literatury (6): Leszek Kołakowski

z Martą Frej rozmawia Krzysztof Lichtblau Rysunki-felietony feministki-ateistki

Barbara Piórkowska *** (Skóra na jeziorze grabieje…) Katarzyna Szaulińska escapelle

15 28 33 43 55

Proza Konrad Kissin Śmierć i mężczyzna Karolina Żebrowska O dobrym garnku z Irysa Anna Łuc Człowiek z atlasu biologicznego Marta Kucharska Estera

Recenzje Notki o autorach

Zadanie współfinansowane przez Miasto Bydgoszcz

53 60 61 64 70 84


KONIECZNOŚĆ k u l t u ra : s ta n n a j n owsz y n u m e r 2 (11) 2016

redaktor naczelny: Marek Maciejewski redaktorka prowadząca: Emilia Walczak redakcja: Daria Mędelska-Guz, Marcin Karnowski, Karolina Sałdecka-Kielak, Michał Tabaczyński stali współpracownicy: Agnieszka Czoska Filip Fierek Małgorzata Major Hanna Trubicka korekta: Emilia Walczak skład i łamanie: Magdalena Powalisz projekt okładki: Olga Wróbel Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, a także zastrzega sobie prawo do ich skracania i redakcji. nakład: 350 egz. adres: 85-042 Bydgoszcz, ul. Bocianowo 25c/30 e-mail: fabularie@gmail.com www.fabularie.pl

wydawca: Bydgoska Fundacja Wolnej Myśli krs 0000423238 prezes fundacji: Daria Mędelska-Guz e-mail: dmedelskaguz@gmail.com adres: 85-042 Bydgoszcz ul. Bocianowo 25c/30 www.freemindart.pl

Emocje najchętniej gromadzą się w miejscach pęknięć. Pilnują otwartych ran. W takich warunkach niewinne rozłożenie ramion oznacza gotowość do lotu albo zaproszenie. Tak czy inaczej nieprzeparta chęć, czy wręcz konieczność, ciągłego uzewnętrzniania jest czystym pragnieniem wolności. Tworzy miejsca startowe, przestrzenie, sceny. Czasem przyjmuje konkretną formę sztuki. Dzięki temu może dryfować po nieznanych obszarach, stale poszerzając horyzonty. Takie poszukiwania, kierowane własną intuicją, stają się niekiedy uosobieniem zbiorowych przeczuć. Ta sama chęć, owa konieczność, potrzebuje ciągłego wyrażania się, potrzebuje wyobraźni i talentu, potrzebuje sceny. Przestrzeni z pogranicza stanów, z której do rzeczywistości wyciekają raz po raz strużki światła, rozjaśniając rzeczy i sprawy. Tam skupiają się i tłoczą wszystkie języki, każda sztuka. Wtedy wzrasta napięcie i pocą się ręce. Pojawiają się obawy, niepokoje i wzruszenia. Dokładnie tak samo, jak w najważniejszej scenie z dobrego filmu.

Marek Maciejewski

DRODZY CZYTELNICY! Drugi tegoroczny numer czasopisma zwyczajowo ujęliśmy w pewną klamrę tematyczną. Tym razem pytamy: czym jest scena? Jakie są jej filary? Zdajemy sobie sprawę z tego, że pojęcie „scena” może się wydać pretensjonalne, co gorsza – wywołać nieporozumienia. Używamy go jednak świadomie ze względu na jego strukturalny i wielopoziomowy kontekst, pozwalający, jeśli nie na wniknięcie w jego wieloznaczność i istotę, to na dostrzeżenie wielu powiązań, które przy dosłownym widzeniu spraw nie mieszczą się w jego polu. „Scena” jest jednym z tych pojęć, którymi posługujemy się na co dzień z poczuciem ich oczywistości, a która to oczywistość zaczyna się rozmywać, gdy przychodzi ref leksja, kiedy zapełniają się jej piętra, kiedy opada kurtyna. W tym miejscu kończy się jednoznaczność. Scena jest wspólna. Nie ma na niej miejsca na monodramy. Bo scena to też świat, w którym rozgrywa się ludzkie życie. A skoro człowiek i świat, to też obustronna interakcja: ja i inny. Ona zaś implikuje sprzężenie określające naszą fizyczność (mózg–otoczenie). Tym z pozoru przeciwległym biegunem zagadnienia zajmują się badacze z obszaru neuronauk, jak np. Tomasz Ciesielski (s. 12–14). Jak wiadomo, historia i społeczeństwo mierzą kobiety nie tylko skalą ich umiejętności oraz zawodowych doświadczeń, ale też miejscem na scenie. Jednak fakt ten coraz częściej nie przeszkadza im w działaniu i tworzeniu w przestrzeniach jakże silnie zdominowanych dotąd przez mężczyzn, jak np. komiks (s. 30–32 i 34–42). Czasem to miejsce pozostaje puste i wtedy stajemy oko w oko z problemem, który jawi się nam z całą oczywistością i od którego, jak się wydaje, nie ma ucieczki (Inga Iwasiów o kobiecym alkoholizmie – s. 8–11). Świadomość przeniknęła go zbyt głęboko, aby potrafiła zadowolić się już tylko mistyfikacją, choć etykieta domaga się zasłony. Przygniata niemożność ucieczki od samego siebie, ale też od innych ludzi, od świadomości. A skoro uciec można tylko w sensie dosłownym, to żyjąc, człowiek skazany jest na uczestnictwo i występy na scenie. I mimo że w gruncie rzeczy tak bardzo boimy się samych siebie, nigdy nie bójmy się wyważać drzwi do naszych własnych przeświadczeń i ograniczeń. Nigdy.

Daria Mędelska-Guz


Varia

Festiwal Literacki Sopot 2016

18–21

sierpnia – w tych dniach odbył się 5. Literacki Sopot. „Dror Mishani, Etgar Keret, Weronika Murek, Grażyna i Wojciech Jagielscy, Dorit Rabinyan, Rutu Modan i wielu innych…” – tak reklamowała się tegoroczna edycja festiwalu. Wielu innych to m.in. Michał Książek, Shira Geffen, Marcin Kołodziejczyk, Karolina Domagalska czy Ela Sidi. A to tylko ci, na spotkaniach z którymi udało mi się być. Każdego roku głównemu nurtowi festiwalu towarzyszą cykle spotkań z nominowanymi do „Nike” i reporterami, tym razem w związku z Nagrodą im. Ryszarda Kapuścińskiego. Są też spektakle (w tej edycji np. na podstawie tekstów Hanocha Levina), wystawy, gry miejskie czy warsztaty, także kulinarne. Bardzo mile widziane są tu rodziny z dziećmi, dla nich organizuje się warsztaty i Park Książki, gdzie najmłodszym ktoś poczyta, dorośli mogą wziąć udział w spotkaniach dyskusyjnych czy Krytycznym Przeglądzie Prasy, wszyscy zaś – skorzystać z Letniej Czytelni. Jak można się szybko zorientować, tematem tegorocznego festiwalu była literatura izraelska. Oprócz spotkań z wymienionymi wyżej pisarzami odbyły się także: czytanie sztuki Tahera Najiba, rozmowa wokół filmu o ruchu kibucowym (z reżyserem Ranem Talem i pisarką Jael Neeman, autorką Byliśmy przyszłością) czy debata o emigracji ’68 z udziałem historyka Piotra Osęki, rzecznika prasowego Ambasady Izraela w Polsce Michała Sobelmana oraz dziennikarza Macieja Zaremby Bielawskiego, prowadzona przez Jacka Żakowskiego. Ale po kolei…

Dror Mishani Wymieniony jako pierwszy, choć spotkanie z nim zamykało izraelski wątek festiwalu. Mishani jest autorem serii kryminałów opisujących pracę komisarza Awiego Awrahama z małego, nieważnego miasteczka. Pisarz mówił o tym, że nie interesują go misterne zbrodnie popełniane przez psychopatów, ale zwykłe zło, przemoc przypadkowa, która może zostać zadana każdemu z nas przez kogokolwiek z jego otoczenia. „Kryminał zaczyna się od zbrodni, a nie detektywa”, a opowieść – gdy wiemy, kto zabił, i pytamy: dlaczego? jak się ukrywał? co wtedy czuł? Powiedział także, że to dopiero cykl Henninga Mankella o Kurcie Wallanderze pokazał mu, że można pisać z takim właśnie nastawieniem, o zwykłych ludziach z niewielkich miejscowości. Mishani ma już u nas grono wiernych fanów i fanek, jedna z nich podziękowała mu nawet za to, że Awi zawsze wierzy w niewinność, a nie winę.

Etgar Keret Największym (także pod względem frekwencji) wydarzeniem festiwalu było spotkanie z Etgarem Keretem prowadzone przez Pawła Smoleńskiego. Rozmawiali o pisaniu i życiu we współczesnym Izraelu, gdzie twórcy bywają publicznie krytykowani za dzieła „niepatriotyczne”, mówiące o możliwościach porozumienia pomiędzy Żydami i Palestyńczykami, wskazujące błędy rządu. Keret stwierdził, że wciąż jednak „w pisaniu jest rodzaj

2

kompletnej wolności”, nie trzeba tam być uprzejmym, można powiedzieć swoją prawdę. A pisarz jest wtedy jak sztukmistrz, który decyduje, na co ma zwracać uwagę publiczność. Smoleński pytał go także o Zagładę i ocalałych z niej rodziców. Pisarz powiedział, że Holokaust był także częścią jego życia, gdy rodzice krzyczeli przez sen i gdy myślał, że nie może im sprawiać przykrości, bo tego „ich szklanka była już pełna”. Keret udzielił w Sopocie, zwykle razem ze swoją żoną Shirą Geffen, wielu wywiadów. Jeden z nich ukazał się już w „Tygodniku Powszechnym” (35/2016), kolejny będzie w „ELLE”. Mówią tam wiele o wspólnej pracy, rozwijając myśl pisarza, że tworzenie opowiadań jest jak gotowanie jego mamy – instynktowne, natomiast praca nad scenariuszem filmowym to już podawanie przepisu, więc coś zupełnie innego. Keret otrzymał niedawno polskie obywatelstwo i to spotkanie było pierwszym w Polsce od czasu tego wydarzenia. Na zakończenie stwierdził, że było jakby smutniejsze, poważniejsze od poprzednich – czyżby naprawdę stał się Polakiem?

Shira Geffen Śruba, najnowszy film Geffen, opowiada według wielu recenzji o tym, jak izraelska artystka i palestyńska pracownica firmy meblowej zamieniają się rolami. Można tak, można też powiedzieć, że mówi o dwóch wersjach tej samej osoby, dwóch możliwych historiach. Uczestnicy spotkania po seansie dzielili się z autorką swoimi interpretacjami: były polityczne, feministyczne, ale też bardzo osobiste. To rzecz realistyczna, ale realizmem magicznym, operująca wieloma odcieniami głębokiego błękitu i żółtymi detalami, poruszająca składanka drobnych epizodów, którą można bardzo różnie interpretować. Geffen mówiła o tym, że jej rzeczywistość jest rozczłonkowana, a żeby zrozumieć istotę rzeczy, trzeba się czasem zdystansować, jakby się było w muzeum. Film jest po części inspirowany historiami terrorystek-samobójczyń. Reżyserka opowiadała o swoim spotkaniu w Ramallah z matką takiej kobiety, która po prostu ją przytuliła, jakby Geffen była jej utraconą córką. Opowiedziała także historię mieszkanki obozu dla uchodźców, która trafiła w swoim pasie szahida do centrum handlowego, gdzie już nie chciała zginąć, tylko pójść po prostu na shopping. Mówiła o tym, jak dziwne, banalne może być budzenie się do życia. Ale także o tym, jak mogą nas oszukać domyślne interpretacje, do których tak przywykamy. Z tego powodu nie należy za wiele się w Śrubie spodziewać, kierować wspomnianymi tu interpretacjami, przewidywać. Lepiej poczekać z rozumieniem do końca.

Dorit Rabinyan Na festiwalu miał premierę polski przekład książki Rabinyan o miłości Żydówki i Palestyńczyka Żywopłot. Książka dedykowana jest Hassanowi Houraniemu, artyście i partnerowi pisarki. Prowadzący spotkanie Jarosław Kurkiewicz pytał ją o ten związek, Rabinyan opisała go jako odnalezienie bliźniaka, odkrycie ogromnej szczerości, ciekawości, humoru, intelektualnego

fabularie 2 (11) 2016


Varia

i emocjonalnego porozumienia. Jednak spotkanie zaczęło się od Izraela, kraju podzielonego na dwa narody: tych, którzy chcą Izraela od morza do morza, i innych, pragnących prawdziwej demokracji. Rabinyan powiedziała, że rzeczywistość, zwłaszcza medialna, składa się tam z wielu warstw kłamstwa, o czym boleśnie przekonała się, gdy minister edukacji i telewizja głosiły nieprawdziwe, oskarżycielskie rzeczy o Żywopłocie. Mówiła o wewnętrznych podziałach, o tym, że „ściany getta zastępuje teraz wolno-nie wolno”. Ta pisarka głośno i jasno wyraża swoje opinie, w Izraelu jest jednym z wyraźniejszych głosów na tematy polityczne i równościowe.

Rutu Modan Spotkanie z rysowniczką otwierało cykl „Izrael słowa”. W Izraelu nie ma wielu twórców komiksowych, nie było też nigdy mody na komiksy, zwłaszcza superbohaterskie. Modan, wraz z kolektywem artystycznym Actus Tragicus, jest wciąż w awangardzie. U nas wyszły jej dwie powieści graficzne: Rany wylotowe i Zaduszki, komiks dla dzieci Uczta u królowej, a na festiwalu odbyła się premiera kolekcji krótkich form z różnych okresów twórczości: Jamilti i inne historie (patrz s. 73). Modan stwierdziła w trakcie spotkania, że rolą artysty jest przedstawiać chaotyczną rzeczywistość w sposób zrozumiały, pokazywać wewnętrzną logikę opowiadania, której być może nie ma w życiu. Możliwe, że dlatego czerpie inspiracje z krótkich notek prasowych, np. o ciele zestrzelonego libańskiego pilota, które spadło na biurko dyrektora pewnej izraelskiej szkoły. Albo z informacji o śmiertelnej ofierze zamachu, której nikt nie odbierał z kostnicy – tak powstały Rany… Opowiadała także o rodzinie swojego taty, która w 1940 roku uciekła z Polski, na chwilę, by już nigdy nie wrócić. Obecnie mówią, że ten kraj jest dla nich tylko cmentarzem. A jednak czasami fantazjowano tam, półżartem, o powrocie i stąd pomysł na Zaduszki.

Ela Sidi Polka, która wyemigrowała do Izraela, założyła tam rodzinę, została pisarką i dziennikarką. Na co dzień Sidi pracuje dla dziennika „Ha’aretz”, najstarszego w Izraelu. Opublikowała Izrael oswojony, opowieść gojki o życiu w Ziemi Świętej. Ta pozycja ma wielu oddanych wielbicieli, jest też często chwalona za… mistrzowskie wplatanie statystyk w narrację. Jej nowa książka (patrz s. 80), a właściwie reedycja jej pierwszej książki, była jedną z premier festiwalowych. Czcij ojca swego to opowieść małej dziewczynki z rodziny alkoholika. Sidi przyznała, że to mroczna rzecz bez happy endu, jej prywatna walka z tabu i zasadą prania swoich brudów w domu.

fabularie 2 (11) 2016

Marcin Kołodziejczyk To spotkanie odbyło się w ramach „Kulturalnej plaży Trójki”, można więc było wysłuchać go w radiu. Cały cykl prowadził Michał Nogaś. Zapraszał swoich rozmówców do swobodnej rozmowy, co świetnie zadziałało w przypadku Kołodziejczyka. Opowiadał o podróżach po Polsce, o stanie dróg, hoteli, domów i mieszkańców peryferii czy „złych dzielni”. Nogaś wspomniał o polskim wiecznym pędzie ku zmianie, Kołodziejczyk puentował go jako zwykłe wieczne niezadowolenie. Było o patriotycznych koszulkach: „dawniej mówiło się «postmodernizm» na takie pomieszanie wszystkiego ze wszystkim”, o Światowych Dniach Młodzieży: „nagle natknąłem się na język, którego nie rozumiem”, i o tym, że w książce można opisać te obserwacje w takiej formie, w jakiej się chce, bez ugrzeczniania i pudru.

Maciej Książek Autor słownika Jakucji i książki podróżniczej o Nadbużance (patrz s. 70). W rozmowie z Zarembą Bielawskim powiedział, że pisze o zwierzętach i przydrożnych roślinach, bo od wczesnego dzieciństwa miał świadomość istnienia tego świata obok nas, zwłaszcza ptaków i owadów, „z ich niepokojącą umiejętnością latania”. W trakcie spotkania czytał wiersze i rozmawiał z publicznością, zaczepiając ją, nie czekając na pytania. Prowadzący stwierdził w pewnym momencie: „uwodzisz swoją wrażliwością”, na co Książek odpowiedział skromnie, że to rzeczywistość taka jest. Książek i Zaremba Bielawski rozmawiali też o polszczyźnie, która (co zauważa się po dłuższej emigracji) brzmi bardzo szeleszcząco. Ten pierwszy stwierdził nawet, że taka mowa mogła powstać jedynie w lasach mieszanych, w których jest jesień. W przyszłym roku Festiwal Literacki Sopot skoncentruje się na literaturze hiszpańskiej. Organizatorki mówią, że interesuje je charakterystyczny dla niej sposób opowiadania. Nie wiadomo jeszcze, czego konkretnie się spodziewać, na pewno będzie coś o komiksach, wydarzenia dla młodzieży i mnóstwo książek. Jak zwykle, na placu Przyjaciół Sopotu stanie też wielki namiot z targami książki i będzie można słuchać o literaturze, siedząc na plaży. PS Byłam wolontariuszką na Festiwalu Literacki Sopot, chciałabym więc jeszcze na koniec podziękować całej ekipie, zwłaszcza Gosi (naszej koordynatorce), Marcie Czarneckiej, Agnieszce Rek, Marcie Szadowiak i reszcie wolontariuszy! Agnieszka Czoska

3


Varia

16. Międzynarodowy Festiwal T-Mobile Nowe Horyzonty:

21–31

lipca – w tych dniach odbył się we Wrocławiu Międzynarodowy Festiwal Filmowy T-Mobile Nowe Horyzonty. Impreza ta od lat nie tylko z powodzeniem promuje sztukę filmową i poszukuje, zgodnie z nazwą, nowych obszarów i strategii współczesnego kina. Każda edycja festiwalu poświęcona jest konkretnej tematyce, do której odnosi się selekcja filmów konkursowych, a przede wszystkim program poszczególnych sekcji filmowych, spotkania z twórcami i imprezy towarzyszące. Tegorocznemu festiwalowi patronowało hasło „synergia zakłóceń, obraz pokoleń”. Z powodzeniem można ten wybór traktować jako próbę wyznaczenia obszaru, w który wpisywały się zarówno konkursowe, jak i pozostałe projekcje. Od poczucia niedopasowania i chaosu po międzypokoleniowe dyskusje. Od prób uporządkowania kalejdoskopowej mozaiki doświadczeń po różnice pokoleniowe, które pojawiają się coraz wyraźniej i w coraz krótszych odstępach czasu. Świat zmienia się zdecydowanie zbyt szybko, coraz częściej łapiemy się na tym, że nie tylko nie nadążamy za przemianami kulturowymi, obyczajowymi czy społecznymi, ale na tym, że nie jesteśmy w stanie ich odnotować. Zakłócenia. Niejasności. Jak nie zgubić siebie w nadmiarze zróżnicowanych doświadczeń, zjawisk, idei, poglądów? Jaką obrać strategię? Można starać się być jak inni wokół, chociaż oni też, najwyraźniej, błądzą po omacku. Efekty obserwacji reakcji innych mogą okazać się boleśnie mylące, zwłaszcza gdy ich doświadczenie jest nieadekwatne do sytuacji, w której się znajdujemy. Kino jest wyczulone na najdrobniejsze zakłócenia w społecznej komunikacji. Uważne śledzenie tematyki podejmowanej przez współczesnych autorów kina pozwala dostrzec specyficzny wzór – pomimo szerokiego spektrum problemów, sposobów ich ukazywania, strategii twórczych dotyczących samej formy filmowej zarysowuje się pewien wspólny horyzont. Wyznacza go Tak jak obrazy rodzą się w oku widza, tak i my kształtujemy się powszechne odczucie chaosu i próby wypracowania w nim „stra- pod czujnym i wszechobecnym spojrzeniem Innego. Biorąc pod tegii przetrwania” oraz indywidualnych ról, tymczasowych i nie- uwagę to, że Inny może należeć do sfery pozaludzkiej (kamery), doskonałych, ale pozwalających na względnie sprawne funkcjo- nie unikniemy konsekwencji bycia oglądanymi, bycia na scenie. nowanie w rzeczywistości. „Synergia zakłóceń” – w taki sposób Sami je zresztą prowokujemy, wystawiając na cudze spojrzenie ujęli opisane wyżej zjawisko organizatorzy Nowych Horyzontów, swoją, oczywiście wystylizowaną, prywatność. Między tym, co w tę część hasła patronującego tegorocznej edycji festiwalu wpi- prywatne, a tym, co publiczne, zacierają się granice. Łatwo stracić suje się przede wszystkim repertuar konkursowy. Druga część, orientację, kiedy gramy, a kiedy jesteśmy autentyczni. Kiedy tylko „obraz pokoleń”, to przede wszystkim najnowsze filmy z całego „ćwiczymy” bycie sobą, a kiedy sobą jesteśmy. Nigdy? To bardzo świata (m.in. sekcja Panorama), pokazujące, jak sobie radzimy na prawdopodobne. Albo (może to już myśl z gatunku apokaliptyczscenie rodzinnej, towarzyskiej i zawodowej. To, rzecz jasna, spore nych) bycie sobą nie jest już możliwe w świecie rządzonym przez uproszczenie. Jednak spróbujmy według tego klucza przyjrzeć się „uzbrojone” oko – aparaty, kamery, portale społecznościowe… najciekawszym filmom tegorocznej edycji NH. Czy można jeszcze w tym kontekście mówić o autentyczScena jest naznaczona ambiwalencją. Z jednej strony, chce- ności? Można. Dowodzą tego m.in. filmy prezentowane w Mięmy się pokazać, a raczej: zaprezentować swój wizerunek, mniej dzynarodowym Konkursie Filmów o Sztuce. Filmy konkurlub bardziej wykreowany, a drugiej strony – chorobliwie chroni- sowe tegorocznej edycji, pomimo ogromnego zróżnicowania my swoją prywatność. Jest jeszcze jeden aspekt sceny – jednocze- tematycznego i rozmaitych rozwiązań formalnych, wykazusne odczuwanie przyjemności i wstydu, zażenowania związane ze ją podobieństwo w jednej kwestii – pytania o tożsamość. Nie świadomością bycia oglądanym. Świadomość wzajemności spoj- tylko w kontekście artystycznym, przede wszystkim w konrzenia jest jedną z kluczowych idei filozofii tożsamości. Jest także tekście egzystencjalnym. Pytania zadawane przez twórców dokwestią podejmowaną o dawna w sztukach audiowizualnych. tyczą projektu egzystencjalnego utożsamianego z procesem

Jak nie zgubić siebie w nadmiarze zróżnicowanych doświadczeń, zjawisk, idei, poglądów? Jaką obrać strategię?

4

fabularie 2 (11) 2016


Varia

Nie przepraszamy za zakłócenia

fot. nowehoryzonty.pl

twórczym. Czy nie jest tak, że dziś w dużej mierze nasza autonarracja jest czymś w rodzaju przemyślanej, dobrze przygotowanej i próbowanej wielokrotnie (aż do sukcesu, czyli doskonałości) roli? Czy to jest źródło plagi perfekcjonizmu graniczącego, a może idącego w parze, z narcyzmem? Nieszczęsny Narcyz, pochylony nad własnym ulotnym odbiciem, zapałał do niego autentyczną miłością. W tym sensie współczesny człowiek cierpi na chorobę niespełnienia, widząc własne i cudze ulotne autokreacje, nieustannie porównuje się z innymi. A jednocześnie, nieco masochistycznie, wystawia się na ich, nierzadko surowe, spojrzenie. Jak wspomniałam, temat przewodni tegorocznej edycji NH wpisuje się w dyskutowaną od jakiegoś czasu w wielu kontekstach kwestię tożsamości. Dotyczy ona m.in. sceny, na której „występujemy”, paradoksalnie w poszukiwaniu tożsamości. Jak to możliwe? Stajemy na niej każdego dnia, każdego dnia uzupełniamy, modyfikujemy, rekonstruujemy autonarracyjny projekt. Jak pisze badacz kultury późnej nowoczesności Marshall Berman, czas i formacja kulturowa, w której funkcjonujemy jednocześnie, daje nam obietnicę przygody, otwiera liczne horyzonty i możliwości realizacji różnorodnych autonarracji. Nie za darmo, rzecz jasna. Płacimy poczuciem chaosu, niestabilnością, zagubieniem wobec nadmiaru. To ułatwia grę, pozwala wcielać się w najrozmaitsze role. Ale z drugiej strony, budzi nostalgię za tym, co stałe i autentyczne, za punktem odniesienia, powoduje zakłócenia, których doświadczamy w różnych obszarach życia, które wytrącają nas z równowagi i poczucia pewności. Błędne koło. Kilka z filmów zaprezentowanych w sekcjach

fabularie 2 (11) 2016

pozakonkursowych w szczególnie interesujący sposób poruszało tę problematykę. O nich przede wszystkim warto wspomnieć, zwłaszcza że pojawiły się lub pojawią w najbliższym czasie w polskiej dystrybucji. Wyrafinowana gra o niejasnych regułach jest osią narracyjną greckiego obrazu Chevalier w reżyserii Athiny Rachel Tsangari. Przedstawia on zmagania kilku mężczyzn w bardzo wymagającej konkurencji. Tytułowy chevalier to pierścień; zaszczyt jego noszenia przypadnie temu, kto okaże się najlepszy… we wszystkim. Bohaterowie to grupa kilku przyjaciół w różnym wieku, ale o podobnym statusie społecznym, którzy podczas rekreacyjnego rejsu wynajętym statkiem zatracają się w niemal histerycznych próbach udowodnienia, że są świetni we wszystkim. Każdy ocenia każdego z ogromnym zapałem, przybierając jednocześnie mylące co do własnej wartości maski. Efekty? Pozbawiające iluzji konf likty i obnażanie kompleksów. Cudzych, rzecz jasna. Tsangari z ironią, niepozbawioną jednak pewnego rodzaju czułości, ukazuje te zmagania jako walkę z własnymi słabościami. Inaczej jest w przypadku włoskiego reżysera Paola Genovesego, który bezlitośnie traktuje bohaterów swojego filmu Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie. Tutaj również mamy do czynienia z pozornie sympatyczną sytuacją towarzyską: kilkoro przyjaciół spotyka się na kolacji w domu jednej z par. Akcja filmu toczy się głównie przy stole, przy którym siedzą, zdawałoby się, ludzie, którzy dobrze znają się wzajemnie, paczka wieloletnich przyjaciół i ich partnerki. Stopniowo, obserwując z pozoru niewinną i zabawną grę, przekonujemy się o prawdziwym charakterze łączących ich relacji. Reguły gry są proste – jeśli nie mamy przed sobą tajemnic, wszyscy połóżmy swoje telefony na stole, odczytujmy na głos SMS-y, które przyjdą w trakcie wieczoru, odbierajmy każde połączenie, używając opcji „włącz głośnik”. Nie mamy nic do ukrycia, a podszyta lekką ironią zabawa z pewnością uatrakcyjni wspólną kolację. Reguły są proste, ale gracze przeceniają swoje zdolności kamuf lażu. Misternie budowane fasady, fałszywe pozy i maski opadają jedna po drugiej. W tej niebezpiecznej grze wszyscy są przegrani. A widzowie? Zostają z gorzką i niepokojącą świadomością potencjalności takiego scenariusza we własnej rzeczywistości, we własnym towarzystwie. Z tym, co prezentuje kolejny film, Komuna w reżyserii Thomasa Vinterberga, trudniej się utożsamić. Życie w komunie zdecydowanie nie jest częstym doświadczeniem. Zwłaszcza w czasach skrajnego indywidualizmu i współzawodnictwa w niemal każdej sferze życia, zarówno prywatnego, jak i publicznego. Twórca kultowego Festen tym razem również nie oszczędza widza. Jego najnowszy film pozbawia bowiem iluzji nie tyle dotyczących utopijnego projektu społecznego, co wyraźnie daje do zrozumienia, że utopią jest wspólnota uczuć. Porażki nie ponoszą ci, którzy z mniejszym lub większym powodzeniem próbują opanować własne ego w imię wspólnego dobra. Największą przegraną tego eksperymentu – życia na otwartej scenie – jest osoba, która świadomie, nie stawiając warunków, ale licząc na wzajemność, otwiera

5


Varia

Nowe Horyzonty cd.

Energia Miasta

2.

fot. Emilia Walczak

się na innych, akceptując ich dobre i złe strony. Przegrana ma edycja Festiwalu Energia Miasta miała miejsce we wrześniu w Łodzi. W ramach tego święta, organizowanego w tym kontekście podwójne znaczenie, bo główna bohaterka naprzez Fundację Urban Forms, do porozmieszczanych w różnych iwnie sądzi, że nie uczestniczy w żadnej grze. Jednym z najmocniejszych akcentów w sekcji Panorama oka- częściach łódzkich Bałut tzw. Murali pamięci projektu Piotra zał się Klient Asghara Farhadiego, nawiązujący do klasycznej sztu- Saula i Damiana Idzikowskiego oraz zrealizowanego z wielkim ki Arthura Millera Śmierć komiwojażera. Spiętrzenie sceniczne zbu- rozmachem muralu autorstwa polsko-australijskiego grafficiadowane w tym obrazie – para głównych bohaterów gra też główne rza o pseudonimie Shida, zlokalizowanego przy ulicy Wojska role w amatorskim spektaklu – pozornie zaciemnia emocje towa- Polskiego 82 (tuż obok budynku kuźni obozu cygańskiego getta rzyszące realnym dramatycznym wydarzeniom. Można było spo- Litzmannstadt), dołączyły murale stworzone przez grupę młodziewać się, że reżyser nagrodzonego Oscarem Rozstania pokaże, dych izraelskich artystów streetartowych z Tel Awiwu-Jafy. z charakterystyczną w jego filmach wnikliwością, ludzi zmagająArtystyczne działania Dedego, Nitzan Mintz i Untaya wyracych się z niełatwymi sytuacjami i z samymi sobą. Zwłaszcza że żają ich głos dotyczący historii z jednej strony (w przeszłości Bajego najnowszy film został dostrzeżony podczas tegorocznego fe- łuty były zamieszkiwane przez społeczność żydowską, a w czasie stiwalu w Cannes. Jest on wprawdzie zbudowany na sprawdzonej w poprzednich obrazach konstrukcji, ale nie pozwala widzowi ani na moment odetchnąć, wsysa w życie bohaterów, w bezkompromisowy sposób każe śledzić ich najdrobniejsze reakcje, dając niemal realne poczucie uczestniczenia w ich prywatnym dramacie. Klient zaczyna się od sceny ewakuacji z zagrożonego zawaleniem budynku. Potem jest dużo gorzej i trudniej. Zagrożona, i to mocno, jest stabilność samych postaci. Finał nie przynosi ulgi, pozostawia niekomfortowe odczucie, że coś jest nie tak, że nie ma sposobu, by to Fragment muralu przy naprawić. Ponownie mamy do czynienia z zakłóceniami. ul. Wojska Polskiego 82 Obecność, a nawet konieczność zakłóceń, zarówno w indywiw Łodzi. Jego twórcą jest Shida, artysta dualnym doświadczeniu, jak i w kontekście międzypokoleniowej z Australii o polskich komunikacji, odnotowuje Mia Hansen-Løve, reżyserka filmu Co korzeniach (na pierwszym planie przynosi przyszłość. Ukazuje ona jednak zmagania głównej bohabudynek kuźni dawnego terki ze światem, z innymi, z sobą samą jako nieodłączne probleobozu cygańskiego w Litzmannstadt Getto) my towarzyszące procesowi kształtowania tożsamości. Tożsamość postrzegana jest tutaj jako nietrwały efekt twórczej aktywności, polegającej na konstruowaniu i określaniu „ja” w odniesieniu do aktualnej sytuacji. Bohaterka, nauczycielka filozofii (w tej roli rewelacyjna Isabelle Huppert), wobec nieprzewidzianych zmian w ustabilizowanym dotąd życiu prywatnym i zawodowym zmuszona jest dokonać rekonstrukcji swojej tożsamości, potrafi jednak zachować autentyczność. Można odczytywać tę postać wbrew wizji Witolda Gombrowicza, który traktował autentyczność jako II wojny światowej znajdowało się tu łódzkie getto), z drugiej zaś jedną z największych iluzji. Jego zdaniem bycie człowiekiem jest – współczesnej rzeczywistości i sztuki. Grupa streetartowców równoznacznie z odgrywaniem roli człowieka, udawaniem, za- spotkała się także z lokalną społecznością, od której również chowywaniem się jak człowiek, innymi słowy – niemożliwością czerpała inspiracje. „bycia sobą” poza sceną, z prostej przyczyny nieistnienia niczego Na Bałuty przyjechał także Stormie Mills, uznany murali„poza sceną”. Można też – ponownie odwołując się do celnego hasła sta australijski, by przy ulicy Młynarskiej 2 zrealizować kolejną przewodniego tegorocznej edycji festiwalu – traktować tę postać monochromatyczną odsłonę swojego międzynarodowego prow kontekście gombrowiczowskich sprzeczności. „Nie mogę być jektu Lost Giants. sobą, a jednak chcę być sobą i muszę być sobą – oto antynomia, Działania festiwalowe zlokalizowane były też w innych, z tych niedających się uładzić…” – pisał Gombrowicz. Dziś zmaga- znaczących dla procesu rewitalizacji, punktach Łodzi (m.in. my się z zakłóceniami zarówno w odniesieniu do własnej tożsa- Pomorska, Kilińskiego, kwartał „Włókiennicza”). Partnerami mości, jak i komunikacji społecznej, w tym międzypokoleniowej, bałuckiego projektu były Ambasada Izraela w Warszawie oraz a współczesne kino jest jedną z najszybciej reagujących na te zjawi- łódzkie Centrum Dialogu im. Marka Edelmana. Więcej informaska dziedziną kultury. Na pewno kino nowohoryzontowe. cji na stronie Energiamiasta.com. Natalia Mrozkowiak Emilia Walczak

6

fabularie 2 (11) 2016


Stacja Literatura 21

16–18

września – w tych dniach odbył się w Stroniu Śląskim przygotowany przez Biuro Literackie festiwal Stacja Literatura 21. To kontynuacja działań z lat poprzednich, stąd w nazwie imprezy znalazła się liczba 21. Zaczęło się w 1996 roku Europejskimi Spotkaniami Pisarzy. W roku 1997 zmieniono nazwę na Fort Legnica, w 2000 – na Port Legnica, zaś w 2004 – na Port Literacki Wrocław. W 2016 roku festiwal znalazł nowe miejsce. Nie tak wcale oczywiste. W porównaniu z dotychczasowymi siedzibami, Stronie Śląskie wypada raczej blado. Literatura może – jak się okazuje – odnaleźć się jednak i w takiej przestrzeni. Duża zasługa w tym organizatorów, którzy w planie festiwalu nie pozostawili miejsca na jakiekolwiek dziury. Literatura była ciągle obecna. Od wczesnych godzin porannych, kiedy to rozpoczynano najróżniejsze warsztaty, aż po ostatnie akordy codziennych spotkań poetyckich przy muzyce. Na frekwencję organizatorzy też nie mogli narzekać. O ile wydarzenia w Centrum Edukacji, Turystyki i Kultury w Stroniu Śląskim nie kolidowały ze sobą, o tyle poranne pracownie – tak. Doprowadzało to niektórych do uwag krytycznych. To jednak krytyka o tyle nieuzasadniona, że niemożność uczestniczenia we wszystkich warsztatach spowodowana była ich nadmiarem. Liczni zainteresowani dzień w dzień mogli decydować się na zajęcia o literaturze przeprowadzone z różnych perspektyw: kadrowej (Beata Stasińska, Michał Merczyński, Paweł Potoroczyn), krytycznej (Adam Lipszyc, Arkadiusz Żychliński, Paulina Małochleb), twórczej (Tadeusz Dąbrowski, Kacper Bartczak, Marta Podgórnik), przekładowej (Jerzy Jarniewicz, Anna Wasilewska, Tomasz Pindel) oraz ostatniej, której nazwa brzmi intrygująco: otwartej (Łukasz Jarosz, Szymon Słomczyński, Kira Pietrek). Pracowni było – jak widać z powyższego – naprawdę dużo. I każda przyciągnęła spore grono uczestników. Podobnie sprawa miała się z pozostałymi wydarzeniami. Tym bardziej że zrobiło się bardzo międzynarodowo. Najlepiej wypadły właśnie spotkania z zagranicznymi gośćmi. Wymiana doświadczeń oraz możliwość spojrzenia na problemy literatury z perspektywy wydawców i literatów z najróżniejszych krajów przyciągnęła nawet tych, którzy w języku angielskim nic nie rozumieją, ponieważ wszystkie debaty mogli śledzić wyposażeni w słuchawki. O rynku wydawniczym, o debiutantach, o poszukiwaniu talentów… Listę tych rozmów trudno właściwie zamknąć w pierwotnie nakreślonych jej przez tytuły ramach. Wymienianie wszystkich zagranicznych gości mija się z celem. Wspomnę tylko takich, jak: Bruno Vieira Amaral, Clare Azzopardi, Albert Forns (odpowiednio z Portugalii, Malty i Katalonii). Poprowadzone przez Tomasza Pindla spotkanie z nimi wypadło magnetycznie. Czytane zaś w oryginale przez autorów teksty naprawdę elektryzowały. Dobrze wypadły również rozmowy z polskimi autorami i tłumaczami. Rozmowy o sprawach technicznych dotyczących

fabularie 2 (11) 2016

wyborów translatorskich, o inspiracjach i poszukiwaniach twórczych, aż po tematykę – szczególnie tę zaangażowaną, o której mówiono w ramach spotkań z autorami wierszy zamieszczonych w antologii Zebrało się śliny. Niestety, właśnie owe zaangażowane spotkania wypadły blado na tle pozostałych. Czyżby ze względu na oczywistość podjętych kwestii? Trudno jednoznacznie zawyrokować. Tym bardziej że same w sobie nie były to rozmowy nudne. Stawały się takimi dopiero w porównaniu z pozostałymi wydarzeniami, chociażby w porównaniu z hucznie oklaskiwanymi czytaniami Bronki Nowickiej. Lub w porównaniu z występami muzycznymi. Słuchacze z przyjemnością uczestniczyli w okraszonych solidną dawką dźwięków prezentacjach wierszy Szczepana Kopyta oraz Konrada Góry, ale wrażenie, jakie pozostawiło po sobie czytanie w wykonaniu Ryszarda Krynickiego przy akompaniamencie Rafała Skoniecznego (RARA), uznać można za najmocniejsze wydarzenie całego festiwalu. Stacja Literatura 21 to prawdziwie festiwalowe wydarzenie. Coś, czego potrzebuje żywa literatura. Coś, co ożywia literaturę. Wyciąga ją ze skostniałych form i sztuczności garniturów. Życzmy sobie więc kolejnej edycji. Michał Domagalski

7


Tematy za mało poprawne

fot. Krzysztof Dubiel

Wywiad

Z Ingą Iwasiów, o jej najnowszej książce, polskim rynku wydawniczym i „całowaniu rączek”, rozmawiają Karolina Sałdecka-Kielak i Emilia Walczak.

KSK: Pięćdziesiątka wpisuje się w nurt powieści o uzależnieniach; tym razem jednak mowa o alkoholizmie kobiecym, temacie wcześniej nieobecnym w polskiej literaturze czy debacie publicznej. Dwa lata temu pojawiła się powieść Małgorzaty Halber Najgorszy człowiek na świecie i wzbudziła sporo kontrowersji. Jak było w przypadku Pani powieści, z jakim odbiorem spotkała się Pięćdziesiątka? Nie powiedziałabym, że był to temat zupełnie nieobecny. Na moim seminarium magisterskim powstała praca nt. alkoholizmu kobiet w polskiej prozie. Okazało się, że częściej mamy do czynienia z motywem picia niż uzależnienia, to znaczy bohaterki literackie niemało piją, ale rzadko wpadają w nałóg. Książki Małgorzaty Halber nie nazwałabym powieścią, jest bliższa bieguna dokumentu osobistego i z tego powodu tak dużo o niej mówiono, wyczuwając złamanie zasady milczenia. Do pewnego stopnia przypomina książki Wiktora Osiatyńskiego, które mają ten walor, że autor je uzupełnia o kolejne wersje, jakby wciąż pisał swój autoterapeutyczny dziennik. Możemy więc wraz z nim przyglądać się ciągom dalszym. Pięćdziesiątka, o czym wiedziałam od początku, stawia spory opór. To bardzo pouczające: można w Polsce pisać o seksie, przemocy, wykluczeniu, nieszczęściu, ale kobieca narracja pijacka nadal budzi sprzeciw. Narracja alkoholowa w ogóle jest dobrze

8

przyjmowana, jeśli korzysta z kilku utrwalonych schematów: opisuje męską dezynwolturę życiową, westernową fantazję lub egzystencjalne przekleństwo prowadzące do straceńczych gestów. Bohater zwykle zresztą dostaje kilka szans od życia, uosobionych przez kobietę-anioła. Bohaterka powinna być ofiarą lub kimś, kto pozytywnie przechodzi terapię i „zmienia życie” zgodnie z popkulturową kliszą. Kobiety mają obecnie za zadanie „zmienić swoje życie”, co mnie irytuje, choć wyjście z alkoholizmu jest niewątpliwie wielką zmianą. Pięćdziesiątka budzi sprzeciw wielu osób, które wolą mi o nim powiedzieć niż napisać, więc nie znajdziecie panie negatywnych recenzji. Można by sądzić, że to akt łaski: nie udała się jej ta powieść, ale napisała przedtem kilka niezłych, damy jej spokój. Cóż, nie uważam, że się nie udała. Ci, którzy mówią szczerze, o co chodzi, uważają, że moja krytyka psychoterapii idzie za daleko, że odbieram nadzieję, nie proponując w zamian niczego poza jakąś mętną afirmacją i zarazem demontażem stanu przyjemności. Picie i abstynencja mojej bohaterki są, podobno, za mało poprawne. KSK: Małgorzata Miła walczy z alkoholizmem, wikła się w przypadkowe związki i znajomości. Narracja wyraźnie podkreśla, że alkoholowa rzeczywistość tworzy kolejne iluzje; sprawia, że postrzeganie świata staje się pobieżne i do tego

fabularie 2 (11) 2016


Wywiad

stopnia uciążliwe, że bohaterka postanawia zerwać z nałogiem. Co sprawiło, że w tak młodym wieku sięgnęła do barku rodziców? Jak to możliwe, że od doraźnych, niewinnych alkoholowych przyjemności bohaterka znalazła się niemal w przededniu rozpadu, katastrofy? Można odpowiedzieć, że przypadek, gen i ciąg dalszy. O tym chciałam napisać: o niemożności znalezienia jednej odpowiedzi. Małgorzata Miła nie jest ani nadmiernie nieśmiała, ani nieszczęśliwa, ani nie żyje w trudnych warunkach. Dostaje od życia dobro i zło w przeciętnych proporcjach. Ten barek rodziców wydawał mi się dobrym źródłem pierwszego kieliszka, zresztą znanym z autopsji. Barki w moim dzieciństwie były miejscami ekskluzywnymi, zakazanymi. Nie tyko u siebie w domu „podpijałam”. Małgorzata Miła czuje pierwszy raz przy takiej zabawie głęboką przyjemność i zechce ją powtarzać. Taka wersja uzależnienia jest częsta: pierwszym bodźcem jest przyjemność, którą chcemy powtórzyć. KSK: Dla osób wolnych od nałogu siła, która ciągnie uzależnionego w stronę danej używki, jest niepojęta. Często mówią o silnej woli, o tym, że można przestać, bo w końcu po to człowiek ma silną wolę, że powinien sobie poradzić. Tymczasem Małgorzata Miła spotyka się z terapeutami, lekarzami, uczęszcza na mitingi, jednak wydaje się, że robi to rutynowo, bez zaangażowania, że kompletnie nie wierzy w sens podejmowanych działań. W środowisku znane jest powiedzenie, że uzależniony działa na tzw. dupościsku. Czy to jest właśnie ten przypadek? Skąd bierze się taki schemat działania? Małgorzata nie ma przekonania do zerwania z uzależnieniem. Właśnie – ten język – „zerwać”, „wydobyć się”, „wyleczyć”… Ona czuje, że to jest jak wycięcie ważnej części siebie. Dobrze organizuje własne picie, więc rzadko podchodzi do czeluści. Owszem, bywa jej niewygodnie, oszukuje i traci ludzi, więc czasem godzi się przestać. Ma na pewno dupościsk, jest perfekcjonistką, ale przede wszystkim nie potrafi zaakceptować zasad „uleczenia”: terapii w czasach PRL, mityngów AA z ich religijnym zapleczem, żargonu, który je obsługuje. Woli zaszyć się, ponieważ łatwiej zaakceptować chemicznego strażnika niż autorytet drugiego człowieka lub wpływ systemu. Jej przypadek jest beznadziejny jak samo życie, to znaczy – będzie trwać do końca. Nie chodziło mi o powielenie „pijackiego egzystencjalizmu”, ale o pokazanie alkoholiczki, która nie da się łatwo nawrócić na trzeźwość, gdyż właściwie nie zna takiego stanu i nie ma żadnych powinności „wobec dzieci”, „wobec rodziny”. Poza tym, jeśli potraktujemy nałóg jako temat literacki, jednoznaczność zabije jego siłę. To nie ocenzurowany dzienniczek pozytywnie zakończonego odwyku. KSK: W Pięćdziesiątce przedstawia Pani kobiece cierpienie, rozkłada je na czynniki pierwsze. Cierpi bowiem nie tylko główna bohaterka, ale też inne, epizodyczne postaci kobiet,

Do widzialności droga wiedzie przez marketing. Zdolni często idą robić coś innego, średni dopracowują się głosu, słabi zostają wylansowani i to z różnych powodów. Zmierzam do tego, by zapytać, jak męski świat wpływa w powieści na świat kobiecy? Jaką rolę odgrywają w nim mężczyźni? Małgorzata cierpi niezależnie od męskiego świata. Zależało mi na tym, żeby nie była kobiecą ofiarą. Jeszcze raz o schematach alkoholizmu: terapeuci i terapeutki uzależnień sądzą, że u kobiet sporą rolę odgrywa kontekst kulturowy, wstyd i poczucie niedorastania do roli żony, matki itp. Na pewno tak jest, ale z drugiej strony „ugenderowienie” picia powoduje prześlepienie tych motywacji, które pojawiają się w inaczej zdefiniowanym polu celów życiowych. Małgorzata jest biseksualna i wykonuje wolny zawód – chodziło mi o to, żeby przeanalizować jej przypadek jako splot okoliczności poza traktem uśrednionej biografii, mającej wyjaśniać każdy przypadek. Miła nie ma kłopotów z mężem i nie neguje swojej seksualności. Nie wstydzi się i mogłaby pić bez przerwy, gdyby nie słabe ciało. Epizodyczne postaci wprowadziłam po to, by oddać sprawiedliwość tym kobietom, które żyją we współuzależnieniu, są ofiarami przemocy, bywają katowane, zabijane lub umierają w wyniku choroby alkoholowej. Nie jestem aż tak przekorna, by oderwać od realiów powieść o nałogu. Jedna z męskich postaci Pięćdziesiątki to kat swojej żony. Inna, kochanek głównej bohaterki, stanowi wcielenie czułości. Mężczyźni są różni, jak ludzie. Oczywiście ta lakoniczna uwaga nie oznacza, że wycofałam czy zawiesiłam feminizm, po prostu nie jest to powieść o jednym typie relacji. KSK: Czy można powiedzieć, że kobieca kultura picia, a także alkoholizm coraz bardziej upodabnia się do wzorca męskiego uzależnienia? Nie mogę tego autorytatywnie potwierdzić, ale mam pewne spostrzeżenia. Częściowo z dyskusji odbywanych z okazji przedstawień monodramu Smaki i dotyki [przygotowała go na podstawie opowiadania Porada z tomu Smaki i dotyki Krystyna Maksymowicz w reżyserii Stanisława Miedziewskiego, koprodukcja: Teatr Rondo w Słupsku, Teatr Współczesny w Szczecinie – dop. red.] oraz lektur specjalistycznych. Kobiety faktycznie wchodzą w męski schemat picia z dwóch powodów: „dorównują” mężczyznom, „porzucają” stereotypowe role. Używam cudzysłowu, ponieważ moim zdaniem aspirowanie do równości jest


Wywiad

tu paradoksalne, ale różnicę w wyjściowych scenariuszach motywuje kontrola kulturowa. Gorzej, że także na proces terapii ta kontrola może oddziaływać. Jeśli zaczniemy od tego, że poczucie winy bierze się z niedostatków „kobiecości”, to na czym miałaby polegać zmiana na etapie trzeźwego życia? Być może na zakwestionowaniu sensowności „kobiecej roli”, ale o tym się raczej trzeźwiejącym kobietom nie mówi. One mają za zadanie „zmienić swoje życie”, jak bohaterki komedii romantycznej. Wracając do meritum: może picie ma warunki indywidualne, do których należy płeć, jednak to, co uznawane za kobiece, jest po prostu sposobem opowiadania o nałogu, nie jego istotą? Kobiety piją po kryjomu, po położeniu dzieci do łóżek, częściej zachowują kontrolę. Statystycznie tak. Ale zmieniła się kultura, ludzie więcej piją w sytuacjach zawodowych, w klubach, na imprezach, przy grillu. Samotne upajanie się zawartością barku schodzi na dalszy plan u obu płci. Picie nie jest dziś wstydem lecz stylem, degraduje dopiero bycie na dnie. A kto wie, od którego miejsca zaczyna się dołowanie? EW: Można powiedzieć, że stoi Pani jednocześnie po dwóch stronach tzw. barykady: jest zarówno pisarką, jak i krytyczką literacką; zasiada (Poznańska Nagroda Literacka) bądź zasiadała („Gryfia”) Pani w kapitułach ogólnopolskich wyróżnień. Jest więc Pani na bieżąco z tym, co dzieje się na przepełnionym polskim rynku wydawniczym. Których z młodych twórców wskazałaby Pani jako szczególnie ciekawych, a kto nie ma raczej szans na przejście do historii literatury? Nie chcę wystawiać cenzurek. Do historii literatury przechodziło się piórem historyków, czyli przełóżmy to na język współczesny – do widzialności droga wiedzie przez marketing. Zdolni często idą robić coś innego, średni dopracowują się głosu, słabi zostają wylansowani. EW: Na Facebooku funkcjonuje strona pn. „Gryfia tylko z prof. Ingą Iwasiów”. Jak widzi Pani kierunek, w którym zmierza ta nagroda bez profesor Iwasiów, jej przyszłość? W tym roku gościem specjalnym pleneru literackiego towarzyszącego finałowi „Gryfii” był Wojciech Cejrowski… To brzmiało jak naprawdę ponury żart. „Gryfia” staje się chyba karykaturą samej siebie? Staram się nie wypowiadać o „Gryfii”, a pogrobowe życie tej strony na FB może być komentarzem do sytuacji: wszystko można zrobić bez profesor Iwasiów, w ogóle bez każdego i bez niczego. Chciałabym mylić się w ocenach, bo moim celem życiowym nie jest rozwałka działań innych ludzi i pielęgnowanie ran, a organizatorzy nagrody są zadowoleni z kolejnych edycji. Oczywiście, jurorzy wybierają dobre książki, ale w nagrodach nie chodzi o samo wskazanie laureatów i zasilenie ich pieniędzmi, choć to miłe dla samych zwycięzców. W tym roku wygrała Anna Janko, której pisarstwo zasługuje na każde wyróżnienie. W pierwszych edycjach, które współtworzyłam, chodziło o dużo więcej niż trafny wybór spośród nadesłanych pozycji.

10

Poetyka, którą nazywam „rączki całuję”, jest najgorszą z możliwych na spotkaniach z literaturą Można rzec, że gra toczyła się o zmiany w sposobie funkcjonowania pisarstwa kobiecego, o zadawanie pytań w różnej formie: od namysłu uniwersyteckiego, przez otwarte spotkanie, teksty krytyczne, po element rozrywkowy. Takiego kombajnu literackiego, z pisarstwem kobiet na pierwszym planie, wcześniej nie było. „Gryfia” obecnie nie spełnia tych założeń. Cejrowski, można rzec, zbliżał się po cichu od pierwszego momentu, a ponieważ tego nie akceptowałam, nie można było się dogadać. Są granice kompromisów, po prostu. Poetyka, którą nazywam „rączki całuję”, jest najgorszą z możliwych na spotkaniach z literaturą. W Instytucie Polonistyki i Kulturoznawstwa [Uniwersytetu Szczecińskiego – dop. red.] po „Gryfii” została cykliczna konferencja, wydajemy kolejne monografie pisarstwa kobiecego. Szkoda, że czytelnicy w mieście i same finalistki nic z tego nie mają. Bo „tylko z prof. Iwasiów” oznaczało nie mnie, ale wiele osób, działań, pomysłów, które zapewniały rodzaj krytycznoliterackiej obsługi, dla której niełatwo o zastępstwo. Przypadek „Gryfii” mógłby stanowić podręcznikowy case tego, jak patriarchat unieważnia kobiecą perspektywę, także powołując się na nią. „Całuje rączki”, ustanawiając zależność. Owszem, czasem nawet mówi o „kobiecej perspektywie”, zanim gość specjalny wejdzie na scenę, przy czym nie o jednego podróżnika tu chodzi. EW: W Bydgoszczy – miejscu wydawania „Fabulariów” – od lat zmagamy się ze zjawiskiem literackiego piekiełka. Pisarze (a warto zwrócić uwagę na to, że w głównej mierze są to twórcy poza rogatkami Bydgoszczy zupełnie nieznani!) pałają do siebie nienawiścią, opluwają nawzajem jadem, podkładają sobie świnie na każdym kroku. A każdy z nich to oczywiście niepoprawny egocentryk… To chyba specyfika małych, pozostających w metropolitarnym cieniu, miast? Czy Szczecin ma podobnie? Jasne, wszędzie mamy prowincję. Zranieni petenci pism literackich, niedocenieni pisarze, wykrzywione proporcje, małe monopole – znamy to. Poznany niedawno redaktor ważnego medium zadał sobie w rozmowie ze mną pytanie: dlaczego nie zaprosiłem

fabularie 2 (11) 2016


Wywiad

pani do współpracy? Odpowiedział: bo nie miałem pani namiarów. Właśnie tak. Nie mają naszych namiarów, więc jest nam jeszcze trudniej w tym dziwnym zawodzie-nie zawodzie. Bo piszący są egocentryczni i nadwrażliwi częściej niż budowlańcy. EW: Była Pani również związana periodykiem literackim „Pogranicza”. Co się z nim stało? I jakie w ogóle ma Pani zdanie o polskim rynku czasopism kulturalno-literackich, jego poziomie? Co warto czytać, a na co lepiej spuścić zasłonę milczenia? Co osobiście lubi wertować Inga Iwasiów? Odkąd zdecydowaliśmy w 2012 roku w redakcji, że nie jesteśmy w stanie dłużej walczyć z trudnościami, jakie stwarzało redagowanie „Pograniczy” – a nie chodziło o pieniądze, lecz o ramy organizacyjne, wyobrażenie urzędników miejskich o mecenacie, instytucji wydającej nas w ostatnim roku o podziale kompetencji – sporo się zmieniło. Naprawdę niemal wszystko przeszło do internetu, nawet jeśli pierwotnie wychodzi w papierze. Rola pisma literackiego jest… nieokreślona. Pracę na rzecz „Pograniczy” uważałam za istotną nie tylko ze względu na podejmowane przez nas tematy i ogólnopolsko-regionalistyczny profil. Organizowaliśmy dużo spotkań, większych i mniejszych imprez. Póki mieliśmy redakcję w centrum miasta, przychodzili do nas pogadać o kulturze różni ludzie – artyści i pasjonaci. Przyjezdni i miejscowi. Ta sfera między oficjalnym urzędowaniem redakcji a prywatną rozmową w redakcji przynosiła konkretne pomysły na działania i teksty, ale i wytwarzała pewną aurę, nieuchwytną otulinę literacką miasta. Dziś naprawdę wszystko wygląda inaczej niż dwadzieścia, dziesięć, a nawet trzy lata temu, więc żałuję, a zarazem wiem, że ta zmiana jest nie do zatrzymania. Pisma starego typu, oparte na wzorze „Twórczości” – jakby to delikatnie powiedzieć w wywiadzie dla pisma literackiego? – straciły pozycję. Co ja czytam? Od lat te tytuły, które były zaprzyjaźnione z „Pograniczami” – „FA-art”, Opcje”, „Frazę”. Bardzo ważny stał się dla mnie Magazyn Literacki „Tygodnika Powszechnego”, w którym mam felieton, ale w ogóle dział kulturalny „TP”, niekłaniający się popkulturze. Codziennie szukam w internecie wiadomości o kulturze, recenzji, szkiców, polemik. Wbrew pozorom krytyka nie umarła, jest tego sporo, od „Dziennika Opinii KP”, przez „Gazetę Wyborczą”, „Codziennik Feministyczny”, po „Rzeczpospolitą”. „Fabularie” też są aktywne online, mają stronę i pewnie więcej osób czyta wasze statusy na FB, niż kupuje papier. EW: Czy uważa Pani, że nowa władza będzie w stanie skutecznie wpłynąć na kształt polskiej literatury i ogólnie – kultury? Wymiana ludzi na istotnych stanowiskach, odcinanie dotacji dla niesprzyjających PiS-owi organizacji, instytucji, wydawnictw, czasopism (casus „Fabulariów”); sterowanie opinią publiczną poprzez upartyjnione media… Czy ludziom w Polsce da się na tyle zamieszać w głowach, że zmieni się im czytelniczy

fabularie 2 (11) 2016

gust i smak? Pytam, bo gdyby powstał jakiś Index librorum prohibitorum A.D. 2016, Pani książki pewnie by się na nim znalazły, chociażby takie W powietrzu… Tak, moje książki mają na taką listę dziki bilet. Może to dziwne, ale w poprzednim profilu kultury państwa też się słabo mieściłam. Nie tylko z „Gryfii” zostałam wyproszona. Mam problem z wyobrażeniem sobie, jak jeszcze bardziej można nie pasować. Na pewno będzie więcej bardziej nachalnie prezentowanych „słusznych treści”. Pamiętajmy, że Polacy i Polki mało czytają, mało chodzą do teatru, kupują mało czasopism. Propaganda musi wejść w popkulturę, a tam grunt jest przygotowany. Od dawna mamy zwrot konserwatywny po punktowych zmianach w propagowanych przez seriale czy prozę popularną schematach życia. Oczywiście najtrudniejsza jest sytuacja instytucji, ale i pisarzom można pokazać, kto rządzi. Nie ma tu symetrii, ale myślę sobie, że wiele wniosków o dofinansowania będzie opartych na nieszczerej strategii podobnie jak do tej pory, ale ze zmienionymi wektorami. W tej potyczce kulturowej chodzi o wiele, bo i o edukację, co jest ważniejsze od tego, kto kieruje pojedynczą instytucją. Czy ludziom da się zamieszać?… Tak. I nie, bo przecież ścisłej cenzury nie będzie, więc jeśli idzie o mnie, deklaruję brak zmian ideologicznych i sądzę, że nie zostanę wyrzucona ze wszystkiego.

Inga Iwasiów Pięćdziesiątka wyd. Wielka Litera Warszawa 2015

11


Scena

TOMASZ CIESIELSKI

Otwieranie horyzontów Wiedząc, że życie jest śnieniem, danym na krótki ciąg godzin, Nie chcę być sługą fortuny! Ach, precz upiorne postacie, Co drwicie z głuchych mych zmysłów udanym głosem i ciałem! [Pedro Calderon de la Barca, Życie snem]

Wydawałoby się, że znaczenia snu dla życia człowieka nie trzeba wyjaśniać ani na ten temat dyskutować. Okazuje się jednak, że dopiero najnowsze badania z obszaru neuronauk pozwalają realnie wykroczyć poza dyskurs „obniżonych zdolności poznawczych” i intuicyjnego stwierdzenia, że brak snu… zabija. Nie znaczy to jednak, że to ostatnie jest na wyrost. Duńska neurolog Maiken Nedergaard razem z zespołem odkryła w mózgu myszy sieć mikroskopijnych kanalików wypełnionych płynem mózgowo-rdzeniowym. W toku dalszych badań okazały się one wyprowadzać z mózgu toksyny i odpady metaboliczne. Co najciekawsze, podczas snu ów układ glimfatyczny mózgu (od zarządzających nim komórek glejowych i podobieństwa do układu limfatycznego) rozrasta się o 60%, znacznie przyspieszając proces oczyszczania mózgu. Wyciąganie z tych ustaleń wniosków potwierdzających katartyczne właściwości śnienia – albo po prostu spania – jest być może zbyt pochopne. Jednak bez wątpienia są one kolejnym argumentem tłumaczącym szeroko rozpoznawaną w kulturze oczyszczającą funkcję snu. Bywa on zatem aktualizacją lękowych wątpliwości co do prawdziwości otaczającego świata, liminalną chwilą zawieszenia, w której ujawniają się ukryte popędy i potrzeby lub sferą uzdrawiającego kontaktu z bogami. W każdej z tych emanacji za pośrednictwem, a nie po prostu podczas snu, dokonuje się rodzaj uzdrawiającego oczyszczenia. Jednocześnie, mimo istnienia antycznych wzorców performatywnych – np. uzdrawiających, sennych rytuałów w świątyniach Asklepiosa – i ewidentnie doświadczeniowego charakteru, sen jest w kulturze niemal zawsze wprowadzany fabularnie. To poprzez dialog lub narrację dowiadujemy się, że bohaterowie utworu w jakiś sposób znaleźli się w innej rzeczywistości. Ironicznie więc, sen prawie nigdy nie jest traktowany na poważnie i wprowadzany z uwzględnieniem jego nieprzewidywalności i kruchości. Służy raczej zabawie feerią precyzyjnie skonstruowanych symulakrów, która staje się (często wartościową)

12

ref leksją egzystencjalną. Artyści posługują się przy tym zwykle poetyką marzenia sennego lub, na wzór teatru w teatrze, tworzą wewnątrz dzieła ramy dla innej, zawieszonej rzeczywistości wewnątrztekstowej. Krok w innym kierunku wykonuje współczesny teatr i pozwala, aby nie tylko śnienie, ale nawet zwykłe „spanie” pojawiło się na scenie i widowni w pełnej krasie. Gest ten można oczywiście potraktować jako postmodernistyczną grę z materią sztuki. Zarzucać mu tanie efekciarstwo w dadaistycznym stylu lub mylne rozumienie terminu performatywności. Wydaje się jednak, że ambicje artystów i potencjalne wartości, jakie niosą te eksperymenty, są o wiele istotniejsze. W szerokim kontekście stanowią one próby prowadzonej z perspektywy kognitywno-antropologicznej metarefeleksji nad naszym uczestnictwem w kulturze. Natomiast w perspektywie indywidualnego doświadczenia ich uczestnika są narzędziem otwierania horyzontów poznawczych i wyobrażeniowych. W performansie Vacat ion from History chorwacka grupa artystyczna Bacači Sjenki / Shadow Casters zaprasza widzów do urlopu od historii. Spotykamy się w zamkniętym kinie studyjnym w Zagrzebiu, które nie wytrzymało rynkowej konkurencji, ale było świadkiem wielu działań artystycznych podejmowanych jeszcze za czasów dyktatury Tito lub podczas wojen po jego śmierci. Ten historyczny bagaż jest istotny, bo to od niego mamy odpoczywać, choć to nie jest oczywiste. W ciszy, wymuszonej bardziej przez miejsce i kameralność spotkania niż samych artystów, czekamy na rozpoczęcie performance’u. Po kolei podchodzą do nas aktorzy, pytają o imię, pochodzenie i podają koc oraz poduszkę. Każdy z widzów trafia na jedną z leżanek rozstawionych w pomieszczeniu, którego ściany zbudowane są z cienkiego białego materiału. Nim wszyscy goście otrzymają swoje miejsce, niektórzy już dawno chrapią, ale to jest tutaj akceptowane. Stopniowo zaczynamy słyszeć szepty – dochodzą zza ścian, spod łóżek, z ust aktorów, którzy o czymś rozmawiają na środku, przy świetle pojedynczej świecy. Z usłyszanych urywków można wywnioskować, że słyszymy opowieści o wojnach na Bałkanach, ale nie jest to pewne, bo mówione są po angielsku, serbsku, chorwacku, słoweńsku i w innych postjugosłowiańskich wariacjach językowych. Przy świecy na środku rozgrywa się jakaś wypełniona agresją scena, jeden z niewielu dłuższych fragmentów narracji, które potem udaje się zrekonstruować. W pewnym momencie zakładane są nam na uszy słuchawki, słyszymy kolejną intymną opowieść o wojnie, a przynajmniej z wojną w tle. Tyle udało mi się wywnioskować, nie znając chorwackiego. Nagle podchodzą do nas aktorzy, mówiąc ciepło, że musimy się obudzić, że to już koniec… Nigdy nie przekonam się, czy naprawdę spałem. Byłem przekonany, że nie, jednak gdy tylko próbowałem zrekonstruować moje wspomnienia, zorientowałem się, jak bardzo są fragmentaryczne i nielogiczne. Historie, które zostały w mojej głowie, są dziwacznym połączeniem tego, co usłyszałem, moich osobistych

fabularie 2 (11) 2016


Scena

Widzowie trafiają do pozornie tradycyjnej sali teatralnej. Krzesła są w niej jednak zastąpione materacami...

doświadczeń i naiwnych wyobrażeń wojny u człowieka, który szczęśliwie nigdy jej nie zaznał. Mimo że przez cały czas leżałem, moje wspomnienia są performatywne, wypełnione działaniem. Tak jak wspomnienie snu o lataniu, który jest fizycznym doświadczeniem przywoływanym przez uczucie braku gruntu pod nogami i pęd powietrza. Te sensoryczne doświadczenia nie muszą mieć niczego wspólnego z prawdziwością, ale są realne, namacalne. Na ich podstawie mogę dopiero budować nową opowieść. Stało się to wyraźne, gdy po performansie zaczęliśmy w międzynarodowym gronie rozmawiać o naszych doświadczeniach – dyskusja ta była zresztą integralną częścią widowiska. Okazało się, że każdemu z nas sny podsunęły zupełnie co innego. Gdy jednak wysłuchałem wszystkich tych relacji, zorientowałem się, że choć każdy z nas pochodził z innego kontekstu społeczno-kulturowo-środowiskowego, to wszyscy świetnie odczytali emocje i doświadczenia, o których opowiadano nam podczas performance’u. Senne zwolnienie blokady dla niecodziennych asocjacji pozwoliło nam połączyć opowiadane historie z własnymi doświadczeniami. Nie zapamiętaliśmy historiograficznej zawartości tych opowiadań, ale wzięliśmy udział w transkulturowym tłumaczeniu ludzkich doświadczeń przez działanie, a nie słowa lub obrazy. Wydaje się, że dostrzegliśmy to, co nas łączy, chwilowo uwalniając się od ograniczających, głęboko zakorzenionych struktur poznawczych i metaforycznych. Te na co dzień ułatwiają nam szybką komunikację i podejmowanie decyzji, jednak zawodzą, gdy sytuacja wymaga bardziej elastycznych strategii. Próbowałem znaleźć dla tego wydarzenia odpowiednią paralelę. W Życiu snem Pedra Calderona de la Barki książę polski Zygmunt tuż po urodzeniu zostaje zamknięty przez ojca w więzieniu, które ma uchronić jego i kraj od odczytanego z gwiazd tragicznego przeznaczenia. U schyłku swej władzy król postanawia jednak rzucić wyzwanie własnej przepowiedni i oddaje władzę synowi. Czyni to jednak w zawieszeniu, wprowadzając Zygmunta na dwór we śnie, aby w razie spełniania się przeznaczenia księcia móc zamknąć go znów w wieży i „humanitarnie” zasugerować, że jego krótkie panowanie było jedynie snem skazanego na wieczne zamknięcie. Gdy tylko Zygmunt budzi się jako następca tronu, od razu daje upust wpisanej w swój los żądzy władzy

fabularie 2 (11) 2016

i zemsty. Następnego dnia budzi się więc znów w swoim skalnym więzieniu. Poddani króla dowiadują się jednak o powrocie swojego jedynego księcia, który miał umrzeć tuż po urodzeniu. W obawie przed przejęciem władzy przez obcego arystokratę organizują bunt, uwalniają Zygmunta i prowadzą go ponownie na tron. Książę długo nie jest już w stanie odróżnić snu od jawy. Dzięki temu następuje jednak w jego życiu przełom i dostrzegłszy okrutność swego postępowania podczas „pierwszego” snu, w czasie następnego pragnie być dobrym i sprawiedliwym władcą. To właśnie ten moment w dramacie Calderona jest kluczowy. Sen pozwala Zygmuntowi świadomie uwolnić się od swojego przeznaczenia – roli księcia mszczącego się za samotne życie w zamknięciu. Transformacja księcia odbywa się za sprawą wprowadzenia jego świadomości w liminalny stan snu, w którym inaczej łączy on fakty i wartości. Podobnie w performansie Shadow Casters sen tymczasowo uwalnia widzów od zakotwiczonych w strukturach poznawczych ograniczeń – przeznaczenia nieuświadamianego etnocentryzmu percepcji. Doświadczenie to mogą później już świadomie wykorzystać. Uwolnić się, tak jak Zygmunt, świadomym aktem woli dzięki wiedzy, jaką posiedli poprzez sen, który nie jest tutaj manipulacją. To bardzo istotne rozróżnienie w dobie rozwijających się nauk kognitywnych i coraz większych obaw, że możliwe będzie sztuczne i zewnętrzne manipulowanie ludzką świadomością. Podobne zarzuty stawiano kiedyś także teatrowi, lecz zarówno dramat Calderona, jak i performance Shadow Casters jasno pokazują, że sztuka performatywna może i powinna jedynie otwierać horyzonty i umożliwiać widzom podejmowanie własnych wyborów. Nigdy natomiast niejawnie nimi manipulować. W podobny kontekst wolnościowy wpisuje się performance taneczny duetu Kris Verdonck (A Two Dogs Company) oraz Alix Eynaudi pt. EXIT. Autorzy już jako motywację dla swojego projektu wskazują antykapitalistyczny gest odzyskania snu, który w postfordowskiej rzeczywistości uznawany jest za nieodpowiedzialną stratę czasu. Proponują więc widzom wejście razem z nimi w eksperyment z doświadczeniem uczestniczenia w zdarzeniu teatralnym, które zapośredniczone jest we śnie. Dzięki temu mamy mieć możliwość lepiej rozpoznać, jak środki teatralne: oświetlenie, dźwięk, ruch, słowo, scenografia, etc., mogą wpływać na widza. Sen ma być tutaj katalizatorem interakcji, a jednocześnie szkłem powiększającym. Widzowie trafiają do pozornie tradycyjnej sali teatralnej. Krzesła są w niej jednak zastąpione materacami, na których znajdują się poduszki i koce. Gdy wszyscy już wygodnie się ułożą, Alix Eynaudi zaczyna wykonywać swoją relatywnie prostą, niewirtuozerską choreografię. Ruch zostaje zapętlony i stopniowo towarzyszy mu coraz mniej światła. Zmienia się także dźwięk, opracowany przez Rutgera Zuydervelta na podstawie teorii dotyczących snu i medytacji. Tak jak w Vacat ion from History, w pewnym momencie razem z innymi walczę ze snem i wydaje mi się, że stopniowo mu się poddaję, podobnie jak

13


Scena

chrapiący obok towarzysz. W pewnym momencie jednak, być może wymierzonym przez twórców, doznaję dziwacznego przebudzenia. Nie jestem obudzony, ale tak bardzo uważny, że choreografia tancerki wydaje mi się inna. Dostrzegam więcej szczegółów, przywołuję więcej wspomnień. Stopniowo także światło zaczyna się znów wzmacniać. Rozpoznaję, że performerka zmieniła ubranie na błyszczącą sukienkę. Chwilę później spektakl się kończy. Ponownie do dziś nie jestem w stanie stwierdzić, czy spałem, czy nie. Nauczony doświadczeniem, po widowisku znów zacząłem rozmawiać z innymi uczestnikami. Wielu razem ze mną wyraziło wówczas zaskoczenie, że na koniec spektaklu nie spali. Wszyscy razem zostaliśmy przeprowadzeni w ciągu niespełna godziny przez kolejne fazy snu, czerpiąc szczerą, organiczną radość z oglądania tańca „czystym umysłem”, niczym po długiej i odprężającej, przespanej nocy. Właśnie serdeczny uśmiech wychodzących z teatru był dla mnie znakiem, że ta krótka drzemka zaoferowała naszym zmysłom wolność, na jaką współcześnie rzadko sobie pozwalamy. Aby to wyjaśnić, nie trzeba wprowadzać ani rytualnego, ani spirytualnego, ani też mistycznego kontekstu. Na poziomie kulturowo-społecznym anarchistyczne jest samo pozwolenie widzom teatralnym leżeć, spać i chrapać w teatrze podczas wielkiego międzynarodowego festiwalu, i to w godzinach pracy. Banalny gest położenia wszystkich na materacach ma z kolei niezwykle równościowy charakter. Przy tym każdy poziom uczestniczenia w performansach Shadow Casters oraz A Two Dogs Company jest równie wartościowy – nie ma znaczenia, czy widzowi udaje się utrzymać uważność, czy nie, to jej lub jego decyzja. Samo doświadczenie, w kontekście antropologiczno-kognitywnym, do pewnego stopnia dałoby się opisać nawet w kategoriach empirycznego neurokognitywizmu. To właśnie w takiej perspektywie opisywane spektakle widocznie uwalniają zmysły i mechanizmy asocjacyjne. Choć więc w przypadku EXIT kontekst społeczny nie jest tak jasno wyeksplikowany, to oczywiste pozostaje, że poprzez wzmocnienie poznawczo-estetycznych aspektów doświadczenia teatralnego staje się ono mocniejsze także pod względem moralnym i etycznym. Być może nawet wskazuje to możliwą drogę dla badań z zakresu neuroestetyki teatru, jako połączenie somnologii, neurofizjologii i kognitywistyki. W mocnych słowach zawiera to Kris Verdonck: „Nasz sposób życia oraz organizacja społeczeństwa nie pozwala nam na wyspanie się, a przez to, na podejmowanie dobrych decyzji”. Także bez sennej magiczności paralela pomiędzy Życiem snem i Vacat ion from History oraz EXIT pozwala zobaczyć ryzyko, jakie podejmują wskazani artyści. Sen, który dla Zygmunta tworzy ojciec, jest w istocie w pełni realny i przynosi rzeczywiste konsekwencje – książę zabija sługę, zakochuje się w dworzance, zabiera ze sobą do więzienia „sennego” poplecznika. Analogicznie taniec Eynaudi i gra aktorów Shadow Casters są rzeczywiste i takie pozostają, ani ich ontologiczny, ani

14

fenomenologiczny status nie zmienia się. Pogłębiona zostaje natomiast interakcja, w jaką wchodzą z nimi widzowie. Trudno więc przewidzieć, jaki efekt na widzu wywrze takie doświadczenie. Innymi słowy, taki proces symulowanego zewnętrznie oczyszczania we śnie może okazać się niebezpieczny, szczególnie gdy zobaczymy go we freudowskiej perspektywie. W przypadku Zygmunta efekty uboczne leczenia zostają usprawiedliwione ostatecznym uzdrowieniem/uwolnieniem. Próbowałem już zasugerować, jak można je zobaczyć w przypadku opisywanych przeze mnie performance’ów. Zmiana mająca zachodzić w ich widzach pozostaje jednak niewyraźna, bo nie sposób precyzyjnie określić, jakiej narracji doświadczyli podczas snu – na co mieli szansę się otworzyć, by potem coś w sobie zmienić lub podjąć jakieś działanie. Wydaje się jednak, że efekty takiego widowiska mogą być o wiele większe niż zaangażowanego spektaklu w tradycyjnym teatrze, który będzie częściej wpadał w kamuf lowany, ale wyraźny dydaktyzm, niż otwierał widza do wolności. Oczywiście nie istnieje tutaj ostra granica. Do zwykłego teatru widz także, z założenia, przychodzi w stanie zwiększonej otwartości i uważności innej niż codzienna. Wówczas jednak, paradoksalnie, związek porządku sceny i porządku rzeczywistości wydaje się słabszy, bo widzowi łatwiej przychodzi ich oddzielenie i zdystansowanie. Tak nakreśloną dychotomię można rozpisać na wiele terminów i pojęć teatralnych. Odwoływanie się do technik i tradycji performatywnych będzie jednak bezproduktywne, bo opisze jedynie pewne tendencje i trendy. Na podanych przeze mnie przykładach to zakorzeniony w teatrze tańca spektakl EXIT wyraźnie pozostawia widza w bardziej niedookreślonej i „niezależnej” sytuacji aniżeli Vacat ion from History. Nie wynika to jednak z użytych przez artystów środków. Pozostaje więc raczej doraźnie decydować, w jakich sytuacjach teatr jest bardziej wyreżyserowanym „realnym” snem Zygmunta, a w jakich pułapką zastawioną przez Hamleta na ojczyma. Są to dwie różne strategie, z których pierwsza może mieć o wiele szerszy, ale mniej przewidywalny wpływ na widza, a druga zdecydowanie doraźny i punktowy. Teatr może wykorzystywać je obie równocześnie, byłaby to sytuacja idealna, ale także obarczająca artystę największą odpowiedzialnością… Gdyż dotąd snami się bawię, A nie jest to pustym zmyśleniem, Gdy twierdzę, Klotaldzie, że cieniem Snów własnych trwam wciąż na jawie. Ilekroć przed duszę postawię To, co widziałem naocznie, Niech z prawdy mi kłamstwo się pocznie, A prawda pomiesza się z kłamem, Wiem bowiem, że, zbudzon, tem samem Na jawie snem żyję widocznie! [Pedro Calderon de la Barca, Życie snem]

fabularie 2 (11) 2016


Wiersz fot. unsplash.com

ANNA AUGUSTYNIAK dogasanie

wszystkie śmierci do mnie przyszły imigrantów z wyspy Lesbos boga na Wielkanoc brata babki w Mauthausen gdzieś w baraku pośród hitlerowskich synów psa i kota nie dotykaj mnie przed eutanazją nie zareaguję wiem to nic takiego śmierć przychodzi sama bywam śmiercią kiedy trzeba dopytuję o karlenie i więdnięcie wymieranie po kawałku pytam jak się dogorywa z rakiem trochę po swojemu każdy w ten sam sposób

Anna Augustyniak – dziennikarka i autorka książek: Hrabia, literat, dandys. Rzecz o Antonim Sobańskim (2009), Kochałam, kiedy odeszła (2013, nominacja do Nagrody Literackiej „Gryfia” 2014), Bez ciebie (2014, 3. nagroda Złoty Środek Poezji 2015). Jej teksty tłumaczone były na język ukraiński, angielski, niemiecki, hiszpański, serbski, turecki, rumuński, rosyjski, białoruski.

fabularie 2 (11) 2016

15


Scena

„W tym świecie, w którym jest tak dużo krótkich, mocnych deklaracji, gdzie wszyscy mają rację, a każdy ma opinię na każdy z możliwych tematów, potrzebuję teatru, w którym się nie wie, w którym się szuka i błądzi” – z Leszkiem Bzdylem rozmawia Maja Erdmann.

fot. Edgar de Poray

Współobecność Aktor na scenie, widz schowany w ciemnościach. Kapłan i wierni. Namaszczenie i opowieść. Uroda świata polega na tym, że jest pełen rozmaitych wrażliwości. Każdy z nas porusza się w obrębie swoich własnych fascynacji, podąża za nimi, z niektórych czerpie biernie, inne stają się jego zawodową pasją. Na ogół żyjemy dość bezref leksyjnie, ale nagle coś się wydarza, coś się zauważa i to coś dookreśla nasz odbiór i uczestniczenie w rzeczywistości. Jako widz znalazłem się w teatrze bardzo późno, jako 19-latek. Wcześniej żyłem swoimi wewnętrznymi przebiegami, w których były literatura i kino. Kino było moim domem między 14. a 19. rokiem życia. wchłonęło mnie bez reszty. Tam odkrywałem wartości i ich zaprzeczenia, moralność i egzystencjalną dyskusję o człowieku. Pewnego dnia, kiedy byłem w czwartej klasie technikum Lotniczych Zakładów Naukowych we Wrocławiu, zostałem zaciągnięty do Teatru Polskiego na Wesele Wyspiańskiego. I znalazłem się w centrum zadziwiającego wydarzenia. Cały Teatr Polski, wówczas ponad 1000 miejsc, wypełnili sami dorastający faceci. A na scenie garstka słabo widzianych i ledwo co słyszanych przebierańców. Nowy wymiar sztuki? Nie było tego teatru w ogóle. On po prostu nie mógł się wydarzyć. Widzowie, czyli ja i pozostałych 999 chłopaków, zajęci byliśmy w ciemności wszystkim, tylko nie uczestniczeniem w tym, co dzieje się na scenie. I wtedy, na tym Weselu wyzbytym jakiegokolwiek znaczenia, doznałem swoistego objawienia. Do tej pory uczestniczyłem w odbiorze aktora jako postaci filmowej. Byłem

16

z nim sam na sam, przywiązany do jego ekranowego obrazu, zahipnotyzowany, bez szansy ucieczki myśli. Prowadziłem jakąś dyskusję z tym, co oglądam, a jednak to ostatecznie film mnie bezwarunkowo prowadził, film mnie w pełni reżyserował, reżyserował moje myśli i odczucia. I nagle wylądowałem w teatrze i pośród tumultu na widowni spojrzałem na tych przebierańców-aktorów na scenie jak na ludzi z krwi i kości, zauważyłem ich wysiłek i ich grę. Właściwie trudno było to nazwać grą – starali się przebić, przetrwać wyznaczony im czas spektaklu i tę naszą nieuwagę. Współczułeś im? Z jednej strony było to współczucie, ale bardziej zaintrygowało mnie to, że oni tam, na scenie, są tacy słabi. Siła była po naszej stronie, po stronie tysiąca dojrzewających i niemających litości samców. Aktorzy mogli w każdym momencie przerwać spektakl, ale ciągnęli tę beznadziejną grę z nami do końca. Misja? Kasa za odegrany spektakl? Z czasem dowiedziałem się, że jak już się wchodzi na scenę, to gra się do końca – po prostu. Ale wtedy dla mnie to było porażające odkrycie: jestem częścią motłochu, który może zmieść tę garstkę ludzi na scenie, i jednocześnie uczestniczę w tym, co oni, będąc na straconej pozycji, próbują odegrać. Oni, choć byli na podeście, nie mieli żadnej władzy nade mną. To moja uwaga, w pewnym sensie, wydobywała ich z nicości. Nie wiem, czy właśnie ta sytuacja zmieniła moje myślenie o życiu. Musisz przetrwać. Jeśli masz coś do powiedzenia wbrew temu, co cię otacza, to znaczy, że musisz przetrwać. Musisz przeżyć, by powiedzieć coś istotnego.

fabularie 2 (11) 2016


Czułeś się mocniejszy od aktorów na scenie? Tak, miałem takie poczucie. Nie wiem, czy tego wieczoru, ale z pewnością w związku z tym wydarzeniem miałem neofickie myśli: kino jako zjawisko jest słabsze od teatru, kino reżyseruje mnie do końca, a jako widz teatralny mam przewagę nad aktorami, w każdym momencie mogę ich wysiłek zniweczyć; wyjść, wiercić się, komentować… Ale ten człowiek z tamtej strony sceny musi mnie przekonać, wykonać coś, co spowoduje, że ja razem z nim zacznę tworzyć to zdarzenie.

fot. Edgar de Poray

Scena

Piedestał teatralny zniknął. Nie miało co znikać, bo od początku mojego zachwytu teatrem myślałem o współobecności. Jako ten barbarzyńca w ogrodzie nie miałem okazji być kulturowo i kulturalnie wprowadzonym w odbiór sztuki teatralnej. Przed tym Weselem nie znałem teatru i nikt mnie do uniżonego stosunku wobec piedestału nie wychowywał. A jak do teatru wszedłem, to na własnych i intuicyjnych zasadach. Nie chciałeś studiować aktorstwa? Zdałem na historię, żeby mieć czas na myślenie, ale już wiedziałem, że chcę się zaangażować w teatrze studenckim. Szybko trafiłem do grupy TUBB 2. Trening fizyczny, trening wokalny, abstrakcyjne łączenia tekstów. Dziwolągi z całego miasta. To był kocioł, w którym się żyło. Czy to był bunt przeciwko statycznemu – teatrowi jako instytucji rozpowszechniania kultury? Trudno tak to ująć, bo cały czas chodziłem do teatru i go chłonąłem. Jeśli widziałem dobrze zagrany spektakl, byłem zachwycony. Mógłbym siedzieć na widowni w dwudziestym rzędzie i podążać za tym, co się dzieje na scenie. To nie wynikało z buntu, nie odrzucałem żadnej formy teatru. Oglądając wielkie widowisko Henryka Tomaszewskiego Rycerze Króla Artura, po prostu wgniotło mnie w fotel. To ta fizyczność teatru była ważna? Zacząłem rejestrować, że jakkolwiek rozumiem literaturę i słowo, to na scenie nie rozumiem słowa, jeśli nie ma ciała. Jaka literatura do mnie trafia, który autor? Jeśli książka nie pulsuje gestem, znakiem, fizycznością, to tak, jakbym nie mógł w nią wniknąć. Dlatego mam problem np. z Thomasem Mannem czy Günterem Grassem. Przesyt słowa, w którym człowiek nie pulsuje, nie oddycha. Na scenie aktor pięknieje, kiedy osiąga niekłamaną fizyczność. To ta intensywność, soczystość, obecność jest ważna. Podążam za aktorem poprzez jego fizyczność, a nie poprzez maskę, formułę gry i słowa, które wypowiada. Bywają aktorzy, którzy są genialnym instrumentem wokalnym i robi się im krzywdę, próbując zmusić ich do bycia fizycznego, swoistego rozebrania się

fabularie 2 (11) 2016

z postaci, do jakiejś amorficzności. Od reżysera zależy wtedy, czy takiego aktora wkomponuje w zdarzenie, które samo w sobie będzie intensywne, a aktor wokalny je sobą dopełni. Twoje ważne momenty teatralne? Z perspektywy czasu mógłbym powiedzieć, że ten patchwork z doznań, które mnie kształtowały, jest tak złożony, że skupiając się na jednym fragmencie, zakłamię całość. Spektakle w piwnicach klubów studenckich, zespoły teatrów ulicznych i porażenie wszystkich zmysłów przez Teatro Nucleo z Włoch. Ale też butō w wykonaniu Min Tanaki. I oczywiście pierwsze spotkania z teatrami tańca. Chciałbym nie mówić o Pinie Bausch, bo to wręcz stereotypowe dla mojego pokolenia, ale Café Müller było jak cios pięścią między oczy. Oglądałem Café Müller w tym samym Teatrze Polskim, w którym miałem inicjacyjną iluminację przy Weselu: aktorzy, tancerze, dojrzali ludzie, hermetyczna opowieść, ale wciągająca intensywnością obrazu i gry, mówią-tańczą o czymś, czego w pełni nie rozumiem – ich doświadczenie życiowe jest większe od mojego, wszelkie metody czytania spektaklu stają się bezużyteczne, jestem oszołomiony i chłonę to, co widzę, i jestem w tym, co widzę. Potem już wiem, że należy zapomnieć o interpretacji w trakcie spektaklu, tylko w nim być i pozwolić, by te obrazy i to coś dojmująco prawdziwego wracało do mnie przez kolejne miesiące. Podobnie z butō. Pamiętam, jak siedziałem na spektaklu Min Tanaki. Pierwszy kwadrans myślałem: jakie to nudne, zasnę, nic się nie dzieje, ktoś rączkę podnosi do góry i tak tkwi w tej pozycji ptasiej, i ta rączka tak idzie, idzie… I nagle coś się stało, jakiś grom – półtorej godziny siedziałem i nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Zaczarowało mnie, uwiodło, pociągnęło i zmieliło.

17


Scena

Fizyczność to też rzemiosło. Kilka lat temu odkryłem mój wywiad z tamtych lat. Jak przystoi dwudziestokilkuletniemu samcowi, byłem strasznie nadęty. Było w tym wywiadzie pytanie o przyszłość teatru. Powiedziałem wtedy: tylko rzemiosło. Na początku nie interesowały mnie zbytnio idee, które krążyły wokół teatru. Praca sama w sobie była podniecająca. Później był Eugenio Barba i cała antropologia teatru. A potem, a może przede wszystkim, Peter Brook – człowiek, który robił filmy i opery, a z drugiej strony poszukujący języka, warsztatu – komunikacji. To w jego pismach przeczytałem o podróżach afrykańskich i historii z butami. Jest plac w jakiejś wiosce, rozrzucone buty i jest to początek opowieści. Ludzie zbierają się naokoło, buty zmieniają swoje funkcje, widzowie komunikują się z aktorami poprzez te buty. Aktor snujący opowieść, który jest w kontakcie z widzem. Mierzy się z nim, spotyka w poziomie intymności. Nie na podeście czy scenie.

Mój wewnętrzny hipis robił, co mógł, żeby wytworzyć antyciała przeciw wirusom niedemokratycznej społeczności, ale znowu wpadłem w bagno po kolana

Ta cyrkowość uliczna jest fajna, ale nic poza tym. Wypalałem się, a intymność spotkania zamieniała się w rutynę. I wtedy, jak zaPodest to przenośnia… Znam tylu aktorów, którzy są fantastyczni, ale nie dają rady, gdy wsze przypadkowo, trafiłem na dwa lata do Teatru Ekspresji Wojtznika podest, znika czwarta ściana, gdy czują oddech widza. Ja ka Misiury, znowu stałem się częścią grupy. A raczej starałem się czuję się gorzej, gdy gram na dużej scenie i mam poczucie, że być w tym zespole. Teatr Ekspresji był teatrem autorskim. Bardzo między mną a widownią jest taka dziwna poduszka, przez autorskim. Mój wewnętrzny hipis robił, co mógł, żeby wytworzyć którą nie mogę się przebić. Nie chcę być do oglądania, tylko do antyciała przeciw wirusom niedemokratycznej społeczności, ale „współbycia”. znowu wpadłem w bagno po kolana. Stawałem się coraz bardziej Moja droga jest specyficzna, nie chciałem, żeby teatr był inercyjny, stale niespełniony, a przede wszystkim – słaby scemoim zawodem, chciałem, żeby to było czyste. Po kilku latach nicznie. Ostatecznie, po pięciu latach niewydarzenia aktorskiego, coś mnie podkusiło, by zdawać do szkoły aktorskiej: a, spraw- powiedziałem sobie, że kończę z graniem, będę uczył rzemiosła, dzę, co sam ze sobą rzemieślniczo zrobiłem – potrzebowałem we- a potem… zobaczymy. Ale pojawił Teatr Dada von Bzdülöw, pieszryfikacji, nie miałem zamiaru przerywać studiów uniwersytec- czona przez lata rodzina wierząca w ideę teatru demokratycznego, kich. I zdałem jednocześnie egzaminy do szkoły aktorskiej i do wspólnotę w pełni współodpowiedzialną za każdy kolejny spekzespołu Henryka Tomaszewskiego, który wtedy, razem z Mar- takl. Wróciłem do grania. Teraz, po latach, uwielbiam to założekiem Oleksym, chciał wyszkolić nową generację mimów. A jak nie maski w trakcie prób na potrzeby tworzenia postaci i to ostajuż miałem taką pokusę wyboru, to zdecydowałem się na szko- teczne wejście wobec widowni z partyturą, czy też scenariuszem, łę rzemiosła we Wrocławskim Teatrze Pantomimy. Tomaszew- i to zanikanie maski w trakcie grania, i tę lekkość gry. ski zgodził się na dzielenie czasu pomiędzy historią a pantomimą. Z czasem okazało się, że moja hipisowska natura nie jest tak A jednak gra… silna i wszelkie wirusy, które atakują aktora wtopionego w ze- Wyjaśnienie znaczenia słowa „gra” jest szczególnie trudne spół, zainfekowały i mnie: konkurencyjność, wartościowanie, wobec tych, którzy układają performance, oni używają formuukłady. Żadnej przyjemności z grania. Po trzech latach rozstali- ły „nie-gra”. Zamiast tak pejoratywnych dla nich określeń, jak śmy się z Tomaszewskim. A raczej on kopnął mnie w tyłek i po- „aktorstwo” czy też „gra”, gloryfikują akcję, stawanie się, dzianie wiedział: radź sobie, dasz radę – będziesz robił teatr, a jeśli nie, to się. Oglądam performance i nie mam poczucia, że ten, który rebędziesz nauczycielem, naukowcem lub czym tam zechcesz po alizuje scenariusz, nie gra. On „gra”, to znaczy z zamysłu, kontych swoich studiach. I znowu wylądowałem na totalnym offie. ceptu, który mu się zrodził w głowie, realizuje pewne zdarzeZacząłem grać na ulicy. Byłem sam i musiałem przetrwać. Pod nie. Jest fizycznie obecny w przestrzeni, a więc decyduje się na sklepem na placyku w Częstochowie wyszedłem z moim mimem pewną grę z przestrzenią właśnie. Z tymi, którzy uczestniczą – widownia zaczęła pęcznieć. Rejestrowałem wszelkie reakcje w akcji. Wytwarza się relacja między nimi. widzów. Poczułem, że wreszcie jestem aktorem, że potrafię sobą zainteresować przypadkowego i trudnego widza. Performer nakłada maskę obojętności, czyli „nie-gry”, ale nie Grałem na ulicach przez pół roku, aż uzmysłowiłem sobie, że jest do końca nieobecny, bo jest reżyserem zdarzenia. ta samotność jest nużąca, że zaczynam się powtarzać i że w tej opo- I tu mam problem z performance’em, bo performerzy, zarzucawieści już nic nowego się nie wydarzy. Erozja i totalne zmęczenie. jąc teatrowi grę właśnie, powtarzalność, reżyserię, czyli akt nie

18

fabularie 2 (11) 2016


Scena

do końca czysty, sami zakładają maskę i realizują powielające się kody. A przecież większość aktorów wchodzi na scenę nie po to, żeby coś odegrać, ale po to, żeby wejść w grę. Lubię czas poprzedzający spektakl. Zwykle ponad godzinę przygotowuję się, rozprowadzam maszynę, czyli ciało, bo chcę, by jak najmniej przypominało mi o sobie. Nie po to, żeby było posłuszne. Ciało, głowa, myśli, oddech są jednym instrumentem i ten instrument musi dać klarowny i sensowny dźwięk. Podobnie jak muzyk i jego instrument w zespole freejazzowym. Nie myślę o spektaklu, bo ten świat już gdzieś był, jest i będzie. Ten świat zacznie pulsować, kiedy przyjdzie widownia, i wtedy ja zrobię ten pierwszy krok. Często stoję w kulisie i patrzę, kto przyszedł na spotkanie. Tak jakbym ich witał i jednocześnie mierzył się z nimi. A potem robię wdech i wydech i z tym wydechem wchodzę na scenę. I wtedy zaczyna się dziać moje i jednocześnie nie moje, dla widzów i jednocześnie wbrew widzom. Zaczyna się opowieść… Jeszcze raz się ją opowiada, podobnie jak wtedy, gdy podróżny śpiewak wchodził do wioski i zaczynał opowieść. Ludzie zbierali się, a każdy słuchał inaczej, poprzez własne doświadczenie. On zaś nigdy nie wykonywał tego tak samo, bo uwaga ludzi sprawiała, że za każdym razem inny element opowieści był dla nich ważny. Tak jest na scenie. Jest akt, dzianie się. Każdy spektakl jest inny. Bo my, aktorzy, też jesteśmy inni. Każdego dnia jesteśmy inni. Każdego dnia przybywa nam doświadczeń. Jeśli gramy spektakl przez trzy lata, to nasączamy się ludzkim doświadczeniem. Odkrywamy też nowe pokłady w spektaklu, których wcześniej nie zauważaliśmy, nie znaliśmy. Lubię mówić, że spektakl, ten świat wykreowany na próbach, w dużej mierze intuicyjnie, jest mądrzejszy od tych, którzy go tworzyli. A może nie tworzyli? Może po prostu rozpoznali jedną z miliardów opowieści? Przedstawienie Magnolia graliśmy od 1992 do 2012 roku. Blisko 80 wystawień. Dojrzewaliśmy razem z nimi. Rytm spektaklu wynikał z muzyki Mikołaja Trzaski. Były w Magnolii różne światy: Mikołaja – muzyczny, i nasz – postaci. Doznawaliśmy ciągle świeżości tego, co się dzieje, bo zawsze odnajdywało się w partyturze Magnolii jakąś nutę, którą wcześniej już graliśmy, ale dopiero po – na przykład – 40. wykonaniu nabierała ona wyrazistości i jakiegoś tajemniczego sensu. Nie ma jednego teatru. Tak samo, jak nie ma jednej muzyki. Są jazzmani, którzy grają tylko z nut, i tacy, co nie wiedzą, jak wygląda pięciolinia. Jak ich wartościować? Wybieramy tych, którzy do nas trafiają. Tak samo z teatrem. Są ludzie, którzy chcą się czuć bezpiecznie, wiedzieć, czego się spodziewać, i tacy, którym zależy na innych doświadczeniach. Patrzę na kolegów i widzę, że jedni grają na poziomie pychy, bo wydaje im się, że mają władzę nad widzem, inni grający na granicy obłędu, tak jakby wszystko zależało od tego jednego razu. Ci drudzy często nie potrafią inaczej, bo nawet jeśli spróbują, to ich

fabularie 2 (11) 2016

boli, cierpią, zarzucają sobie nieuczciwość. Jeszcze inni są kuglarzami i traktują tę profesję kuglarsko. Bawią się i dają radość widzom. I to też jest teatr. Może ta formuła jest w istocie „teatrem”? Kuglarstwo? Cieszę się, że miałem szansę parę razy pokuglarzyć. Grać spektakl po raz 30., założyć kostium, czekając na spektakl pojechać z kolegami w garderobie po bandzie rubaszności. A potem zagrać bez tego nadmiaru słów o misji, sztuce, artyzmie. A na koniec wieczoru, przy brawach, poczuć nawet, że było źle, widownia była gdzie indziej, a my fałszowaliśmy i tylko próbowaliśmy przetrwać. I tak się wywrócić, żeby przy kolejnym powtórzeniu poszukać nowej szansy dla nas w tym spektaklu. I przy wspólnym wysiłku zagrać to tak, że kuglarstwo przestaje być widoczne. Kuglarstwo zamienia się w jedną z warstw przedstawienia. Kiedy idę do teatru jako widz, to marzę o tym, żeby ze mną mądrze grano. W tym świecie, w którym jest tak dużo krótkich, mocnych deklaracji, gdzie wszyscy mają rację, a każdy ma opinię na każdy z możliwych tematów, potrzebuję teatru, w którym się nie wie, w którym się szuka i błądzi. Nudzę się, kiedy reżyser wykłada mi swoje stanowisko w jakiejś sprawie. Wolałbym, żeby się ze mną bawił, żeby mnie prowadził po labiryncie i co chwila wytrącał z ogłupiającego przekonania, że posiadłem jakąś prawdę. Chciałbym wyjść z teatru i być zmuszonym do przeżycia obrazów, sytuacji, słów raz jeszcze, żeby dojść ukrytych znaczeń. Moja ulubiona recepta na teatr składa się z warstw. Pierwsza warstwa, pierwszy poziom odbioru to pewność, że jest to dobre rzemiosło – aktor-tancerz wie, co robi. Może być tak, że widz na tym poziomie współobecności z kunsztem-rzemiosłem pozostanie. Teatr to przecież rozrywka: jestem widzem, spędzam wieczór w teatrze i chcę się cieszyć taką lub inną wirtuozerią, dramaturgia mnie prowadzi, aktor kuglarzy, wydaje mi się, że wiem, o co chodzi w tej opowieści, więc ostatecznie jestem w pełni ukontentowany. Ale są kolejne piętra, np. ten niekończący się dialog o doświadczeniu ludzkim; kim jest człowiek wrzucony w komedię ludzką, w farsę życia, jak sobie z tym radzi. Dalej są poziomy konceptu, sposobu realizacyjnego, strukturalne rozwiązania. A dalej konteksty i powiązania z innymi przedstawieniami, innymi dziełami sztuki, często, zdawałoby się, odległymi od sztuki teatralnej. I ostatecznie te wszystkie smaki, warstwy składają się w coś wyjątkowego, jedynego, w coś, z czym się chce dyskutować, do czego chce się wracać w pamięci. Ktoś powiedział, że nasze życie jest tylko szkicem zapisanym grubą kreską, scenariuszem, do którego nie możemy wrócić, którego nie możemy poprawić. Życia nie da się raz jeszcze przeżyć. A teatr? Szkicujemy, powtarzamy, gramy po raz kolejny, dopatrujemy się nowych znaczeń, sprawy istotne kiedyś tracą po czasie na znaczeniu, a inne zaczynają błyszczeć. Życia zamknięte w obrębie przedstawienia, fragment życia przeżywany na nowo. Lubię tych szalonych, którzy przychodzą na nasze spektakle dwa czy trzy razy i chcą je jeszcze raz przeczytać. Na nowo.

19


Scena

MAŁGORZATA MAJOR

Celebrycki (pop)feminizm. Chcąc uporządkować kalendarium i chronologię zjawiska polskiego celebryctwa, przyjmujemy, że rozwijać się zaczęło w 1991 roku, kiedy to wydawnictwo Bauer zainaugurowało publikację takich czasopism, jak „Twój Styl”, Świat Kobiety”, „Rewia” i „Życie na Gorąco”. Na przestrzeni blisko ćwierćwiecza mogliśmy obserwować pierwsze głośne eventy z udziałem gwiazd (jak choćby otwarcie pierwszego w Polsce McDonalda, w którym uczestniczyła m.in. Agnieszka Osiecka), poprzez skandale związane z uczestnikami programów typu reality show (seks uczestników trzeciej edycji „Big Brothera”), skończywszy na regularnym śledzeniu portali plotkarskich prezentujących nie tylko zdjęcia celebrytów pozujących się na ściankach, ale także relacje z programów typu „Warsaw Shore” czy kontrowersyjnych wydarzeń z udziałem gwiazd kina, polityków, dziennikarzy. Niewątpliwie szybko „nadrobiliśmy” zaległości w rozwoju kultury celebryckiej narosłe w stosunku do innych krajów, gdzie od kilku dekad obecne było zjawisko aspirujących jednostek pragnących zaistnieć w mediach (dawniej celem aspiracji były telewizja i prasa brukowa, dzisiaj częściej jest to internet z uwzględnieniem portali społecznościowych, jak Facebook, i kanałów w serwisie YouTube). W niniejszym tekście nie zamierzam skupiać się na historii zjawiska w polskim wydaniu, chciałabym jedynie zasygnalizować podstawowy kontekst dla dalszych analiz. Moim celem będzie przedstawienie najbardziej opiniotwórczych polskich celebrytek i ich stosunku wobec feminizmu, objawiającego się w codziennej działalności (jak wizyty w telewizji śniadaniowej, komentowanie wydarzeń zagranicznych, czy w postaci wpisów blogowych albo felietonów pisanych dla portali internetowych, ekskluzywnych miesięczników itd.).

Popfeminizm – co to takiego? Warto zacząć od etymologii pojęcia popfeminizmu: Cząstka pop, poprzedzając rzeczowniki abstrakcyjne, modyfikuje […] znaczenie wyrazów, którym towarzyszy, wprowadzając element

20

Być kobietą na polskich „salonach”

semantyczny „popularny” (w sensie: „mający związek z kulturą popularną”). Rzeczownik feminizm oznacza „ruch dążący do politycznego i społecznego równouprawnienia kobiet”. Cząstka pop wprowadza do złożenia zawierającego wyraz feminizm znaczenie czegoś masowego, mało skomplikowanego i łatwo dostępnego. Popfeminizm to zatem postawa feministyczna mocno spopularyzowana. Wyraz ten dotyczy przede wszystkim młodych kobiet i ma na celu podkreślenie pewnego regresu, który dokonuje się w społeczeństwie wśród grona młodych kobiet. Zwolennicy popfeminizmu sądzą, że słuchając muzyki pop, oglądając telewizję i znając tajniki makijażu, każda kobieta stanie się symbolem „silnej kobiety”. Popfeminizm nadal więc w pewnym sensie oznacza dążenie do równouprawnienia kobiet, jednak wynika on z innych założeń aniżeli feminizm. Jeśli uznać, że wyraz feminizm odnosi się przede wszystkim do czegoś niszowego i mocno zaangażowanego społecznie lub politycznie, to popfeminizm, właśnie za sprawą cząstki pop, staje się odwrotnością znaczenia wyrazu podstawowego. Pod względem budowy słowotwórczej wyraz popfeminizm nawiązuje przede wszystkim do wyrazu popkultura. Również w wypadku tego wyrazu cząstka pop nadaje złożeniu znaczenie czegoś masowego, dostępnego i taniego, oddalając w ten sposób znaczenie złożenia popkultura od znaczenia wyrazu podstawowego kultura, którym jest „całokształt dorobku ludzkości, wytworzonego w ogólnym rozwoju historycznym lub w jego określonej epoce” (por. też inne znaczenie wyrazu kultura: „wysoki poziom czegoś, zwłaszcza rozwoju intelektualnego i moralnego, ogłada, obycie”). Dodatkowo obecność cząstki pop stanowi w wyrazie popfeminizm aluzję do muzyki pop i zespołów popowych, traktowanych […] jako symbol popfeminizmu.

Feminizm w polskim dyskursie publicznym od lat sprawia nie lada problem. Ukształtowała się bowiem sytuacja, w której z jednej strony mamy środowisko akademickich feministek zabierających głos w sprawach ważnych dla kobiet, jak aborcja,

fabularie 2 (11) 2016


Scena

W Polsce feminizm ma złą prasę, a nazwanie samej siebie feministką niesie ze sobą ryzyko ostracyzmu w określonych mediach

walka ze zjawiskiem szklanego sufitu, nieodpłatnej pracy kobiet w domu, czy staranie o poprawę warunków na oddziałach położniczych, dostęp do bezpłatnych badań mammograficznych itd. Z drugiej strony, znane kobiety biznesu i mediów często odżegnują się od definiowania siebie poprzez pryzmat feminizmu. Twarz środowiska akademickiego feminizmu tworzy zaledwie kilka kobiet, jak Magdalena Środa, Kazimiera Szczuka, Katarzyna Bratkowska, Izabela Desperak. Z uwagi na to, że w kwestii równości społecznej, ekonomicznej i obyczajowej mamy jeszcze wiele do zrobienia (w stosunku do zaawansowania innych krajów zachodnioeuropejskich), na ogół telewizyjne dyskusje z udziałem feministek wzbudzają wiele emocji, antagonizują odbiorców. Nie bez wpływu na określony odbiór takich dyskusji pozostają stacje telewizyjne, które coraz częściej (nawet w blokach programów informacyjnych) dążą do formuły show niż społeczeństwa zyskują osoby niewywołujące skandali, deklarumerytorycznej dyskusji popartej rzetelną argumentacją. Reasu- jące stałość uczuć, związek z jednym partnerem, niezmienność mując – w Polsce feminizm ma złą prasę, a nazwanie samej sie- poglądów niż prowadzące hulaszczy, awanturniczy styl życia, bie feministką niesie ze sobą ryzyko ostracyzmu w określonych wywołujące skandale, wprawiające w zdumienie, czyniące niemediach. Jest to temat wciąż wstydliwy, wywołujący u widza standardowe wyznania. Opinia publiczna wciąż wyczulona jest mieszane uczucia. Od lat na takie reakcje pracują nie tylko kon- na odstępstwa od normy, która kształtowała się w społecznej serwatywne media, ale i zachowawczość zarządów stacji telewi- mentalności znacznie dłużej niż kultura celebrytów. Ostatnie zyjnych, usiłujących kształtować swojego widza modelowego 25 lat to za mało, żeby zmienić nastawienie społeczne do medialjako widza nieposiadającego poglądów politycznych ani świa- nych gwiazd – wyżej ceniony jest wizerunek wokalistki Justytopoglądu. Nie bez winy są także opiniotwórcze feministki, czę- ny Steczkowskiej (wielopokoleniowa rodzina, liczne potomstwo, stokroć oderwane od trudnych realiów sytuacji kobiet np. na sformalizowany związek, unikanie kontrowersyjnych zdarzeń polskiej wsi. Z ww. powodów etykietka feministki nie przyspa- i opinii) niż postawa Doroty Rabczewskiej (znanej fanom muzyrza popularności. Do tego samego wniosku dochodzą polskie ki jako Doda). Ta ostatnia zasłynęła udziałem w polsatowskim celebrytki, unikające, jak długo jest to możliwe, pytań dotyczą- reality show zatytułowanym „Bar” (2002), a na pytanie Kuby cych swojego stanowiska wobec feminizmu, starające się za- Wojewódzkiego, dlaczego podczas występu w programie uprachowywać postawę neutralną wobec wszelkich „-izmów”, aby wiała seks w toalecie, odpowiedziała: „Bo mi się bzykać chcianie zniechęcić żadnej z grup potencjalnie zainteresowanych ło”. To był zaledwie początek jej burzliwej medialnej obecnoich działalnością komercyjną. Popfeminizm wydaje się więc ści, zaznaczonej licznymi romansami (jednym zakończonym najtrafniejszym określeniem zjawiska, z którym mamy do czy- małżeństwem z piłkarzem Radosławem Majdanem, kolejnym nienia w polskim dyskursie publicznym, chcąc zdefiniować za- – burzliwym rozstaniem z muzykiem Adamem Darskim, ps. Nerchowania popularnych aktorek, wokalistek, modelek, trenerek gal), konf liktami (z cenionymi w Polsce piosenkarkami: Edytą fitness i powszechnie rozpoznawalnych kobiet odnotowujących Górniak i Justyną Steczkowską, oraz prezenterką telewizyjną wysoką rozpoznawalność i uchodzących za autorytet wśród Agnieszką Szulim), występami w programach rozrywkowych swojego audytorium. (m.in. „Gwiazdy tańczą na lodzie”), a także wyrażaniem kontrowersyjnych sądów na temat autorstwa Biblii. Wiele z tych wySteczkowska v. Doda darzeń znalazło swój finał w sali sądowej. Przywołane powyżej Popfeminizm traktowany bywa więc jako złoty środek albo wydarzenia nie mają na celu wskazania, która z postaw ma znarodzaj wytrychu, którym posługują się celebrytki wychodząc miona profeministyczne, a jedynie podkreślenie, że mimo odz założenia, że najważniejsze jest zachowanie konsensu i usta- miennych wizji prowadzenia swojego wizerunku medialnego, lenie optymalnego stanowiska mogącego pogodzić sprzeczne żadna z kobiet nie jest bliska wizerunkom stricte feministyczinteresy fanów. W polskim show-biznesie kontrowersje nie są nym. Zarówno Rabczewska, jak i Steczkowska korzysta z dorobmile widziane, zdecydowanie większym powodzeniem cieszy ku wypracowanego przez działaczki feministyczne pierwszej się kreowanie wizerunków opartych na pozytywnych bodź- i drugiej fali, ale nie znaczy to, że którakolwiek ze wspominacach, dążenie do wzorca, w którym ukoronowane zostają war- nych celebrytek promuje zachowania feministyczne bądź identości ważne dla polskiego społeczeństwa, jak przywiązanie do tyfikuje się jako feministka. W polskim obiegu medialnym nie brak silnych i zdecydotradycji, rodzina, sformalizowane związki, respektowanie kalendarza świąt, zachowania prokatolickie. Szacunek w oczach wanych kobiet odnoszących sukcesy, których nie udało się

fabularie 2 (11) 2016

21


Scena

osiągnąć mężczyznom na równorzędnych stanowiskach. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż nawet wysoce uprzywilejowane białe przedstawicielki klasy średniej obawiają się zdeklarować jako feministki, mimo że to właśnie na nich ciąży odpowiedzialność za poprawę społecznych nastrojów i obłaskawienie nieznanych obszarów emancypacji. W obrębie zjawisk kultury popularnej, co już ponad 30 lat temu udowodnili badacze z kręgu brytyjskich studiów kulturowych, istnieje ogromny potencjał i możliwość wpływu i zmiany zachowań społecznych. Zarówno opery mydlane (czy na polskim rynku telewizyjnym – tele-sagi) emancypowały społeczeństwo (w Polsce duży wpływ na przyswajanie zjawisk, promowanie tolerancji miał serial Klan (1997–), w którym widzowie zetknęli się z wirusem HIV, zespołem Downa, procesem adopcyjnym, mniejszościami seksualnymi, transpłciowością i innymi zjawiskami wymagającymi omówienia w dyskursie publicznym), podobnie jak programy typu talk show („Europa da się lubić” otworzyła polskiego widza na problemy mniejszości etnicznych w naszym kraju) oraz działalność polityczna przedstawicieli mniejszości (seksualnych, narodowych). Nie zmienia to jednak faktu, że procesy emancypacyjne zachodzą w Polsce wolniej, niż można by tego oczekiwać 25 lat po rozpoczęciu zmian transformacyjnych.

Anna Mucha Poniżej chciałabym dokonać analizy trzech wizerunków rozpoznawalnych i popularnych w Polsce kobiet, odnoszących sukcesy w dziedzinach, z którymi związane są zawodowo, równocześnie zabierających głos w wielu ważnych społecznie kwestiach, których stanowisko wobec feminizmu i społecznej roli kobiet na przestrzeni czasu ulegało zmianie. Pierwszą z nich jest Anna Mucha (rocznik 1980), niezawodowa aktorka, która, po okresie sukcesów odnoszonych jako dziecko i nastolatka, ostatecznie nie została gwiazdą kina, lecz z przerwami, od 15 lat występuje w tele-sadze M jak miłość. Mucha, poza rolą w serialu, występuje również w spektaklu teatralnym Single i remiksy, a także w kampaniach reklamowych operatorów telefonii komórkowej, kreuje nowy wizerunek matki Polki, monetyzując swoje macierzyństwo poprzez reklamowanie akcesoriów dziecięcych, a także występując w paśmie telewizji śniadaniowej oraz programach publicystycznych. Mucha w ostatniej dekadzie przeszła znaczącą zmianę wizerunkową. Gdy zerwała z etykietką aktorki dziecięcej (występy w Liście Schindlera (1993), Pannie Nikt (1996) oraz serialu Matki, żony i kochanki (1995, 1998)) i rozpoczęła pracę w serialu M jak miłość, funkcjonowała w mediach jako niepokorna, odważna, śmiało prezentująca swoje opinie młoda kobieta. Słynęła z odważnego języka i nie bała się łamania konwenansów (m.in. kontrowersyjne zapowiedzi pokazów filmowych podczas Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni w 2006 roku spowodowały, że została zwolniona z roli prowadzącej przez dyrektora festiwalu Mirosława Borka i zastąpiona przez Tamarę Arciuch, a także

22

Procesy emancypacyjne zachodzą w Polsce wolniej, niż można by tego oczekiwać 25 lat po rozpoczęciu zmian transformacyjnych związek ze znacznie starszym Kubą Wojewódzkim, dziennikarzem muzycznym i telewizyjnym, obecnie gwiazdą TVN). Mucha wówczas nie bała się ryzykować (w 2007 roku wyjechała do Nowego Jorku, do szkoły filmowej Lee Strasberga, aby zdobyć wykształcenie aktorskie i walczyć w przyszłości o zróżnicowane repertuarowo role) i wyrażać krytycznych głosów na temat polskiej nuklearnej rodziny, mówić o swojej niechęci wobec dzieci, krytykować matek i ich zachowania w przestrzeni publicznej, a także odnosić się polemicznie wobec zachowań hierarchów kościelnych. Początek nowego wieku był to okres, w którym można mówić o Annie Musze – niezależnej indywidualności, identyfikującej się z obyczajową wolnością i wyrazistością poglądów. Zmiana w wizerunku Muchy zbiegła się w czasie z jej występem w 10. edycji show zatytułowanego „Taniec z gwiazdami”, który zwyciężyła w 2009 roku, występując z Rafałem Maserakiem. Wówczas zaczęła seksualizować swój wizerunek, zmianie uległ jej wygląd zewnętrzny, zaczęła „bywać na ściankach”, paparazzo chętnie fotografowali ją podczas zakupów, spotkań ze znajomymi, a także w trakcie oficjalnych imprez. Sama Mucha wielokrotnie w późniejszych wywiadach przyznawała, że zmiana rozmiaru garderoby pomogła jej w karierze i mimo że sama nie zgadza się z tak podmiotowym traktowaniem kobiet, nie chcąc tracić propozycji zawodowych, musiała dostosować się do realiów show-biznesu. Kolejnym krokiem ku zwiększeniu medialnej atrakcyjności Muchy był związek z Marcelem Sorą i chętnie opisywane przez media ciąże aktorki. Pierwsza (medialna!) ciąża Muchy zbiegła się z nowym pomysłem celebrytek na monetyzowanie swojej prywatności. Mucha, podobnie jak inne celebrytki (m.in. Małgorzata Socha, Katarzyna Glinka, Zosia Ślotała), chętnie podpisywała kontrakty reklamowe z producentami odzieży i innych akcesoriów dla niemowląt, po to by w okresie ciąży nie tylko nie znikać z mediów, ale cały czas kapitalizować swój odmienny stan. Mucha stała się rzeczniczką spraw polskich matek, m.in. krytykując miejsca w przestrzeni publicznej, w których brak przewijaków i odosobnionej przestrzeni do karmienia niemowląt. Udzielała i wciąż udziela wywiadów na

fabularie 2 (11) 2016


Scena

temat macierzyństwa (m.in. słynna już rozmowa w TVN, gdzie na temat nagości dzieci na plaży dyskutowała z prawicową działaczką Małgorzatą Terlikowską), wycofała się z wielu wcześniejszych opinii dotyczących dzieci i ich funkcjonowania w miejscach publicznych. Wciąż jednak słynie z kontrowersyjnych opinii, tym razem jednak wymierzanych przeciwko takim osobom, jak ona sama sprzed dekady, czyli niechętnym wobec rodzin z dziećmi. Na swoim blogu, prowadzonym nieprzypadkowo w domenie MamaDu.pl , często opisuje sytuacje, których doświadcza, wychodząc z dziećmi i partnerem do miejsc tłocznych, mówiących wiele o przekroju społecznym, jak np. restauracja. Anna Mucha w przeszłości deklarowała się jako feministka, obecnie daleka jest od takich stwierdzeń. Znacząco przebudowała swój wizerunek (nie tylko zewnętrzny – tutaj bowiem utrzymuje silnie zseksualizowany image, bywa krytykowana za niestosowne stroje, gdyż często pojawia się nieodpowiednio ubrana na wydarzeniach organizowanych dla widzów najmłodszych; jej znakiem rozpoznawczym pozostają koronka i szpilki), obecnie stara się podkreślać swoje zaangażowanie w macierzyństwo i problemy rodzin w życiu społecznym. W jej karierze nastąpił bardzo ciekawy zwrot: od postawy outsiderki krytycznie komentującej show-biznes do doskonale zarządzającej swoją marką businesswoman, która odkryła, że najlepiej wychodzi jej kapitalizowanie wizerunku własnej rodziny (w końcu kontrakty reklamowe są bardziej atrakcyjnym ekonomicznie źródłem dochodu niż rola w serialu mającym za sobą szczyt popularności).

Beyoncé Przypatrując się ścieżce kariery Muchy, warto porównać jej wybory z tym, jak swoje medialne wizerunki budują amerykańskie matki celebrytki. Szczególnie uważnie należy przyjrzeć się Beyoncé, o której mówi się jako o najsłynniejszej obecnie popfeministce. Amerykańskie uczelnie poświęcają badaniu jej wizerunku i fenomenu popularności całosemestralne kursy. W swojej twórczości wyraża rodzaj siostrzanej, dziewczyńskiej solidarności, przez Agnieszkę Graff określany jako kulturowy, a nie społecznie realny wizerunek dziewczyny: […] to raczej konwencja kulturowa niż grupa społeczna. […] „Dziewczyna” to wolność, potencjalność, spontaniczność i przedmiot męskiego pożądania. To pełna energii „GO GIRL!”, niewinna i sympatyczna „girl next door”, zbuntowana przedstawicielka kontrkulturowych „GRRRRLS”, seksowna i zawsze chętna, by obnażyć się przed kamerą bohaterka telewizyjnej produkcji Girls Gone Wild czy wreszcie pracownica klubu go-go (girls girls girls)1.

1

A. Graff, „«Dziewczyny» na mapie amerykańskich sporów o kobiecość, seks i politykę płci. Backlash, postfeminizm czy postpostfeminizm?” [w:] Seriale w kontekście kulturowym. Społeczeństwo i obyczaje, pod red. D. Bruszewskiej-Przytuły, M. Cichmińskiej, A. Krawczyk-Łaska-

fabularie 2 (11) 2016

Beyoncé wykorzystuje wszystkie te maski w zależności od potrzeb. Deklaruje swoje feministyczne poglądy, równocześnie (dla celów marketingowych) wyciszając skandal po MET Gali 2014, kiedy to zarejestrowany został materiał wideo, na którym dochodzi do rękoczynów między jej siostrą a Jayem Z, czyli mężem Beyoncé. Media spekulowały, że konf likt dotyczył romansu Jaya Z z inną znaną wokalistką, Rihanną. Zarejestrowany w windzie film pokazuje, że Beyoncé nie reaguje na kłótnię siostry z mężem, a jedynie przygotowuje się do spotkania z mediami – tuż po wyjściu z windy cała rodzina zostaje sfotografowana. Fotografie nie wskazują na to, że przed chwilą w windzie doszło do poważnego nieporozumienia; gdyby nie wyciek materiału, opinia publiczna nigdy nie dowiedziałaby się, że w promowanej jako idealna rodzinie dochodzi do rękoczynów. Beyoncé wraz z mężem ucięła wszelkie plotki na temat kryzysu, deklarując wobec siebie bezwarunkową miłość.

Rafalala Kolejną celebrytką per se, której wizerunek chciałabym omówić, jest Nina Kukawska (rocznik 1976), znana pod pseudonimem Rafalala. Rafalala jest transpłciową artystką, po raz pierwszy dającą się poznać szerszej grupie odbiorców podczas występu ze swoim autorskim monodramem Rafalala Show w Teatrze Polonia, u Krystyny Jandy. Wówczas, w 2007 roku, media zainteresowały się Kukawską w związku z tym, że była to jedyna medialnie rozpoznawalna osoba mająca za sobą proces zmiany płci (czy raczej przywracania właściwej płci). Rafalala kojarzona była ze środowiskiem teatralnym, udzielała wywiadów (w 2010 roku pojawiła się m.in. w „Replice”, gdzie jej zdjęcie na okładce numeru wzbudziło sporo kontrowersji). Medialna obecność Kukawskiej wiązała się zatem jedynie z faktem transseksualności, który wciąż jest mało rozpoznanym publicznie tematem, silnie tabuizowanym, przez co wzbudzającym opór konserwatywnej i niedoinformowanej części społeczeństwa. Po krótkim epizodzie medialnym Rafalala zniknęła z mediów, by pojawić się w połowie 2014 roku w związku z wydarzeniami, które nadszarpnęły jej godność osobistą. Postanowiła poinformować media, że miała problem z wynajęciem mieszkania, gdyż właściciel zrezygnował z podpisania z nią umowy z uwagi na jej transpłciowość. Przypominając o sobie mediom, pojawiła się m.in. w programie publicystycznym Polsat News z posłem Arturem Zawiszą, którego oblała wodą, gdy ten komentował jej wygląd i zachowanie w sposób dalece odległy od dopuszczalnego. W kolejnych miesiącach Kukawska zaczęła bywać na salonach towarzyskich, chętnie pozowała na ściankach i dała się poznać jako osoba narcystyczna, o wybujałej wyobraźni, mocno koloryzująca relacjonowane wydarzenia. Jej drugie pojawienie rzewskiej, Olsztyn 2014, s. 67. Dostęp poprzez: http://serialeolsztyn. blogspot.com/2015/03/juz-jest-monografia-seriale-w_14.html [dostęp: 14.03.2015].

23


Scena

się w mediach nie ma związku z misyjnością i informowaniem społeczeństwa w zakresie transgenderyzmu, a jedynie wypromowaniem samej Kukawskiej. Kukawską trudno nazwać feministką, ponieważ w swoich wypowiedziach i sądach wyrażanych na popularnym portalu społecznościowym kreuje wizerunek kobiety niewyemancypowanej (i zachęca do tego swoje fanki), której zadaniem jest skupienie się na dbaniu o wizerunek zewnętrzny i oczekiwaniu na adorację ze strony mężczyzn. Chętnie też opowiada o swoim życiu seksualnym, publikuje wiersze oraz wspomnienia, dzieli się przeżyciami z dnia codziennego oraz epatuje zasobnym portfelem. Mimo że sama Rafalala w swoich postulatach i zachowaniu daleka jest od postaw feministycznych (intensywnie podkreśla potrzebę wspierania się na ramieniu partnera), jej biografia wskazuje na to, że nieobce są jej poglądy feministyczne: dążenie do równouprawnienia bez względu na płeć, narodowość, poglądy. Na drodze do pełnego zrozumienia jej światopoglądu stoi z pewnością narcystyczna osobowość Kukawskiej i pragnienie zaistnienia w mediach mainstreamowych oraz wizerunek cechujący się dużą dozą pretensjonalności.

Justyna Kowalczyk Ostatnim przykładem kobiety, która w polskich mediach odznacza się wysoką opiniotwórczością, jest mistrzyni i multimedalistka olimpijka w biegach narciarskich, autorka obronionego doktoratu na temat: Struktury i wielkości obciążeń treningowych biegaczek narciarskich na tle ewolucji techniki biegu oraz zróżnicowanych poziomów sportowych, czyli Justyna Kowalczyk (rocznik 1983). Kowalczyk swoimi wypowiedziami wzbudza liczne kontrowersje od wielu lat, ale z pewnością uwagę opinii publicznej przykuła wywiadem udzielonym w czerwcu 2014 roku, kiedy to opowiedziała dziennikarzowi „Gazety Wyborczej” o swoich zmaganiach z depresją i problemami osobistymi. Kowalczyk mimo tych trudności zdobyła złoty medal olimpijski w Soczi, a we wrześniu 2014 roku obroniła pracę doktorską. Jest osobą bardzo silną, zdecydowaną, radzącą sobie z negatywnymi reakcjami mediów (zwłaszcza po nieudanym sezonie zimowym 2014/2015). Polem bitwy stały się jej cotygodniowe felietony pisane dla portalu Ekstra.sport.pl , w których częstokroć bezpardonowo rozprawiała się ze swoimi polemistami. Szczególnie jeden jej tekst (o jakże wymownym tytule – Być kobietą) wydaje się wart szerszego zacytowania. Jest swego rodzaju manifestem dotyczącym roli kobiety w sporcie, a także definicją „bycia kobietą” według Justyny Kowalczyk: Pokochałam świat, w którym – jeśli wierzyć stereotypom – rządzą testosteron, sława i pieniądze. Macham sobie szabelką. Próbuję walczyć. Obijam głowę o beton. Nie owijam w bawełnę, bo przecież proste komunikaty są najbardziej zrozumiałe. Władam męskim językiem. Padam tylko po to, by się później podnieść. Natury oszukiwać jednak nie mam zamiaru. Bo nie mam zamiaru udowadniać panom,

24

że moje ciało jest szybsze czy wytrzymalsze niż ich. Nie jest i nie będzie. Nie imponują mi mięśnie. Często proszę o pomoc. Moimi ulubionymi butami są szpilki, a dres ubieram tylko do pracy. Wiem, że twarz pokryta toną pudru niekoniecznie jest piękniejsza od tej umorusanej wysiłkiem fizycznym. Choć na pewno lepiej wychodzi na zdjęciach. Lubię kobiece słabości. Jestem pewna, że właśnie w nich tkwi nasza siła. Nasza, czyli kobiet pracujących w sporcie. Jakie musimy być, by przetrwać? Musimy umieć odnaleźć się w każdej sytuacji. Musimy być zaradne. Musimy być sprytne. Musimy mieć dystans do siebie. Ale nade wszystko musimy nie zapomnieć, że jesteśmy wrażliwymi kobietami. Wrażliwość nie jest cechą, która podważa wiarygodność w męskim świecie. Wręcz przeciwnie. Każdy mądry mężczyzna doceni ją podwójnie. Bo wrażliwość i kobiecość właśnie to nasze największe atuty. Nawet w brutalnym świecie sportu wyczynowego. W listopadzie 2011 roku ucieszyłam się na wieść, że ministrem sportu i turystyki zostanie Joanna Mucha. Odważna kobieta. Bez żadnych kompleksów, ale z pokorą weszła w zupełnie nowe, bardzo hermetyczne środowisko. Kibicowałam jej (choć po cichu) na każdym kroku. A wpadki typu „trzecia liga hokeja” uważam za ciosy poniżej pasa. Typowo męskie niestety. Mężczyźnie nie zadano by takiego pytania. Myślę, że żaden dotychczasowy minister nie znał na pamięć struktury wszystkich dyscyplin w polskim sporcie. Ba, dam sobie nawet rękę za to uciąć. I dobrze, bo nie od tego jest minister. Minister ma być dobrym menedżerem, a nie statystykiem. Ma umieć stworzyć kompetentny zespół. Nieważne już. Podziwiałam grację, z jaką pani ministra poruszała się po męskim polu minowym. Według mnie w tym czasie w sporcie zapanowała nowa jakość. Było stanowczo, było barwnie. Dużo dobrego się stało. Nie uniknęła pani ministra błędów. Ale to oczywiste. Każdy je popełnia. Miałam szczęście spotkać na swojej narciarskiej drodze trzy silne, pewne siebie i piękne kobiety. Wiele im zawdzięczam. To one mi pokazały, jak nie zatracić się w świecie sportu. Jedna z nich była moją trenerką. Druga promotorką pracy magisterskiej. A trzecia? Trzecia jest osobą, której siła przebicia połączona z delikatnością wciąż mnie powalają. Pani Barbara Sobańska, pani Teresa Socha, pani Zofia Kiełpińska. Byłe zawodniczki, kochające matki, dobre żony. Piastują ważne stanowiska. Na co dzień w eleganckich strojach i w pełnym makijażu, kiedy trzeba, potrafią wziąć do rąk łopatę i sypać śnieg na trasę. Kochają sport. Imponują wszechstronnością. Energią. Konsekwencją. I niekonwencjonalnymi pomysłami. Spełnione zawodowo. Spełnione życiowo. Każda z nich pokazywała, że nie trzeba uciekać ze skrajności w skrajność. Że kobieta sportowiec może wszystko. Odnalazły się doskonale w męskim świecie. Ja też się odnalazłam. Lubię proste zasady. Lubię to, czego panowie mnie nauczyli. Trzeba wsiąść w auto i kierować ponad tysiąc kilometrów? Wsiądę i pojadę. Trzeba wywiercić dziurę w ścianie? Znajdę odpowiednie wiertło i wywiercę. Trzeba podjąć szybką decyzję? Zajmie mi to ułamek sekundy. Nie lubię gadać, wolę robić. Nie ma narzekania. Przez kilkanaście lat pracowałam z samymi mężczyznami. Moi panowie najpierw przetestowali mnie w ekstremalnych

fabularie 2 (11) 2016


Scena

Na polskich salonach wciąż brakuje osobowości telewizyjnych bezpardonowo rozprawiających się z mitami na temat kobiecości i jej nienormatywnych wizerunków

musi wnieść naddatek w postaci sprytu, a także wykazać się wrażliwością i kobiecością, aby zostać docenioną przez zmaskulinizowany świat zawodowego sportu; 3) mistrzyni posługuje się sfeminizowanym językiem, pisze „ministra”, a nie „minister”, daje więc sygnał, że akceptuje zmiany postulowane przez feministki w zakresie zmian językowych; 4) dowodzi, że potrafi zachować się i pracować „jak mężczyzna” – opisuje zadania kulturowo przyporządkowane mężczyznom (jak posługiwanie się wiertarką, prowadzenie samochodu, szybkie podejmowanie decyzji) – tym samym popełnia błąd wielu kobiet, które, podkreślając swój profesjonalizm, z dumą ogłaszają, że postępują „jak mężczyźni”, a przecież wiele zmieniła w tym szkodliwym myśleniu słynna już reklama marki Always zatytułowana: Biegam jak dziewczyna!; 5) wskazuje, że miewa „humorki”, lubi otrzymywać kwiaty, być przepuszczaną w drzwiach, oddawać walizki silnym mężczyznom, ale równocześnie jest kobietą, „która ma jaja”, nie jest przy tym „babochłopem”. Kowalczyk, chcąc wiernie opisać swoje emocje związane sytuacjach, a potem, gdy okazało się, że ani zmienne nastroje, ani z rolą płci w sporcie, popełnia wiele błędów, których naprawa słabość fizyczna nie przeszkadzają mi w pracy, w pełni zaakceptobędzie leżeć w gestii kolejnych wyemancypowanych gruntowwali. Nauczyli mnie też, że mimo iż jestem wytrzymała i silna, to niej niż ona kobiet. Tych potrafiących „biegać jak dziewczyna”, wciąż jestem kobietą. Pomagają mi nosić walizki. Dostaję od nich a nie jak „kobieta, która ma jaja”.

kwiaty. Przepuszczają mnie w drzwiach. Akceptują humorki. Lubię to. Zawsze mogę na nich liczyć. A oni na mnie. Bezcenne. Taki model bardzo mi odpowiada. Nikt nie musi niczego udawać. Nikt nie musi leczyć swoich kompleksów. Chcę rozwiać wszystkie wątpliwości rodziców dziewczynek, które chcą uprawiać sport. Drogie zatroskane mamusie i zmartwieni tatusiowie, nie obawiajcie się o swoje małe księżniczki. Nawet jeśli nie są im pisane medale olimpijskie, to na pewno zdobędą doświadczenie, o jakie trudno w innych dziedzinach życia. Stereotypowych babochłopów w moim świecie już się często nie spotyka. Zdecydowanie więcej jest pewnych siebie, wrażliwych kobiet. Które po prostu czasem muszą mieć jaja2.

Kontrowersyjny felieton Kowalczyk odzwierciedla nie tylko problem myślenia o feministkach w polskim sporcie, ale przede wszystkim problem myślenia o kobietach w sporcie, a także – co ważniejsze – myślenia o kobietach przez same kobiety w Polsce i polskim sporcie: 1) Kowalczyk stara się podkreślić, że wie, kiedy powinna wrócić „do roli kobiety” – w końcu jej ulubione buty to szpilki, tak jakby fakt nielubienia szpilek przez kobiety odbierał im coś z ich przyrodzonej, a także tej wyuczonej, nabytej kobiecości; 2) kobieta w sporcie musi być „sprytna” – tak jakby nie mogła działać wedle tych samych zasad, co mężczyzna, ona

2

Justyna Kowalczyk, Być kobietą, dostęp poprzez: http://ekstra. sport.pl/ekstra/1,143306,17377833,Justyna_Kowalczyk_dla_ Sport_pl__Byc_Kobieta.html [dostęp: 1.03.2015].

fabularie 2 (11) 2016

*** Polskie media nie dają pola do manewru pozwalającego mówić wprost o wielu sprawach. Z tego powodu znane osobowości z feministycznym backgroundem, jak aktorka Renata Dancewicz czy wokalistka Renata Przemyk, nie pojawiają się w codziennych relacjach portali plotkarskich, ponieważ ich odważne i niestandardowe sądy nie pasują do profilu wytyczanego przez sformatowanych do wielkości ścianki celebrytów. Celebrytki walczące o lepszą pozycję zawodową, albo dopiero zaczynające przygodę z mediami, boją się ryzykować w obawie o utratę propozycji, inne – obawiają się utraty wygodnego usytuowania. Większości z nich na ogół brakuje wyrazistych poglądów, które mogłyby głosić. Na polskich salonach wciąż brakuje osobowości telewizyjnych, jak Lena Dunham, bezpardonowo rozprawiających się z mitami na temat kobiecości i jej nienormatywnych wizerunków. Z pewnością miałaby wiele do powiedzenia Justynie Kowalczyk na temat przywołanej przez naszą mistrzynię kategorii „babochłopa”. Wszystkie z przywołanych wyżej postaci polskich celebrytek korzystają z wentyla bezpieczeństwa, jakim posługuje się postfeminizm – chętnie korzystamy z dorobku naszych poprzedniczek, ale dajemy sobie prawo wyboru tego, jak rozumiemy kobiecość, i nie wykluczamy, że może być nią jedna z wersji epoki przedemancypacyjnej, gdy powinnością kobiety były dbałość o wizerunek i spełnianie oczekiwań mężczyzn, których aprobata dawała gwarancję i potwierdzała status „bycia kobietą”.

25


fot. Natalia Nazaruk

Scena

NATALIA NAZARUK

Areny próżności

O

d najdawniejszych już wieków siedziby instytucji kultury – obok oczywiście świątyń wszelkich wierzeń i mniej lub bardziej obronnych siedzib władców – budowane były jako pokaz niezwykłych ludzkich umiejętności konstrukcyjnych, cieszyły oko formą i onieśmielały swoim ogromem. Nic w tym jednak dziwnego – ludzka potrzeba występowania na scenie, dzielenia się swoim talentem, prezentowania niezwykłych umiejętności aktorskich czy muzycznych niewątpliwie nosi pewne znamiona próżności. A przecież każde wielkie widowisko, przygotowywane miesiącami, ćwiczone i dopracowywane w najmniejszym szczególe, potrzebuje też należytej oprawy architektonicznej. Widz (także ten potencjalny) jeszcze przed wejściem do budynku powinien wiedzieć, że obcować będzie ze sztuką najwyższych lotów i z najwspanialszymi aktorami. Dlatego też ile razy pomyślimy o teatrze, filharmonii czy operze, widzimy przed oczami któryś z najwspanialszych budynków w dziejach ludzkości. Któż nie dał się porwać magii w kameralnym londyńskim teatrze Globe, w którym wystawiał swoje dzieła Szekspir? Kogo nie onieśmielił i nie urzekł przepych gmachu opery Garnier w Paryżu? I wreszcie – kto byłby zdolny przejść obojętnie obok futurystycznego budynku Teatru Narodowego w Pekinie? Wiele z tego typu obiektów jest więc jednym z symboli miasta, w którym są ulokowane, nierzadko będąc tym najważniejszym. Tak niewątpliwie jest w przypadku trzech niezwykle interesujących budynków, będących ozdobą i znakiem rozpoznawczym miast, w których zostały zbudowane. Budynki oper w Sydney, Oslo i Bydgoszczy – choć mieszczą się w tak różnych od siebie miastach – mają jednak wiele cech wspólnych. Wszystkie one położone są w bezpośrednim sąsiedztwie wody oraz stanowią dominantę architektoniczną okolicy. Biała barwa elewacji budynków nadaje im dostojny charakter, sprawia też, że podświetlane gmachy zjawiskowo wyglądają po zmroku.

Sydney Najsłynniejszy i jednocześnie najstarszy z tej trójki – budynek Opery w Sydney – reprezentuje styl nowoczesnego ekspresjonizmu. Zbudowany w latach 1957–1973 budynek do dziś zachwyca swoim dynamizmem, niezwykłą przy swoim ogromie lekkością

26

oraz mnogością wcieleń, zmieniając się w zależności od kąta patrzenia na niego. Budynek zdaniem wielu przypomina płatki rozwijającego się kwiatu, inni widzą w nim muszle, tak często spotykane na brzegach mórz i oceanów. Dla większości jednak Opera w Sydney to symbol żaglowców powracających do portu po długiej podróży. Budowa zaprojektowanego przez Jørna Utzona budynku okazała się jednak bardzo dużym wyzwaniem zarówno technicznym, jak i finansowym. Cztery lata zabrało inżynierom rozwiązanie problemu połączenia ze sobą zespołu skorup, czy inaczej „żagli”, tworzących sklepienie budynku, zaś wynikające z tego powodu problemy sprawiły, że ostateczny koszt budowy wielokrotnie przekroczył planowany kosztorys.

Instytucje kultury swoim pięknem i niezwykłą formą wychwalają imponujące ludzkie umiejętności tworzenia, celebrują sztukę, same jednocześnie będąc jej najwspanialszym wytworem

Współcześnie, po ponad 40 latach od oddania budynku do użytku, mało kto pamięta już o tych trudnościach oraz o towarzyszących im sporach pomiędzy architektem a lokalnymi władzami. To, co liczy się dzisiaj, to zapierający dech w piersi widok na przylądek Bennelong Point. Amerykański architekt Louis Kahn powiedział kiedyś o najsłynniejszym gmachu Australii, że „słońce nie wiedziało, jak piękne jest jego światło, dopóki nie odbiło się w tej budowli”. Trudno byłoby chyba o wspanialszy komplement dla budynku.

Oslo Fantastyczną grę światłem oferuje także budynek zlokalizowany w zdecydowanie chłodniejszym niż Sydney zakątku świata. Gmach Oslo Opera House od strony architektonicznej zachwyca doskonale dobranymi kontrastami. Widziana z zewnątrz prosta, nieskazitelnie biała, chłodna bryła mieści w swym wnętrzu łagodnie falujące, wyłożone szlachetnym, ciepłym dębem ściany. W zależności od pory dnia czy pogody budynek zmienia swoje oblicze, prowadzi z obserwatorem niezwykłą grę cieni, urzeka bogactwem struktur i użytych materiałów. Ten fantastyczny gmach jest jednak nie tylko spektakularną oprawą dla odbywających się w nim koncertów operowych, ale także miejscem codziennych spotkań mieszkańców miasta. Zarówno wnętrze,

fabularie 2 (11) 2016


fot. Natalia Nazaruk

fot. Natalia Nazaruk

fot. Jimmy Harris, Wikimedia Commons

Scena

otoczenie budynku, jak i jego dach – pełniący rolę ogromnego, wyniesionego placu – są bowiem w pełni otwarte dla odwiedzających. Budynek postawiony został na początku fiordu Oslofjord i sprawia wrażenie, jakby był górą lodową wyłaniającą się z wody. Nic dziwnego, że ten ukończony w 2007 roku obiekt w dwa lata później wyróżniony został prestiżową nagrodą architektoniczną im. Miesa van der Rohe.

fabularie 2 (11) 2016

fot. Natalia Nazaruk

Bydgoszcz Z przestrzenią publiczną także wspaniale współgra najskromniejsza w tym zestawieniu Opera Nova w Bydgoszczy. Od kilku już lat na jej tle odbywają się bowiem koncerty z cyklu „Rzeka Muzyki” – plenerowe wydarzenia muzyczne, które przyciągają do amfiteatru u stóp budynku każdorazowo setki melomanów. Świątynie mają za zadanie wychwalać mieszkającego w nich ponoć boga. Zamki i pałace świadczyć miały o wielkiej mocy i potędze stawiającego je władcy. Instytucje kultury natomiast swoim pięknem i niezwykłą formą wychwalają imponujące ludzkie umiejętności tworzenia, celebrują sztukę, same jednocześnie będąc jej najwspanialszym wytworem. Odwiedzajmy więc te „nowe katedry” jak najczęściej, a podczas owacji na stojąco pomyślmy nie tylko o fantastycznym występie, którego byliśmy świadkiem, ale i o niezwykłej bryle, w której się znajdujemy.

27


Wiersz

GRZEGORZ TOMICKI Strata czasu 1. Przyznaję, nie czuję się zbyt pewnie. Czasami zamieniam się w kamień. Czasami jestem robotem. Inni ludzie pozbawiają mnie istnienia. Chwała Bogu, inni ludzie dają mi istnienie. Jestem odpowiedzią na to, za kogo mnie uważają. Żyję w czwartym wymiarze. Jeśli nie ma przy mnie nikogo, nie jestem całkiem realna. To nie jest coś, co przechodzi się ot tak sobie. Jestem jedną z wielu dziewcząt, które żyją i nie żyją na tym świecie. Martwa i niemartwa. 2. Czasami zamieniam się w kamień. Mogą mnie dotykać do woli, lecz mnie nie dotkną. Urodziłam się pod czarnym słońcem. Ona jest słońcem zachodnim. Jestem prerią. Ona jest zburzonym miastem. Ona jest duchem opuszczonego ogrodu. Dzban jest pęknięty, a źródło wyschło. Chciałabym znów lubić ludzi, ale nie lubię ich. Jestem jedną z wielu dziewcząt, które żyją i nie żyją na tym świecie. Każdy udaje, że jej pragnie, lecz nie pragnie jej. Wiodę teraz życie taniego ciasteczka. 3. Żyję teraz w czwartym wymiarze. Czasami jestem przedmiotem. Każdy udaje, że mnie bierze do rąk, lecz nie bierze mnie. To nie jest coś, co przechodzi ot tak sobie, z ręki od ręki. Ona jest duchem opuszczonego ogrodu. Narodziła się pod czarnym słońcem. Chciałabym znów lubić ludzi, ale ich nienawidzę. Jestem nikczemna. Jestem stratą czasu. Wiodę teraz życie taniego ciasteczka, z którym nie można się zaprzyjaźnić.

28

fabularie 2 (11) 2016


Wiersz fot. unsplash.com

4. Przyznaję, nie czuję się zbyt silna. To wszystko przez to, że urodziłam się pod czarnym słońcem. Ona nie była matką. Kaprysiłam przy wyborze matki. Nie byłam niańczona, byłam duszona, a teraz jestem prerią. Czasami zamieniam się w wyschnięte źródło. Każdy udaje, że gasi mną pragnienie, ale nie gasi go. Jestem nikczemna. Tylko kiedy mam nieczyste myśli, nie jestem samotna. Chciałabym lubić ludzi, ale im nie ufam. To nie jest coś, co przechodzi ot tak sobie. 5. Chciałbym znów lubić ludzi, ale dzban jest pęknięty, a źródło wyschło. Umysł tego dziecka jest niesprawny. Umysł tego dziecka jest zamknięty. To nie jest coś, co przechodzi się ot tak sobie, jak opuszczony ogród. Próbował otworzyć umysł tego dziecka. Nigdy mu nie wybaczę, że próbował otworzyć umysł tego dziecka, lecz nie otworzył. To dziecko jest martwe i niemartwe. Wiodę życie taniego ciasteczka. Czasami zamieniam się w kamień, czasami w przedmiot. Jestem stratą czasu. 6. Przyznaję, nie czuję się zbyt żywa. Czasami zamieniam się w kamień, czasami w pęknięty dzban lub wyschnięte źródło. Jestem tym, za co mają mnie inni ludzie. Jestem odpowiedzią na to, za kogo mnie uważają. Żyję w czwartym wymiarze. Inni ludzie dają mi istnienie. Chwała Bogu, inni ludzie pozbawiają mnie istnienia. Naprawdę, chciałabym znów ich lubić, ale ich nienawidzę. To nie jest coś, co przychodzi i odchodzi ot tak sobie.

Grzegorz Tomicki – poeta, prozaik, krytyk literacki. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Stale współpracuje z miesięcznikami „Twórczość”, „Odra” i „Nowe Książki” oraz kwartalnikami „FA-art” i „Arterie”. Opublikował tomy wierszy: Miasta aniołów (1998), Zajęcia (2001) i Pocztówki legnickie (2015) oraz monografię Po obu stronach lustra. O twórczości Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego (2015). Prowadzi stronę literacką Innelektury.pl. Mieszka w Legnicy.

fabularie 2 (11) 2016

29


30

fabularie 2 (11) 2016


Komiks

Rysunki-felietony feministki-ateistki Z Martą Frej rozmawia Krzysztof Lichtblau.

M

arta Frej, a raczej jej prace od kilku lat pojawiają się w sieci. Wypracowała własny i szeroko rozpoznawalny styl. Jej memy dotykają m.in. polityki czy relacji społecznych. W sposób humorystyczny przedstawia często to, co może boleć współczesnych Polaków.

Twoje prace określane są często jako memy. A Ty jak siebie postrzegasz: jako autorkę memów, obrazów, komiksów…? Sama zaczęłam nazywać moje rysunki memami, jestem też malarką, bywam ilustratorką. Dlatego tworzę memy, obrazy, ilustracje. Czym jest mem? Moje memy to rysunki-felietony, często autobiograficzne, komentujące rzeczywistość społeczną i polityczną, widzianą z perspektywy feministki-ateistki. Jasne. Ale czym są memy w ogóle? Czy to chwilowy trend związany z portalami społecznościowymi? Nie będę podawała naukowej definicji memu, bo to może sobie każdy sprawdzić… Natomiast memy internetowe to fenomen tych czasów. Nie wiem, jak długo będą modne, ale na pewno wpłyną, a właściwie już wpłynęły, na kształt i formę przekazu internetowego. Są zjawiskiem socjologicznym czy kulturowym, o którym powstają już prace naukowe. Sama miałam przyjemność czytać o swoich memach w kilku pracach, dlatego traktuję je poważnie. Mają dużą siłę rażenia, o czym najlepiej wiedzą politycy. Twoje prace zyskały dużą popularność dzięki internetowi. Co ta przestrzeń daje twoim pracom? Ta przestrzeń wykreowała mnie i spopularyzowała moje prace. Początkowo miały one istnieć tylko w internecie, ale tak się jakoś stało, że zaistniały w „realu”. W ciągu ostatniego roku miałam około 50 wystaw w całej Polsce, ale wciąż pierwszym miejscem, w którym pojawiają się nowe memy, jest internet. Sztuce nie zawsze, albo raczej bardzo rzadko, udaje się funkcjonować w tych obydwóch przestrzeniach. Jest na pewno trochę tak, że strumień emisji determinuje pewne zmiany w me-

fabularie 2 (11) 2016

dium, z którego korzystamy. Choćby powieści hipertekstowe czy komiks internetowy wymagają nowych narzędzi. Jak myślisz, skąd twój fenomen funkcjonowania w tych dwóch przestrzeniach? Memy są bardzo związane z moim życiem. Jestem ich bohaterką, tworzę je, a one tworzą mnie. Dlatego ich funkcjonowanie w tych dwóch przestrzeniach wydaje się logiczne i oczywiste, w końcu ja też jestem wirtualna i realna jednocześnie. Tworzysz prace zaangażowane: czy to politycznie, czy społecznie. Czy my, Polacy, szczególnie dziś tego potrzebujemy? Wszystkie narody potrzebują prac zaangażowanych społecznie i politycznie, bo zawsze są jakieś problemy, nad którymi trzeba pracować. Jest to bardzo skuteczna forma docierania do szerokiej rzeszy odbiorców. Próbuję powolutku zmieniać świadomość ludzi poprzez śmiech. Czy Polacy potrzebują tego szczególnie? Nie wiem, bo nie mieszkałam nigdy w innym kraju, ale robię, co mogę, żeby poprawić mój własny świat, bo nie zamierzam na razie stąd wyjeżdżać. Sama się przed chwilą określiłaś jako feministka-ateistka. Twoje pracę pojawiają się często przy okazji imprez właśnie o takim charakterze. Stałaś się trochę głosem pewnej grupy. Nie masz odczucia, że tak sprofilowane poglądy są zupełnie poza mainstreamem? Nigdy w życiu nie zastanawiałam się, czy moje poglądy są mainstreamowe, czy nie. Nie jestem konstruktem, tylko żywym człowiekiem. Poza tym, dla każdego mainstream oznacza co innego. Moich memów używają ludzie o bardzo różnych poglądach (zawsze z radością podszytą lekką złośliwością opowiadam, jak Telewizja Republika zamieściła chyba ze dwa na swoim fanpejdżu). Jeśli rzeczywiście stałam się głosem pewnej grupy, to chyba dobrze? Samotnie niewiele można zdziałać, łatwo też wpaść w pułapkę słuchania wyłącznie siebie, a to bardzo niebezpieczne. A Ty jak byś określiła dzisiejszy mainstream sztuki, ale też ideologii? Sztuka z mainstreamem ma chyba niewiele wspólnego… Mam wrażenie, że raczej ucieka od zbiorowych uniesień, tłumów na

31


wernisażach i skomplikowanych mechanizmów rynkowych, zarządzających najsłynniejszymi imprezami artystycznymi. To oczywiście moja opinia. A co do ideologii… Mamy ideologiczną wojnę, podsycaną i nakręcaną przez media. Wojnę, na której kapitał zbijają cyniczni populiści i demagodzy.

Po jakie pozycje komiksowe zdarza się Tobie sięgać? Po te, które podsuwa mi kolega z pracy, Adam Florczyk. Adam jest miłośnikiem komiksu, założył w Centrum Promocji Młodych, w którym oboje pracujemy, czytelnię komiksu i dyskretnie podsuwa mi od czasu do czasu komiksy, które prawdopodobnie mi się spodobają. Nigdy się jeszcze nie pomylił.

Ten numer „Fabulariów” poświęcony jest m.in. komiksowi kobiecemu. Czym według Ciebie jest dziś komiks w Polsce? Co to jest komiks kobiecy? Nie jestem znawczynią komiksu. Kiedy słyszę „komiks kobiecy”, przypomina mi się określenie „sztuka kobieca” i niekończące się spory, czy taka kategoria istnieje, a jeśli tak, to co oznacza. Dla mnie sztuka, czy komiks kobiecy, to po prostu dzieła zrobione przez kobiety, chętnie podkreślające tę kobiecą perspektywę i jej odmienność od perspektywy męskiej. Wybitnym komiksem kobiecym jest dla mnie Persepolis Marjane Satrapi, który uwielbiam za jego ciepły humor, bezpośredniość, niepowtarzalny klimat.

Czyli jakie komiksy polskie/obce podobają się Marcie Frej? O Persepolis już mówiłam, więc wymienię jeszcze pięć ulubionych, w przypadkowej kolejności: Maus Arta Spiegelmana, Jesteś moją matką? Alison Bechdel, Niebieskie pigułki Frederika Peetersa, Goliat Toma Gaulda i Wrzątkun Macieja Sieńczyka.

Jaki jest ten rynek sztuki popularnej dziś w kraju? Szczerze? Nie mam pojęcia.

32

Mieliśmy już kiedyś wcześniej okazję rozmawiać na ten temat. Powiedziałaś, że chciałabyś stworzyć komiks feministyczny, czyli jaki? Opowiadający bez zahamowań o wszelkich aspektach życia kobiety w patriarchalnej rzeczywistości, o kobiecej seksualności, o macierzyństwie, o stosunku do innych kobiet, o obrazie samej siebie, o ideałach, o marzeniach. Czyli o mnie znowu… Czekam z niecierpliwością. Dziękuję za rozmowę.

fabularie 2 (11) 2016


Wiersz fot. unsplash.com

IZABELA KAWCZYŃSKA Do dziecka bez świata Dobrze, że nie musisz tego oglądać: siódmej wieczorem jak szlachtuz albo neonowe serca sztucznych róż, a potem, minuta za minutą, godzina po godzinie, straszliwy wysiłek, gdy pejzaż wpełza w piątą rano. Nie myśl, że ci zazdroszczę, nie teraz, gdy cię kroją. Malują ci na brzuszku wielkie V, znak zwycięstwa – doprawdy, jest w tym coś zabawnego. Igła skrzy się jak srebrny dzwoneczek i płaczę, a chciałabym mieć w sobie choć trochę światła, choć trochę pewności mieć w sobie, jak te dłonie, jak te palce, które cię cerują, jak te wargi, które mówią, że nie pozna tego nikt poza mną.

Izabela Kawczyńska – wydała powieść Balsamiarka (2015) oraz zbiory wierszy: Luna i pies. Solarna soldateska (2008), Largo (2009), Chłopcy dla Hekate (2014). Debiutowała opowiadaniem w „Odrze”. Publikowała m.in. w „Pograniczach”, „Arteriach”, „Akcencie”, „Dyskursie”, „Tekstualiach”, „Re:presjach”, „Frazie”, „Blizie”, „Helikopterze”, „8. Arkuszu Odry”, „Dwutygodniku”. Za książkę Luna i pies otrzymała II nagrodę w konkursie Złoty Środek Poezji. Jej wiersze tłumaczono na język francuski. fabularie 2 (11) 2016

33


Komiks fot. archiwum prywatne

Nie mam w sobie powieści Z Olgą Wróbel, rysowniczką komiksów i krytyczką literacką, rozmawia Emilia Walczak.

Do kroćset! miało premierę na tegorocznych Warszawskich Targach Książki. Podpisałaś wiele egzemplarzy? Były splendor i sława? Tak naprawdę chodzi mi o to, jak duże mamy w Polsce zainteresowanie historiami rysunkowymi i czy da się z tego żyć. Na spotkaniu autorskim na targach nie wszystkie twarze należały do rodziny i znajomych, uważam to za spory sukces. A tak poważnie – książka ukazała się prawie dwa miesiące temu [rozmowa miała miejsce pod koniec lipca – dop. red.]. Na razie doczekałam się trzech pozytywnych recenzji, rozdałam kilka autografów i to by było na tyle. Komiks ma w Polsce w miarę stałe grono odbiorców, utrzymujące się na stabilnie niskimi poziomie. Rysuję od 10 lat, w tym czasie nie wzrosły znacząco nakłady rodzimych twórców. 500 do 1000 sztuk, to niestety daje wyobrażenie o zainteresowaniu komiksami w 40-milionowym kraju. Wynagrodzenie najczęściej opiera się na procencie liczonym od wielkości nakładu, można więc łatwo stwierdzić, że z samych komiksów kołaczy nie będzie. Za to pracy z nimi aż nadto, od rysowania począwszy na szukaniu wydawcy i promocji skończywszy. No właśnie, twój poprzedni album – Ciemną stronę księżyca – dzielą od Do kroćset! cztery lata. Faktycznie w przypadku komiksu to wszystko aż tyle trwa: przygotowanie tych plansz i cały proces wydawniczy, czy może znaczną część twoje-

34

go czasu pożerają jeszcze Kurzojady, Odmiany masochizmu, współpraca z „Ha!artem”, etat w muzeum, prowadzenie domu… O czym jeszcze zapomniałam? Pracuję jeszcze jako wewnętrzna recenzentka w W.A.B.-ie i Znaku! Co do prowadzenia domu, większość uroczych codziennych prac wykonuje mój mąż, osiadły w miejscu freelancer, ja tylko gotuję i zarządzam. Jeżeli chodzi o czas, hm. Rysowanie komiksów trwa – mam szczęście, bo w muzeum wszyscy mi kibicują i nie ma problemu, żebym czasem sobie coś poszkicowała na boku. Ale te szkice trzeba potem pomalować, przeliterować, zeskanować… Czy chce mi się to robić po całym dniu, kiedy córka wreszcie zasypia? Nie. Biorąc pod uwagę stosunkowo niewielki splendor i podłe honoraria, wspomniane powyżej – podwójnie nie. Wolę poczytać książkę i zgarnąć przelew za jej recenzję. Jednak w przypadku czterech lat dzielących Ciemną stronę… i Do kroćset! prawie dwa lata spędziłam z gotowym komiksem, nie mogąc znaleźć wydawcy. Zrobiłam książkę dla siebie, nie myśląc o tzw. targecie, i takie były tego ponure skutki. I w końcu powróciłaś na łono Centrali… A Znak nie był zainteresowany? Przecież też wydaje komiksy – Kołonotatnik z Bohaterem Małgorzaty Halber na przykład. Wysłałam PDF, gdzie się tylko dało, począwszy od wydawnictw dziecięcych, poprzez Krytykę Polityczną, na wydawnictwach

fabularie 2 (11) 2016


Komiks

typu Bunkier Sztuki kończąc. Odzew był nikły. Jak powiedział mi Wojtek Szot, reprezentujący Prószyńskiego, problemem Do kroćset! jest brak mocnego, dydaktycznego przesłania i określonej grupy wiekowej. Ale rysując komiks pod oczekiwania wydawnictwa, mogłabyś zatracić siebie. A publikując w KP, zyskałabyś pewnie łatkę lewaczki, więc może to i lepiej – czasy teraz takie ciekawe, Berufsverbot wisi w powietrzu… Ale wiesz, czemu wspomniałam o Małgorzacie Halber? Tak. Uznałam, że skoro wydaję w niszowym wydawnictwie (niczego Centrali nie ujmując), to chociaż notki na okładkach będę miała z pierwszej ligi. O pierwszą poprosiłam Olgę Tokarczuk, z którą pracowałam wtedy nad pewnym porzuconym projektem, w przypadku Do kroćset! zgłosiłam się do Małgorzaty Halber, która jest dobrą duszką Kurzojadów – po tym, jak poleciła mojego bloga na Facebooku Bohatera, zyskałam w ciągu doby prawie 2000 fanów. Już nigdy później nie zdarzył mi się tak gwałtowny ich przypływ. Nie wiem, czy te blurby pomagają w sprzedaży książek, na pewno mile łechcą ego autorki. A ty chciałabyś być sławna? Tak sławna jak Tokarczuk czy Halber? Ale mnie przycisnęłaś! Nie będę siliła się na fałszywą skromność, chciałabym. Nie chodzi może o sławę typu „ładna sesja zdjęciowa w popularnym magazynie co dwa tygodnie” [chodzi tu o lipcową sesję w „ELLE” pt. Dziewczyny do kredek, czyli autorki polskich komiksów – dop. red.], ale cieszyłoby mnie poczucie, że ludzie uważają mnie za mądrą osobę, która ma coś istotnego do powiedzenia. Lubię to uczucie na małą, blogową skalę, a apetyt rośnie w miarę jedzenia, przynajmniej mój. Pamiętam bardzo trudny dla mnie tekst o Małej Zagładzie Anny Janko, opublikowany przez Krytykę Polityczną. Pochwalił go Piotr Paziński i napawałam się tym chyba przez pół roku. Skoro taka osoba uważa, że napisałam coś mądrego, to tak musi być, ha! Inspiruje mnie też ostatnio pasek komiksowy Jacka Frąsia, w którym bohater przybiega do swojej matki z kolejnymi dziełami, a ona, nawet nie odwracając się od kuchni, powtarza: „Chleba z tego nie masz, Nobla nie dostaniesz”. W ostatnim kadrze triumfujący, posiwiały bohater przynosi na nagrobek matki dyplom noblowski, a grób odpowiada nieugięcie: „Chleba z tego nie masz”. I tak właśnie jest. Trzeba więc znaleźć sobie jakąś satysfakcję z tej twórczości, na przykład rojenia o własnej chwale. Ale zdarzają się w Polsce takie (nieliczne co prawda) przypadki, że autor/autorka jednak żyje z pisania, i to dobrze żyje, osiąga komercyjny sukces i ambasadoruje marce Mercedes-Benz na przykład. Jak uważasz – jako znawczyni literatury – czy to potrafi źle wpłynąć na ich pisanie – że na przykład zaczynają potem iść w ilość, a nie w jakość? Twórcom komiksu to nie grozi – są wprawdzie artyści, którzy żyją tylko z rysowania, ale nie jest to rysowanie tylko komiksów,

fabularie 2 (11) 2016

ale też inne zlecenia graficzne. Co do pisarzy, to bardzo skomplikowany temat, w zależności od kraju, struktury rynku wydawniczego – mam wrażenie, że sukces często przychodzi wraz ze stworzeniem komercyjnej serii, spójrzmy na autorów kryminałów. To jest już z założenia literatura popularna, z większymi lub mniejszymi ambicjami. Albo serie kobiece, rozmaite rozlewiska i cukiernie pod amorami. Trudno mi przywołać przykład autora z rodzimego rynku, który zaczął od prozy wysokiej, po czym zagrzebał się w popłatnych chałturach. Nie widzę poradników autorstwa Ingi Iwasiów czy felietonów Tokarskiej-Bakir w kolorowych magazynach. Ostatecznie nawet wspomniany ambasador Mercedesa wyrasta z korzenia fantastycznego i dopiero stamtąd migruje na salony. A na gruncie czysto teoretycznym – nie mam nic przeciwko odcinaniu kuponów przez autorów, tak długo, jak nazywamy to po imieniu. Każdy chce żyć, a dla mnie życie i opłacony czynsz, oraz okazjonalne awokado dojrzewające na parapecie, mają zazwyczaj priorytet nad SZTUKĄ. A ty – napiszesz kiedyś książkę? Nie. Mam wysoko zawieszoną poprzeczkę, jeżeli chodzi o literaturę, i nie umiałabym napisać czegoś, co sama chciałabym przeczytać, ani pod względem formy, ani pod względem treści. O ile w komiksach i felietonach udaje mi się w miarę zgrabnie komentować rzeczywistość, o tyle zupełnie nie posiadam daru budowania fabuły, dramaturgii, postaci. Dlatego z pewną łatwością przychodzi mi pisanie o literaturze na Kurzojadach – jestem pewna, że sama nie przejdę na drugą stronę barykady i nie będę musiała patrzeć w oczy krytykom, nie mam w sobie przysłowiowej powieści. Chciałabym natomiast napisać jeszcze jedną książkę dla dzieci, mam już zarys akcji i tytuł – Korniki. Marzy mi się też ilustrowany własnoręcznie poradnik-kalendarz, roboczo zwany w głowie Rokiem pracowitej kobiety. Wspaniale, czytałabym! Ale wracając do komiksów, które już się ukazały, i częściowo do tego, co zarzucił Do kroćset! Wojtek

35


Komiks

Szot – czy tworząc te wydane już albumy, myślałaś o grupie ich przyszłych odbiorców? Kim w ogóle są twoi czytelnicy, da się ich jakoś skonkretyzować? Moi czytelnicy wyhodowali się w miarę naturalnie, nie próbowałam najpierw myśleć o targecie, a potem rysować. Pierwsza faza to ponure komiksy o związkach, vanitas, i, ech, życiu młodej kobiety w wielkim mieście, wynikające z moich własnych doświadczeń w tamtym momencie – i taka właśnie publiczność: neurotyczne, ref leksyjne kobiety przed trzydziestką, lubiące ironiczny dystans. Potem dostałam lepsze antydepresanty, przestałam widzieć życie w kategoriach wiecznej męki i przerzuciłam się na lekko wojownicze komiksy feministyczne: o goleniu włosów na ciele, o odchudzaniu, obrazie ciała w mediach, etc. Ping! Kolejny target zahaczony. Z tych dziewczyńskich konotacji jestem do dziś najbardziej dumna. No i ostatecznie pełnometrażowy komiks Ciemna strona księżyca, który połączył wszystkie bliskie mi tematy i cztery lata po premierze jest nadal chętnie wręczanym ciężarnym dziewczynom prezentem. Teraz odeszłam trochę od rysowania, więcej piszę, ale sądząc po statystykach na Facebooku, ktoś te moje komiksy nadal ogląda. Ostatnio odświeżyłam sobie Ciemną stronę księżyca i muszę przyznać, że mnie ten album strasznie bawi. Czy zdarza ci się śmiać z własnych rysunkowych dowcipów? Podczas rysowania albo później? Raczej uśmiecham się pod nosem i myślę: „Nieźle to wykombinowałam”. Te żarty są mało spontaniczne, narysowanie ich, ubranie w kadry, nadanie im tempa kosztuje mnie sporo wysiłku, więc sama się już nie śmieję. Jeżeli robią to inni – znakomicie, o to mi właśnie chodziło. To jest zresztą większy problem z rysowaniem autobiograficznym – ludzie czasem myślą, że to mały wysiłek, przydarza się, można rysować, życie pisze takie scenariusze, etc. Wielokrotnie przekonałam się, że to, co sprawdza się znakomicie jako opowiadana na żywo anegdota, traci sens ujęte w kadry. Trzeba uciąć, przykroić, przemodelować, żeby zachować sens. Trochę jak z tłumaczeniem idiomów z jednego języka na drugi. Chciałam jeszcze zapytać o ten autobiografizm. To nie jest dla ciebie problem, żeby się tak mocno odsłaniać? Ciemna strona… jest bardzo intymna… Jest takie fajne zdanie w komiksie Craiga Thompsona (autobiograficznym) Dzienniki podróżne – bohaterka mówi coś w tym stylu: „Ludzie uważają, że pokazujący siebie twórca staje przed czytelnikami obnażony. A tymczasem jesteśmy jak cebula, zostało jeszcze tyle warstw…”. I tak traktuję Ciemną stronę… – dla mnie ten album nie jest zbyt intymny. Mówię o tym, co wspólne, pokazuję gołe ciało, ale my wszystkie je mamy. Nie sądzę, żeby było coś odważnego w pisaniu o tym, że mam piersi i pochwę. Jest to szczególnie zasadne w przypadku ciąży i porodu – zanim dziecko przyjdzie na świat, szerokie grono medyczne obejrzy nas od podszewki.

36

Nie sądzę, żeby było coś odważnego w pisaniu o tym, że mam piersi i pochwę Pamiętam, jak przed porodem marzyłam o samotnej sali, żeby intymnie przeżywać pierwsze dni z córką, ale w szpitalu były pokoje trzyosobowe. Koniec końców byłam zachwycona – mogłyśmy pogadać z dziewczynami o tym, co tam z nas wycieka, pilnować nawzajem swoich bobasów, kiedy druga wlokła się pod prysznic, obmyć sterane krocze mydłem szary jeleń… To było bardzo pokrzepiające. Gdyby taka cielesna otwartość i solidarność nie były domeną sytuacji granicznych, tylko normą, chyba wielu z nas żyłoby się łatwiej. Spotykam się też z pytaniem, co będzie, jak moja córka zobaczy ten komiks. Szczerze, od czterech lat nie mogę pojąć, o co ludziom chodzi. Oglądam z Gretą Ciemną stronę… już teraz i nie widzę niczego, co w tym komiksie mogłoby ją w przyszłości zaboleć, tym bardziej że nie jestem słodką matką, która rozpieszcza swoją czterolatkę na każdym kroku. Greta znajdzie w tym komiksie dobrą, znajomą mnie, lekko chimeryczną i skłonną do wpadania w złość. A PRZEBIŁAŚ już córci uszka? (śmiech) Nie, ale czasem lakieruję jej paznokcie! Matylda z Do kroćset! to jesteś mała ty czy wyobrażenie Grety za lat kilka? Matylda to stadium pośrednie. Ja wyrosłam trochę na Kornelię (jej znienawidzone prace to moje prace z czasów studenckich), Greta jako Kornelia się urodziła i utwierdzam ją w tym kierunku. Chciałabym, żebyśmy umieli wychowywać dzieci, szczególnie córki, na odważne osoby, szukające swojej drogi – brzmi banalnie, ale jest naprawdę trudne do zrobienia. Kiedy Greta biega po domu i drze się radośnie, błagam ją: „Nie krzycz”. Czy robię to, bo nie lubię hałasu, czy jednak pokutuje we mnie przekonanie, że dziewczynka powinna rysować w kątku i nie narzucać się otoczeniu? Moi rodzice nigdy nie tresowali mnie za mocno do kobiecości, marząc być może o nieco bardziej uładzonej córce, ale nigdy nie dając mi odczuć, że na jakimś polu ich zawodzę. Mama nie zrobiłaby tatuażu i widzę, jak kurczy się wewnętrznie, widząc moją pustawą lodówkę, tata nie przepada za moimi włochatymi nogami, ale to są ich odczucia estetyczne, a nie próby formowania i wyrażania dezaprobaty w duchu „co z ciebie za wyrodek”. Rodzice są dumni z Olgi Wróbel? Tak jak rodzice Kornelii z Kornelii? Ostatnio przestali mi wypominać, że nie zmieniłam nazwiska biorąc ślub – uważam, że są gotowi publicznie się do mnie przyznawać.

fabularie 2 (11) 2016


fabularie 2 (11) 2016

37


Dziewczyny i kobiecy komiks Z Anną Krztoń rozmawia Agnieszka Czoska.

38

fabularie 2 (11) 2016


Komiks

A

nna Krztoń jest autorką autobiograficznych komiksów, niedawno wydała First Weeks, o tym, jak się mieszka w Warszawie. Wcześniej mieszkała w Krakowie, co zaowocowało m.in. Okresem krakowskim. Pochodzi z Tarnowskich Gór. Spotkałyśmy się na poznańskim Dniu Darmowego Komiksu, gdzie zaprezentowała wykład „Dziewczyny i ziny”. Brzmiał jak dobry materiał na artykuł lub wywiad – i stąd poniższa rozmowa.

znajomych z liceum w tamtym okresie znało, lubiło i czytało Wilqa. Jeździło się nawet na wyprawy do sklepu Imago w Katowicach po kolejne zeszyty… Nie wiem, czy to zamiłowanie do Wilqa to była kwestia geograficzna – bo wszystkim nam było stosunkowo blisko do Opola – ale faktem jest, że czytaliśmy i lubiliśmy komiks braci Minkiewicz i nagminnie go cytowaliśmy. Zresztą, co tu dużo mówić, niektórzy moi znajomi do dzisiaj rzucają w rozmowach teksty typu „dziwnym nie jest” albo „cieć to buc”… Dla mnie ten komiks był ważny, bo uzmysłowił mi, że rySporo czytasz, interesujesz się literaturą, wymagasz od ko- sunek w komiksie nie zawsze musi być piękny i wymuskany, miksów „czegoś więcej”. Znajdujesz takie? Dla mnie takim od- czasami może sprawiać wrażenie takiego zrobionego „na kolakryciem były komiksy Alison Bechdel, zwłaszcza Fun Home nie”, jeśli tylko pasuje to do klimatu historii (co było dziwną od– skomplikowany, pełen odniesień literackich, głęboki. Ale też mianą po trzech latach czytania mangi). Tak „na poważnie” zainteresowałam się komiksem ponowjej Jesteś moją matką? – pełen cytatów z psychologii. Poruszyły mnie też Wyznania nastolatki, klasyczna książka „z tekstem” nie dopiero na studiach, a stało się to głównie za sprawą Julii przetykana komiksami i rysunkami (The Diary of a Teenage Wertz. Myślę, że jej twórczość jest ciągle dla mnie bardzo ważna. Girl, u nas na razie tylko jako film). Czytam też trochę mang Jej komiksy z jednej strony są śmiesznie rysowane i zabawne, i gdybym miała komuś polecić, od czego zacząć ich czytanie, ale równocześnie opowiadają o naprawdę trudnych tematach, to z rzeczy dostępnych u nas poleciłabym Suppli Mari Okaza- takich jak alkoholizm, choroba czy uzależnienie od narkotyków. ki, komiks o pracującej dziewczynie, z piękną grafiką, całkiem Potem to już poszło z górki – wsiąknęłam w ten świat komikmądry i bardzo „japoński”. Oraz Inio Asano, wszystkie jego no- sów i zaczęłam czytać różne rzeczy, które mi wpadały w ręce. Jest welki graficzne, czasem subtelne, a czasem dość brutalne, jak dużo takich twórców, którzy są dla mnie ważni, którzy mnie inWyznania…, choć zupełnie nie nastolatkowe. Jakie komiksy są spirują. Ale nałogowo czytam Julię Wertz, Charlesa Burnsa i Simona Hanselmanna i po ich każdą nową pozycję sięgam bez zadla ciebie ważne? Przez wszystkie lata, kiedy interesujesz się komiksem, wszystko stanowienia. Z innych ważnych dla mnie twórców muszę jeszcze się bardzo dynamicznie zmienia, bo cały czas poznajesz twór- wymieć Jillian Tamaki, Daniela Clowesa i Davida B. czość nowych artystów, którzy szybko stają się twoimi nowymi faworytami. Ja nigdy nie byłam jakimś kompendium wiedzy Pojawiły się twórczynie, a więc czas na „komiks kobiecy”! Musi o komiksie i zdaję sobie sprawę z tego, że jest cała masa bardzo być autorstwa kobiety czy nie? O „sprawach kobiecych”, emanważnych artystów, których ledwo znam albo – co gorsza – któ- cypacji, urodzie, rodzinie, kobiecości? rych nie znam w ogóle. Na przykład cały gatunek, jakim są ko- Co do samego pojęcia komiksu kobiecego, to jak ze wszystkimiksy superbohaterskie, to dla mnie zupełnie niezbadany teren. mi pojęciami – to jest taki trochę grząski grunt. Bo czy komiks Kiedy byłam dzieckiem, nie czytałam wielu komiksów. kobiecy musi dotykać kobiecych tematów, czy niekoniecznie? W domu czytało się książki, a komiksów nie – co jest w sumie Ja jestem raczej zwolenniczką teorii, że komiks kobiecy to jest dość dziwne, bo mój ojciec wychował się na Tytusie, Romku po prostu komiks tworzony przez kobiety. Prawdę mówiąc nie i A’tomku. Od czasu do czasu z bratem sięgaliśmy po Kaczora Do- przepadam za komiksami, które opowiadają o tzw. kobiecych tenalda. W wieku dziesięciu czy jedenastu lat przeczytałam Życie matach – np. o macierzyństwie, ciąży, etc. Wiem, że to są ważne i czasy Sknerusa McKwacza Dona Rosy, które mam do dzisiaj zagadnienia, i cieszę się, że takie komiksy powstają, ale mnie i które były czytane już tyle razy, że osiągnęły zerową wartość osobiście aż tak bardzo nie interesują. Tak samo nie interesują kolekcjonerską, bo wyglądają, jakby je pies przeżuł i wypluł. Dla mnie jednokadrówki, w których bohaterki prowadzą monolomnie to był chyba jeden z takich pierwszych ważnych komik- gi niczym z Seksu w wielkim mieście albo opowiadają o tym, dlasów, w ogóle pierwszy raz zetknęłam się z dłuższą formą. Czy- czego nie ogoliły nóg. Mam oczywiście świadomość, że można tałam go raz za razem i gapiłam się godzinami na te wszystkie takie prace odczytać jako głos w dyskusji o samoakceptacji czy piękne detale i te historie w tle, które rozgrywają się w kadrach o schematach, jakie narzuca nam społeczeństwo, ale niestety Dona Rosy. Wcześniej nie wiedziałam, że można takie rzeczy coraz częściej mam wrażenie, że bardziej chodzi o generowarobić w komiksie! nie lajków na Facebooku. Uważam, że „sprawy ciała” to owszem, istotna tematyka, ale Później, kiedy byłam nastolatką, interesowałam się mangą, co miało bezpośredni wpływ na to, że zaczęłam więcej ryso- mnie interesuje zawsze najbardziej sama historia. Nie doradzawać i myśleć o komiksie, o robieniu komiksu. Kiedy byłam łabym nikomu zamykania się w typowo „kobiecej” czy „męskiej” w liceum, już w ogóle nie czytałam komiksów, oczywiście poza tematyce, nawet jeśli jest to stosunkowo bezpieczne. Kobiety Wilq, w wielkich ilościach. Pochodzę ze Śląska i wielu moich mają inną wrażliwość niż mężczyźni, więc o wielu sprawach

fabularie 2 (11) 2016

39


Komiks

opowiedzą w inny sposób niż ich koledzy rysownicy czy scenarzyści. Potrafią świetnie pisać i świetnie rysować – i w takich sytuacjach dla czytelnika nie ma znaczenia, czy komiks narysowała kobieta, czy mężczyzna; liczy się to, że historia jest ciekawa i dobrze opowiedziana. Jak dotąd pojawiły się w naszej rozmowie tylko zagraniczne komiksy. Co z polskim komiksem? Centrala coś czasem wyda, mamy antologię Polski komiks kobiecy, Marzi Sowy… Sama tworzysz komiksy, wiesz, jak to jest być dziewczyną w polskim komiksie… Z poznańskiego Dnia Darmowego Komiksu wychodziłoby, że większość zaproszonych twórców i wydawców to jednak mężczyźni. Na twoim wykładzie „Dziewczyny i ziny” były głównie dziewczyny (właśnie), a równocześnie w sali naprzeciwko trwało spotkanie z młodym wydawnictwem Pokembry, które wydało najpierw komiks erotyczny, a potem dla dzieci… Jeśli chodzi o polski komiks kobiecy, to oczywiście ma on swoje mocne, jak i niestety słabe strony, ale w to wolałabym się raczej nie zagłębiać. Natomiast uważam, że tego komiksu kobiecego na naszym rynku mogłoby być znacznie więcej. Chyba ciągle pokutuje w Polsce takie myślenie, że dziewczyny nie czytają komiksów, co oczywiście nie jest prawdą i każdy, kto chociaż raz w życiu był na MFKiG w Łodzi [Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier – dop. red.] i chociaż raz się rozejrzał dookoła siebie, może to potwierdzić. Osobiście odbieram to jako wmawianie nam, dziewczynom, że nie wydaje się dla nas pozycji, bo „dziewczyny nie czytają komiksów”. Nie wiem, z czego wynika to myślenie, że nie ma rynku na komiks kobiecy w Polsce. Kobiety kupują coraz więcej komiksów, co widać na takich dużych imprezach jak MFKiG, i myślę, że miło by było, gdyby wydawcy wyszli naprzeciw też tej części odbiorców. Wiadomo, że wśród wydawanych u nas komiksów każda z nas znajdzie coś dla siebie – bo zarówno Kultura Gniewu, jak i Centrala, Wydawnictwo Komiksowe czy Timof wydają pozycje, które na pewno przypadną do gustu niejednej czytelniczce, ale mimo wszystko fajnie by było, gdyby pojawiało się więcej komiksów produkcji kobiecej. Niestety zdarza się też, że rysowniczki spotykają się z ostracyzmem, który może nieźle zniechęcić do robienia czegokolwiek. Znam różne, dość niepokojące, historie od koleżanek-rysowniczek, które rozmawiały z wydawcami i czasami słyszały takie beznadziejne teksty, że nawet ich nie będę przytaczać, bo to po prostu woła o pomstę do nieba. Trochę mi też brakuje takiego wydawnictwa, które byłoby – być może? – prowadzone przez kobiety i bardziej zaangażowane w komiks kobiecy. Na pewno na naszym rynku jest dużo bardzo ciekawych, zdolnych artystek – do moich ulubionych należą Marta Zabłocka, siostry Bystroń (związane bardziej z undergroundem komiksowym), Gosia Herba, Zosia Dzierżawska i wiele innych. Tych osób robiących dobrą robotę jest sporo i mam nadzieję, że rynek się będzie dynamicznie zmieniał, żeby było im łatwiej promować i wydawać swoje komiksy.

40

Może coś się zmieni, skoro temat rysowniczek pojawił się niedawno w „ELLE”. Pójdźmy dalej, od dziewczyn do zinów właśnie. Co to za publikacje? Czym są te książeczki, z których idzie nowe? Czemu tam publikować i czemu je czytać? Najprościej mówiąc ziny to niezależne – wydawane własnym sumptem przez twórców – publikacje. Prawdę mówiąc to cały polski komiks undergroundowy stoi właśnie takimi publikacjami, wydawanymi i dystrybuowanymi zwykle przez samych autorów albo zaprzyjaźnione kolektywy czy grupy. Często są to tak naprawdę profesjonalnie narysowane i napisane, skończone komiksy, których twórcy mogą mieć problemy z opublikowaniem ich ze względu np. na długość czy tematykę. Nawet wydawcom zdarza się używać takiej retoryki w stylu „to się nie sprzeda, bo jest zbyt undergroundowe” albo „zbyt zinowe”. Mnie to w sumie dziwi, bo przecież wielu znanych rysowników tworzy w takiej „brudnej” stylistyce, chociażby Prosiak, który zaczynał od zinów, ale później większość jego pozycji wydała Kultura Gniewu (także te, które pierwotnie ukazały się jako publikacje niezależne). Ja się wciągnęłam w ten świat głównie dzięki znajomości z redaktorami zina „Mydło”, czyli Jakubem Grocholą i Szymonem Szelcem. To oni zachęcili mnie do tego, żebym swoją twórczość publikowała w takiej formie, i bardzo mi pomogli we wkręceniu się w to środowisko. Bardzo lubię ten sposób publikowania i promowania swojej twórczości, chociaż mimo wszystko wydaje mi się, że u nas ten ryneczek nadal ma się gorzej niż na Zachodzie. W czerwcu byłam na ELCAF-ie [East London Comic Arts Festival – dop. red.] w Londynie, to jest festiwal skupiający się na niezależnym komiksie i ilustracji, i tam łatwo było zauważyć, że w UK publikacje niezależne są traktowane na równi z komiksami wydawanymi w oficjalnym obiegu, a jedyną różnicą wydaje się to, ile autor na tym zarobi i ilu sam musi zainteresować. Ale i u nas ten rynek się bardzo rozwija – wystarczy spojrzeć na Złote Kurczaki we Wrocławiu, organizowane przez wydawnictwo Bazgrolle. To jest jedyna impreza w Polsce poświęcona tylko zinom komiksowym i dzięki staraniom organizatorów nawet przyznawane są nagrody dla najlepszych publikacji niezależnych – to są jedyne tego typu nagrody w Polsce, bo na wszystkich konkursach typu „komiks roku” publikacji niezależnych w ogóle nie bierze się pod uwagę. To jest chyba efekt wychodzenia z błędnego założenia, że jeśli wydajesz coś w formie zina, to dlatego, że jest to słabe i dlatego żaden wydawca się tym nie zainteresował. Być może w pojedynczych przypadkach rzeczywiście tak bywa, ale cała masa twórców świadomie decyduje się na funkcjonowanie w obiegu niezależnym, chociaż równie dobrze mogliby się pokusić o publikację w jakimś większym wydawnictwie. Dla mnie chyba największym plusem tego niezależnego rynku komiksowego są ludzie, którzy go tworzą. Sama zaczęłam rysować komiksy dość późno – jakoś tak pod koniec studiów. Ziny też zaczęłam robić dopiero jakieś dwa lata temu. I bardzo mi pomogło to, że całe to środowisko związane z rynkiem niezależnym jest niesamowicie otwarte, ludzie są bardzo pomocni

fabularie 2 (11) 2016


Komiks

i serdeczni. Nigdy nie doświadczyłam żadnych nieprzyjemności, chociaż byłam zupełnym żółtodziobem. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że są też tam jakieś przepychanki czy konf likty – jak to w każdym tego typu środowisku – ale ja nigdy nic z tego nie odczułam na własnej skórze. I to jest dla mnie bardzo ważne. Cieszę się na każdy nadchodzący zinefest czy każdy festiwal komiksowy – bo wiem, że niezależnie od tego, czy ktoś kupi moje prace, czy nie, to i tak będę się świetnie bawiła. A twoje ulubione autorki zinów? I jak dotrzeć do ich twórczości – skąd się bierze ziny? Skąd się bierze ziny? Przeważnie z internetu. Przynajmniej tak jest najłatwiej, bo wielu autorów sprzedaje swoją twórczość przez internet. Można też oczywiście brać ziny z zinefestów czy imprez komiksowych, i to też jest świetny sposób, bo zazwyczaj można od razu spotkać też autora czy autorkę, pogadać i poprosić o rysunek w środku publikacji. Moją ulubioną autorką zinów jest Akvile Magicdust. To litewska artystka, związana z wydawnictwem niezależnym Kitokia Grafika, które wydaje zin „SW/ON”. Bardzo lubię jej komiksy, niektóre można przeczytać na stronie Vice, gdzie są regularnie publikowane. Dobrym miejscem, żeby zacząć, jeśli ktoś interesuje się komiksem niezależnym, jest „kuš!”. Jest to łotewski magazyn

fabularie 2 (11) 2016

poświęcony komiksowi alternatywnemu; ma formę antologii krótkich historii. Zawsze jest tam masa ciekawych, nietypowych komiksów. Wielu świetnych twórców, których dzisiaj bardzo lubię, pierwszy raz przeczytałam w „kušu!”, m.in. Simona Hanslemanna czy właśnie Akvile Magicdust. W ogóle takie antologie zinowe w stylu „kuša!” to dobry sposób na poznanie nowych twórców. Zawsze też warto przejrzeć sobie sklepiki internetowe takich wydawnictw, bo bardzo często można tam znaleźć niezależne publikacje zaprzyjaźnionych artystów. Sporo takich rzeczy jest na stronie internetowej „kuša!”, na swojej brytyjskiej stronie Centrala też sprzedaje dużo zinów, warto też zajrzeć do Gatosaurio – to sklep prowadzony przez Inés Estradę, rysowniczkę z Meksyku. Jak widać trochę jest takich miejsc – wystarczy wiedzieć, gdzie szukać, a można na dobre wsiąknąć w ten rynek. Jak to się stało, że sama zaczęłaś rysować? Twoje komiksy są autobiograficzne (czy tylko na takie wyglądają?), są o dziewczynie… Są kobiece? Masz misję mówienia o kobietach nie tylko w trakcie wykładów, czy nie jesteś „twórczynią zaangażowaną”? Rysowałam od zawsze i jako dziecko bardzo chciałam robić komiksy i ilustracje. Na studia poszłam na ASP i najwyraźniej zapomniałam, że zawsze chciałam robić komiksy i ilustracje, bo przez pięć lat (studiowałam sześć lat) zajmowałam się grafiką

41


tradycyjną i dopiero pod koniec studiów, głównie dzięki zachęcie mojej wykładowczyni z ilustracji, pani Anny Machwic, wróciłam do komiksu. Niektóre z tych pierwszych komiksowych prób były tragiczne, przyznam się otwarcie, ale do niektórych do dzisiaj mam sentyment. Pod koniec studiów zaczęłam też publikować w zinach i różnych magazynach, wysyłać na konkursy, no i tak to się jakoś potoczyło. Rzeczywiście, moje komiksy często są autobiograficzne albo semiautobiograficzne, ale nie tylko, bo pracuję też teraz nad rzeczami, które w ogólnie nie będą autobiograficzne, ale równocześnie pracuję nad rzeczami, które będą (śmiech). Wydaje mi się, że komiksy autobiograficzne są takie popularne wśród twórców, bo są najbardziej naturalne. Mnie się dobrze opowiada z mojej perspektywy i na przykład nie wiem, czy byłabym w stanie stworzyć historię, której głównym bohaterem byłby mężczyzna. Podziwiam pisarzy, którzy są w stanie opowiedzieć historię z perspektywy przeciwnej płci. Ja na tym etapie, na którym jestem, nie wyobrażam sobie czegoś takiego. Teraz pracuję nad komiksem, który jest semiautobiograficzny. Opowiada o przyjaźni trzech dziewczyn, z których dwie w różnych momentach życia, z różnych przyczyn i z różnymi skutkami zapadają na depresję. To jest historia opowiedziana z boku, przez tę trzecią dziewczynę, której choroba nie dotyka, ale która przeżywa to wszystko na własny sposób, widząc, jak życie bliskich jej osób rozpada się na kawałki, a ona nie jest w stanie wiele z tym zrobić. I to jest dla mnie bardzo, bardzo ważny komiks, bo rysując go, próbuję sobie z tą historią poradzić. Myślę, że to można zaszeregować jako komiks kobiecy, bo to kobiety i ich problemy pozostają w centrum fabuły przez cały czas. Nie wiem, czy mam misję mówienia o kobietach… Na pewno łatwiej mi mówić o kobietach niż o mężczyznach. Jestem kobietą, i to z kobiecej perspektywy piszę i opowiadam historie, ale nie traktuję tego jako misji, tylko jako coś zupełnie naturalnego. Raczej nie uważam siebie za twórczynię zaangażowaną. Wiadomo, że traktuję swoją pracę jako „komiks kobiecy”, bo wychodzę z założenia, że komiks kobiecy to komiks tworzony przez kobiety, niezależnie od tego, o czym opowiada. Bardzo mi imponują takie postaci jak Melinda Gebbie, zaangażowane w komiks feministyczny, i chciałabym robić tego typu rzeczy, ale na razie jest dla mnie na to za wcześnie. Staram się tworzyć to, co przychodzi mi najbardziej naturalnie – ten pomysł musi sam do mnie przyjść, bo na ten moment nie jestem na to jeszcze gotowa. Chciałabym też może w przyszłości zająć się komiksem dla nastolatek, bo to tematyka dość zaniedbana na polskim rynku.

42

Kiedy byłam nastolatką, w takim wieku gimnazjalnym, czytałam głównie mangę, bo to były jedyne komiksy, gdzie bohaterkami były moje rówieśniczki. To zresztą zauważył kiedyś Filip Bąk w audycji „Prosto z Kadru” – gdy mały chłopiec interesuje się komiksami, zazwyczaj w wieku kilkunastu lat sięga po komiksy superbohaterskie. Gdy dziewczynka interesuje się komiksami jako dziecko, to zazwyczaj potem sięga po mangę, bo tak naprawdę to jedyne komiksy dla nastolatek na naszym rynku. Oczywiście można czytać coś innego, jest masa dziewczyn, które lubią superhero, ale jeśli szukają czegoś w dziewczęcych klimatach, to manga jest tutaj najpewniejsza. Bo też jest najbardziej dostosowana do wieku czytelniczek – akcja często dzieje się w liceum czy gimnazjum, fabuły są pełne uczuciowych dylematów bohaterek… Ja też czytałam Marsa, Brzoskwinię czy Mint na bokura. Myślę, że fajnie by było w przyszłości zrobić jakiś komiks skierowany do czytelniczek w wieku szkolnym. Podobne doświadczenia mają też dziewczyny z innych krajów. O female gaze i emancypacyjnej roli mangi, komiksu dla i o dziewczynach, pisze na przykład Magda Erik-Soussi, która pracowała w wydawnictwach mangowch z USA. A miałaś czas poszukać nowości na ELCAF-ie? Z czasem na ELCAF-ie to było raczej kiepsko, do tego stopnia, że trudno było znaleźć czas, żeby iść do toalety. Ja byłam przez dwa dni sama ze swoimi rzeczami, chociaż miałam współdzielony stolik, co było dużym plusem, bo dzięki temu poznałam fajnych ludzi. Ale jeśli chodzi o nowości, to byłam w stanie je pozabierać tylko z tych stoisk, które zahaczyłam w drodze do lub z toalety (śmiech). Na szczęście udało mi się kupić nowy komiks Erika Svetofta, którego i ja, i mój chłopak bardzo lubimy, i nawet spotkałam go osobiście i dostałam autograf – ale byłam bardzo zdenerwowana i chyba gadałam jakieś głupoty. Spotkałam też Akvile Magicdust i miałam okazję kupić od niej bezpośrednio nowości, ale poza tym to niestety nie miałam za bardzo czasu na to, żeby się głębiej zainteresować tym, co przywieźli inni artyści. Niestety, kiedy się jest samemu na stoisku, to zwykle tak wygląda, że nie ma czasu na kupowanie – a czasami, żeby się dobrze bawić, wystarczy siedzieć przy stoisku i rozmawiać z ludźmi, którzy przychodzą kupić twoje komiksy. To mam nadzieję, że ta dobra zabawa potrwa jeszcze długo, a przy okazji rozwinie się polski rynek komiksów kobiecych i dla kobiet. Dziękuję ci bardzo za rozmowę!

fabularie 2 (11) 2016


Wiersz fot. unsplash.com

BARBARA PIÓRKOWSKA ***

1. Skóra na jeziorze grabieje nazwy drzew pokrywają się śniegiem już teraz nawet w głąb Rosji nie mogę podróżować by mróz nas oświecił by po tropach podejść choćby cerkiew naprawdę jedno co pamiętam jechaliśmy po śladach sań autobusem nocnym z numerem zapisanym na przegubie tej nocy i trzymałeś mnie za dłoń pewnie. piękna Syberia nawet jeśli przyjdzie pod dom nie będzie miała już tej szklanej róży którą namalowałeś mi nożem w oknie i okno nie krwawiło a przeglądało się w sobie. został mi z tajgi mdławy chorujący zapis liter wojna która nie dotyczy państw ale pustego miejsca po chłodzie i cieple oraz zwierzęcia co oddala się w mrok mapy.

Barbara Piórkowska – pisarka, poetka, krytyczka literacka, performerka. Autorka powieści Szklanka na pająki (2010) i prozy Utkanki (2014), trzech tomów poetyckich, w tym ostatniego pt. Internationala (2012), audiobooka poetyckiego, tekstów do piosenek (płyta Piórko Natalii Grzebały); współtwórczyni spektakli poetyckich. Nominowana do Nagrody Miasta Gdańska w Dziedzinie Kultury „Splendor Gedanensis” za rok 2010. Laureatka Nagrody Gdańskich Bibliotekarzy „Pro Libro Legendo” za rok 2010. Tłumaczona na język angielski, rosyjski i litewski.

fabularie 2 (11) 2016

43


Z czyśćca

Pocztówki z czyśćca literatury (6): Leszek Kołakowski HANNA TRUBICKA

Czy zło może być ze świata usunięte bez reszty?

Jan Tokarski Obecność zła. O filozofii Leszka Kołakowskiego wyd. Universitas Kraków 2016

44

L

eszek Kołakowski pod wieloma względami rzeczywiście może być dla wielu współczesnych czytelników niezrozumiały. Taką mniej więcej tezę stawia na początku swojej książki Jan Tokarski, a im bardziej zagłębiamy się w treść Obecności zła, tym bardziej staje się dla nas jasnym, dlaczego tak jest. Kto dzisiaj jeszcze na poważnie zadaje pytania o realne istnienie wartości, o realne istnienie dobra i realne istnienie zła? Kto dzisiaj, w naszym do głębi zeświecczonym, krytycznym, sceptycznym świecie byłby w stanie sformułować tego typu pytania, nie narażając się na śmieszność? O realnym istnieniu wartości współcześnie lubią co prawda mówić neokonserwatyści, ale oni właśnie z reguły nie zadają pytań, ale uznają tę realność za fakt, niekiedy posługując się (tak właśnie rozumianym) pojęciem wartości w sposób instrumentalny, traktując je jako przydatne narzędzie, oręż, po który można sięgnąć we współczesnych sporach etycznych, np. w sporze o eutanazję czy w sporze o aborcję. U Kołakowskiego jest zupełnie inaczej, dlatego autor Obecności mitu nigdy nie był dla konserwatystów wygodnym filozofem, mimo że stale ponawiał pytanie o świat realności bezwzględnych, a pytanie o obecność zła w świecie – zła rozumianego metafizycznie – stanowi centralne pytanie jego myśli, jak udowadnia Tokarski. Jedną z wielu zalet książki Tokarskiego jest to, że wydobywając na wierzch ten ukryty rdzeń filozofii Kołakowskiego (a zamysł ten sygnalizuje już oczywiście sam tytuł książki), jednocześnie pokazuje osobność filozofa, jego stałe usytuowanie w kontrze do myślicieli jednoznacznie konserwatywnych. Tak, Kołakowski pytał o to, czy zło może być ze świata bez reszty usunięte – i było to dla niego pytanie najistotniejsze. I tak, skłaniał się ku odpowiedzi negatywnej – co z kolei kierowało go w stronę afirmacji teologii chrześcijańskiej, z jej pojęciem grzechu jako czegoś na stałe wpisanego w ludzki świat i wywołującego zło. Z drugiej strony, ten sam Kołakowski słynął z powściągliwości w mówieniu o swoich własnych poglądach religijnych i w żadnym miejscu swojego dzieła nie opowiadał się za powrotem do rzeczywistości sprzed sekularyzacji. Książka Tokarskiego świetnie pokazuje to stałe lawirowanie Kołakowskiego, jego ciągłe dryfowanie ku myśli chrześcijańskiej, połączone z krytycyzmem w stosunku do wszelkich nadziei na powrót do świata, w którym sacrum jest żywo obecne i determinuje życie moralne ludzi. Filozofia autora Obecności mitu to filozofia wymijających odpowiedzi, filozofia świadomie i celowo nieuchwytna, filozofia sprzeczności i niekonsekwencji. Na tym polega jej fenomen i to sytuuje Kołakowskiego wśród najwybitniejszych filozofów świata, ale też na tym polega pewna jej monotonia i pewna sztywność, do której nieuchronnie musi prowadzić wieczne powracanie do formuły „tak, ale”, wieczne odwracanie kota ogonem. Na czym dokładnie polega ta osobność? W świetle rozważań autora Kołakowski jawi się jako filozof, który konsekwentnie, uparcie, do granic znudzenia obstaje przy stanowisku, że żadnej wartości nie można w żadnych okolicznościach absolutyzować, bo jeśli tak czynimy, zmienia się ona w swoje

fabularie 2 (11) 2016


fot. Wikimedia Commons

Z czyśćca

Nie byłoby Kołakowskiego, jakiego znamy i cenimy, gdyby nie jego młodzieńcze, żarliwe zaangażowanie w ideologię komunistyczną przeciwieństwo – w antywartość. Sytuacja, w której absolutyzujemy daną wartość, równa się sytuacji, w której cel uświęca środki, a tym samym jest dla Kołakowskiego niedopuszczalna. Każdy przypadek konf liktu wartości – a życie składa się wyłącznie z konf liktów wartości – trzeba rozpatrywać indywidualnie, nad każdą ludzką sprawą trzeba się pochylić osobno, walka o żadną wartość nie może być zaproszeniem do usprawiedliwienia przemocy, nigdy nie możemy dać się zaślepić wiarą w to, że jakikolwiek spór można rozstrzygnąć automatycznie, po prostu opowiadając się po stronie tego, co dla nas ważne, i tak dalej, i tak dalej… W tym aspekcie swojej myśli Kołakowski jawi się jako zatwardziały obrońca demokracji liberalnej i jej idei. Przy całym swoim tradycjonalizmie, przy całym swoim wnikliwym krytycyzmie w stosunku do idei praw człowieka, autor Pochwały niekonsekwencji pozostaje nieskrywanym piewcą kultury liberalnej, co Tokarski również w swojej książce pokazuje, np. zestawiając Kołakowskiego z Isaiahem Berlinem, jednym z najgorętszych zwolenników liberalizmu w historii.

fabularie 2 (11) 2016

Czyli co – liberał czy konserwatysta? Każdy, kto miał do czynienia z tekstami Kołakowskiego, wie, że na to pytanie po prostu nie ma dobrej odpowiedzi. Ale też nie jest to kwestia najistotniejsza. To, co stanowi dużą wartość tej filozofii, to pewne jej oderwanie od typowo współczesnych etykiet i dylematów. Chociaż nigdy nie możemy mówić o dostępnej nam teraźniejszości z całkowitego dystansu – bo zawsze mówmy z jej „wnętrza”, jako ludzie współcześni – to o pismach Kołakowskiego można powiedzieć, że mimo wszystko oferują pewną zdystansowaną perspektywę oglądu współczesności. Każdy filozof nowoczesności postrzegał ją jako pewien szczególny, ale jednak etap w historii ludzkości, ale u Kołakowskiego jest to szczególnie widoczne. Nie może być inaczej w przypadku filozofa, którego centralnym pytaniem jest pytanie o obecność zła w ludzkim świecie. Choćbyśmy nie wiem jak silnie sprowadzali je na ziemię i odnosili je do tragicznej historii XX wieku – co czyni Kołakowski, a za nim uważnie śledzący jego myśl Tokarski – pytanie to pozostaje przede wszystkim pytaniem metafizycznym. Czyli – niemodnym, dziś niezrozumiałym. A jednak Tokarski namawia nas, byśmy Kołakowskiego czytali, w tym również w sposób polemiczny, tak jak to czyni niekiedy on sam. Jeden z naszych najwybitniejszych filozofów znalazł w osobie Tokarskiego bardzo wnikliwego czytelnika, niebojącego się podejmować z „mistrzem” dyskusji, odważnie i wprost stawiającego tezę o ścisłym związku łączącym poglądy Kołakowskiego z jego biografią. Ta ostatnia rzecz to zresztą kolejna zaleta książki. Niby od zawsze wiedzieliśmy, że wczesny akces autora Głównych nurtów marksizmu do komunizmu rzutował na dojrzały etap jego twórczości, ale dopiero Obecność zła wyczerpująco omawia tę sprawę. Nie byłoby Kołakowskiego, jakiego znamy i cenimy, gdyby nie jego młodzieńcze, żarliwe zaangażowanie w ideologię komunistyczną, z całymi wstydliwymi konsekwencjami tego zaangażowania, takimi jak udział w odsunięciu od nauczania Władysława Tatarkiewicza w 1950 roku. Niewykluczone, że Główne nurty marksizmu, monumentalne dzieło profesora, ma większe znaczenie jako kamień milowy w kształtowaniu się jego oryginalnych poglądów na problem zła niż jako praca z zakresu historii idei. Zło nie może być ze świata usunięte bez reszty, przeczuwał Kołakowski. A to, że dzisiaj wyjątkowo trudno jest nam zaakceptować to przeczucie, świadczy tylko o naszej słabości, o słabości naszych czasów. Nie chodzi o to, że dawniej ludzie byli dzięki tej świadomości silniejsi. Ale czy nie jest tak, że niechęć, jaką obdarzamy wszelką myśl, która każe nam zaakceptować stałą obecność zła w kulturze ogólnoludzkiej i w każdym człowieku z osobna, świadczy o naszym tchórzostwie? Czy to nie pewien unik, którego dokonujemy od co najmniej dwustu lat – uznanie, że zło nie jest czymś, czemu będziemy musieli codziennie stawiać czoła, ale czymś, co kiedyś zniknie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki? Wystarczy tylko wymyślić odpowiednią ideologię, wystarczy tylko wreszcie wdrożyć ją naprawdę w życie, wystarczy tylko, że wreszcie z powrotem zaczniemy wierzyć w dane wartości, wystarczy, że zaczniemy dobrą zmianę… Tak, mnie osobiście Tokarski przekonał do tego, że – mimo obcości – Kołakowski jest filozofem, do którego właśnie szczególnie dzisiaj warto by czasem powrócić.

45


Reportaż

MACIEJ DOBOSIEWICZ

Milczenie kozła

D

ochodzi siódma. Idę asfaltową drogą i zaczyna się robić gorąco. Powiedzieli mi, że msza zaczyna się właśnie o siódmej i że do cerkwi są ponad dwa kilometry. Trzymam w ręku karteczkę przygotowaną przez recepcjonistę. Nie wiem, co jest na niej napisane, choć znam rosyjski i serbski alfabet, ale to nie wystarcza, by nawet próbować odcyfrować grecki. Być może coś w stylu: „Gdzie jest kościół?”. Hotelowy recepcjonista powiedział, że jak tylko dojdę do miejscowości na górze, mam spytać kogokolwiek o drogę i pokazać tę kartkę. Niestety, nie mam komu. Ciasne uliczki oraz klaustrofobiczne podwórza są opustoszałe i tylko plastikowe zasłony powiewają w otwartych drzwiach niewielkich kamiennych domów poupychanych byle jak i byle gdzie, jeden na drugim. Przeciskam się wąskimi uliczkami, mijając jakieś śmieci, stare pralki, ciut nowsze pick-upy i drewniane palety. Przeciskam się na czuja, nie mając pojęcia, czy dobrze idę, czy z drogi głównej skręciłem do właściwej miejscowości. A jednak miałem rację, dobrze skręciłem, bo przede mną wyrasta budynek z krzyżem, zaraz widać drugi, także z krzyżem. Dwa. Pewnie jeden to ten klasztor, o którym mówiła mapa, a drugi – kościół. Przyspieszam kroku, jestem spóźniony. Docieram do ładnego białego (tu wszyscy niemal trzymają się tego standardu: białe mury, czerwony dach) budynku, z kopułką, otoczonego murem. Brama jest zamknięta. Obchodzę budynek dookoła – druga brama także zamknięta na głucho. Czyli klasztor. Idę do drugiego, wyższego, z większą kopułą, przed którym zaparkowane są dwa samochody. To blisko, ale muszę iść naokoło, szanując logikę narzuconą mi przez wąskie uliczki greckiego miasteczka. Trochę się niecierpliwię, bo nienawidzę, nienawidzę być spóźniony. Wreszcie jestem na miejscu. Przez szklane drzwi widzę ołtarz, drewniane krzesła. Tylko wieje tam totalną pustką, nie ma żywego ducha, choć miejsce jest nowe, zadbane i ewidentnie używane. Ale nie dzisiaj, najwyraźniej. W rozpaczy krążę wokół kościoła jak zgubiony pies, robiąc coraz szersze kręgi. To przynosi efekty, bo z jednej z ciasnych, pokrzywionych chałup wychodzi starucha w czarnej sukience, odsłaniającej gołe, żylaste łydki, i zasuwa gdzieś dziarskim krokiem. Gdzie o siódmej rano z minutami może zasuwać starucha we wdowich szatach? No

46

przecież, że nie do sąsiadki na greckie M jak miłość! Idę więc za nią. I to jest bardzo dobra decyzja, bo do tej wychudzonej wrony zaraz dołączają dwie następne. Jedna baba jest nawet w chustce. Idziemy więc w czwórkę. One przede mną w szyku bojowym – szpica i dwa skrzydła, ja za nimi, jak maruder, przebieraniec i szpieg. Szyk bojowy po chwili się rozpada, bo jedna ze staruch nie wytrzymuje tempa. Słabnie, zwalnia i zostaje z tyłu. Nikt na nią nie czeka, ani koleżanki, ani ja, bo boję się, że skoro jest dwadzieścia minut po czasie, to straciłem połowę nabożeństwa. O, święta naiwności! Dwie wrony orientują się, że ktoś idzie za nimi. Nie peszy ich to wcale ani też nie rozprasza. Mam wrażenie wręcz, że są zadowolone. Nie zważam już na nie, uciekam temu czarnemu peletonowi, bo droga stała się łatwa do odgadnięcia, oczywista. Dochodzące śpiewy tylko mnie poganiają. Grzech, grzech się spóźnić, a po przeistoczeniu to już w ogóle jakby nie być na mszy, pamiętam z dzieciństwa, i choć od lat jestem zadeklarowanym agnostykiem, to jeszcze bardziej przyspieszam kroku. Jest! Widzę wejście. Z boku małego białego kościółka. Przed nim pani w średnim wieku rozdaje jakieś karteczki. Nie biorę. Z impetem wkraczam do środka i… prawie cofam się ze strachem. Bo wewnątrz atmosfera jak na domowych imieninach, bo wszystko inaczej niż w katolickim kościele, bo wszystkie oczy zwrócone na mnie. Biorę wdech i mimo wszystko nie uciekam. Rozejrzyjmy się razem po świątyni, bo już potem nie będzie na to czasu, a powinniście się we wnętrznościach tego miejsca choć trochę orientować. Wszedłem od prawej. Tutaj zaraz przy drzwiach jest półeczka, z niej bierze się długie, smukłe woskowe świece i zapala przy małym ołtarzyku (?) po drugiej stronie drzwi, gdzie stoi naczynie z piaskiem, w którym można utykać zapalone świece oraz parę innych już wcześniej zapalonych. Dalej są, trzymając się prawej strony, śpiewacy. Wiem, wiem. To wszystko – ołtarzyk ze świecami, śpiewacy – się na pewno bardzo elegancko nazywa, ale ja jestem nieukiem i nigdy nie zgłębiłem leksyki z zakresu prawosławnej świątyni. Będą więc moje nazwy, nazwy turysty, nazwy profana, nazwy agnostyka żyjącego na przełomie XX i XXI wieku. No więc widzę skupionych wokół stojaka ze świętymi księgami trzech śpiewaków. Jeden jest stary, dostojny i siwy, ubrany w czarne szaty, może zakonnik, może diakon. Chyba tu dowodzi, ale gwiazdą jest kto inny. Gwiazdą jest niepozorny, grubawy, z kiepską bródką i taki cały słabosilny dwudziestoparoletni chłopaczek. Niepozorny, kiepski, niedoprasowany, za to głos ma piękny i to on wodzi rej w śpiewaniu. Diakon nim dowodzi, jak sądzę, ale śpiewak jest gwiazdą. Jak Lewandowski i jego trener. Za nimi stoi jeszcze dziwny, przysadzisty, stary facet w czarnej wełnianej czapce na głowie, takiej, jakie można było zobaczyć w amerykańskich filmach sensacyjnych z lat 80. Zdaje się, że Rocky Balboa też w takiej biegał. Facet w czapce czasem się włącza do śpiewu, ale głównie śpiewają czarny diakon i młodzian. Niekiedy włącza się jeszcze czwarty gość, który siedzi obok nich na krześle, ale

fabularie 2 (11) 2016


Reportaż

to już bardzo rzadko. Poza tym dwóch dostojnych, milczących starców na krzesłach dopełnia skład tej wyspy śpiewu. Zaraz za nią zaczyna się ikonostas. Piękny. Cały z drewna, które, jak widać, było odmalowywane kilkanaście razy, zawsze z dbałością i czcią, ale jednak każda kolejna warstwa pogrubiała i łagodziła pierwotne rysy. Na tej starej drewnianej meblościance poutykano ikon jak rudych psów. Przed ikonostasem stoją jeszcze trzy osobne obrazy, każdy na swoim stole. To je całują właśnie wchodzący do kościoła. Ikonostas ma dwoje drzwi. Za tymi po stronie prawej krząta się pop. „Krząta” to dobre słowo. Bo on ciągle przechodzi z miejsca na miejsce, coś grzebie przy stojącym tam ołtarzu, gdzieś znika, by pojawić się po chwili. Jak matka, która robi obiad. Jak matka, która wyciąga mięso z lodówki, sięga po nóż, szuka warzyw, płucze, myje, obiera, wstawia do garnków. I od czasu do czasu zagląda do pokoju sprawdzić, czy dzieci lekcje odrabiają, czy dobrze się bawią. Czy mężowi nic nie potrzeba. Tak krząta się pop. Czasem wyjdzie, jakby zwabiony śpiewem (choć wiem przecież, że to wszystko jest zaplanowane, że to idzie według świętej ich księgi bardzo precyzyjnie), i coś do nas zaśpiewa. Czasem pokiwa głową, a ludek na to rzuci się do swoich trzykrotnych znaków krzyża. Trzykrotnych i szybkich, jakby się tu czas liczył. Pop do nas zajrzy, ale generalnie to sobie tam w środeczku funkcjonuje. W samotności. Wśród ludzi, ale sam. To widać w jego oczach, czarnych, mądrych, bystrych. Patrzy na nas z góry i z boku. Jest wielki, gruby, potężny. Jak Kwiczoł z Janosika, tylko jeszcze wyższy. Brodę też ma gęściejszą. W białej szacie wyszywanej czerwonymi krzyżami. Krząta się i wygląda jak matka albo jak drug dealer, który szykuje działkę kupującemu, odprawiając codzienny, niespieszny rytuał. Energicznie, ale bez pośpiechu. Albo jeszcze inaczej – jest jak gwiazdor rocka, który czeka aż jego zespół na scenie rozgrzeje publiczność dostatecznie mocno, by mógł się na niej pojawić. W końcu się ukaże, ale na razie się krząta. Bo jedynie on z Panem Bogiem rozmawia sam na sam. Takie przynajmniej mam wrażenie. Ci śpiewający tylko mu pomagają, stanowią tło. Są zastępstwem wiernych, ich głosem. Reszta siedzi i słucha w milczeniu. Słucha i żegna się. Choć wcale nie są ci ludzie speszeni, skamienieli. Przeciwnie. Wielu coś tam robi, jak to w wielkiej rodzinie, we wspólnym domu. Ten chleb wniesie do wnętrza, tamten świecę poprawi, ktoś zza ikonostasu przyniesie plastikowe krzesło dla chwiejącej się na nogach staruszki. Klimat uroczystej rodzinnej kolacji, podniosłej, ale nie nadętej, gdzie każdy czuje się dobrze i zna swoje miejsce. Kobieta, która wcześniej stała przy drzwiach z obrazkami, poprawia na przykład wiszące metalowe bujane świeczniki. Wyglądają jak kadzielnice, tylko wiszą na sprytnych łańcuchach z przeciwwagą, więc można je łatwo opuścić, zmienić świeczkę, taką małą okrągłą, jaką się kupuje w Ikei i stawia na stołach w szkle podczas lepszych kolacji. I właśnie ta kobieta taką świecę zmienia. Bez nadęcia, tak spokojnie jak ja, gdy wymieniam worek na śmieci w kuchni.

fabularie 2 (11) 2016

Ale wracajmy do mnie i do momentu, gdy z impetem polskiego agnostyka, który zanim zwątpił, zdążył być ochrzczony, do komunii przystąpić, sakrament bierzmowania przyjąć, wpadłem do środka małej wiejskiej greckiej cerkwi (czy to też jest cerkiew, znów te ruskie, jakby nie wystarczyło, że w co drugiej knajpie menu jest po rusku?). Wpadam i prawie się cofam, ale wytrzymuję pierwszy atak paniki, pomaga mi w tym, że trochę chodziłem na boks i nauczyłem się, że jeśli coś nie obaliło cię z nóg, to pochyl łeb, ukryj go między ramionami, trzymaj ręce przy tułowiu i czekaj na to, co będzie dalej. Baba przede mną zapala świeczki i utyka je w piasku, a potem coś z nimi majstruje. Olewam to. To dla mnie za trudne. Wchodzę do środka. Wszystkie oczy na mnie. Gdyby Małaszyński odwiedził małe powiatowe miasteczko, to nie daliby rady bardziej się na niego gapić, niż na mnie się wtedy gapili. Nic to, Baśka. Przełknąłem ślinę, poszurałem do krzeseł, które ustawiono w trzech rzędach po trzy. Co prawda było to zupełnie na środku i blisko ołtarza, znaczy się ikonostasu, ale pusto. Na dziewięć (3x3) krzeseł tylko jedno zajęte, przez czarną wronę, oczywiście. Siadam. Wrona uśmiecha się do mnie szeroko. Triumf greckiego obrządku nad papizmem? Starogrecka gościnność? Kreteńska otwartość? Być może. Siadam. Żegnam się, bo przecież doskonale pamiętam, jak się to robi, a od jednego znaku krzyża mi nie ubędzie. Dookoła wszyscy się żegnają. Oczywiście inaczej. Ja raz. Oni trzy. Ja czoło, lewa strona, prawa strona, środek. Oni z czoła lecą na stronę prawą, a dopiero lewą. Ciekawe, czy zawsze tak robili, czy dopiero od 1054 roku. W każdym razie schizma między nami jest widoczna. Różnica zieje ogromna. Ale nikt do mnie nienawiścią nie pała. Ścinać nie chce. Uśmiechają się życzliwie, przyglądają z pobłażaniem. Jeden obcy na całą wieś jest OK. Jest spoko. Można się w nim przejrzeć, napawać swoją tolerancją. Gdyby im cała łódź Polaków do tej cerkiewki wpłynęła, to pewnie wyszłyby z nich takie same tejkowskie i brauny jak z nas, ale jeden spocony katolik? A niech sobie posiedzi, śpiewu posłucha, z prawdziwym Bogiem poobcuje. Siedzę, pocę się i rozglądam dyskretnie. Niezbyt długo, bo jeszcze jedna czarna wrona pojawia się w świątyni i wyraźnie rozczarowana zatrzymuje się przy moim rzędzie. Nie ma wątpliwości – zająłem jej miejsce. Pewnie siedzi na tym krześle dłużej, niż ja chodzę po ziemi. Wstaję więc bez większego zastanowienia. Ona protestuje żarliwie. Ja nie ustępuję. Wiadomo, polska szarmanckość, ułańska kindersztuba. Proszę bardzo – nie, dziękuję. Postoję. Nie, nie, to ja postoję. Starucha wchodzi więc na moje miejsce, ścigana spojrzeniami całego pomieszczenia. Facet jej miejsca ustąpił, szmata jedna! Namawia mnie, żebym usiadł w następnym rzędzie. Wolałbym nie, bo sobie właśnie uświadomiłem, że jak się do mnie ktoś dosiądzie niczym esbecy w polonezie, to zostanę zamknięty z obu stron. Nie chcę jednak robić cyrku i siadam. Za paręnaście minut moja przepowiednia się spełni. Będę siedział zablokowany greckim elegantem z jednej

47


Reportaż

Jeden obcy na całą wieś jest OK. Jest spoko. Można się w nim przejrzeć, napawać swoją tolerancją

strony i greckim ojcem nowoczesnym z drugiej strony. Elegant będzie się nudził, dłubał w zębach i bawił na przemian to zegarkiem, to sygnetem. Gruby, w białych spodniach, ze starannie wyczesanymi zalokowanymi włosami. Ojciec jak to ojciec – zmęczony, styrany, ale nowoczesny. Skąd wiem? Po stosunku do swoich dzieci. Gdy przyszedł z żoną, synem i córką, to sam stanął przy krześle, a reszta jego rodziny usiadła. To jednak nie spodobało się jednej z czarnych staruch. Po grecku znam tylko kalimera, ale z sytuacji, kąśliwych szeptów staruchy i łapania za łokieć dziesięcioletniej dziewczynki zrozumiałem szybko, o co chodzi. Twój ojciec stoi? A ty siedzisz? Tak nie może być, to miejsce należy się mężczyźnie! I co z tym zrobił ojciec nowoczesny? Podszedł do wolnego krzesła obok mnie, usiadł, córce kazał zająć miejsce na kolanach, a na jej miejsce żona zaprosiła jakąś starszą panią, świeżo upieczoną wdowę, sądząc po czarnych, niespranych szatach i czerwonych, opuchniętych oczach. Geniusz genderowy normalnie. Z jednej strony zareagował, z drugiej strony – baba nie będzie mówić jego córce, co ma robić, z trzeciej – jednak mała musiała poderwać dupę z miejsca, z czwartej strony – żeby ustąpić kobiecie. W każdym razie to on, mężczyzna, ojciec, postawił kropkę w tym zdaniu, co zrozumieliśmy doskonale – i starucha, i ja, i cały kościół. Gdy obaj mężczyźni wymościli się po mojej prawicy i lewicy, akcja jakby przyspieszyła. Dotąd śpiewy były jakieś mniej intensywne. Teraz zrobiło się głośniej i tłoczniej. Tak koło ósmej, czyli po godzinie trwania nabożeństwa, kościół osiągnął maksymalną frekwencję. Nie wiem, czy po prostu było to jakieś czuwanie, które płynnie przeszło w mszę, czy też ludzie sobie skracali czas uczestnictwa, wpadając po prostu później byle przed ważnym punktem, którym było wyjście popa ze świętą, złotą, tandetnie świecącą księgą w rękach. Na jego widok wszyscy opuścili swoje miejsca, żeby ustawić się w grzeczne, spokojne kolejki (żadnego potrącania, pchania, jak w naszych kościołach

48

podczas komunii). Wszyscy szli ucałować księgę i popa w paluch u ręki. Patrzyłem na to zauroczony przez parę minut. Boże, pomyślałem, wszyscy poprzez ten jego paluch łączą się ze sobą w jednej chorobie. Jeśli ktoś miał jakąś żołądkówkę, grypę, opryszczkę, to będą ją mieli wszyscy. Jak wszyscy, to wszyscy. I wtedy poczułem na żebrach kościsty palec. Ta sama starucha, która chciała odebrać miejsce siedzące dziewczynce, żgała mnie palcem w plecy. Doskonale wiedziałem, co to znaczy. Nie przyszedłeś tu do cyrku, jesteś z nami, modlisz się z nami, to idź i ucałuj popa w paluch. No to poszedłem. Starucha miała świętą rację. Wstając z krzesła i sunąc do popa, znów przeżyłem coś ciekawego. Na placu boju zostały już tylko baby, w większości te moje ulubione stare wrony. I one wszystkie, jak jeden mąż, na widok, że został jeszcze jeden facet, który do popa nie podszedł, rozstąpiły się, żeby zrobić mi miejsce. Nawet nie próbowałem protestować. Podszedłem, odebrałem swoją porcję zarazków z pozłacanej księgi i topornego chłopskiego, pokrytego grubą (ale czystą, domytą, doszorowaną) skórą poppalucha. A potem usiadłem w ławce, dumny ze swojej odwagi. Po tym kulminacyjnym punkcie temperatura nabożeństwa opadła. Ludzie umościli się na swoich miejscach i znów przysłuchiwali śpiewom, robiąc od czasu do czasu znak krzyża. A jeśli ktoś chciał coś powiedzieć sąsiadowi, zmienić miejsce siedzenia, wyjść na chwilę, to się nie krępował. Dyskretnie, grzecznie, tak żeby nie przeszkadzać innym, ale bez przesadnego przepraszania. Znów miałem to wrażenie, że czują się w tej świątyni jak u siebie w domu. Kilkanaście osób spośród nich udzielało się organizacyjnie. Ktoś przyniósł pocięty na kawałki chleb w dużych koszach, ktoś wchodził za ikonostas, żeby coś (nie wiem co) tam zrobić, wynoszono jakiś plastikowy stołek i wnoszono go z powrotem. Ustawiano stół przed wejściem. Każda z tych czynności – niespieszna, ale ważna – wykonywana była pewnie i ze spokojem. Widać było, że precyzyjnie ustalono, kto za co odpowiada, choć nie było mowy o rutynie, jaka bije od polskich ministrantów. Czyli istniała pewnie jakaś rotacja, dyżury przy tych obowiązkach. A ministrant był także, a jakże! Dziwny chłopak, trochę grubawy, z głupkowatym wyrazem twarzy towarzyszył popowi w jego zakulisowych działaniach i pojawiał się razem z nim, gdy duchowny postanawiał wystąpić na scenie. Było widać, że każdy ruch zna na pamięć, że on właśnie jedzie na rutynie, znudzony jak skastrowany kocur grzejący się w lipcowym słońcu, ale przy tym sympatyczny. Potrafił wyrwać się ze swojego marazmu, żeby poczochrać po głowie dzieciaka, którego ojciec podczas całowania poppalucha uniósł w górę, by bliżej miał do popowej dłoni. Kompletnie nie rozumiałem, o czym mowa, o czym śpiew, o czym modlitwa. Zastanawiałem się, na ile w obrządku orientują się uczestnicy. Nie wyglądali na zainteresowanych słowami. Owszem, byli pobożni, ale nie spięci. Nie tacy jak polscy wierni. Powtórzę się, ale czuli się jak u siebie w domu. Znali pewnie

fabularie 2 (11) 2016


Reportaż

Może chodziło o politykę, może o uchodźców, czyli też o politykę, a może o to, że dobry chrześcijanin nie obgaduje sąsiadów

każde słowo i każdą odpowiedź na pamięć i to dawało im poczucie bezpieczeństwa, ale nie nudzili się, świadomie uczestniczyli w czymś ważnym. Ich uwaga była taka, jak obecność popa – oddalona, ale obecna, nie napięta, ale czujna. Bardzo było gorąco, pot płynął mi po czole i plecach. Nie tylko mi. Grecy są z dziada pradziada przyzwyczajeni do tego ukropu, ale to tylko ludzie. Pocili się także. Nie chcę myśleć, jak bardzo musiał się pocić pop pod swoim białym kocem w czerwone krzyże, w spodniach do kostek i ciężkich, godnych żołnierza, butach. Śpiewacy też nie byli ubrani lekko. Nikt nie był. Pochwaliłem się w myślach, że nie uległem pokusie założenia krótkich spodenek. Miałem na sobie płócienne, wakacyjne, lekkie, ale długie spodnie. Oraz koszulę. I to był absolutny must have, żelazna podstawa. Tak właśnie wyglądali mężczyźni tutaj, ci, którzy nie mieli marynarek. Widziałem sporo osób z małymi butelkami wody, ale nie widziałem, żeby ktoś pił. Wszyscy trwali z godnymi minami, dzielnie znosząc gorąc, zaduch i słodki zapach kadziła. Od tego wszystkiego zaczęło mi się kręcić w głowie, ale gdy zwalczyłem pierwsze objawy chęci wydostania się na zewnątrz, wpadłem w podobny stan do wszystkich i miałem wrażenie, że od teraz już mogę tu siedzieć godzinami. Do południa? Czemu nie. Do wieczora? Też dam radę. Śpiew kołysał, ikony cieszyły oczy, pop krzątał się jak matka, pewnie i spokojnie. Jednak nie było mi dane siedzieć do wieczora ani do południa nawet. Przede mną były jeszcze dwa momenty kulminacyjne i do domu. Nie umiem sobie przypomnieć, który z nich był pierwszy. Przyjmijmy więc kolejność przypadkową. W pewnym momencie pop wygłosił coś, co mogło być kazaniem. Mogło, ale czy było, to głowy pod topór bym nie podstawił. Wyszedł ze swojej kanciapy, stanął naprzeciw ludzi i zaczął mówić. Normalnym głosem. Nie zrozumiałem ni w ząb ani jednego słowa, więc mogłem się tylko domyślać po tonie, po gestykulacji, po sposobie odbioru. No więc albo kazanie, albo dłuższe ogłoszenia, tak zwane duszpasterskie. Zresztą nasi księża mylą

fabularie 2 (11) 2016

jedno z drugim, a może tam daje się to razem, w każdym razie pop mówił od siebie, jak normalny człowiek. Krótko, treściwie, prostymi zdaniami. Stawiał znacznie więcej kropek niż przecinków i mimo że pojęcia zielonego nie miałem, o czym mówi, to brzmiał dla mnie przekonująco, logicznie. Inteligentnie nawet. Wyraźnie widziałem (choć to wszystko oczywiście tylko wrażenie, przewidzenie), że mówi rzeczy, które się nie wszystkim musiały podobać, że lekko potrząsa, szturcha, kłuje. Może chodziło o politykę, może o uchodźców, czyli też o politykę, a może o to, że dobry chrześcijanin nie obgaduje sąsiadów. Nie wiem. Wiem, że było krótko, treściwie i prosto w pysk, jak przystało na rockmana albo wnerwioną matkę, która z kuchni, zanim się zrazy przypalą, przyszła powiedzieć co i jak. I że macie być grzeczni jeden z drugim! Bo jak nie, to wiadomo… Inaczej pogadamy. Ostatnim, znacznie mocniejszym, takim, który mnie na kolana rzucił, punktem kulminacyjnym był, i tutaj o pomyłce mowy być nie mogło, moment rozdawania komunii. Domyślałem się, co się święci na długo zanim się zaczęło, kiedy wnosili na zaplecze plastikowe koszyki z pokrojonym w dużą, grubą kostkę chlebem. Taką jak na grzanki. Jednak te kwadratowe kawałki, sześcianiki były całkiem pokaźnych rozmiarów, także nie wyobrażajcie sobie tych kosteczek jako pasujących do zupy, a raczej jako spore kawały, godne komunii w cerkwi. I jak tylko zobaczyłem facetów wchodzących z tymi koszami za ikonostas, to pomyślałem sobie: i co teraz? Czy też wszyscy, jak wtedy, gdy jak jeden mąż szli całować popa w paluch, rzucą się do komunii? Czy starucha znów będzie mnie żgać palcem pod żebro? Co w takiej sytuacji zrobić? Do komunii iść, będąc jawnym odstępcą od wiary, człowiekiem, który od nastu lat trzyma się z dala od wszelkich sakramentów bożych? Miotałem się wewnętrznie, rzucałem od bandy do bandy. Przyjąć, nie przyjąć? Cholera wie. Jak nie wezmę, to przecież nic mi nie zrobią, ale może odbiorą jako właśnie świętokradztwo, że tylko przyszedłem się pogapić, ale nie uczestniczę. Jak zjem, to czy nie będę takim Tonym Halikiem wśród dzikich? Postanawiam, że zobaczę, zaczekam przyczajony na swoim miejscu, obserwując rozwój wypadków, bo przecież jeszcze nikt tyłka nie poderwał z krzesła, ale ja już muszę panikować. No więc siedzę i czekam spokojnie. I cierpliwość także tym razem została wynagrodzona, a sprawa wyjaśniła się sama. Bo do komunii świętej pchały się same kobiety, dzieci i chorzy. Pozwólcie dzieciom przyjść do mnie, mówił Jezus. I właśnie w tym zmaskulinizowanym miejscu, gdzie stare baby z trudem, choć dzielnie stojące na nogach rozstępowały się przede mną, gdy szedłem ucałować popa w paluch, teraz miały pierwszeństwo. Spoko, pomyślałem. W tym rozgardiaszu nikt nie zwróci uwagi, czy już byłem, czy nie. Znów nie miałem racji. Bo było jeszcze inaczej. Po kobietach, dzieciach i chorych nie przyszła kolej na mężczyzn. A może przyszła, ale to olali? Może kilku przemieszało się w tłumie bab i dzieciaków i przyjęło komunię, a ja tego nie zauważyłem? W każdym razie miażdżąca większość, która podchodziła do

49


Reportaż

popa, mężczyznami nie była. Tak więc wielka uczta zarazków odbyła się bez wąsatych Greków. Jedynie kobiety i dzieci grzecznie brały swoją kosteczkę i otwierały usta przed popem, który małą łyżeczką nabierał wina z solidnego kielicha i wlewał do wiernej gęby. Po kolei, tą samą łyżeczką częstował każdą kobietę i każdego malca. Po komunii zapachniało końcówką. Wiadomo było, że jeszcze coś tam pośpiewają, jeszcze pop się pokrząta, ale to już bliżej końca niż dalej. I to znacznie. Nie dość że czuć było rozprężenie, to zaczęło się przygotowywanie do jakiejś wyżerki. Do wyjścia przepychały się osoby z plastikowymi opakowaniami i łyżeczkami, panie z workami pełnymi bułek i innych rzeczy do jedzenia nie do końca mi znanych, więc wybaczcie, że ich nie nazwę. Ludzie jeszcze byli w środku, ale ich głowy i dusze ulatywały na zewnątrz. Starsi już zaczynali dyskretnie rozgrzewać się do wyjścia, sprawdzać, czy nogi są na właściwych miejscach, stawy w odpowiednich pozycjach i czy to wszystko nie zawiedzie w kluczowym momencie, gdy padnie sygnał do opuszczenia świątyni. Wszystko zadziałało, nic nie zawiodło. O ile do komunii i całowania popowego palucha wszyscy szli dostojnie, bez przepychania, to już wychodzenie w zupełności pasowałoby do dowolnego polskiego kościoła. Kto pierwszy, ten lepszy, ostatni – frajer i dupa. Oczywiście ja może nie byłem zupełnie na końcu, ale możemy śmiało przyjąć, że zamykałem peleton. Tym chytrym posunięciem dałem sobie czas, żeby przyjrzeć się, co tu się właściwie dzieje, i podjąć decyzję, na ile i czy w ogóle chcę w tym uczestniczyć. Trochę niepotrzebnie, bo wszystko było bardzo proste. Wychodząc, każdy brał, co chciał. Chcesz bułę w worku, proszę bardzo. Kawałek chleba z kosza od komunii? Nie ma problemu. Jeśli chcesz wziąć dla tych, co zostali w domu, bo olali mszę – masz serwetki do zawinięcia. Lubisz ten ich grecki susz bakaliowy? Proszę bardzo, tutaj stoją małe plastikowe pojemniczki, a tu łyżeczki. Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy, w sensie ścisłym. Byłem zachwycony. Grecy zblazowani, a ja zachwycony. Wziąłem trochę komunijnego chleba dla dzieciaków. Pozwoliłem sobie na miseczkę bakaliowego suszu. Spałaszowałem ją jak Żyd uciekający z ziemi egipskiej. W pośpiechu i bojaźni bożej, bo ja nie miałem z kim rozmawiać. Ja nie miałem jak rozmawiać. W przeciwieństwie do reszty, która znała się jak łyse konie. Oni stali, jedli, gwarzyli sobie. Tym też się różnili od polskich wiernych po polskiej mszy. Nie było pchania się na chybcika do aut, nie było przyspieszonego zasuwania do domu na kotlet. Mieli słońce i wolny czas. Stali, gadali, skubali jedzenie. A ja poszedłem do swojego hotelu, bo nic już nie miałem do roboty. Wracałem mniej więcej przez trzydzieści minut, głodny i spragniony. Po jakimś kwadransie marszu zaczęły mnie mijać pierwsze samochody. W większości z nich były znajome z cerkwi twarze. Na koniec tej kawalkady mignął mi sam pop oraz jego osowiały ministrant. Zasuwali fiatem sedici – żwawo i z werwą. A potem długo nic. Pusta droga, kurz i gazeta miotana wiatrem po krzakach. W końcu była to niedziela rano, poza

50

Tym też się różnili od polskich wiernych po polskiej mszy. Nie było pchania się na chybcika do aut, nie było przyspieszonego zasuwania do domu na kotlet

wyprawą do kościoła mało kto miał powód do jeżdżenia. Choć zanim dotarłem do głównej trasy, pojawił się wyjątek – szybko przemieszczający się quad ciągnący przyczepę, w której przestraszonym łbem kręcił potężny kozioł z imponująco wielkimi jajcami. Bał się, ale trzymał fason, gotowy do ataku w każdej chwili. Gdy quad z dwoma mężczyznami i jurnym kozłem w przyczepce zniknął za zakrętem, przypomniałem sobie, że słowo „tragedia” oznaczało przecież w greckim: pieśń kozła prowadzonego na ofiarną śmierć. Za następnym zakrętem czekało na mnie miasteczko. W nim jeszcze raz zobaczyłem moich znajomych z cerkwi. Siedzieli przy stolikach baru, pili kawę i rozmawiali. Pop także. Rumiany, potężny, rozbawiony. Znajdował się dokładnie naprzeciwko szykownej i całkiem apetycznej czterdziestki piątki. Znów wyglądał jak rockandrollowy gwiazdor.

fabularie 2 (11) 2016


Reportaż

KATARZYNA RODACKA

budowane do tych górników, którzy tu pracowali i tu mieszkali. Ale górników jest teraz coraz to mniej. A później były przydziały na mieszkania. Teraz dużo jest pustych mieszkań, ale żaden już nie dostanie przydziału, ino se musi kupić. Nie ma tak, jak kiedyś było, komisje mieszkaniowe: stanęło się do tej komisji i ta komisja przydzielała. Jak były wolne mieszkania, no to przydzieliła mieszkanie. A teraz może być dziesięć lat wolne, nie ma do przydziału, ino kupić. A sąsiedzi? Ich chyba Pani zna? – Kiedyś sąsiedzi to byli jak jedna rodzina. – Obok siedzi pani Bożena, włącza się do rozmowy: – Teraz już tego nie ma. Teraz się wejdzie do mieszkania, szkyt! zamki i drzwi zamknięte. A kiedyś drzwi otwarte, a klucz ani Helga siedzi przy stoliku zaraz koło wejścia, jest na gwoździu wisiał. dziewiąta trzydzieści rano. Kończy właśnie jeść kanap– Ale to wszystko wychodziło z tego, że jednak, że wszyscy ki z pastą jajeczną. Na jej kolanach siedzi Zuzanna. Ma byli związani z tą kopalnią i to był jeden świat. A teraz ludzie mądre oczy, czarną sierść i spokojnie czeka aż jej pani skończy są anonimowi. Co było dawniej takie znamienne, to komunie śniadanie. Jest grzeczna, nie szczeknie ani razu. W oknie wiszą – ja pamiętam, że jak z klatki ktoś szedł do komunii, to się szło białe, typowo śląskie firanki. Dokładnie takie same znajdują się potem do tego dziecka z bombonierką. I teraz też to zanikło. I to we wszystkich prawie oknach na Nikiszu. obojętne, czy tam się było jakoś związanym z tą rodziną, to tak Okna i cegła to samozwańcze symbole tej dzielnicy. Nikiszo- było po prostu. wiec to zupełnie osobny twór, dzielnica zupełnie niepodobna do – Albo jak się ciasto piekło. Katowic, do których przynależy. To miasto w mieście, gdzie ludzie – Tak, na wesele, tak zwany kołocz weselny. Zawsze był ser, mieszkają w ceglanych familokach. Z cegły zbudowany jest też mak i posypka. kościół. I poczta. Każde okno w familoku od strony zewnętrznej – Ach, ten kołocz z posypką! O Jezuu! Posypki na tym maśle, dookoła pomalowane jest na czerwono. I prawie na każdym para- o matko kochana! pecie stoi doniczka z kwiatami. Nikiszowiec ma już prawie 110 lat. Ale dopiero od kilku przyjeżdżają tutaj turyści, żeby zachwycać *** się jego architekturą. Pani Helga mieszka na Nikiszu od urodze- Ania urodziła się na Nikiszowcu i z nim związała całą swoją nia, pięknie mówi po śląsku. Została tu sama – jej mąż oraz jedna pracę. Pracuje w stowarzyszeniu Fabryka Inicjatyw Lokalcórka nie żyją, druga mieszka w centrum. Ona sama nie wyobra- nych, które prowadzi Centrum Zimbardo na Nikiszowcu. Cenża sobie, żeby naokoło któregoś okna zabrakło czerwonej farby. trum, które działa na rzecz miejscowej społeczności i rewitalizacji dzielnicy, integruje młodzież, daje dzielnicy spory zastrzyk Tylko skąd wzięła się ta tradycja na Nikiszu? – No ja nie wiem, ino ja też maluję murki na czerwono. Okna energii. Jego szyld znajduje się pod arkadami. Drzwi są zazwybiałe, murki na czerwono i to tak ożywi! Te okna! Firany białe! czaj otwarte, można śmiało wejść. W środku znajduje się poMy som tego nauczeni od dziecka. Pani kochana! Nie było świąt, mieszczenie ze sceną, półki z grami, szafa z pamiątkami, pod nie było odpustu, żebym ja się na szydełku nie zrobiła firan. sufitem można zobaczyć fototapetę z Nikiszowcem nocą. Na I były takie kobiety, które miały szpanery i szpanowały. Powie- ścianie wielkoformatowe zdjęcia maszyn kopalnianych. działo im się wymiar – tyle a tyle – i ona ci wyszpanowała fira– Centrum Zimbardo jest wynikiem naszych poprzednich nę na taki wymiar okna. I powiesiłaś potem te firany aż pach- działań, które prowadziliśmy tutaj w Nikiszowcu – opowianiało i do dziś dnia te serwety, takie rzeczy to robi moja córka. da Ania. – Zaczęło się od programu pod hasłem Centrum AkJa to sama robiłam. Ale już to wszystko zanikło. tywności Lokalnej, który działał w ramach Miejskiego OśrodPani Helga brała ślub w kościele na Nikiszowcu. Jej córki też. ka Pomocy Społecznej. Jego celem była aktywizacja lokalnej Chrzciła tu dzieci, wnuki i prawnuki. Kościół budowano, kiedy społeczności i podratowanie tej dzielnicy, która zaczęła mocno jej mama była dzieckiem. O tacie wspomina tyle, że poszedł na podupadać. W 2012 roku odwiedził nas profesor Philip Zimbarwojnę, z której nigdy nie wrócił. W domu zostały dwie córki. do. Opowiedzieliśmy mu o naszej działalności, o Nikiszowcu Pani zna tu chyba wszystkich? i jego rewitalizacji. Wspomnieliśmy, że chcielibyśmy otworzyć – A wszystkich nie znam, tych, co się znało, to już poumiera- tutaj centrum dla młodzieży. I okazało się, że jemu ten pomysł li, te starsze osoby. A ta młodzież tutaj to z początku była taka bardzo się spodobał! Profesor udostępnił nam swoje nazwisko, rozwydrzona, takie chuligaństwo tu było. Ale teraz to się tak którym możemy firmować nasze Centrum. Ośrodek, który pozmieniło, że tu jest na sto procent elegancko. To było wszystko wstał, pomaga nie tylko młodzieży, ale działa na rzecz całej

Okna na podwórza

P

fabularie 2 (11) 2016

51


fot. Katarzyna Rodacka

Reportaż

społeczności. Na co dzień organizujemy tu sporo akcji, staramy się też stworzyć taką ideę bohaterstwa codziennego. W Centrum Zimbardo młodzi ludzie mogą realizować swoje pomysły, spełniać siebie, pomagać innym, stworzyć jakieś wydarzenie dla całej społeczności. Jednym z takich wydarzeń był Festiwal zDolne Podziemie. Był to m.in. pomysł Mateusza. Festiwal odbył się na początku maja tego roku na Nikiszowcu. W jego ramach urządzili bitwę freestyle’ową, zajęcia z breakdance’u, pokaz filmów o kulturze hip-hopu i przegląd muzyczny. W jury zasiedli szanowani raperzy, tacy jak Komil czy TyMi. Mateusz działa w Centrum Zimbardo, gdzie organizuje różne akcje dla młodych ludzi. Sam rapuje, niedawno wydał drugą płytę, działa pod pseudonimem MatGun. Studiuje w Katowicach. Gra w kosza. Mieszka na familokach, więc mówi: – Rap zawsze ze mną był. Jest stąd i kocha to miejsce.

*** Trzeba zatrzasnąć drzwi do toalety. Chwilę później słychać hałas pochodzący z kopalni. – Dojechaliśmy na poziom 550. To jest szola z Wieczorka, czyli winda z kopalni, która dalej tutaj w dzielnicy funkcjonuje. Kolega, który tutaj mieszka, zgrywa różne dźwięki przemysłowe i dlatego też nagrał dźwięk windy górniczej, czyli właśnie

52

szoli. – Ania oprowadza mnie po Centrum Zimbardo. Dźwięk windy służy jako zagłuszacz. Po lewej stronie w głównym pomieszczeniu Centrum znajduje się szafa z pamiątkami na sprzedaż. Każdy z tych przedmiotów będzie przypominał nabywcy o Nikiszu, bo każdy z nich jest związany z tą dzielnicą. Część z nich to wytwory lokalnych artystów, np. magnesy z obrazami na podstawie akwareli Grzegorza Chudego, mieszkańca Nikiszowca. Znajdują się na nich typowe nikiszowieckie obrazy: chachary, gizdy, bana, koło, balkan. – Chachary to takie niezbyt grzeczne dzieci, których nigdy nie brakowało na Nikiszowcu. Gizdy to coś podobnego – takie niesforne dzieciaki z dziwnymi pomysłami. Koło to rower. Bana to tramwaj lub pociąg. Familok to dokładnie to, w czym mieszkają tutaj ludzie na Nikiszowcu. Balkan natomiast to kolejka wąskotorowa, która tutaj w Nikiszowcu jeździła na trasie Szopienice–Giszowiec. Dowoziła pracowników do różnych zakładów pomiędzy tymi miejscowościami, m.in. do kopalni Giesche. Mieszkańcy wspominają ją z wielkim rozrzewnieniem, bo to było też miejsce, w którym zawierały się znajomości. Balkanem jeździło się na zolyty – czyli na randki. Wiele z małżeństw w Nikiszowcu i okolicach zostało właśnie zaaranżowanych w Balkanie. Stąd w naszej szafie też taki mały ceramiczny wagonik balkana. Był drewniany, zielony – tłumaczy Ania. Poza tym wiszą też koszulki, z nieco bardziej nowoczesnym dizajnem. Możemy kupić koszulkę z pyrlikiem i żelazkiem, które

fabularie 2 (11) 2016


Reportaż/Proza

tworzą herb górniczy. Obok tego wszystkiego wiszą zdjęcia mieszkańców, do kupienia w formie widokówek. Sporo z nich pochodzi z rodzinnego albumu pana Henryka Psoty, który urodził się na Nikiszowcu i posiada bogate zbiory fotograficzne. Być może za jakiś czas do szafy trafi jeszcze jedna, wyjątkowa pamiątka: – W Centrum Zimbardo stworzyliśmy od podstaw swoją własną grę planszową. Nazywa się Zimbaszi. Całe Zimbaszi, zaczynając od wycinania kartonowych puzzli, kolorowania, rysowania, projektowania do wymyślenia zasad, zostało stworzone przez tutejszą młodzież. Gra jest w stylu fantasy. Czynimy teraz starania, żeby tę grę wyprodukować. Jesteśmy po wstępnych rozmowach, ale to jeszcze długi proces.

*** Podstawą całego Nikiszowca, jego praprzyczyną jest czarne złoto. Tuż obok kościoła znajduje się ściana pamięci. Tabliczki, a na nich nazwiska i daty. Upamiętnieni są tam wszyscy górnicy, którzy stracili życie podczas wykonywania pracy w kopalni w czasie jej 185 lat istnienia. – Gdyby nie kopalnia, nie byłoby Nikiszowca. Zaczęło się od huty, a huta potrzebowała węgla, który był na tym terenie. Zaczęły rozwijać się kopalnie. Pokłady węgla okazywały się coraz większe, więc było potrzebnych coraz więcej ludzi do pracy. W tej okolicy nie było mieszkalnego osiedla, więc zarządcy kopalni Giesche wpadli na pomysł stworzenia takiego kompleksowego osiedla dla pracowników kopalni. Osiedle zaprojektowali Zillmannowie. Dawniej sądzono, że Emil i Georg byli braćmi, dzisiaj już wiadomo, że to kuzyni. Stworzyli małe miasteczko. Górnicy, którzy tutaj mieszkali, nie

musieli się w ogóle poza Nikiszowiec ruszać. Tutaj funkcjonowały sklepy, pralnia, magiel, poczta, karczma, szkoła, kościół. Później powstał jeszcze Dom Kultury, a w latach 60. – lodowisko, gdzie działał nawet klub hokejowy. – Przez wiele lat była to samowystarczalna dzielnica, bardzo mocno wspierana przez kopalnię. Chodziło o to, żeby pracownika jak najbardziej związać ze swoim miejscem pracy. A potem przyszedł czas, że kopalnia przykręciła kurek i nadeszły te nieco gorsze czasy. Jeszcze kilka lat temu Nikiszowiec miał bardzo złą opinię. Z biegiem czasu nabył ogłady, zdobył sławę, zyskał fanów. Od jakiegoś czasu to nie górnicy chodzą po tutejszych ulicach, ale turyści z aparatami.

*** Zuzanna dalej siedzi nieporuszona. Głowę złożyła na kolanach swojej pani i drzemie. Jest przyzwyczajona, bo pani Helga przychodzi tu, do kawiarni Byfyj, na śniadanie codziennie. Nazwa kawiarni oznacza po śląsku kredens. To nowe miejsce, ale wnętrze urządzone jest na wzór typowej śląskiej kuchni. Wyobraża sobie Pani w ogóle życie gdzie indziej? – A gdzie! Ja byłam w Niemcach dwa tygodnie, to ludzie! Tam było wszędzie ładnie urychtowane, sklepy i wszystko elegancko. Ale jak mnie ciągło do tego mojego Nikiszu ukochanego! Ja bym się z tego Nikiszu nikaj nie wyniosła! Pani kochana, ja siedzę i sama do siebie godom, że ja bym stad nikaj nie poszła. A jeszcze te okna tu na ten park…! Naprawdę, ja bym się stad nikaj nie wyniosła. Choćby mnie wołami wyciągali. Ja jestem zakochana w tym naszym Nikiszu. Urodzono i zakochana!

KONRAD KISSIN

Śmierć i mężczyzna

U

jrzałem śmierć w polu. Szła do mnie. Zrazu myślałem, że nie, że gdzieżby tam do mnie miała iść… Po co? Ale coś mnie tknęło nagle… Jakieś przeczucie dziwne mnie naszło: czasem odnosimy wrażenie, że ktoś patrzy z ukrycia, odwracamy się i widzimy oczy wlepione w nas… I tak było też tym razem! Antycypowałem jej ruchy. Specjalnie chodziłem niby to w kółko. Gdzie się nie kierowałem, ona kierowała się za mną. Fakty były bezlitosne. Szła, szła śmierć za mną. Do mnie szła chyba.

fabularie 2 (11) 2016

Więc zacząłem uciekać w te pędy! Ja uciekam, a ona – dalej za mną! Pole było szare, puste, ciągnęło się w nieskończoność aż po horyzont. Słońce już prawie zapadło. Ziemia leżała ugorem, wychwaszczona, poszcząca, zmaltretowana. Do samego lasu – dobrych mil kilka – nic, gdzieniegdzie tylko przy drodze wierzba. Błoto. Czarna ziemia. Breja miejscami. Cisza wyzierająca z rozpaczą. Aż po sam las. I ja przez ten nieużytek rolny, bezkresny, bezmierny, niebosiężny biegnę, uciekam co sił. Odwróciłem się

53


Proza

szybko przez ramię, na chwilę tylko! Jest… niezmęczona wcale… biegnie… Jezus, Jezus! Ni chwili tracić, ni ustanku! Lecz wnet zaczyna czymś tam machać do mnie, w powietrze ciskać jakieś szmaty, ściery, gałganki kolorowe; widzę wszystko kątem oka pomieszany. I krzyczy już za mną! Śpiewa wcale melodyjnie: Nie uciekaj, kochaneczku! Ja do ciebie bieżę z misą Napij się mleczku, mleczku… Nie uciekaj ode mnie!

Co ona tak do mnie napiera? Ku czemu ciąży, na co ma ochotę? Zdobyłem się na odpowiedź – możliwie w podobnych okolicznościach – figlarną; odśpiewałem, jak tylko umiałem: Nie w głowie mi podobne karesy Nie myślę ja o tobie wcale Ja nie chcę takiej metresy!

Głos mój zadrgał jednakże cokolwiek fałszywie, wykrętnie. Biegła dalej za mną, nucąc swoje złowieszczo. Nie znajdowałem oparcia ani w kulturze, ani w naturze. Zrozumiałem to w jednej chwili. Lecz co mi tam było teraz po takim rozpoznaniu… Tymczasem gdzieś za miedzą, w tej ciszy śródpolnej wszechogarniającej ozwało się psów szczekanie niedalekie. Wsłuchałem się… Słowa! Rozmowy! Słowa w języku ludzkim artykułowane… Nadzieja zamajaczyła jak ognik światła pomiędzy ciemnościami. Za opłotkiem stali odpoczywający po robocie mężczyźni, wsparci na motykach, grabiach, szpadlach; między nimi były kobiety. Umorusane wąsate twarze śmiały się do nich, pomimo zmęczenia i ciężkiej doli, iskrzyły się maślane oczka, palono papierosy… Jeden szczególnie tam podparł się chwacko pod boki, wysoki, śniady, chłopiec jeszcze, z płową czupryną powiewająca na wietrze, wsparty na widłach szczerzył białe, zdrowe zęby. Przygadywała mu z ukosa baba jakaś stara, z chustą na głowie, taką jakby łowicką… Wszyscy zgromadzeni mocno osadzeni byli w sobie. Przeleciałem obok nich w pomieszaniu. Krzyczałem rozpaczliwie, bez tchu, zamęczony, wskazując ręką za siebie na goniącą mnie: – Ludzie, ratujta! Gospodarzu, poratujcie! I uciekałem dalej, bo goniła mnie… Najstarszy i największy z nich – gospodarz rzeczywiście może jaki – o szerokiej piersi, ogromnych barkach i trzeźwym wejrzeniu wołał za mną szczerze zdumiony: – Panie, kiedy tam nic ni ma! Ni ma, słyszy pan! Jak ni ma, jak jest! Była… biegnie… widziałem, oglądając się za siebie znowu, przez co dystans między nami więcej jeszcze zmalał.

54

Nie znajdowałem oparcia ani w kulturze, ani w naturze. Zrozumiałem to w jednej chwili. Lecz co mi tam było teraz po takim rozpoznaniu… – Jest! Jest! Ależ jest! – zapewniłem gorąco. Zachrzęściły jakieś ciężkie grudy ziemi pod moją nogą: odłamki skalne, żwir, stwardniałe mocno bryły czy coś… Gruzły twarde, nieforemne, poobcinane, uformowane jakby tępym młotem deptałem w mroku prawie już. Potknąłem się i zatoczyłem jak pijany koło płotu. – Psiakrew… Była już naprawdę niedaleko, tuż-tuż. Zręcznie jakimś cudem porwałem się jeszcze, choć z niemałym trudem, a ona wciąż za mną, bez bodajby jednej kropli potu, wysiłku, zmęczenia. Bezpańskie, bezdomne psy, szare i bure, obszczekały mnie, zaskoczone moim nagłym najściem, obszczekały mnie, jakbym je napadł albo co… W zgłupiałej gromadzie ludzi znikającej gdzieś za mną zawrzało. – Co un głuchy jaki? Co un głupi? Copke zgubi… – Upili się pewno wódkom. I jeszcze baba z chustą na głowie się do mnie wyrywa, krzyczy jeszcze za mną, podkasując nerwowo kiecę: – Copka, panie, copka! I w gumiokach już biegnie za mną, copką wymachuje w powietrze. Ciemno, straszno, światło zgasło… Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle! Jaka copka, co ona mi z tą copką! Pani, tu śmierć za mną bieży! Biegniemy przez pole. Wiatr dął coraz usilniej. Maślane oczy, rumiane lica, chwackie wąsy już dawno gdzieś w tyle pozostawione. Zostaliśmy sami w tej pustce: ja i te dwie wariatki mnie goniące. Tylko czasami pojedyncza topola gdzieś tam nam mignie w tym biegu. Do lasu jeszcze daleko, a co dopiero do jakiej ludzkiej chałupy! Biegniemy. Dostrzegłem śmierć w polu. Wyjęła jakąś książkę spod pazuchy, ślini palce, wertuje zesztywniałe stronice. Z ledwością udaje mi się odczytać napis na pożółkłym tomiku… Poezyje zebrane Adama Asnyka. Asnyka? Adama Asnyka?! Jezu, dobrze, że chociaż nie Czesława Miłosza. Czyta: A roztopieni W cichym błękicie Tylko serc własnych, Usłyszym bicie.

fabularie 2 (11) 2016


Wiersz fot. unsplash.com

KATARZYNA SZAULIŃSKA escapelle w dzień tak ostry jak dziś nic tylko odejść od ciebie droga wiedzie przez śnieg i świerki nad jezioro kontur rzeczy jest dziś jasny i jawny tam na dole jestem skręcona jak pusty worek i nanizuję onanizuję organizuję wspomnienia się przestrzeń między Wadowicami a Oświęcimiem

a według daty uronienia będzie Wodnikiem

Katarzyna Szaulińska (1987) – kiedyś rysowała komiksy, teraz leczy ludzi. Publikowała w „Chimerze”, „Kulturze Liberalnej”, „Wakacie on-line” i w „Zadrze”.

fabularie 2 (11) 2016

55


(Anty)reportaż

WOJCIECH ALBIŃSKI

Kosmos (z cyklu takich krótkich tekścików o przyrodzie – „Polska. Antyreportaż”)

1

Na Łajkę nie zwróciłbym uwagi nigdy, gdyby nie moje dzieci. Poszliśmy kiedyś do Muzeum Techniki i o wiele bardziej niż szklana kobieta, która zajmowała dorosłych, bo podświetlały się jej organy, dzieci zajął sputnik, replika tego, w którym pierwsze zwierzę zbliżone do człowieka poleciało na orbitę ziemską, w kosmos. Ale to pies radziecki, słyszałem o tym już w przedszkolu, sputnik mi się też opatrzył.

2

Zapomniałbym o tym nawet mimo tego, że na tabliczce czy w internecie było napisane, że Łajka zaraz po wystrzeleniu zdechła i wróciła już na Ziemię nieżywa. Bolid stał się jej grobem.

3

Jedyne, co ją ocaliło, to że dzieci zaraz po tej wizycie zaczęły rysować na kartkach gwiazdy, pomiędzy nimi blaszaną

56

puszkę, a w jej oknie wyglądającego psa. Płaczę nawet teraz. Zresztą opowiadanie o dziecięcych rysunkach zawsze tak działa i zawsze jest sentymentalne.

4

Libera użył kiedyś takiego określenia – „wór fermentacyjny” – na krowę, i zostało mi w pamięci tym bardziej, że później zobaczyłem w internecie film z nowoczesnej wytwórni mleka, gdzie krowy istotnie miały w swoich bokach zamontowane odkręcane pokrywy z takiego lepszego tworzywa sztucznego (pojemnik na dokumenty do łódki jest z tego samego materiału). Człowiek na filmie demonstrował, jak to się odkręca (kręcenie nieco mniejszą kierownicą, aż skrzyżują się ręce), a gdy odkręcił, z wnętrza krowy, która niepomna tego faktu gapiła się ślepo w obiektyw, buchała para z któregoś z żołądków. Między trawą a mlekiem.

fabularie 2 (11) 2016


(Anty)reportaż

Zobaczyłem w internecie film z nowoczesnej wytwórni mleka, gdzie krowy miały w swoich bokach zamontowane odkręcane pokrywy z tworzywa sztucznego. Człowiek na filmie demonstrował, jak to się odkręca

5

Łajki nie potraktowano inaczej. Nie ma się nad czym rozczulać. Pies, ssak, podobna temperatura, co u człowieka, ktoś tam musiał lecieć. Dobrze, że zostało imię. Niemniej wrażenie, że i moje oglądanie pornografii czy wchłanianie cukru da się wprowadzić w podobny porządek, przetrwało.

6

Zaraz nastąpi największy banał tej gawędy. Że traktujemy siebie i wszystko wokół mechanicznie, jak część jednego wielkiego zegarka (z wszystkimi tymi boskimi konotacjami), który raz działa lepiej, raz gorzej, ale ostatecznie to przetopiony metal i wcale nie trzeba tu żadnej miłości ani uczuć. Lepsi zegarmistrze wysyłają psy w kosmos i wymyślają nowe zegarki, gorsi zegarmistrze psują je, wpierdalając pomiędzy synapsy tyle serotoniny, endorfin z porno, trawy, że tylko patrzeć aż polecą komediowo sprężyny.

7

Ostatni raz z zaprzeczeniem tej myśli, które by mnie poruszyło, spotkałem się u Miłosza w Ziemi Urlo. Opowiadał o Mickiewiczowskim niebie, w którym ptak może być przybity za skrzydło do nieba, a więc niebo nie jest kosmosem, tylko częścią nas, świata, tapetą, sceną. I zaraz potem u Blake’a – z tym ziarenkiem piasku, w którym mogą kryć się całe nieznane światy.

ma swój gorzki smak. Skoro tego wymaga zegarek, w którym sam jestem umieszczony.

10

Miewałem lepsze i gorsze momenty. Jeździłem przez miasto, przyglądałem się domom, billboardom i myślałem o nas, z delikatną, przetrawioną, wypraną pogardą patrząc w twarze bliźnim i mówiąc im po cichu: „Nie istniejesz, jesteś nikim, a my razem jesteśmy czymś gorszym niż szalka Petriego”. Czasem zaś w drugą stronę – skoro tak, dlaczego się przejmować, czemu nie oddać się sugestii tej pokręconej myśli, że jedyne, co zostaje, to czas, jakieś chwile, drobnostki, wieszać się na nich – jak to ujął Allan Moore w swoim komiksie – czas przypomina poziomice na mapie. Patrzeć na to w ten sposób, jeśli nie da się znaleźć w tym niczego lepszego.

11

Dopiero ten zdechły pies wystrzelony w kosmos, trochę rysowania, to, że specjalnie z okrucieństwem im, dzieciakom, to powiedziałem: „Patrzcie, jak tu się żyje”, obudziło jakieś podstawowe uczucie. Był, nie ma. No ale dlaczego? I cisza – he, he – kosmosu.

12

Ale to ziarenko piasku podważyło całą myśl. Podobno w kosmosie są setki, tysiące, może i miliardy planet podobnych do naszej, a więc mogą być tam także ludzie, psy i problemy z pornografią. Więc ostatecznie żaden czulszy świat, nic, co byłoby jednostkowe, osobiste, właściwe.

Przez niebo przelatują ostatnio meteoryty, komety, wszystko to zapisuje się na kamerach aut, lecą szyby, następuje koniec świata. Na drugi dzień pojawia się relacja w telewizyjnym dzienniku, o której opowiadają mi dzieci. Przychodzą od dziadka, używają słów, które słyszały w telewizji: „Spadły o godzinie dziewiętnastej wczorajszego dnia meteoryt odnalazł jedenastoletni chłopiec w parku, w niewielkim zagłębieniu, nieopodal swojego domu”.

9

13

8

Do czasu odkrycia Łajki pogodziłem się z tą myślą, a nawet wzniośle zgodziłem. Owszem, to syf, ale i tu da się żyć. I to

fabularie 2 (11) 2016

Myślę, że ten chłopiec nawet go szukał.

57


Wywiad fot. Pat Nogal

Aby nie zabrudzić kontaktu Z Zuzanną Bartoszek, pisarką i rysowniczką, rozmawia Marek Bochniarz.

Czy wierzy Pani, że pisząc, tworząc, można coś poprawić, wpłynąć na świat w jakiś sposób, choćby na jednego człowieka? Po lekturze wiersza Patria – „wiersza twardego i mocnego” – mam odczucie, jakbym nieświadomie podlegał terapii, był leczony poezją. Tak, to dla mnie istotne, również jako odbiorcy. Gdy czytam fragmenty literatury, czy spotykam się z obrazem, to wzruszam się, że ktoś ma to samo odczucie, strapienie lub myśl. Oczywiście takie spotkanie nie usuwa mojego cierpienia, ale odczuwam wówczas wielką ulgę. Warto żyć dla tej przyjemności. Patria to szczególny wiersz, nie umiem wiele o nim powiedzieć. Miło mi, że tak go Pan odbiera, choć wydaje mi się, że ten i kilka innych moich tekstów mogą zarówno „leczyć”, jak i prowadzić do szaleństwa. W Pani poezjach powraca uparcie motyw zaburzeń snu. Udręczające wieczory, gdy nie można usnąć. Sporo pozbawionych sensu, acz makabrycznych koszmarów. Albo SMS-y, które wyrywają nas z płytkiego, niespokojnego snu… Od jakiegoś czasu walczę z bezsennością. Teraz jestem w dodatku uzależniona od mojego nowego telefonu. To złoty samsung galaxy s6 edge. Łączę te dwa problemy w ten sposób, że oglądam w nocy na YouTube filmy relaksacyjne. Jestem online dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zasypiam z włączonym telefonem. Po czasie zauważyłam, że moje wiersze z ostatniego „Półmroku” [aperiodyk artystyczno-literacki związany z warszawską galerią Stereo – dop. red.], w których oprowadzam czytelnika po różnych komnatach, powstały pod wpływem filmów medytacyjnych.

58

Mogą kojarzyć się też z buddyzmem… Z praktykami, dzięki którym uzyskamy kontrolę nad niedoskonałym ciałem, choćby z kontrolą oddechu, manipulacją zmysłami. To dobre skojarzenie, obecne w buddyzmie oswajanie cierpienia jest mi bardzo bliskie. Jestem pewna, że jedyna droga wiedzie właśnie przez cierpienie, od którego nie wolno odwracać wzroku – trzeba gapić się na swój ból. Wiele Pani poezji, również wiersze z Niebieskiego dworu, przypomina buddyjskie koany – paradoksalne zagadki, pozbawionego prostego rozwiązania, które mają w nas dokonać ewolucji w postrzeganiu świata. „A teraz weź z powrotem swoje oczy, / Powoli sięgnij po uszy i węch, / Możesz wyjść z pokoju”. Gdy czytam moje wcześniejsze teksty, natrafiam czasami na tak splątany sens, że już nie wiem, o co mi chodziło. Podobnie jak w koanach, w moich wierszach staram się pieczołowicie budować brak logiki lub stosować logikę z różnych porządków. Chciałabym, żeby moje teksty były trudne, ale czytelne. Dobrze, żeby moje wersy były wyzwaniem dla czytelnika, pewną drogą. W ogóle zauważyłam, że ostatnio dużo w moich tekstach tej drogi. Chciałabym mieć sektę: rządzić duszami i prowadzić je przez straszne życie (śmiech). Czyli Pani wiersze powstają czasem w efekcie zapisu kilku słów, których układ Panią zaskakuje? Nie, to prawie zawsze zdania, równoważniki zdań lub zwroty. Zwykle po prostu zapisuję jakąś myśl, odczucie, skojarzenie. Potem zapisuję kolejne zdanie i obserwuję relację między nimi. Moje wiersze powstają czasem w efekcie zapisu kilku zdań, których układ mnie interesuje. A jest sens wydawać poezję w dzisiejszych czasach? Zawsze jest sens wydawać poezję. W dawnych czasach również było dużo złych czasów. Oczywiście zawód poety jest dla mnie beznadziejny z ekonomicznego punktu widzenia. Skąd w Pani tak duża niechęć do sztuki uwarunkowanej ideologicznie, politycznie czy społecznie? Mam wrażenie, że w Pani poezji zupełnie brak konkretu dnia obecnego. To takie swobodne szukanie rzeczy bardziej uniwersalnych? Sprawy polityczne czy społeczne nie interesują mnie, bo są chwilowe. Zależy mi na długofalowym przesyłaniu komunikatów. Chciałabym być zrozumiała dla przyszłych pokoleń i ludzi z innych kontynentów. Boję się zabrudzić sobie ten kontakt chwilowymi tendencjami czy modami. Nie wiem, czy interesowalibyśmy się dziś koanami, gdyby zawierały informacje o starciach japońskich rodów cesarskich. Dla mnie to niegodne poezji. Od chwilowych spraw są gazety. Czy obawia się Pani porównań z Wojciechem Bąkowskim? Obawiam się, zwłaszcza że byłyby zupełnie prawomocne. To, że dobrze znam się z Wojtkiem, to dobrodziejstwo i ciężar

fabularie 2 (11) 2016


Wywiad

równocześnie. Twórczość Wojtka poznałam, kiedy byłam nastolatką, i miała ona na mnie duży wpływ. Pisałam i rysowałam jak on, czego później starałam się oduczyć. W tej chwili oboje od siebie ściągamy i często kłócimy się o koncepty. Myślę, że udało mi się znaleźć własne środki wyrazu, choć na pewno zawsze w naszej twórczości będzie dużo zbieżności, zwłaszcza w treści. Zauważyłem jedno podobieństwo, pod względem tematyki – Bąkowski czasem porusza temat nienawiści do własnego ciała, zwykle odnosząc się do obsesji na punkcie twarzy. U Pani pojawia się podobny problem, ale jednak zostaje wyrażony w inny sposób; to jakby ogólny lęk czy wstręt przed tym, co cielesne: „Choroba, chuć i rozum / Trzy główne siły wydzierają sobie moje organy” – pisze Pani w cyklu Wiedza szatańska. Ten problem ma dla mnie znaczenie podstawowe i pochodzi z moich chorób. Mój organizm sam walczy ze swoimi komórkami, choruję na choroby autoimmunologiczne (inaczej – autoagresywne). W wielkim skrócie polega to na tym, że układ odpornościowy, zamiast interesować się wrogami, takimi jak wirusy, bakterie, wytwarza przeciwciała przeciw swoim organom czy tkankom. W wieku dwunastu lat zaczęły wypadać mi włosy (łysienie uogólnione), dowiedziałam się, że mam chorą tarczycę, atopowe zapalenie skóry – a wszystko z powodu tak romantycznej, autowampirycznej choroby. Dużo moich wczesnych prac dotyczyło tego doświadczenia. Poza tym jestem dualistką. Uważam, że ciało jest złe.

KAROLINA SAŁDECKA-KIELAK

„Moje sprawy kończą się na człowieku” Październikowe popołudnie, za oknem szarość odgania resztki lata. Czytam Niebieski dwór, debiutancki tom wierszy Zuzanny Bartoszek. Czytam jak zwykle „na raty”, wracam do tekstów, a po jakimś czasie dochodzi do mnie, że myślę językiem autorki. W moich lekturowych doświadczeniach zdarza się to bardzo rzadko, coraz rzadziej, chociaż należę do grona empatycznych czytelników. Jest jednak pewien rodzaj literatury, który angażuje odbiorcę bez reszty, wraz ze wszystkimi jego zmysłami. Angażuje do tego stopnia, że zostajemy przez tekst jak gdyby „wchłonięci”, a po lekturze – chociaż znowu przywróceni światu – w jakiejś części pozostajemy jeszcze w literackiej przestrzeni. To doświadczenie zaskoczyło mnie i ucieszyło jednocześnie. Świadczy bowiem o dobrej kondycji tzw. młodej poezji, a oprócz tego – o niesamowitej sile poetyckiego przekazu. Na początku warto wspomnieć o konstrukcji wierszy zawartych w Niebieskim dworze. Mamy do czynienia z 47 tekstami. Trzy z nich to proza poetycka. Tylko trzem autorka nadała odrębne tytuły, pozostałe zaś rozpoczynają się od incipitów. Cały tom jest zaś

fabularie 2 (11) 2016

opowieścią o codzienności i to właśnie wokół niej skonstruowana jest sieć szczegółów w utworach. W wierszu [Możliwe, że kiedyś zgłupieję] pojawia się motyw ekspresu do kawy, a ref leksja wokół zwykłej maszyny pozwala rozłożyć, stonować emocjonalny ładunek wiersza: „Codziennie kontur wylewu jest taki sam albo bardzo podobny / Skręca w lewo, a potem przypomina kształt Włoch / Wycieram to ścierką gąbczastą / Wystarczy raz położyć zwilżoną ścierkę na plamie / I przetrzeć przy krawędzi ekspresu”. Podobnie w wierszu [Rozpadł mi się dorsz przy rozmrażaniu], gdzie prosta domowa czynność wydaje się ratować liryczny świat, w jakiś niezwykły sposób ocalać go, chronić przed banałem i egzystencjalną rozpaczą: „Moje sprawy kończą się na człowieku / I jego przedmiotach / Wszechświat i kwanty to przesada / Mają zmienne imiona”. Zastanawiająca jest zatem budowana przez Bartoszek perspektywa – pozornie umocowana w wymiarze fizykalnym, a jednocześnie będąca jakby nie do końca rzeczywistą. Sprawia to, że niektóre utwory przywodzą na myśl prozę Georges’a Pereca, po czym odnajdujemy się w silnie zmetaforyzowanym, wewnętrznym świecie pełnym cierpienia i goryczy. Jest w Niebieskim dworze odważna próba umiejscowienia człowieka, coś w rodzaju odnalezienia dla niego domu, przyporządkowania, przypisania dokądś. Pod tym względem szczególnym utworem jest [Poszłam po długopis]. Liryczny świat nabiera tutaj kształtów, wydaje się oswojony i godny zaufania, lecz osoba mówiąca – stojąc w jego centrum – pozostaje jednocześnie obok: „Jest taka pora dnia, że jeszcze świeci słońce / A już lampy / Z tego miejsca widać wszystkie okna mieszkania / Wiadomości informacyjne, sportowe i prognozowe / Piję herbatę po jednym z kretynów / Który nazywa się tak jak ja / Jestem tu szatanem / Z nudów, jedzenia i poczciwości”. Rzeczywistość stworzona przez Bartoszek jest niewygodna, bolesna, niebezpieczna, a tym samym urzekająca, niezwykła. Często towarzyszy jej smutek i muzyka, „która porywa duszę w złe miejsca” (wiersz [Mam listę rzeczy do zrobienia]). Świat ten jest ułomny, nadgnity, nieco potworkowaty, niczym niezwykłe zjawisko, szokujące i fascynujące zarazem, trochę jak z cyrku dziwów: „Zaskakują mnie tylko nowe ogniska choroby / Mogę je obrysować / Dookoła nich jest skóra z zer” ([Obejrzałam zdjęcia z wakacji]). W utworze Zapraszam na spacer po moim życiu znajduje się mnóstwo nazwanych wprost emocji, jak np. cierpienie, rozczarowanie, głód, czemu towarzyszy równie trudna ref leksja: „Świata nie da się zamknąć w zdaniu / Jego istotą jest bełkot i wielość języków”. Paralelą do tych zjawisk i spostrzeżeń jest puenta wiersza: „Można tylko patrzeć / Laptop oświetlany telewizorem / Świeczki zapalone w słoneczny dzień”. W przestrzeni wykreowanej w Niebieskim dworze nie ma półśrodków, półprawd, nie ma eufemizmów. Można by rzec, że autorka jest pod tym względem całkowicie bezlitosna i tym samym czytelnik wsiąka w teksty, oderwany od fizykalnego świata. Bartoszek bez wątpienia zdaje sobie sprawę, że wiedza o rozczarowaniu jest niesamowitym brzemieniem, a jednocześnie – paradoksalnie – jedynym ratunkiem.

59


fot. unsplash.com

Proza

KAROLINA ŻEBROWSKA

O dobrym garnku z Irysa

A

dzień dobry! Takie spotkanie miłe, już, o przepraszam, chwileczkę, tylko sobie muszę tego, pff… Torby se poukładam, bo to pani kochana jest… No. Jak zdrowie? Tak, bo to oni trasę zmienili, zmienili, zmienili właśnie, mieli nie zmieniać, ale zmienili, no tak to robią. Ale to do października tylko, nie, dłużej na pewno nie, bo to… Właśnie. Nie, nie, dłużej to nie. A zdrowie jak? Gdzie pożar? Tutaj, po tej stronie? E, co pani opowiada… No ale co pani opowiada, przecież tu nic, ale

60

patrzę i nie ma śl, nie ma śladu nawet! To którędy, gdzie, przecież to by się musiał, to by się musiał dym! Ee! No patrzyłam po tej kamienicy teraz, ona taka jasna, ładna, remontowali, to się przecież… Widać by było jakieś ślady, jakieś te… No brudna by była po prostu, to się nie da tak, żeby że pożar i potem nie widać nic. A po drugiej stronie może? To może… po drugiej stronie to było, tak, po drugiej stronie, bo nie patrzyłyśmy, a tego. Tak, to musiało, to musiał być po drugiej stronie ten pożar. A jak zdrowie, się pytałam? No ja pamiętam, że coś z tą przepukliną, tak tak, eee to ja pamiętam, ale to już stara sprawa? No gdzie nowa sprawa, jaka nowa sprawa, jak mi pani już w czerwcu mówiła. A teraz co mamy? Wrzesień. Wrzesień, nie? Matko święta, tak się człowiekowi wszystko… Czy czerwiec, czy wrzesień, kwiecień, plecień poprzeplata. Nie wysiada pani tu? Jak na Bieżanowie? A czemu ja nic nie wiem o tym? Od kiedy? Aa, to miesiąc to nie tak długo, to długo pani jeszcze nie pomieszkała. I jak pani to wynajmuje, czy… A, wymiana. Wiem, wiem, ja wiem, jak to działa, bo szwagier też tak z naszym mieszkaniem starym, nie tym, w Opolu takie mieliśmy mieszkanie jeszcze. Pani popatrzy, jak tam na przystanku się chuligany biją. Pani popatrzy, pani popatrzy, pani popatrzy! Jak się leją! To jest dopiero! Swój swego warty, jeden drugiego! Strach po mieście chodzić, jeszcze jak człowiek stary, schorowany… Eee, jak nie jestem schorowana, jak ja nie jestem

fabularie 2 (11) 2016


Proza

schorowana, pani droga, jak ja w zeszłym tygodniu byłam na trzech badaniach, rozumi pani, dzień po dniu, tak mnie to wymęczyło, tak mnie to jakoś, wie pani, z energii kompletnie… Dwa dni potem było siedzenia w domu i nic! Nic, ani wyjść, ani zakupy zrobić, mąż mówi Halinko, po to te badania robiłaś, żeby ci się polepszyło, to teraz będziesz, no, tu gdzieś będziesz chodzić, tu gdzieś, tego, załatwiać, i, prawda, no to siedziałam! Ale jak ja się wynudziłam, to jest naprawdę coś strasznego. Bo wie pani, ja raczej, nie, ja, mnie ciągle w domu nie ma, wnuki się śmieją, że na miejscu babcia nie usiedzi, a tu trzeba było, ale rzeczywiście, taka byłam słaba, po tych badaniach tak, iii, szkoda gadać. No i co tu robić, prawda, niby człowiek ma tyle rozrywek, bo i telewizja jest, i wszystko, a tu przyjdzie, proszę panią, co do czego i tak – siadam w fotelu, mąż wyszedł, a ja tak – chwytam książkę pierwszą lepszą z brzegu, ja tak, wie pani, do czytania średnio, biorę – a tu Psychopatologia życia codziennego Freud 1901. Jezu, jak ja się uśmiałam, co ja się, Boże drogi, jak ja się, no naprawdę! Chyba z minutę się tak sama do siebie. No ale potem już się, tak, już się zrobiło mniej wesoło, bo tak siedziałam i zaczęłam myśleć. No i leci mi w głowie po kolei, wie pani, najpierw o samoświadomości, o jaźni i jak to człowiek, w perwersyjnym szale porzuca kolejne skorupy do własnego miąższu z odsłoniętymi nerwami się dostając; potem mi się jeszcze bardziej ponuro zrobiło i mi jakoś, w tym fotelu tak, nie wiem, może fotel niewygodny, ja nie wiem, zeszło mi na beznadzieję śmierci i stosy kości trupich w Auschwitz, które każdy do dzisiaj ma pod skórą, a tam jest jeszcze przyklejone gnijące mięso. No a potem się przez okno

popatrzyłam, bo jakieś dzieci, wie pani, jak to dzieci, coś tam sobie krzyczały, coś tam tego, zabawa, i wtedy to u mnie było o przemijaniu, o Prouście, o popełnianiu samobójstwa, o wypadkach samochodowych co noworodki giną, o Bogu u Nietzschego, o kulturach wymarłych, o dżumie, o kamieniach w płaszczu Virginii Woolf i że bąble, co ona z ust, to że one były tak samo okrągłe i gładkie, o rybaku ze Szkocji, co w latach sześćdziesiątych całą rodzinę wymordował i na hakach do sufitu przywiesił, o chudych dzieciach hinduskich, co marzą, żeby zostać doktórem, i umierają, o tym, jak na wojnie ludzie się widzieli po raz ostatni, i nie wiedzieli, i nie godzili się, i te kłótnie tak wisiały już do końca. I wie pani, że ja tak siedzę w tym fotelu, siedzę i nagle mnie coś tknęło, że tego, że śmierdzi, patrzę do kuchni, a tam tak zadymione, no nic nie było widać, no nic! A ja, wie pani co, a ja tego, makaron gotowałam do grzybowej, bo my tak z mężem w piątki lubimy, jak nie można rosołu, to żeby tego, żeby zupa była treściwsza, syta bardziej, to taką grzybową jak sobie zjemy z makaronem, to w sam raz i jeszcze na sobotę nam zostanie. I on, ten makaron cały spalony na węgiel, w tym garnku, ale też to jest niezwykłe, że makaron na węgiel, a garnek nic się w ogóle nie spalił ani trochę. No dobry, dobry garnek, to pani polecam kupić, bo my z mężem już trzeci rok używamy i nic nie da się złego powiedzieć. To jest, proszę pani, garnek z, sklep się Irys nazywa i to jest dwa przystanki stąd przy tym supermarkecie nowym. I piętnaście złoty taki garnek, a naprawdę, zresztą mówię pani, że wtedy co się spalił, to, no ile, no z pół godziny stał na ogniu, a nie ma śladu, nic. Także to pani polecam kupić taki garnek.

ANNA ŁUC

Ani przystojny, ani brzydki. Nie ma żadnych charakterystycznych cech, a to wyklucza z potencjalnego bycia czyimś obiektem westchnień. „Nie róbcie czegoś” to dla mnie jak znak, żeby to jednak zrobić. Postanowiłam zakochać się w człowieku z atlasu biologicznego. Chciałam znaleźć najlepszy materiał na ukochanego przez wyszukanie najdroższego atlasu. To niestety było niemożliwe z powodu ograniczeń finansowych. Nie zastanawiając się długo, doszłam do wniosku, że miłość nie wybiera i nie ma co dyskryminować ukochanego ze względu na cenę jego mieszkania – kupiłam atlas w internecie, na chybił trafił. Zawierzyłam całe moje szczęście przypadkowi. Atlas miał być dostarczony w ciągu tygodnia. Nie wiedziałam, kiedy się go spodziewać, dlatego dbałam o wygląd swój i domu bardziej niż dotychczas. Codziennie robiłam porządki: zależało mi, aby mężczyzna z atlasu biologicznego był pod wrażeniem nie tylko mojej osobowości, ale i otoczenia – musiał przecież odwzajemnić moje uczucia. Przez te kilka dni nauczyłam się nawet jako tako gotować, gdyż zaczęłam wyszukiwać przepisy na szczególnie apetycznie wyglądające dania. Tanie makarony i proste zupy zamieniłam na skomplikowane pieczenie czy kremy przyozdabiane małymi dziełami sztuki z warzyw i owoców. Stworzenie jednego obiadu zajmowało mi teraz dużo więcej czasu, ale czego nie robi się dla miłości!

Człowiek z atlasu biologicznego

S

łyszeliście kiedyś o kobiecie, która zakochała się w człowieku z atlasu biologicznego? – zapytał pewnego dnia jakiś profesor w programie, który oglądałam dla zabicia czasu w internecie. Widzowie roześmiali się na wyobrażenie tego absurdu. – Tylko proszę mi się tu nie zakochiwać w człowieku z atlasu biologicznego – dodał z udawaną powagą. Według pana profesora było to niemożliwe, ponieważ człowiek z atlasu biologicznego jest nijaki. Ani wysoki, ani niski.

fabularie 2 (11) 2016

61


Proza

Zaczęłam również używać czerwonej szminki. Poza tym chodziłam po domu w szpilkach i sukienkach koktajlowych: próbowałam stworzyć atmosferę elegancji. Na każdy dzwonek do drzwi niemal podskakiwałam z emocji. Któregoś dnia stało się. – Przesyłka! Otworzyłam drzwi z niepewnym uśmiechem na twarzy. Drżącymi rękoma podpisałam potwierdzenie odbioru i oto w moich dłoniach spoczął ciężki pakunek. Atlas biologiczny. Ułożyłam go na fotelu, a sama poszłam po kieliszki. Nalałam nam wina i sącząc swoje, usiadłam w fotelu naprzeciw. – I co? – zapytałam. – Jak tam? Co słychać? Odpowiedziała mi cisza. Uśmiechnęłam się nieśmiało. Bardzo chciałam rozpakować pakunek, ale jak to tak, na pierwszej randce? Nie, będę cierpliwa. Mamy czas. Kiedy wypiliśmy pół butelki wina, był już w moich ramionach. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach, o życiu, o pracy, o rodzinie, o marzeniach… O wszystkim. Z nikim nie rozmawiało mi się nigdy tak dobrze. Po wypiciu całej butelki, zasnęliśmy w objęciach, marząc o wspólnej przyszłości. Rano przygotowałam ukochanemu śniadanie i znowu cały ranek rozmawialiśmy o wspólnych zainteresowaniach. Czas płynął przyjemnie i trudno było mi wstać i pójść do pracy. Wydawało mi się, że mnie powstrzymuje, że prosi, abym została, ale musiałam. – Ktoś musi zarabiać na nasze szczęście – wyjaśniłam. Nie odezwał się. Z opuszczonymi ramionami wyszłam z domu. Nikomu nie wspomniałam o człowieku z atlasu, ale obowiązki w pracy nie zaprzątały mi głowy jak do tej pory. Cały dzień myślałam tylko o tym, co zrobię na obiad, jaki alkohol kupić, czym zachwycić ukochanego. W domu mężczyzna z atlasu czekał cierpliwie. Wzruszyło mnie to. Z wdzięcznością ucałowałam go w czoło. Chciałam wyjawić mu, co czuję, ale było jeszcze za wcześnie. Popatrzyłam na niego czule, po czym poszłam do kuchni. Kiedy wróciłam, nadal czekał. Szacunek i cierpliwość, jakimi mnie obdarzał, chwyciły mnie za serce. Zjedliśmy w przyjemnej atmosferze, po czym postanowiłam zrobić pierwszy krok. Nie obyło się bez wina, ale tym razem i on wydawał się bardziej przystępny. Rozpakowałam atlas. Nie był tak elegancki, jak miałam nadzieję. Okładkę miał raczej pstrokatą, tandetnie połyskującą, z mnóstwem małych obrazków narządów i roślin. Byłam trochę zaskoczona, ale nie chciałam się przejmować. Postanowiłam dojść do serca książki i znaleźć mojego mężczyznę. Znajdował się pod hasłem „człowiek”. Pojawiał się również w kilku innych miejscach, wyjaśniających różne organy i układy znajdujące się w jego ciele. Był nawet przystojny, a na pewno przystojniejszy, niż się spodziewałam. Spodobał mi się. Uderzyło mnie jednak to, że obok stała kobieta. – Kto to jest? – zapytałam ze zdziwieniem, które szybko przeszło w niepokój.

62

Otworzyłam drzwi z niepewnym uśmiechem na twarzy. Drżącymi rękoma podpisałam potwierdzenie odbioru i oto w moich dłoniach spoczął ciężki pakunek. Atlas biologiczny

Cisza. – Kim ona jest? – zapytałam ponownie, już poważnie przerażona. Znowu nie odpowiedział. Nie wiedziałam, co mam robić, aby wydobyć z niego tę informację. Kim ona była? Czy zdradzał mnie już przedtem? A może czekając na mój powrót z pracy, postanowił znaleźć sobie towarzystwo? Wyszłam z pokoju i z płaczem położyłam się do łóżka. Chciałam dać mu czas na zastanowienie, czy chce być ze mną, czy z nią. Było mi bardzo ciężko. Następnego dnia zaspałam do pracy. Nadal byłam zrozpaczona zdradą. Przeleżałam cały dzień w łóżku, mając nadzieję, że niedługo ta rozpacz się skończy. Kolejną noc nie wychodziłam z łóżka i nie wchodziłam do salonu, bojąc się zobaczyć ich razem. Nie wiem, jak to możliwe, że przywiązałam się do niego w tak krótkim czasie! Niemniej jednak tak się stało i nic nie mogłam na to poradzić, a jedyne, co mi pozostało, to czekanie – czekanie aż do mnie wróci. Nie wyobrażałam sobie życia bez niego. Napisałam list, w którym zapytałam, czy coś do mnie czuje, i opisałam swoją katorgę. Podrzuciłam go do salonu, a potem czekałam, wysmarkując kolejne chusteczki higieniczne. Niedługo potem zdawało mi się, że mnie woła. Powoli wyszłam z sypialni owinięta kołdrą. Napuchniętymi od płaczu oczyma wypatrywałam mojego mężczyzny, kiedy niepewnie przekraczałam próg salonu – Wołałeś mnie…? – zapytałam niemal bezgłośnie. Spojrzałam mu w oczy. Wyglądał na zmarnowanego tą długą samotnością. Stojąca obok niego kobieta również nie

fabularie 2 (11) 2016


fot. unsplash.com

Proza

wyglądała zbyt dobrze. Nie widziałam w niej więcej rywalki o serce ukochanego. Kiwnęłam głową pojednawczo. – Rozumiem, wybaczam ci. Kamień spadł mi z serca. Znowu mogłam być przy nim i cieszyć się wspólnie spędzanym czasem. Niczego więcej nie pragnęłam, nic więcej nie było mi potrzebne. Zatopiłam się w fotelu i przytuliłam go czule. – Już nikt nas nie rozdzieli! Opowiadałam mu o tym, jak cierpiałam bez niego, jaki ten czas był beznadziejny. Nie mogłam opuścić go i wyjść nawet do pracy, bo cóż by się mogło stać, gdyby znowu został sam? Zrozumiałam to i byłam przy nim całe dnie i całe noce. Nie wiem, ile czasu upłynęło, szybko straciłam rachubę. Nic się nie liczyło oprócz jego bliskości. Mój mężczyzna niewiele jadł, zatem i ja nie czułam się głodna. Sporadycznie popijałam trochę wody, ale on mówił, że nawet to nie jest mu potrzebne, kiedy jest ze mną. Dla mnie był to najpiękniejszy znak miłości. Postanowiłam w końcu wyjawić mu również swoje uczucia w bardziej sprecyzowany sposób. – Kocham cię – powiedziałam z uniesieniem. Patrzył mi w oczy, ale nic nie odpowiedział. Czekałam chwilę, po czym powtórzyłam niepewnie: – Kocham cię, słyszysz? Znowu milczenie, które zabrało mi kolejną dawkę pewności siebie. – To znaczy… że ty mnie nie kochasz…? Próbowałam znaleźć zaprzeczenie w jego oczach, ale jedyne, co dostrzegałam, to obojętny chłód zdający się potwierdzać tę informację. Nie… nie, nie, nie. Nie chciałam w to wierzyć. – Dlaczego? – rozpłakałam się. – Po tym wszystkim, co przeszliśmy? Żartujesz sobie? Nie wyglądał, jakby żartował. Miał tak poważne spojrzenie, że nie mogłam wytrzymać jego wzroku. Zamknęłam atlas. Czułam, jakby coś ściskało mi płuca. „Zabij go!”, krzyczał głosik w mojej głowie. „Nie pozwól mu w kółko cię ranić! Zasłużyłaś na kogoś lepszego!”. Ze łzami w oczach obłożyłam atlas papierem. Krzyczał, że go duszę, że nie może oddychać. Co mogłam zrobić? Znowu mnie ranił. Musiałam się bronić! Dodatkowo zawiązałam go jakimś sznurem. Był wściekły, ale coraz bardziej słabł. Poczekałam aż nastanie noc, narzuciłam na siebie kurtkę, przetłuszczone włosy ukryłam pod czapką i cichutko wymknęłam się z mieszkania. Bałam się, że ktoś usłyszy jego krzyki, że ktoś stanie w jego obronie. Na szczęście nikogo nie było. Pobiegłam w stronę pobliskiej rzeki i z całą mocą, z jaką udało mi się ruszyć zmęczone ciało, cisnęłam go w otchłań wody. – To koniec! – krzyknęłam. W oddali zamajaczyła jakaś postać. Przestraszyłam się i aby nie być w żaden sposób kojarzoną z zabójstwem, szybko uciekłam z miejsca zdarzenia.

fabularie 2 (11) 2016

63


Proza

MARTA KUCHARSKA

Estera Estera ma dwieście lat i ciało młodej kobiety. Stanowi doskonały przykład niezgody, jaka może być obecna między wiekiem metrykalnym, biologicznym i duchowym, a żeby było jeszcze egzotyczniej, przez swoje portorykańskie korzenie ze strony domniemanego ojca, które splotły się z tajsko-francuskimi ze strony matki, byłej śpiewaczki operowej, a aktualnie pełniącej służbę w hotelu „Viva vitae”, Atamary Hueto, ma liczne niekonwencjonalne upodobania, z winy których dwukrotnie została wywieziona już za granicę miasta na taczce pełnej kukurydzianych wiechci. Na szczęście dzięki wstawiennictwu ojca Roberto dwukrotnie udało jej się wrócić, by kontynuować piękne, pastelowe freski na ścianach kaplicy Świętego Ambrożego, działające jak balsam na dusze malowidła na suficie ubogiego kościółka imienia Marii Magdaleny, i nieco zatrważający obraz w głównej nawie bazyliki, przedstawiający Sąd Ostateczny (to z niego czerpała natchnienie sędzia Vera Veritas za każdym razem, gdy udawała się na rozprawę, i przez niego młodziutka siostra Vanessa Paradise nabawiła się szkorbutu, przejęta surowością boga i rozciągniętymi w jęk twarzami potępionych. W przyszłości obraz ten stanie u genezy innego dzieła, niespecjalnie atrakcyjnego malarza o imieniu Edvard, który przyjedzie tu spędzić dwutygodniowe wakacje). Co takiego było w zachowaniu Estery Orvietto, co powodowało powszechny sprzeciw wobec jej osoby? Czym i kogo skrzywdziła, że pewnego ranka omal nie straciła życia na skrzyżowaniu dwóch ulic, zaskoczona przez Alfonso Gonzalesa, który omal nie przestrzelił jej płuca? Fakt, że lubiła jedwabne krawaty? Że mówiła zawsze kolącą w oczy prawdę, stając się tym samym głównym wrogiem wielu „możnych panów”? A może to, że na prośbę burmistrza, Jose Mancho, by namalowała jego portret, przedstawiła go jako jednorożca z małpim ogonem, nogami osła i olbrzymim fallusem? Albo że uprawiała jogging, o którym usłyszała kiedyś w anglojęzycznej audycji w radiu, i w poniedziałek rano, gdy wszyscy spieszyli się do swoich zajęć, ta beztrosko wymijała ich, nucąc jakąś tęskną melodię, skomponowaną przez Valencię Barbosę, a wydaną pod pseudonimem Bruno Oliveira? Prawdopodobnie to i wiele innych doprowadziło, że stała się główną bohaterką żarcików publikowanych na ostatniej stronie dziennika „El mondo”, pisywanych przez francuskiego dziennikarza, jakiego zawiało do brzegów lizbońskiego portu aż z Riwiery, o pseudonimie Fernando Pessoa. Ośmiorożce z rybimi płetwami, hybrydy beznogich psów i jaskrawej maści klaczy, nowe warianty sfinksów z ogonami zmutowanych jaszczurek, kobiety napełnione wodą z sadzawki,

64

oplątane w wodorosty, i trzmiele, chrząszcze ze śmigłami helikopterów i odnóżami zebry, wyimaginowane stwory, jakie mógł kreślić w bibliotece młodziutki Adelmus, niekonwencjonalne ilustracje do atlasu Zoologii fantastycznej Borgesa, jaki miał zostać wydany w stulecie jego śmierci – wszystko to kwitło pod ręką Estery Orvietto, pęczniało i rozwijało się w gąszcz cudacznych pomyłek, przekrętów niepohamowanej natury, wybujałej idei, która nie znała granic, w chorobliwe pomieszanie języków. Obrazki te, namalowane, wydawałoby się, niedbale i w pośpiechu, nosiły przeróżne tytuły, jak zamysł, ósmy dzień tygodnia albo piąty wymiar, stając się wielokrotnie tematem szeroko komentowanych dysput, jakie toczyli potem między sobą historycy sztuki, akademiccy profesorowie, kulturoznawcy i pracownicy służb specjalnych (tych ostatnich interesował co prawda inny problem, a mianowicie – czy portret pawiana z trąbą słonia i wąsami generała wojska narodowego, Alfonso Gonzalesa, nie należy odebrać jako obrazę stanu? Czy za grafikę przedstawiającą rząd kopulujących z sobą małp o tytule rząd wystarczy grzywna, czy należy rozważyć umieszczenie niechlubnej malarki w więzieniu imienia Świętego Pawła z Koryntu?). Jeden z poważanych, choć nigdy niewidzianych na własne oczy dziennikarzy sportowych, Bruno Oliveira, starał się nawet, celem jak najlepszej interpretacji obrazów, wspomóc się opublikowanymi fragmentami wywiadów, jakie znalazł w bibliotece. Wszystko to omal nie doprowadziło go do szaleństwa i próby przeistoczenia się w śpiewaczkę fado Nepomenę. A oto fragmenty wywiadów z Esterą Orvietto, opublikowanych na łamach „El mondo”, „Playboya” i „El gatto negro”: – Jak należy interpretować pani obrazy? – Przez dziurkę od klucza. [„Playboy”, czerwiec 1943, nr 2] – Podobno choruje pani na astygmatyzm? – Oraz bielactwo nabyte. – Jak widzi pani w takim razie rzeczywistość? – Mrużę oczy. [„El mondo”, styczeń 1815, nr 1] – Czy to prawda, że znaleziono kiedyś pani porzuconą głowę między kurami? – Tak, to prawda. – Co robiła wtedy pani reszta ciała? – Poszła po rozum do głowy. [„El gatto negro”, numer detektywistyczny, grudzień 1865] (Jak mówi plotka, krążąca między stolikami kawiarni „Verandas”, młody dziennikarz Bruno Oliveira wcale nie oszalał, a oślepł, gdyż faktycznie zaczął oglądać obrazy Estery Orvietto przez dziurkę od klucza, inni natomiast utrzymują, że zapadł na „kurzą ślepotę”).

fabularie 2 (11) 2016


Proza

*** fado, a dzieci skakały przez gumę albo grały w klasy. „Nie wierzę Aż dziwne, że suma przeciwieństw, jaką stanowić musiały geny w jedną rzeczywistość”, powtarzała po latach w udzielanych wyjej matki i ojca, nie dały wyniku zero, a stały się zaczątkiem ko- wiadach, jakby dając tym samym usprawiedliwienie dla swych mórki, z jakiej powstała, Estery Orvietto (powołując się na jej wieloznacznych obrazów, na których odbywało się wszystko, co przykład, jeden z lokalnych matematyków, Jose Mancho, napi- można i czego nie można było naraz doświadczyć. sze w wieku stu pięciu lat pracę, w której zakwestionuje istnie*** nie liczby zero, a która stanowić będzie podwaliny myśli filozoficznej jego wnuka, Jose Mancha, „o początku wszechświata”, „Estera Orvietto? Ta wariatka malująca psy o końskich ogoktórego jakoby nigdy nie było – dzieło to jednak nie zostanie nach i inne bezecne hybrydy? Tak, wiem, o którą chodzi, ale nie nigdy w całości opublikowane, a to przez syna Jose Mancha, utrzymujemy kontaktów. Czasem widzę ją, jak wychodzi pijana doktora filozofii, i prawnuka Jose Mancha, matematyka noszą- z «Verandas» z jakimś mężczyzną. Bezwstydnica. A jej obrazy są cego to samo imię i nazwisko, powszechnie znanego imbecy- wręcz obrazoburcze. Nie rozumiem, czemu ojciec Roberto staje la kwestionującego jakąkolwiek ideę ewolucji, który wykorzy- ciągle w jej obronie”. [Cesaria Evora, sąsiadka] sta dzieło ojca do składania papierowych samolocików, jakie rozpuści nad całym miastem. Po tym zdarzeniu otrzyma tęgie „Bała się ciemności. Prosiła, bym ją odprowadzała do domu, manto i postanowi nie robić w swoim życiu już nic więcej, jak tylko grać w piłkę i przelatywać panienki, co też będzie czynił ale ja mogłam tylko do klasztornej bramy. Widziałam, że się boi, do sześćdziesiątego roku życia, w którym to zostanie ministrem i było mi jej szkoda”. sportu, i będzie mógł robić już tylko to drugie). [Siostra Vanessa Paradise, wypowiedź do artykułu „…”] *** „Estera Orvietto to nic innego jak znak oksymoronu, skomplikowany ciąg liczbowy niepasujących do siebie znaczeń, kompilacja biegunów, pierwsza postmodernistyczna żywa rzeźba, której autorem mógł być tylko geniusz albo szaleniec” [„Elle”, luty 2012]. Dalej w artykule rozwinięty był jej życiorys: „Urodziła się w zamożnym domu, w bogatej dzielnicy Baixa, zamieszkanej w główniej mierze przez handlarzy kości słoniowej, bukmacherów lubujących się w kolekcjonowaniu malarstwa f lamandzkiego, architektów ujętych formą koła i nauczycieli greki, by potem osiąść w niebieskim pokoiku, wzorowanym na tym z obrazów Van Gogha, w dzielnicy rybaków i rzemieślników, u stóp zaśmieconej kadłubami rozbitych łodzi zatoki. Będąc dzieckiem, uczęszczała do przyklasztornej szkoły imienia Marii Magdaleny, by potem porzucić ją i w wieku siedemnastu lat uciec do Paryża, studiować malarstwo. Tam zresztą, na samym początku, o studiowaniu nie mogło być mowy. Musiała podjąć pracę, i to mało płatną. Była sprzątaczką, pomywaczką, ulicznym błaznem, sprzedawcą pieczonych kasztanów, modelką Modiglianiego, roznosiła gazety i tłumaczyła portugalską poezję na francuski, uczyła dzieci z bogatych domów tańca i sypiała z ich ojcami za pierścionki i korale, które potem mogła wymienić na sztalugi. Po pięciu latach życia w ubóstwie, w swoim wyśnionym Paryżu zaczęła studia na Akademii Sztuk Pięknych, by po roku pełnym rozczarowań porzucić je i przenieść się do schludnego Wiednia, gdzie nawiązała parę kontrowersyjnych romansów. Tam też, po roku robienia wszystkiego i niczego, wróciła do malarstwa, a następnie Paryża, w którym ukończyła rozpoczęte kilka lat wcześniej studia. Po czym zapragnęła spokoju, jaki pamiętała jeszcze z czasów dzieciństwa, gdy spacerowała z rodzicami w niedzielne popołudnia po pachnącej białym wapnem Alfamie, skąd rozbrzmiewało

fabularie 2 (11) 2016

„Miała pewne netręctwa. Na przykład godzinami potrafiła odmieniać formy czasownika «sein». Lubiła też słuchać o egzotycznych podróżach, choć miała pewne problemy z zapamiętaniem obcych nazw”. [Alfonso Gonzales, nauczyciel języków obcych]

*** Estera ma dwieście lat, a jej bogate życie jest powodem zawiści niejednego. W życiu doświadczyła niemal wszystkiego, a to, co się nie wydarzyło, namalowała albo dopowiedzieli jej inni. I tak podobno miała intymne relacje z czołowym przedstawicielem ruchu faszystowskiego w Austrii, a jej synek, mały Jose, zmarł na zapalenie płuc, gdy ona była zajęta podróżowaniem po europejskich galeriach z nowo poznanym kochankiem, właścicielem sieci banków i hodowcą psów rasy rottweiler. Istnieje też inna plotka, że urodził jej się nie synek, a córka, która zresztą żyje i ma się całkiem dobrze, choć nie chce znać matki, jest wychowywana w rodzinie zastępczej. Estera podobno przesyła jej grube pieniądze, jakie wyłudza od swoich kochanek. I tylko dolary, bo taki przelicznik jest korzystniejszy. Wyzwolona, choć, jak mówi o sobie, jest „niewolnikiem obrazów”. Może nie jeść, ale malować musi. I niech spróbuje jej ktoś przeszkodzić! Raz omal nie zabiła z rewolweru ojca Roberta, który przyszedł prosić o portret jednej z zakonnic („Mogłaby ją pani namalować na przykład jako świętą Katarzynę znad Bałtyku albo błogosławioną Martę od obłąkanych”). Teraz maluje postacie hybryd, sfinksów, pterozaurów, smoków o dwóch głowach i czterech żołądkach, bo wydaje jej się, że może stworzyć jeszcze jakąś alternatywną rzeczywistość. Za sto lat, po skończeniu trzysetnej wiosny, będzie malować już tylko światło. Plasterek światła na suficie, kawałek błyszczącej blaszki.

65


Poczytalnia. Non-fiction (1)

MICHAŁ TABACZYŃSKI

Poczytalnia Non-fiction (1)

1. Michał Paweł Markowski, Kiwka (wyd. Austeria, Kraków–Budapeszt 2015). Tytuł jest bardzo sugestywny – nawet mimo wstępu, gdzie autor eksplikuje dość wyczerpująco wszystkie możliwe jego konteksty. Tak, tytuł nadal jest sugestywny, intrygujący, inspirujący, uruchamia machinę wyobrażeń, którą trudno zatrzymać. Ten tytuł (łącznie z okładką, która co prawda nie przedstawia tego piłkarskiego zwodu – nie kiwka, ale strzał, jednak wystarczająco sugestywnie odsyła do konkretu piłkarskiej praktyki) sprawia, że myśl staje się natrętna. Ta tytułowa metafora jest na tyle akurat sugestywna, że trudno się uwolnić od wyobrażonego widoku autora w zapamiętaniu dryblingu: zmieniają się dekoracje, bo trzeba powiedzieć, że Michał Paweł Markowski niezwykle rzadko trenuje i gra na boisku – grać można, oczywiście, wszędzie, a ten eseista lubi grać w przestrzeniach nietypowych, nuda murawy boiska piłkarskiego już go dawno stamtąd przegnała; jego drybling jest manifestacją frywolności, popisem, zabawą – także dla niego samego: obraz dziecka kopiącego piłkę z okładki i z tym elementem przecież współgra – widzę to pisanie jako gorliwą, samotną grę dziecka na trawniku pod blokiem (och, to,

66

że boiska dzieciństwa autora i blokowiska, na których się one mieściły, i moje blokowiska mają tę samą geograficzną lokalizację jest, doprawdy, tylko dodatkowym smaczkiem tej lektury). Nie dość że autor omija standardowe murawy (o orlikach i boiskach treningowych nie wspominając), to na dodatek osobliwie dobiera sobie przeciwników albo przeszkody. A zresztą – te kiwki są często rodzajem takiego „piłkarskiego kata” (takiego od karate); proszę wybaczyć, że mieszam tak te sportowe metafory, nie zwracając uwagi na to, czy mają jakieś punkty styczne (ale i w tym Michał Paweł Markowski stanowi niezwykle inspirujący, zaraźliwy wręcz wzór). Są więc te szkice często kiwką z cieniem, popisem piłkarskiej mocy i techniki, zręczności, której nie potrzeba przeciwnika, a potrzeba jedynie wyzwania, dla którego realizacji trudno by takiego przeciwnika znaleźć. Zamiast tracić czas na jego szukanie, woli Michał Paweł Markowski konstruować efektowne układy, fruwać sobie z piłką, a czasem i bez niej. Zresztą, ta gra bez piłki jest u tego autora niezwykle ciekawa – właściwie, tak roboczo i pewnie nieostro, dałoby się podzielić jego książki według tego kryterium: czy gra z piłką, czy nie (jeśli z piłką – to można wprowadzić kolejne dystynkcje: jak, gdzie i z kim). Jeśli o grę bez piłki idzie, to zapewne Występek czy Dzień na ziemi, a może – zupełnie w innym stylu – Słońce, możliwość, radość (moja ulubiona książka autora). Jeśli o grę z piłką idzie, to w trybie turniejowym grał w Życiu na miarę literatury czy Polskiej literaturze nowoczesnej (czyżby to był taki azjatycki turniej pokazowy? może), a mecze – trudno tu mówić o towarzyskości tych spotkań – z jednym przeciwnikiem to Perekreacja, Powszechna rozwiązłość, Czarny nurt. W tym zestawieniu Kiwka to może być cykl rozgrywek ligowych (podobnie jak Nieobliczalne i – z zupełnie innych powodów – Polityka wrażliwości). W lidze gra Michał Paweł Markowski z najróżniejszymi, dość przypadkowymi przeciwnikami, czasem mu się zdarza pograć bez piłki, kiedy przeciwnik na to pozwala, czasem bardziej, a czasem mniej mozolnie. Jak to w lidze. Najbardziej frapujące i godne podziwu jest to, że nie widać po nim zmęczenia, mimo że sezon trwa bez przerwy. Michał Paweł Markowski wystarcza za kilka reprezentacji.

fabularie 2 (11) 2016


Poczytalnia. Non-fiction (1)

2. Grzegorz Jankowicz, Uchodźcy z Ziemi Ulro (wyd. EMG, Kraków 2015). Książka Grzegorza Jankowicza jest – z trudem dobieram określenia, z których każde zdaje mi się dalekie od adekwatności – myląca, zwodnicza, łudząca (łudząco niepodobna do tego wszystkiego, czym zdaje się na pierwszy rzut oka)? I to z wielu powodów, na wielu poziomach swojego istnienia. Ot, choćby na tym najbanalniejszym może: jest mianowicie o wiele obszerniejsza, niż na to wskazuje sama tylko liczba stron (jest bowiem nierozrzutnie upchana na tych swoich – i tak przecież imponujących – 280 stronach). Albo i na tym: jest mianowicie o wiele barwniejsza, o wiele bardziej wielobarwna niż wysmakowana, ale surowa okładka autorstwa Jakuba Woynarowskiego. A to dopiero początek, sama powierzchnia złudzeń i zaskoczeń. Kolejnym, tuż pod powierzchnią ukrytym złudzeniem jest jednolita, monolityczna konstrukcja książki (która w krytycznym odbiorze budzić będzie – bo już budzi – niejakie kontrowersje). Uchodźcza kondycja nowoczesności, jej granice i literatura jako wehikuł tego transgranicznego ruchu – to są piękne metafory, piękne i pojemne (piękne, bo pojemne?). Zbyt piękne, by można z nich było – spójrzmy na to z autorskiej perspektywy – łatwo zrezygnować. Czy mogą być dla czytelnika przydatne? Oczywiście tak. Czy muszą być wiążące? Oczywiście nie. Biorąc pod uwagę czas i tryb powstawania poszczególnych esejów, a powstawały one przez wiele lat i na potrzeby różnych wydawnictw przy wielu różnych okazjach, trzeba stwierdzić, że i tytuł,

fabularie 2 (11) 2016

i sama strategia łączenia tych tekstów jest najskuteczniejszą autocharakterystyką autora, jego najmocniejszą autobiograficzną deklaracją. Tak, chodzi mi o to samo mniej więcej, o co chodzi w tym wytartym powiedzeniu, że jesteśmy tym, co czytamy (przy okazji: ilu ludzi nie ma tak zupełnie, tak w ogóle ich nie ma!); ta banalna w sumie konstatacja jest w tym przypadku akurat ważna, bo esej, który uprawia Grzegorz Jankowicz, jest tego elementu autobiograficznego niemal zupełnie pozbawiony i jego najmocniejszym przejawem jest to, co czyta oraz jak czyta. Może się to komuś wydać mało, ale w pewnych sytuacjach to jest wszystko. To jest taka sytuacja, to jest taki właśnie przypadek. Mówiąc o braku pierwiastka autobiograficznego, myślę też o stylu. Kto śledził to, co autor pisał do tej pory, musi dostrzegać, że w Uchodźcach… jest on wstrzemięźliwy i zdystansowany – czy to skutek trybu powstawania tych szkiców lub też miejsca ich pierwotnej publikacji (a niemal bez wyjątku były one wcześniej publikowane), czy też może kierunek naturalnej ewolucji pisarskiej, która akurat w tę stronę go wiedzie, nie jest takie ważne, a na pewno nie ważniejsze niż samo to spostrzeżenie: jest Grzegorz Jankowicz w tej książce mniej frywolny, niż być potrafi, jest precyzyjny i skrupulatny bardziej niż efekciarski (co musi się rzucić w oczy tym wszystkim, którzy oprócz lektury znają też publiczne wystąpienia autora i w tej sferze aktywności intelektualnej bardzo przecież aktywnego). O, padły właśnie te słowa, do których chciałem wreszcie dotrzeć: aktywność intelektualna. Autor sam przyznaje się do tego, że pisanie jest dla niego podstawową formą życia, może nawet formą najlepszą, w pewnym sensie – jedyną tak skuteczną. To jest piękne wyznanie wiary (czy stąd ta autorska powaga, brak minoderii?) i ta intelektualna aktywność byłaby po prostu praktycznym dopełnieniem tej quasi-religijnej postawy. Oto wierzący i praktykujący czciciel literatury – postawa ze wszech miar godna podziwu, uczciwa i nawet powabna. Jeśli nie to w tej książce zdaje mi się najważniejsze, dzieje się nie dlatego, żebym takiej wiary nie podzielał; raczej moje osobiste obsesje każą mi się cieszyć zupełnie innym jej, tej książki, aspektem. Najpierw więc może o obsesji. Od jakiegoś czasu obserwuję nasze życie intelektualne ogarnięty obsesją zerwanego kontaktu (tak właśnie: kontaktu, to steinerowskie echo jest tu przypadkowe). Na czym owa – od razu odsłonię i ten aspekt – tragedia naszego wspólnotowego, kulturowego życia ma polegać? Ano na tym, że polskie życie intelektualne, które tak rzadko w historii miało okazję nawiązywać kontakt z tym, co się dzieje na świecie czy choćby w Europie, pogrążyło się w ostatnich czasach w intensywnych poszukiwaniach w sobie, w swojej lokalnej tradycji (stąd w tych poszukiwaniach problemy tożsamościowe jawią się jako najważniejszy projekt teraźniejszości). Szczególnie może to dotyczy literatury, która nie stara się rozpoznawać tego, co dzieje się na zewnątrz, nie przegląda się w obcej (i obcojęzycznej) teraźniejszości. I nie chodzi wcale o to, że nie ma już nikogo, kto nie miałby takich ambicji

67


Poczytalnia. Non-fiction (1)

i kompetencji, ale o to raczej, że literatura jako całość zignorowała (i ignoruje nadal) zewnętrzne problemy. I kiedy zaczęła się bawić w tożsamościowe gierki, to ci, którzy w takich grach są faworyzowani, którzy – można powiedzieć – grają u siebie, szybko zdobyli przewagę. Na dodatek sama gra zdominowała całą literaturę, zagarnęła dla siebie całe pole. Jeżeli ktoś decyduje się grać w tożsamość, niech nie dziwi się, że całe pole współczesnych problemów zamknie się w ciasnym horyzoncie; być może kogoś razi ten duży krok od literatury tożsamościowej do wybuchu nacjonalizmu – jednak to stanowi samo sedno mojej obsesji: nie uproszczenie, którego mam świadomość, jest tu ważne, ale istota tej katastrofy. Co ma książka Grzegorza Jankowicza z tym wspólnego? Myślę, że dość dużo, ale szczególnie dwa jej aspekty są dla mnie wyjątkowo istotne. Po pierwsze więc, tę tytułową metaforę (która, wiem, wiem, odnosi się w pierwszym rzędzie do egzystencjalnej sytuacji człowieka i jego stosunku do realności i transcendencji albo – jak kto woli – potocznego konkretu i immanencji) czytam właśnie jako wezwanie do możliwie odważnej uniwersalizacji myślenia o naszym miejscu w świecie. To oznaczałoby właśnie nawiązanie kontaktu ze światem zewnętrznym – także w tym praktycznym wymiarze, który jest przedmiotem mojej obsesji (co wcale nie jest tak odległe od intencji autora, który także dokonuje transferu pewnych problemów ze sfery filozoficzno-teologicznej abstrakcji do sfery społeczno-politycznej aktualności). Po drugie natomiast, sama perspektywa, z której Grzegorz Jankowicz patrzy na kulturę naszej nowoczesności, dobór czytanych tekstów, rodzaj problemów, które go zajmują, rozmach i brak kompleksów – to wszystko pociesza mnie i chociaż trochę koi obsesyjne lęki, bo w nim znajduję kogoś, kto w moim pokoleniu daje nadzieję na odnowienie i podtrzymanie tego kontaktu z intelektualnym życiem Europy i świata. A co będzie dalej – nie wiadomo; obsesja, jak to obsesja, nie pozwala cieszyć się jakimś szczególnym optymizmem. Ale krzywdziłbym Grzegorza Jankowicza, gdybym tę uroczą książkę zredukował tylko do lekarstwa na własne obsesje (nawet jeżeli ktoś je podziela). Co jeszcze się może w Uchodźcach… podobać, co mi się w nich podoba? Niezawodny gust czytelnika – spis potyczek eseisty z tekstami stanowi przewodnik po lekturach nieoczywistych, ale zawsze doskonałych (tak, to też przecież część tego autoportretu Grzegorza Jankowicza – tak siebie przedstawia jako czytelnika). Zanim więc zapomnimy o tym drobiażdżku Ingeborgi Bachmann, zanim zupełnie zapomnimy, za co Le Clézio dostał Nobla (już pewnie zapomnieliśmy, zapomnieliśmy, zanim to sobie do końca uświadomiliśmy), zanim zatrze się w naszej pamięci przyjemność czytania Fleur Jaeggy, albo zanim zapomnimy, że o klasykach możne i trzeba pisać (tak, można i trzeba wciąż pisać o Nabokovie, Saramago, Perecu, Bernhardzie, Kunderze), zanim zapomnimy, że można tak o nich pisać – przypomni nam o tym Grzegorz Jankowicz.

68

3. Audre Lorde, Siostra outsiderka. Eseje i przemówienia, przeł. B. Szelewa (wyd. Czarna Owca, Warszawa 2015). Czytać Lorde można historycznie, można czytać w kontekście historii wszystkich fal feminizmu – jej miejsce doskonale definiuje precyzyjny i obszerny wstęp Agnieszki Graff. W końcu wybór ten ukazuje się w bibliotece Kongresu Kobiet. Jest to lektura ciekawa, nawet bardzo ciekawa, bo Lorde była niezwykłą reprezentantką feministycznej – powiedzmy tak mimo zastrzeżeń – teorii i krytyki. Jej wyjątkowa perspektywa i złożona tożsamość sytuowały ją często na obrzeżach wielu nurtów, na ich granicach, w miejscach nieoczywistych. Obserwować, jak miejsce, które zajmuje Audre Lorde, wciąż się zmienia, jak porusza się ona po mapie nurtów, chociaż nie zmienia jakoś szczególnie swoich poglądów, stylu, wartości – fascynujące. Czytać Lorde można z nieustannym odniesieniem do naszej obecnej polskiej sytuacji. Nie żeby te sytuacje (Czarnych lesbijskich matek feministek i kobiet w dzisiejszej Polsce) były tożsame i bezpośrednio przekładalne, ale mechanizmy opresji i dyskryminacji są zawsze podobne, bo opresyjna i dyskryminująca klasa (czy to władza, czy grupa społeczna – nie ma tu wielkiej różnicy) ma dość ograniczony, choć skuteczny, arsenał środków. Dlatego analogie – pomimo różnego kontekstu – są czasem uderzające. „Każda Czarna kobieta w ameryce idzie przez życie drogą wybrukowaną starym jak świat i niewyrażonym gniewem” – od tych słów zaczyna Lorde swój wspaniały (chyba najlepszy, najciekawszy z całej książki) esej Twarzą w twarz: czarne kobiety, nienawiść i gniew. I nie muszę wytężać wyobraźni, żeby sobie uzmysłowić, że analogiczną frazą („Każda kobieta w polsce idzie przez życie drogą wybrukowaną…” – przy okazji, czy ta Polska pisana małą literą to już byłby powód do intensywnych działań prokuratury? W świetle ostatnich wydarzeń mam takie przeczucie!) można by zaczynać rozważania o sytuacji społecznej w naszym kraju. „Czarny protest” byłby doprawdy produktywnym źródłem kalamburów.

fabularie 2 (11) 2016


Poczytalnia. Non-fiction (1)

Jest Audre Lorde wielką nauczycielką dumy; właśnie nauczycielką, chociaż szkice te nie mają właściwie żadnych elementów dydaktyzmu. Ale niemal każdy z nich mógłby nosić analogiczny tytuł do tego pięknego jej przemówienia Lekcja z lat sześćdziesiątych. Bo jest Lorde nauczycielką najuczciwszą – nie uczy bowiem niczego, czego sama nie zaznała, uczy bowiem tylko przez własny przykład: a jest przykładem niezwykłej dumy. Ta duma, często niewyrażona wprost, jest jednym z elementów stylu tego pisania. Bo czytać Audre Lorde można także z tego powodu. Rzadko spotkać można ten rodzaj literatury: retoryka jej gniewu jest wyjątkowa. Wychłodzony ten gniew, dość podniosły, powiedziałbym nawet: spiżowy, nietracący powagi, chociaż przecież i swobodny w stylu, konwersacyjny (co akurat dość zrozumiałe choćby ze względu na pierwotnie oralny – przemówienia, wywiad – charakter części tych tekstów). Po tych esejach poznać można jej poetycką maestrię, bo była poetką eseju – nie dlatego, żeby szafowała atrakcyjnymi aforyzmami, chociaż miała dar i do tego: wiele jej zdań daje się zapamiętać, wiele funkcjonuje jako sentencje, motta, powiedzonka; ale dlatego, że miała dar władzy nad językiem w jego radykalnym wydaniu. I dla tego języka o intensywnym splocie, rzadko łapiącego oddech rytmu, wzniosłości pozbawionej nudy i tandety hieratyczności także warto czytać te eseje Audre Lorde.

4. Tymon Terlecki, Jerzy Stempowski, Listy 1941–1966 (Biblioteka „WIĘZI”, Warszawa 2015). „Nie pisali do siebie listów zdawkowych, konwencjonalnych” – ogłasza już z czwartej strony okładki Andrzej St. Kowalczyk. Trzeba sobie zdawać sprawę z miejsca, które epistolografia

fabularie 2 (11) 2016

Stempowskiego zajmowała na jakiejś hipotetycznej skali konwencjonalności korespondencji. Chyba nie umiał i nie chciał pisać listów konwencjonalnych, trudno zresztą sobie taką wymianę listów w jego wykonaniu wyobrazić – na czym niby miałaby polegać? O czym by pisał? Czy można wyobrazić sobie konwencjonalny list Stempowskiego o pogodzie – taki bez odniesień do autorów starożytnych i ich meteorologią naznaczonych apozjopez, bez miniesejów o wpływie pogody na losy północnowłoskiego rolnictwa w wiekach średnich i bez kilku anegdot z historii synoptycznych omyłek w XVIII-wiecznej literaturze niemieckiej? Może i można, ale nie bardzo wiadomo, czemu by to miało służyć. Wszak lubimy myśleć (a nie jest to dalekie od prawdy), że Stempowski organicznie nie był zdolny do pisania konwencjonalnych, zdawkowych listów – jego normy epistolograficznej zdawkowości były wyjątkowo wyśrubowane i niedostępne dla większości epistolografów (o zwykłych ludziach piszących listy nie ma co wspominać). I wedle tych norm rozpatrując korespondencję z Terleckim, trzeba ją uznać za dość jednak zdawkową. Nie znaczy to jednak, że nie jest ona ciekawa i że nie cieszy – bo jest ciekawa i cieszy, jednak ani radość, ani zaciekawienie nie wynikają z jakiejś wyjątkowej rozrzutności Stempowskiego (o Terleckim nie ma co wspominać). Po trzytomowej korespondencji z Marią Dąbrowską, gdzie każdy z tomów objętością znacznie przekraczał całą wymianę listów z Terleckim, po dwutomowej edycji listów wymienianych z Giedroyciem, po objętościowo mniejszej, ale za to niezwykle intensywnej korespondencji z Bolesławem Micińskim czy nawet po tej wykastrowanej ze wszelkiej zdawkowości korespondencji z Krystyną Marek – ten tom może być zaledwie suplementem, dodatkiem, uzupełnieniem tamtych epistolarnych dzieł, ciekawostką dla oddanych fanów Stempowskiego. Pewnie najciekawsze w tej korespondencji jest to, do kogo Stempowski kieruje te listy; owszem, dawny kolega – można to tak ująć – z pracy, ale teraz emigrant z obcego obozu, innego emigracyjnego getta. I ślady tego podziału są w tej korespondencji widoczne, obaj ich nie kryją, ale też nie manifestują natrętnie swoich pozycji – czy to dlatego, że są oczywiste, czy też dlatego, żeby tego wirusa emigracyjnej niezgody nie drażnić, nie budzić? Stempowski, tak ściśle przecież związany z „Kulturą”, potrafił wykraczać poza jej krąg i bardzo ciekawie jest go obserwować po tamtej stronie racji. Coś jeszcze? Kilka zarodków esejów i recenzji w tych listach – jak to u Stempowskiego – się chowa, z czego najciekawsza pewnie jest recenzja z Literatury polskiej na Obczyźnie 1940–1960. Plus drobiazg w apendiksie: niepublikowana rozmowa Stempowskiego z Terleckim dla Radia Wolna Europa; na druk nie zgodził się Stempowski, uważając, że jest zbyt zdawkowa (w liście mówi: „przypadkowe ogryzki”) – to tyle, jeśli idzie o jego pojęcie zdawkowości. Czy tak samo oceniłby ten tom? Szczęśliwie nie musimy w tym przypadku przejmować się jego zdaniem.

69


R E C E N Z J E Dwie nogi mam, dojdziemy tam

Michał Książek Droga 816 Fundacja Sąsiedzi Białystok 2016

korzystania z kultury. W jego twórczości wiele jest też map, ich opisów i podróży po nich, stwierdził nawet, że powinny stanowić czwarty rodzaj literacki. W trakcie tego spotkania okazało się nawet, że znaleźli się już czytelnicy, którzy podążyli śladem Książka wzdłuż Bugu. Są więc ludzie, którzy razem z nim chcą obserwować czas i naturę. Książek to dobry przewodnik, nie proponuje niczego ekstremalnego, szczegółowo opisuje trasę. Podaje też informacje praktyczne: trzeba iskać kleszcze, miejsca do spania powinny być zaciszne, zwłaszcza ławki. Oraz „stopy dziczeją tak szybko”, więc trzeba zmieniać skarpetki… Mam nadzieję, że włóczęga pisana jest Książkowi jak długo tylko będzie chciał. Czytałam go ze Stachurą i Starym Dobrym Małżeństwem w tyle głowy, ale powinnam może z Miłoszem, którego nosi ze sobą na włóczęgę. Więc na koniec: „Wody płyną i płyną, / Wiosny błysną i giną, / Idziesz ziemią ledwie pamiętaną”. Agnieszka Czoska

Książek zrobił to, o czym marzą wszyscy miłośnicy Stachury: poszedł. Szedł wschodnią granicą, Nadbużanką, wsiami i miasteczkami. Spał „po ludziach” albo na ławkach w parku. Jadł konserwy kupowane w małych sklepikach, przed którymi zawsze stoi ekipa „pilnujących”. Rozmawiał z babciami i dziadkami spotykanymi po drodze. To bardzo uważny pisarz, ale „żadnego zen, zwykła polska, nasza uważność, przez «z» z kropką, o której wiedział i pisał już Mikołaj Rej” (s. 140). Patrzy więc na kosy i jeże, słucha uważnie języków: polskiego, ruskiego i tego „naszego” czy „ichniego”, którym dzielą się mieszkańcy granicy. Obserwuje także histoHelen Macdonald rię, niszczenie cerkwi, wynoszenie dokądś, a kiedy indziej zoJ jak jastrząb stawianie właściwie przypadkiem, krzyży z poprzeczną belką. tłum. Hanna Jankowska Robi to z perspektywy epok geologicznych, nie obwiniając, wyd. Czarne tylko zauważając. Wołowiec 2016 Droga 816 to zapis kilku wypraw w okolice granicy z Białorusią i Ukrainą oraz wzmianka o Puszczy Białowieskiej. Rozdziały noszą nazwy miejscowości, np. Siemiatycze, czasów (Noc, Kenozoik) czy spotkań (Pan Jan). Autor notuje napisy na przydrożnych kapliczkach i gatunki drzew. Może tak być, że Książek napisał Kiedy po praz pierwszy zobaczyłam książkę z jednej z nowo zróżnicowaniu i o tym, jak na nie reagują mieszkańcy tych te- szych serii wydawnictwa Czarne (seria „Menażeria”, która skurenów, i w tym sensie jest to książka wręcz polityczna. Za to zro- pia książki zahaczające o tematykę przyrodniczą; pisaliśmy bił to językiem poetyckim i ref leksyjnym. o niej już w poprzednim numerze „Fabulariów”), byłam zaskoNa spotkaniu w trakcie Festiwalu Literacki Sopot Książek czona. Fotografia na okładce przedstawiała szympansicę z młostwierdził, że uprawia zapisywanie widoku. To nigdy nie jest dym, na dodatek w dużym zbliżeniu, co tylko pogłębiało efekt chaotyczne, bo ludzie mają tendencję do zauważania tych sa- zaskoczenia. Byłam przyzwyczajona do zupełnie inaczej wykamych rzeczy i dlatego zdjęcie świadczy bardziej o patrzącym niż drowanych zdjęć – na okładkach książek z najpopularniejszej pejzażu. Sam czasami chodzi z aparatem (i wówczas niewielu serii wydawnictwa („Reportaż”) dominują fotografie bez jakiewierzy, gdy mówi, że to na ptaki), a czasami bez – wtedy musi pa- goś skupiającego wzrok centrum, często bez jednego bohatetrzeć dłużej i dokładniej. Tak właśnie oglądał babuszki na górze ra. Wydawca szybko odszedł od pomysłu ilustrowania okładek Grabarce. W Sopocie pytano go o nazwy roślin i owadów, które książek z tej serii fotografią zwierzęcą. Następne książki z serii często wymienia, dłuższymi lub krótszymi listami, w swoich „Menażeria” wyglądają już zupełnie inaczej (zamiast zdjęć poutworach. Powiedział, że to pokłady polszczyzny, po które będzie jawiły się rysunki). Sama seria jednak utrzymała się na rynku, jeszcze często sięgał. Ponieważ „nie ma robaczka, nie ma rośliny, w czym pomógł sukces książki Dwanaście srok za ogon Stanisłato zawsze jest ktoś, kto ma nazwę”. Przyrodoznawstwo to rodzaj wa Łubieńskiego.

Oswoić stratę

70

fabularie 2 (11) 2016


Recenzje

W tej właśnie serii ukazała się też m.in. książka wspomnieniowa brytyjskiej autorki Helen Macdonald, zatytułowana J jak jastrząb. Jest to tłumaczenie z angielskiego, siłą rzeczy przeszło więc bez takiego echa, jakie towarzyszyło książce polskiego autora. Mimo to pozycja zasługuje na uwagę. Warto zauważyć, że w Wielkiej Brytanii książka okazała się bestsellerem, który dodatkowo uzyskał wysokie noty w angielskiej prasie jakościowej. Tamtejsze najważniejsze tygodniki i czasopisma opinii (m.in. „The Guardian”, „The Sunday Times”, „The Financial Times”) oceniły J jak jastrząb pozytywnie nie tyle za jej walory jako książki przyrodniczej, co jako relacji z doświadczenia żałoby. A jako relacja z doświadczenia żałoby – których także na naszym rynku księgarskim nie jest wcale tak mało – jest to książka nietypowa, w pozytywnym sensie. Jest tak dlatego, że samoleczenie narratorki (i autorki) przebiega w sposób rzadko spotykany – mianowicie uczy się ona nowego życia, życia po utracie ojca, chodząc na polowania ze szkolonym przez siebie ptakiem drapieżnym. W trakcie lektury stopniowo staje się dla czytelnika jasnym, że oswajanie tego najtrudniejszego do oswojenia ptaka równa się oswajaniu zranionego ego Helen. Jastrząb ma wśród sokolników złą sławę, o czym Macdonald stale nam przypomina. Jest wyjątkowo nieufny, podejrzliwy, nieprzewidywalny. Najdzikszy z dzikich, jest prawie tak trudnym partnerem do dialogu jak pogrążony w żałobie człowiek. Tak więc tak jak jastrząb stopniowo uczy się – dzięki rozmaitym sztuczkom sokolniczym – przebywania w towarzystwie człowieka, polowania razem z nim, tak jego trenerka krok po kroku „oducza się” życia w cieniu negatywnych myśli i głębokiego smutku. Być może prawdziwie przełomowy moment w tylekroć już opisywanym przez psychologów procesie żałoby to ten, w którym uświadamiamy sobie, że to nasz egoizm nie pozwala nam osoby zmarłej puścić. To narcystyczna chęć posiadania drugiego człowieka za wszelką cenę sprawia, że po jego odejściu tak trudno jest nam powrócić do normalności. Uwalniając zmarłego od ciężaru naszej miłości, uwalniamy jednocześnie siebie i pozwalamy sobie pokochać siebie na nowo. To nie jest zgoda na nieobecność bliskiej osoby, to raczej bolesna zgoda na nasz narcyzm, na jego nieodłączność w naszym życiu. Helen Macdonald dochodzi do tej zgody trochę naokoło, ale to jest właśnie dla czytelnika szczególnie interesujące. Jej droga jest kręta, bo prowadzi nie tyle poprzez samoobserwację, ile poprzez pieczołowicie, z naukową precyzyjnością udokumentowywaną obserwację dzikiego zwierzęcia. Oczywiście, w rzeczywistości jest to po prostu inna postać samoobserwacji, z czego autorka na szczęście zdaje sobie sprawę, a nawet jeśli o tym zapomina, to raczej nie dzieje się to ze szkodą dla jej opowieści. A zatem, poza tą jedną ekstrawagancją (polegającą na tym, że Macdonald jest sokolniczką), historia Helen niespecjalnie się różni od innych historii wychodzenia z żałoby. To oczywiście żaden zarzut. Jeżeli k o l e j n a historia zdrowienia jest nam dobrze opowiedziana, a tak jest w tym wypadku, będziemy chcieli po nią sięgnąć równie chętnie, jak sięgnęliśmy po wszystkie poprzednie. Hanna Trubicka

fabularie 2 (11) 2016

Obrazki z życia literatów

Javier Marías Pisane życia tłum. Wojciech Charchalis wyd. Sonia Draga Katowice 2015

William Faulkner konno, Henry James z wizytą, Arthur Conan Doyle wobec kobiet, Iwan Turgieniew w swoim smutku. Takimi obiecującymi tytułami rozpoczynają się szkice poświęcone gigantom literatury autorstwa hiszpańskiego pisarza Javiera Maríasa (Madryt, 1951). Jest to w większości zbiór tekstów, które ukazywały się w miesięczniku „Claves de Razón Práctica” (Zasady praktycznego rozumu) na początku lat 90. XX wieku. W Pisanych życiach zaciera się granica pomiędzy tym, co prawdziwe, a tym, co zmyślone. Z jednej strony, książce towarzyszy spis źródeł; z drugiej Marías przyznaje, że niektóre anegdoty podkoloryzował. Osobną część książki stanowią krótkie szkice o pisarkach, które przedwcześnie odeszły (Kobiety ulotne) oraz interpretacja portretów i zdjęć słynnych pisarzy (Artyści doskonali), w większości pochodzących z prywatnej kolekcji autora. Javier Marías z literaturą związany jest od dziecka – jego ojciec był znanym hiszpańskim filozofem, matka nauczycielką, która miała za sobą własne próby pisarskie; ich dom był pełen książek i gości powiązanych ze światem literackim i artystycznym. Młody Javier przetłumaczył wielu autorów anglojęzycznych (m.in. Conrada, Faulknera, Kiplinga, Nabokova, Stevensona, a za brawurowy przekład Tristrama Shandy’ego Sterna otrzymał nagrodę narodową). Wykładał też literaturę na Uniwersytecie w Oxfordzie. Sam debiutował w wieku 20 lat powieścią Wilcze włości (Los dominios del lobo) i tak zaczęła się jego kariera literacka, która nabrała tempa i międzynarodowego charakteru po wydaniu w 1989 roku powieści Wszystkie dusze (Todas las almas) i trwa nieprzerwanie do dzisiaj. Obecnie zlicza się, że książki Maríasa zostały wydane w 50 krajach i 40 językach. W Pisanych życiach otrzymujemy zbiór anegdot na temat osobowości, zwyczajów, przypadłości i manii sławnych pisarzy, celowo nie ocenia się twórczości. Są wśród tych szkiców prawdziwe perełki i pełne uroku anegdotyczne historie, jak opowieść o Giuseppem Tomasim di Lampedusie, który nigdy nie poczuł

71


Recenzje

się pisarzem (Lampart ukazał się po jego śmierci), a który zwykł przechadzać się po Palermo z torbami pełnymi słodyczy i książek. Piękne portrety codzienności wyłaniają się à propos Arthura Conan Doyle’a, rycerskiego obrońcy kobiet, który zamieniał się w skutecznego detektywa, gdy docierały do niego wieści o ludzkiej niesprawiedliwości, oraz Henry’ego Jamesa, człowieka życiowo spełnionego i niezrealizowanego zarazem. Daje się też zauważyć sympatia autora do pogodnego i dowcipnego Laurence’a Sterna, którego nawet pożar domu nie był w stanie wyprowadzić z równowagi. Inaczej rzecz się ma w przypadku autorów, których Marías otwarcie nie lubi, takich jak James Joyce, Thomas Mann i Yukio Mishima. Tu jego sarkazm nie ma granic, autor wybiera kilka dyskredytujących faktów z biografii tych autorów i dobudowuje do nich fabułę na potrzeby biogramu. Na światło dzienne wychodzą słabostki, które balansują na granicy dobrego smaku. Wśród innych artystów sportretowanych nieco łagodniej widnieją: Faulkner, Dinesen, Stevenson, Wilde, Turgieniew, Nabokov, Rilke oraz Madame du Deffand. Zaskakująco małą rolę gra w książce sama literatura, schodzi na drugi albo i trzeci plan wobec dziwactw i przypadłości osobistych. Pisane życia mogłyby przypominać trochę Alchemię słowa Jana Parandowskiego ze swoją chęcią odsłonięcia kulis życia prywatnego ludzi pióra, pokazania ich bolączek, wątpliwości i codziennych zmagań. Główną różnicę stanowi jednak celowość takiego portretu: o ile Parandowski skupił się tajnikach rzemiosła literackiego, o tyle Marías przedstawia głównie soczyste, czasem skandalizujące anegdoty z życia wybranych pisarzy, ze szczególną uwagą poświęconą sposobowi, w jaki umarli. Książka wiele traci w przekładzie Wojciecha Charchalisa, którego cechuje niestaranna składnia, gubiąca się logika zdań wielokrotnie złożonych (charakterystycznych dla języka hiszpańskiego, ale w języku polskim prawdopodobnie wymagających rozbicia na kilka osobnych zdań). Marías słynie ze swojej rozpoznawalnej od pierwszego zdania, kunsztownej prozy. W Pisanych życiach jest ona prostsza, ale nie sądzę, by była taka, jaką dostajemy w wydaniu polskim. Szkoda, bo chwilami umyka wdzięk anegdot kosztem konieczności doszukiwania się sensu w pokrętnych zdaniach. Z Pisanych żyć wyłania się niezbyt pozytywny obraz życia literatów: w większości nieszczęśliwych, uwikłanych i których słabości doprowadziły do smutnej śmierci. Jaki cel miał Marías kreując tak niewesołe obrazy – choć, trzeba przyznać, momentami bardzo zabawne i plastyczne – pozostanie tajemnicą. Otwarcie zadeklarował, że traktuje on pisarzy „z mieszanką uwielbienia i kpiny”, ale zagadką pozostaje fakt, skąd tyle sarkazmu u pisarza, którego własna wysokoartystyczna proza raczej przywraca wiarę w literaturę, niż ją odbiera. Marías chciał być może odbrązowić pomnikowe postaci Wielkich świata literackiego, pokazać ich codzienność, manie i słabości, przy okazji jednak niechcący potwierdził stereotyp artysty przeklętego. Nade wszystko pierwszoplanowym bohaterem książki jest sam Marías i jego osobista wizja galerii postaci, którą skomponował. Agnieszka Dąbrowska

72

Jedyny możliwy koniec

Kamel Daoud Sprawa Meursaulta tłum. Małgorzata Szczurek wyd. Karakter Kraków 2015

Od samego początku, od pierwszej strony wiadomo, że powieść Kamela Daouda, algierskiego prozaika i dziennikarza, będzie dialogiem z dziełem Alberta Camusa. Gdyby ktoś nie wiedział, że książka, którą właśnie zaczyna czytać, nosi tytuł Sprawa Meursaulta, po pierwszych słowach i tak wszystko byłoby jasne: „Mama żyje do dziś” – takie otwarcie powieści natychmiast odsyła nas do zdania innego, źródłowego; do tych niezapomnianych słów: „Dzisiaj umarła mama”. Tak, Sprawa Meuraulta jest odbiciem Obcego, jest innym spojrzeniem na doskonale znaną nam historię. Utwór Daouda to próba postkolonialnego przeczytania Obcego. Dostajemy stare w nowej wersji. Zabójstwo Araba dokonane przez Meursaulta, jego proces sądowy – wszystko to opowiada Harun, brat ofiary. Okazuje się, że zabity Arab nie był jedynie elementem powieściowej dekoracji, nie był li tylko „Arabem”. Miał przeszłość, tożsamość, bliskich. Miał też imię – Musa. Narrator Daouda prowadzi nierówną walkę o pamięć swojego brata. Tym trudniejszą, że z wybitnym dziełem literackim, z Obcym. Daoud decyduje się bowiem na prosty zabieg, na przekłamanie: to nie Albert Camus jest autorem słynnej powieści, to sam Meursault napisał ten tekst, przedstawiając swoje wspomnienia. To może z początku niepokoić czy po prostu irytować – takie, wydawałoby się, beztroskie (bezczelne?) spojrzenie na literaturę wyrastającą z filozofii, ze skomplikowanych koncepcji. Jest to spojrzenie wybitnie nieakademickie, odsuwające na bok wszystkie interpretacje narosłe wokół Obcego przez dziesięciolecia. Daoud ostentacyjnie daje swoim czytelnikom do zrozumienia, że nie chodzi mu o wejście w filozoficzne subtelności – chodzi o przywrócenie równowagi, o wydarcie z książki Camusa arabskości, o upodmiotowienie Araba przez podarowanie mu imienia. Pisarz zdaje sobie sprawę z jaskrawości takiego pomysłu. W pewnym momencie jego narrator zwraca się do – czujemy to – zachodnich czytelników i wielbicieli Camusa: „Arab

fabularie 2 (11) 2016


Recenzje

zostaje zamordowany, gdyż zabójca sądzi, że chciał pomścić prostytutkę, lub też dlatego, że bezczelnie śmiał urządzić sobie sjestę. Aha, wytrąca cię z równowagi, że w taki sposób streszczam twoją książkę? A przecież to naga prawda. Reszta to tylko ozdobniki, które zawdzięczamy geniuszowi twojego pisarza”. Daoud proponuje nam odczytanie prostackie, każe zapomnieć o egzystencjalizmie, o literackim kunszcie, o postawie etycznej Camusa (to wszystko ozdobniki) – byśmy ujrzeli w końcu prawdziwą niesprawiedliwość, prawdziwą grozę. Grozę niezauważania, przemilczenia; cichą zgodę na nadrzędność jednych, kosztem podrzędności drugich. Ten zamysł ma siłę, ponieważ algierski pisarz – zdaje się – sam uwikłany jest we frapujące paradoksy. Z jednej strony wszystko to, o czym pisałem, pozostaje w mocy (nazwę tę warstwę powieści oskarżycielską), z drugiej jednak – im dalej w książkę Daouda, tym mniej jasne okazują się podziały, tym mniej kategoryczne jest oburzenie na dziejową niesprawiedliwość (to warstwa, skoro już to słowo padło, paradoksalna). Dzieje się tak dlatego, że Sprawa Meursaulta to książka w potrzasku – między arabską tożsamością a kulturową więzią z Zachodem (z Francją). Harun, narrator powieści, nie potępia jednoznacznie kolonizatorów, tak samo jak jednoznacznie nie wybiera świata arabskiego. Jawi się jako jedyny świadomy zagmatwania historii, splotu cierpienia. Harun decyduje się na wybranie języka francuskiego, swoją opowieść snuje w barze, popijając wino – wszystko to w arabskim świecie oznaki braku pokory, buntu, może nawet, no właśnie, obcości. Narrator Daouda to postać zupełnie samotna, widząca zarówno zakłamanie Zachodu, jak i szorstki tradycjonalizm arabskiego porządku, który nastał po epoce kolonialnej. W wyrażeniu tej podwójności pomaga Daoudowi nie kto inny jak Albert Camus. Tym razem jednak nie jako autor Obcego, lecz – Upadku. Celowo nie wspomniałem bowiem o elemencie Sprawy Meursaulta, wydaje mi się, najważniejszym, najciekawszym. Powieść Algierczyka fabularnie jest, owszem, odbiciem Obcego, jednak formalnie – to kopia książki z 1956 roku. Tak jak w Upadku do czynienia mamy z niekończącym się monologiem, z ciemnym barem, ze słuchaczem, którym może być każdy z czytelników. To nie pusta zabawa, to nie jedynie atrakcyjny smaczek. Daoud, idąc śladami Camusa, zmierza w kierunku życiowego absurdu. Im coraz lepiej poznajemy dalsze losy Haruna (a dowiadujemy się na przykład, że tak jak Meursault popełnił bezsensowną, niewytłumaczalną zbrodnię), tym coraz głębiej schodzimy w kręgi nieobejmowalnego rozumem piekła. Forma powieści wybrana przez Daouda jest zatem naturalną konsekwencją wspomnianego już wcześniej potrzasku. Próba rozwiązania sprawy Obcego, sprawy Meursaulta (a przecież także: sprawy Haruna) prowadzi do prawie że obłędu, do moralnego labiryntu bez wyjścia, do ciemnej nory, do baru w Oranie, będącego rewersem amsterdamskiej speluny, w której Jean-Baptiste wygłasza swoje nauki. Ta próba prowadzi do upadku – jedynego możliwego końca. Karol Płatek

fabularie 2 (11) 2016

Dziwne historie

Rutu Modan Jamilti i inne historie tłum. Agata Napiórska wyd. Kultura Gniewu Warszawa 2016

Opowiadania zebrane w Jamilt i i innych historiach powstawały w latach 1998–2007. W posłowiu do zbioru Rutu Modan opowiada o tym, jak uwidaczniają się w nich zmiany w jej postrzeganiu komiksu: czy dziwne historie mogą dziać się w twoim własnym kraju? Czy rysuje się zwykłe życie? Po Ranach wylotowych i Zaduszkach wiadomo, że tak, po dwakroć. Teraz możemy zobaczyć, jak rysowniczka wracała z komiksem do siebie. Brak poczucia humoru może mieć zgubne skutki, co Modan narysowała w Majtkowym zabójcy. Tęsknota z kolei może prowadzić do stworzenia zupełnie nowego, zamkniętego świata, gdy jej czarowi poddadzą się inni (Król wszystkich Lilly). W Powrocie do domu rysowniczka pokazuje, jak oczekiwania zmieniają interpretację wydarzeń, ale także, w jak oderwanym od rzeczywistości świecie, w jakim zawieszeniu mogą żyć ludzie czekający na czyjś powrót. W zbiorze można zobaczyć bardzo różne style Modan, od eleganckiego Króla…, przez czarno-białe, lekko karykaturalne Było-minęło, po znany np. z Zaduszek rysunek Największej fanki. Cały ten zbiór przepełniony jest małymi traumami, których nie da się obnosić jak „prawdziwych problemów”, i niespełnionymi oczekiwaniami. Niewielu bohaterów choć na chwilę godzi się z niedoskonałością świata, wielu udaje, że rzeczywistość jest inna. To niekoniecznie tylko „izraelska perspektywa”, wydaje się dotykać osławionej kondycji ludzkiej, problemów uniwersalnych. Nawet dziejące się w Izraelu otwierające tom opowiadanie Jamilt i – o pielęgniarce próbującej uratować po zamachu kogoś niepotrzebnego z punktu widzenia jej otoczenia. Rutu Modan znana jest z poruszania w swoich komiksach trudnych, przykrych tematów. Nie pisze jednak o wielkich zbrodniach, ale o codziennych krzywdach, trudnościach i zawodach. Nie unika przy tym groteski i humoru. Shira Geffen, izraelska reżyserka (Meduzy, Śruba), stwierdziła kiedyś, że humor ma własność przyciągania uwagi odbiorcy. U Modan potrafi także bardzo wzruszać, zwłaszcza gdy wynika z nieporadności. Rysowniczka inspiruje się swoją własną codziennością, rodziną,

73


Recenzje

zdjęciami w albumie, ale także zaskakującymi, nieskładnymi notkami gazetowymi. Jakby czasami ukazywał jej się kawałek sensu, podszewka rzeczywistości: w małym zdarzeniu dostrzega opowieść. Na takiej zasadzie powstawało Jamilt i…, ale także jej komiksowe felietony dla „The New York Times” (wciąż dostępne na stronie gazety). To zwykle smutne opowieści, ale nie pozostawiają czytelnika bez nadziei – raczej pokazują, że pozytywne aspekty mogą być gdzieś, gdzie się ich za bardzo nie spodziewamy. A czasami, że dramat być może się wcale nie wydarzył, jeśli spojrzeć na niego inaczej. Modan przez dwa lata współpracowała z Etgarem Keretem, co zaowocowało jej pierwszą powieścią graficzną Nobody Said It Was Going to Be Fun („Nikt nie mówił, że będzie wesoło”, jak dotąd nieprzetłumaczona na angielski ani polski). Po polsku można przeczytać ich wspólną książkę dla dzieci Tata ucieka z cyrkiem. Obecnie rysowniczka pracuje z kolektywem artystycznym Actus Tragicus, nastawionym na tworzenie po angielsku i promowanie izraelskiej kultury niezależnej za granicą. Agnieszka Czoska

Wyznania gorszyciela

Géza Csáth Opium. Opowiadania i dzienniki tłum. zbiorowe Państwowy Instytut Wydawniczy Warszawa 2016

Premiera szumnie zapowiadanego przez PIW tomu opowiadań i dzienników Gézy Csátha (1887–1919) pt. Opium miała miejsce 10 maja tego roku. Od tej pory (piszę ten tekst dwa i pół miesiąca później), mimo rozbuchanej akcji promocyjnej (książka ma nawet swój własny fanpage na Facebooku!), zbiór ów doczekał się zaledwie dwóch recenzji oraz jednego większego omówienia na Dwutygodnik.com. Dlaczego? Czy literatura przełomu XIX i XX wieku nie jest już dziś dla ludzi ciekawa? Częściowo pewnie tak jest, ludzie wolą – jeśli już zechcą sięgnąć po książkę – wybrać sobie jakiś kryminał z kosza w Biedronce. Ale, mimo tego, problem Opium nie tkwi raczej w czytelniczych niewybrednych gustach Polek i Polaków, a w czymś zgoła odmiennym…

74

Właśnie – „golizna” kryjąca się w przysłówku „zgoła” jest tu chyba kluczowa… Wszystkich najbardziej w przypadku Csátha porusza fakt, że był narkomanem (zresztą – tytuł książki!), a także to, że w wyniku wyniszczenia swojego umysłu używkami popadł w obłęd i zabił żonę (moim zdaniem zwiastowało ten czyn już zawarte w Opium opowiadanie pt. Rozi!), by na koniec odebrać życie także i sobie. Jego druga wielka obsesja jest już natomiast prawie że całkiem pomijana… (Dlaczego?) Chodzi tu, rzecz jasna, o Csátha niepohamowaną erotomanię. Ona właśnie, zmuszająca go przez całe krótkie życie (32 lata) do czynów lubieżnych – ale także do prowadzenia swojego wszetecznego dziennika, którego długie na łokcie i nudne jak f laki z olejem fragmenty składają się na Opium – rzuca cień na lekturę 31 całkiem niezłych opowiadań zawartych w recenzowanym tutaj tomie. Osoby samego Csátha nie da się bowiem polubić, a to, co wypisywał w swoim memuarze, skutecznie zohydzić może wszystko to, co wartościowego po sobie pozostawił. Niestety, mnie zohydziło, a nie należę raczej do ludzi jakoś szczególnie pruderyjnych. On był po prostu okropną personą! Zresztą posłuchajmy, co mówi sam Csáth: „Przez następnych jedenaście dni zdołałem bez trucizny zapobiec wzmaganiu się żądz płciowych, niestety pewnego ranka onanizowałem się, wyobrażając sobie Olgę. […] Nazajutrz więc znów wymłóciłem Teréz […]”. I tak w koło Macieju. Same opowiadania – naturalistyczne, dodajmy, w których non stop przejawia się fascynacja teoriami Freuda i psychoanalizą (choć Stefan Zweig to to bynajmniej nie jest) i w których do czynienia mamy z różnego rodzaju pierwotnymi popędami ludzkimi – i owszem, są niczego sobie. Zwłaszcza mój faworyt: Piec, z tak ciekawymi, antropomorfizującymi tytułowe urządzenie, fragmentami, jak: – Nie ma co, naprawdę porządny piec. A piec czerwienił się od pochwał. Albo: – Czy kocha mnie ta dziewczyna o płonących oczach? Czy kocha? Piec nie odpowiedział. Języki ognia wyciągały się teraz w górę, przybierając kształt ponurych znaków zapytania. Wieczór natomiast zaczyna się od słów: „Był granatowy wczesnojesienny wieczór. Nad rozgorączkowanym Budapesztem zawisła melancholia”. W Chirurgu przeczytamy z kolei słuszną konstatację: „Synów dwudziestego wieku nawet gorączkowa gonitwa za chlebem nie potrafi uchronić przed zapadnięciem w otchłań smutku”. I jeszcze fragment z Zapomnianego snu: „Mogłem spać, nie budząc się ciągle, spać słodko, jak słodkie jest mleko z cukrem!”. Przywołane tu fragmenty świadczą moim zdaniem o dwóch rzeczach: dość sporym literackim talencie Csátha, którego broń Boże nie mam zamiaru tu kwestionować, ale także o jego kondycji psychicznej. Bez wątpienia – pisarz cierpiał na depresję. Lecz nie czas teraz na miłosierdzie; jak przytomnie zauważa bowiem moja mama: „Jak ktoś jest chory, to musi się leczyć”. PS Dla leniwców, dla których liczba stron Opium jest zaporowa (niemalże 400!), także dla entuzjastów kryminałów

fabularie 2 (11) 2016


Recenzje

z Biedronki, których jednak zaciekawiła nakreślona tu postać Csátha (tak, tak, rzeczy, które mu wytknęłam, dla niektórych mogą stanowić magnes, wręcz atut!), jest filmowa adaptacja oparta na kilku jego opowiadaniach zawartych w tomie (m.in. Matkobójstwo, cytowany wcześniej Chirurg, Mała Emma). Film nosi tytuł Bracia Witmanowie, a wyreżyserował go w 1997 roku János Szász (polski akcent – Dominika Ostałowska na ekranie, w iście kuriozalnej zresztą roli…). Obejrzyjcie, a później sami zdecydujcie, czy chcecie dalej brnąć w tego typu okropieństwa. Emilia Walczak

Nieostrożna prawda

Javier Marías Tak się złe zaczyna tłum. Tomasz Pindel wyd. Sonia Draga Katowice 2016

Madryt, początek lat 80. XX wieku. Dyktatura Franco skończyła się kilka lat temu, trwa czas swobody obyczajowej, luzu i prowokacji (zwanej movida madrileña), ale rozwody są wciąż zakazane. Stolica Hiszpanii jest pobudzona intensywnym życiem towarzyskim, wielu mieszkańców przedkłada nocne wizyty w Chicote i innych madryckich klubach nad swój własny sen. Młody Juan de Vere rozpoczyna pracę w charakterze asystenta u reżysera filmowego Eduarda Muriela. Ma okazję obserwować artystę w momencie, gdy ten najświetniejsze lata ma już za sobą, ale wciąż obraca się w środowisku artystyczno-filmowym i jest przez nie ceniony. Podziwia go także jego asystent i tym trudniej mu zrozumieć, dlaczego fascynujący mistrz znęca się słownie nad swoją żoną – majestatyczną Beatriz Noguerą. Juan staje się obserwatorem tego związku, jednocześnie sam ma do odegrania ważną rolę w rozwikłaniu mrocznej zagadki jeszcze z epoki dyktatury jednego z przyjaciół Muriela – doktora Van Vechtena. Juan de Vere z młodzieńczym zapałem staczający bitwę o prawdę, Eduardo Muriel widzący tylko na jedno oko, co w symboliczny sposób wyjaśnia jego arbitralne decyzje dotyczące wybaczenia, poddana losowi milcząca Beatriz, której czas cierpienia wymierza złowieszczo tykający w jej pokoju metronom. Rozwiązanie zagadek i odkrycie przyczyn uwikłania to

fabularie 2 (11) 2016

tylko punkt wyjścia do opowieści, która będzie poruszała tematy miłości i zdrady, celowości poznania prawdy, rozliczenia z przeszłością oraz działania ludzkiej pamięci. To także opowieść o Hiszpanii, w której skończyła się dyktatura, ale która nie ma odwagi mówić wprost o frankistach i ich ofiarach, a woli ulec zbiorowej amnestii i wierzyć w wyimaginowane biografie. Przy okazji ciekawie sportretowane jest środowisko hiszpańskich filmowców, które autor mógł znać poprzez swojego wuja Jesúsa (Jessa) Franco, reżysera filmów klasy B. Narratorem opowieści jest Juan, który uważnie analizuje domowe sceny i artystyczne przyjęcia, snuje hipotezy na temat wydarzeń. Jest tu motyw rozmów podsłuchanych i niechcący zasłyszanych. Nad opowieścią unosi się aura niepewności poprzez kwestionowanie nieodwracalności rzeczy. Dojrzały de Vere, wspominający minione zdarzenia z perspektywy lat, wydaje się wciąż nękany przez przeszłość nawet w chwilach obecnego szczęścia. Ta przeszłość to jednak coś więcej niż niepokój pamięci. To ciągle obecne ostrzeżenie, że można utracić szczęście wskutek jednego szorstkiego słowa, impulsywnego gestu czy jednego czynu, wraz z którym złe się zaczyna. Javier Marías jest spadkobiercą i kontynuatorem wielkiej europejskiej tradycji powieściowej poczynając od Cervantesa i Sterna po Balzaca i Prousta. Wyróżnia go styl – jedyny w swoim rodzaju, niepodrabialny i natychmiast rozpoznawalny. Do mistrzostwa opanował sztukę dygresji – wtrącone opowieści są całością same w sobie, otwierają świat ref leksji, a jednocześnie, dzięki żelaznej konsekwencji i logice autora, wątki nie gubią się, a najważniejsze zagadki zostają wyjaśnione. Opowieść snuta przez narratora to nie tylko obraz tego, co się wydarzyło, ale też tego, co mogłoby się stać, gdyby się nie wydarzyło to, co się wydarzyło. Odtworzony jest niejako tok myśli każdego z nas: rozmawiając lub obserwując kogoś, nie tylko słuchamy i patrzymy, ale też w snujemy przypuszczenia, wracają wspomnienia, nasuwają się skojarzenia. Nastrój powieści jest też budowany na powtórzeniach i przywołaniach wcześniejszych zdań, na wzór utworów muzycznych. Jest to choćby cytat z Szekspira, z którego pochodzi tytuł Thus the bad begins, mający swoje rozwinięcie: and the worse remains behind, a który przewija się przez całą powieść i odnosi do różnych elementów fabuły. Kunszt prozy Maríasa jest oddany dzięki znakomitemu przekładowi Tomasza Pindla. Odbiorcy dzieł kultury mają czasem życzenie, by utwór, z którym obcowali, coś w nich zostawił, by powracał, skłaniał do ref leksji. Tak się złe zaczyna niewątpliwie jest książką, która rezonuje. Uniwersalne ref leksje Maríasa o charakterze czasu, pamięci, miłości i zdrady otwierają nowe perspektywy i zostają w głowie czytelnika na długo po skończeniu lektury. „Wrażenia są niestabilne, przemieniają się we wspomnienie, modyfikują i tańczą, mogą wziąć górę nad tym, co zostało wypowiedziane czy usłyszane, nad odrzuceniem czy akceptacją. Czasami pod wpływem wrażeń rezygnujemy, czasami dodają nam sił do kolejnych prób”. Agnieszka Dąbrowska

75


Recenzje

Czerwone i brunatne

Paweł Maurycy Sobczak Polscy pisarze wobec faszyzmu Wyd. Uniwersytetu Łódzkiego Łódź 2015

Wydana w zeszłym roku książka Pawła Maurycego Sobczaka – częściowo oparta na jego rozprawie doktorskiej obronionej na Uniwersytecie Łódzkim – zatytułowana Polscy pisarze wobec faszyzmu to lektura wprost fascynująca. I nie ma w tym moim stwierdzeniu cienia przesady. Zero hiperbolizowania. Nie mam w tym bowiem żadnego interesu. Monografią tą zachwycam się więc całkiem bezinteresownie. Zachwycam bądź też denerwuję, do czerwoności, na przemian. Ta lektura nikogo nie powinna zresztą pozostawić obojętnym. Grunt w tym tylko, ażeby dowiedziało się o niej jak najwięcej osób. Dlatego też „Fabularie” piszą o niej właśnie teraz. Jak śpiewała Beata Kozidrak – to jest właśnie ten czas… Książka – której tytuł, jak mniemam, nawiązuje do pamiętnego zbioru Wobec faszyzmu pod redakcją Huberta Orłowskiego, na jaki składały się artykuły tak znamienitych autorów, jak m.in. Walter Benjamin, Joseph Roth, Hermann Broch, Elias Canetti czy Thomas, Heinrich i Klaus Mannowie – zbudowany jest z pięciu pasjonujących rozdziałów. Po krótkim, rzeczowym wprowadzeniu, w którym to autor wyczerpująco definiuje zjawisko faszyzmu (za Słownikiem politologii jest to „nacjonalistyczna ideologia lub ruch o totalitarnej i hierarchicznej strukturze, który jest fundamentalnie przeciwny demokracji i liberalizmowi”, za Erichem Frommem natomiast – „system, który, obojętnie pod jaką nazwą, zmusza jednostkę do podporządkowania się obcym celom i osłabia rozwój prawdziwej indywidualności”), następuje rozdział pierwszy, gdzie Sobczak konfrontuje ze sobą dwie, jakże odmienne postaci polskiego międzywojnia: liberała-okcydentalistę Antoniego Sobańskiego i polskiego faszystę Ferdynanda Goetla. Jak pewnie nietrudno się domyślić, część poświęconą autorowi Cywila w Berlinie czyta się z kciukami zwróconymi ku górze i radością w sercu, tę natomiast dotyczącą autora Pod znakiem faszyzmu – w postawie głębokiej dezaprobaty i z twarzą wykręconą grymasem zniesmaczenia. To oczywiście wyłącznie moje liberalne odczucia, bo Paweł Sobczak w swej rozprawie zachowuje możliwie głęboki obiektywizm: nikogo nie wychwala, nikogo też nie potępia w czambuł. Jedynie może częściowo tłumaczy,

76

pisząc o zagubieniu i zdezorientowaniu polskich autorów dwudziestolecia międzywojennego: „Poruszenie, niepewność, obawa, nadzieja, lekceważenie – oto paleta postaw i emocji, które towarzyszyły polskim intelektualistom w pierwszej połowie lat trzydziestych” (s. 34). Warto jeszcze wspomnieć, że podrozdział zatytułowany Kultura? W stanie likwidacji, dotyczący sytuacji panującej na tym polu w Trzeciej Rzeszy, jaką opisał Sobański – podobnie jak obserwacje poczynione przez Annemarie Schwarzenbach na niemieckim Kongresie Kultury, spisane w wydanych niedawno przez „Zeszyty Literackie” Podróżach przez Azję i Europę – napawa trwogą, bo budzi pewne skojarzenia i analogie – nie powiem już nawet, jakie… Sami się Państwo pewno domyślają. Warto może jedynie zwrócić w tym miejscu uwagę na to, że gdzie zarzyna się wszelką indywidualność, kneblem cenzury dławi intelektualną i artystyczną swobodę, tam zabija się kulturę. A koniec kultury oznacza zawsze początek wojny… I tym „wesołym” akcentem przechodzimy teraz płynnie do rozdziału drugiego, poświęconego Stanisławowi Piaseckiemu i środowisku związanemu z jego osławionym tygodnikiem „Prosto z mostu”. Stąd dowiedzieć się można m.in. tego, że gloryfikowany w Bydgoszczy – miejscu wydawania naszego kwartalnika – pod każdą postacią Adam Grzymała-Siedlecki związany był przed wojną, jako krytyk literacki, z „Myślą Narodową” Zygmunta Wasilewskiego. Albo że Jerzy Andrzejewski we wspomnianym „Pzm” sprawował funkcję kierownika działu literackiego, gnębiąc debiutujących wówczas autorów pokroju Brunona Schulza, Michała Choromańskiego, Witolda Gombrowicza czy Adolfa Rudnickiego za ich rzekomą „bezideowość”, „antypolskość”, „amoralność”, a także innego autoramentu niepoprawność – gramatyczną (sic!). W „Prosto z mostu” publikowali też inni pogubieni autorzy, jak np. Karol Irzykowski czy Kazimiera Iłłakowiczówna, ale ci zref lektowali się i przestali, kiedy część środowiska „Pzm” zaczęła „życzliwie interesować się” antysemicką ideologią faszystowską tuż zza zachodniej granicy… Natomiast nie zref lektował się niestety w czas pewien autor felietonów publikowanych w piśmie Piaseckiego – (anty)bohater kolejnego rozdziału Polskich pisarzy wobec faszyzmu: Konstanty Ildefons Gałczyński. Paweł Sobczak rozkłada tu więc na części pierwsze (a Gałczyńskiego kładzie na łopatki!) antysemickie w swej wymowie wiersze autora Porfiriona Osiełka, takie jak: Wilno, ulica Niemiecka, Pieśń o szalonej ulicy (brulion), Polska wybuchła w roku 1937 czy Gdybym był Żydem, dziewczyno…, albo też list Do przyjaciół „Prosto z mostu”, który nawet córka pisarza Kira Gałczyńska uznała za niegodny dalszego przedrukowywania. Zastanawia się także Sobczak nad wierszem zagadką – nad słynnymi Skumbriami w tomacie. Czy był on li tylko majaczeniem beznadziejnego pijaka? Bo przecież nieskrywanym alkoholikiem był Konstanty Ildefons Gałczyński. Może stąd to całe jego zagubienie, wieczne szamotanie się? Szkoda. W przeciwieństwie bowiem do znamienitej większości ówczesnych prawicowych literatów i publicystów Gałczyński posiadał prawdziwy talent.

fabularie 2 (11) 2016


Recenzje

Tak czy tak, dla odmiany, zupełnie nieskonfundowany po- szczęście zapomniane: Marię Jehanne Wielopolską, Jana Emila zostawał natomiast bohater rozdziału czwartego: Antoni Sło- Skiwskiego i Karola Ludwika Konińskiego. Na koniec powtórzę za autorem recenzji wydawniczej, pronimski. Twórca Kronik tygodniowych, publikowanych przed wojną na łamach „Wiadomości Literackich” Mieczysława Gry- fesorem Maciejem Urbanowskim: Polscy pisarze wobec faszyzmu dzewskiego, któremu w jego konsekwentnych publicystycz- Pawła Maurycego Sobczaka to książka „obszerna, erudycyjna, nych działaniach przyświecała niekapitulująca nigdy myśl, że wnikliwa, ambitnie i oryginalnie pomyślana”. Lepszej rekomen„pesymizm nie zwalnia z obowiązku walki z ciemnotą, barba- dacji nie trzeba. Dodać mogę jedynie takie spostrzeżenie: warto rzyństwem i ohydą” (s. 271), był autorem mocnej tezy – że „tota- tę publikację czytać właśnie teraz (właśnie nadszedł ten czas – łooo! litaryzm zabija sztukę, tak jak zabija niezależne myślenie. Sztu- – to jest właśnie ten czaas!), w dobie, kiedy równie dobrze mogłaby ka może rozwijać się jedynie w sprzyjających warunkach, gdy powstać publikacja pod tytułem: Polscy pisarze wobec autorytarytowarzyszy jej rzetelna krytyka, wolna prasa, nieskrępowany zmu. Dzięki otaczającej nas obecnie społeczno-politycznej rzedowcip” (s. 298). Aż serce rośnie, zupełnie odwrotnie niż w przy- czywistości książka Sobczaka w sposób wprost upiorny zyskuje padku rozdziału kolejnego (kiedy to implozyjnie, ze wstydu, to na aktualności i przez to czyta się ją jak rasowy horror, z nieustasamo dziewczęce – to jest moje – serce maleje), gwoli ścisłości jącą aż do ostatnich stron gęsią skórką. Emilia Walczak chyba przypominającego postaci prawie że zupełnie już dziś na

Tu możesz przeczytać „Fabularie”: http://issuu.com/fabularie

„Fabularie” 1/2013

„Fabularie” 2/2013

„Fabularie” 1/2014

„Fabularie” 1/2015

„Fabularie” 2/2015

„Fabularie” 3/2015

„Fabularie” 4/2015

„Fabularie” 1/2016

„Fabularie” 2/2014

„Fabu lar

„Fabularie” 3/2014

ie” 2/201 6


Recenzje

Obcość, różnorodność, niepoznawalność i inne ryzykowne sprawy

Monika Rogowska-Stangret Ciało – poza Innością i Tożsamością. Trzy figury ciała w filozofii współczesnej Fundacja Terytoria Książki Gdańsk 2016

Wydaje się zatem, że niezależnie od tego, czy będziemy mówić o somatofobii, czy logofobii1, tym, co wzbudza strach, jest kobiecość czy też mówiąc precyzyjnie – jest to, co radykalnie inne, obce, różne, niepoznane, nieujarzmione, nieodkryte, a co trzeba jakoś na własne potrzeby teoretycznego opracowania nazwać, udaremniając jednocześnie jakiekolwiek próby. Aby t o c o ś samo się nazwało, pozostało nienazwane lub rozrosło się w formy, których nie sposób przewidzieć. Zarówno somatofobia, jak i logofobia są zatem ksenofobiami. [Monika Rogowska-Stangret, Ciało – poza Innością i Tożsamością, s. 201]

Napisałam kiedyś, że kultura współczesna oszalała na punkcie ciał; jednostronnie sformatowane, useksualnione i utowarowione, nachalnie obnoszą się swoimi wizerunkami na każdym kroku: na ulicy, w gazetach, telewizji, reklamach czy internecie. Wszechwładnie i natarczywie panoszą się w myśleniu, rozmowach, przekazach medialnych, zapisach: na Facebooku, na Pudelku, w namnażających się tekstach naukowych z medycyny czy kosmetologii. Chcemy tego czy nie, złożona i skomplikowana maszyneria ich „obsługi” (w teoriach i w praktykach) sprawnie współkonstruuje nasze ja i ich wartość. Ciało postrzegane jako najpewniejsze źródło pierwszoosobowej autentyczności jest jednocześnie materiałem najbardziej podatnym na przekształcenia, daje się odczuć jako swoisty paradoks, opisać jako jednoczesna swojskość i obcość. Monika Rogowska-Stangret

1

78

Somatofobia – strach przed ciałem; logofobia – strach przed rozumem, słowem, rozumnością.

analizuje ten paradoks filozoficznie, posługując się kategoriami Tożsamości i Inności, by pokazać, jak ciało sytuuje się w którymś w nich i poza nimi. Od początku ostrzega, że nie jest jasne, czy ciało to w ogóle kategoria filozoficzna, a jeśli tak, jak należałoby ją rozumieć (s. 5), niemniej pokazuje, że było ono i nadal jest filozofii potrzebne. Uznawane przez stulecia za źródło zakłóceń w pracy rozumu poszukującego prawdy, stało się wykluczonym i przemilczanym warunkiem koniecznym rozwoju filozofii Zachodu (s. 93). Wyzwolenie się z ciała, zapominanie o nim, zaniedbywanie go było przedmiotem nieustannej troski w ref leksji, która uchodziła za prawdziwie filozoficzną. W przedziwny sposób najistotniejszym stało się dopilnowanie, by ciało nie zostało potraktowane jako istotne, by nie stało się istotne. Rogowska-Stangret sugeruje, że zmianę stylistyki można symbolicznie rozpoznać wraz z Nietzscheańską troską o cielesność, z jego rozumieniem ducha jako wartości i cnoty wyrastającej z ciała (s. 104). Z czasem postępowała rehabilitacja ciała w filozofii, jego afirmacja, późniejsza XX-wieczna wyeksponowana obecność. Można dodać, że jeśli dzisiaj kultura oszalała na punkcie ciała, to filozofia próbuje na to szaleństwo odpowiedzieć, coś z nim zrobić. Czytając książkę Rogowskiej-Stangret, można przekonać się, jak różnorodne i rozliczne, barwne i interesujące, pokrętne i zaskakujące są jej działania. Cel pracy dookreśla autorka we wstępie, pisząc, że chciałaby „[…] wypracować takie pojęcie ciała, które wychodziłoby naprzeciw kluczowym problemom teoretycznym i politycznym XXI wieku” (s. 8), do których zalicza binaryzm myślenia, rozumienie konf liktów przez pryzmat opozycji, wykluczenie społeczne, które ma podstawę w opozycji my–oni, kryzys podmiotu czy antropocentryzmu oraz potrzebę wypracowania nowego rozumienia wspólnoty i polityki. Choćby samo sformułowanie celów to przekonujące świadectwo na rzecz fałszywości obiegowej opinii, że filozofia zamyka się w wieży z kości słoniowej, nie reagując na to, co dzieje się poza nią. Przedmiot badań Rogowskiej-Stangret jest jednak przedziwny, z czego doskonale zdaje sobie ona sprawę. Uwikłany w krzyżujące się zależności, wydaje się nieustannie zmieniać postać, w zależności od sposobu badania, sam charakter tego badania następnie przekształcając. Nadmiar dziedzin ciałem zainteresowanych jest przytłaczający: filozofia, antropologia, kulturoznawstwo, historia, filmoznawstwo, literaturoznawstwo, biologia, medycyna, fizyka, chemia itd. Nadwyżka istniejących elementów z tła, na którym ciało można badać, wydaje się nie mieć końca: emocje, zmysły, śmiertelność, płciowość, seksualność, choroba, zdrowie, świętość, profanum, kolor skóry, kształty, subiektywność, obiektywność itd. Autorka słusznie podkreśla, że wyłaniające się w jej badaniu ciało ludzkie to asamblaż (ależ trafne, choć dziwnie brzmiące, zapożyczone z języka francuskiego słowo!), wielokrotnie złożone złożenie, które nie ma centrum, nie posiada porządkującej struktury. Próbując okiełznać mnogość kontekstów, autorka układa tekst według trzech figur cielesności, oscylujących wokół konfiguracji tożsamość–inność. W ten sposób buduje zasadnicze rozbudowane rozdziały książki Ciało jako inny, Ciało: ucieczka od

fabularie 2 (11) 2016


Recenzje

tożsamości w inność oraz Ciało: poza innością i tożsamością (składającej się ponadto ze wstępu, zakończenia, podziękowań, przypisów, bibliografii, noty edytorskiej, indeksu osób). Znajdziemy w nich niezwykłe bogactwo problemów, tematów, kwestii, odniesień do mnóstwa autorek i badaczy. Najważniejsze z nich dotyczą nie tylko drobiazgowego rozważania problemu ciała i cielesności, ale także relacji umysł–ciało (rozum–ciało), kobiecości, obcości, różnicy i różnicowania, podmiotowości, stawania się czymś/kimś, materialności, związku między duchowością a fizycznością, autonomiczności i wolności podmiotu, wyliczając najważniejsze. Nie sposób nawet wymienić wszystkich poruszanych tutaj wątków, zwrócę uwagę jedynie na niektóre z nich, dla mnie najważniejsze i najbardziej interesujące. Zdecydowanie jedną z niezaprzeczalnych zalet książki Rogowskiej-Stangret jest rozpatrywanie abstrakcyjnych problemów filozoficznych za pomocą przykładów z literatury, które urozmaicają narrację, nadają jej literacki charakter oraz pozwalają odciążyć z nadmiaru „technikaliów”. W ten sposób jej rozważania można włączyć w rzadkie na gruncie polskim nurty uprawiania filozofii, w których programowo inspiracje, metody, stylistykę czy tematy czerpie się pełnymi garściami nie tylko ze swojej wielkowiekowej tradycji, ale z literatury, sztuki, życia codziennego, popkultury, bieżących wydarzeń medialnych, etc. Uważam, że nie tylko estetycznie ożywia to teksty filozoficzne, ale wzbogaca je poznawczo, pozwalając zachować bliskie relacje z innymi dziedzinami wiedzy i z tzw. zwyczajnym życiem, co w przypadku tytułowego ciała ma niebagatelne znaczenie. W części Ciało jako inny Erika Kohut, bohaterka książki Elfriede Jelinek Pianistka, oprowadza nas po problematyce ciała rozumianego i traktowanego jako obce, nieznane, nieodgadnione. Towarzyszy jej Helen, protagonistka powieści Wilgotne miejsca Charlotte Roche. Jednocześnie ciało, które bohaterka na wszelkie możliwe sposoby chce zepchnąć na nieistotne obrzeża podmiotowości, powraca jako tajemnica, która nie daje o sobie zapomnieć. Główna postać powieści Obcy Alberta Camusa, Meursault, jako wykluczony, inny odsłania tajniki figury ciała uciekającego w inność w rozdziale drugim. Z kolei dzieci z powieści Pustynia Jeana-Marie Gustave’a Le Clézio, narrator jego zbioru autobiograficznych esejów Afrykanin, wreszcie Lucy Lurie z książki Johna Maxwella Coetzeego Hańba pozwalają opisać procesy stawania się, wyłaniania zróżnicowanego i różnicującego się ciała, wymykającego się zarówno inności, jak i tożsamości. Autorka nie tylko przedstawia w nich całe złożone spektrum powiązań kategorii i teorii filozoficznych związanych z ciałem, ale niejako przy okazji dokonuje interpretacji tekstu literackiego za pomocą narzędzi filozoficznych. Kategorie filozoficzne, o których powyżej mowa, pojawiają się w różnych momentach książki z różną intensywnością. Autorka poświęca im dużo, a czasem niewiele miejsca, w zależności od celu, jaki stawia sobie w poszczególnych częściach książki. Pozostawia to czytelniczkę albo rozczarowaną zbyt krótkim tekstem, bądź przeciwnie – zachwyconą, jeśli interesujący ją wątek zostaje rozbudowany, czego nie dało się uniknąć w tak

fabularie 2 (11) 2016

wielowątkowej opowieści. Jako ważny punkt odniesienia znajdziemy w książce filozofię Kartezjusza i kartezjanizm, ciało tańczące z myśli Friedricha Nietzschego, ciało w ujęciu Edmunda Husserla, fenomenologię ciała Maurice’a Merleau-Ponty’ego; rozmontowanie ja, uJArzmianie i wiedzę-władzę Michela Foucaulta, różnicę Gilles’a Deleuze’a i Félixa Guattariego. Istotną rolę odgrywają również analizy teorii badaczek feministycznych: Judith Butler, Elizabeth Grosz, Luce Irigaray, Elizabeth Spelman, Sandry Lee Bartky, do których jeszcze powrócę. Przywołane zostają także wybrane kategorie i przemyślenia z prac Emmanuela Levinasa, Julii Kristevej, Giorgia Agambena czy Simone de Beauvoir. Z mojego punktu widzenia, badaczki zainteresowanej feministyczną krytyką i feminizmem w ogóle, najbardziej porywająca partia książki rozpoczyna się od strony 156, od części Foucault a krytyka feministyczna. Niezwykle cenne dla polskiego odbiorcy jest przywołanie, omówienie i autorska interpretacja sposobu, w jaki rozważania Foucaulta przepracowała krytyka feministyczna. Autorka nie tylko interesująco pokazuje dynamikę dyskusji w obrębie teorii feministycznych, ale odkrywa ich złożoność, bogactwo filozoficzne, możliwość czerpania z nich inspiracji do dalszych debat, także poza samą filozofią. Trafnie wskazuje na najważniejsze istniejące między nimi różnice, ale jednocześnie nie upraszcza nadmiernie i nie trywializuje nawet tych, z którymi się nie zgadza. Posługuje się przy tym żywym, pełnym werwy językiem, który dobrze się czyta i który zachęca czytelniczkę do sięgnięcia po teksty autorek i autorów, którzy są przywoływani. Pokazuje, w jaki sposób analizowano w feminizmie ślepotę Foucaulta na płeć w jego rozważaniach nad technikami dyscyplinowania ciała, odwołując się do niezwykle wnikliwych rozważań Sandry Lee Bartky, Jany Sawicki, Susan Bordo, Rosi Braidotti, by wymienić tylko kilka. Wskazuje, że ze zdekonstruowania podmiotu przez Foucaulta twórczo korzysta Butler, tworząc performatywną konstrukcję ja, które stawia polityczny opór. Nieocenione jest wprowadzenie polskich odbiorców w tajniki słabo wciąż znanego, także z powodu małej dostępności polskojęzycznych tekstów, feminizmu korporalnego/korporealnego Elizabeth Grosz. Badaczka ta podejmuje bardzo dużo interesujących poznawczo i etycznie problemów, wspomnę jedynie o kilku z nich. Broni interesującego rozumienia emancypacyjnego projektu feminizmu, w którym nie tyle o równość chodzi, ale o autonomię. Tworzy materialistycznie rozumiane, płciowo odmienne ontologie, gdzie nauka o istnieniu zazębia się z obszarem polityki, a wyposażone w płeć ciało sytuuje poza podziałem na naturę i kulturę. W Karolu Darwinie widzi nie tylko prekursora traktowania kategorii różnicy jako wyjściowej, ale także pierwszego feministę różnicy. Jej inspirująca, oryginalna interpretacja pozwala odczytać teorię Darwina poza monopolem redukcjonistycznej, naturalistycznej interpretacji o biologicznej proweniencji (którą znaleźć można w socjobiologii, ewolucjonizmach wszelkiego typu, pewnych nurtach nauk kognitywnych itd.). Wreszcie namawia, by wysiłek polityczny przenieść na snucie

79


Recenzje

wizji przyszłości, do uprawiania „polityki niezauważalności”, opartej na sile, woli i działaniu, a nie na budowaniu tożsamości. Jej rozumienie wolności, czy wskazywanie na wagę „działania/robienia czegoś” w odróżnieniu od „bycia jakimś”, jest niezwykle cenne zwłaszcza w perspektywie emancypacyjnych celów feminizmu. Książka to 344 (nomen omen) strony tekstu właściwego, można zatem napisać, że jest długa. Jest plątaniną odniesień: literackich, filozoficznych, życiowych; splotem różnych typów narracji mieszających się ze sobą. Różnorodność i interdyscyplinarność to zaleta książki. Jej wielkim atutem jest także sprawne przechodzenie od problemu do problemu, napisane na tyle przejrzystym językiem, że mimo natłoku kategorii, nazwisk i długich zdań, książka utrzymuje czytelniczkę w napięciu i oczekiwaniu, co zdarzy się dalej. Niemniej jednak czytając, trzeba być uważną, zaznajomioną choćby wstępnie z tematyką; czujną, by nie stracić wątku… Sama autorka „ostrzega”, że jej metoda badawcza to mieszanie języków, eklektyzm, używanie stylu nomadycznego z feministycznym zacięciem, że obfite cytowania mają na celu „zdecentralizowanie autorki” (s. 32). Trzeba uczciwie przyznać, że momentami liczba przypisów (dla rozdziału drugiego jest ich 570, dla rozdziału trzeciego 418), odniesień, przytaczanych koncepcji, ujęć, interpretacji nuży i zniechęca nawet niezwykle skupioną czytelniczkę. Czytając, tęskniłam momentami za narracją skonstruowaną wedle jakiegoś głównego, porządkującego wątku, za korzeniami zamiast kłącza, za autorką bardziej scentralizowaną, nawet jeśli tylko na potrzeby książki, rozdziału, chwilowo, odwołalnie, umownie… Niemniej sama zastanawiam się nad tym, na ile czytanie ważnych książek musi dawać tylko przyjemność? Może jak prawdziwa sztuka powinno trochę zmęczyć? Zakończenie przybrało formę à rebours, nie ma złotej myśli, spajającej klamry, próby podsumowania, wyznaczenia perspektyw w rozważaniach na temat ciała na przyszłość, którą podpowiedziałaby autorka. Jest krótkie, nieomal lapidarne, kontrastuje z pozostałymi częściami książki. Od początku wszak było jasne, że ostatecznych rozstrzygnięć nie będzie. Ciało jest wielorakie, dynamicznie się zmienia, teorie na jego temat nie mogą być inne. Nie ma zatem sensu pytać, do czego rozważania z książki ostatecznie prowadzą, co z nich nieodwołalnie wynika. To nie osiągnięcie ostatecznego celu jest tutaj ważne. Wszyscy, którzy kiedykolwiek doznawali jakiejś cielesnej, zmysłowej przyjemności, wiedzą, że o jej intensywności i sile nie rozstrzyga zakończenie, ale jakość i długość trwania tego, co dzieje się podczas doznawania, w jego trakcie. Problematyka cielesności i inności jest aktualna bez podsumowań i ostatecznych rozstrzygnięć. Rogowska-Stangret zaprosiła nas do dyskusji i przemyśleń, których nie chce domknąć. Pokazała, w jaki sposób rozważania filozoficzne, interpretowanie literatury czy przyglądanie się światu pomagają zrozumieć ciało, ten niezwykle osobisty wymiar naszego życia. Jej książka to niełatwa, ale niezwykle satysfakcjonująca lektura. Aleksandra Derra

80

Przekleństwo bycia dzieckiem

Ela Sidi Czcij ojca swego wyd. Smak Słowa Sopot 2016

Czcij ojca swego Eli Sidi to jedna z najbardziej wstrząsających współczesnych polskich powieści poświęconych przemocy domowej. Dokładniej rzecz ujmując – trudnej relacji „bycia w rodzinie”. To książka, od której nie można się oderwać, chociaż podczas jej lektury nie marzymy o niczym innym. Autorka w sposób nieprawdopodobnie skuteczny uzależnia czytelnika od historii, która nie wydostanie się z naszej głowy długo po lekturze. I znowu – bardzo byśmy tego chcieli, ale to się nie wydarzy. Sidi napisała powieść (jak informują relacje recenzentów na skrzydełkach okładki) częściowo autobiograficzną. Niezależnie od tego, w jakiej mierze jest to powieść autobiograficzna, z całą pewnością autorka zasługuje na to, żeby powiedzieć o niej: jesteś bohaterką! Autorko, jesteś wielka! Wzbudzasz absolutny podziw nie tylko dlatego, że napisałaś wspaniałą książkę, ale także dlatego, że odbrązowiłaś mit szczęśliwego dzieciństwa, prezentując skomplikowany status „bycia dzieckiem”. Brawo, brawo, brawo! Wróćmy jednak do początku. Czcij ojca swego (ironiczny i przewrotny tytuł również zasługuje na aplauz) to pozycja obowiązkowa zarówno dla mających za sobą doświadczenie udanego, jak i nieudanego dzieciństwa. Jak mówi bohaterka, Ania, rodziców się nie wybiera, podobnie jak rodzice nie wybierają sobie dzieci. Dlatego dla osób mających wspaniałe dzieciństwo ref leksja po lekturze może być mieszaniną ulgi i wdzięczności. Z kolei dla czytelników rozpoznających własne przeżycia z przeszłości może to być albo rozdrapanie starych ran i posypanie ich solą, albo też poczucie, że, podobnie jak autorka, koniec końców, wygrali własne życie. Może to być też motywacja do podjęcia walki o siebie. Nie jest to w żadnej mierze poradnik „jak zmienić swoje życie w 10 dni”, ale z pewnością rodzaj przewodnika po ponurych zakrętach obyczajowości PRL-u i niebywała okazja do poznania struktur skomplikowanej instytucji, jaką jest rodzina. Sidi doskonale pokazuje też, jak wiele zmieniło się w rozumieniu i definiowaniu roli ojca i dziecka. Z pewnością

fabularie 2 (11) 2016


Recenzje

wyemancypowaliśmy się w tym względzie, co wcale nie znaczy, że historie jak ta opisana przez Sidi już się nie zdarzają. Niestety, media – z masochistyczną łapczywością – codziennie pozbawiają nas złudzeń: zdarzają się i wciąż będą się zdarzać. Powieść Sidi przypomina ukryty na strychu zbiór niechcianych fotografii, ponurych i namacalnych dowodów na przeszłość, za którą nie tęsknimy. Chcielibyśmy w końcu je wyrzucić, ale ktoś nagle przychodzi po latach i nam o nich przypomina. Zupełnie niczym natarczywy i nietaktowny znajomy z Facebooka, relacjonujący wspólne doświadczenia, dla nas stanowiące jedynie koszmar senny, a nie dowód na wesołą konspirację i przygody z czasów młodości. Nie bez powodu wspomniałam na wstępie o skutecznym odbrązowieniu mitu szczęśliwego dziecka i sielankowego dzieciństwa funkcjonującego w polskiej literaturze. Sidi stworzyła portret siedmioletniej bohaterki doskonale, nie jest to bowiem ani dziecko z intelektem dorosłego (co często przytrafia się dorosłej literaturze czyniącej dzieci swymi bohaterami), ani też dziecko nadmiernie infantylizowane. Sidi pokazała zmienność nastrojów Ani, z radości w smutek i odwrotnie – na ogół przy udziale bodźców fundowanych przez dorosłych, często w sposób bezmyślny. Autorka opisała proces kształtowania nieznanych dotychczas uczuć i zajmowania stanowiska wobec nich przez dziewczynkę; rozwijające się i niepowstrzymane uczucie nienawiści, a następnie poczucie winy z powodu zrodzonej nienawiści, pragnienie zapadnięcia w nicość, zniknięcia. Nieprawdopodobnie szczegółowy opis stanów emocjonalnych Ani sprawia, że mamy wrażenie, jakbyśmy na bieżąco towarzyszyli wszystkim jej procesom myślowym, chociaż są one zapośredniczone przez pamięć dorosłej już bohaterki. Anię poznajemy tuż przed śmiercią matki, towarzyszymy jej w pierwszych dniach szkoły, częstych przeprowadzkach, kluczowych momentach w życiu szkolnym, ale i towarzyskim. Z Anią spędzamy osiem lat życia, od początku szkoły podstawowej do końca. Zaprzyjaźniamy się z jej samotnością, śledzimy redefiniowanie potrzeb, zmiany na liście priorytetów, ewolucję rozumienia takich pojęć, jak rodzicielska odpowiedzialność, szacunek dla dziecka, budowanie więzi w rodzinie. Ania poznaje też narzędzia, którymi dorośli skutecznie manipulują jej samopoczuciem (prezenty, wycieczki, śniadania, deklaracje miłości), i reaguje na nie różnie, w zależności od tego, ile ma lat. Ale autorka nie daje nam zbyt wielu złudzeń – pokazuje, jak niebezpieczne dla dziecka jest poszukiwanie miłości u dysfunkcyjnego rodzica. Zdaje się, że mówi z pewną bezradnością, że na tę chorobę nie znaleziono jeszcze skutecznego lekarstwa. Powinna być to podstawowa lektura dla każdego świeżo upieczonego i przyszłego rodzica, opatrzona wstępem „jak nie zniszczyć życia dziecku (nie tylko własnemu)”. Sidi opowiada o rodzinie i na nowo ją definiuje, przy okazji prezentując także obrazy obyczajowości PRL-u (pijaństwo w miejscu pracy, oczekiwanie przydziału na mieszkanie, życie sąsiedzkie, pracę polskiej wsi, zmęczone kobiety nieradzące sobie z trudami nieudanego małżeństwa), które w różnych

fabularie 2 (11) 2016

wariantach znamy z filmu, telewizji albo własnych wspomnień. Opisane przez Sidi polskie lata 70., ze wszystkimi ich artefaktami, to podróż do przeszłości, ale niezbyt nostalgiczna i przyjemna, raczej ponura, niewarta wspominania, zasługująca na ostateczne pogrzebanie. Ania ma wiele wspólnego z Krzyśkiem, bohaterem Innej duszy Łukasza Orbitowskiego; podobnie miota się między uczuciem nienawiści a zobowiązaniem, poczuciem konieczności realizacji misji grzecznego dziecka wobec rodzica. Zaradność i determinacja dorosłego dziecka alkoholika miesza się w obydwu przypadkach ze zgubnym poczuciem obowiązku. Czcij ojca swego to jedna z najlepszych polskich powieści 2016 roku, przyjemność obcowania z warsztatem autorki miesza się z głębokim przerażeniem dotyczącym tego, w jakim celu warsztat ten wykorzystuje. Warto. Małgorzata Major

Duchologia według Drendy

Olga Drenda Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w latach transformacji wyd. Karakter Kraków 2016

Nostalgiczne powroty do przeszłości zdarzają się niezależnie od czasów, w których żyjemy. Podobno wspomnienia młodości zawsze nadmiernie waloryzujemy, stąd wysyp relacji admirujących okres PRL-u. Analogicznie rzecz ma się z latami 90., przez dzisiejszych 30-latków wspominanymi z rozrzewnieniem, mimo że – jak dłużej się nad tym zastanowić – wiele jest zjawisk i rzeczy, które w latach 90. nie działały jak należy i za którymi z całą pewnością nie warto tęsknić (o marzeniu, aby wróciły, nie wspominając). Rok 2016 obfituje w wysyp rodzimych publikacji poświęconych okresowi transformacji. Książka Olgi Drendy Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w latach transformacji wydana nakładem Karakteru rozpoczyna tę listę. Zaraz za nią znajdują się Normy widzialności Magdy Szcześniak i nowy numer czasopisma „Panoptikum” (15/2016) poświęcony „szokowi transformacji”.

81


Recenzje

Publikacja Drendy stanowi oczywistą kontynuację prowadzonej przez autorkę strony internetowej, nazwanej po prostu Duchologia. W książce Drenda tworzy rodzaj kompilacji, esencji, pigułki wniosków z lat badania trudnego i bardzo specyficznego okresu polskiej rzeczywistości, który autorka zamyka umownie w przedziale 1986–1993. Jak sama pisze: „Epoka duchologii jest widmowo płynna, ale umownie zaczyna się mniej więcej w 1986, może dopiero 1987 roku. Dekadę później, kiedy retromania międzynarodowa dopiero nieśmiało zabierała się za recykling mody lat 80., na łamach «Machiny» Stach Szabłowski pisał o tym okresie w Polsce jako «czasie widmowym», pamiętanym – co zrozumiałe – przez pryzmat znaczących wydarzeń politycznych, nie codzienności, a tym bardziej popkultury. Tę ostatnią starał się zrekonstruować, przywołując zjawiska drugiej połowy lat 80., czyli tak zwanego drugiego etapu reformy, kiedy «atmosfera ewoluowała od państwowego terroru w stronę absurdu, rozkładu i chaosu». […] Koniec duchologii widziałabym około 1994 roku, kiedy to wprowadzono tak zwaną ustawę antypiracką i denominację złotego (s. 13–14)”. Autorka, jak wskazuje podtytuł, skupia się na opisie rzeczy i ludzi, dlatego też czytelnicy spragnieni analizy i uchwycenia meritum omawianego okresu mogą czuć pewien niedosyt. Głównie dotyczy on rozmywającej się definicji „duchologicznego stanu”, co wyraźnie widoczne jest już w pierwszym rozdziale. Drenda próbuje uchwycić problem światła tamtego okresu. Dokładnie rzecz ujmując, chodzi o znalezienie przyczyn specyficznego światła, które widzimy na zdjęciach przełomu lat 80. i 90, wykonywanych zarówno przez profesjonalistów, jak i amatorów. Przyznać należy, że to ciekawe zagadnienie, zdecydowanie warte omówienia, słusznie autorka wprowadza jako pierwszy wątek swojej opowieści. Brak jednoznacznego rozwikłania zagadki wspominanego światła stanowi jedynie mały defekt relacji. Rozdział stanowi rodzaj detektywistycznego śledztwa pt.: kto odpowiada za to niezwykłe światło, czy ktoś je później ukradł? Czym jest „wieczny sierpień” w fotografii czasów transformacji? Książka Drendy podzielona jest na osiem rozdziałów, każdy opowiada o innym duchologicznym aspekcie polskiej transformacji. Wspominany wyżej rozdział dotyczący światła, pt. Krakowskie przedmieście zalane jest słońcem, relacjonuje przełom lat 80. i 90. za pośrednictwem zdjęć i opowieści ich autorów, utrwalających polski krajobraz z perspektywy turystów pochodzących ze „zgniłego Zachodu”. Tym ciekawsze są ich spostrzeżenia dotyczące tego, jak Polska wówczas się prezentowała (mowa o szyldach, kolorach ulic, ale i społeczeństwie jako takim). Drenda ma talent do opisywania, zdawałoby się, ulotnych momentów z przeszłości, które większość z nas również zachowała w pamięci, mimo że są raczej zbiorem wrażeń niż konkretnych zjawisk czy doświadczeń. „W duchologicznej Polsce panuje wieczny sierpień, bursztynowe światło popołudnia u schyłku lata” (s. 23). Autorka próbuje dociec, czy to kwestia ówczesnej metody wywoływania zdjęć, czy produkowanych wówczas filmów. Oglądane dzisiaj zdjęcia centrów polskich miast, ale także

82

osiedlowych blokowisk i ruchu ulicznego, sprawiają, że przypominamy sobie (wszyscy urodzeni przed rokiem 1986) ten rodzaj światła, który nigdy później już się nie pojawił w takim natężeniu, sprawiając, że cały czas mamy wrażenie, iż oglądane zdjęcia wykonano w sierpniu. Kolejne rozdziały książki dotyczą: mebli (popularność zestawu „kontiki” i meblościanek o żeńskich imionach), zabawek (historia kultowej żabki zaprojektowanej przez Małolepszych), muzyki (kasety firmy Brawo, wzornictwo okładek kaset i początki muzyki chodnikowej), liternictwa (polskie plakaty, okładki, szyldy), reklamy („reklama z dziewczyną dodaje prestiżu i elegancji”), ezoteryki (polskie „czucie i wiara”) i stylu życia – mody ulicznej, popularnych trendów w różnych gałęziach życia polskiego konsumenta. Wszystko to sprawia, że przypominamy sobie zarówno seanse z Kaszpirowskim, jak i wątpliwy urok meblościanek czy rodzącą się drobną przedsiębiorczość. Autorka pokazuje zarówno narodziny polskiej klasy średniej, zalety meblościanki decydującej o funkcjonalności małych wnętrz, jak i opowiada losy zabawki, która stała się hitem pokoleniowym. Jeżeli czegoś brakuje w tym starannie odmalowanym obrazie, to seriali tamtego okresu i społecznego na nie odzewu. Drenda wspomina pierwszą polską telenowelę (a może raczej skrzyżowanie telenoweli i codziennej sagi rodzinnej), czyli serial W labiryncie (1988–1991), i pokazuje, jak poszczególni bohaterowie reprezentowali styl życia określonych grup społecznych, ale chciałoby się poczytać o tym więcej. To okres, kiedy szczególnie ciekawie wygląda zarówno ramówka zbudowana z rodzimych produkcji telewizyjnych, jak i importowanych, wyznaczających rytm dnia wielu dorosłych Polaków. Przy tej okazji warto byłoby też wspomnieć o rodzących się na początku lat 90. rodzimych programach telewizyjnych (jak Koło Fortuny czy Śmiechu warte), czasem nieśmiało (a momentami wręcz nazbyt śmiało) czerpiących z oryginalnych formatów. Opowiedzenie duchologicznej historii polskiej transformacji przez pryzmat seriali telewizyjnych (jak choćby ostatnich odcinków 07 zgłoś się) na pewno wzbogaciłoby tę ciekawą narrację. Zabrakło także precyzyjnych definicji wskazujących czytelnikom stawiającym pierwsze kroki w tym obszarze badawczym, jak rozróżnić duchologię od nostalgii, czym jest retromania, jak w te zjawiska wpisują się pochodne pojęcia nostalgii, np. ostalgia. Duchologia polska Drendy z pewnością zainteresuje nie tylko badaczy okresu transformacji, wyznawców retromanii czy fanów wczesnych lat 90., ale także czytelników, których okres dorosłości przypadł na lata 80. i 90. Ich wspomnienia sięgają szerszych aspektów codzienności niż jedynie zabawki czy programy telewizyjne pamiętane przez rówieśników autorki. Czytelnikom, którzy zapoznali się już z dotychczas wydanymi publikacjami poświęconymi powrotom do przeszłości, polecam także przygotowywaną do druku przez gdańskie Wydawnictwo Naukowe Katedra książkę Pomiędzy retro a retromanią, którą miałam przyjemność współredagować. Małgorzata Major

fabularie 2 (11) 2016


Recenzje

Narracja naukowa o komiksie

Kamila Tuszyńska Narracja w powieści graficznej Wydawnictwo Naukowe PWN Warszawa 2015

Ponad 20 lat przyszło czekać polskiemu czytelnikowi na wydanie Zrozumieć komiks Scotta McClouda, która to książka pojawiła się u nas na początku poprzedniego roku. To elementarna pozycja dotycząca teorii komiksu, do której odwołują się w zasadzie wszystkie późniejsze publikacje dotyczące prób opisu tego medium. Przy tym McCloud swoje dzieło również stworzył w formie komiksu. Jerzy Szyłak, autor wstępu do polskiego wydania, pisze, że tylko absolutni laicy i kompletni ignoranci nie znają tego komiksu. Ten fakt dużego opóźnienia każe zadać nam pytanie o kondycję komiksu, ale także teorii tego medium w Polsce. Pewne jest, że komiks w kraju zdobywa coraz większą popularność, a prace teoretyczne nie kojarzą się już tylko wyłącznie z nazwiskami Krzysztofa Teodora Toeplitza, Jerzego Szyłaka i Wojciecha Birka. Ukazują się nowe publikacje, jak choćby właśnie książka Kamili Tuszyńskiej, zaś „Zeszyty Komiksowe” wchodzą na listę naukowych czasopism punktowanych. W swojej publikacji Tuszyńska skupia się na jednym z głównych zagadnień dotyczących powieści graficznej (której nie należy mylić z komiksem, co często używane jest jako synonimy), czyli narracji. To zagadnienie o tyle trudne, że w zasadzie nie ma jednoznacznych odpowiedzi i definicji, a przy tym są one bardzo rozproszone w badaniach światowych. I to jest mocna strona tej książki. Autorka doskonale orientuje się w obecnym stanie badań komiksu, poruszając się w różnych przestrzeniach językowych, takich jak angielski i francuski (co jest najważniejsze z perspektywy komiksu), ale również niemiecki, włoski czy czeski. Nie sposób stwierdzić, że autorka daje nam jednoznaczne definicje poszczególnych haseł, jak np.: komiks, komiksowość, powieść graficzna, etc. Przedstawia ona wiele perspektyw badawczych, z których wskazuje te potrzebne do przeprowadzania kolejnych etapów swoich badań. Autorka wykorzystuje przy

fabularie 2 (11) 2016

tym wiele teorii z zakresu literaturoznawstwa, sztuk wizualnych i metodologii badań nad kulturą. Punktem wyjścia badaczki jest dookreślenie właśnie tego, co rozumie przez powieść graficzną (graphic novel). Wskazuje ona przy tym na dużą płynność różnych definicji, głównie amerykańskiej i europejskiej (franko-belgijskiej), tworząc (czy słusznie?) pewną mieszankę obydwóch tych perspektyw. Neguje przy tym (trafnie) pewne uproszczone rozumowanie, że powieść graficzną rozumieć należy jako „bardziej ambitny” komiks. Bezpodstawne byłoby jednak wymaganie od przeciętnych czytelników, by operowali pewnymi narzędziami. W zaproponowanym przez Tuszyńską podziale znajdują się więc: komiks amerykański (superbohaterski), powieści graficzne, paski komiksowe, cartoon oraz manga. Po szczegółowe definicje i konteksty odsyłam do książki i zachęcam do krytycznej ref leksji nad tym podziałem. Innym podstawowym zagadnieniem, przed którym stajemy przy tworzeniu tekstów związanych z teorią komiksu (ale również w trakcie pisania recenzji), jest określenie, czy komiks to medium, czy może gatunek. Tuszyńska referuje pewien spór pomiędzy wspomnianym już McCloudem i Aaronem Meskinem (s. 47–48). Ten pierwszy w swojej słynnej definicji, do której ustosunkowanie się jest jednym z pierwszych kroków, jakie podejmują teoretycy komiksu, pisze, że komiks to „celowa sekwencja sąsiadujących ze sobą obrazów plastycznych i innych, służąca przekazaniu informacji i/lub wywołaniu reakcji estetycznej u odbiorcy” (S. McCloud, Zrozumieć komiks, przeł. M. Błażejczyk, Warszawa 2015, s. 9). Stąd też należy uważać, że komiks jest odrębnym kanałem transmisji. W przypadku gatunkowości każe nam to spojrzeć na komiks z perspektywy historycznej i przyjrzeć się jego zmianom, co po głębszej analizie w zasadzie nie musi się wykluczać. Pewne jest jednak, że początkowe założenie w tym względzie determinuje nasze patrzenie na komiks. Tuszyńska oczywiście nie zostawia tego w takim stanie. Wprowadza kolejne kategorie: dwumedialności i medium hybrydowego. Zmierza ona tym samym do ujęcia komiksowości w kategoriach kognitywnych. I tak: „komiksowość jest pewnym wzorcem, schematem poznawczym, czyli tym, co odbiorca intuicyjnie przyporządkowuje komiksowi. Są to wszelkie obrazy mentalne, które pojawiają się przed jego oczami, gdy myśli o komiksie, wszelkie wyznaczniki, które pozwalają jednoznacznie stwierdzić, że dane dzieło jest właśnie komiksem, ponieważ tworzą go części składowe, pewne własności, pozwalające odróżnić go od pozostałych narracji wizualnych czy wizualno-werbalnych” (s. 49). Cała ta definicja jest ciekawym materiałem do interpretacji. W zasadzie jednak takie ujęcie komiksowość nic o niej nam nie mówi. Pozostawia tak dużą przestrzeń dla czytelników o różnych dyskursach, że możliwe jest nieznalezienie żadnej cechy wspólnej w tych definicjach. Podstawiając w miejsce tej definicji, zamiast komiksu, każde inne medium, otrzymamy zdanie logiczne, którym teoretycznie moglibyśmy je definiować.

83


Recenzje

Na końcu swojej definicji Tuszyńska pisze o narracji wizualno-werbalnej, co w pewien sposób można uchwycić jako przeobrażenie formuły Toeplitza, który stworzył koncepcję jedności ikono-lingwistycznej. W przypadku jednak narracji wizualno-werbalnej mamy raczej do czynienia z performance’em niż z komiksem. Badaczka poświęca sporo miejsca różnym teoriom narracji. Pojawiają się tu m.in. komentarze Arystotelesa, Rolanda Barthes’a, Janusza Sławińskiego i Michała Głowińskiego. Pada w tym kontekście również pytanie, które doczekało się wielu różnych odpowiedzi: czy istnieje komiks jednokadrowy? Bez wątpienia możemy mówić o pojedynczym obrazie, który ma własności narracyjne. Jednak w wielu definicjach, począwszy od tych autorstwa Willa Eisnera i McClouda, pojawia się zastrzeżenie o komiksie jako sekwencji. To niesłychanie istotne

zagadnienie, do którego omawiania włączyć również można np. memy. Pewne jest, że książka Tuszyńskiej jest pozycją bardzo inspirującą, w której spotyka się wiele zagadnień istotnych z perspektywy badania komiksu. Narracja w powieści graficznej to książka przepełniona terminologią. Z jednej strony, jako literaturoznawca, sam lubię i często posługuję się wieloma terminami z różnych dyskursów, z drugiej – chyba są pewne granice, których przekroczenie prowadzi do zamazania obrazu. Nigdy nie zdarzyło mi się o tym pisać, ale książka nie przeszła chyba żadnej korekty technicznej (a przecież wydana jest w PWN-ie!) i cały czas czytelnik trafia na jakieś błędy. Szkoda. Niemniej jednak warto rozłożyć przedstawione przez autorkę zagadnienia na czynniki pierwsze i odnieść się do nich w konstruktywnym dialogu, bo to ponad 400 stron naprawdę ciężkiej i owocnej pracy. Krzysztof Lichtblau

Notki Wojciech Albiński – autor zbiorów opowiadań (Przekąski – Zakąski, 2012 i Oświęcimki, 2015) oraz graficznego poradnika Jak czuć sie dobrze, gdy cię wywalą (bo że to się stanie, to pewne) (2014). Krytyk sztuki, bibliotekarz; kiedyś reklamiarz. Zuzanna Bartoszek (1993) – pisarka i rysowniczka urodzona w Poznaniu. Publikowała wiersze w „Lampie” i „Czasie Kultury”, a także w aperiodyku artystyczno-literackim „Półmrok”, który współtworzy jako designerka. W maju tego roku nakładem wyd. Disastra Publishing ukazał się debiutancki zbiór poezji Bartoszek pt. Niebieski dwór. Mieszka w Warszawie. Marek Bochniarz (1987) – doktorant w Katedrze Filmu, Telewizji i Nowych Mediów UAM. Interesuje się krajami Dalekiego Wschodu, kinem nordyckim, filmami niezależnymi, animacjami, a także kinem satanistycznym i pornografią w kontekście społecznym i kulturowym. Leszek Bzdyl – tancerz, aktor, reżyser. Ukończył historię na UW. W latach 1990–1992 związany z Teatrem Ekspresji W. Misiury. W 1992 wspólnie z K. Chmielewską założył Teatr Dada von Bzdülöw. Reżyseruje większość przedstawień Teatru Dada (m.in.: Magnolia, Kilka błyskotliwych spostrzeżeń, Factor T, Le sacre, Intro). Jako reżyser zrealizował m.in.: Cyrano de Bergerac (Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy), Zielone zoo

84

(Teatr OCH w Warszawie), Pustka. Pustynia. Nic (Teatr Pantomimy im. Tomaszewskiego). Prowadzi warsztaty taneczne i aktorskie w Polsce i za granicą, wykłada w Akademii Teatralnej w Warszawie. Tomasz Ciesielski – doktorant w Katedrze Dramatu i Teatru UŁ, performer, tancerz, badacz i menedżer teatru. Członek Stowarzyszenia Teatralnego CHOREA, twórca autorskich performance’ów. Autor publikacji (w tym jedynej na polskim rynku monografii tematycznej Taneczny umysł. Teatr ruchu i tańca w perspektywie neurokognitywistycznej) i uczestnik projektów dotyczących możliwości zastosowania wiedzy z zakresu nauk kognitywnych i neuronauk w badaniach nad tańcem. Stypendysta Alternatywnej Akademii Tańca 2016 organizowanej przez Stary Browar Nowy Taniec. Agnieszka Czoska (1986) – doktorantka poznańskiej kognitywistyki, zajmuje się psycholingwistyką. Naukowo zajmuje się metatekstem i przetwarzaniem tekstu, współpracuje z fonetykami i gestologami, lubi statystykę. Dużo i eklektycznie czyta, mało recenzuje. Jej ulubione książki to m.in. Mistrz i Małgorzata Bułhakowa, Ghost in the shell Shirow, Woroszyłowgrad Żadana i Małe lisy Bargielskiej. Agnieszka Dąbrowska – absolwentka filologii hiszpańskiej i francuskiej na UJ, obie

o specjalności literackiej. Z uwagą śledzi nowości wydawnicze w Polsce i na świecie. Recenzowała dla miesięcznika „Kontrast”, prowadzi blog literacki Lekturyiinnepodroze.wordpress.com. Aleksandra Derra (dr hab.) – filozofka, filolożka, tłumaczka. Pracuje w Instytucie Filozofii UMK w Toruniu; prowadzi badania w „Centre for Gender and Women’s Studies” na Trinity College Dublin. Współzałożycielka podyplomowych studiów z zakresu gender na Wydziale Humanistycznym UMK. Ostatnio wydała książkę Kobiety (w) nauce. Problem płci we współczesnej filozofii nauki i w praktyce badawczej (Warszawa 2013) oraz współredagowane prace: Studia nad nauką oraz technologią. Wybór tekstów (z E. Bińczyk, Toruń 2014) i Horyzonty konstruktywizmu. Inspiracje, perspektywy, przyszłość (z E. Bińczyk i J. Grygieńciem, Toruń 2015). Michał Domagalski – poeta, publicysta i krytyk. Publikował m.in. w „Wyspie”. Redaktor prowadzący portalu Wywrota.pl. Jako poeta debiutował w almanachu Połów. Poetyckie debiuty 2014–2015. Mieszka w Poznaniu. Maciej Dobosiewicz – urodzony w Wejherowie, mieszka w Poznaniu. Copywriter, bloger i pisarz. Autor powieści: El Más Santo (Ostecx Créative, 2010) oraz Komisarz Zagrobny i powódź (Videograf, 2014). Jego

fabularie 2 (11) 2016


Notki

opowiadanie pt. Gotówką znalazło się w pokonkursowej antologii PIN i zielonym (2013) wydanej przez Towarzystwo Aktywnej Komunikacji we Wrocławiu. Maja Erdmann – dziennikarka, reporterka, recenzentka teatralna i muzyczna. Specjalizacja – reportaż wcieleniowy. Fotografka. Współpracuje z wydawnictwami regionalnymi i krajowymi. Aktorka Trzeciego Teatru w Drodze (1989–1998). Współtwórczyni zdarzeń kulturalnych: teatralnych, muzycznych, plastycznych i… kulinarnych. Wolny strzelec. Marta Frej (1973) – rysowniczka i malarka. Absolwentka Akademii Sztuk Pięknych, współzałożycielka fundacji Kulturoholizm i organizatorka Festiwalu sztuki w przestrzeni miejskiej ART.eria w Częstochowie. Obecnie znana najbardziej ze swoich artystycznych memów dostępnych w sieci. Inga Iwasiów (prof.) – literaturoznawczyni, krytyczka literacka, poetka i prozaiczka. Autorka m.in. książek Bambino (finał Nagrody Literackiej „Nike” 2009, nominacja do Nagrody Literackiej „Gdynia” 2009), Ku słońcu, Na krótko, W powietrzu, Pięćdziesiątka. Była pomysłodawczynią Nagrody Literackiej dla Autorki „Gryfia”, której celem jest m.in. promowanie twórczości kobiet, oraz przewodniczącą jej kapituły. Zasiada w kapitule Poznańskiej Nagrody Literackiej im. Adama Mickiewicza. W 2010 roku została uhonorowana tytułem ambasadora Szczecina. Konrad Kissin (1989) – urodzony w Radomsku. Absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Łódzkim. Aktualnie doktorant w Instytucie Polonistyki tegoż, gdzie zajmuje się stosunkiem Gombrowicza do mitów romantycznych. Publikował w „Lampie” i „Czytaniu Literatury”. Anna Krztoń – ilustratorka i rysowniczka komiksów. W 2013 roku obroniła dyplom z grafiki warsztatowej na ASP Katowice. Współpracuje m.in. z „Newsweekiem” i „Kulturą Liberalną”. Swoje prace publikowała w magazynach i antologiach komiksowych w Europie i USA. Redaguje i wydaje zin „Brudno”. Mieszka w Warszawie. WWW: anna.krzton.com, FB: Komiksy krztoniowe. Marta Kucharska (1984) – do tej pory publikowała m.in. w „Odrze”, „Twórczości”, „Toposie”, „Akcencie”, na stronie Biura literackiego. Wydała zbiór opowiadań Kino

fabularie 2 (11) 2016

objazdowe i tomik poetycki Abisynia. Mieszka we Wrocławiu. Krzysztof Lichtblau (1989) – doktorant w Instytucie Polonistyki i Kulturoznawstwa na Uniwersytecie Szczecińskim. Sekretarz redakcji kwartalnika literacko-kulturalnego „eleWator”. Publikował m.in. w „Pograniczach”, „Midraszu”, „Odrze”, „Tyglu Kultury” i „Zeszytach Komiksowych”. Wiceprezes Fundacji Literatury im. Henryka Berezy. Anna Łuc – studentka filologii orientalnych, mieszka w Poznaniu. Miłośniczka języków obcych. Interesuje się tematem introwertyzmu i relacjami społecznymi. Małgorzata Major – doktorantka Katedry Kulturoznawstwa Uniwersytetu Gdańskiego. Interesuje się nowomedialnym odbiorem seriali telewizyjnych typu post-soap, figurą antybohatera w amerykańskiej popkulturze oraz socnostalgiczną recepcją polskich seriali okresu PRL-u. W 2014 roku ukazała się redagowana przez nią książka Władcy torrentów. Wokół angażującego modelu telewizji. Natalia Mrozkowiak – filozofka i badaczka sztuki współczesnej. Zajmuje się estetyką, współczesną kulturą wizualną, edukacją artystyczną i kulturalną oraz krytyką artystyczną. Pracuje w Katedrze Przemysłów Kreatywnych WSG w Bydgoszczy. Jest autorką podręczników szkolnych publikowanych przez wyd. Nowa Era. Współpracuje z magazynem kulturalnym „Menażeria”. Mieszka w Toruniu. Natalia Nazaruk (1983) – miastolubka na rowerze, bydgoszczanka z urodzenia i przekonania, do życia podchodzi entuzjastycznie. W 5. numerze „Fabulariów” znalazło się jej opowiadanie pt. Syreny. Współpracuje z „Bydgoskim Informatorem Kulturalnym”. Karol Płatek (1992) – skończył polonistykę na UW, współpracuje m.in. z „Twórczością” i „Nowymi Książkami”. Katarzyna Rodacka – twórczyni dokumentalnej inicjatywy Trawerswpolske.pl. Podróżuje i potem pisze, uwielbia miejsca nieoczywiste. Fotografuje głównie analogowo. Z pasji do lokalności robi festiwal o Polsce. Z wykształcenia iranistka, w wolnych chwilach organizuje koncerty na własnym balkonie. Karolina Sałdecka-Kielak (1983) – polonistka i romanistka, doktor nauk

humanistycznych. Publikowała m.in. w „Twórczości”, „Kwartalniku Literackim TEKA”, na stronach internetowych „Dekady Literackiej”, „Arteriach”, „Blizie”. Laureatka kilku ogólnopolskich konkursów poetyckich, w tym Konkursu im. Rainera Marii Rilkego. Autorka zbiorów wierszy: Na własne oczy (2011) i Psi blues (2016) oraz książki „Żyjemy wciąż jeszcze na rusztowaniach”. Wizerunek kobiety w polskich powieściach doby realizmu socjalistycznego (2013). Michał Tabaczyński (1976) – tłumacz, eseista, krytyk literacki. Ostatnio opublikował przekłady trzech książek z dziedziny teorii nowych mediów: Przestrzeń pisma J.D. Boltera (z A. Małecką, Kraków–Bydgoszcz 2014), Cybertekst Espena Aarsetha (z P. Schreiberem, Kraków–Bydgoszcz 2014) i Sztuka przegrywania. Esej o bólu, jaki wywołują gry wideo Jespera Juula (z P. Schreiberem, Kraków–Bydgoszcz 2016) oraz dwie książki eseistyczne: Widoki na ciemność (Wrocław 2013) i Legendy ludu polskiego (Szczecin 2014). Hanna Trubicka (1986) – urodzona w Bydgoszczy. Doktor nauk humanistycznych. Interesuje się filozofią kultury. Mieszka w Borach Tucholskich. Emilia Walczak (1984) – autorka książek Fake, czyli konfabulacje zachodzą na zakrętach (2013) i Hey, Jude! (2015) oraz współautorka zbiorów: 2014. Antologia współczesnych polskich opowiadań (2014), Skrzyżowanie świata. Opisanie pięciu ulic dla Georges’a Pereca (2014) i mikroMAKRO. Antologia krótkich form prozatorskich (2016). Publikowała w wielu czasopismach literackich i kulturalno-społecznych. Olga Wróbel (1982) – kulturoznawczyni z wykształcenia, muzealniczka z zawodu, czytelniczka z zamiłowania. Czasami pisze (na blogu Kurzojady) i rysuje (na blogu Odmiany masochizmu). Autorka komiksów Ciemna strona księżyca (2012) i Do kroćset! (2016). Mieszka w Warszawie z mężem, córką, kotami, papugami i jeżem. Karolina Żebrowska (1993) – absolwentka krakowskiego filmoznawstwa. Na co dzień uskutecznia raczej produkcje filmowe i scenariuszowe, dopiero stawia nieśmiałe pierwsze kroki w świecie literatury. Pasjonuje się historią ubioru i podsłuchiwaniem ludzi w tramwajach.

85


ANNA MATUSIAK

f a b u l a r i e

„Kobiecy Wieczór” piątek godz. 20.00 101 FM

n r

2   ( 1 1 )   2 0 1 6


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.