WIERSZE: DOMAGALSKI, GAWIN, WALIGÓRSKI, PERZYŃSKA, ZWOLSKA-PŁUSA, SADZIK
RECENZJE NOWOŚCI WYDAWNICZYCH
AFRYKA: CZOSKA O FAYE, REPORTAŻ Z NAIROBI KATARZYNY RODACKIEJ
nr 1 (12) 2017 ISSN 2300-7281
ku l tu ra: sta n n a j n owszy
cena
8 zł
(5% VAT)
Nobel dla Boba Dylana
Rozmowy z: Mają Wolny, Jackiem Dehnelem, Elą Sidi, Natalią Fiedorczuk, Iloną Gumowską
Spis treści
Afryka
Varia
Emilia Walczak …i dwa razy Węgry
03 03
Hanna Trubicka Wojna nie ma w sobie nic z dziewczynki
04
Emilia Walczak Czycz razy dwa…
6
Hanna Trubicka Pożegnanie: Zygmunt Bauman (1925–2017) Anna Krztoń Polecanki komiksowe
05 43
Rozmowy Z Mają Wolny rozmawia Emilia Walczak Wygodnie jest nie pamiętać
12
19
Z Jackiem Dehnelem rozmawia Michał Tabaczyński Krivoklat albo podstawy człowieczeństwa
06 12 30
Z Natalią Fiedorczuk rozmawia Hanna Trubicka Szukam takich historii
34 60
Proza
Jakub Sosnowski Wieszcz z Ameryki
10 40 44
Radosław Wiśniewski Jeszcze w Polsce kozy kują, póki my pijemy (fragment)
46
Maciej Tuora Rodziny się nie wybiera Wojciech Panasiuk Sny. Pierwszy dzień wio
60
Katarzyna Rodacka Slum Boys
Szkic Marcin Stawarz Mój Boblista Kasper Linge Powieść Łaskawe Jonathana Littella jako przyczynek do dyskusji o Zagładzie Michał Tabaczyński Poczytalnia. Non-fiction (2)
Z Elą Sidi rozmawia Małgorzata Major Cena za zranione dzieciństwo
Z Iloną Gumowską rozmawia Marcin Karnowski Sposób na przeżycie
Agnieszka Czoska Kilka spojrzeń na Rwandę. Dookoła Petit pays Gaëla Faye
Wiersze Katarzyna Zwolska-Płusa *** (postanowiłam…) Miłosz Waligórski kantyzm Rafał Gawin Po tęczy 2, czyli powrót twardych argumentów Aleksandra M. Perzyńska Carrefour Birkenau Anna Sadzik maratończyk Michał Domagalski Merkury
24 26 19 56 58 02 09 23 29 49 50
Sztuka Tomasz Bohajedyn Danse macabre dwóch Eugeniuszów
51
Z czyśćca Olga Wróbel Nihilistki są zmęczone, czyli czytamy Zającównę
Recenzje Notki o autorach
54 71 84
k u l t u ra : s ta n n a j n owsz y n u m e r 1 (1 ) 017 REDAKTOR NACZELNY:
Marek Maciejewski REDAKTORKA PROWADZĄCA:
Emilia Walczak REDAKCJA:
Daria Mędelska-Guz, Marcin Karnowski, Karolina Sałdecka-Kielak, Michał Tabaczyński STALI WSPÓŁPRACOWNICY:
Agnieszka Czoska, Filip Fierek, Małgorzata Major, Hanna Trubicka KOREKTA:
Emilia Walczak SKŁAD I ŁAMANIE:
Bogdan Prus PROJEKT OKŁADKI:
Dominika Cierplikowska Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, a także zastrzega sobie prawo do ich skracania i redakcji. NAKŁAD:
350 egz. ADRES:
85-042 Bydgoszcz, ul. Bocianowo 25c/30 E-MAIL:
SPRAWDZAMY Numer 12. nie jest szczególnie odpowiedni do dokonywania podsumowań, zresztą – żaden pewnie nie jest. Poza ostatnim może, ale my wcale nie zamierzamy kończyć. Poza może numerem setnym, ale to perspektywa odległa, niemal nieosiągalna. Nie zamierzamy niczego podsumowywać, a zaledwie sprawdzić, czy trzymamy się naszych wstępnych założeń, czy nasze początkowe marzenia i wizje są nadal aktualne, czy przypadkiem ta fabulariowa zabawa ich nie zweryfi kowała. Sprawdzamy więc! Marzyły nam się „Fabularie” ładne – także, a może szczególnie w wymiarze edytorskim, graficznym. I mamy nieustającą nadzieję, że każdy kolejny numer nas do tego ideału przybliża. Chcieliśmy, żeby „Fabularie” były aktualne, świeże – stąd nasze zainteresowanie najnowszymi powieściami Natalii Fiedorczuk, Mai Wolny i Jacka Dehnela albo ostatnim laureatem Nagrody Nobla. Chcieliśmy, żeby „Fabularie” zajmowały się porzuconą przez media (także te kulturalne) niszą, w której powstają doskonałe produkty – stąd nasze zainteresowanie wielkimi osiągnięciami małych wydawców. Chcieliśmy, żeby „Fabularie” były próbą odzyskania zerwanego albo zrywanego (a mamy wrażenie, że to dopiero początek) kontaktu ze światem, z innymi kulturami – stąd nasze zainteresowanie Afryką i rozmowa z Elą Sidi. Chcieliśmy, żeby „Fabularie” przywracały równowagę zaburzonego pola kultury – stąd też tyle miejsca poświęcamy sztuce kobiet. Chcieliśmy, żeby „Fabularie” odkrywały nieoczywiste obszary współczesnej sztuki – stąd kolejna już rozmowa z aktorką teatru tańca (w poprzednim numerze rozmawialiśmy bowiem z Leszkiem Bzdylem). Chcieliśmy, żeby „Fabularie” nas cieszyły. I cieszą. Jeśli cieszą też Państwa, to nas cieszą podwójnie. I tej radości lektury, radości przy lekturze – życzymy Państwu (i sobie)!
fabularie@gmail.com www.fabularie.pl
Redakcja
WYDAWCA:
Bydgoska Fundacja Wolnej Myśli KRS 0000423238 Prezes Fundacji: Daria Mędelska-Guz e-mail: dmedelskaguz@gmail.com adres: 85-042 Bydgoszcz ul. Bocianowo 25c/30 www.freemindart.pl
Zadanie współfinansowane przez Miasto Bydgoszcz
Varia Wiersz
KATARZYNA ZWOLSKA-PŁUSA * * *
wszystkim moim endoprzyjaciółkom
postanowiłam przemówić jak czuje się kobieta zjedzona – to najwyższy stopień kanibalizmu wyjadać siebie w ciemności otrzewnej z pominięciem ust i żołądka (gdy zaserwowano torbiel z czekolady zwinęłam się z bólu wydaliłam jajnik na miękko potem dziecko) moje blizny śmieją się ze mnie gdy przemieniam krew w ciało stałe idealnej introwersji rozpostarta na obrusie z błony pokurczona w cyklicznej uczcie najświeższego bólu odpowiadam groźnym szczeknięciem jelit w rytm uderzeń pęcherza o kość wewnętrznej niezgody: kończ już jeść wstydu oszczędź
fot. unsplash.com
fabularie 1 (12) 2017
Varia
Czycz razy dwa… W ostatnim czasie ukazały się dwa ciekawe tomy prozy nieco zapomnianego pisarza Stanisława Czycza (1929–1996). Pierwszy z nich – Opowiadania krzeszowickie – przygotowało lubelskie Wydawnictwo Episteme. Tom ów zbiera utwory z książek Nim zajdzie księżyc (1968, 1970) oraz Nie wiem co ci powiedzieć (1983), z dodatkiem tekstu Kolędnicy z „Życia Literackiego” z 1965 roku oraz niedrukowanego wcześniej Opowiadania turystycznego pisanego na konkurs „Magazynu Turystycznego Światowid”. Dodatkowo w książce zamieszczono teksty krytyczne: Magia miejsca w prozie Stanisława Czycza Marii Ostrowskiej, W zielonych cieniach i poblaskach Sorrento. Opowiadania krzeszowickie Stanisława Czycza pióra dr Justyny Urban, a także biogram pisarza i notę wydawniczą autorstwa Doroty Niedziałkowskiej. Kolejną propozycję wydawniczą związaną z postacią kontrowersyjnego pisarza z Gwoźdźca stanowi tom pt. Nie wierz nikomu, wydany nakładem krakowskiej Korporacji Ha!art, pod redakcją wspomnianych: Doroty Niedziałkowskiej i dr Justyny Urban, oraz naszego stałego współpracownika Filipa Fierka (gratulacje!). Jest to powieść o okresie stalinizmu napisana z perspektywy klasy robotniczej, przez wielu uważana za summę okresu komunizmu w Polsce. Dzieło o wymowie antyreżimowej,
w pierwszym wydaniu okaleczone przez cenzurę. Autor edycję z 1987 roku uznał za niepełną – przyjaciołom rozdawał egzemplarze książki z doklejkami i dopiskami. Dzięki literackiemu śledztwu edytorzy zrekonstruowali autorską wersję tekstu. / Emilia Walczak
Stanisław Czycz Opowiadania krzeszowickie, tom. 1 wyd. Episteme Lublin 2016
Stanisław Czycz Nie wierz nikomu Korporacja Ha!art Kraków 2016
Paul Lendvai Węgrzy. Tysiąc lat zwycięstw w klęskach przeł. A. Krzemiński i B. Nowacki Międzynarodowe Centrum Kultury Kraków 2016
John Lukacs Budapeszt 1900. Portret miasta i jego kultury przeł. T. Bieroń Międzynarodowe Centrum Kultury Kraków 2016
…i dwa razy Węgry Nakładem Międzynarodowego Centrum Kultury ukazały się z kolei dwie obszerne publikacje dotyczące Węgier. Węgrzy. Tysiąc lat zwycięstw w klęskach Paula Lendvaiego to fascynujący kolaż historycznego eseju, biograficznych szkiców o bohaterach i ofiarach, geniuszach i hochsztaplerach, triumfatorach i zdrajcach oraz licznych dykteryjek i anegdot. Lendvai przybliża tu zmienne losy Węgrów w kraju i na emigracji. To wielka panorama wolna od tabu i uprzedzeń, a równocześnie gorący apel o tolerancję i wzajemne zrozumienie z jednej strony, z drugiej zaś – ostrzeżenie przed tępym zamykaniem się w sobie i w poczuciu nacjonalistycznej misji. Budapeszt 1900. Portret miasta i jego kultury Johna Lukacsa stanowi z kolei sagę o mieście i epoce, która bezpowrotnie minęła; lustro, w którym odbija się ważny rozdział historii Węgier; wzruszającą przypowieść o naszym wspólnym losie w Europie Środkowej, dziś znowu aktualną, choć autor portretował rodzinne miasto w latach 80. ubiegłego wieku. Lukacs stworzył tu niezwykłą opowieść o mieście, a zarazem historyczny portret pewnego okresu, jego atmosfery, żyjących wtedy ludzi, ich sukcesów i porażek. / Emilia Walczak
fabularie 1 (12) 2017
Varia
Wojna nie ma w sobie nic z dziewczynki Jak to jest jedno z największych życiowych doświadczeń przeżyć w wieku zaledwie ośmiu lat? Czy zatrzymuje cię to na całe lata w dzieciństwie, czy może raczej w marzeniu o utraconym dziecięcym raju, hamując częściowo twój dalszy rozwój, czy też… – przeciwnie – zmusza cię to do tego, by dorosnąć dużo szybciej? A z drugiej strony – jak to jest mieć za rodziców dwoje mądrych i ponadprzeciętnie wrażliwych ludzi, będących ważnymi postaciami kultury twojego kraju, współtworzących tę kulturę i wychowujących cię w duchu jej głębokiego poszanowania? Czy sprawi to, że jako osoba dorosła będziesz chciał samodzielnie, na własną rękę, szukać dalszego, pogłębionego kontaktu z tą kulturą, czy… – przeciwnie – otworzy cię to raczej na kultury całkiem innych społeczeństw niż twoje własne, sprawi, że będziesz raczej chciał mocniej niż inni poznawać literaturę, sztukę, obyczajowość, języki obcych krajów? Do tych i wielu innych pytań skłania lektura fascynujących wspomnień Elżbiety (Elizabeth) Wittlin-Lipton From One Day to Another, która ukazała się także języku polskim pod tytułem Z dnia na dzień. Reportaż z modą w tle z czasów zawieruchy. WittlinLipton to córka wybitnego polskiego pisarza epok między- i powojennej – Józefa Wittlina – i jego żony, Haliny, polonistki, bibliotekarki, osoby, bez której nie byłoby sukcesów pisarza. Elżbieta Wittlin-Lipton miała właśnie niecałe osiem lat, kiedy wybuchła wojna i zmusiła ją i jej matkę do ucieczki z Polski. Ojciec, polski pisarz żydowskiego pochodzenia, znajdował się już wówczas we Francji, gdzie wyjechał w celach zawodowych, a poniekąd także z powodu silnych antysemickich nastrojów, jakie już przed wojną panowały w kraju i sprawiały, że nawet przed okupacją hitlerowską Żydzi nie czuli się w Polsce bezpiecznie. Zatem gdy po 1 września 1939 roku Witt-
lin Józef przeżywa za granicą horror oczekiwania na przyjazd żony i córki, Wittlin Elżbieta przeżywa koszmar ucieczki z okupowanego państwa…
przecenienia. Pod tym względem Z dnia na dzień można by porównać z Dziennikami Anne Frank (z tą tylko różnicą, że doświadczenia Anne Frank nosiły
Elizabeth Wittlin-Lipton, fot. dzięki uprzejmości KUL
Widzi maszerujących SS-manów, widzi śmierć i zniszczenie, które niosą za sobą oddziały okupanta, dostaje jej się za samowolne oddalenie się z posiadłości Iwaszkiewiczów w Stawisku, gdzie ukrywa się razem z matką na początku okupacji… Nawet jeśli nie do końca rozumie, co się wokół niej dzieje, intuicyjnie pojmuje sens wydarzeń, bacznie obserwując świat dorosłych. WittlinLipton odtwarza całą gamę uczuć małej dziewczynki, którą kiedyś była – od ekscytacji i fascynacji tym, co nowe i nieznane, przez lęk i niepewność, aż po pragnienie ucieczki i powrotu do przedwojennego poczucia bezpieczeństwa. Czyni to w sposób tak szczery i bezpretensjonalny – posługując się przy tym doskonałą angielszczyzną – że wartość jej dokumentu jest nie do
znamiona większej traumy – oraz z tą, że Wittlin-Lipton pisała swój tekst już jako dorosła osoba) i dlatego bardzo źle się stało, że polskie tłumaczenie książki przeszło u nas niemalże bez echa. Opowieść Wittlin-Lipton o ucieczce z targanej wojną Europy w kierunku Stanów Zjednoczonych – ucieczce z matką, a następnie, po połączeniu się rodziny we Francji, także z ojcem – nieustannie przeplata się z jej wspomnieniami z dorosłego już życia, spędzonego w całości poza granicami kraju (głównie w Nowym Jorku i w Madrycie). Dzięki temu otrzymujemy nie tylko kolejną historię ucieczki polskiej rodziny żydowskiego pochodzenia, ale także portret niezwykłej kobiecej osobowości – kosmopolitki, która jednak nigdy
fabularie 1 (12) 2017
Varia nie zapomniała o swoich korzeniach, córki dwojga utalentowanych ludzi, która sama okazała się stuprocentową artystką, swoje zdolności przejawiając jednak w zupełnie innej niż ojciec dziedzinie… Wittlin-Lipton to artystka wizualna, z zawodu dekoratorka wnętrz, autorka scenografii i kostiumów do kilkudziesięciu spektakli wystawianych na całym świecie, głównie w Chicago i Madrycie. Książka nosi podtytuł: „reportaż z modą w tle”, gdyż podczas tych kluczowych wojennych lat dysponująca ponadprzeciętną wyobraźnią wizu-
alną dziewczynka w sposób szczególny zwracała uwagę właśnie na… ubrania. Wyczulenie autorki na kolory i faktury ubrań, wygląd i właściwości fizyczne materiałów odzieżowych, ale także innych przedmiotów codziennego użytku sprawia, że jej opowieść jest unikatowa, przynosi jedyny w swoim rodzaju obraz tamtych lat – widzianych głównie przez pryzmat sukienek, spódniczek, płaszczy, rajstop, sweterków, butów i bucików… Do książki dołączone zostały nie tylko fotografie rodzinne Liz (nie lada gratka dla historyków literatury
Elżbieta Wittlin-Lipton
Z dnia na dzień. Reportaż z modą w tle z czasów zawieruchy
przeł. Lisko MacMillan red. J. Krasnodębska, A. Supruniuk Towarzystwo Przyjaciół Archiwum Emigracji Toruń 2012
polskiej), ale także jej szkice teatralnych kostiumów i rysunki, w tym seria identycznych autoportretów Lipton jako dziewczynki, różniących się tylko rodzajem ubrania, jakie ma na sobie. Wszystko to sprawia, że Z dnia na dzień jest książką, która sama w sobie jest małym dziełem sztuki, innym od arcydzielnej Soli ziemi Józefa Wittlina, ani odrobinę nie mniej od niej wartym poznania. / Hanna Trubicka *Artykuł dotyczył oryginału książki Wittlin-Lipton. Autorka nie miała okazji zapoznać się z polskim tłumaczeniem.
Elizabeth Wittlin-Lipton
From One Day to Another: A Fashion Reportage in a Period of Conflict wyd. Ediciones Facta Madrid 2011
Pożegnanie: Zygmunt Bauman (1925–2017) Zmarły 9 stycznia br. Zygmunt Bauman (1925–2017) zostanie zapamiętany na wiele różnych sposobów. Studenci socjologii na całym świecie będą musieli zapoznawać się z jego pracami stricte socjologicznymi, takimi jak Nowoczesność i Zagłada i Płynna nowoczesność, studenci filozofii poznają go bardziej jako filozofa, autora Płynnego lęku, Ponowoczesności jako źródła cierpień i innych książek o bardziej eseistycznym niż naukowym charakterze. Dociekliwi i zainteresowani współczesnością czytelnicy będą kupowali jego książki, nie zwracając uwagi na podziały gatunkowe, szukając w nich po prostu mądrości – Bauman jeszcze długo będzie filozofem i socjologiem współczesności, dlatego że globalne i lokalne procesy społeczno-kulturowe, które analizował, nie narodziły się wczoraj i nie zakończą się jutro. Ponadto myśliciel zostanie z nami także jako postać z materiałów audiowizualnych, będziemy mogli słuchać i oglądać wykłady, miniwykłady i wywiady z jego udziałem na YouTube i na nagraniach dostępnych w bibliotekach, gdzie prezentuje się jako charyzmatyczny mówca, przejrzyście wykładający najważniejsze tezy swoich książek, w dodatku czule reagujący na pytania rozmówców i publiczności. Oglądajmy i czytajmy Baumana! / Hanna Trubicka
fabularie 1 (12) 2017
fot. M. Oliva Soto (Wikimedia Commons)
Maja Wolny
Boję się nienawiści, która nie zginęła. Czasy się zmieniły, ale ludzie nie. Wciąż pojawia się niechęć wobec niewygodnych obcych, niekoniecznie Żydów – z Mają Wolny, o jej Czarnych liściach i polskiej czarnej pamięci, rozmawia Emilia Walczak.
fot. Koen Broos
Wygodnie jest nie pamiętać
fabularie 1 (12) 2017
Maja Wolny
Skąd wzięła się w Pani życiu Julia Pirotte? I czy od początku wiedziała Pani, że wystąpi ona na kartach Pani nowej książki, czy może pojawiła się jakoś później, w trakcie pisania wątku współczesnego, i okazało się, że pasuje do całości w związku z dokumentacją pogromu kieleckiego dla gazety „Żołnierz Polski” w 1946? Julię Pirotte odkryłam w Belgii i natychmiast poczułam, że jej historia musi być opowiedziana. Moje luźne notatki, które miały wkrótce stać się powieścią, nabrały kształtu. Uznałam to za niesamowity sygnał z zaświatów. Oto ja, Polka z Kielc, mieszkająca jedną nogą w Belgii i w Kazimierzu Dolnym, żona Belga, wpadam na trop Polki, Żydówki z okolic Kazimierza, która tuż przed II wojną światową poślubia Belga! W Muzeum Fotografii w Charleroi jest spora kolekcja zdjęć Julii Pirotte. Tam odbyła się jedna z jej pierwszych większych wystaw fotograficznych. Znana Belgijka, zasłużona działaczka ruchu oporu, Suzanne Spaak, podarowała Julii bardzo drogi i nowoczesny aparat, leicę model A. To właśnie tym aparatem Pirotte sfotografowała ofiary pogromu. Kiedy odkryłam to powiązanie, wiedziałam, że muszę oprzeć moją fabułę na historii Julii. A teraz mam drugie marzenie dotyczące tej postaci: chcę zorganizować wystawę jej fotografii oraz cykl spotkań w jej rodzinnej Końskowoli. Do tego miasteczka Julia nie odważyła się już więcej wrócić, pojechała tam tylko raz po wojnie. Miała wrażenie, że nowi mieszkańcy niechętnie ją tam widzą: oto Żydówka, która wraca po swoje. Chciałabym, żeby Julia wróciła na kilka miesięcy do Końskowoli jako artystka. Dlaczego zdecydowała się Pani postaci i zdarzenia historyczne spleść ze współczesną – fikcyjną – historią kryminalną? Czy, jak w przypadku Ciemno, prawie noc Joanny Bator czy Ziarnie prawdy Zygmunta Miłoszewskiego, historia kryminalna jest tu tylko pretekstem do pokazania czegoś więcej, jakiejś prawdy o polskim społeczeństwie? A więc: kryminał jako atrakcyjna forma dla trudnej treści? Kryminał to gatunek, który usprawiedliwia i wspiera moje podglądactwo. Zyskuję dostęp do tajnych informacji, mogę ingerować w prywatność bohaterów. Uwielbiam opowiadać ciekawe historie, nie znoszę nudy, chcę, żeby czytelnik wytrwał przy opowieści w napięciu. Z drugiej strony, to, co wydarzyło się w Kielcach w 1946 roku, to sprawa karna. Zginęli niewinni ludzie. Było śledztwo, sfingowany proces, wymierzono ludową sprawiedliwość… Tytuł Czarne liście odnosi się w książce wprost do czarnej zgnilizny orchidei, które hoduje główna bohaterka, Weronika Czerny. A jako symbol? Czy to skrajny nacjonalizm i antysemityzm toczący polskie społeczeństwo, czy może jeszcze coś innego, na przykład choroba psychiczna byłego męża Wery albo czarne plamy na historii jej rodziny? Mam wrażenie, że ten tytuł jest bardzo wieloznaczny i daje się interpretować na wiele różnych sposobów. Jak każdy dobry tytuł, zresztą.
fabularie 1 (12) 2017
W 1946 roku na Plantach mieszkali nie kieleccy Żydzi, ale – jak byśmy dzisiaj powiedzieli – uchodźcy. Wszyscy ze swoimi traumami, z resztkami nadziei na odnalezienie bliskich.
Dziękuję (uśmiech). Lubię ten tytuł za wieloznaczność. Pomysł tego tytułu narodził się podczas jesiennego spaceru. Była piękna pogoda, świeciło słońce. Nagle zauważyłam, że na kolorowych październikowych liściach klonu pojawiły się dziwne czarne plamy, zwiastuny pogorszenia pogody i śmierci. Tak, jak w Czarnych kwiatach Norwida, ta czerń nie pozostawia złudzeń. Współczesna akcja Pani książki (obok tej wojennej i tużpowojennej, związanej z Pirotte) ma miejsce pięć lat temu, w 2011 roku; podejrzewam, że wtedy właśnie ją Pani pisała, bo przecież proces wydawniczy trwa nieraz bardzo długo. Proces twórczy – łącznie z kwerendą i researchem – takoż. Pisze Pani o manifestacjach narodowców, które wtedy były zjawiskiem dość marginalnym, a teraz na stałe wrosły w polski krajobraz społeczny. Co sądzi Pani o tym ksenofobiczno-nacjonalistycznym kierunku, w którym zmierzamy jako kraj? Czy należy się już bać, że pogrom powtórzy się 75 lat później, na jakimś innym obcym? Boję się nienawiści, która nie zginęła. Czasy się zmieniły, ale ludzie nie. Wciąż pojawia się niechęć wobec niewygodnych obcych, niekoniecznie Żydów. W 1946 roku na Plantach mieszkali nie kieleccy Żydzi, ale – jak byśmy dzisiaj powiedzieli – uchodźcy. Żydzi, którzy przypadkiem i tylko na jakiś czas znaleźli się w tym mieście. Wszyscy ze swoimi traumami, z resztkami nadziei na odnalezienie bliskich. Wielu z nich myślało o wyjeździe z Polski. Jedna iskra zapalna – plotka o porwaniu dziecka – wystarczyła, by zdarzył się ten lincz. Brzmi niebezpiecznie znajomo teraz, w czasie kryzysu migracyjnego. Mit o macy przyrządzanej z krwi niemowląt narodził się nie w Polsce, ale w Anglii. Wzmianki o takim pomówieniu pochodzą z XII-wiecznej Anglii i dotyczą śmierci Williama z Norwich, ale przetrwały właśnie najsilniej w Europie Wschodniej. Islam – temat, który Europa Zachodnia już od 50 lat przerabia – dociera do nas z opóźnieniem i z wielką siłą.
Maja Wolny
Pisze Pani w Czarnych liściach, że mieszkańcy Kielc odcinają się od historii swojego miasta, zwłaszcza tej związanej z tak traumatycznymi zajściami, jak te z lipca’46. Powiem więcej. Kiedy ostatnio byłam w Kielcach, w ręce wpadł mi przewodnik po mieście ani słowem niewspominający o którymkolwiek z zabytków czy pomników związanych z żydowskim dziedzictwem. Nie było nic o synagodze przy Warszawskiej – a przecież to okazały gmach, stojący praktycznie w centrum miasta, i nie da się go nie zauważyć, choćby zmierzając do Galerii Handlowej „Korona”; ani słowa o Plantach 7/9, gdzie miał miejsce pogrom; ani słowa o pomniku przy alei IX Wieków Kielc, upamiętniającym kieleckie getto; albo o tym, skąd wzięła się ławeczka Jana Karskiego nad Silnicą. A przecież tuż przed II wojną światową społeczność żydowska w Kielcach to było aż 35% ogółu! Całe szczęście są również w Kielcach inni, bardzo świadomi przewodnicy, tacy jak pani Monika Łesyszak. Stowarzyszenie im. Jana Karskiego i działalność Bogdana Białka na rzecz pamięci i pojednania to takie światełka w tunelu. Bardzo wygodnie jest nie pamiętać, nie widzieć, nie współodczuwać. Ja sama, choć wychowana w Kielcach, nie wiedziałam, że w moim mieście jest cmentarz żydowski, budynek synagogi. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że ulice, po których chodziłam do szkoły, zaludniała kiedyś ludność żydowska. To pytanie nieodłączne w przypadku prozy pisanej przez kobietę, której bohaterką też jest kobieta: na ile Weronika Czerny to tak naprawdę Maja Wolny? Podobnie brzmiące nazwiska, podobne zainteresowania; zacierająca granicę między bohaterką a autorką narracja pierwszoosobowa… Weronika ma wbrew pozorom bardziej uporządkowane życie (śmiech). Nad czym obecnie pracuje Maja Wolny i kiedy możemy się spodziewać jej kolejnej książki? W lutym [rozmowa miała miejsce w grudniu ub.r. – red.] ukaże się w Wydawnictwie Czarna Owca moja nowa powieść, Księgobójca. Będzie to historia mordercy książek i nie tylko… Akcja toczy się w sercu Amsterdamu, gdzie sama kiedyś przez jakiś czas mieszkałam. Mój główny bohater, Wiktor, prowadzi niewielką księgarnię slawistyczną, z okien której widzi więcej niż inni. Jest zakochany w Mariannie, która jako dziecko musiała opuścić Polskę w 1968 roku. W tajemniczych okolicznościach giną dwie osoby i tysiące książek. Będzie to powieść z kluczem, czytelnik może rozwiązać zagadkę kryminalną przed przeczytaniem ostatnich rozdziałów, jeśli tylko wpadnie na pomysł, jak zaszyfrowałam wiadomość. Poza tym właśnie wróciłam z samotnej podróży po Syberii, gdzie zbierałam materiały do całkiem nowej powieści, której akcja – współczesna i historyczna – toczy się na trasie kolei transsyberyjskiej.
Czarne liście pod strzechami
Maja Wolny Czarne liście wyd. Czarna Owca Warszawa 2016
Przedwojenna komunistka, Żydówka z Końskowoli, Julia Diament [vel Pirotte – red.], walcząca we francuskim ruchu oporu. Okej, dajemy więcej. Pogrom kielecki, którego ofiary Diament fotografuje na zlecenie „Żołnierza Polskiego”, oglądając krajobraz powojennej ojczyzny, dokumentnie wymiecionej z miasteczek, gdzie „biblijne pieśni wiatr łączył z polską piosnką i słowiańskim żalem”. Dajemy jeszcze więcej. Współczesne Kielce, badaczka postaw chłopów polskich wobec żydowskich sąsiadów, jej zaginiona w przeddzień rocznicy pogromu dziesięcioletnia córka, chory psychicznie mąż żydowskiego pochodzenia, gliniarz o złotym sercu, wszechpolacy i uf, partyzantka kielecka z „Ponurym” Piwnikiem na czele. Mało? To dorzućmy rodzinne tajemnice: co byście zrobili, gdyby pytanie o przechowywanie Żydów w waszej rodzinie nie było czysto teoretyczne, a rodzice figurowaliby na kartach historii? I, niestety, nie jako właściciele drzewka w Yad Vashem, ale oskarżeni w procesach sierpniowych… Z pozoru karkołomna mieszanka, a jednak, ku mojemu zdumieniu, Maja Wolny tworzy z niej doskonałą całość. Pod którym kątem nie spojrzę, wszystko się zgadza. Zajmująca opowieść? Jest. Bolesny moment historyczny, który nadal wymaga przepracowania przez zbiorową pamięć? Jest. Dobrze skonstruowane, niestereotypowe bohaterki kobiece, obie trudniące się „męskimi” zawodami – fotografka i naukowczyni. W dodatku, że posłużę się tą znakomitą frazą, w powieści Wolny każdy pozostaje człowiekiem. Nie ma tu uproszczeń czy czułostkowych sentymentów, a jednak możliwe jest pojednanie, współczujące spojrzenie kierowane przede wszystkim na ofiary, ale i na sprawców, na mieszkańców pożydowskich domów, na kieleckich milicjantów, na współczesnych patriotów. Jestem pod wrażeniem, takich książek trzeba nam pod strzechami! Olga Wróbel Recenzja ukazała się na blogu: Kurzojady.blogspot.com.
fabularie 1 (12) 2017
Wiersz
MIŁOSZ WALIGÓRSKI kantyzm za każdym razem / po udanej lekturze kiedy mi się zdaje / że zrozumiałem i poznałem / kantem książki (dobre są twarde oprawy) / zadowolony z siebie czyszczę sobie paznokcie / wygarniam spod nich brud [Banská Bystrica, 12.12.2015]
fot. unsplash.com
fabularie 1 (12) 2017
Proza
MACIEJ TUORA
Rodziny się nie wybiera Moja dziewczyna pokazuje mi biały, plastikowy patyk, na którym widnieją wyraźnie dwie czerwone kreski. Oboje czekamy na reakcję drugiej osoby. To jak gra w cykora. Każde z nas na początku myśli o słowie na „a”. Po tygodniach przemyśleń, badań i ustaleń stoimy przed drzwiami domu jej rodziców, a ona poprawia nerwowo mój krawat. Strasznie nie lubię chodzić w krawacie, ale chcę zrobić dobre pierwsze wrażenie. Moja dziewczyna mówi mi, żebym się nie przejmował. Będę musiał poprosić o jej rękę. Nigdy nie widziałem jej rodziców. Nawet na fotografiach w jej mieszkaniu. A co, jeśli jej matka jest gruba? Genetyka może mieć wpływ na otyłość i już niedługo jędrne i kształtne pośladki mojej rudowłosej dziewczyny zamienią się w cellulitisowe dupsko. A jej idealne piersi obwisną. Moja przyszła narzeczona dzwoni do drzwi dzwonkiem i dopiero teraz, kiedy nie mam już szansy się wycofać, mówi mi, że jej rodzice są trochę dziwni. Oceniamy naszych partnerów po tym, jakie są ich rodziny. Moja „była” miała wredną siostrę. Zerwaliśmy ze sobą, bo nie mogłem tego wytrzymać. W każde święta spotkania rodzinne zamieniały się w dramat, a ja byłem tym, który próbował załagodzić sytuację. Siostrzana miłość przetrwała. Nasza nie. Drzwi otwiera nam chudy, łysiejący mężczyzna. Jutro wszyscy razem jedziemy do mojego domu. Mam nadzieję, że nie będę musiał się wstydzić albo tłumaczyć. Mój tata… mój tata od zawsze był spoko. Jest muzykiem i kiedy byłem mały, pracował w domu i opiekował się mną. Pamiętam, jak siadał do swojej gitary, a ja jeździłem po podłodze resorakami. Kiedyś mieszkała z nami jeszcze moja mama. Mój tata zawsze powtarzał, że należy szanować kobiety, a potem, kiedy mama wyprowadziła się od nas, dodawał do swojego powiedzonka, że należy szanować kobiety, chyba że są wrednymi sukami. Rodzice mają wpływ na to, jak myślimy o świecie. Jeszcze kiedy mieszkaliśmy we trójkę, kiedy mama wracała z pracy, chowałem się do swojego pokoju i włączałem głośno telewizor. Moja mama… moja mama zawsze przychodziła zmęczona i zdenerwowana. Rzucając wszystkim, krzyczała na tatę. W świecie, gdzie była menedżerem do spraw sprzedaży, jej mąż był zwykłym nieudacznikiem, siedzącym w domu z dzieckiem, który nie potrafi zrobić obiadu i posprzątać tych cholernych samochodzików. Czasami ich kłótnie trwały aż do wieczora. Schowany pod kocem oglądałem filmy dla dorosłych i czekałem, aż w końcu umilkną. Podczas jednej ze sprzeczek krzyki urwały się, drzwi do mieszkania trzasnęły. Po chwili mój tata wszedł do mojego pokoju. Próbo-
10
wał udawać, że wszystko jest w porządku, ale kiedy zamawiał nam pizzę, głos drżał mu. Następnego dnia nie siadł już do gitary, ale otworzył piwo. Następnego otworzył dwa. Potem trzy. Sześć. Osiem. Pół litra wódki. Litr. A ja dalej bawiłem się resorakami. Ostatni raz zobaczyłem moją mamę na sprawie sądowej, gdzie zrzekła się praw do mnie i ktoś powiedział mi, że zostaję z tatą, o ile znajdzie stałą pracę. Tata nigdy więcej nie wydał żadnej płyty. Zaczął uczyć w szkole, gry na gitarze oczywiście. Kiedy dorosłem i zapisałem się na studia, uczył też mnie. Rodzice wpływają na to, kim zostajemy w przyszłości. Mój tata zawsze powtarzał, żebym traktował swoją pasję do grania poważnie. Moja przyszła żona, mimo że ma taki sami kolor włosów i oczu jak moja matka, nie jest jak ona. Nawet jeśli zostanie gruba, a na podłodze będzie bawiło się nasze dziecko, nie będzie kazała mi porzucić mojej pasji. Mój zespół niedługo nagra pierwszą płytę i ona to rozumie. Jest dużo lepsza niż moja matka. Jej tata prowadzi nas do jadalni i żartuje: – No, w końcu odważyłaś się nam kogoś przedstawić. A już myśleliśmy, że nigdy to nie nastąpi. Albo że jesteś lesbijką czy coś. Musi być pan wyjątkowym mężczyzną, skoro udało się panu z nią wytrzymać. Jej tata jest spoko. Nie wie jednak, jak długo zajęło mi bieganie za jego córką i po co tu przyszliśmy. Kurde, czy jest jakiś kulturalny sposób na powiedzenie komuś, że zapłodniło się jego dziecko? Poznaliśmy się podczas koncertu, na którym mój zespół grał jako support. Zauważyłem jej rude włosy, potem wielkie niebieskie oczy i mały kształtny nos. Stała w pierwszym rzędzie, delikatnie bujając się w rytm muzyki. Przez resztę koncertu grałem specjalnie dla niej, ale kiedy zszedłem w końcu ze sceny i zaproponowałem drinka, odpowiedziała: – Sorry, nie ma szans, koleś. Mama zawsze przestrzegała mnie przed takimi jak ty. Artystami. – Odwróciła się i, kołysząc biodrami, wyszła z sali. Dogoniłem ją i powiedziałem, skłamałem, że dla niej w takim razie rzucę to wszystko, byleby poszła ze mną na jedno piwo. Roześmiała się. A ja nie myślałem wtedy, że mogłaby kiedyś przytyć. Spędziliśmy razem wieczór, włócząc się po mieście. Od razu złapaliśmy kontakt, jakbyśmy znali się od lat. Prawdziwa romantyczna historia. Potem. Potem odprowadziłem ją do domu i kiedy chciałem ją pocałować, odwróciła szybko głowę, tak że moje usta trafiły w jej policzek. Droczyła się ze mną, a ja nakręcałem się jeszcze bardziej. Cały następny miesiąc próbowałem ją wyciągnąć na kolejne spotkanie. Wykręcała się obowiązkami. Mówiła,
fabularie 1 (12) 2017
Proza
że jest zajęta pracą. Studiami. Cały czas jednak pisaliśmy do siebie. Skarżyła mi się na temat wrednej szefowej. Na temat kolegów, którzy ją podrywają. Byłem cholernie zazdrosny, ale nie dawałem po sobie tego poznać. Stałem się jej kumplem, potem przyjacielem. Zaczęliśmy spotykać się regularnie. W piątki na piwo. W soboty do kina. W trakcie tygodnia wpadałem do niej na uczelnię i wychodziliśmy razem na lunch. I nie, nie był to friendzone, droczyliśmy się, flirtowaliśmy. Czasem przez przypadek dotknąłem jej ręki, czasem przez przypadek ona, kiedy siedzieliśmy w ciemnym kinie, kładła dłoń na moim udzie. Raz, po pijaku, pocałowaliśmy się na pożegnanie. Wiecie, jak pierwsze pocałunki bywają niezręczne, nieudane. Ktoś przechyli głowę w złą stronę, ktoś uderzy zębami o zęby drugiej osoby. Za mało języka, za dużo. U nas tak nie było. Pierwszy pocałunek wyszedł niczym na filmach, które razem oglądaliśmy. Naturalnie. Długo. Namiętnie. Napięcie między nami rosło coraz bardziej i jednej soboty wylądowaliśmy u mnie. Ubrania spadły na podłogę, zanim zatrzasnąłem drzwi. Pierwszy raz zobaczyliśmy się nago. Była idealna, a seks z nią nieziemski. Lubiła dokładnie to samo, co ja. Nasze umysły były połączone. Staliśmy się jednością i nie wychodziliśmy z łóżka przez cały następny dzień. Wow. Ja naprawdę ją kocham i nawet jeśli wyłysieje jak jej ojciec, będę z nią. I będziemy mieli dziecko. Zasiadamy do nakrytego stołu, a jej tata mówi, że mama kończy szykować obiad. Jego córka, a moja przyszła żona, matka mojego dziecka, wstaje od stołu i idzie do kuchni, zostawiając mnie sam na sam z przyszłym teściem. Siedzimy chwilę w milczeniu, po czym on żartuje znowu: – Niezłe z niej ziółko. Ale mam nadzieję, że się dogadujecie. Nasza pierwsza kłótnia nastąpiła parę dni po tamtej pamiętnej sobocie. Poszło o muzykę, którą zaniedbałem na rzecz mojej nowej miłości. Zespół zagroził mi, że jeśli kolejny raz nie pojawię się na próbie, zaczną szukać nowego gitarzysty. Od rana zbierały się nad nami ciemne chmury. Mieliśmy zły humor. Nasze emocje zawsze przenikały z jednej osoby na drugą. Gitara, którą schowałem do futerału, była tylko czynnikiem zapalnym. Zapytała, dokąd idę, a ja wytłumaczyłem jej, że bez muzyki nie mogę żyć. Że muzyka towarzyszyła mi przez całe życie i skoro się kochamy, powinna mi zaufać. Pierwszy raz powiedziałem, że ją kocham, chociaż rozumieliśmy się jak zawsze bez słów i od dawna już o tym wiedziała. – Obiecałeś, że skończysz z muzyką. Powiedziałem jej, że nie rozumiem, dlaczego to taki wielki problem i że dobrze, skoro tego chce, rzucam to w cholerę. Kłótnia rozkręciła się i wytykaliśmy sobie wszystkie złe cechy, które zdążyliśmy w sobie poznać. Krzyczała, że zawsze zapraszam ją do siebie, a sam nigdy się nie pofatyguję, że praktycznie mieszka tu od tygodni, a nie opróżniłem dla niej szuflady; że najpierw obiecuję, a potem zapominam. Ja darłem się, że robię dla niej, co tylko chce. Że każe mi wybierać między nią a muzyką i nie potrafi nawet docenić mojego poświęcenia. Że nie rozumie. Że jest furiatką. Że mam
fabularie 1 (12) 2017
tego dosyć. Krzyk przebijał się przez całe mieszkanie. Nazwała mnie dupkiem, a ja ją wredną zołzą. Przypominało to świąteczne kłótnie mojej byłej z jej siostrą. Kłótnie matki z ojcem. W końcu i moja miłość trzasnęła – najpierw mnie, potem moją gitarą o podłogę, a potem drzwiami. Siedziałem w domu, unikając wyjścia na zewnątrz. Próbowałem do niej dzwonić, ale każda rozmowa kończyła się jeszcze większą sprzeczką. W końcu wyszedłem z kumplami na piwo. Obiecałem, że wrócę do grania, jak tylko zbiorę kasę na nowy sprzęt. Wybaczyli mi, przyjęli mnie z powrotem i pocieszali, mówiąc, że moja dziewczyna nie była jedyna, ale ja czułem inaczej. Wróciło to samo, co przeżywałem w dzieciństwie. Zostałem porzucony przez kobietę, która powinna być ze mną do końca. Pijany próbowałem do niej dzwonić, ale przestała odbierać. Byłem pod jej blokiem i krzyczałem, że ją kocham! Szukałem jej skacowany na uczelni, ale nikt nie wiedział, co się z nią stało. Po paru dniach milczenia zapukała do moich drzwi. W rękach trzymała gitarowy futerał. Powiedziała, żebym jej coś zagrał. Przyciemniane drewno. Siedmiostrunowa. Piękna. – Zagraj coś dla mnie – powtórzyła, siadając na podłodze. Podłączyłem instrument, złapałem za gryf i uderzyłem w struny. Grałem to, co przyszło mi do głowy. Wyrzuciłem z siebie wszystkie emocje, jakie towarzyszyły mi, kiedy byłem bez niej. Płakała i mówiła, że nie może beze mnie żyć. Że czuła, jakby ktoś odebrał jej cząstkę samej siebie, kiedy nie rozmawialiśmy. Czułem dokładnie to samo. Powiedziała, że teraz rozumie, dlaczego nie chcę przestać grać. Że czułbym się bez muzyki tak samo niepełny jak ona beze mnie, a ja powiedziałem jej na to, że muzyka bez niej nie jest nic warta. Powiedziała, że gram pięknie i że będzie mnie już zawsze wspierać. A ja nie powiedziałem już nic, tylko pocałowałem ją. Położyłem na podłodze, a jeden z plemników przebił się przez błonę i zapłodnił jajeczko w macicy mojej dziewczyny. I teraz siedzę z jej ojcem, wpatrującym się we mnie uważnie. Rudowłosa kobieta z niebieskimi oczami pojawiła się w drzwiach jadalni, niosąc trzymaną poprzez kuchenne rękawice dużą tacę z pieczenią. Chciałem jej pomóc. W końcu nie powinna dźwigać, będąc w ciąży. Zdążyłem tylko pomyśleć, że są strasznie podobne. Że teraz to widzę. I że przynajmniej obie są chude. Ceramiczna taca roztrzaskała się po całym pokoju. Sos z pieczeni ochlapał dywan i ściany. Mój niedoszły teść wstał do swojej żony, która osunęła się na podłogę blada. Moja ciężarna eksdziewczyna wbiegła do pokoju i pomogła ojcu podnieść matkę. Nic dziwnego, że tak dobrze się dogadywaliśmy, pomyślałem. Kochałem ją tak bardzo, ale teraz na samo wspomnienie wspólnych chwil zrobiło mi się słabo. Ciekawe, czy nie jest za późno na aborcję – liczyłem szybko w myślach tygodnie. Moja ciężarna eksdziewczyna spojrzała na mnie. Na matkę. Na mnie… Jej ojciec wachlował złożoną gazetą swoją żonę. A ja. Ja zastanawiałem się, co powiem swojemu tacie i czy nasze dziecko będzie miało wszystkie rączki i nóżki. No i co powiem swojej matce, której udało się tylko cicho wykrztusić: – Czy wy… Ze sobą?
11
Jacek Dehnel
fot. Marcin Sudziński
Krivoklat
albo podstawy człowieczeństwa O Krivoklacie, szaleństwie i śmiertelnej powadze sztuki z Jackiem Dehnelem rozmawia Michał Tabaczyński.
Wracam do twojego Krivoklata, bo – zdaje mi się jako postronnemu obserwatorowi – rzecz przemknęła. Nie tyle niezauważona, co raczej: zauważona nie tak, jak zauważona być powinna. Winiłbym może, jeśli można tu mówić o winie, wygodne w tym kontekście słówko „pastisz”, które jest jak zjadliwy wirus – raz uwolnione infekuje wszystko wokół: jest wygodne, bo pozwala czytać powieść jako powtórzenie pewnego gestu retorycznego czy stylistycznego, ale już nie jako powtórzenie pewnego gestu krytycznego, gestu sprzeciwu, buntu. I przez owo „ładnie napisał” przysłania w powszechnym odbiorze to, że również „boleśnie napisał”. Czy autor bolesny w tobie jest rozczarowany i czuje się niedoceniony w stosunku do stylisty? Po pierwsze: stylista i autor to ta sama osoba; stylizuje się po to, żeby coś przekazać, to świadomie używany środek artystyczny. Zdaję sobie sprawę, że pastisz w Polsce nie jest szczególnie szanowany ani rozumiany, ale przecież nie służy temu, żeby powiedzieć to samo, co już zostało powiedziane. Temu służy plagiat albo twórczość epigona, który samemu niczego nie wymyślił i postanawia powtórzyć udany gest kogoś innego. A tymczasem Krivoklat nie powtarza nawet gestu krytycznego Bernharda, bo najbliższy mu tekst, czyli Dawni mistrzowie, ma jednak inne tezy i gdzie indziej skierowane ostrze. Dawni mistrzowie, z typową dla tego autora woltą, najpierw rozprawiają się długo i bezwzględnie z przesądem, jakoby arcydzieła wielkiej sztuki były w stanie coś nam w życiu naprawić czy przekazać, by na końcu, kiedy już ten przesąd czy mit rozmontowały, zrównały z ziemią, powiedzieć coś odwrotnego. Tymczasem dla Krivoklata to w ogóle nie jest dyskusyjne: sztuka, i to sztuka wizualna,
12
a właściwie, najwęziej rzecz biorąc, malarstwo, jest najdoskonalszą drogą poznania, jest poznania fundamentem. Skaza leży nie po stronie sztuki i dzieł, tylko po stronie człowieka i, mówiąc może dokładniej, po stronie społeczeństwa. Społeczeństwa austriackiego, choć wiadomo, że przecież ta austriackość jest tu tylko żartem, bo chodzi w ogóle o ludzkość. Jeśli zaś chodzi o rozczarowanie: mnie rozczarowują albo satysfakcjonują książki, nie ich recepcja; recepcja nie zależy ode mnie. Recenzje, nominacje, nagrody leżą poza tekstem. Z Krivoklata jestem dumny, uważam go za jedną z najlepszych moich rzeczy, reszta to dopowiedzenia. Cieszę się, że dajesz tu tę jednoznaczną deklarację stosunku do własnej książki, bo o to trochę pytałem, choć nie chciałem tak wprost. Co do tego gestu krytycznego, bo mimo starań nie wyraziłem się może dość jasno i może niepotrzebnie dwakroć użyłem słowa „gest”, szło mi bowiem o dwie różne sprawy: zapożyczając od Bernharda styl, nie napisałeś przecież książki o jednym dniu dublińczyka czy poetach z miasta Meksyk, napisałeś książkę krytyczną o naszej cywilizacji czyli – i to miałem na myśli – powtórzyłeś jego gest krytyczny. Nie temat, nie światopogląd, a tylko gest. Tak, jasne, ale fraza Bernhardowska jest tak skonstruowana, że ona się właściwie nie nadaje do niczego innego, ona obsługuje wyłącznie krytykę. To by było ciekawe zresztą: próba napisania tą frazą na przykład książki miłosnej, przekucia tego w dyskurs miłosny, moim zdaniem byłaby skazana na niepowodzenie. Owszem, dałoby się to może zrobić na zasadzie „dwoje przeciwko światu” – tak zresztą w pewnym sensie jest w Krivoklacie, bo przecież
fabularie 1 (12) 2017
Jacek Dehnel
miłość do żony, stateczna, małżeńska, czyli rzadko opiewana przez literaturę, jest jednym z tematów kluczowych powieści – ale mam poczucie, że nie sposób przekuć tej żarliwości nienawistnej w całości w żarliwość miłosną. Nadal zasadnicza część musiałaby być skierowana przeciwko. Ta fraza ma naturę piły tarczowej: sekwencja ostrych zębów, wprawiona w ruch, który trudno wyhamować; możesz sobie przy tym wjechać w kciuk, a zatrzymasz ostrze grubo po tym, jak go obetnie. Czy ani przez chwilę nie myślałeś, żeby celem wzmożenia wymowy dzieła, że tak powiem, zamiast chować się za tą podwójną bernhardowską gardą (i styl, i rekwizytorium, tj. Austria oraz Austriak), zostawić sobie tę stylistyczną gardę, ale prawym prostym zaatakować jednak polską rzeczywistość? Tak czy owak ten tekst jest oczywiście tyleż o Austrii, co o Polsce, bo nasze podejście do sztuki jest analogiczne, to choroba całej Europy. Nie tylko zresztą; wszak stereotypowy turysta bezrefleksyjnie pstrykający setkę fotek to Japończyk. Ale owszem, myślałem o polonizacji, i tak przeniosłem niemiecki pierwowzór przez granicę, a przeniesienie do Polski byłoby może nawet mniej radykalne, Bohlmann bowiem urodził się we Wrocławiu. Zadecydowały dwie rzeczy: jedna pozaliteracka i mniej istotna, druga zasadnicza. Mniej istotne były okoliczności. Tak się złożyło, że dostałem stypendium do Krems i właściwie całego Krivoklata napisałem przez tamten miesiąc, w tempie zupełnie szaleńczym, kompulsywnie, mając wokół siebie kraj Bernharda. Mieszkałem w długim budynku, którego okna wychodziły po jednej stronie na Dunaj, a po drugiej – na dawny klasztor, zmieniony w więzienie Stein, skądinąd ważne dla Bernharda i pojawiające się w jego tekstach; jeśli jeździłem gdzieś do Wiednia lub przez Wiedeń, za każdym razem rozsiadałem się w ulubionej kawiarni pisarza, w Café Bräunerhof przy Stallburggasse, i tam spędzałem całe godziny, bębniąc w klawiaturę. W wolnych chwilach szedłem do Kunsthistorisches Museum nie tylko, żeby wracać do ukochanych obrazów, ale i żeby się rozejrzeć w różnych szczegółach, na przykład jakie ciastka i torty podawane są w kawiarni muzealnej. Natomiast zasadniczą i niepokonaną przeszkodą w spolszczeniu Krivoklata byłoby samo muzeum. To jest książka o naszym stosunku do arcydzieł, a my po prostu arcydzieł prawie nie mamy. Nie można sobie wyobrazić sceny w sali Breugla w żadnym z polskich muzeów, a zamach na Malczewskiego czy Rodakowskiego to jednak nie to samo; błądzenie niezdecydowanego Krivoklata po salach muzealnych jest nie do powtórzenia w żadnym z polskich zbiorów sztuki, bo jakie on by tu miał ikony? Musiałby chodzić wokół Damy z łasiczką. Bo Krajobrazu z miłosiernym Samarytaninem nikt na świecie nie uważa za wyjątkowe arcydzieło, dwa inne Rembrandty z kolekcji Lanckorońskich są znakomite, ale również nie mają statusu ikonicznego. Natomiast Krivoklat stojący z butelką kwasu przed Bitwą pod Grunwaldem czy Kazaniem Skargi byłby parodią samego siebie, człowiekiem bez gustu, groteskowym błaznem – dokładnie tak samo, jakbym ustawił
fabularie 1 (12) 2017
go w Kunsthistorisches Museum przed Hansem Makartem. Który zresztą malował tam tylko dekoracje ścienne i nawet w Belwederze jest traktowany trochę per noga. Racja, naturalnie – jedyny trop spolszczenia Krivoklata, jaki sobie byłem w stanie wyobrazić podczas lektury, to uczynienie z bohatera kanibalistycznego człowieka słowa, powiedzmy: opętanego pisarza albo notariusza, który zjadałby polskie zabytki piśmiennictwa, jakieś rękopisy albo historyczne dokumenty. Ale to oczywiście coś zupełnie innego. Ale jednak to, że on jest ikonoklastą, jest znaczące – zwłaszcza w epoce przejścia z kultury pisma do kultury obrazu. Oblanie kwasem autoportretu Rembrandta to coś z zupełnie innej półki niż przepuszczenie przez niszczarkę rękopisu Pana Tadeusza albo aktu Unii Lubelskiej. Wybacz, że jeszcze cię sprowokuję do dygresji, mimo że już znaleźliśmy się tak blisko sedna, jednak to ciekawe, że wspominasz o dojmującym braku arcydzieł w chwili, gdy właśnie odkupiliśmy jakby trochę od samych siebie kolekcję rzekomo arcydzielną. Jeśli chodzi o kolekcję Czartoryskich, to nikt tu niczego nie dostał, poza tym, że pewien obywatel hiszpański zgarnął dużo pieniędzy za zbiory, do których się – o ile mi wiadomo – niczym wartościowym nie dołożył. Wszystkie dzieła i arcydzieła, które były w tej kolekcji, zostały ofiarowane Polsce już parokrotnie, najpierw przez Izabelę, kiedy założyła muzeum i wszyscy wiedzieli, że jest to zastępnik zbiorów narodowych, potem po przeniesieniu do Krakowa i potwierdzeniu tego ordynacją sieniawską, która miała chronić finansowo kolekcję, wreszcie przez samego pana Czartoryskiego w latach 90. I od ponad stu lat wszystko to jest dostępne w Krakowie. Nic się tu nie zmieniło. Nie sądzisz, że ten kontrowersyjny zakup ma w pewnym sensie – może i podwójnym – swoje źródło w braku tych arcydzieł: z jednej strony znaczy jakiś ich głód, a z drugiej jakieś niewyrobienie, jakieś ubóstwo, ciasnotę horyzontów, za które ten brak też odpowiada. A przy okazji: osadzenie książki o arcydziełach przez polskiego pisarza poza krajem samo w sobie może być czytane jako gest krytyczny wobec rodzimej – tak to nazwijmy – cywilizacji. A przynajmniej jako jej smutna diagnoza. Za mojego życia Polska dostała jeden wielki zbiór, jeden pseudowielki i wreszcie jeden wielki przeszedł jej koło nosa. Pierwszy to oczywiście wspaniały dar Karoliny Lanckorońskiej, uszczuplony niestety o obrazy Uccella i Masaccia, które pozwoliły wszakże Lanckorońskim na inne formy mecenatu – ale tam są rzeczywiste arcydzieła. Drugi to pewne kuriozum, czyli słynna kolekcja Porczyńskich, pierwszorzędne dzieła malarzy trzeciorzędnych i kopie lub warsztatowe wersje dzieł malarzy pierwszorzędnych – instytucja zajmująca spory budynek w centrum Warszawy, na którą nikt za bardzo nie ma pomysłu. Trzeci wreszcie to piękna kolekcja Barbary Piaseckiej-Johnson, stworzona z ogromnym smakiem i za wielkie pieniądze, która w wyniku jakiegoś konfliktu ostatecznie nie trafiła do Poznania i uległa rozproszeniu.
13
Jacek Dehnel
Ale powstaje pytanie, czy nowe wielkie kolekcje sztuki dawnej, na miarę zbiorów Czartoryskich, Wallace Collection, Frick Collection, Isabella Gardner Museum, są dziś jeszcze w ogóle możliwe. Moim zdaniem – nie. Bo większość arcydzieł jest już stezauryzowana, leży w wielkich zbiorach publicznych. W XVIII, w XIX wieku można je było kupić stosunkowo tanio – i mówię tu nie tylko o wielkiej wyprzedaży Włoch, kraju biednego wówczas, a pełnego sztuki, ale również o Polakach. Wańkowiczowie mieli Portret Wenecjanki Dürera, kilka rodów kolejno – Lisowczyka Rembrandta. Kiedy urządzaliśmy powstania, na świecie był najlepszy rynek sztuki w historii: średnio zamożny człowiek mógł stworzyć zbiory, na jakie dziś nie stać multimilionerów. Dwa ostatnie Vermeery kursujące na rynku są podejrzane i mizerne: młodzieńcza i nieciekawa kopia włoskiego obrazu Św. Prakseda, zresztą kiedyś u Piaseckiej-Johnson, oraz brzydka pani przy szpinecie, płócienko o wątpliwej oryginalności, kupione przez właściciela imperium kasyn. Ale wielkich dzieł Vermeera po prostu nie ma i nie będzie w obrocie. Zatem „nasza cywilizacja” czy po prostu kultura i historia polska, z powodów częściowo od siebie niezależnych nie załapała się na wiek muzeów, podobnie jak nie załapała się na wiek kolonizacji, na dobre i na złe. A inna sprawa to peryferyjność – nasza sztuka gotycka czy barokowa należą do prowincjonalnych i wtórnych, nawet jeśli ciekawych ze względu na pewne osobliwości; jednak w XX wieku mam w sztukach wizualnych (podobnie jest z literaturą) całkiem niezłą galerię twórców. Straciliśmy Malewicza przez to, że koledzy artyści poszczuli ministerstwo, żeby mu nie dawać obywatelstwa, ale całkiem sporą grupę naszych artystów można by spokojnie powiesić w Tate, MoMA’ie, Centre Pompidou i wcale by nie odstawali od reszty. Jesteśmy jednak peryferiami, a peryferie nie ustalają kanonów. I trzeba się z tym nauczyć żyć. Pod tym względem Krivoklat, ze swoim radykalnym subiektywizmem oceny dzieła, staje oczywiście po stronie peryferii. Jeśli Boznańska nas zachwyca, a Renoir nie, to Boznańska jest lepsza od Renoira. Bez względu na kanony.
Zdjęcia Jacka Dehnela z cyklu Wiedeński raptularzyk wizualny
14
Tak, to znaczy zresztą niezwykle ciekawe pęknięcie w obrębie tej książki: Krivoklat, jak właśnie mówisz, staje po stronie peryferii ze względu na ów radykalny subiektywizm, ale przecież Krivoklat może być wyrazicielem tego subiektywizmu, jego – jak to by nazwać? – wyrafinowanym praktykiem tylko dzięki temu, że nie jest mieszkańcem peryferii. Właściwie nie wiadomo, skąd on dokładnie jest – przez pewien czas jeździ na drugi brzeg Simbach nad Inn, żeby tam śpiewać w chórze. A to się wzięło po prostu z przedmiotu, z tej kokardki Męskiego Towarzystwa Śpiewaczego Wieniec Pieśni w Simbach nad Inn, którą kupiłem sobie za jakieś grosze w wiedeńskim antykwariacie. A jeśli na drugą stronę rzeki, to mieszka w Braunau am Inn, czyli w mieście rodzinnym Adolfa Hitlera. Jednak w sensie szerszym, oczywiście, pochodzi z centrum, nie z peryferii – niedaleko siebie ma nie tylko Wiedeń, ale i Pragę, Monachium, Norymbergę, Wenecję, Mediolan. Jest co zwiedzać. Co innego gdyby mieszkał w Astrachaniu – ale czy
fabularie 1 (12) 2017
Jacek Dehnel
rzeczywiście Krivoklat, albo Kriwojkład, nie mógłby być mędrcem z peryferii, który się tam dźwignął, wykształcił? Nie jestem pewien, spotykam takich ludzi „znikąd” o niezwykłej wiedzy i zainteresowaniach. Ten jego subiektywizm jest częścią większego tematu twojej książki, jednego z dwóch przynajmniej głównych tematów Krivoklata: to powieść o wyjątkowym poświęceniu i powadze – a ta powaga jest oprócz, o czym wspomniałeś, miłości małżeńskiej (sam Krivoklat chyba raczej pseudonimuje to uczucie jako porozumienie, prawda?) największym problemem. Z punktu widzenia Krivoklata nasz świat, który sztuką się nie przejmuje, a obchodzi go jedynie rynek sztuki – i to ze względu na rynek, a nie na sztukę – jest światem nienormalnym, obłąkanym. Jego, Krivoklata, szalona powaga w stosunku do sztuki przywraca w tym zaburzonym świecie równowagę. Wiesz, ja tak to widzę, jako rzecz o sprawach arcypoważnych, ale jednym z głównych zarzutów krytyków tej powieści jest to, że wziąłem gest Bernharda, który mówił o sprawach zasadniczych, i przyłożyłem go do spraw błahych. Że to jest jakieś lukrowane, na niby, że tu żadnej złości nie ma. Że to zabawka, pastisz, dotycząca estetyki, a zatem czegoś nieistotnego. I te zarzuty ze strony ludzi zajmujących się przecież zawodowo krytyką literacką szczególnie dały mi do myślenia. Być może – myślę na głos – moje rozpoznania są zupełnie fałszywe, być może to są jakieś pięknoduchowskie fantazje, ale dla mnie sztuka jest naprawdę kwestią fundamentalną, a nie kwiatkiem do kożucha ludzkości, szlaczkiem machniętym na ścianie. Mówiąc najzupełniej szczerze, jestem głęboko przekonany, że to sztuka – nie tylko sztuki wizualne, ale również muzyka, kino, wreszcie last but not least literatura są naszym podstawowym źródłem poznania świata i drugiego człowieka. Doświadczenie, jasne. Ale porządkuje nam i tłumaczy to doświadczenie nauka, filozofia, sztuka – i sztuka jest w moim pojęciu z tych trzech najdoskonalsza. To, o co się upomina Krivoklat, to są podstawy życia społecznego, podstawy człowieczeństwa. Widać jednak, że dla wielu czytelników to są jakieś tam obrazki. I albo ja się gruntownie mylę, albo Krivoklat czy, szerzej, krivoklatowskie myślenie jest tym bardziej istotne. O, ale pozwól znów na uskok z głównego wątku, w końcu rozmawiam z tym „facetem od tego felietonu”! Po Krivoklacie zdajesz się szczególnie predestynowany do wypowiadania się w kwestii nienormalności, jakby temat sam ciebie szukał. Nie, nie, w żadnym razie. Ja nie mam żadnego przygotowania psychologicznego ani psychiatrycznego, zresztą strasznie się bałem, że opisuję tak tę artystyczną terapię zajęciową, a w rzeczywistości to jakoś zupełnie inaczej wygląda. A potem z trzech różnych źródeł, skądinąd od strony lekarzy, nie pacjentów, usłyszałem, że to wygląda dokładnie tak. A nawet pytania, czy to sobie podglądałem w jakimś szpitalu. No więc nie, nie podglądałem, wziąłem z głowy, czyli z niczego – czy raczej, mówiąc już poważnie, z przyglądania się innym instytucjom opresji oraz innym przejawom edukacji artystycznej.
fabularie 1 (12) 2017
Poza tym ja wcale nie jestem pewien, czy Krivoklat jest nienormalny w potocznym słowa tego rozumieniu. Nienormalny w sensie odstępstwa od normy, nietuzinkowości – z pewnością; jednak niekoniecznie w sensie choroby psychicznej. To jest człowiek, który bierze na siebie niewdzięczną, straceńczą, idealistyczną misję. Skoro jesteśmy przy sprawach ważnych, najważniejszych, tematach z gatunku dużych, największych, rzecz nie taka wcale częsta w literaturze, to jest jeszcze w Krivoklacie wątek pokrewny tej powadze, uzupełniający go nieco i tyczący już wprost pisania. Mówię pisania, bo w powieści nie odnosi się wprost do literatury czy literatury pięknej tym bardziej, ale przecież dla niej również kluczowy. Chodzi mi o tę niewystarczalność języka do opisu obrazu. Owszem, ostrze krivoklatowskiej krytyki skierowane jest ku pewnemu szczególnemu gatunkowi pisania – wulgarnemu katalogowemu prostactwu, ale przecież odnosić to trzeba do języka w ogóle i jego pozycji: jest – jak mówi Krivoklat – „namiastką” czy uniwersalną maszyną zdolną do wszystkiego, czego od niego sobie zażyczymy? Nie sądzę, żeby Krivoklat występował przeciwko językowi jako takiemu, czy jakiemukolwiek mówieniu czy pisaniu o sztuce, chodzi mu raczej o znacznie węższą dziedzinę ludzkiej twórczości, czy może – bo tak to widzi – pasożytnictwa: o pewne szczególne żerowanie pisarskie na sztukach wizualnych. Jeśli bowiem chodzi o pisanie o dziełach z punktu widzenia historii sztuki, biografii malarzy, prądów artystycznych, Krivoklat rozumie ich zasadność, nawet jeśli ma do nich inny stosunek niż jego żona. W odmiennym podejściu tych dwojga próbowałem zawrzeć moje ambiwalentne uczucia – czasem wiedza o dziele mi pomaga, czasem przeszkadza; Krivoklat i jego żona zatem mają dwa różne i znakomicie dopełniające się podejścia (bo ich związek w ogóle polega na dopełnieniu), które Zeyetmayer ujmuje jako podejście z głową nabitą i z głową wywietrzoną. To jednak tyczy się zupełnie czego innego niż opisy, które doprowadzają głównego bohatera do furii. Przy czym, dodam, nie są one wyłącznie domeną krytyki malarstwa, takie same bzdury rodem z właściwego danej dziedzinie słownika komunałów pojawiają się również w krytyce literackiej czy muzycznej. Tu nie chodzi o język jako taki, tylko o język skarlały, zdeformowany, o iluzję komunikatu, który niby ma coś przekazywać, w istocie polega tylko na narcystycznej przyjemności komentatora, który dokleja się do dzieła jak zużyta guma do żucia. Przy okazji, nie bez uciechy zauważam, że wkładając w usta Krivoklata te krytyki ekfrazy, wymierzasz ją przecież i w siebie, autora choćby kilku ekfrastycznych wierszy. Podobnie jak, co zauważam z jeszcze większą uciechą, jesteś autorem książki, o której znaczenie państwo Krivoklatowie by się mogli spierać – on by zignorował, ona by uznała za lekturę podstawową, gdyby im przyszła ochota na zwiedzanie Muzeum Narodowego w Warszawie. Mam na myśli Proteusza.
15
Jacek Dehnel
Nie no, właśnie nie. Bo teksty z Fotoplastikonu nie są opisami. Każdy obrazek, każde zdjęcie można jakoś opisać, nawet miałem takie ćwiczenia na studiach, na historii sztuki: opis dzieła, nieznośne to było. Natomiast do Fotoplastikonu nadają się tylko niektóre fotografie. Powiedziałbym nawet, że bardzo niektóre, że jest ich naprawdę niewiele – to znaczy takie, które mają w sobie miejsce na tekst. I znowu, nie znaczy, że coś mówią: bo nie chodzi o to, żeby powiedzieć coś, co fotografia mówi już samym obrazem, w sposób najbardziej oczywisty. Jeśli wezmę słynne zdjęcie Dorothei Lange (nazywane czasem Matką tułaczką), to mogę je opisać: W centrum kadru widać kobietę z lewą dłonią uniesioną w geście zamyślenia; po bokach widać dwójkę biednie ubranych dzieci, skrywających twarze za ciałem matki, blablabla. Mogę też powiedzieć to, co mówi fotografia: że bieda, że łachmany, że poorane czoło oraz wzrok wbity w przestrzeń wskazują na troskę i niepewność jurta. Ale to są rzeczy, które każdy czy prawie każdy widzi na pierwszy rzut oka; ktoś nieco bardziej kumaty albo świadomy będzie wiedział, że to jest Wielki Kryzys, a może nawet, że zdjęcie wykonano w ramach projektu rządowego Farm Securities Administration. Tylko że niczego literacko nie wnosimy, to zdjęcie jest genialne, ale domknięte, dopowiedziane. Praca z nim oznaczałaby właśnie pasożytnictwo, bo tu nic nie dodam, mogę tylko się podessać. W Fotoplastikonie chodzi tymczasem o dodanie. Odbicie się od. Natomiast zabierając się do pisania Proteusza stanowczo postanowiłem sobie, że nie piszę o obiektach, tylko o zbiorach, ich historii, kolejach losu. O instytucji. To zupełnie coś innego, co nawet dla pani Krivoklatowej byłoby w ograniczonym stopniu interesujące. Innymi słowy: w żadnym miejscu pisania tej książki nie spotykałem się, by użyć określenia Krivoklatowskiego, z żadnym dziełem, spotykałem się wyłącznie z instytucją, co jest kwestią zupełnie innej natury. Muzeum Narodowe w Warszawie nie dawało mi – w przeciwieństwie do niektórych obrazów – żadnych odpowiedzi na dręczące mnie pytania, nie przechodził mi dreszcz po plecach, jaki przechodzi mi czasem na widok wielkiej sztuki. Co nie znaczy, że nie przechodził mi żaden – bo kiedy czyta się relację Lorentza z niszczenia kolekcji albo kawałki o ratowaniu zbiorów po wojnie, to i owszem. Ale to porusza tak, jak poruszają historie ludzi.
Zdjęcia Jacka Dehnela z cyklu Wiedeński raptularzyk wizualny
16
Mówiąc o twoich ekfrazach, miałem na myśli akurat wyłącznie wiersze, chociaż ich też dotyczy w jakimś stopniu twoja metoda odbicia się od. A Proteusza uznałem za dzieło, które pani Krivoklat mogłaby w procesie nabijania głowy chcieć przeczytać. Ale nie kłócę się, ty swoich bohaterów znasz lepiej. Na koniec chciałem cię zapytać o sam początek. Czytałem ostatnio piąty tom Knausgaarda, który – nawiasem mówiąc – coraz bardziej mnie fascynuje, i to na podobnej zasadzie, co Bernhard; i tam wpadłem na fragment, w którym opisuje lekturę Wymazywania: „…było to zimne, twarde, bezlitosne, lecz również piękne, a wszystko stworzone w natrętnym, starannym rytmie języka Bernharda, wsączającym się we mnie podczas lektury i tkwiącym w moim wnętrzu, nawet kiedy już odłożyłem książkę i wyjrzałem przez okno, na śnieg, który ledwie zdo-
fabularie 1 (12) 2017
Jacek Dehnel
łał przysypać krzewinki, na dziką rzekę rzucającą się w rozpadlinę; pomyślałem: muszę tak pisać, mogę tak pisać, wystarczy po prostu pisać…”. Pamiętasz ten moment zarażenia Bernhardem, o ile taki był? Wymazywanie mam od Piotra i od tego faktycznie zacząłem (nawiasem mówiąc, pamiętam, jak wiele lat temu, jeszcze na studiach, wziąłem do ręki w Taniej książce na Koszykowej Przegranego i odłożyłem; teraz jest praktycznie nie do dostania, a jeśli już, to za grube kwoty; Pietia mi go niedawno sprezentował na imieniny). I zachwyciła mnie książka, historia, celność – ale jeszcze nie wiedziałem, że to jest stała fraza Bernhardowska czy może, więcej, Bernhardowska metoda. Myślę, że dopiero przy Autobiografiach – czytanych zresztą we wspaniałych wakacyjnych okolicznościach, na rozprażonym dachu w Lecce, między talerzem z melonem i oliwkami a butelką wina,
Monolog szaleńca?
Jacek Dehnel Krivoklat wyd. Znak literanova Kraków 2016 Krivoklat, najnowsza powieść Jacka Dehnela, to rozpisany na ponad dwieście stron żarliwy hołd złożony sztuce i doświadczeniu estetycznemu, zaszyfrowany w formie monologu szaleńca, częstego pacjenta zakładów zamkniętych, wielokrotnie skazywanego za niszczenie arcydzieł sztuki plastycznej, udostępnianych w muzeach na całym świecie. Zabierając głos w ważnej dla siebie sprawie w taki a nie inny sposób – to znaczy oddając narrację bohaterowi psychicznie choremu – Dehnel sięga po zabieg literacki niemal tak stary jak sama literatura. Tak jak Dostojewski wkładał w usta licznie zasiedlających jego powieści szaleńców własne poglądy na najbardziej dręczące go tematy, tak współczesny polski powieściopisarz nie boi się wylać żali na dzisiejsze oddalenie się społeczeństw wysokorozwiniętych od sztuki za pomocą Krivoklata. Krivoklat jest wobec arcydzieł sztuki malarskiej bezwzględny, ale w swoim mniemaniu musi taki być. Jest bezlitosny, ale nie może być inny. Jest brutalny, ale tego wymaga sytuacja. Nie ma skrupułów, ale jak mógłby je mieć, skoro chodzi o rzecz najistotniejszą, o rzecz najpilniejszą, o sprawę największej wagi – o miłość do sztuki. Słuchamy monologu Krivoklata i w wielu miejscach nie możemy nie
fabularie 1 (12) 2017
o czym wspominam, bo tym większy był kontrast ze sklepem w suterenie czy z sanatorium – nastąpiło to zassanie. Ale to wcale nie znaczy, że zamierzałem wtedy kiedykolwiek cokolwiek napisać jak Bernhard; kupowałem i czytałem jego książki, jedne mnie zachwycały, inne nieco rozczarowywały. A, owszem, na stypendium w Wiedniu napisałem jeden felieton o świętach w europejskiej stolicy Bożego Narodzenia, bawiąc się tą frazą; to wszystko. I dopiero kiedy przeczytałem o Bohlmannie, w jednej chwili zapragnąłem napisać o nim opowiadanie dokładnie z tym napędem, tym silnikiem – nie powieść nawet z początku, tylko opowiadanie. Siedziałem akurat w domu sam, Piotr gdzieś wyjechał, i, pamiętam, przysiadłem wieczorem do tego pisania i jak przestałem, to było gdzieś nad ranem, a ja miałem kawał – prawie jedną dziesiątą, jak się okazało – powieści.
przyznać mu racji. Skoro już sięgnęliśmy po tę książkę, to znaczy, że sztuka jako taka (w tym także sztuka literacka) też jest nam bliska. Kiwamy więc potakująco głową, gdy czytamy o zaniku uczuć estetycznych u odbiorców sztuki. Zgadzamy się z obserwacjami narratora, który zauważa, że prawdziwe spotkanie z dziełem jest dzisiaj rzadkością. Podzielamy odrazę Krivoklata do breloczków z van Goghiem, a może także i do procesu komercjalizacji muzeów, o której też jest w jego monologu sporo. A nawet jeśli nie do końca się z nim zgadzamy, nawet jeśli nie widzimy aż tak wielkiego zagrożenia w sklepach z pamiątkami czy w kawiarniach otwieranych przy galeriach sztuki, to jednak nie możemy nie potraktować wielu fragmentów wynurzeń Krivoklata z powagą… Nie możemy? Brzmiące całkiem sensownie wynurzenia Krivoklata na temat zaniku wrażliwości estetycznej u odbiorców XXI wieku przeplatają się ze wspomnieniami z jego własnego życia i z historią jego kryminalnej działalności jako dewastatora dzieł sztuki, a te właśnie wspomnienia i ta historia demaskują go jako osobę, która na temat sztuki nie powinna się jednak wypowiadać… Narrator, który tak bardzo chciałby być brany poważnie, zdradza sam siebie i nieświadomie siebie ośmiesza, co daje wspaniały, tragikomiczny efekt, wcale nie tak łatwy do osiągnięcia w literaturze pięknej… Dlaczego więc najnowsza książka Dehnela spotkała się jak dotąd z raczej chłodnym przyjęciem ze strony krytyki? I czy rzeczywiście jest ona takim hołdem złożonym sztuce, skoro tak hołubiący sztukę narrator jest przez autora co i rusz właśnie ośmieszany? Odpowiadając na to pierwsze pytanie: być może recenzenci zrazili się tym, że książka pomyślana została jako pastisz twórczości Thomasa Bernharda, a zatem od początku miała być pewnym literackim żartem. Trudno było dostrzec rzeczywistą wartość tej powieści jako utworu, który jednak zabiera głos w pewnej ważnej dyskusji. No właśnie, zabiera czy nie? Być może jest tak, że Krivoklat to w większej części żart i zabawa niż wyraz prawdziwej troski o miejsce sztuki we współczesnym społeczeństwie? Przyznaję, nie wiem – to chyba zostaje słodką tajemnicą autora. Hanna Trubicka
17
Bob Dylan, 1978 (Wikimedia Commons)
fabularie 1 (12) 2017
18
Nobel dla Dylana
MARCIN STAWARZ
Mój Boblista To chyba Paweł Hertz, dowiedziawszy się o przyznaniu Wisławie Szymborskiej literackiej Nagrody Nobla, miał podobno powiedzieć, nie bez nutki złośliwości, że pewnie następnego Nobla dostanie Osiecka. Oczyma wyobraźni widzę, jak gdzieś w Krakowie Adam Zagajewski (nasz kandydat numer jeden do najwyższych literackich zaszczytów) na wieść, że Nobel przypadł Dylanowi, rzuca mniej więcej taki komentarz: „Następny będzie dla McCartneya”. Kto wie, kto wie? Bob Dylan przetarł kolejny szlak: tym samym szansa dla wybitnych twórców piosenek, aby wejść na trwałe do historii literatury, stała się realną możliwością. Naturalnie budzi to wśród wielu czytelników (w tym także wśród wytrawnych znawców przedmiotu) spore kontrowersje. Kibice „wysokiego stylu” i – jak zwał, tak zwał – „wielkiej” tudzież „prawdziwej” literatury mogą czuć się ostatnim werdyktem Akademii rozczarowani, a nawet oburzeni. Nie powinno to jednak w żadnym wypadku pomniejszać radości i satysfakcji wszystkim tym, którzy kochają twórczość Boba Dylana i nie widzą nic wstydliwego czy też gorszego w takiej formie sztuki jak piosenka. Bo oczywiście za nic innego jak tylko za piosenki amerykański bard dostał tę szczególną nagrodę, co Komitet Noblowski podkreślił w uzasadnieniu, w którym wyróżnia go za: „tworzenie nowych form poetyckiej ekspresji w ramach wielkiej tradycji pieśni amerykańskiej”. Ta zgrabna formułka nie jest ani szczególnie odkrywcza, ani specjalnie oryginalna. Jakieś 55 lat temu, kiedy Bob był u progu swojej wielkiej kariery, jego kolega z folkowego środowiska z Greenwich Village, zajmujący się konferansjerką w klubie „Gaslight” Noel Stookey – muzyk znany nieco później jako Paul z popularnego tria Peter, Paul and Mary – opisał go słowami: „Ten chłopak zagarnia całe lata historii muzyki folk i ewolucji amerykańskich form balladowych, wykorzystując je do odzwierciedlenia czasów współczesnych”. Prawda, że trafnie Paul to ujął? I to na ponad całe półwiecze przed Szwedami. Nasz legendarny aktor i konferansjer Kazimierz Rudzki powiedział kiedyś z kolei, że maksimum refleksji filozoficznej, jakiej można spodziewać się w piosenkach, zawarta jest w słowach: „a mnie jest szkoda lata”. Poważniejszych treści powinno się szukać w książkach. Na podstawie tego świetnego bon motu możemy mniemać, że pan Kazimierz nie miał niestety okazji zapoznać się bliżej z balladami Dylana. W zupełnie innej sytuacji i kompletnie innego zdania
fabularie 1 (12) 2017
był pan Gordon Ball – znawca twórczości beatników, profesor języka angielskiego z (wówczas) Virginia Military Institute, który w sierpniu 1996 roku jako pierwszy oficjalnie zgłosił nominację legendarnego muzyka do Nagrody Nobla. Od tamtej pory nazwisko ikony rocka pojawiało się regularnie wśród kandydatów do najwyższego literackiego lauru, aż do szczęśliwego ogłoszenia werdyktu 13 października 2016 roku. Skoro przywołałem Rudzkiego, to może jeszcze jedna anegdotka, która mi tutaj bardzo pasuje. Kiedyś Artur Sandauer, zniecierpliwiony tym, że nasz znakomity aktor w trakcie rozmowy wciąż tytułuje go per panie profesorze, wypalił: „Niech pan się nie wygłupia, pan sam przecież jest profesorem”. Na to Rudzki: „No tak, ale tylko po to, żeby Łazuka mógł zostać magistrem”. Pół żartem, pół serio można powiedzieć, że Gordon Ball został profesorem wyłącznie po to, by Dylan mógł dostać Nobla. W każdym razie, wielkie brawa dla tego pana! Tu przy okazji dorzucę ciekawostkę, że pierwszym pisarzem ze Stanów Zjednoczonych uhonorowanym przez Szwedzką Akademię był Sinclair Lewis, autor urodzony w Sauk Centre w stanie Minnesota, mieście odległym od miejsca urodzenia Dylana – Duluth – o jakieś trzy i pół godziny jazdy samochodem. Biorąc pod uwagę realia amerykańskie, to odcinek krótszy niż z Bydgoszczy do Torunia. Jeszcze mniejsza odległość dzieli Duluth od St. Paul, rodzinnego miasta Francisa Scotta Fitzgeralda, który – gdyby trochę dłużej pożył – kto wie, czy również nie załapałby się na szwedzki wawrzyn. Trzeba przyznać, w dobrym sąsiedztwie wzrastał nasz noblista. No ale żeby nie było to wszystko takie proste i oczywiste, przypomnijmy okoliczności towarzyszące przyznaniu nagrody. Jak się okazało, sprawy potoczyły się tak, że po 20 latach od triumfu naszej poetessy i oficjalnej nominacji dla Dylana o mały włos nie doszło do kolejnej „tragedii sztokholmskiej”. Najpierw Akademia Noblowska wprawiła w konsternację publiczność, ogłaszając laureata nagrody. Potem sam nagrodzony wprawił w konsternację członków Akademii brakiem jakiegokolwiek komentarza w związku z – umówmy się – dość zaszczytnym wyróżnieniem. A w końcu, kiedy po dwóch tygodniach milczenia artysta potwierdził, że przyjmuje nagrodę, szybko okazało się, że nie pojawi się na ceremonii jej wręczenia. Dopełnieniem tego korowodu niepopraw-
19
Nobel dla Dylana
ności okazał się występ Patti Smith na gali noblowskiej. Stremowana piosenkarka zapomniała fragmentu tekstu – nienależącej bądź co bądź do najkrótszych – pieśni A Hard Rain’s A-Gonna Fall i na chwilę musiała przerwać śpiewanie. Szwedzi, kulturalny naród, wybaczyli potknięcie szacownej rockmance i powstrzymali się od buczenia i gwizdów. Posypały się brawa, jakoś to wszystko wyszło. I Bob syty, i Nobel cały. Zapewne niektórzy amerykańscy fani byli niepocieszeni faktem, że muzyk – nazywany niegdyś „głosem pokolenia”, „sumieniem Ameryki” i tym podobnymi określeniami – nie odebrał osobiście nagrody i nie wygłosił płomiennego przemówienia, wyrażając na przykład dezaprobatę wobec wyboru dokonanego przez współrodaków, albo że nie przekazał publicznie poparcia dla jakiegoś ichniego KOD-u. Z kolei europejscy wielbiciele barda, zatroskani o los demokracji w Polsce, być może czekali na choćby niewielką aluzję do sprawy Trybunału Konstytucyjnego. Nic z tych rzeczy. Laureat w liście do Akademii napisał tylko, że jest zaszczycony i że się nie spodziewał. Porównał swoją robotę do Szekspira (a co tam) oraz wyznał, że właściwie nie miał czasu zastanawiać się, czy jego teksty to literatura. Żadnych aluzji politycznych, żadnego protest songa. Niewątpliwie tak świetnej okazji do wyrażenia swoich poglądów nie przepuściłby Roger Waters, który – notabene m.in. obok Dylana – występował w październiku ubiegłego roku na festiwalu legend rocka Desert Trip w Indio w stanie Kalifornia, gdzie – mówiąc brzydko – pojechał po Donaldzie Trumpie jak po świni w wizualnej oprawie świetnego skądinąd utworu Pigs (Three Different Ones) Part 1. My możemy się tylko cieszyć, że Floydzi nie nagrali kawałka pod tytułem Duck albo Drake. Chociaż mieli na przykład w swoim w repertuarze piosenkę Syda Barreta Bike, która kończy się gromkim kwakaniem. Mógłby to być czytelny ukłon w stronę dzielnych polskich rowerzystów. No a żeby wegetarianie nie zostali pozostawieni samym sobie, jest jeszcze jeden kawałek napisany przez Barreta – Vegetable Man. Swoją drogą, szkoda, że Syd już nie żyje: zamiast Patti Smith mógłby wystąpić na gali i zaśpiewać w Sztokholmie swój Bob Dylan Blues: „Cause I’m a poet / Don’t you know it? / And the wind you can blow it…”. Szanowny laureat trochę blado wypada na tle pozostałych noblistów, jeżeli weźmie się pod uwagę jego dorobek stricte książkowy. Nie licząc zbiorów tekstów piosenek, Dylan jest autorem tylko dwóch tytułów. Ze swojej prozy poetyckiej Tarantula, napisanej w połowie lat 60. (opublikowanej w 1971 roku), sam nie był do końca zadowolony. Natomiast wydane 12 lat temu Chronicles: Volume One (u nas pierwsze wydanie pt. Moje Kroniki. Część I), mimo że są bardzo ciekawym i w wielu fragmentach przezabawnym zapisem autobiograficznym, do dzisiaj nie doczekały się kontynuacji. Można więc powiedzieć, że jedną książkę sknocił, a drugiej nie skończył. Swój kunszt poetycki zawsze najpełniej wyrażał w słowach swoich pieśni, które zaczął tworzyć z banalnie prostego powodu, o którym wspomniał w jednej z wypowiedzi z 1984 roku,
20
przytoczonej w książce Clintona Heylina Dylan: Droga bez końca: „Chciałem mieć po prostu co śpiewać, a nadszedł taki moment, że nie mogłem już śpiewać byle czego. Więc musiałem pisać to, co chciałem śpiewać, bo nikt inny tego nie pisał. Nigdzie nie mogłem tego znaleźć. Gdybym mógł, to pewnie nigdy nie zacząłbym pisać”. No i dzięki temu mamy te wszystkie genialne utwory, słusznie docenione po latach przez Akademię Szwedzką. Oczywiście przyznanie tej nagrody uznajemy bezsprzecznie za indywidualne wyróżnienie szczególnego i niepowtarzalnego talentu oraz dorobku, ale chyba możemy też potraktować je jako symboliczny hołd dla wspaniałych poprzedników Dylana. Dla jego mistrzów takich jak Hank Williams, Robert Johnson, Chuck Berry czy przede wszystkim Woody Guthrie, którego – jak powszechnie wiadomo – darzył wyjątkową estymą. Myślę, że w tym Noblu wyrażone jest także uznanie dla starszych kolegów folkowców, takich jak chociażby Pete Seeger czy Dave Van Ronk, który był dla Boba ważnym punktem odniesienia na początku kariery. W końcu poprzez tę nagrodę uhonorowana została poniekąd cała plejada wielkich kompozytorów i tekściarzy debiutujących w latach 60. i 70., którzy swoją twórczością kształtowali i wzbogacali kulturę popularną, a właściwie kulturę w ogóle. Trudno wymienić kilku, żeby nie urazić reszty, ale założę się, że niejeden z nich mógłby powiedzieć o Dylanie to samo, co niegdyś Krasiński o Mickiewiczu, a co potem Cat-Mackiewicz napisał o Henryku Sienkiewiczu (też nobliście): „My z niego wszyscy”. Bo tych znaczących songwriterów, którzy nie znaleźli się pod jego mniej lub bardziej wyraźnym wpływem, można by ze świecą szukać. Tak więc jeżeli nie jest herezją stwierdzenie, że Nobel jak najbardziej zasłużenie trafił do Dylana, ale że jest też w pewnym sensie ukoronowaniem dzieła wszystkich wybitnych przedstawicieli piosenki autorskiej, to idąc tym tropem, poszedłbym jeszcze dalej i zaryzykował twierdzenie, że splendor tej nagrody spływa też w jakiejś mierze na wszystkich muzyków, z którymi Bob nagrywał swoje najbardziej udane utwory. Artysta zresztą niejednokrotnie ubolewał nad tym, że aspekt samej muzyki przeważnie zupełnie gdzieś umykał tym, którzy przyznawali mu nagrody i wyróżnienia za jego teksty. A jak pisał Paul Verlaine – poeta niewątpliwie nieobcy Dylanowi – w wierszu Sztuka poetycka: „Nade wszystko muzyki! Dla niej / Przenoś wiersz nieparzysty nad inne, / Roztopiony w powietrzu płynniej, / Bez ciężarów, co wstrzymują zdanie”. Myślę, że tworząc, Dylan zawsze nosił w sercu wersy francuskiego dekadenta. Co wyjątkowego jest w tych songach? Oprócz pięknych melodii i świetnych tekstów, oczywiście? Ekspresja niepowtarzalnego głosu mistrza, który niemal w każdej kompozycji odnajduje najwłaściwsze emocjonalne tony, nie pozostawiając obojętnymi słuchaczy niemających do muzyki – mówiąc Billym Wilderem – „ucha van Gogha”. Istnieje obiegowa niedorzeczność, z którą nieraz niestety spotykałem się podczas rozmów z osobami forsującymi
fabularie 1 (12) 2017
Nobel dla Dylana
z przekonaniem utartą bzdurę, jakoby Dylan może i pisze dobre kawałki, ale śpiewać to on nie umie. Pół biedy, kiedy mówili to muzyczni ignoranci nieinteresujący się muzyką, słuchający tylko mamy i ewentualnie Radia Zet czy czegoś w tym guście. Gorzej, jeśli w ten sposób wypowiadali się prawdziwi miłośnicy muzyki. Ludzie, opamiętajcie się! Nie porównujcie wokalu Bobby’ego do Freddie’ego czy Pavarottiego, nie liczcie mu oktaw, nie o to chodzi! Na duby smalone o deficytach Dylanowego śpiewu, zawsze korci mnie cisnąć w adwersarza (nie, nie cegłówką) prowokacyjnym cytatem z redaktora czasopisma „Rolling Stone” Janna Wennera, który w 1979 roku, po wysłuchaniu albumu Slow Train Coming, uderzył w skrajnie entuzjastyczny akord, pisząc: „Bob Dylan to największy wokalista naszych czasów. Nikt nie jest od niego lepszy. Co więcej, nikt nawet mu nie dorównuje. Jego wszechstronność i zdolności wokalne nie mają sobie równych. Brzmienie głosu i szczególna wrażliwość przewyższają to, co reprezentują sobą współcześni mu wokaliści. Nie zdolności poetyckie ani intuicja, lecz jego głos jest największym darem, jaki otrzymał od Boga”. Czy można przebić to, co napisał Wenner? Raczej nie, ale dodałbym jeszcze, że bez tego charakterystycznego głosu jego wszystkie utwory nie miałyby tej siły, którą posiadają. Nie poruszałyby aż tak bardzo. Że w tym konkretnym repertuarze ten nietypowy, niedoskonale piękny głos góruje nad głosami subtelniejszymi, gładszymi, mocniejszymi. Że utwory te, śpiewane wielokrotnie przez obdarzoną anielskim głosem Joan Baez, są jak „gmach piękną architekturą stawiony, jak wzniosły kościół – ale w kościele Boga nie ma”. Przepraszam ewentualnych fanów królowej folku, ale podobnie nie widziałbym w tym materiale bliższego mi muzycznie króla rock’n’rolla, pomimo jego niebywałych zdolności wokalnych i interpretacyjnych. Wystarczy porównać wersję Tomorrow Is A Long Time Elvisa z autorskim wykonaniem, żeby zrozumieć, na czym polega różnica na korzyść oryginału. Tom Waits, artysta, którego niestety jeszcze nikt do Nobla nie zgłosił, powiedział kiedyś: „Dla songwritera Dylan jest tak ważny, jak młotek, gwoździe i piła dla cieśli”. Dodał też: „O Dylanie powiedziano tak wiele, że ciężko powiedzieć cokolwiek, co nie było już wcześniej powiedziane, albo powiedzieć to lepiej”. Miał oczywiście rację. Myślę, że aby w jakimś stopniu otrzeć się o oryginalność, można na przykład eksplorować każdy najmniejszy epizod życia i twórczości Boba, a potem szczegółowo prezentować wyniki swoich laboratoryjnych badań, lub też walić z grubej rury jakąś kontrowersyjną tezę, która miałaby na celu odbrązowienie ikony. Poza tymi dwoma sposobami przychodzi mi na myśl jeszcze jedna opcja – można po prostu opowiedzieć swoją własną historię w jakiś sposób związaną z Dylanem. Skoro więc zatytułowałem ten tekst tak, jak zatytułowałem, pozwolę sobie na jeszcze kilka zwierzeń i sentymentów. Na początek chciałbym postawić się całej armii muzycznych dziennikarzy i wziąć w obronę pozycję z dy-
fabularie 1 (12) 2017
Bob Dylan, Barcelona, 1984 (Wikimedia Commons)
skografii Dylana, nad którą rockowa krytyka uwielbia pastwić się już od 46 lat. Chodzi oczywiście o Self Portrait. Dwupłytowy album tuż po ukazaniu się otrzymał jedną z najsłynniejszych recenzji w dziejach muzyki popularnej. Zaczynała się ona od słów: „Co to za gówno?”, ukazała się w „Rolling Stone”, a jej autorem był facet o nazwisku Greil Marcus. Napisał on wiele książek na temat rock’n’rolla (także o Dylanie), ale jestem przekonany, że w zbiorowej świadomości pozostanie po nim tylko ten kał, którym obrzucił naprawdę fajne nagrania. I będzie to koronny dowód na to, żeby z rezerwą przyjmować to, co wypisują nam różni recenzenci, a co potem bezmyślnie powielane jest latami przez zastępy pismaków, którzy nie mają zwykle pojęcia, o czym piszą. Po latach, kiedy w o wiele większym stopniu polegam na własnym guście niż na przeczytanych opiniach, podchodzę do materiału zebranego na Autoportrecie bez żadnych uprzedzeń i słucham go z przyjemnością niewiele mniejszą niż na przykład otoczone kultem nagrania z The Basement Tapes. I nie krzywię się na to, że większość kawałków to covery, często potraktowane lekko i dowcipnie, jak chociażby
21
Nobel dla Dylana
The Boxer Simona i Garfunkela, który Dylek wykonuje w duecie z samym sobą, czy śpiewany nieco przesłodzonym głosem szlagier Rodgersa i Harta Blue Moon. Są tam również zaskakujące, niepodobne do wcześniejszych, autorskie numery, jak swobodnie nucony przez Boba Wigwam, albo piękny temat otwierający album All the Tired Horses z zapętlonym tekstem zaśpiewanym przez żeński chórek. A takie wersje tradycyjnych pieśni jak Days of ’49 o gorączce złota czy Copper Kettle o rodzinnym pędzeniu whiskey należą do najlepszych Dylanowskich interpretacji standardów. Tu też zamieszczone zostało pierwsze oficjalnie wydane oryginalne wykonanie piosenki Quinn the Eskimo (The Mighty Quinn), która dwa lata wcześniej, w wersji zespołu Manfred Mann, stała się przebojem numer jeden. Dla tych utworów zamierzam bronić Self Portrait nawet przed jego twórcą, który w swojej książce napisał: „Wypuściłem album (podwójny). Wszystkim, co mi przyszło do głowy, ciskałem o ścianę, i to, co do niej przywarło, publikowałem”. Przyznajcie, że to oryginalny sposób kompletowania kawałków na longplaya. I za to też uwielbiam Dylka, za to, że robił, co chciał, za to, że nie bał się improwizacji i bez kompleksów sięgał po nowe środki wyrazu. Za co jeszcze lubię Boba? Na przykład za kapitalne poczucie humoru, które ujawniało się nie tylko w tekstach, ale chociażby podczas wywiadów z dziennikarzami, których, nieszczęsnych, obrzucał zabawnymi ripostami w latach 60. Za to, że kariera muzyków doskonałego zespołu The Band (wcześniej The Hawks) nabrała skrzydeł dzięki współpracy z Dylanem. Za aroganckie zachowanie wobec równie aroganckiej angielskiej publiczności w 1966 roku, kiedy to występując w elektrycznym secie ze wspomnianymi The Hawks, odpowiadał na gwizdy i obelgi sarkastycznymi, drażniącymi tekstami w stylu: „To nie jest brytyjska muzyka, to amerykańska muzyka. No, dajcie spokój”. Za to, że jako pierwszy upalił marihuaną Beatlesów, co momentalnie zainspirowało ich do indywidualnych poszukiwań na tym polu i co w efekcie nie pozostało bez wpływu na ich twórczość. Za to, że napisał dla Nico świetne I’ll Keep it with Mine, i chciał napisać coś dla Marianne Faithfull, ale ona (ej, głupia ty, głupia ty) nie chciała. Za uczestnictwo w niepowtarzalnym all stars bandzie – Traveling Wilburys, i za masę innych rzeczy, o których napiszę, kiedy Dylan dostanie Order Orła Białego. To jedno z niewielu odznaczeń, jakich jeszcze nie posiada. Kończąc, chciałbym jeszcze przytoczyć krótką historię z gatunku osobistych. Dość dawno temu, kiedy od dobrych pięciu lat byłem oddanym fanem, dobrze zaznajomionym z większą częścią dorobku mojego największego obok Beatlesów i Stonesów idola, odtworzyłem sobie przed snem album The Freewheelin’ Bob Dylan. Do tamtej pory przesłuchałem go kilkadziesiąt razy i – jak to po dłuższym obcowaniu z nawet ulubioną muzyką bywa – poszczególne utwory nie posiadały już tego samego blasku, jakim olśniewały podczas pierwszych kilkunastu odsłuchań.
22
Cały czas sprawiały przyjemność, ale nie towarzyszyły już im tak silne emocje, jak w trakcie pierwszych miesięcy odkrywania piękna tych niezwykłych słów i dźwięków. Znając płytę na pamięć, nie zagłębiałem się w muzyczną treść; odpływając gdzieś myślami, próbowałem zasnąć. Po Blowin’ in the Wind i Girl from the North Country zabrzmiały takty Masters of War. Utwór momentalnie wyrwał mnie z apatii. Przeszył swoim intensywnym rytmem i głosem przepełnionym gniewem. Usłyszałem go o wiele wyraźniej i pełniej niż w ostatnim czasie, zarazem inaczej niż dawniej, kiedy jego wymowa i forma prawdziwie ujmowały mnie swoją siłą przekazu. Ten jeden raz zagrzmiał jak groźna przestroga, jak niepokojący alarm. Na zawsze zapamiętam datę, kiedy niespodziewanie zostałem porażony mocą tej antywojennej pieśni. Była to noc z 10 na 11 września 2001 roku. Pewien specjalista od samolotów mógłby na to powiedzieć: „Przypadek? Nie sądzę”. A ja przywołam w tym kontekście wypowiedź Dylana, który o swoim największym autorytecie w dziedzinie piosenki napisał w Kronikach: „Każdy utwór jawił się jako strzelista budowla, z wariantami pasującymi do odmiennych scenariuszy. Woody sprawił, że wagę miało każde słowo. Malował nimi. [… Wielu ludzi uznawało twórczość Guthriego za przeterminowaną. Ja nie. Uważałem, że jest jak najbardziej na czasie, na bieżąco, a nawet, że zwiastuje to, co ma się zdarzyć”. Dokładnie to samo ciśnie mi się na usta, kiedy myślę o autorze powyższych słów. Admiracja, jaką Bob żywił do osoby i twórczości Guthriego, znalazła odbicie w jednej z pierwszych ballad, jakie w ogóle napisał. Była nią Song to Woody, silnie inspirowana stylem mentora kompozycja, która jako jedyna obok Talkin’ New York podpisana była nazwiskiem Dylan wśród piosenek zamieszczonych na debiutanckiej płycie. Longplay przeszedł bez echa, i faktycznie trudno na tle późniejszych płyt oceniać go jako wybitne dokonanie artystyczne. Niemniej było to wyraźne zaznaczenie swojego miejsca na scenie folkowej oraz pierwszy krok do sławy, a został on wykonany dzięki pomocy Johna Hammonda, wybitnego producenta wytwórni Columbia Records, łowcę talentów, który m.in. odkrył bądź wypromował legendarne już dziś postacie amerykańskiego jazzu, takie jak Billie Holiday, Benny Goodman czy Count Basie. Wiele lat później dostrzegł on także geniusz młodego folkowego muzyka z Minnesoty, który w 1961 roku akompaniował na harmonijce Carolyn Hester – nagrywającej swój trzeci album, niewiele starszej teksańskiej pieśniarce. Dał mu szansę zaprezentowania się na przesłuchaniu i podpisał z nim kontrakt płytowy. Od tego momentu zaczęła się jedna z największych muzycznych karier XX wieku, która rozwijając się przez lata, doprowadziła Dylana do punktu, w którym jest już od dłuższego czasu, do serc i umysłów przeszłych, obecnych i – nie ma co do tego wątpliwości – przyszłych pokoleń słuchaczy. Dzięki, Bob, za cudowne utwory, pasjonującą biografię i masę wzruszeń. Czekamy na więcej.
fabularie 1 (12) 2017
Wiersz
RAFAŁ GAWIN PO TĘCZY 2, CZYLI POWRÓT TWARDYCH ARGUMENTÓW Jeśli docierasz do kolejnego sedna, i znowu nowego (nie mylić z sercem), widzisz jak na dłoni (nie mylić z podaniem ręki): każde jest inne i zaprasza równie gorąco i serdecznie, aż brakuje ci palców, żeby wyliczyć wszystkie zaimki, z którymi wiąże się wzajemność. Jeśli dalej nie wiesz, ile razy masz prawo przestać, zaczynasz wszystko od nowa: nie nazywasz podstawowych części, to one pochłaniają ciebie (nie mylić z drugą osobą) i gnieżdżą się w tobie (nie mylić z pierwszą osobą) na wyłączność, choć zawsze osobno. Jeśli tymczasem ja czyham na twoje potknięcie, jakbym ci zabierał proste i chwilowe ocieplenia, kształty pojęć podczas nieustannej interpretacji (nie mylić z innym, nie przenosić), to zwróć uwagę, w który punkt patrzę i że w nim dopiero
fabularie 1 (12) 2017
fot. unsplash.com
zacznie się przygoda, na miarę wyobraźni scalającej braki w ciągu pewnych, ale nigdy pełnych zaliczeń (nie mylić ze związkiem), w związku z brakiem przestrzeni (szybko wziętym w nawias).
23
Afryka
AGNIESZKA CZOSKA
Kilka spojrzeń na Rwandę. Dookoła Petit pays Gaëla Faye Nagroda Prix Goncourt des lycéens („druga” Nagroda Goncourtów, przyznawana przez frankofońskich licealistów) została przyznana w 2016 roku Gaëlowi Faye za autobiograficzne Petit pays („Mały kraj”). Książka ma niedługo zostać przetłumaczona na język polski, tymczasem w tym samym roku wydano u nas dwie pozycje dotykające problemu, o którym napisał Faye: ludobójstwa w Rwandzie i życia po nim. To reportaż Złe wieści. Ostatni niezależni dziennikarze w Rwandzie Anjana Sundarama i Maria Panna Nilu Scholastique Mukasongi. Już wcześniej pokazało się Dzisiaj narysujemy śmierć Wojciecha Tochmana, Sto dni Lukasa Bärfussa czy trylogia Jeana Hatzfelda z Sezonem maczet. Każdy z tych autorów pokazuje, choć z różnych perspektyw, właściwie to samo: Rwanda to laboratorium strachu i morderczego totalitaryzmu, nawet obecnie. Akcja Petit pays rozgrywa się w Burundi, niewielkim kraju graniczącym z Rwandą, zamieszkanym przez Tutsi, Hutu, mniejszość pigmejską oraz Belgów i innych Europejczyków. Główny bohater książki, Gaby, ma mieszane pochodzenie, dlatego dla miejscowych bywa „białym”, gdy tylko nadepnie im na odcisk. W dzieciństwie nie miało to dla niego specjalnego znaczenia. Mieszkał w pięknym kraju położonym nad niesamowitym jeziorem Tanganika, biegał po swojej dzielnicy z bandą kolegów, a w czasie największych upałów zakradali się do mangowych sadów i szkolnych basenów. Wszystko zmieniało się powoli, ale nieubłaganie. Małżeństwo rodziców rozpadło się, bo pochodząca z Rwandy mama Gaby’ego nie mogła znieść naiwności jego ojca, zakochanego w Afryce i niezgadzającego się na powrót do Europy. Jej brat przyłączył się do oddziałów partyzanckich Tutsi pod dowództwem Paula Kagame, mających wyzwolić ojczyznę. Z kolei chłopcy z dzielnicy coraz poważniej traktowali plan sformowania gangu, który ochroni ich teren i który będzie miał jasno określoną przynależność etniczną. Powoli bycie po prostu „sobą”, „pomiędzy”, Burundyjczykiem, okazywało się podejrzane. Każdy przecież należy do jakiegoś obozu, ma określone pochodzenie… Ludobójstwo wydarzyło się dla Gaby’ego gdzie indziej, ale właściwie zabrało mu rodzinę. Nie przeżył nikt z tych, którzy zostali w Rwandzie, nawet wujek, choć był żołnierzem. Jego mama najpierw dzwoniła do ambasad i francuskich organizacji, wysoko postawionych przyjaciół i obcych ludzi, ale nie uzyskała żadnej pomocy ani informacji o sytuacji w ojczyźnie. Potem, kiedy minęło już sto dni, pojechała sama odnaleźć krewnych, a raczej (w co nie chciała wierzyć) ich szczątki. Nie umiała o tym opowiedzieć, czasami w nocy szeptała makabryczne opowieści do ucha swojej córki, jej syn poznał więc ludobójstwo jedynie z mamrotania i płaczu w ciemności, przed którym musiał w końcu ochronić siostrę. Niedługo po kolejnym zniknię-
24
ciu mamy w Burundi wybuchła wojna cywilna. Na ulicy rządziły gangi, przemoc stała się codziennością, a konieczność określenia swojego „obozu” – nieunikniona. Ojciec Gaby’ego zdecydował się na wyjazd dopiero po kilku miesiącach. A może lepiej powiedzieć „już” po tym czasie, gdyż konflikt przetrwał ponad dziesięć lat. Faye, opowiadając o Rwandzie, nie nazywa jej ojczyzną, mówi o kraju pochodzenia, którego nie umie zrozumieć, widzi przez pryzmat ludobójstwa, gdzie zawsze pozostanie kimś z zewnątrz, nieprzystosowanym. Tak samo obco czuje się we Francji, w której obecnie mieszka i tworzy piosenki rapowe. Dom definiuje jako możliwość poczucia się jak w Burundi swojego dzieciństwa, przed 1993. Petit pays to jego debiut prozatorski, napisany bardzo prostym językiem i poruszający wiele paskudnych problemów: bezsilność emigrantów, normalizację przemocy, zderzenie mieszanego pochodzenia i narzucanych przez społeczeństwo „jasnych” podziałów. Złe wieści… pokazują Rwandę współczesną, z lat 2009–2013, uznawaną przez organizacje międzynarodowe za wzorcową demokrację i modelowy kraj, który poradził sobie z przemocą i biedą. Sundaram nie pozostawia czytelnikowi nawet skrawka tej iluzji. Dziennikarz, dla którego najważniejsza jest wolność słowa i funkcja kontrolna, jaką prasa reprezentuje w stosunku do władz, nie ma złudzeń co do prawdziwej natury tego kraju, rządzonego przez krwawego dyktatora. Mama Gaby’ego oskarżała Europę i oddziały humanitarne o pozostawienie Tutsi samych w 1994 roku. Miała rację (o czym piszą Bärfuss i Tochman). Ale pomoc z zewnątrz była blokowana także przez oddziały Kagame, obecnego prezydenta „uwalnianego” wówczas kraju. Sundaram pisze także, że Rwandyjski Front Patriotyczny może nie brał udziału w ludobójstwie, ale dokonywał zbiorowych egzekucji swoich własnych członków. Z czyich rąk zginął zatem wujek Gaby’ego? Rwanda to policyjna dyktatura, w której matki chwalą się wydaniem synów walczących w opozycji Frontowi, bo są uznawane za bohaterki – jak gdzie indziej Pawka Morozow. Dziennikarzy chcących wydawać niezależną prasę zastrasza się, wsadza do więzień, zmusza do ucieczki z kraju. Pobyt dubajczyka Sundarama w tym kraju to powolne popadanie w wyuczoną bezradność i paranoję, narastająca rozpacz na widok marnowanych talentów dziennikarskich, a w końcu – łamanych ludzi. Przedstawiciele całego świata odwiedzają Rwandę, ale przeczucie jej prawdziwej natury miewają jedynie ci pochodzący z byłej Jugosławii, Rosji albo innych ciężko doświadczonych miejsc. Tylko oni w braku hałasów i śmieci widzą coś niepokojącego. Sam Sundaram odkrywa w ślepym poddaństwie Rwandyjczyków, napędzanym strachem, ten sam mechanizm, który doprowadził do masowych mordów.
fabularie 1 (12) 2017
Afryka
Złe wieści… to spojrzenie obcokrajowca i człowieka mającego dostęp do informacji ukrytych przed zwykłymi mieszkańcami Rwandy. Oni mają jedynie swoje wspomnienia lub wiedzę wyniesioną ze szkoły, często należącej do domu dziecka. Z kimś takim, rówieśnikiem Gaby’ego, rozmawiał Tochman w Dzisiaj narysujemy śmierć. Ci ocaleni muszą mieszkać w sąsiedztwie morderców lub ich rodzin. Muszą uczestniczyć w zbiorowych obchodach rocznic ludobójstwa, gdzie (według Sundarama) jedynie pogłębia się ich traumy. Czy kiedykolwiek czują się bezpieczni? Maria Panna Nilu pokazuje Rwandę z lat 70. Kraj jeszcze ciągle był kolonialny (choć w 1962 roku uzyskał niepodległość), bardzo katolicki, ale dziewczęta z dobrych domów mogły się już kształcić. Głównie dlatego, że podwyższało to ich wartość jako przyszłych żon ministrów, a więc cennego zasobu politycznego ich rodziców. Akcja powieści rozgrywa się w modelowym żeńskim liceum, nowoczesnym (czyli europejskim), prowadzonym przez zakonnice i położonym zaraz przy źródłach największej rzeki Afryki. Większość uczennic pochodzi z plemienia Hutu, jedynie statut szkoły zapewnia do niej dostęp kilku przedstawicielkom Tutsi. Uprzywilejowane panny z „większościowego ludu” otwarcie pozwalają sobie na rzucanie przy tych dziewczynach uwag o inyenzi, karaluchach, które uniemożliwiają szkole prawdziwą czystość. Język propagandy, która doprowadziła do ludobójstwa w 1994 roku, ma, jak widać, długie tradycje. Tak samo jak marzenia o emigracji do Burundi. Książka Mukasongi opowiada jednak nie tylko o relacjach między rwandyjskimi plemionami. Pojawia się w niej wątek tajemniczego pochodzenia ludu Tutsi, fascynującego (białych) historyków i pasjonatów Afryki. Tych drugich reprezentuje stary plantator kawy, który zmienił swoje gospodarstwo w rodzaj rezerwatu szlachetnych hodowców bydła, będących, jego zdaniem, spadkobiercami Egipcjan i królestwa Kusz. Za swoją misję uznał przywrócenie im „Pamięci”. Narazi przez to dwie dziewczyny na śmiertelne niebezpieczeństwo, ale sprawi też, że jedna z nich zacznie dowiadywać się, jak czcić zmarłe królowe jej plemienia. Zanim doczekamy się tłumaczenia Petit pays, możemy spojrzeć na Rwandę z kilku różnych stron. Nie musimy czytać tylko Stu dni czy Sezonu maczet, mówiących o samych mordach. Jedyna w tym zestawieniu „kobieca” książka oferuje kopalnię informacji zarówno o przerażającej propagandzie, jak i ludowych tradycjach, a nawet kuchni Rwandy. Z kolei z perspektywy pozostałych książek reporterskich można zajrzeć do współczesności tego kraju. Wydaje się, że tradycje kolonialne, zwłaszcza uznawania własnych tradycji za gorsze, wciąż trzymają się w nim mocno, chronione przez dyktaturę. Tochman powiedział, że dla niego ważne nie jest pytanie, dlaczego pisze, ale dlaczego ktoś czyta jego książkę. Z jakiego powodu chce się mierzyć na przykład z tą tragedią. Może chodzi o zrozumienie wspomnianego przeze mnie laboratorium nieustającego totalitaryzmu, tak ładnie udającego demokrację. Może o prześledzenie, jak konstruuje się podziały i nienawiść etniczną. Jednak może być i tak, że dowiadywanie się o sobie z tych książek nie jest najlep-
fabularie 1 (12) 2017
Gaël Faye Petit pays wyd. Grasset Paryż 2016
szym podejściem. Chciałabym, żebyśmy czytali po to, aby nie krzywdzić imigrantów z Afryki i innych krajów o historii znacznie gorszej od naszej. Żeby uczyć się o innych, a nie porównywać wszystko do sytuacji u nas. A jeśli już, to tylko w celu zrozumienia, jak trudno będzie nam czasem dotrzeć do ludzi codziennie konfrontujących się z przemocą. Literatura afrykańska, frankofońska i nie, istnieje także poza Rwandą. Do nas trafia przede wszystkim dzięki wydawnictwu Karakter. Kilka lat temu opublikowało ono Kiedyś o tym miejscu napiszę. Wspomnienia Binyavangi Wainainy. To kolejna, obok Petit pays, pozycja pokazująca życie imigrantów i ich dzieci o mieszanym pochodzeniu, które często same gdzieś wyjeżdżają. Wainaina pisze o Kenii swojego dzieciństwa, mamie Ugandyjce, niezliczonych językach używanych w tej części kontynentu i studiach w RPA. To ciągle Afryka Wschodnia. Do Zachodniej można przenieść się z książkami Alaina Mabanckou, pochodzącego z „małego” Kongo. Pokazuje je w autobiograficznym Jutro skończę dwadzieścia lat, zaś w swobodnie fikcyjnym Black Bazaar – emigrację do Francji i społeczność mieszkających tam sapeurs, elegantów. Jego Kielonek czy najnowsza Papryczka pozwalają posłuchać ludowych opowieści mówionych na jednym oddechu, bez akapitów i zbędnych znaków przystankowych. Wszystkie te książki różnią się stylem od Petit pays – Faye pisze tak prosto, że po francusku można go czytać od poziomu A2. Mabanckou czy Wainaina (ten akurat anglojęzyczny) lubią bawić się językiem. Jednak w żadnej z tych pozycji język nie jest przezroczysty. Co stanowi kolejny dobry powód do przeczytania właśnie tych pozycji.
Bibliografia: Lukas Bärfuss, Sto dni, Ha!art, 2010 Gaël Faye, Petit pays, wyd. Grasset, 2016 Jean Hatzfeld, Sezon maczet, wyd. Czarne, 2012 Nagość życia. Opowieści z bagien Rwandy, wyd. Czarne, 2011 Strategia antylop, wyd. Czarne, 2009 Alian Mabanckou, Jutro skończę dwadzieścia lat, Karakter 2012 Papryczka, Karakter, 2016 Black Bazaar, Karakter, 2010 Kielonek, Karakter, 2008 Scholastique Mukasonga, Maria Panna Nilu, Wyd. Poznańskie, 2016 Anjan Sundaram, Złe wieści. Ostatni niezależni dziennikarze w Rwandzie, wyd. Czarne, 2016 Wojciech Tochman, Dzisiaj narysujemy śmierć, wyd. Czarne, 2010 Binyavanga Wainaina, Kiedyś o tym miejscu napiszę. Wspomnienia, Karakter, 2014
25
Afryka
KATARZYNA RODACKA
Slum Boys Powietrze w Nairobi niesie ze sobą setki milionów drobinek pyłu, który osiada wszędzie. W sklepie, podczas kupowania jakiegoś produktu, najpierw trafia on w ręce asystentki kasjerki, która szmatką przeciera z kurzu opakowanie. Dopiero potem rzecz trafia do klienta. Pył wchodzi w urządzenia elektroniczne, czuć go na banknotach, zadomawia się w nosie. Osiada pomiędzy powieką a okiem. Pokrywa dzielnicowe boiska. Kiedy piłkarze biegną, za ich kostkami niesie się pyłowa chmura. Kiedy do siebie podają, w powietrze wzbija się małe tornado. * * * Jest czternasta trzydzieści. Dziewczyny mają trening. Trenują trzy razy w tygodniu. Przy każdym kopnięciu czy odebraniu piłki spod korków unosi się pył. Dwunastka biega, słucha trenera, wykonuje ćwiczenia. – Szkolenie dziewczyn jest dużo trudniejsze niż chłopaków – mówi trener. – Nie możesz ot tak mianować którejś na kapitana, bo zaraz inna zapyta, czemu nie wybrałeś jej. Dziewczynom trzeba powiedzieć, że mają same wybrać spośród siebie. Nie chcę mieszać się w personalne sprawy między nimi. Ja jestem tylko trenerem. Prowadzi cztery drużyny. Dodatkowo co tydzień rozgrywane są mecze towarzyskie. Nieco rzadziej też te międzynarodowe. Dziewczyny biegają po boisku w dzielnicy Komarock, na terenie MYSA – Mathare Youth Sport Association. Są jedną z ponad 25 tysięcy drużyn, które kopią piłkę w ramach działalności MYSA. Po wejściu do głównego budynku organizacji, po lewej stronie w gablocie stoją puchary. Mało brakowało, a być może spocząłby tam i złoty medal za Pokojową Nagrodę Nobla, do której ta największa organizacja młodzieżowa w Afryce była dwa razy nominowana. Na ścianach wiszą zdjęcia z najróżniejszych meczów. Nad recepcją znajduje się napisana odręcznie na dużym różowym brystolu rozpiska. MYSA skupia łącznie 25 364 drużyny, które grają ze sobą w 180 ligach. Gra w nich prawie 18 tysięcy drużyn męskich i ponad 7 tysięcy żeńskich. Działa łącznie w 16 strefach we wschod-
26
niej części Nairobi. Nad recepcją wisi ręcznej roboty piłka, dokładnie taka, jaką dzieciaki na całym świecie strzelają gole – sklecona z tego, co popadnie, posklejana grubą taśmą, związana sznurkiem. MYSA może być fenomenem na skalę światową. W tym stowarzyszeniu zawiera się cały potencjał, który niosą ze sobą wykluczeni mieszkańcy Mathare – jednego z największych slumsów na świecie. Mathare Youth Sport Association daje szansę młodym ludziom, a ta szansa zjawia się pod postacią boiska, drużyn i piłki. MYSA proponuje także bezpłatny udział w zajęciach fotograficznych, dostęp do poradni lekarskiej. Dodatkowo tworzy biblioteki, które są otwarte dla wszystkich. Żeby korzystać z tych dodatkowych opcji, jest tylko jeden warunek – musisz grać w drużynie. * * * Bob pochodzi z Kanady. Mieszka w Nairobi od 30 lat. Jak każdy biały człowiek tutaj, na ulicy, słyszy, jak miejscowi nazywają go mzungu – biały, obcy, Europejczyk. To on założył Mathare Youth Sport Association. Prawie 30 lat temu dzieciaki z dzielnicy Mathare wysprzątały ze śmieci swoje pierwsze boisko. Z początku grali tylko chłopcy, ale 15 lat po ich pierwszym meczu w MYSA zaczęły grać również dziewczyny. To jeden z najlepszych przykładów na świecie, że piłka pomaga, uczy współpracy, dyscypliny i potrafi wyciągnąć z brudnych uliczek. W Mathare kwitnie handel. Na każdym metrze kwadratowym znajdują się sklepiki z warzywami, z gumowymi klapkami, ubraniami, z pumeksem, z płytami. Ten ciąg co jakiś czas przerywa miniresto, zbite z blachy, gdzie porządny obiad kosztuje 40 szylingów kenijskich, czyli niecałe dwa złote. Motory i samochody pędzą po ulicach, nie zwracając uwagi na pieszych. Droga poprzecinana jest strużkami wody, do tych strużek przyklejają się drobne śmieci, te większe leżą dalej na poboczu, brodzą w nich kury. Ulice tętnią życiem. Muzyka dobiegająca z najróżniejszych stron zagłusza się nawzajem. Co jakiś czas przemykają Masajowie, którzy zza pazuchy sprzedają niedozwolone afrodyzjaki.
fabularie 1 (12) 2017
Afryka
fabularie 1 (12) 2017
27
Afryka
Kiedy patrzy się na panoramę Nairobi z dachu Międzynarodowego Centrum Konferencyjnego Kenyatta, z zachodniej części miasta wyrastają biurowce wielkich firm, organizacji międzynarodowych i ministerstw. Mathare natomiast znajduje się poza zasięgiem wzroku. Ta strona miasta jest płaska. Nie wyróżnia się żadnymi wyższymi budynkami. Ginie w smogu gdzieś na horyzoncie. Kiedy do miasta zaczęło przyjeżdżać coraz więcej osób, osiedlali się oni na oddalonych od centrum terenach. Jedynie tam mieli dostęp do wody – płynie tamtędy rzeczka Mathare, obecnie bardzo zanieczyszczona. Na całym jej odcinku piętrzą się śmieci. Nikt z mieszkańców nie ma aktu własności ziemi, na której zbudował swój dom, nic do nikogo nie należy. Mieszka tam około 500 tysięcy ludzi, czyli blisko jednej ósmej całej populacji stolicy. Po Mathare najlepiej chodzić w pełnych butach. Pył miesza się z błotem, uryną i odpadkami. W dzielnicy znajdują się nieliczne bloki. Na balkonach wiszą kilometry prania. Większość budynków to jednak parterowe blaszaki. MYSA prowadzi w Mathare zajęcia fotograficzne i założyła szereg bibliotek. Stąd także pochodzą Slum Boys – piłkarze Mathare United. To drużyna, która dzisiaj działa jako osobny klub piłkarski, jednak wywodzi się całkowicie z organizacji MYSA. To chłopaki ze slumsów, którzy w 2008 roku zdobyli mistrzostwo kraju.
* * * Na niedzielny mecz Simon ubrał niebieskie skarpetki. To była jego ostatnia gra przed jego wtorkowym wylotem do Norwegii, gdzie spędzi najbliższy rok. Mecz odbył się na boisku w nieco niebezpiecznej dzielnicy Kayole. Zamiast murawy – pył. Simon gra dla lokalnej drużyny Kayole Youth, która działa przy MYSA, i właśnie wyjeżdża na rok na stypendium piłkarskie do Molde. Wie, że nie może zmarnować tego czasu, bo to dla niego gigantyczna szansa. Mówi, że nie jedzie tam dla zabawy, bo „jeśli ktoś daje ci gigantyczną możliwość spełnienia twoich marzeń, to nie możesz tego zmarnować”. W piłkę gra od ósmego roku życia. Jest jednym z najlepszych graczy w drużynie. Był kapitanem. Przez lata dostawał dyplomy za sukcesy na murawie, które jego mama skrzętnie zbierała do teczek. W końcu ktoś doradził mu, żeby wysłał aplikację na roczny staż do Norwegii. Udało się, wyjeżdża. Jeśli będzie wystarczająco dobry, to po powrocie może dostanie się do pierwszej ligi w Kenii. Piłka to jego sposób na życie, środek na przetrwanie, droga do marzeń. Jak większość dzieciaków zaczynał grać, biegając w pyle Nairobi. Dzisiaj ma szansę biegać w pierwszej lidze lub za granicą. fot. Katarzyna Rodacka (6)
28
fabularie 1 (12) 2017
Wiersz
ALEKSANDRA M. PERZYŃSKA CARREFOUR BIRKENAU
[Gdańsk, 15.02.2015]
fabularie 1 (12) 2017
fot. unsplash.com
Do świąt jeszcze ponad dwa tygodnie Ale kolejki w marketach już są Objawione mi dziś Zmęczeniem Śmierć widziałam przy kasach Na taśmie w grubej plastikowej siatce Jak w worku na trupa Z radośnie kolorowym napisem CARREFOUR (co zawsze kojarzyło mi się z opieką i troską od słowa CARE) Żywego jeszcze karpia Zadusili nie do końca Ona i on Kobieta w okularach Mężczyzna w mundurze Karp w konwulsjach A kasjerka w śmiech! Nerwowa reakcja Strach i bezradność Zawsze staramy się przykryć śmiechem Pomyślałam Że jej reakcja Była najbardziej ludzka Markety omijam z daleka Za takie przybytki (nie) kultury dziękuję Za taką sztukę zabijania Wszystkiego co piękne zdrowe i żywe było jeszcze Wcale nie tak dawno Kolejka była długa Wszyscy stali i patrzyli w milczeniu Jak w Carrefour Birkenau Wszyscy milczeli i stali nieruchomo Czekając pokornie na swoją kolej Z głośników płynęła (jak wtedy) muzyka Nie wiem czy tylko mi tak to się skojarzyło Patrzyli (śmy) ludzie na tę gehennę karpia Patrzyli i poszli Rozeszli się do domów Gdzie za dwa tygodnie Radośnie zasiądą rodzinnie zmęczeni Znużeni skłóceni i zdesperowani Aby wspólnie zjeść Tę dzisiejszą Zupełnie nie potrzebną Śmierć
29
fot. Kaśka Sikora
Ela Sidi
Cena za zranione dzieciństwo Z Elą Sidi, autorką powieści Czcij ojca swego, rozmawia Małgorzata Major.
30
fabularie 1 (12) 2017
Ela Sidi
Czy piszą do Pani czytelnicy, dzieląc się swoimi emocjami po lekturze powieści? Co mówią, jak reagują? Dostaję listy od czytelników. W porównaniu z Izraelem oswojonym reakcji jest mniej, ale są one za to bardziej osobiste, czasami wręcz intymne. Być może to kwestia tego, że temat jest trudny. Poszukuje się głównie rzeczy lekkich, przyjemnych i nieobciążających, przesiewa treści i zamyka na to, co niewygodne emocjonalnie, choć to rodzaj zakłamania rzeczywistości, po to, by się nie „pobrudzić”, zachować dobry nastrój. W ludzkiej naturze leży ucieczka przed problemami, a ta książka nie pozwala na ucieczkę. Pokazuje emocje, których się wstydzimy. Czytelnicy mówią, że się jej boją. Jeden z nich po lekturze powieści napisał: „Walnęłaś mnie jak kijem bejsbolowym. Dawno książka nie zrobiła na mnie takiego wrażenia”. Część mojej rodziny nie przeczytała Czcij ojca swego. Syn nie był w stanie, brat również. Trzeba odwagi, żeby móc po nią sięgnąć. A przecież można by sądzić, że dzisiaj, w czasach Internetu i nowych technologii, czytelnicy powinni być uodpornieni na takie emocje, mimo to książka ich porusza. Nie można wobec niej pozostać obojętnym. Aby napisać Czcij ojca swego, sama musiałam przekroczyć granicę wstydu. W akcie czytania również trzeba się na to zdobyć, co stwarza głęboką intymność pomiędzy czytelnikiem, bohaterami powieści i mną jako autorką tekstu. Nie jest to uczucie komfortowe, jednak oczyszczające i bardzo intensywne. Granica wstydu to granica tematów, jakie są poruszane w powieści, tematów niewygodnych, chwilami żenujących. Wstydzimy się tego, co najgłębiej nas porusza. Dla mnie powieść była próbą podzielenia się traumatycznym doświadczeniem. Jeden z czytelników napisał, że Czcij ojca swego zmusiło go do powrotu do własnych wspomnień z okresu PRL-u, kiedy jako chłopiec odczuwał wstyd na widok upijającego się ojca. Przy pierwszym wydaniu powieści otrzymałam także wzruszający list od starszej osoby, która pierwszy raz w życiu opowiedziała komuś o wspomnieniu z dzieciństwa, kiedy jej młodsza siostra została zgwałcona, a ona czuła się odpowiedzialna za to, że do tego dopuściła, pomimo tego że w chwili, kiedy to się stało, sama była jeszcze dzieckiem. Nigdy o tym nie rozmawiały ze sobą ani z nikim innym. Dopiero po lekturze książki ta starsza już kobieta poszła na terapię, żałowała, że siostra tego nie doczekała i nie miały okazji, żeby w końcu porozmawiać. Przeczytała książkę zbyt późno. Sama również przez 30 lat nie byłam w stanie z nikim rozmawiać o traumie dzieciństwa, dzieląc się wyłącznie dobrymi wspomnieniami. Praca nad książką była dla mnie autoterapią. Przez długi czas miałam żal do ojca. Jego jedyną ucieczką był alkohol. Pisząc Czcij ojca swego, zaczęły się we mnie budzić pozytywne uczucia do ojca i macochy. Wcześniej czułam się wyobcowana w stosunku do społeczeństwa. Jakbym była kimś poza obszarem wspólnoty, kimś dysfunkcyjnym, innym. Miałam wrażenie, że w większości przypadków ludziom żyje się spokojnie i szczęśliwie, że w innych domach wszystko jest w porządku, tak jak w podręcznikach o idealnej rodzinie. Dlatego tak bardzo zdumiało mnie, gdy w okresie studiów moja koleżanka, zupełnie nie kryjąc się z tym, w zwykłej
fabularie 1 (12) 2017
rozmowie powiedziała, że jej ojciec był alkoholikiem. Zaskoczyło mnie, że można o tym mówić publicznie, a ja swojego doświadczenia tak bardzo się wstydziłam. Byłam przekonana, że status dziecka alkoholika czyni mnie osobą drugiej kategorii, że ze mną jest coś nie tak, że jestem za to odpowiedzialna. Podobnie jak bohaterka Czcij ojca swego, Ania, która trzyma to wszystko w sekrecie przed otoczeniem. Czytelnik z Warszawy napisał do mnie: „Poznanie pierwszej wersji książki wcale nie uodparnia na drugą. Tekst nadal wali po oczach bez znieczulenia, a fakt, że napisany jest świetnie, wcale nie osłabia bolesności ciosu. Czcij ojca swego jest znakomite. To odrębna książka. Bałem się, że dodawanie materiału było błędem literackim: tekst niemal zawsze bardziej zyskuje na odchudzaniu niż na tyciu, jednak ryzykowna decyzja powieściopisarska (zmiany i dodatki do pierwszej wersji książki Biała cisza) okazała się trafna”. Zdemitologizowała Pani obraz szczęśliwego dzieciństwa oraz wesołego i towarzyskiego okresu PRL-u, który w ostatnich latach zaczyna być wspominany z nostalgią. Czy rozpoczynając pracę nad książką, od początku miała Pani taką wizję świata przedstawionego, w którym funkcjonuje Ania? Rozumiem nostalgię za PRL-em, zwłaszcza w przypadku osób wówczas dorastających, ponieważ wiąże ona się po prostu z tęsknotą za okresem dzieciństwa, które na ogół idealizujemy. W końcu to najlepszy, a na pewno najważniejszy okres naszego życia. Czas bardzo emocjonalny. Moje wspomnienia z okresu PRL-u również są dla mnie bardzo ważne. W powieści PRL jest ważnym bohaterem, szarym tłem wydarzeń. Co ważne, pracując nad Czcij ojca swego, nie opierałam się jedynie na własnych wspomnieniach, ale zbierałam materiały dotyczące obyczajowości tamtego okresu. Spędziłam sporo czasu czytając relacje innych osób, czytając książki na temat tego okresu i oglądając zdjęcia. Uderzające było dla mnie to, że zdjęcia zupełnie obcych osób przypominały moje własne, jakbyśmy byli jedną rodziną. Wszyscy mieliśmy wówczas wspólną biografię, podobnie ubieraliśmy się, mieli te same dania na stole, czytali te same gazety, słuchali tych samych piosenek i marzyli o Zachodzie, albo przynajmniej o wczasach nad Balatonem. Pomocna przy pracy nad powieścią była publikacja Absurdy PRL-u Piotra Lipińskiego i Michała Matysa, a także profile facebookowe: „To my, Dzieci Komuny” i „Dzieci PRL-U”. Pisząc na przykład o Wrocławiu, wykorzystałam informacje na temat wrocławskich neonów, o których czytałam kilka artykułów. Budując scenę, gdzie bohaterka stoi w długiej kolejce do sklepu spożywczego, miałam dokładne pojęcie, jak wyglądały wówczas takie sklepy, jak ubierały się do pracy ekspedientki, jakie produkty sprzedawały, a nawet jak wyglądały pudełka, w których sprzedawano herbatę, ile kosztowała i jaki smak miała „gruźliczanka” z sokiem sprzedawana na ulicy. Szczegóły były dla mnie bardzo ważne. Odtwarzały klimat czasu przeszłego i były rodzajem klucza do skojarzeń i wspomnień.
31
Ela Sidi
Dorosły człowiek, w przeciwieństwie do dziecka, nie musi być ofiarą toksycznych związków. Ma możliwości zmiany.
Podobnie podchodziłam do kwestii alkoholizmu czy psychologicznych mechanizmów przemocy. Pisząc o nich, opierałam się na publikacjach specjalistycznych z zakresu psychologii. Poruszając kwestię sądów dla nieletnich czy opisując działalność kuratorów, czytałam wcześniej relacje z sal sądowych, postanowienia sądów, przeglądałam opisy spraw. Nostalgię za tamtymi czasami przemyciłam w nazwach cukierków, opisach zabaw dzieci, w piosenkach i tytułach filmów, które podczas godzin emisji powodowały opustoszenie ulic, w smaku oranżady w proszku i ptasiego mleczka zdobytego spod lady, który przypomina się podczas lektury. Nie obawiam się i nie unikam tęsknoty za czasem minionym. W tym sensie rozumiem ludzi z rozrzewnieniem wspominających przeszłość – nie tęsknią za tamtym ustrojem, ale za dzieciństwem, czasem, w którym żyliśmy naiwną nadzieją i wiarą w to, że dorosłość, jaka nas czeka, zależeć będzie wyłącznie od nas i na pewno okaże się lepsza od teraźniejszości, ofiarowanej przez rodziców. Jak pracowała Pani nad postacią Ani? Często trudność autorom dorosłej prozy sprawia stworzenie postaci dziecka, które nie jest nadmiernie infantylne albo nadmiernie dorosłe. Jak radziła sobie Pani z niebezpieczeństwem popadnięcia w skrajności? W dużej mierze podpierałam się literaturą fachową. Od kiedy pamiętam, zawsze interesowała mnie psychologia. Jednak przez długi czas sama wypierałam ważne dla mnie zdarzenia z dzieciństwa. Nie potrafiłam przepracować dramatu dzieciństwa. Mała Ela wciąż była we mnie. Domagała się głosu. Miałam problem z nadbagażem traumatycznych wspomnień z dzieciństwa, zwłaszcza ze śmiercią matki i nadużywaniem alkoholu przez ojca. Dopiero po jakichś 30 latach w końcu miałam odwagę, żeby wrócić do przeszłości. Ania jest bohaterką zbudowaną na moich doświadczeniach. Równocześnie jednak jest wykreowaną postacią literacką, która pozwoliła mi bezpiecznie zdystansować się do własnych przeżyć i poddać je literackiej obróbce, by móc stworzyć uniwersalną postać dziecka. W pierwszej wersji powieści, zatytułowanej Biała ci-
32
sza, kreacja posunięta była jeszcze dalej niż przy wydaniu drugim. Biała cisza to rodzaj spowiedzi, dziennik intymny. Napisałam ją językiem dziecka, chciałam, żeby tekst był nieporadny językowo, charakterystyczny dla opowieści dziecka. Tym razem zdecydowałam, że chropowatość języka, nieskładność należy bardziej oszlifować, tak aby powieść płynniej się czytało. Jednak nadal dominuje w niej głos dziecka. Język powieści zmienia się na przestrzeni lat, wraz z dorastaniem Ani. Czy Pani zdaniem dorosła już bohaterka daje sobie szansę na bycie szczęśliwą? Dostajemy sygnał, że szuka pocieszenia w alkoholu… Wszyscy lubimy pozytywne zakończenia. W pierwszym wydaniu finał taki właśnie był. Ania wychodzi z domu rodzinnego, jest szczęśliwa, w końcu sama może o sobie decydować. Bierze los w swoje ręce. Pracując nad drugą wersją, uznałam, że poprzednie zakończenie jest fałszywe, nierealistyczne. To bardziej życzenie niż realia. Bardzo trudno jest wyzwolić się z wpływów dzieciństwa i rodziców. Nie da się z tego tak po prostu wyswobodzić. Za zranione dzieciństwo trzeba zapłacić wysoką cenę. Nie sposób od niego uciec. Przemoc ma to do siebie, że zaraża, trudno ją wykorzenić z siebie i z otoczenia. Przykuwa nas do siebie łańcuchem. Można go poluzować. Nielicznym udaje się go przerwać, ale nawet wtedy pozostają blizny na duszy i ciele. Sądzę, że zakończenie, w którym widzimy, że Ania nie do końca radzi sobie z życiem, jest bardziej prawdopodobne. Doświadczyła w życiu wiele przemocy, otrzymała niewiele miłości. Nie da się tak po prostu zniszczyć komuś dzieciństwa, a następnie sądzić, że dziecko łatwo o tym zapomni. Z tego powodu DDA same często miewają problemy z alkoholem albo wiążą się z problematycznymi partnerami, często uzależnionymi od używek, mają zaniżone poczucie własnej wartości, wyczulone są na niesprawiedliwość, często zachowują się jak ofiary. Uznałam, że zakończenie, niezbyt optymistyczne, jest najbardziej realistyczne, choć budzi protest. Wszyscy chcemy wierzyć w bajki, w formułę: „żyli długo i szczęśliwie”. Potrzebujemy nadziei. Jednak bezkrytyczny optymizm w stosunku do naszego życia i kondycji ludzkiej jest rodzajem współczesnego mitu. Trudno zaakceptować nam fakt, że czasami w życiu nie udaje się wygrać, choć bardzo byśmy tego potrzebowali i choć wszyscy wokół powtarzają nam, że jest to możliwe, bo „wystarczy chcieć”. Otóż, nie. Nie wystarczy. Czasami życie jest trudne, bolesne, pełne rozczarowań i kompromisów. Wbrew pozorom, nie ma w tym niczego nadzwyczajnego, co jednak nie oznacza, że nie powinniśmy się starać go zmienić, jeśli nie dla nas, to dla naszych dzieci, aby im żyło się łatwiej. Trzeba przejść przez ból, aby doświadczyć katharsis. Czcij ojca swego demaskuje naiwność formułki: „weź się w garść, otwórz nowy rozdział życia, a wszystko będzie dobrze”. Bohaterka książki nie może uciec od wpływu dzieciństwa i rodziców na swoje dalsze życie.
fabularie 1 (12) 2017
Ela Sidi
Nie da się odciąć od korzeni. Jednak dorosły człowiek, w przeciwieństwie do dziecka, nie musi być ofiarą toksycznych związków. Ma możliwości zmiany. Wymaga ona dużo wysiłku i trzeba liczyć się z porażką. Ostatnie pytanie w powieści, jak zauważył to jeden z czytelników, w kontekście całej fabuły otwiera przestrzeń do medytacji i refleksji nad życiem, człowiekiem i cierpieniem. Czy często zdarza się nam być szczęśliwym? Słusznie napisał kiedyś ks. Tischner, że główny duchowy i życiowy wysiłek człowieka dzisiaj to praca nad nadzieją. Warto pamiętać, że Czcij ojca swego opowiadane jest z perspektywy dziecka, więc jest w tej relacji również sporo przesady, totalności emocji charakterystycznej dla dziecka, któremu brak dystansu poznawczego. Dorosła Ania wciąż nosi w sobie upiora dzieciństwa, dziecko, które przegrywa starcie ze światem dorosłych, ale najważniejsze jest to, że w ogóle podejmuje walkę. Pisze Pani o alkoholizmie – olbrzymim polskim problemie. Czymś, co wciąż stanowi nasz wstydliwy społecznie znak rozpoznawczy. Podobnie jak Małgorzata Halber w powieści Najgorszy człowiek na świecie, gdzie opisuje alkoholizm kobiet, który wciąż nie doczekał się na polskim gruncie zbyt licznej reprezentacji w filmie i literaturze. Jak Pani sądzi, dlaczego? W Polsce nie przyznajemy, że ktoś ma poważny problem alkoholowy. Obowiązuje duże przyzwolenie na to, żeby pić. W czasach socjalizmu wódka była drogą ucieczki przed rzeczywistością. W republikach radzieckich bez wódki nie dało się żyć. A mimo wszystko, matka i żona nie może być pijana. To część przedemancypacyjnej, męskiej kultury, a równocześnie część kultury polskiej. Jedna z czytelniczek napisała do mnie po spotkaniu w klubie czytelniczym. Przyznała, że wszystkie rozmówczynie, ku swemu zdziwieniu, miały doświadczenie z problemem alkoholowym w rodzinie albo kręgu znajomych. O ile męskie picie jest dozwolone, o tyle alkoholizm kobiet to tabu, kobiety często wolą umrzeć, niż przyznać się, że marskość wątroby jest skutkiem wieloletniego picia w ukryciu, z dala od spojrzeń ludzi. Jako osoba mieszkająca poza Polską, jak widzi Pani dzisiejszą, zmieniającą się obyczajowość Polaków: czy nadal jesteśmy tym samym, co kilka dekad wcześniej, narodem skłonnym do używek, uzależnień? Wspomniana już wcześniej Małgorzata Halber powiedziała, że wiek XXI to czas depresji i samotności. Czy podziela Pani to zdanie? Stąd skłonność do nadużywania wszystkiego? Nadal statystyczny Polak pije więcej niż inny mieszkaniec Europy. Według danych statystycznych 12% Polaków nadużywa alkoholu. Co siódmy Polak jest świadkiem przemocy w rodzinie. Na 100 tysięcy zgłoszonych przypadków przemocy fizycznej 50 tysięcy było popełnionych pod wpływem alkoholu. W Izraelu, gdzie po ślubie z Izraelczykiem mieszkam od 26 lat, problem alkoholizmu dłu-
fabularie 1 (12) 2017
go nie istniał, zmieniło się to wraz z napływem emigracji rosyjskiej. Obecnie piją również młodzi ludzie. Bicie dzieci (w tym własnych) w Izraelu jest przestępstwem zagrożonym wysoką karą. Współczesna skłonność do nadużywania wszystkiego wiąże się w moim odczuciu z tym, że obecnie jesteśmy odłączeni od głębokich związków, brakuje nam mocnych relacji z ludźmi, bo do nich niezbędny jest kontakt fizyczny, a tego dzisiaj brakuje. Ważne, żeby być ze sobą, ale nie tylko w wymiarze wirtualnym. Dlatego tak dobrze wspominam podwórkowy trzepak i czas spędzany ze znajomymi na wspólnej zabawie. Dzisiaj moja córka po powrocie ze szkoły jest w ciągłym kontakcie z koleżankami, ale jest to kontakt online. Dzisiejszy świat jest światem iluzji, jesteśmy słabsi emocjonalnie. Zbyt zagubieni w świecie konsumpcji, a to prosta droga do używek i samotności. Jakie są Pani kolejne plany literackie? Kończę powieść, ale nie jestem jeszcze przekonana co do jej dalszych losów. Jest to historia miłości, która rozgrywa się zarówno w Polsce, jak i w Izraelu. Czytelnicy proszą mnie także o kontynuację Izraela oswojonego – nie wykluczam takiej możliwości. Do dalszej pracy motywują mnie opinie czytelników, fakt, że w kręgu blogosfery krytycznoliterackiej książka również została dostrzeżona. Czcij ojca swego znalazło się na liście 16 „najważniejszych książek minionego roku według Adama Kraszewskiego” (moja powieść została wymieniona obok takich pozycji jak literacka biografia najważniejszego koreańskiego poety Yuna Donga-Ju, a także najgłośniejszej amerykańskiej powieści ubiegłego roku, czyli Małego życia). Książkę doceniła również recenzentka portalu Szuflada .net, Anna Godzińska, zaliczając Czcij ojca swego do 12 „najlepszych, najciekawszych, naprawdę wartych przeczytania” książek 2016 roku. Dzięki temu mam ochotę pisać dalej.
Ela Sidi Czcij ojca swego wyd. Smak Słowa Sopot 2016
33
Natalia Fiedorczuk
Szukam takich historii Z Natalią Fiedorczuk rozmawia Hanna Trubicka.
Za Tobą nominacja do Paszportów „Polityki”, pozytywne recenzje w najważniejszych mediach, spotkania z czytelnikami z różnych miast w Polsce. Jak się czujesz w roli pisarki? Jest to dosyć zabawny zwrot w moim życiu. Jeżdżenie na spotkania jest trochę jak jeżdżenie na koncerty, tyle tylko że nie trzeba nosić sprzętu z samochodu. Poza tym interakcja z ludźmi dzięki spotkaniom autorskim jest bardziej bezpośrednia, bo czytelnicy bardzo często podchodzą później do mnie i chcą rozmawiać. Bardzo dużo ciekawych rzeczy się dowiaduję o tym, co napisałam, i też o tych ludziach, bo czytelnicy opowiadają mi o swoich doświadczeniach. To niekoniecznie dzieje się po koncertach. Po koncertach nie ma takiego feedbacku? No nie ma, nie ma, ta interakcja trochę na innych kanałach tutaj przebiega, bardziej intuicyjnie. Ludzie na koncertach reagują w czasie rzeczywistym na to, co się dzieje na scenie. To jest pozytywny aspekt bycia pisarką? Tak, chociaż ostatnio na spotkanie w Białymstoku przyszła pani, która bardzo mnie zaatakowała, stwierdzając, że nie wie, jak w ogóle można mówić takie rzeczy, jakie ja mówię. Nie czytała książki… Oczywiście. …Stwierdziła, że skoro jestem nieszczęśliwa, to po co zostawałam matką, ona sama miała trójkę dzieci i była taka szczęśliwa… Napisałaś na ten temat na swoim Facebooku. Napisałam, bo skojarzyła mi się z moją babcią, która zmarła w zeszłym roku obrażona na mnie, bo nie ochrzciłam swoich dzieci (śmiech). Miałaś więcej takich negatywnych doświadczeń? Nie, raczej nie, chociaż czytam różne opinie na temat tej książki i widzę, że są raczej skrajne. Tych negatywnych w sumie się spodziewałam i spodziewałam się, że właśnie tak, a nie inaczej mogą brzmieć. Widać, że się spodziewałaś, bo w Twojej nocie odautorskiej jest sporo asekuracyjnych stwierdzeń, może nie całkiem potrzebnych dla czytelników, którzy wiedzą, że Twoja książka to literatura artystyczna. Ja to zrobiłam dla siebie. Potem trochę żałowałam. Pomyślałam sobie: „Kurde, te kobiety w Polsce ciągle się muszą tłumaczyć”. To jest przecież proza [artystyczna
34
– przyp. HT] i co tutaj tłumaczyć? Ale może dobrze, bo niektórzy czytali tę książkę jako taki zbiór wspomnień, a to nie były wspomnienia, to jest fikcja. Spotkanie z tamtą czytelniczką z Białegostoku było trudne? Byłam przygotowana na to, że po publikacji pojawią się nie tylko opinie na temat książki, ale i oceny dotyczące tego, jaką jestem matką. Wiem, że gdyby taką książkę napisał trzydziestoletni mężczyzna, nie byłoby takich ocen. Temat macierzyństwa budzi u wielu osób taki ekspercki ton… A tymczasem Twoja książka jest właśnie antyekspercka, jest literaturą artystyczną, opowiada o pewnym doświadczeniu, a nie daje złotych rad czy rozwiązań, ani łatwych, ani w ogóle żadnych. No nie daje, chociaż spotkałam się też z czytelnikiem, który był właśnie niezadowolony z tego, że nie napisałam w tej książce o tym, „jak sobie z tym wszystkim radzić”, i że nie ma w niej zakończenia, które byłoby pod tym względem satysfakcjonujące. Nie wiem, czy to przez tytuł…? A widzisz też jakieś sygnały gotowości ze strony czytelników na takie narracje jak Twoja? Bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło, że faceci, mężczyźni, którzy tę książkę czytali, potraktowali to jako coś takiego otwierającego drzwi do zrozumienia swoich partnerek. Bardzo często takie zdania się pojawiały. Chciałam, żeby ta książka była trochę jak taka współczesna Bildungsroman, tyle tylko że z zaskakującą bohaterką. Nie z młodym mężczyzną, który wspina się na górę, jedzie na wyprawę albo przeżywa rozczarowanie miłosne, do czego przywykliśmy. Doświadczenie graniczne to także doświadczenie macierzyństwa. Strasznie mi zależało na tym, żeby czytelnik poczuł to, że to [początki macierzyństwa – przyp. HT] jest uniwersalne doświadczenie, takie właśnie graniczne, że można odnieść to też do innych sytuacji życiowych. Parę osób zwróciło mi uwagę, że rzeczywiście tak w mojej książce jest. Bildungsroman… Czyli dorosłość zaczyna się po przejściu jakiegoś doświadczenia granicznego? Jest taki moment i tym momentem mogą być bardzo różne rzeczy, nie tylko posiadanie dzieci… Co jest Twoim zdaniem potrzebne, żeby dorosnąć? Jest potrzebny kryzys. W psychologii rozwojowej kryzys przypisuje się latom nastoletnim, wczesnej dorosłości.
fabularie 1 (12) 2017
Natalia Fiedorczuk fot. Alicja Szulc
Wychowujesz się w atmosferze domu, wychodzisz z domu i żeby dokonać aktu indywiduacji, buntujesz się przeciwko wszystkim tym zastanym rzeczom, w których się gotowałeś przez ileś tam lat. Formuje się Twoja osobowość, zderzasz się z rzeczywistością, z tymi wszystkimi rzeczami, które wiążą się z odpowiedzialnością. To zwykle moment kryzysowy, na przykład śmierć kogoś bliskiego. Czyli dorosłość to jest przejście co najmniej jednego takiego kryzysu? Tak mi się wydaje. Staje się coś takiego, że zaczynasz być w stanie dostrzegać coś poza samym sobą. Ja szukam historii, które są zawieszone właśnie na tym momencie
fabularie 1 (12) 2017
transformacyjnym. Przywykliśmy do pewnego rodzaju narracji, w które takie historie się nurza – jest kryzys, a potem nagle jest light & shine. Jest to widoczne zwłaszcza w popkulturze, gdzie istnieje pewien wzorzec scenariuszowy, jak takie historie mają wyglądać. Mnie z kolei interesuje ten moment kryzysu, w którym się gdzieś tam jest, nie taki najgorszy najgorszy kryzys, tylko taki moment wychodzenia, który jest trochę jak pływanie pod zamarzniętą taflą jeziora. Jest supersłońce, dokładnie widzisz wszystko, co jest dokoła Ciebie, ale jest w tym wszystkim też taki element depresyjny, który wyostrza to widzenie. Nie wiesz dokładnie, gdzie jesteś, starasz się zdefiniować wszystko, co jest dookoła Ciebie, bo to
35
Natalia Fiedorczuk
widzenie jest ostre, właśnie przez ten moment kryzysu, takiego obnażenia się. Nie interesuje mnie, co się dzieje potem, ale to, co jesteś w stanie dostrzec w tym momencie takiego ostrego widzenia. Gdzie szukasz takich historii? W życiu, w literaturze…? …i na forach internetowych i w grupach na Facebooku (śmiech). Wiesz, moja książka jest poświęcona macierzyństwu i jak zostałam matką, to zaczęłam bardzo ostro researchować, czytać książki na ten temat. Różne – antropologiczne, socjologiczne, psychologiczne. Opracowania krytyczne, powstałe w nurcie feministycznym, analizujące mity powstałe na ten temat. No i oczywiście zrobiłam fieldwork w grupach na fejsie. Był taki moment, że w moich aktualnościach na Facebooku pojawiały się wyłącznie wpisy z tych grup. Typu: „Moja córeczka ząbkuje, Boże, co mam zrobić”. Co myślisz o szukaniu pomocy w Internecie? To jest naturalny odruch. Urodzenie pierwszego dziecka to jest moment, kiedy życie towarzyskie Ci się kurczy i krąg bliskich osób się zawęża. Trudniej jest wejść w kontakt z drugim człowiekiem, który jest przecież niezbędny do tego, żeby normalnie funkcjonować, nawet jeśli jesteś osobą introwertyczną. Zostaje Internet? Spotkałam się kiedyś ze stwierdzeniem, że społeczności, które tworzą się w Internecie, dają namiastkę kręgu najbliższych osób. Sama należę do takich grup. Są na przykład fora, gdzie są mamy osób urodzonych w tym samym roku. Grupy są bardzo urozmaicone, każda jest inna, każda ma inną dynamikę komunikacji. Ale to są osoby, który nie poznasz nigdy osobiście? To są często znajomości, które wychodzą poza Internet. Tak poznałam bliską koleżankę z Milanówka, chodzimy razem na spacery, widujemy się dwa razy w tygodniu, nasze dzieci się razem bawią. Ale to tylko jedna strona tego zjawiska. Nie pisałam o tym w mojej książce. Moją bohaterkę wyposażyłam raczej we wszystkie trudności, które mogą Cię dotknąć w doświadczeniu macierzyństwa. Ona żyje w silnie zatomizowanym środowisku wielkiego miasta, jest oderwana od swojej okolicy, od miejsca, z którego pochodzi, od rodziców, od rodziny, od przyjaciółek, które są teraz w innej sytuacji i nie mają dla niej czasu. Też od partnera. Ja tego nie napisałam wprost, ale clue tej książki jest dla mnie to, że ludzie są potrzebni, pomagają Ci odnaleźć się w kryzysie, chociaż to nie jest w książce powiedziane wprost, tego tam nie ma. Moja bohaterka jest potwornie samotna, ale z drugiej strony, potrafi tę samotność zagospodarować, bo dzięki niej właśnie ostro widzi rzeczywistość. W książce wydobywasz raczej mroczną stronę Internetu. To mnie też interesuje, bardzo mocno. Ludzie w Internecie piszą bardzo różne rzeczy, które często nie pokry-
36
wają się z rzeczywistością. Na przykład radykalne poglądy są dla odbiorcy bardziej wyjaskrawione, bo raz, że to jest słowo pisane i ono ma trochę inną wagę niż słowo, które się usłyszy, bo można do niego wracać i obracać je w każdą stronę. A dwa… to jest ta kwestia prawdy. Nawet jeśli avatar internetowy, który na wpis o Twoich problemach odpisuje: „Ja tak nie miałam, ja sobie świetnie radziłam”, nie mówi prawdy, bo też ma czasami trudne chwile, to to, co pisze w odpowiedzi, bardzo dużo mówi o tym, jak wygląda język, którym mówimy o macierzyństwie, jak wyglądają wyobrażenia o nim, jakie są ludzkie aspiracje w tej kwestii… Tyle tyko że Ty jesteś wyposażona w narzędzia, które pozwolą Ci to rozpatrzyć krytycznie, a wielu innych uczestników takich narzędzi nie ma. Czyli szukanie pomocy w Internecie ma swoje granice? Tak, a to szukanie pomocy może być w ogóle rozpatrywane na różnych płaszczyznach. Szukanie pomocy przez kobiety, młode matki w kryzysach psychicznych to jedno, ale może być też szukanie pomocy czysto materialnej. Istotne jest, że to, w jaki sposób ten komunikat wysyłany jest w świat, komunikat: „Halo, tu jestem”, pokazuje, jaki jest mainstreamowy przekaz dotyczący tego, jak wyobrażamy sobie idealną rodzinę. W książce zderzasz ten przekaz z szarością życia Twojej bohaterki, uciekającej trochę od tego życia do centrów handlowych. Centra handlowe, supermarkety, sieci sklepów to refren Twojej książki. Od ich opisów rozpoczynasz wiele jej rozdziałów. Czym są właściwie dla Ciebie centra handlowe? Centrum handlowe jako element miejskiego pejzażu to jest coś, co już od dawna przejmuje rolę dawnego rynku, miejsca, gdzie można spotkać innych ludzi i gdzie coś się dzieje, mimo że często znajdują się one na obrzeżach miast albo gdzieś z boku. Dużo mówi się o tym, że centra miast pustoszeją, mówi się o gentryfikacji poszczególnych dzielnic, o zastępowaniu sklepów przez banki. Architektura centów handlowych odpowiada na te zjawiska, stąd znajduje się w nich często jakiś ryneczek, w centrum handlowym panuje wieczny dzień, jest klimatyzacja, przyjemny szmerek muzyki. Skąd koncept na książkę? Pamiętam, że będąc kiedyś z mężem na wycieczce w Czarnogórze, usiadłam sobie na plaży, na której było bardzo dużo ludzi, i miałam taką myśl, że superczuję się w takich zaludnionych miejscach, zwłaszcza kiedy mogę jednocześnie otoczyć się ludźmi i na przykład pracować na komputerze. To upodobanie do zaludnionych miejsc przekazałaś swojej bohaterce. Tak, ona szuka jakiegoś takiego ukojenia i uspokojenia w takich miejscach, w których jest dużo ludzi, ale niekoniecznie trzeba z nimi wchodzić w interakcje. To trochę jak skrollowanie Facebooka, gdzie uczestniczysz w impre-
fabularie 1 (12) 2017
Natalia Fiedorczuk
zie, widzisz, co się dzieje u innych ludzi, ale nie musisz z nimi rozmawiać, możesz na razie tylko podpatrywać. Moja bohaterka znajduje się w kryzysie, sama nie wie do końca, kim jest, i nie jest jeszcze do końca gotowa do tego, żeby wejść w interakcję z innymi ludźmi, taką, która byłaby satysfakcjonująca dla obu stron. Nasłuchuje… Centra handlowe są takimi miejscami nasłuchu i obserwacji. Mhm… No a poza tym wszystkim centra handlowe są stargetowane na tę konkretną grupę klientów, o której opowiada moja książka – młode matki. Centra dużych miast są pełne schodów, trudnych przejść podziemnych, wysokich krawężników, chodników zastawionych autami. Rozmawiałam o tym z Sylwią Chutnik, której Fundacja MaMa zajmuje się akcjami społecznymi, że miasta są często nieprzyjazne dla młodych matek, na przykład zimą, gdy jest chlapa i przejeżdżający ulicą samochód może Cię ochlapać. Matka, która wychodzi na miasto, ma zupełnie inne cele niż inni mieszkańcy, i to właśnie centrum handlowe jest zwykle zaprojektowane tak, by odpowiadać na jej potrzeby. Słuchając Ciebie, odnoszę wrażenie, że lubisz współczesność i współczesny świat. Internet, centra handlowe – przestrzenie odpowiadające potrzebom współczesnego człowieka – to miejsca, w których dobrze się odnajdujesz?... Tak. Stąd też zainteresowanie antytradycjonalistyczną literaturą feministyczną. Ważną książką – książką, przez którą między innymi powstały Centra handlowe – była dla mnie Historia miłości macierzyńskiej Élisabeth Badinter, która pokazuje, jak ukształtował się współczesny koncept, zgodnie z którym matka jest kluczową postacią w życiu dziecka. Ten pomysł odbija nam się dzisiaj trochę czkawką, bo w konsekwencji jego pojawienia się mamy teraz różne trendy w uprawianiu macierzyństwa, które, jak by nie patrzeć, są często bardzo opresyjne… W tle tych wszystkich trendów jest taki palec każący skierowany w kierunku matki, mówiący: „Zrób to i tamto, bo inaczej Twoje dziecko będzie…”. To się w ogóle zaczęło od Emila Jana Jakuba Rousseau [Emil, czyli o wychowaniu, traktat pedagogiczny z 1762 roku, książka, która położyła podwaliny pod rozwój współczesnej pedagogiki – przyp. HT]. To była jedna z pierwszych nowożytnych książek o tym, jak ma się wychowywać dziecko, która zyskała kluczową popularność. Co myślisz o literaturze pedagogicznej jako takiej? Dobrze zrobił Rousseau, że napisał tę książkę, czy źle (śmiech)? Na pewno dobrze, ale w historii tej literatury mamy ciągłe ścieranie się takich dwóch prądów myślowych. Z jednej strony, jest „powrót do natury”, prąd tradycjonalistyczny, który współcześnie funkcjonuje na przykład w Kościele katolickim, a z drugiej strony, jest ten „postęp”. Pedagogika ma w sobie dużo z filozofii, w historii myśli pedagogicznej także mamy nieustanne przeplatanie się tradycjonalizmu z myślą postępową.
fabularie 1 (12) 2017
Dzisiaj mamy powrót do tradycjonalizmu? Dzisiaj żyjemy w strasznie stechnicyzowanym świecie, a jednocześnie wśród wielkomiejskich rodziców panuje ogromna moda na to, by właśnie wracać do tradycji, do natury. To wszystko ma teraz nową otoczkę i przybiera na przykład postać „rodzicielstwa bliskości”, bycia „ekomamą”, która pierze w orzechach… To są takie hasła, na które trochę przewraca się oczami, a trochę myśli się: „Może coś w tym jest, może jednak pojadę na ten ryneczek, gdzie są ekomarchewki za dychę za kilogram, bo może to sprawi, że moje dziecko będzie zdrowsze”. Jak się ustosunkowujesz do obydwu tych trendów? We mnie się wszystko buntuje, mam taką duszę buntowniczą… Przeciwko czemu się buntujesz? Buntuję się przeciwko takim kategorycznym nakazom dotyczącym rodzicielstwa, w których jest też duży komponent rynkowy. Lubię myśleć o sobie, że jestem racjonalistką… Czyli ani postęp, ani tradycjonalizm? Raczej zdroworozsądkowość? Raczej tak. Moja książka miała być przede wszystkim prokobieca, na tym mi najbardziej zależało. Zależało mi na tym, żeby legitymizować narrację kobiecą, dać jej wagę. Po publikacji mojej książki pojawiła się opinia, że takie książki już były, była Chutnik, była Bargielska… Po co kolejna książka o macierzyństwie? W dyskusji o książce, chyba na ścianie Filipa Springera, ktoś odparł – bardzo mi się miło zrobiło wtedy – że kiedy wychodzi kolejna książka o doświadczeniach żołnierza, jakoś nikt nie ma o to pretensji… (To chyba był ktoś na tablicy Springera, nie on sam). Czyli stoisz po prostu po stronie literatury. Tak, ale to nie oznacza, że odżegnuję się od posiadania jakichkolwiek poglądów. Ja je posiadam, one się często zmieniają, czego też nie ukrywam… Buntuję się natomiast przeciwko spychaniu głosu kobiet w literaturze do niszy pod tytułem „literatura kobieca”. Kobiece doświadczenie jest ludzkim doświadczeniem, gdzieś tam na osi życia może bardzo podobnie przebiegać [podobnie do męskiego doświadczenia]. Gdy zaczynałam pisać moją książkę, interesowało mnie, czy takie doświadczenie dosyć hermetyczne i spychane na margines może być traktowane jako doświadczenie uniwersalne. Buntuję się przeciwko temu, że jako doświadczenie uniwersalne traktowane jest tylko doświadczenie żołnierza na wojnie, opisane na przykład przez Hemingwaya. Fajnie. Nie ukrywam, że jestem po stronie feminizmu i po stronie kobiet. Ta książka jest też o trudnych relacjach kobiet z kobietami, a właściwie o braku tych relacji, o sytuacji, kiedy tego nie ma. To jest dla mnie temat ważny i osobisty. Z drugiej strony, nie robię też takiej wolty przeciwko mężczyznom. Feminizm nie jest wymierzony przeciwko mężczyznom…
37
Natalia Fiedorczuk
Narratorka Twojej książki opisuje doświadczenia swojego partnera z dużą empatią. Ten bohater wysuwa się niekiedy na pierwszy plan… Relacja między kobietą a mężczyzną też jest trudna. Partner mojej bohaterki też w pewnym momencie wpada w pułapkę – w pułapkę utworzoną na bazie spuścizny stworzonej przez polskie kobiety, kobiety pokolenia naszych matek i babek. Ludzie w parze funkcjonują zawsze w jakimś systemie, mężczyzna, który sam nie będzie zbyt chętny do domowych obowiązków, chętnie ustąpi pola kobiecie, która jest jak rozpędzony czołg i chce sama robić wszystko. Nie będzie kłócić się i wyrywać jej z ręki szmaty. O współczesnym kryzysie męskości w Polsce pisał między innymi socjolog z UMK Tomasz Szlendak w książce Leniwe maskotki, rekiny na smyczy: w co kultura konsumpcyjna przemieniła mężczyzn i kobiety. O tym kryzysie pisał też sporo Wojciech Eichelberger. Ja cały czas skłaniam się ku takiej refleksji: przez wiele lat miałyśmy taki malutki kawałek tortu jako kobiety, resztkę ciasta z płaskiego talerza, no niestety tak było… począwszy od praw obywatelskich, aż do tego, jak byłyśmy postrzegane, czyli trochę jako taki podgatunek… W tej sytuacji kobiety wynajdowały sobie różne strategie, mające na celu utrzymanie jakiejś pozycji, poczucia własnej wartości – i na przykład obejmowały panowanie nad domem, która była przestrzenią im dedykowaną. Kobiety na Śląsku wyłuszczyły mi dokładnie, jak wygląda śląskie małżeństwo. Facet przynosi wprawdzie pieniądze do domu, ale kiedy przyłazi napity po wypłacie, śpi na wycieraczce, bo kobieta go pod pierzynę po prostu nie wpuści… W każdym razie, kobiety latami nie decydowały o życiu publicznym, nie pokazywały się w przestrzeni publicznej, tego wspomnianego przed chwilą tortu było zdecydowanie mniej. Teraz nagle dostajemy go więcej, i to nie jest sytuacja, która dla mężczyzn jest przyjemna. Wiąże się to między innymi z naciskiem na to, żeby przejmowali oni część obowiązków domowych, a nie znam nikogo, kto z przyjemnością sprząta albo gotuje po raz sześćdziesiąty ten sam obiad dla dziecka. To raczej coś, co musimy codziennie robić i z czym musimy żyć, jak płacenie podatków. O Twojej książce pisano, że jest głosem naszego pokolenia, ale mam wrażenie, że kobiety z pokolenia naszych matek odnalazłyby w niej sporo własnych doświadczeń. Masz czytelniczki 50+? Spotkałam się z pozytywnymi reakcjami również ze strony kobiet, które mają już dawno odchowane dzieci. My jesteśmy w momencie transformacyjnym, trwa przeformułowywanie pojęcia rodziny, uświadamiamy sobie, że pozytywna relacja w rodzinie wymaga ustalenia zasad między partnerami, często zupełnie od nowa. Jednocześnie przekaz społeczny, który był kierowany do naszych matek, nadal jest obecny w naszym pokoleniu. Oczywiście wszystko zależy od tego, jak bardzo tradycyjny był dom, z którego pochodzimy. Pięćdziesiąt lat komu-
38
ny w Polsce zasadniczo wyprowadziło przecież kobiety z domu, kobiety były zachęcane do tego, żeby pracować przy budowaniu „potęgi” PRL-u, była dostępna opieka dla dzieci w postaci żłobków i przedszkoli. Dlatego myślę, że pokolenie naszych matek może się odnaleźć w tej opowieści. Jeżeli dwoje partnerów pracuje, z jakiej racji tylko jeden ma być obciążony pracą domową? To zawsze jest zarzewiem kłótni. Znam zarówno moje rówieśniczki, jak i kobiety z pokolenia mojej mamy, które biorą na siebie wszystko, a właściwie to zwykle jest tak, że tak „jakoś wychodzi”, że biorą na siebie wszystko, zwykle po urodzeniu pierwszego dziecka. Tę trudność ciężko pokonać po latach funkcjonowania patriarchatu, a poza tym jest to też chyba kwestia uniwersalna – pytanie o to, ile partner lub partnerka w związku jest w stanie z siebie i ze swojego czasu dać drugiej osobie. Wychodzi na to, że masz bardzo różnorodnych czytelników, bo są wśród nich nie tylko kobiety takie jak Ty, ale także mężczyźni i kobiety 50+. Myślę, że stąd między innymi bierze się sukces Twojej książki. Szczerze gratuluję i dziękuję za rozmowę!
Piekło depresji, piękno umysłu
Natalia Fiedorczuk Jak pokochać centra handlowe wyd. Wielka Litera Warszawa 2016
Leszek Kołakowski napisał kiedyś, że sztuka jest sposobem wybaczania światu jego zła i chaosu. Natalia Fiedorczuk opisała w swojej powieści zło i chaos zaburzeń lękowo-depresyjnych. To właśnie na tę przypadłość zaczyna krótko po urodzeniu pierwszego dziecka chorować bohaterka Jak pokochać centra handlowe – przedstawicielka klasy średniej mieszkająca na bogatych przedmieściach Warszawy. Z pozoru jej życie to bajka: mąż z własną firmą, dwoje dzieci, własny samochód, praca – początkowo na umowach cy-
fabularie 1 (12) 2017
Natalia Fiedorczuk
wilnoprawnych, później na etacie. Kiedy Lucyna podróżuje, na tyłach siedzenia swojego samochodu umieszcza tablet, na którym lecą filmy dla dzieci – Dorotka i Witek nie muszą się już nudzić w trakcie jazdy. Życie idealne, spełnienie kobiecych marzeń, stan dla wielu Polek trudny do osiągnięcia… Tymczasem bohaterka Fiedorczuk zdaje się tego wszystkiego nie doceniać. Jest płaczliwa, łatwo wpada w złość, kompulsywnie sprząta, obsesyjnie kontroluje wygląd swoich dzieci, gdy robi im zdjęcia, uzależnia się od Internetu (zwłaszcza od stron poświęconych designowi), odrzuca pieszczoty małżonka, trudno jej przełknąć oznaki dobrobytu u innych matek, spędza długie, samotne chwile w samochodzie, a także przechadzając się bez większego celu po centrach handlowych, czasem nie pamiętając zupełnie, po co do nich pojechała… Wyrodna matka? Oziębła żona? Niewdzięczny człowiek? Nie. Osoba – tymczasowo – chora. Chorująca na nawracającą depresję jednobiegunową, u której jeden z silniejszych nawrotów przypadł akurat na moment po urodzeniu pierwszego dziecka. Depresja. Depresja poporodowa. Dla osób, które nigdy tego nie przeżyły, słowa te brzmią często jak wyrok, wydany na zupełnie zdrową osobę z zupełnie niezrozumiałych powodów. Tymczasem psychiatria od dawna wie, że granica między zdrowiem psychicznym a chorobą jest płynna, że choroby umysłu dopadają nas zwykle w tych momentach życiowych, które także dla osób niereagujących na nie nagłym wybuchem schorzenia są wyjątkowo trudne, często przełomowe. Te osoby, które reagują wybuchem schorzenia, są po prostu bardziej wrażliwe od osób, którym udaje się przejść przez życie bez zapadania na psychicznym zdrowiu. Antoni Kępiński, guru polskiej psychiatrii, pisał, że osoba chora widzi i czuje więcej niż inni. Nie jest przez to ani lepsza, ani gorsza, po prostu bardziej czule reaguje na wstrząsy, jakie spotykają ją na życiowej drodze. Piekło depresji może przybierać różne formy, ale powtarzającymi się jej składnikami są lęk, niska samoocena, niewiara we własne kompetencje, nadmierne oczekiwania wobec siebie, stawianie sobie trudnych, nierealnych do osiągnięcia celów, nadmierny krytycyzm wobec siebie. Wszystko to sprawia, że choremu trudno zwrócić się o pomoc, bo infekujące go schorzenie podpowiada mu, że ze swoimi objawami powinien poradzić sobie sam. Inaczej będzie nie dość dobry, nie dość kompetentny, nie dość samodzielny, nie dość mądry… Taka osoba oczekuje lojalności od innych, ale sama nie chce być lojalna, oczekuje pomocy, ale sama skąpi siebie – tak jak bohaterka Fiedorczuk, która odsuwa się od swojego partnera, od przyjaciół, od rodziny… Ucieka. Dokąd? Miejsca, które wybiera, mogą wydawać się zaskakujące. To centra handlowe, supermarkety, sieci sklepów – warszawskie i podwarszawskie, bo tam akurat mieszka bohaterka. Dlaczego one? To wbrew pozorom nie ma większego znaczenia! Książka Fiedorczuk nie jest krytyką współczesnego konsumeryzmu, nie jest diagnozą pokolenia centrów handlowych, nawet jeśli i takie intencje częściowo można by autorce przypisać, znajdując na to potwierdzenie w tek-
fabularie 1 (12) 2017
ście. Centra są raczej powieścią typu wyznaniowego, w którą elementy publicystyki są wplecione dyskretnie i umiejętnie, nie zaburzając porządku narracji. Sklepy, centra handlowe to pewien jej refren, powracający lekko i niewymuszenie naczelny motyw, wokół którego krąży fragmentaryczna, ale spójna opowieść młodej kobiety. „Wiosna przychodzi, kiedy jestem w centrum handlowym”, zagaja narratorka, i już wiemy, że jest to tylko kolejny wstęp do jej dalszego zwierzania się nam z trudności związanych z wchodzeniem w dorosłość i z macierzyństwem, z lęków nieuchronnie tym doświadczeniom towarzyszącym. Niewybaczalnym błędem jest sądzenie, że lektura książki Fiedorczuk może zniechęcić kobiety do macierzyństwa, wpędzić czytelnika w depresję, wprawić odbiorcę w zły nastrój i w związku z tym nie powinno się może po nią sięgać… „Człowiek od samej tej lektury może dostać depresji, może lepiej nie będę tego robił/robiła”, myślimy automatycznie, spoglądając na ponurą okładkę Centrów handlowych i czytając opis na czwartej stronie. Nic bardziej mylnego. Czy słuchając o problemach naszego przyjaciela – w trakcie rozmowy z nim – zarażamy się z miejsca jego niepokojem? Czy raczej – mając w pamięci, że sami znajdowaliśmy się kiedyś w podobnej sytuacji – umiemy go wysłuchać i wiemy, że często tylko tego od nas potrzebuje? Jeśli drżymy ze strachu przed wysłuchaniem drugiej osoby do końca – bez uprzedzeń, bez oceniania i bez pośpiechu, to rzeczywiście nie będziemy zadowolonymi czytelnikami Centrów handlowych. Bo autorka stawia czytelnikowi poprzeczkę wysoko, wymaga od niego dojrzałości emocjonalnej, inteligencji i empatii, wymaga przejrzenia się w bohaterce jak w lustrze i zadania pewnych pytań samemu sobie. Jak często zazdrościmy innym, nie zauważając jednocześnie wartości tego, co sami już mamy? Jak często odrzucamy pomoc naszych bliskich, mylnie biorąc ją za oznakę litości? Jak często zamykamy się w sobie, przypisując innym nadmierną chęć kontrolowania nas i nie dopuszczając w ten sposób do rozmowy? Przesadna duma, zawiść, frustracja, próżność, złość – to nie są uczucia przynależne tylko czarnym charakterom i potworom z bajek, to uczucia, które mogą pojawić się u każdego z nas. W przypadku osoby chorującej na depresję uświadomienie sobie istnienia tego typu negatywnych emocji to zwykle jeden z pierwszych kroków ku zdrowieniu. Pozwalanie sobie od czasu do czasu na ich ekspresję – to krok drugi. Natomiast otwarte mówienie o niechcianych emocjach, kiedy już opadną, mówienie o negatywnych i w związku z tym zwykle głęboko skrywanych myślach o innych i o nas samych to swoisty przejaw mądrości, która bierze się z umiejętności dostrzeżenia w tych myślach i w tych uczuciach raczej najgłębszych przejawów człowieczeństwa niż objawów słabości mówiącego. Dlatego książka Natalii Fiedorczuk to książka przede wszystkim mądra i zaskakująco jak na debiut dojrzała. W dodatku jest to książka dobrze napisana, z językowym wyczuciem i literackim talentem. Uczmy się od mądrej Natalii Fiedorczuk i czytajmy jej następne książki – bo na pewno się pojawią. Hanna Trubicka
39
Proza
WOJCIECH PANASIUK
Sny. Pierwszy dzień wio
ilustracje: Emilia Kościanek
0
fabularie 1 (1 ) 017
Proza
Tłustość nie lubi lasu. Las zagląda w okno i woła do siebie, ale tylko pies wesoło szczeka niewyprowadzony, chyba że z równowagi, której na pewno nie ma, bo to jeszcze głupi szczeniak. Las woła, a tłustość nic. Może dlatego, że woła bez przekonania. W końcu ma swoje sowy, kuny i zawsze pełne gałęzie roboty. Bo to albo już czas zrzucać liście, albo jakoś przetrwać do wiosny, albo, jak teraz, to właśnie wiosna i wypada dać z siebie wszystko. Chmury nieważkie kłębią się, płyną, zapada noc, lis wychodzi z nory. Gwiazdy świecą wkurwione, bo nikt ich nie ogarnia ani rozumem, ani liściem, ani kamieniem. Jezioro czasem coś kuma i bierze na klatę tę migającą otchłań i rybami niecierpliwie przebiera, jakby zaraz miało wypluć ważki sens, ale noc mija i na przebieraniu się kończy i bezradnej fali o brzeg. Tłustość w oknie stanęła, niechętnie na zielsko patrzy, płomień jej się marzy, ale jak, ale gdzie, pierwsza zaskwierczałaby. Pies na goleń skacze, mało nie wyjdzie z siebie, wyszedł, stanął obok, oszalałe serce, ciekła krew. Kurwa, kurwa, kurwa, tłustość na takie manifestacje, opieszale smycz bierze, marynarkę wkłada poklepując kieszenie, czy papierosy, ale są, są. Z psem idę, warczy w ciemny korytarz, głos uderza w drzwi na końcu, lecz za nimi serial na czterdzieści dwa cale, więc kto by tam słyszał. Kto by tam rzęsy dokleja nad srebrnym samsonitem i na cale łypie. Może i słyszy, ale wiadomo, gdzie ma tłustość, a kundla jeszcze bardziej. Szare patrzy na zegar w pękniętym huawei, zęby oblizuje, piętnasta trzydzieści siedem. Piętnasta kurwa trzydzieści siedem, na więcej informacji ze świata nie ma co liczyć, od tygodnia bez doładowania, nikt też nie dzwoni, każdy w dupie z kasą. To dzięcioł tak dźwięcznie? Szare nawet na fajki nie ma, zapalniczka tylko sprawna w kieszeni jak wyrzut. Siedemnasta spotkanie z watahą. W kieszeni złoty dziesięć i nie chce być więcej. Nawet na najtańszego browara, nawet na jednego najtańszego browara za mało, jasna pizda. Drzewa mijają, pączki dopiero strzeliły, park wciąż bardziej z zimy niż z wiosny, pod najkiem co raz trzask suchego patyka, pić się chce, a dzięcioł dalej w stal latarni rąbie, dupy przyzywa. Tłustość stanęła na drodze, pies w krzakach oszalał na padlinę jeża. Tłustość kijem rzuca, nie widzi jej się mycie psa ze ścierwa. Udało się, odbiegł. Tłustość za papierosa, zapalniczki szuka, ożeż!, może inna kieszeń, dupa. Mucha napina cięciwę przestrzeni między wysmukłą sosną i wciąż bezlistnym głogiem. I leci. Leci! Szare dostrzega tłustość, jak wilk przystanął czujny. Ostrze otwieranej w kieszeni kosy wędruje po podziałce decyzji w kierunku czerwonego „tak”. O, młody, myśli tłustość. Masz zapalnik, woła, prawie pewny. A fajki by pan nie miał. Szare zapala zapalniczkę, tłustość chciwie ciągnie. A ile ty masz lat, tłustość śmieje się, ale po kieszeniach szuka i bach, taki bach, że stanął czas, zamilkł dzięcioł, a las skurczył się do kępy suchych krzaków. Ciężki portfel na rozgrzanej ziemi, łakomie słońcem
fabularie 1 (12) 2017
Kto to pomyślał? – zaniósł się śmiechem strzęp wyborczej i odwrócił na stronę z wyblakłymi reklamami książek. Kto to, mniejszy niż żuk, przewrócił się pod zeschłym liściem na malachitowy pancerz i przebiera ośmioma odnóżami wygiętymi w es. Po lewej: samokontrolą, samouwielbieniem, samounicestwieniem i samotnością. Po prawej: somnambulizmem i trzema innymi, teraz, o szesnastej czterdzieści trzy, wciąż jeszcze pozbawionymi znaczenia.
lizany, wieczności ubywają dwie śmieszne sekundy, więc niewidoczne gwiazdy jak gdyby nigdy nic. Szare uderza szybko, dwa razy w brzuch. Tłustość ledwie jęknęła, więc szare przez szyję, mocno, głęboko. I znowu w brzuch, choć czerwone fontanną na niego, a pies szczeka, jak na starym filmie, zajadle, ochryple i jakby coraz wolniej. Tłustość zdziwiona na kolana i zaraz twarz w puder kurzu. Szare ciągnie ciało w krzaki, pies na cały alarm, dreszcz agonii, samolot przekreśla możliwość nieba grubą białą krechą. Szare podnosi portfel i wciąż żarzącego się chesterfielda, zaciąga się, wymiotuje. Różowy od krwi pet z trudem odkleja się od palców. Pies wyczerpany milknie, tylko ślepia krzyczą, błyszczą. Kto by tam pazur maluje, serial się kończy, wyją winiary dobre pomysły, dobry smak. Kto by tam uśmiecha się
41
Proza
do swoich myśli. W obitych purpurą przestronnych wnętrzach swojego ego gratuluje sobie jednego i drugiego. Szare na stację benzynową, do w.c., ręce drżące pod krzywym kranem, zerka w lustro, wilczy wzrok. Pot potokiem po bezdrożach karku ku przełęczy pośladków i z czoła kap, kap. Las patrzy na nową zdobycz oczami kruków, które obsiadają pobliskie drzewa. Ostrożnie obmacuje plutonem mrówek, obwąchuje ciepłym wiatrem. Leszczynowe witki na niewielkim wzniesieniu kołyszą się jak greckie płaczki. Kto to pomyślał? – zaniósł się śmiechem strzęp wyborczej i odwrócił na stronę z wyblakłymi reklamami książek. Kto to, mniejszy niż żuk, przewrócił się pod zeschłym liściem na malachitowy pancerz i przebiera ośmioma odnóżami wygiętymi w es. Po lewej: samokontrolą, samouwielbieniem, samounicestwieniem i samotnością. Po prawej: somnambulizmem i trzema innymi, teraz, o szesnastej czterdzieści trzy, wciąż jeszcze pozbawionymi znaczenia. Pies wrócił do domu i szczeka pod drzwiami, ale kto by tam słyszał. Kto by tam patrzy w lusterko z cieniami do gał. Nie widzi siebie, ale odbicie szarego w lustrze w w.c. na stacji orlen. Kto by tam uśmiecha się i przed zamknięciem klapki całuje lusterko. Potem wrzuca je do spakowanej walizki. Schodzi do garażu. Ładuje walizkę do kufra i wyprowadza błękitną furę daleko od domu, na asfalt. Pies goni samochód, opowiada z przejęciem hau, hau niedawne wypadki. Kto by tam zostawia samochód i razem z psem wraca do domu. Otwiera różową smeg, jednym ruchem zrzuca na podłogę wędliny i pozostawiając oszołomione zwierzę ponownie schodzi do garażu. Otwiera cztery dwudziestopięciolitrowe kanistry z benzyną. Jeden przechyla i ciągnie w las, zostawiając za sobą smugę parującego paliwa. Po kilku minutach dociera do patrzącej w niebo tłustości. Wylewa na nią resztę z kanistra. W zatrzymanej sekundzie słońce przerabia ciężki chlust w wiszącą nad zwłokami diamentową żyłę. Szare ponownie wyciera ręce papierowymi ręcznikami i po chwili wahania ponownie je myje. W lustrze pojawia się blada kobieta, która uśmiecha się do niego. Widzi jej ogromniejące usta nagle przyklejone do szkła z tamtej strony. Szare prawie mdleje, wybiega przed stację, chwiejnie, bo nogi misie haribo, lewa zielona, prawa żółta, lewa biała, prawa czerwona. Kto by tam odrzuca w krzaki pusty kanister, dysząc ze zmęczenia wyciąga papierosa i benzynową zapalnicz-
kę. Zaciąga się dymem, ale zapalniczki nie gasi. Patrzy na nią przez chwilę. Czegoś nie zapomniałeś, ciepły chuju? Rzuca otwarte zippo na zwłoki, które stają w niebieskich płomieniach. Niespokojne ptaki na znieruchomiałych ze zgrozy drzewach uparcie milczą. Kto by tam idzie na ukos przez krzaki do asfaltu. Niski, blady płomyk pędzi od płonących zwłok do domu, ponaglany przez trzy parujące kanistry: szybciej, mały, szybciej! Szare wraca na stację, kupuje dwie paczki camelów, solidną ekotorbę i kilka czteropaków książecego. Przechodzi przez ulicę i wyczerpany siada na wilgotnym krawężniku. Drzewa za jego plecami poruszone ciepłym wiatrem robią ciche „uuu”, ale nikt się ich nie boi. Nikt stoi za drzewami, ogląda nieistniejące paznokcie na przezroczystych rękach i poprawia ich nienaganny kontur pilnikiem z powietrza. Biała chmura wsysa milczący szybowiec i nie wypuszcza. Szare zapala dwa papierosy naraz i ciągnie kojący dym. Eksplozja w lesie kilkaset metrów dalej wytrąca szaremu fajki z rąk, podrywa do lotu chmarę czarnych ptaków. Ze stacji wybiega kilka osób obsługi, groteskowe fi gurki Lego z uniesionymi teatralnie rękami, reklamowa kompozycja z wystawy „życie” niekwapiącego się do istnienia boga. Szare wychodzi na środek szosy, zahipnotyzowany widokiem strzelających pod niebo płomieni. Zastępy pierzastych chmur rozstępują się, pozostawiając w błękitnej pustce zdziwiony szybowiec. Szare nie zauważa nadjeżdżającego z ogromną prędkością samochodu. Kiedy odwraca się i widzi za szybą kobietę z lustra, płonący modrzew pęka w połowie i spada wprost na dystrybutory. Jaki piękny pierwszy dzień wiosny, mówi mrówka do mrówki obok płonącego buta. Żar mknącej po ściółce czerwieni rumieni litery znikającej na horyzoncie rejestracji. Ale kto by tam przeczytał? Wu, be. To na pewno. Potem zero? Osiem? Po zero jeden? Może siedem? Dym i dym, dym i dym. A przecież tłustość chciała ognia, płonącego chciała ciała, śpiewa przekrzykując prawdę Halina Frąckowiak w kabinie błękitnego szewroleta. Ale kto by tam słuchał, kto by tam słuchał, myśli kilka godzin później zwęglony jeż na dnie rozgwieżdżonego jeziora, gdy ważka na brzegu udaje, że śpi, udaje, że śpi, i śmieje się, śmieje na cały kosmos.
fabularie 1 (1 ) 017
Komiks
fabularie 1 (12) 2017
43
Proza
JAKUB SOSNOWSKI
Wieszcz z Ameryki 1. Nasza wieś leży dwanaście kilometrów od Białegostoku. Jest podobna do wielu innych leżących na Podlasiu, kiedyś tętniąca życiem, dziś tylko skupia dziesięć rodzin żyjących na stałe i jedną dojeżdżającą z miasta w sezonie letnim. Dobrze nam się w niej żyje. Zimą ochrania nas od przeszywającego skórę wiatru, wiosną rozbudza do życia, latem karmi i wychowuje, a jesienią tuli do kilkumiesięcznej wegetacji przy rozgrzanych kaflowych piecach i płaskich kineskopach nowoczesnych telewizorów. Pewnie dlatego, że podjęliśmy decyzję o pozostaniu, a nie ucieczce do miasta. W sumie, gdzie mieliśmy uciekać? Jesteśmy stąd. Nie ciągnie nas do tamtych i vice versa, z wyjątkiem rodziny, co to przyjeżdża na weekendy od marca do października.
2. Kilka dni przed prawosławną Wielkanocą do drzwi domu Marty i Kosmy Tarasiuków zastukał młody mężczyzna z wielką skórzaną walizką. Od rana oczekiwali na ten dźwięk, chodząc cicho po domu i nastawiając ucha. Gdy tylko ogromny bagaż wylądował na podłodze, a mężczyzna wyprostował się, para staruszków rzuciła się na niego, by wycałować i obściskać syna kuzyna Kosmy z Ameryki. Na stole czekały już rosół, miska kartofli oblanych tłuszczem i talerz schabowych. Zasiedli do obiadu i zaczęli rozmowy. On opowiadał o tym, co za oceanem, laptop wyciągnął i zdjęcia pokazywał. Oni słuchali, bojąc się o cokolwiek zapytać. Pierwsze pytania zaczęły się pojawiać, gdy do pierwszego domu we wsi zaczęli zaglądać pozostali mieszkańcy. Odpowiedzi na nie dały obraz, że ów młody mężczyzna przyjechał tu na miesięczny urlop, ma chęć poznać ojcowskie strony i jest poetą.
3. Poetą jest, to znaczy wiersze pisze. Wyjaśnił Barnabie jego siostrzeniec Eugeniusz, najmłodszy mieszkaniec naszej wsi, który jako jedyny, mimo lekkiego przymusu ze strony rodziców, szkoły ukończył i coś niecoś wiedział. A jak wiersze pisze i na obczyźnie, to pewnie wieszcz, taki jak Mickiewicz. No bo przecież każdy, kto na obczyźnie, kto wiersze pisze, to w sercu nosi tęsknotę za domem, na papier miłość przelewa, a wraz z nią przepowiednie dla rodaków.
4. Wieczorem Barnaba, Teodor i Krystian udali się do Eugeniusza. Usiedli z trzydziestopięciolatkiem do dębowego
44
stołu, on wyjął kiełbasę i kieliszki, oni butelkę Teodorowego bimbru i kazali, słowo w słowo, powtórzyć to, co powiedział swemu stryjowi Barnabie. Gdy to zrobił, wódka po raz trzeci została rozlana do kieliszków, a mężczyźni zaczęli radzić. Tuż przed północą przybysz ze Stanów został obudzony przez Barnabę i Krystiana, a następnie z lekkim przymusem, w samych bokserkach, zaciągnięty do domu Eugeniusza. Gdy tam wchodził, z drugiej drogi nadchodził Teodor z dwiema butelkami swojskiego alkoholu o barwie bursztynu. Pięć kieliszków podniosło się do góry i wlało w pięć gardeł. Tylko właściciel jednego przełyku dość długo kaszlał i głęboko oddychał. Pozostali skomentowali jego zachowanie tym, że jeszcze jedno rozlanie, a przyzwyczai się i będzie pił jak wszyscy. Stało się to dopiero po piątym rozlaniu. Temat zszedł na życie seksualne z ciemnoskórymi mieszkankami Ameryki Północnej oraz spożycie alkoholu przez studentów Uniwersytetu Columbia, do którego ów młodzieniec uczęszczał rok pierwszy. Po szóstym rozlaniu mieszkańcy wsi zaczęli rozmowę o poezji. Na nic się zdało tłumaczenie, że syn kuzyna Tarasiuków nie ma predyspozycji do wieszczenia. Do pijanych przedstawicieli naszej wsi nie trafiała ta informacja. Wyjęli papier i długopis – pamiątkę z wycieczki do Gdańska w 1989 roku, z pływającym w środku statkiem – nalegali, podsuwali akcesoria do pisania, aż w końcu poeta zaczął pisać. Długopis chwiał się w jego palcach, ale pijany przybysz z Ameryki podołał zadaniu. Napisał aż czternaście słów: I saw the best minds of my generation destroyed by madness, starving hysterical naked. Tłumaczenie na wpół wybełkotał, na wpół lekko przez zęby z obcojęzycznym akcentem wycedził. Widział ja mego generacyji najlepsze umysły zniszczone szaleństwem, głodne i histeryczne gołe. Po ostatnim słowie rąbnął czołem o stół i zachrapał.
5. Na spełnienie przepowiedni ze słów nie czekaliśmy zbyt długo. Jeszcze rano mężczyźni, lecząc sokiem z kapusty kaca po wieczornej popijawie, zastanawiali się nad znaczeniem słów zapisanych w języku Waszyngtona, a po południu biegli w stronę pól, skąd dobywało się wołanie o pomoc.
fabularie 1 (12) 2017
Proza
ilustr. Aleksandra M. Perzyńska
Eugeniusz leżał na ziemi nieopodal ciągnika i jak szalony wył z bólu. Skowyt był przerażający, spowodowany gigantyczną raną zadaną ostrzem maszyny do orki w nogę. Któryś z mężczyzn zerwał mu już spodnie, by nad najmłodszym ze wsi pochylił się Krystian, który zaczął tamować krew. W tej pozycji, uciskając ranę, przeczekał do przyjazdu pogotowia z Białegostoku. Patrząc na rozgrywające się wypadki, dobrze wiedzieliśmy, czyich słów są spełnieniem. Dlatego, gdy po odjeździe karetki usiedliśmy z piwem na ławce pod sklepem, długo zastanawialiśmy się, co dalej robić. Tarasiuk orzekł, że naszym błędem było pytanie jego kuzyna o przyszłość i jesteśmy sami sobie winni. Potwierdził to Barnaba, ale po dwóch kolejnych piwach mieliśmy go znów po swojej stronie, gotowego do poproszenia o kolejną przepowiednię.
6. Kuzyn Tarasiuków siedział w kącie izby i zarzekał się, że nie zrobi dwóch rzeczy. Pierwszą było ponowne wprawienie się w stan, po którym przez pół następnego dnia zwracał wszystko, co zjadł. Drugą było wieszczenie. Gość z Ameryki coś mówił o jakimś Ginsbergu, zapewniał nas, że z niego żaden soothsayer – nie posiada daru przewidywania przyszłości – ale mu nie wierzyliśmy, bo przecież każdy poeta to wieszcz, a ten tu obecny już pokazał, że potrafi przewidzieć najbliższe chwile. Do domu wszedł Teodor, niosąc w ręku dwie butelki autorskiego alkoholu. Nie wiadomo, skąd na stole pojawiły się kieliszki. Pierwsze rozlanie i twarz gościa z Ameryki najpierw zrobiła się czerwona, następnie zielona i wróciła
fabularie 1 (12) 2017
do koloru dojrzałego buraka. Potem poszło łatwiej, ale po skończeniu pierwszej butelki kuzyn Tarasiuka rozpłakał się. Wtedy usłyszeliśmy słowa przerywane łkaniem: Nie jestem soothsayer… Przepraszam… Eugeniusz. Wszystkiemu winien Ginsberg. Zakończył je huk padającego na kuchenną podłogę ciała.
7. Wyszliśmy z domu Tarasiuków na drogę, by przejść kilka metrów i usiąść na ławce koło sklepu. Skończyliśmy drugą butelkę, pijąc bimber z gwinta, bełkocząc między sobą: Ginsberg znaczy Żyd, bo nazwisko na pewno osoby wyznania mojżeszowego. Tak, tak, Żyd, Żyd. A jedyny Żyd w tej okolicy to Jakub z sąsiedniej wsi. Nie do końca wiadomo, ale podobno Żyd. Tak, tak, podobno Żyd. Ludzie tak gadają, a wystarczy na niego spojrzeć. I widać, że kasę ma, bo nowy ciągnik kupił, córkę do Anglii na studia posłał. Żyd jak nic! Tak, tak, Żyd jak nic, Żyd jak nic. A Eugeniusz leży poharatany. Trzeba zatem sprawiedliwość wymierzyć. Tak, tak, wymierzyć, wymierzyć. Powoli z naszej dyskusji wyłączały się głosy. Aż został mój jeden, który udzielał odpowiedzi na zadane samemu sobie pytania o przepowiednie, o Żyda Ginsberga i Żyda Jakuba, o losy naszej wsi, aż w końcu i on zamilkł. Pozasypialiśmy na tej ławce. A gdy obudziliśmy się, postanowiliśmy wymierzyć sprawiedliwość.
45
Proza
RADOSŁAW WIŚNIEWSKI
Jeszcze w Polsce kozy kują, póki my pijemy (fragment) Na zewnątrz było słonecznie, a dzień sprawiał wrażenie pogodnego, mimo chłodu, jaki niósł słaby wiatr od morza. Ten chłód cofał się jednak na godzinę, dwie, czasem więcej, pod naporem słońca albo prądu powietrza, jaki napływał z południa. Nie miał w sobie nic kategorycznego, ostatecznego. Wątła, chybotliwa końcówka lata. Na tablicy w centrum pisarzy zmieniały się wypisywane zmywalnym mazakiem nazwiska, numery pokojów, codziennie niemal ktoś przyjeżdżał albo wyjeżdżał, ktoś proponował spotkanie pożegnalne, ktoś inny zapraszał karteczką przyczepioną magnesem do drzwi lodówki na jeden z możliwych koncertów, konferencję, spotkanie autorskie. Miasto będzie gasło, ale dopiero za jakieś dwa tygodnie. Na razie puchło od festiwali, wydarzeń mających zapewnić przybywających turystów, że warto tu zostać i wydać dużo pieniędzy. Ale już niedługo ulice miasta zaczną przypominać kosztowną, kunsztowną i łudzącą naturalnością makietę miasta. Realistyczną, ale pozbawioną ludzi, tak jakby ludzie zamieszkiwali to miejsce sezonowo. Albo jakby festiwal ich niezwykłej aktywności, często pokazowej, spektakularnej, był tylko projekcją wyświetlaną na martwej z zasady scenografii. Tymczasem jednak trwa niepewna druga połowa lata i kilkanaście pokoi ośrodka dla pisarzy pustoszeje oraz zapełnia się na podobnie nienarzucający się sposób. Pensjonariusze przybywają najczęściej nocnymi promami, tak jakby zależało im na dyskrecji. Pojawiają się zatem późno w nocy, kolejny dzień najczęściej odsypiając trudy nocnej podróży. Potrzeba kilku dni obserwacji albo uważnej lektury tablicy obok kuchni, żeby się zorientować, że w składzie osobowym istotnie zaszły jakieś zmiany. Pisarze żyją bowiem, a jakoby ich nie było. Pojawiały się nowe opakowania kawy w szafkach przy aneksach kuchennych w domu mieszkalnym, nowe artykuły spożywcze na pustych do tej pory półkach w lodówkach w budynku bibliotecznym, ale samych ludzi trudno było namierzyć. Wychodzili i wracali o różnych porach, spędzali dużo czasu w pokojach, a niewiele w częściach wspólnych obu budyn-
46
ków, jakby szczególnie dbali o to, by nikomu się nie narzucać swoją obecnością i aby nikt nie narzucał się im. Tym bardziej że nikt tutaj nikogo nie będzie rozliczał z liczby postawionych znaków, zapisanych kartek, poniesionych kosztów. To już zostało wyjaśnione jakiś czas temu. – Jesteście dorosłymi ludźmi, a ja nie jestem waszą mamą – powiedziała kiedyś Lena, jakby uprzejmie zdziwiona pytaniem, jak masz się rozliczyć ze stypendium i pobytu w ośrodku. – Ja wam tworzę przestrzeń, miejsce i czas dla waszych potrzeb, ale ich nie znam. I się nie wtrącam. Żeby tworzyć wielkie dzieła, jeden będzie potrzebował trzy tygodnie jeździć na rowerze, drugi pić szwedzkie piwo pod murem, a trzeci będzie pracował od świtu do nocy albo będzie pracował nocami, żeby o świcie pójść spać. To ty wiesz, czego ci potrzeba, a nie ja. Masz czas tutaj, trzy tygodnie, miesiąc czy dwa – i wykorzystaj go najlepiej jak potrafisz, bo po to jest to miejsce i ten czas. I sam się z tego czasu rozlicz. Przed sobą. Mnie nic do tego. Patrzyłeś na nią zdziwiony, bo oto po raz pierwszy od dawna ktoś dawał ci coś i uważał, że wystarczającym sędzią i kontrolerem wykorzystania tego podarunku jesteś ty sam. Nie musisz pisać sprawozdania, streszczenia, opisu projektowanych potrzeb uzasadniających wydatkowanie środków publicznych, nie musisz wymyślać wskaźników monitoringu i rozróżniać wskaźników rezultatu od wskaźników produktu. Żadnego pisma, żadnych oświadczeń, które są zupełnie normalną szykaną w kraju twojego pochodzenia, urodzenia, zamieszkania. W kraju, gdzie trzeba potwierdzić pod odpowiedzialnością karną, że posiadasz środki na realizację swojej części współudziału w projekcie, że dzieło powstałe w wyniku stypendium będzie oryginalne i nie będzie plagiatem, że naprawdę płacisz podatki i nie utrzymujesz się z handlu dziczyzną, pokątnie jedynie wyłudzając środki publiczne, które są publiczne, czyli nie twoje, nie dla ciebie i od kogo innego dla kogo innego. I nagle nic z tego. Po prostu – jesteś pisarzem i potwierdza to dwójka rekomendujących. Nie skorzystasz najpełniej, to nic nie wyniknie z twojego tutaj pobytu, roz-
fabularie 1 (12) 2017
Proza
trwonisz te trzy, cztery czy dwa tygodnie. Może miesiąc. Twój ból. Ja sam nie mam tak dobrze. Nawet pisząc te słowa, mimowolnie spoglądam co jakiś na czas licznik znaków i słów w Wordzie, żeby sprawdzić, czy zbliżam się do wymienionych w umowie stypendialnej liczby znaków czterystu pięćdziesięciu tysięcy, i widzę, że ciągle jest trzysta sześćdziesiąt cztery tysiące, i zastanawiam się, jak potraktuje mnie gestor wypłaconych pieniędzy, jeżeli zajrzy do tej książki. A może zażąda zwrotu wypłaconych pieniędzy, które już przecież wydaliśmy na używany samochód marki Kia Carens, rocznik 2005, kupiony od emerytowanego górnika KGHM spod Lubina. Mój mecenas nie jest jak Lena Pasternak, z tych Pasternaków. W ogóle to boję się trochę, że może przeczytać tę książkę i uznać ją za niezgodną z linią swojej instytucji, stojącej na straży polskości, i każe mi na przykład oddać samochód, mebelki dla syna i parasol ogrodowy oraz magiczny plecaczek kupiony w internetowym sklepie wędkarskim. Może każą mi jeździć rowerem, żywić się trawą, bo to dobry pokarm dla wegetarian, a skoro nie lubię linii politycznej prawicy, to jestem lewakiem i wegetarianinem opętanym ideą genderyzmu. Tymczasem ja to wszystko mogę, ale bez mojego magicznego plecaczka byłbym nikim, nawet jedząc trawę, jeżdżąc na rowerze i ubierając modne kiecki na dyskusje o literaturze w czasie modnego festiwalu z okazji przyznania modnej literackiej nagrody. Będzie zatem bezpieczniej, jak tymczasem wrócę do ciebie, bowiem wiem więcej o tobie niż o sobie. Właśnie stanąłeś na progu kuchni, w której tęga Islandka w średnim wieku, z torbą zdobioną wielkim portretem uśmiechniętego Mao Tse-tunga przekonywała Finkę, że Mao nie był zbrodniarzem. Przecież, przekonywała, zawsze zdarzają się niezbędne i zbędne ofiary, a co dopiero przy rewolucji. Finka nie mówiła wiele, przeżuwając sałatkę z żurawiną i szpinakiem. Raczej patrzyła chłodnymi oczyma na swoją rozmówczynię z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, który prowokował, zdaje się, Islandkę do jeszcze bardziej energicznych wyjaśnień i peanów pochwalnych na cześć Mao. W tle, przy jednej z kuchenek kręcił się mąż Niemki, ten sam, który na pianinie na piętrze grywał wieczorami Schuberta lub oglądał w oryginale kolejne filmy Bergmana wyświetlane z rzutnika na wielkim ekranie w bibliotece tylko dla niego, w czasie gdy jego żona w pokoju na parterze od strony ulicy, przy niewielkiej lampie pracowała od świtu do nocy nad tłumaczeniem jakiejś rosyjskiej powieści. Być może nie była to zresztą powieść rosyjska, ale tak by pasowało do fabuły i odwiecznych zbiegów okoliczności w tej części Europy, w której Rosja spotyka się z Niemcami. Należy więc przyjąć, że Niemka tłumaczyła rosyjską opowieść, jej mąż grał Schuberta, oglądał Bergmana i dla Łotyszy, Polaków oraz Litwinów w sąsiednich pokojach nie mogło to zwiastować niczego dobrego. Tymczasem Finka miała za dwa dni ma termin wyjazdu do Helsinek, kończyła właśnie pisać w Visby kolejny zbiór wierszy. Jak to w przypadku zbioru poezji – trudno powiedzieć o czym, bo przecież nie wiadomo, o czym jest poezja, tak naprawdę, i nie wiadomo, jak ją streszczać po-
fabularie 1 (12) 2017
Żeby tworzyć wielkie dzieła, jeden będzie potrzebował trzy tygodnie jeździć na rowerze, drugi pić szwedzkie piwo pod murem, a trzeci będzie pracował od świtu do nocy.
stronnemu obserwatorowi, który nie chce wejść, wnijść do świata wiersza, a zarazem mieć o nim jako takie pojęcie. Finka mówiła, że najlepiej nastrój i tchnienie jej wierszy symbolizuje ilustracja, jaką wybrała na okładkę. Barwna grafika pociągnięta delikatną, aczkolwiek precyzyjną kreską, kojarzącą się z tradycyjną sztuką japońską – kos na gałęzi brzozy. Jak wynikało z kartki przyczepionej czerwonym magnesem do tablicy, Finka chciała pożegnać się ze wszystkimi jutro, w kuchni, przy wspólnym stole, i przeczytać kilka swoich wierszy po fińsku, ot tak, dla samego brzmienia słów, melodii języka. Bo przecież nikt tutaj z nikim się nie rozumiał. Niektórzy rozumieli się w obrębie swoich grup językowych – Polak rozumiał trochę Rosjanina, ale oni dwaj w ogóle nie rozumieli Estończyka, który trochę rozumiał Niemca, a trochę Fina, z kolei Duńczyk rozumiał się z Niemcem, Szwedem i Norwegiem, ale niekoniecznie z Litwinką. Jeżeli za centrum bałtyckiego wszechświata, postulowanego przecież w ścianach tych dwóch budynków na klifie wznoszącym się ponad Visby, uznać Gotlandię, a nie Warszawę, Moskwę, Sztokholm, Helsinki, Petersburg, Rygę, Tallin, Wilno, Berlin, Kopenhagę czy Oslo – okaże się, że jesteśmy ludami żyjącymi na obręczy morza bez wspólnego rdzenia. Łączy lub dzieli nas bezmiar płytkiej w gruncie rzeczy wody, wystarczającej do tego, aby się utopić, zaginąć bez słowa, względnie potopić nawzajem. A woda przepuszcza tylko pojedyncze głoski, jakby odgłosy sondy, brzmiące podobnie w kompletnie obcych, odseparowanych językach, narzeczach szczepów. Rdzeń bałtyckiej tożsamości jest głuchy jak posąg Swarożyca rzucony dawno temu w morze, przysypany piaskiem, przeżarty świdrakami, nierozpoznający własnej twarzy w lustrze, głuchy i niemy. Po dłuższym przysłuchiwaniu się rozmowie hałaśliwa Islandka z tym swoim Mao Tse-tungiem na torbie jednak cię odstręcza, więc bierzesz kubek ze świeżą kawą, żeby wyjść na zewnątrz do ogródka przy uliczce tak wąskiej, że samochód osobowy, na przykład taksówka, przejeżdżając, wypełnia ją po brzegi. W ogródku róże, dwa rowery, stolik
47
Proza
Żeby ta Polska wreszcie żyła, a nie tylko chlubiła się tym, że jeszcze nie zginęła.
i cztery krzesła, ciasno jak w kawiarence z piosenki Ireny Jarockiej, małe tak, że zaledwie wszedł, zniżasz głos, aż po szept. Szwedzkie lato, powiadają, plus piętnaście, słońce i wiatr. W ogródku siedzi starszy jegomość z siwą brodą, znacznej postury, w kraciastej koszuli i dżinsach ogrodniczkach. Na twój widok uśmiecha się szeroko i zaczyna śpiewać na nieznaną ci do tej pory melodię pieśń, którą jednak jakby znasz, a w górze jakby krążył ptak, o którym trochę wiesz, może nawet orzeł, trudno dostrzec: – Jeszcze Polsza nie umarłaaaa… póki szablia w ręku… obok orła znak pogoni… poszli nasi w bój bez broni… – A po udanym występie dziadek w kraciastej koszuli dodaje: – Zdrastwujtie, ja Paliak z Łatgalii, tak jak i wy Paliaki. – A wy at kuda – odpowiadasz uprzejmie w języku wroga. – Kak wasza familija? – Moja babuszka z domu Łapińskaja, a ja z Dyneburga, Dwinsk. – A skąd wy znacie te pieśni? – podtrzymujesz uprzejme zainteresowanie, chociaż czuć było, że użyty do zagajenia temat Polski wygaśnie równie niespodziewanie, jak wybłysł, i pozostanie kłopotliwe milczenie z kawą na stoliku, dużo bardziej ciążące niż obecność Islandki przekonującej do dobrych intencji Mao Tse-tunga. – Mój pradiedia, jak u was, u nas było zbuntowanie za Polską, to oni poszli jako buntowszczyki, na cara, ale niemnożko ich było, a carskich siła, i na Sybir, a ci, co nie na Sybir, to i o. – Starszy w kraciastej koszuli wykonał gest przykładania do oka celownika i kolby karabinu, żeby pokazać, co stało się z tymi, którzy nie poszli na Sybir, a potem uzupełnił go gestem imitującym podrzynanie gardła. – Pagib wsie. – A gdzie to jakaś bitwa, walka była? – A tam walka, tolko adin eszelon rozbili, pod Krasławiem, a patom ich wszystkich o, adin, adin, dwa, ubili mużyki. – Łotysz znowu wykonał gest wybierania z kosza grzybów lub innych owoców runa leśnego uzupełniony gestem imitującym podrzynanie gardła, żeby uświadomić tobie, że nie było wielu tych buntowszczików i łatwo było carskim jegrom oraz łatagalskim chłopom po jednego, po dwóch wybierać ze zgrupowania, partii, jak to się wówczas mówiło. Jacy to zresztą byli żołnierze, młodzież ziemiańska, bez przeszkolenia wojskowego, pod przewodem kogoś starszego, nawet nie do końca do całej insurekcji przekonanego. Młodsi wierzyli pewnie, że rękami zdobędą karabiny, a karabinami armaty, ale starsi, którzy pa-
48
miętali przemarsze korpusów carskiej armii trzydzieści lat wcześniej, czuli, nawet jeżeli brakowało im doświadczenia, że to nie ma prawa się udać. A już na pewno nie w Łatgalii, gdzie mówiący po polsku byli w mniejszości. Partyzantkę można robić w przyjaznym terenie, wśród podobnych sobie ludzi, wśród których można się rozpłynąć albo być tak jakoby cię nie było, niczym pisarz w ośrodku pisarzy na Gotlandii. A co innego mogła robić garść młodzieży z myśliwskimi flintami i rota chłopów z kosami, jak nie partyzantkę? Listy zostały i stąd wie Łotysz, który ma na imię Andris, jak to wyglądało, jak chcesz, to on ci pokaże, poczytasz sobie kiedyś, bo on nie ma tych listów ze sobą, ale zaprasza do Daugavpilis, znaczy do Dyneburga, on tam ma wszelkie dokumenty na swoją polskość i obecność polskiego szaleju w Łotwie. Tymczasem więcej ci nie opowie, bo nie pamięta, ale miło mu, że jeszcze Polska nie zginęła. A mogłaby zginąć raz-dwa, bo przecież poszli nasi w bój bez broni, nie tylko w Łatgalii, ale jak ziemie polskie długie i szerokie. To przypadkowe spotkanie naprowadzi ciebie wiele lat później na odpryski komentarzy do listów z Łatgalii. Kwietniowy napad na eszelon i transport pod Krasławiem, trzech zabitych, dwóch rannych i błyskawiczny rozpad tworzonego przez wiele tygodni oddziału oraz jego sztabu. Tajemniczy Pan Ponset, rzekomy emisariusz Rządu Narodowego z Kongresówki, znika, jakby był agentem ochrany, Leon Plater po śledztwie zostaje rozstrzelany, kilkadziesiąt polskich majątków zostaje skonfiskowanych, jeden Zygmunt Bujnicki, faktyczny dowódca ruchawki, natychmiast ucieka do Petersburga, gdzie dostaje paszport od rosyjskiego ministra i ucieka dalej do Paryża. Proszony listownie, by – skoro jest bezpieczny – wziął całą winę za nieudaną insurekcję na siebie i ocalił Leona Platera siedzącego w więzieniu – milczy. Plater zostaje rozstrzelany, a polskie ziemiaństwo, ostoja idei Polski, przestaje istnieć, pozbawione głów rodziny rody wymierają, pozbawione materialnego oparcia rodziny popadają w mizerię. Całe powstanie trwało kilka dni, skończyło się zwycięstwem w nic nieznaczącej potyczce i strategiczną klęską, represjami. W zasadzie było świetną okazją, aby oczyścić etnicznie ten skrawek imperium. Jakie to wszystko emblematyczne. Młodzi prący do bitki, podżegani przez spadochroniarza znikąd, zakładającego moralnego nelsona wszystkim, którzy przestrzegali, że to się nie może udać. Nie w taki sposób, nie teraz. Wszystko po to, żeby odkryć, że inne sposoby nie istnieją, wszystko po to, żeby po kolejnej rzezi podniosła się jakaś ręka pod zwału rannych i zabitych i żeby spod tej ręki zabrzmiało nieśmiertelne zdziwienie: – Aha, to w taki sposób… Bo może trzeba siedzieć na dupie, pić piwo i poczekać kilka pokoleń, aż się wielcy złapią za łby, i wtedy wykorzystać swoje pięć minut. Żeby ta Polska wreszcie żyła, a nie tylko chlubiła się tym, że jeszcze nie zginęła, bo jej to w krew wchodzi i już normalnie żyć nie umie, a jak tylko się nauczy, to zaraz da sobie wmówić, że tylko jeszcze nie zginęła, że musi zaraz napaść na jakiś konwój pod Krasławiem, wysłać komandosów po wrak do Smoleńska albo ruszyć na Białogród, Białogard czy Biełgorod. Jeszcze nieginięcie nie jest życiem. Jeszcze nie.
fabularie 1 (12) 2017
Wiersz
ANNA SADZIK
maratończyk biegłem sto lat przez to miasto, najpierw z głową w chmurach później twarzą na chodniku, objadałem się słowami przechodniów i karmiłem ich spojrzeniem znad czapki pilotki po ojcu weteranie niszczyłem żywopłoty ale przeskakiwałem napotkane mrówki. byłem clownem w przebraniu maszynisty, który zaraz odjedzie ostatni raz kreśląc ręką znak krzyża na szybie. w rozpostarciu rąk gubiłem kupione pamiątki, a znaczki szybowały w powietrzu szukając adresata moich wspomnień fot. unsplash.com
fabularie 1 (12) 2017
49
Wiersz
MICHAŁ DOMAGALSKI Merkury Merkury i Argus, Peter Paul Rubens
50
fot. wikimedia.commons
To nie moja zbrodnia. To nie ja stoję za tymi wyborami, decyzjami podejmowanymi z łaski na uciechę, za naród, dla narodu i w imię czegoś, co wypadałoby nazwać przeznaczeniem, gdyby wypadało nazywać rzeczy nieistniejące, sprawy o tyle ważne, co wymyślone dla lepszego istnienia samego siebie, dla własnej wygody, miłości własnej, dla tych wszystkich sobie a muzom pisanych peanów na cześć, chwałę oraz uwielbienie. Niech będzie chwała i cześć, niech będzie ofiara z syna Ziemi, tej Ziemi, która wyzionie ducha, kiedy rozleci się cały ten układ. To nie moja zbrodnia. Ja tylko chcę kręcić się jak najbliżej centrum. Ja tylko podawałem gwoździe, zagrzewałem werblem, usypiałem czujność i poczucie sprawiedliwości – lutnią, piszczałką, anielskimi trąbami. Czasami szeptałem, szarpałem, groziłem, ostrzegałem, wyprowadzałem myszy, dzieci oraz dorosłych z równowagi, ale nie podnosiłem głosu ani noża – nie tak wysoko jak inni. To nie moja ręka była siłą sprawczą. To te rozkazy. Boskie, generalskie. To strach przed zwolnieniem z pracy, zdegradowaniem, najniższą krajową. Kazał działać i milczeć. Znosić obrazy olimpijskiego spokoju do ludzi, mamić każde argusowe oko obietnicą pustego miejsca przy stole, przy którym dokonuje się podziału. Przecież też mam dzieci. Muszę zabierać je na zagraniczne wakacje kilkuletnim kombi, żeby nie było wstyd, żeby nie było, że…
fabularie 1 (12) 2017
Sztuka
TOMASZ BOHAJEDYN
Danse macabre dwóch Eugeniuszów Są artyści, których twórczość rozbłysła jak kometa wśród migocących gwiazd i zaraz zgasła, pozostawiając ślad w pamięci nielicznych, kilka obrazów pokrytych kurzem w ciemnicach muzealnych magazynów czy reprodukcji w starych książkach na stoiskach bukinistów. Ale jaką radość może przynieść odkrycie takiego „widma komety”, zrozumie ten, kto natrafił przypadkowo, czasami szukając zupełnie czegoś innego, na prace zapomnianego wybitnego (lub zapowiadającego się na wybitnego) artysty, czyli człowieka, który wbrew wszystkiemu szukał własnej drogi twórczej, a że poniósł klęskę według kryteriów tego świata – nic w tym dziwnego… Oto dwaj tacy artyści, dwaj Eugeniusze, którzy pięknie zatańczyli ze śmiercią. Malarz Eugeniusz Waleszyński urodził się w Radomiu 2 lutego 1907 roku, lecz całe swoje krótkie dorosłe życie spędził w Lublinie, klepiąc w nim straszną biedę, z której czerpał – dosłownie – swoją sztukę. Akwarele, gwasze, tempery, rzadziej olejne szkice wykonywał na kawałkach tektury lub papieru wygrzebanych w śmietniku. Także tematem jego obrazów – najczęściej martwych natur – było to, co znalazł w koszu lub kontenerze: pudełka po zapałkach, skrawki gazet, puste paczki po papierosach plus przedmioty codziennego użytku, wśród których królowała szklanka. Czasem dodawał do tego owoce – śliwki, garść wiśni – i własne zużyte przybory malarskie – pędzle, wyciśnięte tuby po farbach. Przedmioty te przedstawiał na rozległych, pustych płaszczyznach w rytmicznym porządku. Pomijał szczegóły malowanych rzeczy, jakby jeszcze bardziej chciał podkreślić, że pochodzą z recyklingu, że zostały wyrzucone. Mocnym, wyraźnym konturem wyodrębniał je i zanurzał w jednolitych pastelowych tonacjach zieleni, błękitów, żółcieni, a przede wszystkim ulubionych szarości – głębokich, błękitnosrebrzystych. Kiedy patrzy się na jego obrazy, przypominają się słowa doktora Gacheta, który na widok obrazów Vincenta van Gogha wykrzyknął: „Prostota – jakie to trudne!”. Nieprzypadkowo też przywołany tutaj został van Gogh. Waleszyński był do tego stopnia zafascynowany holenderskim mistrzem, że wydawał ostatnie grosze na albumy i książki o nim, a nawet szukał w gazetach i wycinał reprodukcje jego obrazów. Nie tylko nędzna egzystencja i całkowite oddanie malarstwu łączyło tych dwóch ludzi, również doświadczenie ciężkiej choroby, która jeszcze bardziej izolowała go od otoczenia. Jego azylem było
fabularie 1 (12) 2017
mieszkanie-pracownia, całkowicie, prawie po sufit, pokryte skrawkami papieru i tektury – szkicami, obrazami i śmieciami, które służyły za modele do szkiców i obrazów – zamknięty obiekt, w którym i z którym żył w symbiozie twórca – nieufny i podejrzliwy wobec ludzi, wysoki, mocno zbudowany mężczyzna, śmiertelnie chory… Eugeniusz Waleszyński zmarł 10 marca 1959 roku, co okazało się po kilku dniach, gdy zaniepokojeni sąsiedzi, zauważywszy, że nie wychodzi z mieszkania, wyważyli drzwi. Artysta nie zostawił po sobie żadnych pamiętników, listów czy notatek; jedynie na skrawkach papieru znaleziono luźne zdania w rodzaju: „Nie maluj przypadkowo ustawionej natury, lecz komponuj obraz”. Po jego śmierci przypomniano sobie, że Waleszyński od 1945 roku był członkiem Lubelskiego Oddziału Związku Polskich Artystów Plastyków, że czasami brał udział w wystawach okręgowych ZPAP w Lublinie, a jego prace wieszano w najbardziej marginesowych miejscach, traktując je jako przysłowiowe „zapchajdziury”. Za życia miał też jedną jedyną wystawę – w kawiarni SARP-u w Warszawie, która nie wzbudziła żadnego zainteresowania. W 1960 roku Muzeum Okręgowe w Lublinie zorganizowało wystawę pośmiertną prac Waleszyńskiego, po której został katalog z kilkoma kolorowymi reprodukcjami – ślad komety… * * * Znany lubelski historyk sztuki Ireneusz J. Kamiński w swej książce Sztuka w labiryncie (Lublin 1976) tak opisał spotkanie z jednym ze swych znajomych artystów: „…w Łukowie, na ławce przy głównym placu miasta siedział Benia: w rozchełstanej koszuli, z rzadka porośnięty, ironicznym zmrużeniem oczu kwitujący to nasze nieoczekiwane spotkanie. Nic go już nie mogło zaskoczyć. Obojętnie wysłuchiwał pouczeń i dobrych rad ludzi najbliższych, z pogardą odnosił się do twórczości rówieśników, którzy zdobyli nazwiska, znak artystycznej jakości, pracownie, mieszkania i pieniądze. Nieraz więc musiał szamotać się z adresatami swoich słów, a był przecież niewielki, chudy, z roku na rok niknący w oczach; prawie nie jadł – początkowo z konieczności, później z nawyku, przedkładając nad jedzenie szklankę wina”. Malarz i rzeźbiarz Eugeniusz Benia-Wygowski urodził się 25 września 1937 roku w Warszawie i ukończył tamtej-
51
Sztuka Eugeniusz Waleszyński, ilustr. Tomasz Bohajedyn
szą Akademię Sztuk Pięknych. Niestety, podczas studiów popadł w alkoholizm, który zawładnął nim do tego stopnia, że przestał prawie tworzyć i 23 lipca 1973 roku popełnił samobójstwo. Został pochowany na cmentarzu w warszawskim Bródnie. Krótki i typowy żywot „artysty wyklętego” wypowiedziany na jednym wydechu. Niewątpliwie Eugeniusz Benia-Wygowski był jednym z niebieskich ptaków PRL-u, który ubierał się w strój będący mieszaniną munduru, uniformu robotnika drogowego i peleryny artysty przełomu XIX i XX wieku – okresu, z którego czerpał pełnymi garściami, budując swój image. A fantazję miał ogromną. Na przykład za pożyczone pieniądze przez tydzień
52
fetował w kawiarni „Tip-Top” wygranie miliona w totka, nie wtajemniczając nikogo ze współbiesiadników, że to mistyfikacja. Ostatnie swoje lata przesiedział nad szklanką wina u „Hopfera”, stając się „atrakcją artystyczną” tej winiarni. Wrósł w Krakowskie Przedmieście jak Jan Himilsbach i Maklak – Zdzisław Maklakiewicz, czy Andrzej Partum. Zatracił się w świecie własnych imaginacji, by zrekompensować sobie rozczarowanie, że w tym rzeczywistym nie udało mu się odnieść sukcesu artystycznego, odmienić losu samą pracą, bez zwracania uwagi na środowiskowe układy, prawa rządzące rynkiem sztuki i inne – według niego – „nieistotne rzeczy”… Jednak zanim to
fabularie 1 (12) 2017
Sztuka
nastąpiło, zanim pogrążył się w samooszukiwaniu i piciu, stworzył dzieło wstrząsająco szczere i prorocze. Eugeniusz Benia-Wygowski ukończył studia artystyczne z wyróżnieniem w 1971 roku. Otrzymał je za pracę dyplomową, na którą złożyły się wielkie gipsowe odlewy kolegów-artystów, żony Marii i jego samego leżących w trumiennych pozach na płytach paździerzowych. Obok postaci artysta ułożył ich ubrania – koszule i spodnie ukształtowane w ludzkie sylwetki, a wszystko pokrył przezroczystą tiulową zasłoną. To nawiązanie do tańca śmierci, trumiennych wizerunków polskiego baroku czy słowiańskich legend o upiorach zawieszonych między życiem a śmiercią, obciążonych balastem doczesności – ubraniami zastępującymi ich cienie… To także wiwisekcja własnego środowiska – tej pozornie beztroskiej, oderwanej od rzeczywistości dnia codziennego cyganerii artystycznej. Jak celnie zauważył Ireneusz J. Kamiński w cytowanej już tutaj książce, to mit, gdyż ta cyganeria „po prawdzie ciężko i po cichu haruje, wątpi w sens sztuki, zadręcza się nawzajem kompleksami, marzy o normalnej sławie, o sty-
pendium Fundacji Kościuszkowskiej. A od czasu do czasu zadziwia ludzi postronnych wiadomością, że ten to a ten heros bojów w stylu Modiglianiego zrezygnował z dalszej zabawy w życie”. Tak też się stało z Benią-Wygowskim. Nieprawdą tylko jest, że nie stworzył już niczego interesującego przez alkoholizm, że wypalił się zupełnie tanim winem. Przed śmiercią zdążył jeszcze wyrzeźbić w drewnie piękne… szachy. Jak rycerz Antonius Block z Siódmej pieczęci rozegrał ostatnią partię i przegrał. Czy zachowały się gdzieś w magazynach akademii lub jakiejś galerii owe gipsowe epitafia? Duchy uwięzione w materii. Bibliografia: I.J. Kamiński, Sztuka w labiryncie, Lublin 1976 J. Stasiakówna, Eugeniusz Waleszyński (1907–1959), „Struktury”, nr 1, 15 V 1959, s. 9 Eugeniusz Waleszyński 1907–1959. Malarstwo, rysunek, katalog, Muzeum w Lublinie – Zamek, Lublin 1960
Eugeniusz Benia-Wygowski, ilustr. Tomasz Bohajedyn
fabularie 1 (12) 2017
53
Z czyśćca
Pocztówki z czyśćca literatury (7): Janina Zającówna OLGA WRÓBEL
Nihilistki są zmęczone, czyli czytamy Zającównę Janina Zającówna trafi ła na moją listę lektur w klasyczny sposób: z bibliotecznego regału z wycofanymi książkami, które litościwi czytelnicy mogą zabrać do domu, jeżeli zdążą przed panem śmieciarzem. Rutynowo zabieram z tych stosów wszystkie powieści napisane przez kobiety, w próżnej nadziei stworzenia mody na zapomniane pisarki. Przyznam, że Podróż poślubna to niezbyt łatwa emocjonalnie opowieść. Pierwszoosobowa narratorka, Joanna, gubi obcas na ulicy, niczym bohaterka pamiętnej reklamy Mentosa. Podchodzi do niej mężczyzna w kraciastej kurtce i aksamitnym berecie (?), pomaga znaleźć brakującą część obuwia i namierzyć szewca, a po dwóch tygodniach intensywnych spacerów po Starówce proponuje ślub. Joanna zgadza się, para bez większych celebracji podpisuje dokumenty w urzędzie i zaczyna wspólne życie w mieszkanio-pracowni Marka, który jest malarzem (stąd aksamitny beret, albo przynajmniej taką mam nadzieję). Do końca książki nie dowiemy się właściwie, co zamożna jedynaczka widzi w zazdrosnym, zaborczym, a w pozostałych momentach zimnym i niemiłym malarzu, niezbyt schludnym, lubiącym wypić i otoczonym gronem oddanych fanek jego potężnego talentu. Ale Joanna męczy się sumiennie: pokątnie broni magisterkę, która zachwyca wieszczących jej naukową karierę wykładowców (ale nie męża), odrzuca na życzenie Marka etat w ośrodku psychologicznym, tłumaczy się z braku krwi na prześcieradle w noc poślubną, wymyślając historię o upadku z konia, uczy się przyrządzać smaczne i pożywne dania z kiełbasy. Czy Marek, konceptualista-portrecista, docenia wysiłki żony? Skądże. Zakochuje się w jej matce, ironicznej bizneswoman, prowadzącej intratną pracownię krawiecką. Joanna miota się, szaleje, prowadzi puste rozmowy ze znajomymi, których życie uczuciowe z zasady także pozostawia wiele do życzenia. Dialogi wyraźnie nie są moc-
ną stroną Zającówny. Oto, jak rozmawiają ze sobą matka Joanny i Marek: – Bardzo dobre simmlery. To właściwie jedyne ze starych mebli, które jako tako siedzą w nowoczesnych wnętrzach. Masz dobry gust. Ile za nie dałaś? – Kupiłam je piętnaście lat temu, dosłownie za grosze. – Jesteś przewidująca i sprytna. – W moim fachu to konieczne. Potem akcja lekko przyspiesza: Marek robi się zbyt cwany, Joanna decyduje, że może jednak za łatwo zrezygnowała z życia, trochę romansuje, trochę jest w ciąży i roni, by na koniec stwierdzić, że nic jej z mężem nie łączy i… w związku z tym trzeba spróbować jeszcze raz. Od zgrzytania prawie wypadły mi zęby. Historia Joanny jest tym trudniejsza do strawienia, że nie dostajemy zbyt wielu tropów, które pozwalają rozwikłać historię psycholożki-nihilistki. Zimna, zapracowana matka, owszem. Nieobecny ojciec, okej. Ale czy to znaczy, że trzeba od razu wychodzić za mąż za podłego artystę w aksamitnym berecie i ścielić się u jego stóp? Z właściwą sobie naiwnością pospieszyłam do Internetu, łudząc się, że znajdę tam coś ciekawego na temat Zającówny i jej galaretowatej bohaterki. Jednak lata googlowania polskich autorek powinny mnie nauczyć pokory. Notatka w Wikipedii ogranicza się do daty urodzin, informacji o studiach w Leningradzie i listy publikacji. Niewiele więcej dowiemy się ze stron Lubimy czytać i f ilmpolsKi . pl (na podstawie książek Zającówny powstał serial dla młodzieży Tylko Kaśka i fi lm Kochankowie mojej mamy). Honor Internetu ratuje krótki (i jedyny) wywiad z autorką na półamatorskiej stronie „Świat według Tessy”, prowadzonej przez dziennikarkę Teresę Gałczyńską. Uff. W ten sposób dowiedziałam się, że największym sukcesem autorki była debiutancka Brama na drodze, o której Janusz Głowacki pisał tak: „Udało jej (autorce)
fabularie 1 (1 ) 017
Z czyśćca
się przedostać na drugą stronę bariery, wmieszać w tłum dziewcząt o wygolonych głowach i poplątanych życiorysach, utożsamić się z jedną z nich, oglądać jej oczami brudne izolatki, antypatyczne kierowniczki, samobójstwo dziewczyny debilki…”. Cóż było robić, szybka przebieżka do osiedlowej biblioteki zapewniła mi dostęp do porażającej Bramy na drodze. Grażyna trafia do poprawczaka – znowu obracamy się głównie w „tu i teraz” narratorki, dlatego nie dowiemy się do końca, dlaczego utalentowana artystycznie dziewczyna z dobrej warszawskiej rodziny wpadła w złe towarzystwo i wylądowała w zakładzie poprawczym – i to nie jako skruszona panienka, której coś się w życiu posypało, ale jako niewzruszona, twarda kryminalistka, nieskłonna do podporządkowania się jakimkolwiek rygorom. Opis poprawczaka przywodzi na myśl świat Drewnianego różańca Natalii Rolleczek (zresztą ekranizacją książki Zającówny interesowali się Ewa i Czesław Petelscy), chociaż nie ma tu sadystycznych opiekunek – wystarczy system i piekło, które potrafią zrobić z zakładowego życia same dziewczyny, bezlitośnie walczące między sobą o pozycję, sympatię nauczycielek, papierosy. Podczas pierwszego noclegu w sali przejściowej Grażyna zauważa napis: „Kocham Elkę Krejtman”, podpisany „Krystyna”. Od razu przypomina sobie opowieści o miłości lesbijskiej królującej w poprawczakach – i rzeczywiście, po pewnym czasie ląduje w gorącym uścisku Majki, której łóżko stoi w najciemniejszym kącie. „Jest mi z nią dobrze, czemu nie” – ocenia pragmatycznie Grażyna. Na korzyść Zającówny zapisuję, że w żaden sposób nie wartościuje tej postawy, nie ma u niej narracji o „pladze homoseksualizmu”, którą można znaleźć w niektórych poradnikach dla dziewcząt z tego okresu (Mikołaj Kozakiewicz, Zanim staniecie się kobietami). Co jak co, ale pruderyjna Zającówna nie jest: jej dziewczyny kłócą się i biją, krzycząc: „Ty kurwo, jeszcze ci przypierdolę”, a te, które uciekły z poprawczaka, w zasadzie mają tylko jeden sposób na pozostanie na wolności: seks. Sypiają z nieciekawymi typami w zamian za utrzymanie i schronienie, pracują jako prostytutki czy, jak Grażyna, uwodzą bogatych facetów w knajpach, a następnie idą z nimi w krzaki, gdzie czekają już krzepcy koledzy, gotowi okraść niefrasobliwych amantów („Mądra jesteś dziewczynka, tylko starszy mężczyzna zna się na technice, wie, jak popieścić, gdzie pocałować, nie to co te bitelsiaki z długimi włosami, oni tylko krzyczą te swoje ye, ye i koniec” – mówi zachwycony siedemnastoletnią Grażyną Casanova po pięćdziesiątce). Tutaj także nie ma happy endu. Grażyna rozumie, że jest o krok od prawdziwego upadku w świat melin, z którego już się nie podniesie. Dobrowolnie wraca do poprawczaka, gdzie czeka ją karne golenie głowy i izolatka. Ale
fabularie 1 (12) 2017
wraca bez nadziei: „Życie jest okrutne. Muszę to stwierdzić. Losu nie można przełamać, nie ma cudownych kart”. Grażyna wraca, bo wszędzie jest tak samo źle, a jej mama mówi, że nawet życie tych, którzy zawsze chodzą prostymi drogami, rzadko bywa szczęśliwe. Ja także nie mam dla Was, drodzy Czytelnicy, jasnego wniosku na zakończenie tego felietonu. Po dwóch książkach nie jestem w stanie ocenić, czy Zającówna jest pisarką wartą ponownego odkrycia. Brama na drodze jest znakomita. Podróż poślubna – niekoniecznie. Pozostaje mi tylko testować dalej i pomyśleć o dotarciu do autorki, która jeszcze żyje i może opowiedzieć o swojej twórczości.
Janina Zającówna Podróż poślubna wyd. Czytelnik Warszawa 1980
Janina Zającówna Brama na drodze wyd. Czytelnik Warszawa 1979
55
Szkic
Kasper Linge
Powieść Łaskawe Jonathana Littella jako przyczynek do dyskusji o Zagładzie Monumentalna powieść Jonathana Littella, pisarza urodzonego w USA, została opublikowana we Francji w 2006 roku, a w Polsce dwa lata później ukazywała się już jako dzieło skandalizujące. Łaskawe niezwykłe są od punktu wyjścia, bowiem pisane z perspektywy byłego fikcyjnego esesmana Maximiliana Aue, który na ponad 1000 stronicach opisuje swoje losy, w najważniejszej części sprzęgnięte z nazistowską zbrodniczą polityką. Taka optyka daje szerokie możliwości; jak sam pisarz mówił w wywiadzie, zrozumienie ofiar jest bardzo łatwe, na ich cierpienie reagujemy niejako automatycznie, natomiast psychologia zbrodniarza jest o wiele bardziej skomplikowana i tym ciekawsza. Swoje powojenne wspomnienia Aue rozpoczyna wraz z niemiecką ofensywą na ZSRS w czerwcu 1941 roku i snuje je aż do ostatniego dnia wojny w maju 1945 roku. Lata wcześniejsze, okres dzieciństwa i młodości oraz początki działalności w aparacie bezpieczeństwa SD w latach 30. XX wieku poznajemy dzięki wielu dygresjom.
I Łaskawe to opowieść o Zagładzie, tj. ludobójstwie dokonanym na mieszkańcach Europy Wschodniej, przede wszystkim na Żydach. Jednak można ją rozpatrywać na kilku poziomach. Historia byłego esesmana osadzona jest w rzeczywistych wydarzeniach, wśród prawdziwych postaci, w miejscach, które były scenerią II wojny światowej. Prace nad książką zajęły autorowi pięć lat, który ponoć przeczytał około 200 książek dotyczących Holocaustu. Efektem szczegółowej kwerendy jest zdumiewający precyzją opis pochodu wojsk niemieckich przez Ukrainę, Białoruś, Krym, po Stalingrad, a także działalności w Polsce, Berlinie czy na Węgrzech. W fabułę wplecione są najważniejsze postaci dramatu, z którymi bohater osobiście się spotyka, jak Heinrich Himmler, Adolf Hitler, Albert Speer, Adolf Eichmann. Brytyjski historyk Antony Beevor umieścił książkę na liście pięciu najlepszych powieści o II wojnie światowej. W tym miejscu przywołać można wielkiego polskiego pisarza, niestety zapomnianego, Józefa Mackiewicza, autora epickich powieści, jak zbliżona tematycznie Nie trzeba głośno mówić.
II Powieść otaczała aura skandalu, jej treść określano jako „analność zła” czy „pornografię przemocy”. Aue cierpi
56
bowiem na dolegliwości gastryczne, a Littell szczegółowo je opisuje, co niektórym czytelnikom może utrudniać lekturę. Przybliża homoseksualne stosunki bohatera, przypadkowe i konwulsyjne, z młodymi kochankami. Ponadto oficer SS pożądliwą miłością darzy swoją bliźniaczkę, z którą łączyły go intymne relacje w dzieciństwie, a która w wieku dojrzałym jest obiektem halucynacji i wizji wyuzdanego seksu. Za te opisy brytyjski magazyn „Literary Review” w 2009 roku przyznał pisarzowi nagrodę Bad Sex in Fiction Award. Z drugiej strony, Max jest człowiekiem niezwykle obytym w kulturze, o szerokiej wiedzy z zakresu filozofii i literatury, cytuje Chestertona i De Maistre’a. Jest młodym mężczyzną o rzadko spotykanym wyczuciu i smaku, a popijając wykwintne alkohole, oddaje się zadumie przy dziełach Bacha czy Flauberta.
III Książka dzieli się na dwie, niemal równe objętościowo, podstawowe części: pierwsza jest opisem ofensywy niemieckiej armii na Wschód, zakończonej porażką w Stalingradzie. Akcja drugiej, tocząca się od początków 1943 roku, dotyczy biurokratyczno-administracyjnego zorganizowania Zagłady i dzieje się w Berlinie oraz w miejscach z nią związanymi, jak obóz w Auschwitz i Lublin. Krytycy bardzo często zwracali uwagę na dłużyzny, fragmenty niepotrzebne bądź po prostu nudne. Faktycznie zastanawiać mogą ciągnące się na wiele stron opisy bełkotliwych halucynacji bądź szczegółowe rozważania hitlerowców na temat ras czy biurokratycznych kompetencji, choć, jak to odczytuję, mają one swoje uzasadnienie, o czym za chwilę. Istotą pierwszej części fabuły jest skrupulatne przedstawienie wojennej maszyny niosącej śmierć setkom tysięcy Żydów. Aue, a czytelnik wraz z nim, chłodno uczestniczy w systematycznym gładzeniu żydowskich populacji w kolejnych miastach. Na długo w pamięci pozostaje napisany z rozmachem opis masakry w Babim Jarze pod Kijowem (na myśl przychodzi zbrodnia w Ponarach w ujęciu wspominanego Mackiewicza) czy działania wojenne w zdewastowanym Stalingradzie. Dalsza część książki jest zdecydowanie mniej dynamiczna, a jej główny ciężar przesuwa się na, jakby to nazwać, gry gabinetowe między poszczególnymi instytucjami i organami państwa niemieckiego oraz aparatu bezpieczeństwa.
fabularie 1 (12) 2017
Szkic
IV Dzieło Littella jest próbą odpowiedzi na pytanie o korzenie Zła, o przyczyny Zagłady, której dokonali zwykli Niemcy – kochający ojcowie, przedstawiciele szanowanych zawodów, nierzadko zapewne sympatyczni ludzie. Powstaje masa filmów, tworzonych przez różnego rodzaju telewizyjne kanały historyczne, poświęcone Hitlerowi i III Rzeszy. Popularna jest teoria o szaleństwie Führera, o domniemanym żydowskim pochodzeniu jego ojca, który katując go w młodości, skrzywił psychikę młodego Adolfa i wywołał nienawiść do Żydów. Publicyści czy dziennikarze po dziś dzień powołują się na politykę nienawiści III Rzeszy i wrodzony antysemityzm Niemców z tego okresu. Pisarz, czerpiąc z dorobku naukowego amerykańskiego historyka Christophera Browninga, ucieka przed banalnością i sugeruje, że odpowiedź na pytanie o źródła ludobójstwa jest o wiele bardziej skomplikowana. Uważam, że Łaskawe jest w pewnym sensie zbeletryzowaną książką Browninga Zwykli ludzie. 101. Policyjny Batalion Rezerwy i „ostateczne rozwiązanie” w Polsce, której główne motywy Littell wykorzystuje. W powieści niemal nie ma antysemitów, a ci zdeklarowani zawsze są postaciami wyjątkowo odpychającymi i powszechnie nielubianymi przez pozostałych żołnierzy. Zabieg ten jest celowy i obrazuje teorię Browninga mówiącą, że to nie zmasowana indoktrynacja, „mowa nienawiści” czy głęboko zakorzeniony antysemityzm były przyczyną zezwierzęcenia niemieckiego społeczeństwa. Było nim, jak stara się udowodnić pisarz, m.in. osłabianie osobistej odpowiedzialności przez zbiurokratyzowanie życia. Druga część książki jest genialnym opisem niekończących się starć oraz sporów osobistych i instytucjonalnych. Littell drobiazgowo opisuje biurokratyczne meandry „ostatecznego rozwiązania” i przytłacza szczegółami z funkcjonowania różnego rodzaju obozów. Do tego dochodzą kolejne wątki, jak korupcja w Auschwitz. Aue w swoich rozważaniach dużo miejsca poświęca Adolfowi Eichmannowi, który odpowiadał za koordynowanie prac nad likwidowaniem Żydów. Kluczowa zdaje się konstatacja, że Eichmann równie intensywnie oddawałby się swej pracy, gdyby sprzedawał konie. Wśród tysięcy rozporządzeń i raportów, kłopotów z aprowizacją i niewydolnością komór gazowych, problemów ze znalezieniem porozumienia w „kwestii żydowskiej” przez partyjnych decydentów, wśród dłużyzn i nic niewnoszących dialogów, którymi zanudza nas Littell, tracimy świadomość, że wszystkie te sprawy dotyczą ludzkiego życia. Pod koniec powieści Littell absurdalnie rozwlekle opisuje halucynacje i pijackie majaki głównego bohatera. Aue, spędzając samotnie czas w położonym na odludziu majątku, upija się drogimi trunkami i zmaga z wizjami okrucieństw i seksu. Śni na jawie straszliwy sen, który, jak rozumiem, jest metaforą historii niemieckiego narodu okresu III Rzeszy. W eleganckim anturażu, w urzą-
fabularie 1 (12) 2017
Jeśli człowiek zaniecha pracy, zwykłych czynności, codziennej bieganiny, żeby poważnie poświęcić się jednej tylko myśli, dzieje się coś odwrotnego. Powracają złośliwostki, tchórzostwo i fałsz, nieprzyjemności, które dotykają wszystkich. Nic dziwnego, że człowiek wynalazł pracę, alkohol, rozmowy o niczym. Jonathan Littell, Łaskawe
dzonych ze smakiem pokojach wypełnionych klasyczną literaturą, zupełnie jak Niemcy będący integralną częścią wzniosłej zachodniej cywilizacji, dochodzi do granicy człowieczeństwa i w niezrozumiały dla siebie sposób przechodzi na mroczną stronę istnienia. Littell celowo wykorzystuje pewne chwyty z formalnego punktu widzenia obniżające wartość książki i w intrygujący sposób angażuje czytelnika w opowieść o zatraceniu. Bowiem historia Zagłady to losy upadku Człowieka, a Łaskawe jest wielkim dziełem opisującym ten upadek.
Jonathan Littell Łaskawe Wyd. Literackie Kraków 2008
57
Poczytalnia. Non-fiction
Michał Tabaczyński
Poczytalnia. Non-fiction (2)
Jerzy Jarniewicz, Podsłuchy i podglądy, Instytut Mikołowski, Mikołów 2015 Rozpocząłem tę lekturę od końca, od ostatniego szkicu – nie zrobiłem tego celowo, nie mam takich zwyczajów, nie polecam tego (ale i nie odradzam) jako sposobu czytania czegokolwiek – także eseistyki Jerzego Jarniewicza. Przypadek. Przypadek, ale szczęśliwy. Ostatni szkic jest poświęcony Łodzi (trzy są takie miejskie eseje w tym tomie: Dublin, Belgrad i Łódź – w jakimś sensie przypadkowe towarzystwo miast znaczonych obecnością autora, i to obecnością o różnym stopniu intensywności: od lektury osobliwego przewodnika po Dublinie, po której trudno stwierdzić, czy Jerzy Jarniewicz w tym mieście kiedykolwiek był, przez relację osobliwego turysty odwiedzającego Belgrad, aż po opis osobliwości Łodzi, w której autor mieszka). Tekst o Łodzi jest – sprawiedliwe to i zrozumiałe – najbardziej błyskotliwy: skrzy się paradoksami, rozbłyska nagłymi momentami rozpoznań, po których znać jednocześnie: zadomowienie i dogłębną (głębinową?) znajomość rzeczy, ale też zdolność do zdziwień i otwartość na zaskoczenia. A więc przypadek, ale szczęśliwy, bo w tym krótkim szkicu widać od razu, czym ta książka jest i jak najlepiej ją czytać. Nie żeby Łódź. Pejzaż miejski z jeleniem i sarenka-
58
mi był jakimś przewodnikiem po tym tomie i – na przykład – zbierał rozproszone wątki bądź je domykał. Nic z tych rzeczy. Nie jest też jakąś metapoetycką instrukcją obsługi tego tomu, chociaż znalazłoby się kilka pokus, żeby wyciągnąć to lub inne błyskotliwe zdanie i na nie nanizać te szkice, wokół jakiejś imaginacyjnej osi ustawić tę całość złożoną przecież z tekstów powstających na przestrzeni wielu lat i przy różnych okazjach (jak też: na różne okazje). Choćby takie zdanie jest pokusą: „Łódź nie jest pięknym miastem, Łódź jest miastem ciekawym”; o ilu książkach można by tak powiedzieć, ile książek można by w ten sposób próbować uratować? Ale nie tę, w tym przypadku – pomimo pokusy – niczego się z tym zdaniem nie da zrobić poza tym może, że da się o tej porażce napisać: eseje Jerzego Jarniewicza są bowiem i piękne, i ciekawe, i żadnej symetrii z tym ładnym i potencjalnie tak użytecznym zdaniem znaleźć nie można. Kiedy już dobrnąłem do tego rozpoznania, którym dzielę się z prawdziwą radością, to chętnie je rozwinę: otóż Podsłuchy i podglądy dają nareszcie tę sposobność, żeby czytać szkice Jarniewicza jako piękne eseje, jako szkice literackie (a nie literaturoznawcze). Nie żeby wszystkie te teksty, które autor opublikował wcześniej (a zebrało się tego już tyle, rzecz zdumiewająca dla ich regularnego czytelnika, który jest przez tę regularność pozbawiony jakiegoś generalizującego dystansu), były tej właściwości pozbawione, jednak trudniej ją zauważyć i trudniej docenić, na co wpływa zazwyczaj tryb lektury tekstów literaturoznawczych czy – szczególnie – przekładoznawczych. W Podsłuchach i podglądach można to dostrzec z łatwością: Jerzy Jarniewicz jest tu pisarzem po prostu, świetnym eseistą, niezwykłym stylistą (rzecz szczególnie może znamienna, że niemal równocześnie ukazała się druga eseistyczna książka autora – All you need is love. Sceny z życia kontrkultury). Nie jest jednak tak, że ten tom poświęcony temu, co zobaczone („podglądy”), i temu, co usłyszane (czy może raczej: wysłuchane – „podsłuchy”), zrywa z literackim – czy nawet: literaturoznawczym – nerwem autora. Jest chyba przeciwnie: to w tych tekstach, które bezpośrednio nie podejmują tematów literackich, to w nich dopiero można sprawdzić istotność tej dziedziny, dziedziny – można powiedzieć – dla Jerzego Jarniewicza pierwszej. Autor bowiem słyszy i widzi dzięki literaturze, która przecież – rzecz oczywista – oba te zmysły jako pierwsza zjednoczyła, choć różnie na przestrzeni wieków swojego istnienia
fabularie 1 (12) 2017
Poczytalnia. Non-fiction
kładła akcenty i teraz nadal różnie je rozkłada w zależności od stanu technologii, fantazji poszczególnych twórców, społecznych warunków swojego funkcjonowania. Dodatkowo jeszcze na stronę literatury przeważa szalę sama dziedzina, do której przynależy to dzieło sztuki – często, jak mi się zdaje, zapominamy, że tym właśnie jest tekst literacki: wszędobylstwo pisma i powszechność pisania zdesakralizowało literaturę, w powszechnym mniemaniu przeniosło jej praktykę ze sfery sztuki. Takie książki jak Podsłuchy i podglądy przywracają jej ten wymiar. Jak to robią? Zupełnie prosto (prosto do rozpoznania, bo do powtórzenia już mniej). Wspomniałem o tym, ale teraz wypada to powtórzyć wyraźniej: Jerzy Jarniewicz zachwyca stylem. Jego zdanie wskazuje na kogoś obdarzonego – nomen omen – niezwykłym słuchem: doskonale dzięki niemu balansuje na wielu chybotliwych granicach, na wymagających równoważniach – z wdziękiem i smakiem. Jego zdanie czaruje precyzją: to po prostu piękny wzorzec polszczyzny – niby klasycznej, ale równocześnie niezwykle dynamicznej, niby wzorcowej (jak z jakiejś wyobrażonej czytanki do nauki polskiego na poziomie zaawansowanym), ale przecież równocześnie bardzo indywidualnej. Operującej przy tym ironią tak subtelną, że nadaje tym esejom rys szczególnej delikatności, delikatności tak wyrafinowanej, że czasem przechodzi w czułość. PS Instytut Mikołowski, którego nakładem ten tom się ukazał, ma swoje osiągnięcia w rozwoju i popularyzacji polskiej (i nie tylko) poezji współczesnej – wspaniałe tomy wychodzą dziś nakładem kilku niszowych wydawców, wśród których Instytut niewątpliwie się wyróżnia. Podobną rolę zaczyna też odgrywać jako wydawca eseistyki – ten tom jest tego najlepszym dowodem (ale przecież Instytut Mikołowski wydał też ostatnio Świadomość Piotra Matywieckiego, monografię Ciorana czy Express „Venezia” Wasyla Machny).
Katarzyna Kubisiowska, Pilch w sensie ścisłym, Wydawnictwo Znak, Kraków 2016 Najpoważniejszym występkiem tej książki wobec jej bohatera nie jest ujawnienie tych czy innych tajemnic, które ujawnione być nie powinny (o ile istotnie ujawnia ona jakieś tajemnice, które nie mogłyby, nie powinny być ujawnione), ale niedotrzymanie kroku jego inteligencji i jego pisarskiej sprawności, rażący rozziew pomiędzy jego stylistyczną brawurą a stylistyczną (a może i myślową? trudno mi to rozdzielić i może taki rozdział nie ma większego sensu) mizerią tej biografii – biografii rozumianej jako książka, a nie tzw. koleje losu konkretnego człowieka. Mam ulubiony przykład tej stylistycznej słabizny: „Z Wandą Pilch [matką Jerzego Pilcha – przyp. MT] wiele długich wieczorów siedzimy nad albumami, oglądając fotografie, na których Władysław [ojciec Jerzego Pilcha – MT] w znienawidzonym mundurze żołnierza Wehrmachtu patrzy z wyraźnym smutkiem w obiektyw aparatu. Zastana-
fabularie 1 (12) 2017
wiam się, dlaczego Władysław do tych zdjęć pozował. Czy zwyciężyła w nim zwykła ludzka próżność, czy może był to dowód na jego przezorność? Może rozmyślał, że na froncie zginie, a fotografia, którą kolega wyśle w liście do domu w Jaworniku, na ułamki sekund rozpromieni zasmucone serca rodziców”. Nie prowadziłem żadnej hierarchii tych słabizn, nie spisywałem ich sobie, nie wymieniałem się ich odkryciami z innymi czytelnikami tej biografii, trudno więc powiedzieć, czy to szczytowa forma, czy przykład pewnej stylistycznej normy. Świadczy on jednak o największej zdradzie autorki w stosunku do bohatera, zdradzie bolesnej, może najboleśniejszej. Do tego poziomu dostosowało się także wydawnictwo, a przynajmniej – jego redaktorzy, korektorzy, adiustatorzy. Rozumiem obszerność materiału – książka liczy ponad 400 stron, ale nie rozumiem przyczyny, dla której tyle tu niechlujstwa. I to na wielu poziomach. Od zdań, które nie kończą się kropką, po brakujące akapity (o czym wnioskować można po zerwanych wątkach, przeskokach, nieciągłościach). Od wątpliwych dat po nieprzejrzystą strukturę całości – podział tego obszernego materiału niczego nie wyjaśnia, po przeczytaniu tej potężnej książki trudno zgromadzić w pamięci kilka choćby faktów z jego życiorysu może i istotnych dla budowania tej osobowości: jakim był studentem? czym na studiach się zajmował? co robił w czasie tej dekady z okładem od skończenia studiów do debiutu książkowego (a która może być – takie mam przeczucie – kluczowa)? jak żył w czasie swoich największych sukcesów literackich? Nawet gdyby coś z tego autorka jednak opisała, trudno to odnaleźć pomiędzy szczegółowymi biografiami rodziny do trzeciego pokolenia wstecz, piciem i kobietami. Co najbardziej paradoksalne, trzeba się i tak cieszyć, że w ogóle biografia powstała, chociaż pewnie zablokowała powstanie kolejnych na wiele lat. Dla wszystkich, którzy będą pisać o Pilchu (a w obliczu małej aktywności krytycznoliterackiej ta książka może wzmóc zainteresowanie tym pisarzem), będzie stanowić jedyne źródło wiedzy. Często wątpliwej, wymagającej krytycznej lektury, ale jednak wiedzy. O Pilchu. To się zgadza. Tu tytuł nie kłamie. Kłamie w przypadku ścisłości. Tej dość dramatycznie brakuje.
59
Ilona Gumowska
Sposób na przeżycie W 2015 roku wraz z zespołem uczestniczyłem w przygotowaniach do premiery spektaklu w reżyserii Jacka Gębury, który graliśmy na 36. Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Właśnie podczas prób do tego przedstawienia po raz pierwszy miałem możliwość podglądania z tak bliska pracę reżysera, aktorów tańca i całej ekipy. Późniejsze spotkanie na scenie otworzyło we mnie pewne – dotąd ledwie uchylone – drzwi prowadzące do głębszej recepcji tańca współczesnego. O jego różnych obliczach, niuansach scenicznych, kryzysach i radości twórczej rozmawiam z Iloną Gumowską, aktorką, tancerką, jedną z najciekawszych przedstawicielek tej niezwykłej formy sztuki. Marcin Karnowski
…wiesz co, on chyba dobrze ściąga, nagrywałem nim już i było całkiem OK. To może tutaj, na stoliku…? Będzie słychać przejeżdżające pociągi za oknem. Raz, dwa, trzy, próba mikrofonu. Aha. To już się nagrywa…? No dobra… Już. Zaczekaj, sprawdzę… (…) Zaczniemy chronologicznie? Później możemy sobie poskakać z tematu na temat i… No pewnie. Sprawdźmy więc, jak zaczęła się Twoja przygoda. Wiem, że gdzieś po drodze była gimnastyka artystyczna? Tak naprawdę zaczęło się od tańca. Ale bardzo lekko, rozrywkowo. Chodziłam na zajęcia już od małego. To była raczej zabawa. Sama chciałaś, czy cię posłali? Po prostu nie oponowałam zbyt przekonująco (śmiech). W przedszkolu była taka możliwość. Moja starsza siostra trenowała już wówczas gimnastykę artystyczną. Imponowała mi. Aaa… Czyli wpływy rodzinne. Pamiętam, że w domu robiłyśmy występy dla rodziców i znajomych. Od dzieciństwa musiało mnie więc pchać w tamtym kierunku. W pierwszej klasie podstawówki zaczę-
60
łam trenować gimnastykę artystyczną. Od przedszkola do drugiej klasy – taniec towarzyski. W pewnym momencie musiałam wybrać jedno z dwojga. Decyzja, że chcę iść do tej samej szkoły, co moja siostra, zaowocowała rozpoczęciem intensywnych treningów. Postanowiłam, że rezygnuję z tańca na rzecz gimnastyki artystycznej. Tak się zaczęło. I trwało osiem lat. Długo. Myślę, że to była dobra baza. Nauczyłam się dyscypliny i chyba uzależniłam od wysiłku fizycznego (śmiech). Tak Ci do dziś zostało. Oczywiście jako dziecko marudziłam często, że mi się nie chce (z tańcem jest inaczej, to zupełnie inna sytuacja niż dziś). Skończyło się w ten sposób, że złapałam kontuzję: na obozie skręciłam i złamałam nogę. Po tym obozie miałyśmy lecieć na Sardynię na zawody sportowe, więc wyobrażasz sobie, jaka tragedia. Nie udało się. Przez okres rekonwalescencji skupiłam się na nauce. Zainteresowałam się czym innym. Zaczęłam wówczas chodzić na zajęcia z tańca. Prowadziła je starsza ode mnie gimnastyczka, która zbierała grupę. W pewnym momencie koleżanki zaprosiły mnie do Teatru V6 Tomasza Filipiaka. Spróbowałam i zostałam przyjęta. Miałam wtedy 16 lat. Myślę, że doświadczenie z gimnastyki artystycznej bardzo mi w tym wypadku pomogło. Gimnastyczki były w tym teatrze mile widziane z uwagi na ich umiejętności akrobatyczne i zdolność manipulacji przyborem, jakim jest np. wstążka. Wiesz, można różne figury zrobić: ta-
fabularie 1 (12) 2017
Ilona Gumowska fot. Mariusz Marciniak
niec ze wstążką czy choreografie oparte na efektownych wyrzutach nogi do sufitu (śmiech). Kilka miesięcy później V6 miał swoją pierwszą premierę spektaklu pt. Aquarius. Wzięłyśmy w nim udział z koleżankami. Były to role poboczne, ale zawsze dobre na początek. To twoje pierwsze doświadczenia na scenie? Na pewno jedne z pierwszych. Bodajże wcześniej wystąpiłam w Teatrze Muzycznym w Łodzi w przedstawieniu Kraina uśmiechu. Potrzebowali gimnastyczki do układu ze wstążkami. Takie były moje początki. Później miałam styczność z dobrymi pedagogami: Radosławem Stępniakiem, Krzysztofem Skolimowskim. Dzięki nim odkryłam piękno tańca, zafascynowałam się nim mocno. Zaczęłam studia na Akademii Muzycznej i zapałałam miłością do tańca współczesnego. Uczucie to trwa do dziś. Powiedziałaś przed chwilą, że gimnastyka artystyczna pomaga, że to dobra baza. Tak, chociaż są także rzeczy, o których musisz zapomnieć. Takie techniczne sprawy. W gimnastyce artystycznej centrum umiejscowione jest wyżej. W tańcu bardzo ważne jest osadzenie w ziemi (grounding tak zwany). Dużo czasu zajęło mi – zresztą nadal nad tym pracuję – aby moje centrum zeszło niżej. Co to oznacza? Co masz na myśli, gdy mówisz o centrum? Można powiedzieć, że to centrum ciała, centrum dowodzenia, z którego ruch wychodzi i do którego wraca. Jest umiejscowiony w najcięższej części ciała – miednicy. Upraszczając sytuację, w gimnastyce artystycznej owo centrum pnie się ku górze bez nadmiernego nacisku na grounding (kontakt z podłogą). W tańcu współczesnym jest inaczej: energię zbierasz z podłogi – wysyłasz w dół i dzięki temu możesz wejść w górę. Czujesz się stabilnie, twoje ciało może pozwolić sobie na więcej. Dla laika to może zabrzmieć… paradoksalnie? Moje wielkie oczarowanie tańcem zaczęło się, gdy zrozumiałam/poczułam, że mogę iść zgodnie z ciałem, z wewnętrznymi impulsami. Nie muszę podążać za tym, co pochodzi z zewnątrz. W gimnastyce artystycznej trzeba po prostu zebrać jak najwyższe noty. Czasami kosztem siebie, kosztem swojego ciała. Kosztem ciała. Tak. Poza tym, to może odbić się na zdrowiu. Trochę tak jak w tańcu klasycznym. (Myślę, że jeszcze bardziej). Dzieje się coś narzuconego, niezgodnego z naturą ciała. Poza tym wszystkie te wygięcia do tyłu, naciągania, wykręcania… Teraz też się wyginasz. Sam widziałem. (śmiech) Tak, ale dawniej, wyginając się do tyłu, dotykałam głową ud. W tej chwili figury, które wykonuję, nie
fabularie 1 (12) 2017
są już tak ekstremalne, są naturalne, wynikają z bodźców wewnętrznych. To ma związek ze świadomością ciała… Taniec współczesny jest zatem mniej kontuzjogenny niż gimnastyka artystyczna? Nie powiedziałabym. Z moich doświadczeń wynika, że niekoniecznie, bo kontuzji miałam bardzo dużo. Szczerze mówiąc, więcej jako tancerka niż jako gimnastyczka… Jejku… Właśnie to sobie uświadomiłam. Przerażające. Jeśli już rozmawiamy o kontuzjach, ich wielość wiąże się także z brakiem miejsc, gdzie pod okiem wykwalifikowanych trenerów tancerz mógłby zadbać o swój właściwy rozwój. Zwykle nauka przebiega nieregularnie: wyjeżdżamy na różne warsztaty trwające tydzień lub dwa. Później rozwijamy tematy, które poznaliśmy, które nas zainspirowały. Korzystamy z nabytych narzędzi. Nie jest to jednak systematyczny trening. Jeśli nie jesteś w jednym zespole tanecznym i bierzesz udział w różnych spektaklach, sprawa zaczyna się komplikować. Każde przedstawienie to inny rodzaj ruchu. Wznawiasz jedną sztukę, pracujesz nad inną. Regularnych treningów dla profesjonalnych tancerzy właściwie nie ma, nad czym ubolewam dość mocno. Dlaczego tak się dzieje? Wydawałoby się, że to dobry czas dla tańca współczesnego.
61
Ilona Gumowska
Myślę, że w Polsce ta forma sztuki dopiero się rozwija. Grup tanecznych, które pozwalają artyście na pełne zaangażowanie w jeden zespół, jest bardzo mało: Polski Teatr Tańca, Rozbark w Bytomiu, Opera Bałtycka… Nie ma tych ośrodków zbyt wiele. Funkcjonują mniejsze grupy, bardziej niszowe, doceniane w środowisku tańca współczesnego, tyle że nie są one dotowane i nie ma mowy o stałych etatach. Tancerze robią milion rzeczy dokoła, przetrenowują się. Często nie mają możliwości zaangażowania w taki rodzaj twórczości, który najbardziej cieszy czy inspiruje. Kontuzje, o których rozmawialiśmy przed chwilą, po części z tego też wynikają, że trening ma charakter zmienny, dobierany do określonych działań. Używasz słowa „trening”, co dziwnie mi koliduje z tym, co widzę na scenie. ? Widz dostaje skończone danie. Nie wie, co działo się w kuchni. Ciężka praca i olbrzymia radość jednocześnie. Intensywny trening, zgadza się. Tak właśnie jest. Na scenie pojawia się wisienka na torcie. Aby ją tam umieścić, konieczny jest wysiłek fizyczny, ale duchowa sfera tańca również wymaga ciężkiej pracy. No właśnie. W jaki sposób zachować dobre proporcje między wspomnianymi przez Ciebie aspektami? Jak złapać równowagę między tym, co wyuczone, a tym, co spontaniczne? Masz na to jakiś własny patent? Patent? Nie, nie ma czegoś takiego. Jest wypadkowa twego doświadczenia i czegoś nieuchwytnego, co trudno nazwać. Nie mam sposobu. Sprawdzam, co działa, a co nie. Warsztat i duchowe przygotowanie są równie ważne. Wymagający trening szkoli technikę tancerza. Technika i dyscyplina to klucze do wolności. Wolność wypełnia to, co duchowe. Tancerz powinien mieć bardzo dobrą technikę, ale gdy zatrzyma się tylko na niej, będzie jedynie dobrym rzemieślnikiem. Tak jak w innych dziedzinach sztuki. Oczywiście, im lepsza technika, tym więcej można. Sama wielka pasja nie wystarczy. Czasem chciałoby się polatać, a się nie da. Sfera duchowa… Do końca nie wiem, j a k się ją rozwija. Myślę, że m.in. poprzez życie pełnią życia, doświadczanie go w całej rozciągłości. Trzeba pozwolić sobie na pełną otwartość na scenie. To niesłychanie ważne. Przypomina mi się teraz moja uczennica, Kasia, która technicznie nie jest jeszcze doskonałą tancerką. Wkłada jednak w ruch wiele serca. Bardzo mnie inspiruje. W grupie obok niej są uczennice lepsze technicznie, a jednak podczas improwizacji ta dziewczyna potrafi mnie wzruszyć wyjątkowo. Dociera do Twojej wrażliwości. Jestem estetką, bardzo lubię oglądać piękny, wyćwiczony ruch. Ona ma w sobie coś jeszcze. Lubię piękno. Ale nie uważam, że tylko piękny ruch jest tańcem. Ważne, co przekazuje. Perfekcyjne połączenie
62
tych dwóch sfer, o których rozmawiamy, otwiera szansę na dużą rzecz. Tego uczą na warsztatach, o których wspomniałaś? Opowiedz, proszę, o nabywaniu doświadczeń. W pewnym momencie zaczęłam wyjeżdżać na różne warsztaty w kraju i poza nim, aby doskonalić swój język sceniczny. Zaczęłam poznawać ludzi, a z tych kontaktów wynikały niekiedy zaproszenia do udziału w różnych projektach. Tak poznałam np. Kayę Kołodziejczyk czy Roberto Olivana. Po pewnym czasie więc zaczęłam wchodzić w środowisko tańca współczesnego. Jeździłam na rozmaite zdarzenia, jak choćby Międzynarodowa Konferencja Tańca w Bytomiu, warsztaty w Burdągu, pojechałam do Austrii na zajęcia z Sergeiem Ostrenko (IUGTE, Russian Theatre Department), do Amsterdamu do grupy De Kiss Moves i na warsztaty, w których jestem zakochana do dziś: Deltebre Dansa w Hiszpanii pod Barceloną. To ostatnie wydarzenie było bardzo ważne na mojej ścieżce. Doznałam jakiegoś olśnienia trzy lata temu, gdy pojechałam tam pierwszy raz. Punkt zwrotny w Twojej działalności? Dwa tygodnie tańca, siedem godzin dziennie. Ostry wysiłek fizyczny. Zjeżdżają się tam pedagodzy z całego świata. 200 uczestników (połowa to cyrkowcy, połowa – tancerze). Spotkanie z nimi okazało się bardzo otwierające dla mnie. Fascynujący ludzie, osobowości, miliony różnych spojrzeń na życie i świat. Niektórzy żyją w samochodzie z całymi rodzinami i jeżdżą po świecie. Każdego wieczoru odbywają się dwa–trzy spektakle, prezentacje. Taniec, sztuka cyrkowa lub przedstawienia łączące obie dziedziny. I t o naprawdę otwiera umysł. Widzisz bardzo dużo, pojawiają się rozmaite propozycje i możesz obserwować, w jaki sposób niektóre z nich działają na widza. Obserwujesz, co trafia w odbiorcę, a co nie jest przez niego łatwo przyswajalne. Zjeżdżają się tam ludzie z całego świata. Po spektaklach zaczynają się dyskusje, wzajemna wymiana opinii, dzielenie doświadczeniem. Bardzo inspirujący czas. Czułam, że jestem we właściwym miejscu. Twórcą festiwalu jest Roberto Olivan, którego poznałam dzięki Teatrowi Dada von Bzdülöw. Pewnego razu pojechałam do Sopotu na warsztaty Dada Hub prowadzone przez założycieli Teatru Dada von Bzdülöw: Katarzynę Chmielewską i Leszka Bzdyla. W Zatoce Sztuki, w pięknym miejscu tańczyłam patrząc na morze. Coś cudownego… Organizatorzy zapraszają zawsze gościa, który przyjeżdża i prowadzi autorskie zajęcia. Wówczas artystą, który pojawił się na Dada Hub, był właśnie Roberto Olivan, niesamowita postać. Pamiętam, jak powiedział mi, że nigdy w życiu nie pracował, bo przecież wszystko, co robi, to tylko wielka przyjemność. Tak naprawdę pracuje bez przerwy i tworzy piękne rzeczy. Trzeciego dnia nabawiłam się dość dużej kontuzji na jego ćwiczeniach. Uszkodziłam bark i nie mogłam ruszać ręką, więc wszystkie pozostałe zajęcia spędziłam z łokciem na temblaku. Nie wiedzieć czemu, zaprosił mnie do
fabularie 1 (12) 2017
Ilona Gumowska
projektu, który miał odbyć się tydzień później. Niemal dwa tygodnie nie używałam ręki, a on kontuzjowaną tancerkę przyłączył do projektu. Może łokieć na temblaku nie przeszkodził mu, aby dostrzec w Twoim ruchu to, co Ty dostrzegasz w tańcu swojej uczennicy? Widział, że podczas zajęć nie wykonuję wszystkich ćwiczeń… Robiłam tylko to, co mogłam, bez ręki. Nie wiem. Ale nauczyłam się wówczas, że jeśli, mimo kontuzji, nie zrezygnujesz z treningu, nabywasz dużą świadomość swego ciała. To naprawdę zadziwiające odkrycie. Obserwuję wielu tancerzy i wiem, że czasami po dużych kontuzjach ludzie ci wskakują na jeszcze większe obroty, jeśli tak można powiedzieć. Robią krok dalej w swoim rozwoju. Kontuzja paradoksalnie sprawia, że tańczysz lepiej? Brzmi może niewiarygodnie, ale coś w tym jest. Miałam kiedyś poważny uraz kolana i zastanawiałam się, czy jest sens z nogą w stabilizatorze przyjeżdżać na audycję do spektaklu Tempus Fantasy. I udało się! Zostałam zaproszona do nowej produkcji Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu. Okazało się, że ta decyzja przyjazdu przyniosła jednak dobre owoce. Masz na myśli świadomość ciała, o której wspominałaś wcześniej? Świadomość ciała i coś jeszcze. Świadomość tego, że nie mogę na dzień dzisiejszy fizycznie dać z siebie 100%, ale wypełnię tę lukę sceniczną obecnością, czymś nie do końca namacalnym. Zaczynam więc rozmyślać, w jaki sposób mogę to osiągnąć, i samo rozmyślanie prowadzi do otwierania innych drzwi w sztuce, które są ważne również w tańcu. Gdy nie miałam jeszcze tylu doświadczeń z kontuzjami, rzucałam się w wir twórczy. Dawałam się ponieść emocjom, niemal zatracałam się w tańcu. Było trochę tak, jakbym wskoczyła do rzeki z silnym nurtem i dawała się bezwładnie ponieść prądowi. Taniec na fali. Dokładnie tak. Dziś mam większą świadomość tego, co mogę ze sobą zrobić, oraz tego, co mogę zrobić sobie, działając na oślep. Upadek bywa więc cenny, choćby w tym kontekście. Później zyskujesz uważność i większą świadomość obecności tu i teraz. Z czasem wykształca się trzecie oko. Ono widzi i trzyma cię na wodzy. Czy trzecie oko jest potrzebne również po to, aby nadać twórczym działaniom właściwy kierunek? Pamiętam pewien koncert, podczas którego jeden z muzyków tak bardzo skupił się na sobie, że w pewnym momencie zupełnie stracił kontakt z rzeczywistością. Było to na tytle niekontrolowane, że utracił również pewien dystans… Sam nie wiem, jak to nazwać. W efekcie koncert zespołu ocierał się o śmieszność. Chyba wiem, co masz na myśli. Pewnie stracił również kontakt z publicznością. Być może zupełnie się wyłączył, odcinając jednocześnie odbiorcy drogę do siebie.
fabularie 1 (12) 2017
No właśnie. A jak wygląda sytuacja z feedbackiem w tańcu? Czy czujesz obecność po drugiej stronie, obecność w czasie trwania spektaklu? Tak, to bardzo ciekawe zagadnienie. Chyba niełatwo znaleźć jednoznaczną odpowiedź. Jestem przekonana, że zachodzi wymiana energii. Zastanawiam się nad tą relacją. Czy ona niekiedy mi nie umyka. W czasie trwania przedstawienia skupiam wiele uwagi i wysiłku na tym, aby otworzyć się na widza. Jestem stroną dającą, pełnię rolę nadawcy. Ale co odbieram i w jaki sposób to się odbywa… Trudne do uchwycenia i nazwania są procesy, które wówczas zachodzą. A gdyby wyobrazić sobie pustą widownię… Jakie wówczas byłoby zaangażowanie? Jak wyglądałby sposób wypowiedzi? Jestem przekonana, że widz wpływa na mnie. Gdy prowadzę zajęcia, lubię w pewnym momencie podzielić grupę na oglądanych i oglądających. Zachowanie osób – nazwijmy ich grupą aktywnych – natychmiast się zmienia. Dzięki odbiorcy akt twórczy nie tylko nabiera uzasadnienia, ale także staje się taki, a nie inny. To nie tylko psychologia sceny, ale psychologia w ogóle. Podczas tańca, podczas spektaklu czuję dużą satysfakcję wynikającą z dzielenia się radością. Granie na scenie to zaszczyt. Podążanie za marzeniem i cała droga, która doprowadziła cię do tego miejsca, nabiera znaczenia. Czyż to nie wzruszające? A jeszcze tyle zostało do odkrycia. Fantastyczne. Zrobimy przerwę na pięć minut? Tak. Chcesz się napić? Pauza na 5–10 minut. Odpoczywam. (…) …się mogło wydawać. …teraz chyba w porządku… …mam wrażenie, że o tej widowni jeszcze… Może powtórzmy to, co się nie nagrało, dobrze? Tak. Rozmawialiśmy o procesie twórczym. Mówiłaś o rozbieżnościach pomiędzy intencją nadawcy a recepcją odbiorcy, które bywają źródłem Twego niepokoju. W tańcu współczesnym sam akt budowania spektaklu jest bardzo znaczący i stymulujący, rozwijający dla autora (tancerza, choreografa). Mam duży problem z tym, że na scenie zjawia się tylko namiastka całości. Szkoda, że widz nie może uczestniczyć w fascynującej podróży, którą odbywają twórcy przed premierą (powiedzmy dwa miesiące przed spektaklem). Tak mnie to czasem nurtuje. Sądzę, że gdyby widz miał możliwość głębszego wniknięcia w istotę mechanizmu kreacji, łatwiej otwierałby się na poetykę tańca współczesnego.
63
fot. Mariusz Marciniak
Ilona Gumowska
64
fabularie 1 (12) 2017
Ilona Gumowska
Wydaje mi się, że publiczność jest nadal przyzwyczajona do intelektualnego czy rozumowego odbioru sztuki. Przywiązaliśmy się do używania przede wszystkim głowy jako aparatu, którym posługujemy się w tych sytuacjach. Taniec współczesny jest wielowymiarowy, wielopoziomowy i tak naprawdę oddaje widzowi dużo przestrzeni, pragnie go uaktywnić, nakłonić do skorzystania ze swoich doświadczeń. Nie ma tu zazwyczaj jednoznacznego komunikatu. Przecież tak naprawdę w spektaklu nie chodzi o zrozumienie czy odszyfrowanie ukrytych treści. Chodzi o przeżywanie. Rozumiem. Chociaż nie, cofam to słowo (śmiech). Przypomina mi się moja mama. W październiku (2016) była premiera spektaklu, w którym występowałam – Audycja 5 Kai Kołodziejczyk. Przedstawienie oparto na partyturze opery stworzonej przez Andrzeja Krzanowskiego. Nie ma tam właściwie fabuły, opowiedzianej historii. Są wrażenia, emocje, pojedyncze epizody, które odwołują się do wspólnego motywu emigracji, podróży. Po premierze wracam z rodzicami do domu. Tato prowadzi samochód, więc nie angażuje się zbytnio w rozmowę. Pytam o wrażenia. Mama: No, pięknie. Piękne to było. Ja: A może coś więcej? Mama: No właśnie, Ilonko. O co właściwie chodziło w tym spektaklu? Może nam wyjaśnisz? Ja: A co poczuliście oglądając przedstawienie? Mama: Nie zrozumiałam tej historii, ale różne emocje zaczęły pojawiać się we mnie. Radość, rozpacz, niepokój, błogość… I mama wymieniła dokładnie te słowa, na których pracowaliśmy przygotowując się do premiery. Były próby, podczas których wypisywaliśmy je i improwizowaliśmy. Właśnie te emocje, które wymieniła moja mama, były bazą. Sądzę więc, że jakimiś kanałami to jednak przepływa ze sceny na widownię, o ile człowiek sobie na to pozwoli. No tak, dużo zależy od nastawienia, z jakim wchodzisz do teatru. Jeśli przychodzisz na występ, aby go zrozumieć, i koncentrujesz się na rozwikłaniu wszelkich niejasności, może pojawić się frustracja. Co gorsza, następuje wyłączenie odbiornika. Dochodzi do odcięcia. Zaczyna się samotność podczas spektaklu. Wówczas możesz już tylko nie uczestniczyć, ewentualnie rejestrować: tu równo, tu nierówno, tu ładnie, tu brzydko. Natomiast gdy przychodzisz otwarty, dajesz sobie szansę na przeżywanie, współdoświadczanie pewnych emocji. Teatr tańca, dzięki swej niedosłowności, stwarza publiczności wyjątkową przestrzeń nieograniczonych możliwości interpretacyjnych. Odbiorca staje się współtwórcą spektaklu. Wspaniała jest wielość indywidualnych doświadczeń ludzi siedzących na widowni i to one w zasadzie determinują w pewnym sensie to, jakim okaże się dla widzów spektakl, na który przyszli. Dzięki wieloznaczności tańca widz jest, siłą rzeczy, zmuszony odwoływać się do tego, co mu bliskie, znajome, dostępne, czyli do własnych przeżyć, pamięci. To czyni jego interpretację wyjątkową, osobistą, odsyłającą do jego własnego życia. W konsekwencji, jeśli odbiorca zaakceptuje niejednoznaczność docierających do niego bodźców oraz wytworzy
fabularie 1 (12) 2017
w sobie gotowość do refleksji i konfrontacji z samym sobą, będzie miał szansę, aby to c o ś poruszyło się w samym jego wnętrzu. Rozmawianie o tym z ludźmi siedzącymi na widowni dużo mogłoby zmienić… Prowadziłam kiedyś badania na ten temat. Ankietowałam dwie grupy: jedną związaną z tańcem, drugą spoza środowiska. Badania dotyczyły odbioru, sposobów odczuwania emocji. Wzięło w nim udział 82 ochotników. Pierwszej grupie pokazywano nagranie tańca o pozytywnym zabarwieniu emocjonalnym, a drugiej – o negatywnym. Zarówno przed, jak i po prezentacji mierzono nastrój i odczuwane emocje widzów. Ankietowani oceniali również atrakcyjność widowiska, przyjemność czerpaną z jego oglądania, określali stany afektywne, jakie odzwierciedlał. Ciekawe, że badanie nie potwierdziło wpływu nastroju widza na odbiór tańca. Stwierdzono, że dużą rolę odgrywa wiedza odbiorcy na ten temat. Okazało się także, że ludzie potrafią trafnie rozpoznawać stany emocjonalne wyrażane w tańcu i że jego oglądanie może przyczynić się do poprawy nastroju. No dobra. W takim razie jaki jest cel, jeśli nie opowiadanie historii?… Co chcesz osiągnąć, gdy stajesz na scenie? Cel wyznacza samo przedstawienie już w punkcie wyjścia. Pojawia się też grupa docelowa. Gdy zaczynasz pracować nad sztuką, określasz tę grupę oraz to, co chcesz powiedzieć. Opowieść przecież istnieje. Ale jest przekazywana różnymi językami. Inaczej rozmawiasz z dzieckiem, inaczej z dorosłym. Czasami ów język będzie bardziej abstrakcyjny, niekiedy będzie złożony z figur zanurzonych w potoczności. Reżyser (czy choreograf ) buduje światy. Tancerz bierze udział w tym tworzeniu, kreuje świat w ramach tego, co zostaje mu dane. W wymiarze, na który sam ma wpływ. Rozumiem, że tancerz może być postacią, ale także… nie-postacią. Tak, jak najbardziej. Podoba mi się np. myślenie Jacka Gębury w pracy przy Tempus Fantasy, gdzie tancerz gra określoną postać, ale w scenach, w których jego głos nie dominuje, tworzy bazę. Staje się tłem czy wypełnieniem, obrazem do tego, co przedstawia inny artysta w danej scenie. I to jest właśnie piękne, że myśląc o całym przebiegu swojej roli, przez cały czas rozmyślam jednocześnie o scenach, gdzie pełnię funkcję dopełnienia, element składowy obrazu, dopowiedzenie dla innej postaci. Ukazuję kontekst dla historii innego bohatera. Jestem konsekwentna w przebiegu własnej kreacji i jednocześnie buduję okoliczności dla innych. Jesteś postacią i opowieścią jednocześnie. A czy to znaczy, że momentami wychodzisz z roli? Broń Boże! Wówczas oszukiwałabym. Muszę przez cały czas być wewnątrz swojej postaci – być nią.
65
Ilona Gumowska
Czyli występujesz w roli głównej i w roli drugoplanowej w ramach jednej opowieści. Trzecioplanowej, czwartoplanowej… To oczywiście nie jest reguła. Ale występuje właśnie u Jacka, choćby w Tempus Fantasy czy Balu, czyli wieczorze zapoznawczym, i jest to dla mnie niezwykle ożywiające.
aktorskie. Trochę trudno to określić, bo oba te wymiary przenikają się. Warsztat aktorski w teatrze tańca jest dla mnie bardzo ważny i jego doskonalenie uważam za konieczne. Bez tego leży choćby przebieg dramaturgiczny. Teraz pytanie, czy to, co dzieje się na scenie i nazywane jest tańcem, nie jest tak naprawdę zawsze teatrem tańca.
Idąc dalej tym tropem, tancerz nie musi być w ogóle postacią… Może wyrażać np. ideę. Są sztuki, które operują pięknem układu czy obrazu, skupiają uwagę na estetycznym wrażeniu. Ale nawet w takich przypadkach pod tą ładną powierzchnia kryją się uczucia, bez których spektakl staje się niepełny.
Chyba masz rację. Może zostawmy te rozgraniczenia i definicje. Bardzo chętnie.
Jak wobec tego określiłabyś taniec współczesny? Czy dobrze mniemam, że to pojęcie szersze od teatru tańca? Wielość definicji i punktów widzenia nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Zresztą, chyba dobrze, że mamy mnogość spojrzeń na te zagadnienia. Jestem skłonna podpisać się pod definicją, którą usłyszałam od Witolda Jurewicza. Krótko mówiąc, taniec współczesny to sztuka uprawiana przez tancerzy współcześnie, korzystająca ze środków, które ma obecnie do dyspozycji. Za 20 lat będziemy mieli zatem inny taniec współczesny. Inne też będą narzędzia, których będzie używał. Ale to niejedyna różnica między tańcem klasycznym a współczesnym? Taniec klasyczny posiada pewne reguły, które wyznaczają granice wolności. Taniec współczesny daje większą swobodę artystom. Oczywiście jest taniec modern, który ma swoje reguły w zależności od danej techniki (np. Marthy Graham, Lestera Hortona czy José Limóna). Ale zostawmy modern. A teatr tańca? Co z nim? No właśnie nie wiem. Samo słowo „teatr” powoduje… Wybacz stereotyp, ale od razu widzę aktora. No i? Pytanie, czy artysta teatru tańca może nie być aktorem? Tancerz współczesny oczywiście nie musi być związany z żadnym teatrem tańca… Czyli teatr tańca wymaga od tancerza dodatkowego warsztatu? Kim Ty się bardziej czujesz: aktorką czy tancerką? Performerką (śmiech). Wiedziałem, że tak będzie. Niektóre spektakle posiadają z góry narzucone choreografie. Inne opierają się na improwizacji, np. Zdarzenia Jacka Owczarka. Wówczas obok tańca pojawiają się sceny
66
A słowa? Nie brakuje Tobie? Hm. Podczas spektakli chyba niewiele się mówi? Milcząc czuję się bezpieczniej. Ciekawe. Jeśli chodzi o wypowiadanie kwestii, zawsze przerażało mnie, że w pewnym momencie pojawi się czarna dziura i wpadnę w panikę. Nie wiesz, co dalej, stoisz w miejscu. W tańcu chyba też miałam kiedyś podobne obawy. Zniknęły, gdy zaczęłam intensywniej zajmować się improwizacją. Jak wygląda Twoje przygotowanie do roli? Na szczęście nie muszę uczyć się na pamięć wypowiadanych kwestii. Zastępują je ruchy. Niekiedy choreografia określona jest z góry, niekiedy natomiast improwizujemy na bazie danej postaci. Tak było np. w Balu [Bal, czyli wieczór zapoznawczy. Gra zespół Variété Jacka Gębury – MK], gdzie Jacek nie narzucił mi z góry ustalonych ruchów. Podał jedynie wytyczne, czyli powiedzmy: „zmiana co cztery ósemki”, albo: „elastyczna jakość ruchowa”… Co cztery ósemki… (śmiech) Magiczny kod. Jeśli chodzi o wypełnienie ruchowe, raczej wynikało ono z postaci, o której mi Jacek opowiedział, a ja sobie robiłam research. W tym wypadku to szalenie ważne. Masz zbudować postać, dobrze byłoby więc – i tu mamy podobieństwo do przygotowań aktorów do roli – zebrać o niej jak najwięcej informacji. Musisz wiedzieć, kim jesteś. Kim jesteś nie tylko w tym czasie, o którym opowiada sztuka. Kim jesteś poza okresem przedstawionym na scenie. Kim byłeś wcześniej, jaki będziesz później. Jaki jesteś poza historią, spotkany na ulicy, zaszyty w swoim domu… Wchodzenie w inny świat. Tak. Ja bardzo lubię obrazy. Korzystam z tego źródła, jeśli to możliwe. W Balu grałam silną, zmysłową kobietę. Oglądałam więc różne obrazy, zdjęcia, filmy. Wszystkie, które mniej lub bardziej ściśle wiązały się z tematem. Czyli poszukiwanie materiałów to jeden z elementów w przygotowaniu do tej konkretnej roli. Drugim jest to, co powiedziałaś o Jacku i czterech ósemkach? Zgadza się. Natchnieniem mogą być oczywiście inni ludzie. Jeśli znam osobę podobną do mojej bohaterki, ob-
fabularie 1 (12) 2017
Ilona Gumowska
serwuję ją. Często bazuje się także na sobie samym. To bardzo piękne w tańcu współczesnym, że pozwala budować fundament na osobowości artysty, czerpie z jego doświadczeń. Czasami całe sceny budowane są w oparciu o indywidualne przeżycia tancerza, jego słowa. Bywa, że tworzymy ruch na bazie własnych tekstów. Dla mnie najpiękniejsze i najbardziej poruszające są przedstawienia budowane na własnych doświadczeniach artystów. Możesz podać jakiś przykład? Budowania takich całych konstrukcji? Właśnie. Takim działaniem może być spektakl Spokojnie, inni mają gorzej, który tworzyliśmy kiedyś w grupie KIJO Michała Ratajskiego z Łodzi. Początkowo źródłem miał być szpital psychiatryczny, do czego nawiązywały zresztą kostiumy i scenografia. W pewnym momencie zdaliśmy sobie
jednak sprawę, że robimy spektakl o nas samych. Tancerze to przecież szaleńcy (śmiech), a taniec, jak powiedział wtedy Michał Ratajski, to nie sposób na życie, lecz sposób na przeżycie. Wiele scen w tamtej sztuce bazowało właśnie na naszych tekstach i doświadczeniach. Na scenie jesteś sobą jeden do jednego. O ile można być przed drugim człowiekiem w 100% sobą. Pewnie nie można… No właśnie. Aczkolwiek są takie spektakle, gdy trzeba zagrać siebie, a raczej być sobą, a nie postacią. Myślę, że Enclave 4/7 [Teatr Dada von Bzdülӧv, reż. Roberto Olivan – MK] było taką sztuką. Trzeba było zagrać siebie samego także w sytuacjach, które tylko mogłyby się wydarzyć. Wówczas następuje sceniczna projekcja siebie samego? Raczej nie. Otwierasz siebie i pozwalasz, aby ludzie zajrzeli do twego wnętrza; raczej nazwałabym to rodzajem fot. Mariusz Marciniak
fabularie 1 (12) 2017
67
Ilona Gumowska
zaproszenia. Pozwól sobie, aby inni mogli zobaczyć ciebie prawdziwą. Chodzi o transparentność. Takiego słowa używał wspomniany przeze mnie wcześniej Roberto. To jest chyba najwłaściwsze określenie. Kiedy poczułaś, że taniec stał się sposobem na przeżycie. Pamiętasz tę chwilę? Takiego momentu olśnienia, w którym poczułabym, że odnalazłam właściwą ścieżkę, chyba nie było. Kiedy zaczęłam zajmować się tym na poważnie, byłam już mocno zakochana w tańcu współczesnym. I rezygnowałam z wielu innych rzeczy, aby móc się tym zajmować. Samo się działo. Stopniowo brałam udział w coraz większej liczbie projektów, coraz więcej było poważnych działań. Nie, nie pamiętam decydującego momentu. Być może to stało się zupełnie niedawno, gdy już skończyłam psychologię. Ale nie było nawet takiego dylematu: tańczyć dalej czy zostać psychologiem. Aktywność na scenie sama określiła kierunek. Zaczęłam także przekazywać swoje doświadczenia innym, pojawiły się pierwsze doświadczenia z choreografią. Po prostu czas wypełnił się tańcem po brzegi. Jestem więc osobą przeszczęśliwą: każdego dnia mogę robić to, co uwielbiam. Miodzio. Oczywiście są trudniejsze momenty. Nawet takie, że wracam do domu i płaczę ze zmęczenia. Gdy spędzasz całe dni w teatrze, czasami łatwo zatracić granicę. Nie zapala się lampka z napisem „za dużo”. Gdy wracasz do domu, myślisz całą noc o spektaklu. Życie zawodowe staje się życiem osobistym. To dzieje się naturalnie. Wspomniałaś przed chwilą, że dzielisz się swoimi doświadczeniami z innymi. Tak, prowadzę m.in. grupę amatorek. Świetne pasjonatki, bardzo się angażują i doskonale się z nimi pracuje. Zawsze wychodzę z tych zajęć naładowana. Od niedawna prowadzę również wykłady na Akademii Muzycznej na kierunkach choreografia i techniki tańca oraz na rytmice, a także na Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej na kierunku taniec. Uczę też w Niepublicznej Szkole Baletowej w Łodzi. Bardzo to lubię. A choreografia? Tu działam od niedawna. Zrobiłam licencjat z choreografii na Akademii Muzycznej w Łodzi, a teraz kończę magisterkę. Ostatni rok był dość intensywny, bo na „Dotknij teatru” byłam jednym z dwóch choreografów [„Dotknij teatru” to ogólnopolski projekt organizowany w ramach obchodów Międzynarodowego Dnia Teatru – MK]. Zrobiliśmy tam widowisko ruchowe 981, gdzie głównym środkiem przekazu jest żonglerka. To autorski projekt Mateusza Kownackiego. Działania performatywne. Miałam także ogromną przyjemność uczestniczenia w pracach nad sztuką Jaki taki obmyśloną na dwie osoby, chociaż będącą niemal monodramem. Tak, to właściwie spektakl dramatyczny. Ruch tam się pojawia, ale nie jest głównym środkiem przekazu, i było to dla mnie bardzo
68
ciekawe wyzwanie. Tak wiele czasu można spędzić, poszukując właściwego ruchu, który będzie znaczący, ale jednocześnie nie zero-jedynkowy. Przedstawienie dość mocne, poruszające trudne kwestie. Ruch w takim przypadku musi być wyważony. I trafiać idealnie we właściwą emocję. O czym opowiada Jaki taki? O aktorze, który gra swoje życie. Rozmawialiśmy przed chwilą o byciu sobą na scenie i korzystaniu z własnych doświadczeń. Teksty i przeżycia rodzinne bohatera pochodzą w dużej mierze od aktora, a także od reżysera, który występuje w rolach pobocznych. Praca przy Jaki taki była fascynująca również dlatego, że miałam przyjemność działania z Kamilem Witaszakiem, który angażuje się w rolę bez reszty. To niełatwe. Bywa, że u tancerzy pojawia się pewna blokada, która utrudnia aktorskie wejście w 100% w daną sytuację. W sobie też to znajduję. Próbowałaś zbadać istotę blokady? Nie wiem… Może obawiamy się narazić na śmieszność. Zdaje się, że Pina Bausch mówiła: „Nie kryj się za swoim ruchem”. U niej ta „obecnościowa” strona występuje jako arcyważny i konieczny składnik przedstawienia. Jest pewne, niezwykle trudne zadanie, które można zadać tancerzowi: „Stój przez minutę”. Robiłam to na różnych zajęciach z grupami. Występuje jedna osoba, która przez minutę ma stać przed grupą. A dla Ciebie co jest najtrudniejsze? Na etapie, na którym obecnie się znajdujesz? Kilka kwestii. Wspomniałam przed chwilą, że mam problem z pewnymi aktorskimi aspektami. Czuję w sobie sporo blokad i chciałabym pochodzić na dobre zajęcia aktorskie, aby się ich pozbyć. Myślę, że najtrudniejsze dla mnie są sytuacje, kiedy tracę do siebie zaufanie. Podczas spektaklu? Broń Boże! Oby nie… To byłoby straszne. Chociaż przypominam sobie pewne zdarzenie. Miałam pokazać etiudę, w którą nie do końca wierzyłam. Kiedy już wyszłam na scenę, wydaje mi się, że dałam z siebie wszystko. Miałam jednak wątpliwości co do samego przedsięwzięcia. Pamiętam, że miesiąc przed przedstawieniem czułam niezgodę ze sobą. Myślę też, że czasami taki spektakl po prostu j e s z c z e nie jest dobrym spektaklem. Jeśli już jesteśmy przy twórczych zmaganiach, chyba każdy artysta przechodzi czasami trudniejszy moment. Pojawia się kryzys. Był taki czas, gdy pomyślałam, że wygasam. Czułam się nieciekawa, nieinspirująca… Co gorsza, utrata wiary w siebie zbiegła się z rolą szczególną: miałam zagrać boską istotę, która zabiera widzów do nieba. Oczekiwano ode mnie, bym zagrała kogoś bardzo wyjątkowego, a ja właśnie utraciłam poczucie własnej wyjątkowości. Trudny okres. Moja praca nad tą postacią była pracą nad samą sobą. Musiałam z powrotem uwierzyć we własne możliwości.
fabularie 1 (12) 2017
Ilona Gumowska
Jak sobie poradziłaś? W tym wypadku pomogło mi zadbanie o przestrzeń duchową. Jestem osobą wierzącą, więc dotyczyło to poukładania różnych spraw z Bogiem i ze sobą. Brak zaufania wynikał z faktu, że przez pewien czas funkcjonowałam niespójnie. Zaczęło to chyba wyłazić na zewnątrz. Czułam zażenowanie sobą. Brzmi rzeczywiście dość dramatycznie. Wówczas granie musiało być strasznie trudne. I było. Na szczęście na premierę udało się osiągnąć jako taką równowagę. W takich chwilach twórczy wysiłek ma niekiedy znaczenie terapeutyczne. Oczywiście. Sposobem na poradzenie sobie z kryzysem była ciężka praca i przygotowywanie do przedstawienia. To teraz zrobimy małą przerwę. Koniecznie. (…) …i tego nie lubię Zaczekaj. No? To znaczy, mów dalej. Przestawię tylko mikrofon. Ile mamy czasu? Wiesz, chodzi o to, co nazwałabym „robieniem sobie dobrze” na scenie. Tego nie cierpię. Jakąś godzinkę. O 18.00 mam próbę. No, to na spokojnie. Jeśli w pracy nad sztuką pojawia się aspekt terapeutyczny, który podnosi jej wartość, wtedy jest super. Ale czasem wyczuwasz, że performer na scenie jest dla samego siebie. Sam coś ze sobą załatwia. Uważam, że to żenujące. Spektakl – i to bardzo ważna rzecz w tym kontekście – to też czas widza. A takie zachowanie jest nie fair w stosunku do odbiorcy. Warto o tym pamiętać. Tak. Sądzę, że masz rację. Dotykamy ważnego wątku, tak myślę. Praca z innymi, ale także dla innych, wymaga twórczej dojrzałości. Dojrzałości w ogóle. I chyba można to śmiało rozciągnąć na pozostałe dziedziny sztuki, a także poza nią. Pojawia się też pytanie o odpowiedzialność wobec tych, którzy nas otaczają. Taniec sprawia mi radość olbrzymią. Kiedy pojawił się trudny okres, przeszło mi przez myśl, aby zrezygnować. Okropne. Pomyślałam wówczas o tych wszystkich, którym tak wiele zawdzięczam: o moich rodzicach, całej mojej rodzinie, ludziach spotkanych na drodze. Miałabym zmarnować całe ich poświęcenie? Włożyli wiele wysiłku, abym mogła robić to, co robię, i się rozwijać. To byłoby wobec nich nie w porządku. Poza tym sama włożyłam w taniec dużo pracy i czasu i rezygnacja byłaby jakimś koszmarnym zaniechaniem. Powinnam dzielić się tym, co mam.
fabularie 1 (12) 2017
Przekazywanie wiedzy… Nie ma jej jeszcze tak wiele, ale przez działania pedagogiczne, o których wcześniej wspominaliśmy, mogłabym trochę pomóc tym, którzy dziś stawiają pierwsze kroki. Czuję, że mogę już coś od siebie dać. Samo tworzenie to przecież także forma dzielenia się sobą z drugim człowiekiem. No właśnie. Gdy słyszę od kogoś, że to, co zrobiłam, coś przyniosło, coś dało, jestem bardzo szczęśliwa. Zamknięcie tego rozdziału i zaprzestanie tańca byłoby z mojej strony niewdzięcznością. A jeśli miałabyś podjąć próbę przewidywania przyszłości, jak myślisz, w którą stronę to pójdzie? Co Ciebie w tej chwili bardziej pociąga: choreografia czy taniec? Mam marzenie, aby taniec trwał jak najdłużej. Ale zdaję sobie sprawę, że to nie będzie trwać wiecznie. Mam świadomość, że ciało może się kiedyś zbuntować. Za 10 lat może być trochę trudniej. Ostatnio rehabilitant zapytał, jak długo zamierzam jeszcze tańczyć. Co za głupie pytanie (śmiech). Prawda? Przewlekle nadwyrężone stawy go zaniepokoiły. Nie przyjmuję tego do wiadomości. Słusznie. Wracając do choreografii, bardzo mnie pociąga. Cudowne uczucie towarzyszy patrzeniu, jak spektakl rodzi się i rozkwita. Obraz, który kreślisz z innymi ludźmi, pojawia się przed oczyma. Inaczej więc niż w improwizacji. Właśnie… mam wrażenie, że nie wyczerpaliśmy tematu. Co daje improwizacja w teatrze tańca? Na jakich mechanizmach się opiera? Tego tematu nie da się wyczerpać. Powiedzmy, że starasz się wejść w postać. Robimy czasami tak, że wypisujemy na kartce jak najwięcej informacji o bohaterze. Ale zapisujemy także własne uczucia, które się z nim wiążą. Na przykład, jeśli masz być pająkiem, notujesz: „Boję się go”. Ciekawe rzeczy wynikają później z takiego określenia stosunku do swej postaci. Ona staje się tobie bliższa. Nie masz przecież naśladować pająka, masz go wyrazić. Starasz się zatem wejść w postać jak najgłębiej i podążać za impulsami płynącymi z wewnątrz. Najfantastyczniej jest, gdy to wynika z twojego ciała. Gdy nie planujesz, lecz obserwujesz to, co się wydarza. Na zasadzie samoobserwacji? Chodzi o to, aby nie było tak: „O, teraz podniosę rękę do góry, o, teraz przejdę do boku”, lecz aby było tak: „Podnoszę rękę do góry, a teraz przechodzę do boku”. To znaczy, że idealne wejście w rolę jest wówczas, gdy nie do końca wiesz… Idealne jest, gdy zauważasz. Jesteś oczywiście tu i teraz, więc jesteś świadomy tego, co się dzieje w danej chwili. Ale nie planujesz.
69
Ilona Gumowska
OK. Jesteś tym, co robisz. Improwizacja nie jest swobodnym pląsaniem. Wymaga olbrzymiej pracy, treningu, poznawania narzędzi, np. świadomego wyboru kanału, z którego się korzysta. Musisz odpowiedzieć na pytanie, czy inspiracją do twojego ruchu jest kanał słuchowy, czyli muzyka, czy wzrokowy, czyli obraz, czy też wyobraźniowy; a może zbierasz bodźce od innych ludzi, a jeśli zbierasz, to kopiujesz czy stajesz do nich w opozycji… Dobry performer potrafi zatem precyzyjnie dobrać właściwy kanał? Nie wiem, czy „właściwy kanał” to dobre określenie. Nie wiem, czy jest w improwizacji kanał niewłaściwy. Mam wątpliwości. Ale improwizacja może przecież zakończyć się klapą? Może. Ale nie wiem, czy to wówczas była improwizacja. Nie podejmę się tego przesądzać. To zagadnienia trudne do uchwycenia. W improwizacji ważne jest bycie w 100% i wiara w to, co robisz. Wielokrotnie zdarzało mi się takie doświadczenie, że improwizowałam w grupie, np. staliśmy na zewnątrz przestrzeni i mieliśmy w dowolnej chwili wchodzić do środka. To wymagało zbiorowej odpowiedzialności za to, co tam się dzieje. Były takie momenty, że coś mi podpowiadało, by wejść. Raptem pojawił się temat, coś mnie pociągało, ale w tym samym momencie zapaliło się zawahanie: może nie wyjdzie… I nagle było już za późno. To wystarczyło, aby storpedować działanie. Później nie było sensu już wchodzić, bo to na pewno byłoby spalone. Trzeba trafić w punkt i oczywiście nie zawsze się udaje. To wielka praca nad sobą i nad tym małym ludzikiem, który szepcze, że jesteś beznadziejna, że się nie uda, że twój ruch jest żenujący. W improwizacji jednym z ważnych etapów jest przyzwyczajenie się do ludzika i niezwracanie na niego uwagi. Usunąć się go nie da. A może się zdarzyć, że podczas spektaklu ludzik dochodzi do głosu? Tak, zdarza się. Czyli to taki rozwalacz. Coś w tym rodzaju. Podobny do tego życiowego. Na festiwalu Deltebre Dansa wyobrażaliśmy sobie ludzika pod naszymi stopami, naszego sobowtóra w lustrze na podłodze. Ćwiczenie polegało na przybliżaniu do niego i oddalaniu. Wysyłaliśmy w jego kierunku wszystko, co się nam nie udawało, wszelkie niepotrzebne napięcia, stresy, wątpliwości, wahania, aby z pełną swobodą – zarówno psychiczną, jak i fizyczną – tańczyć. Dobra metoda. Sprawdza się w tańcu. Pozwala uniknąć spięcia. W Twojej pracy zdarzają się pewnie również momenty zabawne, które wspominasz ze śmiechem. Rok temu podczas premiery w sylwestra wykonywałam akrobacje w klatce zawieszonej pod sufitem. To była postać bardzo emocjonalna. Stając na konstrukcji, uderzy-
70
łam nosem o barierkę. Kontynuowałam numer, czując, że leci mi z nosa woda. Po chwili okazało się, że to krew. Wiele elementów wykonywałam do góry nogami, więc cała jasna sukienka, jak również podłoga baletowa pokryły się krwią, która chlustała dokoła. Wyszło śmiesznie, bo w spektaklu grałam dziewicę, którą porywają wampiry. Upuszczają jej krwi, którą nakarmią króla wampirów. Przed premierą dostałam ampułkę z czerwoną cieczą, którą miałam wykorzystać podczas jednej ze scen. Zespół myślał, że właśnie to zrobiłam. Tego samego wieczoru graliśmy spektakl ponownie, więc dokończyłam wieczór z tamponami w nosie. Że kość pękła, dowiedziałam się następnego dnia, ale na rentgenie okazało się, że to nic groźnego. Weszłaś w postać chyba odrobinę za mocno. Skoro już przy tym jesteśmy, masz jakąś wymarzoną rolę albo wymarzone miejsce? Skoro to ma być marzenie – Nederlands Dans Theater. Poza tym chciałabym coś jeszcze zrobić z Roberto Olivanem. Z Dada [von Bzdülӧw – MK] chętnie bym popracowała. Na szczęście niektóre z moich marzeń spełniają się tu i teraz. Co robisz, gdy nie tańczysz? Modlitwa, rodzina, przyjaciele, dobry filmy, dobra muzyka. Lubię też imprezy, na których można potańczyć swobodnie, bez obciążenia rolą. Jak myślisz, skąd wzięła się potrzeba teatru tańca? Oraz z czego wynika obecne zainteresowanie tańcem współczesnym? W baroku np. taniec był jednym z głównych aspektów życia społecznego. Osoby, które się nim zajmowały, funkcjonowały blisko króla. Taniec był wówczas bardzo ważny także w życiu codziennym. Później to się zmieniło. Obecne zainteresowanie może wynikać z tego, że taniec klasyczny przestał wystarczać jako forma, nowa opowieść już się w nim nie mieści. Taniec współczesny został stworzony przez artystów klasycznych, którzy się zbuntowali. Stary język ograniczał ich. Szablonowość, dookreślenie i skończoność każdego gestu i ruchu w tańcu klasycznym nie wytrzymała konfrontacji z rzeczywistością. W pewnym momencie przekaz mógł być niemal sztuczny. Zamknięty? Zamknięty język. Tak mi się wydaje. Forma klasyczna jest jednak konieczną bazą dla współczesnego artysty. Taka jest moja opinia. Taniec jest czymś pierwotnym i bliskim człowiekowi, bardzo naturalnym. Myślę, że powstał wcześniej niż słowo, jako pierwotna forma komunikacji. Zawsze nam towarzyszył: w rytuałach, w ludowości, jako ważny aspekt kultury. Natomiast to połączenie teatru dramatycznego z tańcem współczesnym jest jakby naturalną konsekwencją: powstała forma adekwatna do swego czasu. To chyba dobre zakończenie? Jak myślisz? Myślę, że zaraz mam próbę (śmiech).
fabularie 1 (12) 2017
Recenzje
R ecenzje Odłamki zwierciadła
James Schuyler Alfred i Ginewra tłum. Marcin Szuster Państwowy Instytut Wydawniczy Warszawa 2016 Czytanie literatury to jedno wielkie – i ciągłe – nadrabianie zaległości. Czas przeświadczenia, że można definitywnie wiedzieć wszystko, co wiedzieć trzeba, że przeczytało się już kiedyś wszystkie książki warte przeczytania, minął bezpowrotnie. Co i rusz pojawia się jakiś nietłumaczony dotąd pisarz, co chwilę słyszymy nowy frapujący głos – czytanie zaczyna się na nowo, gra w literaturę nabiera rozpędu. Twórczość Jamesa Schuylera, amerykańskiego poety i prozaika, jest taką palącą zaległością. Oczywiście, wiemy, kim Schuyler był; wiemy o szkole nowojorskiej, wiemy o jego sekretarzowaniu Audenowi, czytaliśmy kilka wierszy. Jednak dopiero od kilku lat wgryzamy się w to wyjątkowe pisarstwo. Po polsku mamy już tom poematów Amerykanina (w znakomitych przekładach Marcina Sendeckiego, Andrzeja Sosnowskiego i Bohdana Zadury) oraz powieść Co na kolację? z 1978 roku (przetłumaczoną świetnie przez Marcina Szustra). Teraz dostajemy kolejny element Schuylerowskiej układanki – jego książkowy debiut, krótką powieść pod tytułem Alfred i Ginewra, wydaną w roku 1958. Dobrej prozy streścić się nie da – czy raczej streszczanie jej niewiele daje, ponieważ nie sam ciąg wydarzeń jest ważny, ale to, jak są one czytelnikowi zaprezentowane. Bo z pozoru fabuła Alfreda i Ginewry jest bardziej niż banalna: oto tytułowe rodzeństwo dowiaduje się, że ich ojciec ma szansę na intratną posadę w Europie; na horyzoncie pojawia się wobec tego prawdopodobna transoceaniczna przeprowadzka. Zanim jednak ta poważna zmiana dojdzie do skutku, ojciec musi udać się na Stary Kontynent sam, żeby – jak się można domyślić – omówić jakieś ważne biznesowe szczegóły. Żona chce towarzyszyć mężowi aż do Nowego Jorku, gdzie ten wsiądzie na statek; w związku z tym Ginewra i Alfred mają spędzić trochę czasu u swojej babci na prowincji. Tyle fabuły. To proza, w której główną rolę gra dialog. Rozmowy rodzeństwa zajmują większość książki, to one są przepustką do poznania świata Ginewry i Alfreda. Wstawki narratora pełnią jedynie funkcję porządkującą. Gdy pojawia się jakiś nowy rozmówca, dowiadujemy się po prostu, że „powiedział konduktor”, „oświadczył kelner” czy „upewniła się kobieta”. Dzięki temu nie gubimy się w szybkich dialogach, ale tylko tyle; reszta zależy już od czytelnika, od jego skupienia. Bo przecież świat przepuszczony przez filtr czyjejś mowy to zawsze pułapka, a pułapka Schuylera polega na stałym podsuwaniu nam pod nos partii tekstu, które mają uśpić czujność, które mają przekonać nas, że rzeczywistość dwójki głównych bohaterów to sama słodycz beztroskiego dzieciństwa. A tak nie jest.
fabularie 1 (12) 2017
Bo otoczenie dzieci stwarzane jest przez dorosłych – a one mogą jedynie jakoś się z nim uporać, próbować je jakoś zrozumieć. Dlatego u Schuylera, tak jak to często w życiu bywa, ważniejsze od błyskotliwych żartów i pomysłowych tyrad jest to, co niewypowiedziane, co aluzyjne, to, co jawi się jako pęknięcia w spokojnej dziecięcej egzystencji. Dostajemy bowiem jedynie odpryski, z których musimy wyzyskiwać informacje na temat, dajmy na to, sytuacji rodzinnej głównych bohaterów. Bo może to, co z początku miało być wielką szansą dla rodziny – czyli potencjalna wyprowadzka do Francji – w rzeczywistości jest kamuflażem, iluzją mającą zakryć zbliżający się rozwód? A to nie wszystko. W powieści można też znaleźć ślady przemocy domowej, sygnały dotyczące rasizmu, etc. John Ashbery sugeruje w posłowiu, że Alfred i Ginewra to utwór wprost wyrastający ze wspomnień jej autora, że można czytać ją przy użyciu klucza biograficznego. Pewnie tak właśnie jest, mnie jednak to nie interesuje; mnie ciekawi mistrzostwo warsztatowe Schuylera, które pozwoliło mu na napisanie tekstu tak subtelnego, tak spełnionego. Autor Poranka poematu zawierzył językowi. To jego sekret. Z zachwycającą zręcznością oddaje żywy, nieposkromiony sposób dziecięcego mówienia. A nawet i pisania, bo dialogi Schuyler postanowił uzupełnić innymi formami bezpośrednimi – listami dzieci i fragmentami sekretnego dziennika Ginewry. Wielki kunszt pisarza sprawił, że ten język, tak autentyczny, może mieć dodatkową głębię – właśnie tę ciemną podszewkę, o której wspomniałem; cały czas bowiem coś nad tą niby-słodką narracją wisi, coś każe wypatrywać nadchodzących zmian. Najlepiej całą sprawność autora widać na przykładzie języka Ginewry. To ona – jako ta starsza, mądrzejsza, jedną nogą w dzieciństwie, drugą już w przyszłości – jest prawdziwą fabryką genialnych zdań, w których odbija się świat. Klisze, którymi posługują się dorośli, ona przetwarza i powtarza, uwypuklając tym samym ich sztuczność, banał i ładunek komiczny. Ginewra sama nie zdaje sobie sprawy z tego, jak dobrze włada myślowymi schematami dorosłych; zawsze dokładnie wie, jak w danej sytuacji powinno się zachować, jakich słów właśnie oczekuje od niej społeczeństwo. Kiedy na przykład Alfred, w ramach kolejnej kłótni, grozi siostrze, że na złość zachoruje i umrze, ta odpowiada: „Pójdę na twój pogrzeb i powiem «Czy nie wygląda słodko w tej swojej trumnie», i będę płakać, i wszyscy będą mnie żałować i dawać mi różne rzeczy. Włożę czarną suknię z czarnymi dodatkami i kapelusz z czarną woalką. Czerń jest bardzo twarzowa i dodaje powagi. Potem wypłacą mi odszkodowanie z twojej polisy, wybiorę się w podróż i poznam tajemniczego bruneta”. Trzeba przyznać – cynizm godny Jepa Gambardellego. Ginewra jest także namiętną czytelniczką literatury pięknej. Bardzo wcześnie poznała choćby Flauberta, co też – wydaje się – wpływa na jej patrzenie na świat. Dziewczynka analizuje zachowania swojej matki, używając kategorii i narzędzi jakby żywcem wyjętych z powieści obyczajowych: „Nawiasem mówiąc, jak znajdujesz mamę? Nie zauważyłeś, no wiesz, żadnej różnicy? Mam na myśli udręczone i rozbiegane spojrzenie, jak gdyby nękała ją jakaś myśl”. Język Ginewry jest centralnym elementem całej powieści; spaja dziecięcą codzienność z problemami dorosłych, godzi niewinność głównych bohaterów z chłodem zewnętrznego świata. Aż dziwne, że udało się to wszystko w polskim przekładzie oddać. Marcin Szuster, dla którego to już drugie translatorskie spotkanie z powieściopisarstwem Schuylera, zadbał o to, by nie stracić żadnej ze znaczących warstw, o których pisałem. Mowa Ginewry i Alfreda – czyli przedstawicieli amerykańskiej klasy
71
Recenzje
średniej z lat 50. – znalazła swój doskonały ekwiwalent w polszczyźnie Szustra. Tłumacz z wprawą godną podziwu odmierzył składniki świetnego przekładu: kreatywność i precyzję. Na pierwszy rzut oka Alfred i Ginewra to książka mająca wszystkie cechy, które mogłyby usprawiedliwić jej zlekceważenie: jest to wyjątkowo krótka powieść, napisana przez debiutanta, będąca niepozorną historią dwójki dzieci spędzających część wakacji u swojej babci. Nie warto jednak pozwolić sobie na takie postawienie sprawy. Językowe mistrzostwo Schuylera daje ogrom czytelniczej satysfakcji, a przemyślana konstrukcja tej mikropowieści zmusi uważnych do postawienia fabule wielu pytań. Bo najbardziej kusząca jest tajemnica. Wszystko, co istotne, wszystko, co ma wpływ na życie pary bohaterów, dzieje się gdzieś dalej, gdzieś poza. A my nie mamy pełnego obrazu. Mamy odłamki zwierciadła leżące na gościńcu. Karol Płatek
W kokonie płci
Brygida Helbig Inna od siebie wyd. W.A.B. Warszawa 2016
W swojej nowej książce Brygida Helbig zmienia dotychczasowe zainteresowanie wątkami tożsamości narodowej, które pojawiały się w jej poprzednich powieściach, na rzecz zainteresowań naukowych. Zmiana jednak nie jest aż tak drastyczna. W Innej od siebie na pierwszy plan wysuwa się również zagadnienie tożsamości, ale już w oparciu o płciowość. To oczywiście w dużym skrócie, a książka warta jest szerszej uwagi. Helbig stworzyła narrację o Marii Komornickiej (jeżeli zachowamy rodzaj żeński z tytułu książki) albo też o Piotrze Właście, zwanym po prostu „Odmieńcem”. Oczywiście mowa o pisarce żyjącej w latach 1876–1949, a którą najbezpieczniej ująć w ramy młodopolskiej literatury, bo w tym okresie publikowane były jej dzieła. Zasłynęła właśnie tym przeobrażeniem, które miało mieć miejsce w 1907 roku, kiedy to miała spalić damską odzież i tym samym symbolicznie przyjąć męską tożsamość. Nastręcza to problemów, w jakiej osobie pisać o Komornickiej/Właście nawet w recenzji książki. Z jednej strony, możemy iść tropem historycznym, tj. pisząc o okresie do 1907 roku, używać formy żeńskiej, zaś o późniejszym – formy męskiej. Taka koncepcja przysparza jednak problemów w przypadku pisania ogólnego/podsumowującego życie pisarki/pisarza. Z drugiej strony, na co chyba w największym stopniu przystaje Helbig, pozostać w perspektywie tego, jak postrzegali ją inni i ona sama. W przypadku więc np. ojca Augustyna Komornickiego na zawsze pozostaje kobietą, ale część ludzi akceptuje jej wybór, bądź nie zna „poprzedniego” wcielenia, i zwraca się do Własta. Wydaje się, że chcąc pisać zgodnie z ostatnią wolą
72
artystki/artysty, powinniśmy pisać w formie męskiej. Jednak, na co zwraca uwagę autorka Niebka, w ostatnim roku swojego życia Maria po kilkudziesięciu latach wróciła do podpisywania swoich listów imieniem nadanym przez rodziców. Powieść opartą na biografii pisarki/pisarza poprzedziło naukowe zainteresowanie tą postacią przez Helbig. W 2004 roku na berlińskim Uniwersytecie Humboldtów obroniła ona pracę habilitacyjną poświęconą właśnie Komornickiej, a rok później ukazała się ona w Niemczech pt. Ein Mantel aus Sternenstaub (w języku polskim książka ukazała się jako Strącona bogini. Rzecz o Marii Komornickiej w 2010 roku nakładem wydawnictwa Universitas). Co ciekawe, jedna z wersji tytułu książki brzmiała Inny od samego siebie. Tę wersję tytułu również znajdziemy w internecie, co tylko dodaje dwuznaczności tej publikacji. Nie ma przy tym wątpliwości, że forma powieściowa w większym stopniu pozwala na upamiętnienie i popularyzację życia i twórczości Komornickiej. Skąd w ogóle pomysł na zajęcie się osobą Komornickiej? Jej twórczość na wiele dekad została zapomniana. Pamięć o niej powraca dopiero w 1982 roku za sprawą artykułu Marii Janion Gdzie jest Lemańska? (to nazwisko po mężu, z którym Komornicka związana była jeszcze przed przemianą). Później, z czasem tych narracji zaczęło pojawiać się coraz więcej, głównie za sprawą ruchów feministycznych i LGBT, a także wraz z rozwojem badań genderowych, czyli wszystkiemu temu, co do dziś wraca nie tylko w literaturze, ale i w dyskusjach społecznych. Czemu jednak nie Lemańska? Małżeństwo Komornickiej z poetą Janem Lemańskim, które zostało zawarte w 1898 roku, trwało tylko dwa lata. To były burzliwe dwa lata. I tak np. w czasie podróży poślubnej świeżo upieczony mąż dwukrotnie postrzelił żonę, gdyż był o nią zazdrosny. Jak pisze o tym Helbig: „Wynik strzelaniny był krwawy. Dwie kule trafiają Lemańską w ramię, trzecia kula kuzyna. Jak pięknie tryska z niej krew! Aż popatrzeć miło. Płynący po nagim ramieniu ciepły płyn przyprawia ją o dreszcze” (s. 270). Konstrukcja narracji w powieści nie jest linearna. Helbig rozpoczyna od momentu, w którym siostry zakonne z Izabelina, gdzie mieścił się zakład leczniczy, w którym Włast spędził kilka ostatnich lat życia, przygotowują ciało Piotra do pochówku. W pierwszym rozdziale, zatytułowanym Zakończenie, czytamy: „Siostra Zdzisława, szybka i pragmatyczna, wzrusza ramionami. Przecież nie ma innego wyjścia, co mają robić jeśli rodzina sobie tak życzy. Konkretnie panie Aniela [siostra Marii – przyp. KL]. Muszą się tego trzymać. Ale Franciszka, młoda i trochę niepokorna, nie jest pewna, czy Piotr, bo o niego tutaj chodzi, tak właśnie chciałby ubrać się na własny pogrzeb – w suknię” (s. 9–10). Spointować to można dwoma pierwszymi zdaniami powieści, które brzmią: „Zwłoki nie protestują. Zwłokom jest wszystko jedno”. Z jednej strony, rodzą się tu pytania o płciowość, które już postawiliśmy, ale z drugiej strony, o pamięć. Bo jak pamiętać? O kim pamiętać? O Marii Komornickiej czy o Piotrze Właście? To pytania, z którymi musiała się zderzyć Helbig. Całość narracji jest swojego rodzaju mozaiką. I to z kilku powodów. Po pierwsze, autorka rzuca nas w różne momenty życia Komornickiej. Większość z nich już znamy z wcześniejszych opracowań, to nie one są więc najważniejszą sprawą w powieści. Nadrzędnym zadaniem, które postawiła sobie autorka, było ukazanie motywacji działań i relacji międzyludzkich, nie tylko w odniesieniu do samej Komornickiej/Własta, ale również do najbliższego otoczenia, które przecież musiało być zszokowane przemianą, a przy tym operowało innymi kategoriami niż my dzisiaj. W dużej mierze istnienie Własta było dla nich przejawem choroby psychicznej Komornickiej.
fabularie 1 (12) 2017
Recenzje
Drugim elementem tej mozaiki narracyjnej jest umieszczenie w powieści elementów z różnych porządków. Chodzi mi o fakt, że Helbig wplotła do Innej od siebie m.in. fragmenty tekstów i rękopisów Komornickiej, listów, wspomnień dotyczących poetki, czy słynne zdjęcie wykonane w Grabowie, gdzie mieści się dom rodzinny. Dodatkowo znajdziemy także odautorskie komentarze autorki Niebka. To nie tylko uatrakcyjnia lekturę, ale także pozwala czytelnikowi na głębsze wniknięcie w świat i myśli poszczególnych bohaterów powieści. Helbig jednak nie daje jasnych odpowiedzi. Interpretacje tych motywacji i relacji pozostawia czytelnikom. Trudno jednoznacznie wytłumaczyć przemianę Marii w Piotra, dlatego ważne jest prześledzenie wielu elementów i refleksja nad nimi. Tu pewnym jest pointa, że płeć jest rodzajem kokonu, który udaje się zrzucić Marii. W książce jednak możemy poszukać wskazówek, co nałożenie tego kokonu determinuje na człowieku, ale i na tym, jak inni patrzą na niego. Oczywiście zależne jest to od czasów, w których przyszło mu żyć, a te, które były udziałem Marii/Piotra, były szczególnie napięte. To zrzucenie kokonu doprowadziło do odrzucenia Marii/Piotra przez rodzinę i najbliższych. Helbig przedstawia nam więc studium samotności. To ona prowadzi do kontemplacji świata z boku, a w przypadku bohaterki – m.in. do zagłębienia się w naturę. Po lekturze czytelnik pozostanie z refleksjami dotyczącymi tożsamości. Czy sobie na nie odpowie? Na pewno będzie miał kilka nowych odpowiedzi. Jedną z nich jest na pewno ta, że różnice między ludźmi są często ich własnym wymysłem, który…? No właśnie – co? Jak pisze Helbig: „Czy oni naprawdę myślą, że można bezkarnie pozbawić ludzi wolności i władzy, chociażby nad sobą samym, o dysponowaniu majątkiem już nie mówiąc? Odgradzać się murem pogardy, milczenia, litości? Przycinać ludziom głowy, żeby dorównywali do poziomu ogólnego?” (s. 67). Krzysztof Lichtblau
Patriarchalna opowieść o PRL-u
Sylwia Chutnik Smutek cinkciarza wyd. Od Deski Do Deski Warszawa 2016 Smutek cinkciarza Sylwii Chutnik to powieść powstała dla wydawnictwa Od Deski Do Deski (seria Na faktach), zajmującego się promowaniem literatury non fiction w Polsce. Inna dusza Łukasza Orbitowskiego, wydana w tej samej serii, okrzyknięta została najlepszą powieścią pisarza. Kierunek wydaje się ze wszech miar słuszny. Przekarmieni fikcyjnymi opowieściami, coraz częściej zwracamy się ku non fiction jako gatunkowi mówiącemu o problemach współczesnych Polaków, ale i odkry-
fabularie 1 (12) 2017
wającemu mroczną stronę naszej natury. Chutnik opowiada historię dziejącą się około 1985 roku (choć w pierwszych retrospekcjach sięgającą lat 60.), a dotyczącą tajemniczego zabójstwa pewnego sopockiego cinkciarza, którego ciało znaleziono w windzie zamieszkiwanego przez niego bloku. Autorka decyduje się na formę spowiedzi zza grobu: w narracji pierwszoosobowej cinkciarz opowiada swoje życie, relacjonuje barwny świat PRL-u, opisuje swoją (wymagającą sporej kreatywności i talentu pokerzysty) pracę, a wizyty na dancingach wspomina jako coś w rodzaju obowiązkowych delegacji. PRL oczami cinkciarza jest zupełnie inny niż ten, który w powieści Czcij ojca swego przypominała ostatnio Ela Sidi. U Sidi również nie brakuje imprez mocno zakrapianych wódką, ale z uwagi na to, że autorka opisuje życie mniej zamożnych klas robotniczych, brakuje przepychu i zapachu dewiz, wszechobecnego w codziennym życiu rodzin cinkciarzy. U Chutnik więcej też radości, bo zarabiane pieniądze pozwalają bohaterowi na dostęp do towarów i dóbr luksusowych niedostępnych dla większości polskiego społeczeństwa w tamtym okresie. Jest więc głośno, obficie, słychać brzęk kieliszków do koniaku i brandy, a w tle pobrzmiewają największe przeboje lat 80. Autorka wykorzystała ich tytuły do nazw rozdziałów wyznaczających rytm opowieści. Historia doświadczonego przez życie cinkciarza jest dosyć ponura, chociaż on chyba nie zdaje sobie z tego sprawy. Wspomina wczesną młodość, niespełnioną miłość, nieporozumienia z rodzicami, swoją alternatywną ścieżkę kariery, która wiązała się ze sporym ryzykiem i inwigilacją ze strony milicji. Opisuje średnio udane małżeństwo, chociaż on sam zdaje się nie widzieć, że stosuje przemoc wobec żony, a bezwarunkowo kocha jedynie swojego syna, o którym domyślamy się, że jest sprawcą późniejszego morderstwa, na co brak jednak dowodów. Słuchamy więc opowiastek z życia pewnej rodziny, w której kobiety zepchnięte są na dalszy plan. Mimo że córka jest uczynną, niesprawiającą problemów nastolatką, to ojciec i tak skupia się na krnąbrnym, leniwym synu i jemu planuje przyszłość. W końcu, po co się przejmować losem Agaty, powinna skupić się na tym, żeby ktoś ją w pewnym momencie zapłodnił i w miarę możliwość utrzymywał, koniec pieśni. Co innego syn, jemu należy się przyszłość, najlepsza z możliwych. Trzeba zapewnić mu optymalne warunki do życia, żeby się za bardzo nie namęczył, nie napracował, ale miał kilka złotych na wódkę i papierosy. W końcu to są męskie sprawy! Nawet jeśli wydaje się zbyt porywczy i agresywny, należy to zrozumieć, przecież to taki wiek, młodość musi się wyszumieć. Młodość ma swoje prawa! Nie ma się co martwić, że córka musi pomieszkiwać u chłopaka, ważne, żeby synuś miał komfort i prywatność we własnym pokoju. Ojciec cinkciarz okantował na ciężkie dewizy niejednego naiwnego turystę, ale sam bezpardonowo daje się kantować synkowi, bo ten nie bardzo ma ochotę splamić ręce mniej lub bardziej uczciwą pracą, stary musi więc wyskakiwać z forsy. Narracja prowadzona przez Chutnik jest dosyć oszczędna, od czasu do czasu wzbogacają ją rytmy dancingowych przebojów, nie da się jednak zagłuszyć historii o kolejnej polskiej rodzinie, w której mężczyznom wolno więcej. Ta patriarchalna opowieść dostaje finał, na jaki zasłużyła, żal jedynie przypadkowych ofiar ponoszących konsekwencje. Podobnie jak w Innej duszy i w Czcij ojca swego, otrzymujemy opowieść o dzieciach PRL-u, zmuszonych do tego, żeby przedwcześnie dorosnąć, bo znowu rodzice czemuś nie podołali. Krzysiek u Orbitowskiego, Ania u Sidi i Agata u Chutnik to DDA, które w przyszłości będą musiały zmagać się z tym, co może dla pokolenia ich rodziców było rajem PRL-u, a dla nich było piekłem na ziemi: przecią-
73
Recenzje
gające się do późnych godzin biesiadowanie w pracy, opijanie mieszkania, nowego samochodu, dobrego dealu dewizowego i udanej podróży celem zakupu tureckich kożuchów. W tym kontekście ironicznie brzmi więc tytuł jednego z rozdziałów powieści – Przeżyj to sam. Przeniesienie akcji z Sopotu do Warszawy ma niezaprzeczalną zaletę – poznajemy miasto stołeczne dzięki ogromnej wiedzy autorki, pracującej również jako przewodniczka po stolicy, zatem nie umykają jej żadne detale, czyniące opis miasta bardziej plastycznym i zachęcającym do tego, aby puścić wodze fantazji i wyobrazić sobie, gdzie dokładnie pracował i balował nieszczęsny cinkciarz z Bielan, deklarujący się jako wielbiciel karuzel i pikników. Wydawnictwo Tomasza Sekielskiego próbuje nadgonić czas, kiedy na polskim rynku brakowało dobrej literatury non fiction. Wydaje się, że to pomysł doskonały, warto jednak sięgnąć po historie zakorzenione poza okresem PRL-u i latami 90., które zdominowały dotychczasowe tytuły wydawnictwa. Od Deski Do Deski funkcjonuje jednak na rynku stosunkowo krótko, więc istnieje szansa, że wraz z kolejnymi publikacjami pojawią się również bardziej odległe skoki w przeszłość. Przyznać trzeba, że medialnych tematów, emocjonujących nas z powodu wyjątkowo brutalnych morderstw i tajemniczych zaginięć, mamy bez liku, z pewnością więc Sekielski będzie miał pełne ręce roboty w najbliższych latach. Polscy czytelnicy uwielbiają kryminały, więc non fiction, posiadające metkę „na faktach”, również powinno przykuć ich uwagę. Małgorzata Major
Mała lekcja życia
Hanya Yanagihara Małe życie wyd. W.A.B. Warszawa 2016 Losy czterech przyjaciół, różniących się od siebie osobowością, pochodzeniem i zainteresowaniami. Każdy z nich naznaczony jest pewnym bagażem emocjonalnym. Każdy inaczej pojmuje świat i podchodzi do życia. Cztery różne charaktery, temperamenty, a jednak łączy ich jedno – przyjaźń. Ale czy relacja ta jest na całe życie? Czy przetrwa wiele prób? Małe życie to złożona i skomplikowana opowieść o życiu, jego zawiłościach, ludzkich wyborach, cierpieniu, ale także o uczuciach przekraczających granice śmierci. Ogromną zaletą powieści jest już sam tytuł, nieco przewrotny i ironiczny, który nasuwa tak wiele możliwości interpretacyjnych. O żadnym z bohaterów nie można powiedzieć, że to wielki człowiek – nie są ikonami, a raczej bohaterami z krwi i kości. W oryginale tytuł wydaje się mieć nieco inny wydźwięk – A Little Life. Trochę życia? Może właśnie to dosta-
74
jemy, kiedy czytamy taką powieść – małą lekcję życia. Kojarzy się to z powiedzeniem „live a little”, co jest raczej ironiczne w kontekście tematyki Małego życia. Może jednak tytuł kojarzy się z historią bohaterów – żaden z nich, a szczególnie protagonista, za którego uważany jest Jude, nie pojmował siebie w kategoriach „wielkiego człowieka”. Chociaż, jak pokazuje tytuł, bohaterowie nie myśleli o sobie jak o wielkich, zauważalny jest w nich pewien heroizm – szary, zwyczajny heroizm codziennego życia. Widać to bardzo wyraźnie w przypadku Jude’a, ale też Harolda, Julii i Willema: postaci bezgranicznie dobrych, oddanych, troskliwych – czyli takich, jakich brakowało dotychczas w otoczeniu głównego bohatera. Można odnieść wrażenie, że ich relacja jest wręcz nieprawdopodobna. Kto wytrzymałby tyle cierpienia zadawanego (nieświadomie, ale jednak) przez ukochaną osobę? Uczucie ponad wszystko – ponad cierpienie, niepewność, próby samobójcze, samookaleczanie się, nawet ponad śmierć. Nie ma w Małym życiu miejsca na stany pośrednie. To może być problem: historia staje się wyczerpująca. Kiedy Jude okazuje się głównym bohaterem, jego przyjaciele stopniowo zamieniają się w kontrapunkty dla jego życia. Im bardziej narracja skupia się na nim, tym bardziej pozostali bohaterowie pełnią rolę pionków ilustrujących jego historię. Nieskończona dobroć Willema stanowi przeciwwagę dla tragicznej przeszłości i teraźniejszości Jude’a, wydaje się tak idealna, że aż nierealistyczna. Willem przez lata obserwował, jak ukochana osoba zadaje sobie ból; nie akceptował tego, ale też rozumiał, że to jest część Jude’a, która pozostanie zawsze poza zasięgiem jego zrozumienia. To jednak okaleczało ich obu – „samo-” w „samookaleczaniu” jest niedomówieniem. Natomiast JB, obecny raz bardziej, a raz mniej, poruszając się gdzieś na peryferiach opowieści, staje się tylko elementem układanki w życiu Jude’a – tym klockiem domino, który porusza tragedię. Malcolm, ostatni z przyjaciół, pozostaje na uboczu, zwłaszcza w drugiej części powieści. Początkowo wydaje się jednym z bardziej interesujących bohaterów – miał ciekawie zarysowane tło, a narrator poświęcił mu wiele czasu. Można było sądzić, że jego historia też się rozwinie. A potem nagle, podobnie jak JB, został odsunięty na dalszy plan, kiedy Jude’a wyraźnie ukazano jako protagonistę. Tak niewinnie rozpoczynająca się książka – o drobnych problemach finansowych i ich braku, o pierwszych krokach w dorosłym życiu, takich jak wynajmowanie mieszkania, o pierwszej pracy – zamieniła się w niezwykle wielowarstwową opowieść o naturze ludzkiej, i tu właśnie znowu pojawia się ironia tytułu. Nie tego się spodziewamy. Znakomita narracja przedstawiająca odmienne punkty widzenia może sprawiać trudność. Zmusza do dogłębnego poznania postaci, ale dzięki temu możliwe jest ujrzenie pełnego obrazu bohaterów. Różne punkty widzenia nie usuwają śladu narratora w sposobie prowadzenia opowieści – delikatnie, ale spójnie łączy on tekst jako całość, jedną historię, prowadzi czytelnika za rękę po małych życiach małych bohaterów i ich małych (w ich rozumieniu i pojmowaniu) problemach, a także radościach. Trzecioosobowy narrator – nawet jeśli mamy fokalizację okiem Jude’a – wciąż pozostaje bardziej na zewnątrz niż pierwszoosobowy. Konsekwencje mogą być dobre – czy czytelnik byłby w stanie znieść Jude’a narratora, zwłaszcza w scenach pełnych przemocy? Jednocześnie dystans sprawia, że czytelnik nie czuje całkiem tego, co Jude – nie wnika do jego świata, a jedynie go obserwuje, jakby przez szybę. Może to jest właśnie bariera nie do pokonania przy emocjonalnych scenach – ale jednocześnie ratująca nas, czytelników, bo jak inaczej poradzić sobie z lekturą takiej powieści?
fabularie 1 (12) 2017
Recenzje
Podsumowując, książka przedstawia złożoną historię o przyjaźni, miłości, a jednocześnie o wielkim cierpieniu i próbach jego akceptacji w imię bezgranicznego uczucia i dzięki ciekawej narracji i wielowymiarowości przedstawianych wątków niewątpliwie zasługuje na przeczytanie. Katarzyna Piękoś, Magda Żelazowska-Sobczyk (A rytmia .eu)
Jedna rzecz (a cieszy)
Gary Keller, Jay Papasan Jedna rzecz. Zaskakujący mechanizm niezwykłych osiągnięć tłum. Piotr Cieślak wyd. Galaktyka Łódź 2014 Nie ulega wątpliwości, że we współczesnym świecie bardzo modne jest robienie kilku rzeczy naraz. Dotyka to zarówno sfery zawodowej, prywatnej, jak i wewnętrznego poczucia, co powinniśmy robić z własnym życiem. Mówi się, że trzeba być wielozadaniowym, że to multitasking, wyjątkowa zdolność do żonglowania codziennymi obowiązkami, przy jednoczesnym szybkim tempie ich wykonywania. Oczywiście bez straty na jakości rezultatów. Moja mama powiedziałaby po prostu, że to łapanie wielu srok za ogon, co doprowadzić może do niczego więcej, jak do wypuszczenia ich wszystkich naraz. Innymi słowy – chcąc zrobić jednocześnie wiele rzeczy, żadnej nie robimy dobrze. O tym, że wielozadaniowość nie jest rzeczą łatwą, przekonują oczywiście niezliczone ilości poradników, które jednak zdają się podawać receptę, jak taką umiejętność w sobie wyrobić. W efekcie większość z nas – trochę z konieczności, ale też z przekonania, że to naprawdę możliwe, a kto sobie nie radzi, ten trąba – podąża kultem wielozadaniowości w codziennym życiu. W tym samym czasie piszemy raport do pracy, karmimy dziecko i zerkamy na odcinek ulubionego serialu. Na dłuższą metę stajemy się zestresowani, sfrustrowani, bez wyraźnych efektów w pracy, z zachlapaną kuchnią, nie wiedząc nawet, która postać została tym razem uśmiercona w Grze o tron. Poradnik o jakże wymownym tytule Jedna rzecz przynosi w kwestii organizacji pracy i życia codziennego tak potrzebny współczesnemu człowiekowi ratunek. Autorzy już w pierwszych słowach swojej książki przekonują, że wcale nie trzeba umieć dzielić swojej uwagi i zasobów na wiele czynności czy projektów naraz. Nie trzeba, a właściwie wręcz nie powinno się. Autorzy przekonują, że aby odnieść sukces na wybranym polu, należy odnaleźć jedną najważniejszą dla nas rzecz i do niej sukcesywnie dążyć. A podczas tej drogi każde kolejne zadanie, choćby nie wiem jak nie było rozbudowane, należy dzielić na czynniki pierwsze i znów zajmować się tylko jedną rzeczą naraz. Książka napisana jest dynamicznym, wciągającym językiem, w treści merytoryczne wplatane są anegdoty
fabularie 1 (12) 2017
i odwołania do kultury popularnej czy biznesu. Nie brakuje także schematów, podkreśleń i interesujących cytatów, które zdecydowanie uatrakcyjniają lekturę. W swojej strukturze książka nie jest zaskakująca, ale po co zmieniać coś, co sprawdza się dobrze? Pierwszy duży rozdział dotyczy mitów na temat wielozadaniowości i metod skutecznego działania. Dobrze się z nimi rozprawić, zanim wprowadzi się w życie nowe nawyki. W ciekawy sposób omówione jest także zagadnienie tzw. work-life balance (czyli harmonii pomiędzy pracą a życiem osobistym), które robi się z roku na rok coraz popularniejsze. Kolejny rozdział skłania czytelnika do postawienia sobie pytania, co jest jego „najważniejszą, jedną rzeczą”, i uczy, jakie kolejne pytania stawiać sobie w drodze do nieraz bardzo odległego celu. Ostatnia duża, trzecia część książki poświęcona jest metodom wyznaczania sobie tych bliższych, jak i dalszych celów, sposobom osiągania ponadprzeciętnych rezultatów, ale co nie mniej ważne – dostrzegania wartości każdego dnia i sensu życia. Autorzy przekonują, że to nie osiągnięcie celu samo w sobie daje największą satysfakcję, lecz właśnie codzienna mozolna praca, droga do spełnienia pragnień, powinna być źródłem szczęścia. Kto po skończeniu lektury czuje, że temat nie został jeszcze wyczerpany, i chciałby dowiedzieć się więcej o metodologii Jednej rzeczy, może zajrzeć na stronę internetową książki, gdzie znajdzie wiele kolejnych inspiracji. Podstawowe pytanie przewijające się w tej książce wielokrotnie, to – parafrazując – jaka jedna rzecz zrobiona teraz przybliży mnie do mojego celu? Muszę szczerze powiedzieć, że takie podejście jest mi bardzo bliskie. Zawsze uważałam, że metoda małych, ale konsekwentnie stawianych kroków przynosi wielokrotnie doskonałe rezultaty. Odległy, ambitny cel potrafi onieśmielać do tego stopnia, że często już na wstępie poddajemy się, przytłoczeni ogromem pracy, która nas czeka. A przecież chodzi o to, by postawić jeden, pierwszy krok. A dopiero potem kolejny. Jak wdrożyć takie myślenie w życie, podpowie poradnik Gary’ego Kellera i Jaya Papasana. Natalia Nazaruk
Czegoś zabrakło
Kuba Ćwiek Przez stany POPświadomości wyd. Sine Qua Non Kraków 2016 Kuba Ćwiek w książce Przez stany POPświadomości relacjonuje podróż po Wschodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych (Nowy Jork, Bangor, Salem, Boston, Providence, Filadelfia, Baltimore, Waszyngton, Mooresville, Nowy Orlean, Red Bank), którą odbył wraz ze swoimi przyjaciółmi, a jej głównym celem było odwiedzenie kultowych miejsc związanych
75
Recenzje
z ulubionymi filmami, serialami i książkami. Taka podróż to oczywiste marzenie każdego fana popkultury, więc zabierając się za lekturę tej publikacji należy mieć świadomość, że co chwilę będziemy mieli za złe autorowi, iż nie znaleźliśmy się na jego miejscu. Ćwiek detalicznie relacjonuje sam proces przygotowań do podróży, a także logistykę funkcjonowania już na miejscu. Jako że swoją podróż odbywał kamperem, przekazuje wiele przydatnych informacji odnośnie do wynajmu tegoż, a także przemieszczania się nim po centrach miast (nie róbcie tego nigdy!), czy wynajmu dogodnych miejsc noclegowych jeszcze przed podjęciem właściwej podróży. Wszystkie te informacje na pewno mogą się przydać, zwłaszcza że wiele podpowiedzi wskazuje, jak uniknąć mnożenia niepotrzebnych kosztów, które przy takiej wyprawie i tak są znaczące. Nie zaszkodzi także zapisać sobie najlepsze „miejscówki”, gdzie w podróży można wziąć tani prysznic, ani na zakup jakich biletów do podróżowania nowojorskim metrem najlepiej się zdecydować, gdy będziemy tam co najmniej kilka dni. Znajdziemy także porady w kwestii zakupu kart SIM do telefonów i samego przemieszczania się po Nowym Jorku, zwłaszcza wówczas, gdy nie możemy sobie pozwolić na najbardziej prestiżowe noclegi na Manhattanie. Ćwiek opowiada wartko i z entuzjazmem o zwiedzaniu biura Stephena Kinga i szczęśliwych splotach okoliczności, które do tego doprowadziły. Równie zajmująco relacjonuje pobyt w Nowym Jorku i kolejne etapy podróży. Problemem może być jednak nadmierna dygresyjność autora i opowiadanie anegdot interesujących głównie jego znajomych. Inną sprawą pozostaje to, że Ćwiekowi nie udało się zrealizować celu podróży wyznaczonego jeszcze na etapie planowania. Zamierzeniem autora było dotarcie pod podszewkę popkulturowych miejsc, poznanie ludzi mieszkających, pracujących, funkcjonujących obok i dowiedzenie się tego, jak te miejsca wpłynęły na ich życie, poznanie jakichś ciekawych opowieści, dla których punktem wyjścia mogło być choćby sąsiadowanie z domem Stephena Kinga, albo praca w pobliżu miejsca, gdzie ekipa telewizyjna kręci serial The Walking Dead. Tak się jednak nie stało, podróżnicy nie mieli szczęścia albo sposobności, żeby poznać takie historie. Tego w książce najbardziej brakuje, ponieważ zbyt często jest ona po prostu relacją z odhaczania kolejnych miejsc wartych zobaczenia przed śmiercią. Ćwiek już prawie dowiedział się, z czego słynęły schody widoczne w filmie Egzorcysta, zanim stały się „schodami z Egzorcysty”, ale coś rozproszyło rozmówcę i podróżnik nie poznał szczegółów. Podobnie było podczas rozmowy o domu znanym z Dziecka Rosemary. A takie historie dałyby książce nową energię, sprawiły, że autor odgrzebałby zapomniane historie ludzi i przedmiotów, którym warto dać drugie życie. Problem stanowi także gadatliwość Ćwieka, często psująca dobre wrażenie z opowiedzianej anegdoty. Często zdarza się to w przypadkach, gdy jego dygresje nabierają szowinistycznego charakteru, jak wtedy, gdy opisuje wygląd kobiety spotkanej w barze podczas zwiedzania miejsca, gdzie kręcony był serial Banshee. Mógłby sobie darować opowieści o biuście kobiety i innych aspektach jej wyglądu. „[…] zagaduje do mnie kobieta przy barze. Koło czterdziestki, zgrabna i kiedyś pewnie bardzo ładna”. Ciekawe, że przed czterdziestką kobiety są już w tak sędziwym wieku, że z rozrzewnieniem mogą wspominać jedynie swoją minioną urodę. Nie zauważyłam, żeby autor jakichś nowo poznanych mężczyzn oceniał w tych kategoriach, a o kobietach tych wzmianek jest jeszcze kilka. I czy autor sam nie jest przypadkiem przed czterdziestką? Kiedyś pewnie był bardzo ładny.
76
Pojawiają się również rozważania na temat różnic kulturowych i problemów z nich wynikających, które są dosyć łopatologicznie relacjonowane i nie zawsze potrzebne, czasem po prostu wzbudzają absmak. Autor zdecydowanie za wiele mówi, nawet kiedy nie jest to konieczne. Podróż opisywana przez Ćwieka to mnogość wyzwań i warto zdać sobie z nich sprawę, zanim zabierzemy się za realizację podobnego planu. Na pewno Przez stany POPświadomości ciekawie podpowie rozwiązania dla problemów, których sami jeszcze nie widzimy myśląc o takiej podróży (wysokie temperatury, spora liczba osób w jednym kamperze, a tym samym konieczność ekonomicznego zużycia wody i kilka innych aspektów znanych ze szkoleń BHP tutaj również się sprawdzi). Dla samych podróżników książka jest świetną pamiątką, dla adeptów popkulturowych wrażeń – dobrym wstępem do dalszych lektur filmowych i telewizyjnych, a dla osób, które w przeszłości również taką podróż odbyły – dobrym pretekstem do wspomnień. Bije z niej entuzjazm i radość związana z odwiedzaniem miejsc, o których większość z nas jedynie czytała. Przyjemnie jest czytać o tym, jak popkultura motywuje fanów do podejmowania wyzwań, snucia planów i przekuwania ich w czyny. Na pewno nie można zarzucić autorowi, że podróż była dla niego jedynie zobowiązaniem zawodowym, które musiał zrealizować. Zabrakło jednak nowych bodźców, nowych odczytań znanych miejsc i bohaterów, nowych pomysłów na myślenie o amerykańskiej kulturze popularnej przenikającej naszą codzienność nie tylko w kinie czy księgarni, ale także w supermarketach, kawiarniach czy sklepach z odzieżą. Brakuje „tego czegoś”, co uczyniłoby tę podróż ważną dla każdego czytelnika, który osobiście chciałby zajrzeć za kulisy miejsc i wydarzeń znanych mu z komiksów i filmów oglądanych na VHS we wczesnych latach 90. Pozostaje wierzyć i życzyć autorowi, żeby niedoskonałości tej książki poprawił w relacji z kolejnej podróży po Stanach. Małgorzata Major
Porysujmy o polskich kobietach, chociaż o jednej
Wanda Hagedorn, Jacek Frąś Totalnie nie nostalgia. Memuar Wyd. Komiksowe i Kultura Gniewu Warszawa 2017 Wanda Hagedorn postanowiła stworzyć polski komiks feministyczny, mocno inspirowany dziełami Alison Bechdel, w całości kobiecy. Ostatecznie powierzyła swoją historię nie rysowniczce, ale rysownikowi. Być może ostatecznie udowadniając, jak wiele zmieniło się od lat 60.
fabularie 1 (12) 2017
Recenzje
Totalnie nie nostalgia to, jak w tytule, pamiętnik. Hagedorn opowiada w nim historię swojej rodziny: rodziców pochodzących z krańcowo różnych domów i ich czterech córek, wychowywanych twardą ręką. Ojciec był absolutnym panem i władcą, najpierw w szczecińskim mieszkaniu dzielonym z „Niemrą”, potem w Kołobrzegu, już bez współlokatorów. Wyżywał się na żonie i dzieciach, ale wówczas nie mówiło się o tym na zewnątrz. Dziewczynki słyszały za to, że mają szczęście z takim tatą… Jest on najciemniejszą postacią Memuaru, choć pojawiają się w nim: molestowanie sióstr autorki, jej eksperymenty z dojrzewaniem i inne przykre rodzinne tajemnice. Być może Hagedorn zdążyła wyrosnąć z żalu do niego, może nawet przebaczyć – jak u Bechdel, opowiadanie jest dla niej kolejną formą terapii. Jednak dla czytelniczki (czy czytelnika) będzie to trudne, dlatego lepiej nie zaglądać na ostatnią planszę zbyt szybko. Wanda Hagedorn opowiada tę historię z perspektywy wielu lat, doświadczenia emigracji, feministycznych lektur i kursów. Obecnie mieszka w Australii, w prologu miga czytelnikowi w trakcie pracy nad projektem mającym zmienić obraz kobiet w oczach mężczyzn z różnych, także napływowych, grup etnicznych. Jego uczestniczkami były przedstawicielki tych społeczności, z których żadna nie miała wielkich nadziei na poprawę sytuacji. Mam nadzieję, że autorka opowiadała im choć urywki swojego życia w Polsce, bo to pozwoliłoby im nabrać optymizmu. Mała Wandzia jest rysowana dość „kreskówkowo”, ma dużą głowę i wielkie oczy, ciągle biega w szkolnym mundurku. Czyta o Robinsonie Cruzoe, marząc o ucieczce. To pierwsza zapamiętana przez nią „dorosła” lektura, zupełnie jak w przypadku młodszej od niej o pokolenie Tośki z rewelacyjnego Psycho Killera Karoliny Sałdeckiej-Kielak. W miarę dorastania bohaterki zmienia się sposób portretowania jej i reszty sióstr. Frąś stwierdził, że plan był może inny, komiks miał być bardziej spójny wizualnie, jednak pojawianie się w życiu dziewczyn coraz trudniejszych tematów, narastanie przemocy i mierzenie się z własną i cudzą seksualnością wymogło na nim przejście do realizmu także w przedstawianiu osób. Drugi plan: miasta, mieszkania, działki, są wierne historycznym dokumentom i pełne szczegółów przez cały czas. Przedziwny żyrandol oświetlający szczeciński dworzec naprawdę w nim wtedy wisiał. Tak jak czołgiści faktycznie wjechali w świąteczny tłum podczas pewnej rocznicowej parady. Jednym z bardziej wzruszających wątków Totalnie nie nostalgii jest historia babci Heleny, wielkiej czytelniczki, miłośniczki Colette. Babcia wprowadza kolor do smutnego życia Wandzi. Po pierwsze, kobiecość, rude (później farbowane) włosy i ładne mebelki. Po drugie, kulturę: książki i filmy, na których można płakać, warte emocji i rozmów. Po trzecie, prawdziwe rodzinne ciepło i bezwarunkową miłość. A na koniec wnosi jeszcze niestety chorobę Alzheimera, z zapominaniem, zagubieniem, wiecznym poczuciem zagrożenia i agresją. Pamięć traciła nie tylko babcia, autorka także starała się wyprzeć wspomnienia o niej z umysłu. Wróciły późno, na szczęście na czas, by trafić do komiksu. Na razie na spotkaniach promocyjnych Nostalgii (to pierwszy polski komiks, który ma taką trasę – dotąd rozmowy z twórcami odbywały się raczej w ramach dużych imprez środowiskowych) pojawiają się raczej młodzi ludzie. Bardziej rówieśnicy Tośki niż Wandy. A to właśnie do tych drugich chciałaby dotrzeć autorka, bo dzielą z nią doświadczenia. Nie chciała sobie tego ułatwić, pisząc „zwykłą” książkę (jaka być może zginęłaby w obfitości rynku, albo w ogóle się nie ukazała). Obecność kadrów umożliwiła jej pokazanie, gdzie i jak
fabularie 1 (12) 2017
działo się jej życie. Sprawiła także, że konieczny był dialog z rysownikiem. Frąś stwierdził, że praca nad tym pamiętnikiem mocno wpłynęła na jego myślenie o własnej córce, ale także o przeżyciach matki czy ciotek. Projekt zmiany męskiego nastawienia chociaż tu przyniósł efekt. Agnieszka Czoska
Putin i performance
Pawlenski oprac. zbiorowe Wyd. Krytyki Politycznej Warszawa 2016 Dwudziestego trzeciego lipca 2012 roku przed Soborem Kazańskim w Petersburgu pojawił się samotny mężczyzna trzymający w rękach hasło: „Akcja Pussy Riot była powtórką słynnej akcji Jezusa Chrystusa (Mt, 21,12–13)”. Jego usta były zaszyte. Niecały rok później przed siedzibą Zgromadzenia Ustawodawczego w Petersburgu pojawiło się ciało parokrotnie owinięte w drut kolczasty. Mężczyzna był całkowicie nagi, poraniony przez ostry drut. Jeszcze w tym samym roku przed mauzoleum Lenina na placu Czerwonym przybija swoją mosznę do bruku placu. Wszystkie te akty były działaniami artystycznymi Piotra Pawlenskiego, najradykalniejszego człowieka w środowisku rosyjskiej sztuki. Książka Pawlenski, wydana przez Krytykę Polityczną, to nie tylko próba przybliżenia polskim odbiorcom sztuki politycznej rosyjskiego performera, lecz przede wszystkim jest to opowieść o społeczeństwie, polityce i całym symbolicznym imaginarium współczesnej Rosji. To akcje artystyczne wyznaczają perspektywę mówienia o politycznych wydarzeniach, które rozgrywają się w Moskwie czy w Petersburgu. Piotr Pawlenski, urodzony w 1984 roku, otwarcie mówi o swoich działaniach jako sztuce politycznej. W jednym z początkowych wywiadów artysta odróżnia sztukę polityczną od sztuki o polityce. Tylko ta pierwsza może diagnozować mechanizmy działań biurokracji, aparatu władzy, procesów sądowych. Wartość sztuki politycznej tworzy system polityczny – to on wypełnia wszystkie symboliczne puste miejsca. Radykalizm działań Pawlenskiego jest naturalną konsekwencją oddziaływań na jednostkę wszelkich ustaw, administracyjnych więzów i ideologicznych regulacji. Nie można mówić o współczesnej Rosji bez pierwiastka autoagresji, radykalizmu i bezkompromisowości. Wszystkie łagodniejsze, mimetyczne formy są zawłaszczone przez aparat władzy i każda inna sztuka jest zwykłym pastiszem prawdziwej wolności artystycznej. Wedle Pawlenskiego artysta jedynie inicjuje sztukę, rozumianą jako pewien społeczny proces, nastawiony na sieć interakcji i odpowiedzi. W tej artystycznej grze biorą udział sędziowie, posłowie, krytycy, a także sam Władimir Putin.
77
Recenzje
Działalność Pawlenskiego jest kontynuacją ruchu rosyjskiego akcjonizmu. W świetnym tekście Magdaleny Lipskiej postawiona jest teza, że radykalne manifesty artystyczne zawsze znajdą swoich kontynuatorów po politycznym wygaszeniu poprzedników. W ujęciu diachronicznym pierwsza była grupa Wojna. Członkowie tej formacji podkreślali, że współczesna sztuka w Rosji to nieustanna walka toczona z biernością społeczeństwa, bezwzględnością władzy i hipokryzją sądownictwa. Ich polityczna aktywność polegała na przesuwaniu granic tego, co jest regulowane przez Kreml. Spadkobierczyniami Wojny były oczywiście członkinie Pussy Riot. Ich słynna piosenka wykonana w soborze Chrystusa Zbawiciela ośmieszyła Cerkiew jako instytucję. Aktywność grupy spowodowała lawinę konsekwencji, które rzucały nową perspektywę w procesie upolitycznienia prawosławnej religii w Rosji. Religia okazała się specjalnym narzędziem ideologii szowinizmu i nacjonalizmu. I właśnie Pawlenski jest kontynuatorem działań Pussy Riot. Jego akcja „Szew” (23.07.2012) to bezpośredni komentarz do statusu akcji performerek. Jednoosobowa pikieta pogrążona w milczeniu. Zaszyte usta. Zakaz jawności. Strach społeczeństwa. Pozostałe akcje również świadczą o niesamowitym zaangażowaniu politycznym i społecznym. Podstawowym materiałem jest zawsze ciało, ponieważ tylko ono może być transparentne, pozbawione wszelkiej manipulacji symbolicznej. Cielesność zawsze była dla performera ładunkiem wolności. Pawlenski jest nieufny wobec innych artystycznych materii. Artykuły w książce dobrze wydobywają potencjał krytyczny z działalności artysty. Krytycyzm instytucjonalny dotyka również wszelkiej akademickości. Szkoły artystyczne nigdy nie są neutralne, zawsze pulsuje w nich pragnienie kontroli zachowań, opinii, tematów i aktywności. Akademia stała się ekwiwalentem zamkniętego systemu, totalnie zbiurokratyzowanego i zniewalającego twórczy umysł. Wykształcony rosyjski artysta ma wpojone kategorie pojęciowe, którymi może operować, tworząc sztukę dekoracyjną, czyli taką, która będzie oświetlała procesy przybliżające do ideologii rządowej. W ten sposób nieświadomie Pawlenski nawiązuje do szeregu publikacji nawiązujących do dyskursu instytucjonalnego w środowisku sztuki współczesnej. Książka o politycznym performerze również wpisuje się w krytykę akademizmu i instytucji artystycznych. Szkoda, że ten problem nie rozbrzmiał pełniej w autonomicznym artykule w publikacji. Pojawia się on jakby w kuluarach wielkich i bardziej uniwersalnych tematów. Pawlenski to książka, która ciekawie problematyzuje bieżącą historię Rosji, zaczynającą się protestami moskiewskimi po wyborach prezydenckich. Sztuka radykalna w swojej polityczności, zbliżająca się do społecznego aktywizmu, jest najczystszą recepcją politycznego chaosu współczesnej Rosji. W tekście Jakuba Majmurka znajdziemy świetnie ujętą problematykę konfliktowości sztuki politycznej w kontekście tworzenia się nowej rosyjskości. Majmurek przytacza słowa Marka Lipovetsky’ego, który szalenie ciekawie spointował Rosję Putina jako pierwsze postmodernistyczne imperium, którego ideologia łączy sprzeczne estetyki i sensy. W ten sposób ta technika politycznego brikolażu przypomina istny steampunk. Fantasmagoria rządzących sprawia, że społeczeństwo rosyjskie wegetuje w odrealnieniu i marazmie. Sztuka Pawlenskiego to właśnie gwałtowne budzenie Rosjan ze steampunkowego snu. W książce można odnaleźć obszerne passusy tekstu, które doskonale diagnozują charakter rosyjskich snów o potędze, które przybierają formę neostalinistycznych tęsknot za potęgą z czasów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Sztuka Pawlenskiego została sproblematyzowana jako unaocznienie
78
bezsensu ideologicznego kompleksu, który przez rządzących jest wykorzystywany do legitymizowania współczesnej rosyjskiej tożsamości. Szkoda, że ideologia polityki rosyjskiej w pełni wybrzmiewa dopiero w ostatnich artykułach, gdyż w gruncie rzeczy to ona jest współautorem tego radykalnego performance’u, którym staje się całe życie artysty. To Rosja wymyśla brutalny język sztuki, ona konstytuuje zasadność obecności autoagresji w działalności Pawlenskiego. W kwietniu 2014 roku podpalono drzwi biura partii Jedna Rosja w Symferopolu. Jest to ugrupowanie radykalnie proputinowskie. Ponad rok później Pawlenski podpala drzwi budynku należącego do Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Akcję z 2014 rząd rosyjski zakwalifikował jako akt terroryzmu. Ołeh Sencow (reżyser) został skazany na 20 lat łagru. Ołeksandra Kołczenkę skazano na 10 lat. Pawlenskiego oskarżono o wandalizm, groziło mu skazanie na trzy lata więzienia. Artysta odrzucił ten akt oskarżenia, sugerując, że jego czyn powinien zostać interpretowany jako terroryzm. Radykalizm Pawlenskiego ośmiesza logikę prawną oraz całą ideologię państwa rosyjskiego. Książka wydana przez Krytykę Polityczną na początku zadaje otwarte pytanie o status działalności performera: sztuka czy polityczny aktywizm? Ostatecznie redaktorzy tego tomu unikają jednoznacznego skazania Pawlenskiego na sztukę (wandalizm?) bądź aktywizm (terroryzm?), pokazując, że jedyną kategorią, która może być tożsama z działaniem artysty, jest poczucie solidarności. Świadectwo humanizmu, które brutalnie zrywa z ideologiczną iluzją narodowej siły, jedności i dumy. Michał Trusewicz
Ars amandi
Zofia Krawiec Miłosny performans wyd. Lampa i Iskra Boża Warszawa 2016
Performance w książce Krawiec przestaje funkcjonować jedynie jako działanie artystyczne. Nabiera on cech procesu egzystencjalnego, konstytuującego wielowymiarowość istnienia człowieka w drugim człowieku. Kategorią, która łączy 14 narracji o polskiej sztuce współczesnej, jest miłość, łącząca się również z nienawiścią, niechęcią, rozpaczą i melancholią. W ten sposób każdy opisywany akt działania artystycznego jest przeczuciem miłości, odczuciem nas samych w związku z innym, przyoblekaniem się we wzniosłość uczuć. Książka Zofii Krawiec wyrasta z zachwycenia wielowymiarowym misterium miłości. Miłosny performans to zbiór opowieści mających przenieść odbiorców i artystów w stan wielkiej duchowej jedności pod względem emocjonalnym. Trafny wybór opowieści i dzieł sprawia, że sfera performance’u u Krawiec zrywa z klasycznym podziałem opozycji przestrzeni publicznej (męskiej) i prywatnej (kobiecej), który pojawił się chociażby u Pierre’a
fabularie 1 (12) 2017
Recenzje
Bourdieu. Jest to konsekwencja napięć tkwiących w samej istocie tego, co nazywa się performance’em, a jest organicznym napięciem między publicznym a intymnym zamkniętym w obrębie własnego działania. Performance jest przede wszystkim egzystencjalny, wspólny dla różnych płciowych wrażliwości. Dlatego w książce, która wręcz biologicznie pulsuje pewną mocą emancypacyjną, ostatecznie feminizm nie rozbrzmiewa manifestacyjnie, lecz w sposób egzystencjalny i kontemplacyjny. Niekiedy pojawia się hasło Carol Hanisch: private is political, lecz nie determinuje ono radykalizacji Miłosnego performansu, który raczej problematyzuje uwikłanie w emocje, a nie w polityczność. Krawiec refleksyjnie ilustruje moment rozrywania szeregu niewidzialnych nakazów między przestrzenią publiczną a prywatną. Siłą napędową do takiego działania dla niektórych performerów jest miłość. Intymistyka przeobraziła się w hybrydę tekstu kuratorskiego, dialogu filozoficznego i anonimowych historii publikowanych na różnych portalach społecznościowych. Krawiec wypracowała nową jakość, wiele czerpiąc z poetyki niepretensjonalnej prostoty. Sam model artysty ulega tutaj metamorfozie. Edward Dwurnik – malarz i grafik – występuje tutaj jako Edward. Zofia Kulik – wybitna artystka wizualna – jako Zofia. Zbigniew Warpechowski – pionier sztuki performance – jako Zbigniew. Ta powszedniość, zwyczajność to coś więcej niż stereotypowy zabieg humanizacji demiurgicznego, niedostępnego, nieprzeniknionego artysty. Głośne nazwiska funkcjonują tutaj jako nieme słowa, niepróbujące wpływać na intensywność opisywanych stanów: zakochań, fascynacji, euforii i tęsknot. Sama materia językowa Zofii Krawiec to niewidzialna tkanka porastająca istotę książki, czyli emocjonalność i uczuciowość. Krawiec nie próbuje narzucić tempa narracji, nie prześciga się w obwieszczaniu wielkich skandalów w świecie galeryjnym. Skandale są tutaj nieobecne. Gdy pojawia się akcent fascynacji seksualnością, doświadczamy go przez perspektywę wewnętrznego rozdarcia, emocjonalnego pęknięcia w samym środku istnień. W ten sposób Miłosny performans jest niesamowicie tragiczny w swojej romantyczności. Ta książka to delikatne echo tęsknoty za intronizacją uczucia jako kategorii wręcz absolutnej, narzucającej formę ciału, słowom i myśli. Jednak romantyzm Krawiec jest jeszcze bardziej melancholijny, wypływa wprost z pewnej niemożności spełnienia. Zakochany wydaje się przeraźliwie zawieszony między rzeczywistym istnieniem a fantasmagorycznym hologramem własnej wrażliwości. W samej strukturze książki ten melancholijny ciężar nieobecności, utraty i braku narzuca odpowiednią kompozycję. Miłosny performans zaczyna się historią Ady Kaczmarczyk, która totalnie zatraciła się w platonicznej fascynacji Oskarem Dawickim. Polski artysta, występujący zawsze w brokatowej marynarce, jest ucieleśnieniem wszelkich tęsknot i pragnień młodej artystki. Jednak on sam, w swojej konkretnej obecności, nigdy nie pojawia się w jej życiu. To intensywne, niesamowicie obsesyjne zakochanie dość dobrze wprowadza czytelnika w świat wrażliwości bohaterów książki. Ostatni rozdział to wyciszona opowieść o miłości Leszka Knaflewskiego i Aleksandry Ska. Ten intensywny związek, który pozwalał na maksymalne przeżywanie codzienności, skończył się śmiercią Knaflewskiego. Konsekwencją przepracowania tego tragicznego wydarzenia przez artystkę była decyzja o wytatuowaniu na nadgarstku minimalistycznej ilustracji – dwie inicjalne litery przenikają siebie, wzajemnie siebie stwarzając. Symbiotyczne przenikanie istnienia i nieistnienia. Znak, który pozwoli ukochanemu być stale obecny swoją nieobecnością. Miłość wsiąka w treść sztuki i sama staje się treścią każdego kolejnego działania artystycznego. Zofia Krawiec nie rezygnuje jednak ze splotu mi-
fabularie 1 (12) 2017
łości z melancholią utraty. Euforie i traumy transponowane na język sztuki są fotograficznymi pozytywami i negatywami tej samej intensyfikacji przeżyć. Miłosny performans to również świadectwo zwrotu uczuciowego, który dokonuje się niezauważalnie na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Dyskurs konfesyjny, który został zapowiedziany przez Michela Foucaulta, dokonuje się również w przestrzeni artystycznej. Emocjonalna spowiedź wielkich indywidualności, wyrażona radykalnymi gestami, bądź kontemplacyjnymi, wręcz benedyktyńskimi w swojej pokorze, pracami, staje się główną narracją książki Zofii Krawiec. Miłosny performans problematyzuje również waloryzację interpretacji, która obecna jest w krytyce sztuki. Często mówienie o uczuciach (jako motywacji artystycznej) przy refleksji nad dziełami sztuki współczesnej jest blokowane przez nienaturalną kategorię wstydu. Jest to konsekwencja zdominowania pola krytyki przez elementy racjonalizacji wszelkich przejawów intencjonalnego działania człowieka. Krawiec przełamuje ten sztuczny stan rzeczy, pozwalając mówić swoim bohaterom otwarcie o emocjach. Nie używa się metafor bądź wyszukanych etykietek maskujących uczucia. W ten sposób książka Krawiec płynnie przechodzi w refleksję na temat istoty działania, jakim jest performance. Dla Zbigniewa Warpechowskiego perfomance jest absolutnym autentyzmem człowieka, który jest organicznie zrośnięty z wartością prawdy i szczerości. Performance nie zakrywa istoty wnętrza ludzkiego, a jedynie umożliwia jej wyłonienie się z poziomu myśli na sferę aktualnego działania. Autentyzm jest fundamentalną kategorią dla samej Krawiec, która nadbudowuje go jeszcze wartością empatii. To właśnie takie mechanizmy sprawiają, że w każdej relacji interpersonalnej pulsującej erotyzmem wyłania się potrzeba wzajemnego uczynienia siebie pełnoprawnym podmiotem. Każda indywidualna refleksja dokonuje się wobec Innego. I można stwierdzić, że tylko miłość ma w sobie magiczną moc transcendencji. Tylko bycie z kimś pozwala na wyjście z siebie. Dlatego miłosny performance Ewy Partum jest oczyszczeniem siebie i własnej twórczości z wszelkich niechcianych substancji: własnej płci, własnych pragnień, własnych lęków. W ten sposób człowiek może wyzwolić się z materii. Zofia Krawiec intuicyjnie zapowiada, że tylko performance – jako autonomiczny proces życiowy – może być wolnością w dobie ekonomii uczuć. Michał Trusewicz
Herstoria XX wieku
Patrycja Bukalska Krwawa Luna wyd. Wielka Litera Warszawa 2016
79
Recenzje
Krwawa Luna autorstwa Patrycji Bukalskiej to pozycja obowiązkowa nie tylko dla wielbicieli literatury biograficznej, ale i dla czytelników lubiących zaglądać pod podszewkę obiegowych opinii powtarzanych tak często, że z czasem zyskują status faktów. Życie i działalność zawodowa Julii Brystygier to fascynująca podróż po wieku XX, gdzie totalitaryzmy niebezpiecznie blisko sąsiadowały ze ślepą wiarą w słuszność rozmaitych ideologii. Bukalska, pracując na znanych już archiwaliach, sprawdza wiarygodność przez lata powielanych „sensacyjnych informacji” i weryfikuje negatywnie wiele z nich, co dla czytelnika poszukującego wiedzy o działalności Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w połowie XX wieku może być szczególnie cenne. Julia Brystygier, z domu Prajs (1902–1975), zwana Krwawą Luną, jest postacią wciąż wzbudzającą wielkie emocje, o czym można przekonać się co roku osobiście – widząc jej zdewastowany nagrobek na Cmentarzu Wojskowym na warszawskich Powązkach. Opinia publiczna zapamiętała ją jako sadystkę, w latach powojennych pracującą w bezpiece i torturującą więźniów, zwłaszcza byłych żołnierzy Armii Krajowej. Bukalska opisuje jej życie jako rozpadające się na trzy okresy – biały, czarny i szary. Biały to, zdaniem autorki, okres młodości, czarny przypada na jej pracę w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, a szary to czas emerytury i refleksji nad przeszłością. O każdym z tych okresów dowiadujemy się sporo, biograf ka relacjonuje nam okres studiów Brystygierowej, jej wczesne małżeństwo i macierzyństwo przesiąkanie ideologią komunistyczną, zaangażowanie w podjęte studia, pracę w czasie wojny, a następnie pięcie się po szczeblach kariery w MBP. Bezpieka, wedle opisów Bukalskiej, to swego rodzaju korporacja zbudowana z mniejszych jednostek, w których pracownicy rywalizowali wzajemnie o władzę i wpływy, nic więc dziwnego, że chętnie opowiadali na swój temat historie nie zawsze mające pokrycie w rzeczywistości. Zadanie Bukalskiej było szczególnie trudne, ponieważ o Brystygierowej napisano już bardzo wiele i mimo że część z publikacji poświęconych jednej z najbardziej rozpoznawalnych polskich funkcjonariuszek poprzedniego systemu nie ma znamion wiarygodności naukowej, to cieszy się dużą popularnością. Autorka w wywiadach przyznaje, że przystępując do pracy nad książką miała nadzieję, iż znajdzie nowe materiały pozwalające rozstrzygnąć rozmaite wątpliwości. Gdy jednak nowych materiałów nie znalazła, postanowiła dokładnie zapoznać się z powszechnie znanymi. I to dzięki jej wnikliwości okazało się, że rozliczne „fakty” na temat Brystygier nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Opowieści o tym, jak torturowała więźniów, a także o jej wyuzdanym życiu seksualnym okazały się nie znajdować potwierdzenia w relacjach świadków ani dokumentach z przesłuchań. Z całą pewnością wiadomo, że nie ma dowodów na to, aby jako szefowa Departamentu V osobiście przesłuchiwała więźniów, ani też aby jej preferencje seksualne wpływały na rodzaj wymyślnych tortur, które wobec więźniów stosowała. Zaćma Bugajskiego podąża innym tropem – autor filmu chce wierzyć, że Julia Brystygier nawróciła się w czasie swojego pobytu w Ośrodku w Laskach, żałowała za grzechy i przepoczwarzyła się z żydowskiej komunistki w gorliwą katoliczkę pragnącą odkupić swoje winy. Bukalska dowodów na to nie znalazła, natomiast Bugajski zrealizował film fabularny, a nie dokument, więc oczywiste, że nie miał ambicji tworzenia podręcznika do historii. Chciał opowiedzieć własną interpretację tej historii.
80
Autorka Krwawej Luny dystansuje się wobec opisywanej postaci, relacjonując fakty z życia bohaterki nie staje po stronie jej zagorzałych przeciwników, ani też nie bagatelizuje wpływu, jaki Brystygier miała na życie ludzi w czasach swojej pracy w Departamencie V. Równocześnie Bukalska daleka jest od pogoni za sensacją. Przyznaje, że kontaktowała się z synem Brystygierowej, ale szanuje powody, dla których profesor Michał Bristiger (syn posługiwał się innym zapisem nazwiska matki, które przez dekady przeszło sporo zmian – w jej dokumentach osobistych można znaleźć kilka różniących się między sobą wersji) odmówił zaangażowania w ten projekt. Zmarł pod koniec 2016 roku, gdy o matce znowu zrobiło się głośno. Zaletą książki Bukalskiej jest to, że autorka ujmuje swoją bohaterkę w kontekście społecznym i kulturowym. Niezależnie od tego, czy opisuje wczesne lata w Jagielnicy, czy emeryturę w Warszawie, pokazuje Brystygierową jako intelektualistkę, komunistkę, ale i wielbicielkę literatury, kobietę nowoczesną. Luna uczęszczała na pierwsze w Warszawie zajęcia z jogi (należy podkreślić, że związane to było z wcześniej przebytą operacją kręgosłupa, a nie z pogonią za nowinkami, chociaż i pogoń za nimi także coś mówiłaby o bohaterce), prowadziła samochód, a równocześnie nie posiadała zbyt wiele, jeśli chodzi o dobra materialne, bo wierzyła w to, że wszyscy powinni posiadać po równo. Co prawda „po równo” w tamtym czasie było mniej więcej tak prawdopodobne jak dzisiaj – Brystygierowa jeździła na wakacje zagraniczne i farbowała włosy, a w tym samym czasie proces elektryfikacji polskich wsi nie dobiegł jeszcze końca, więc „po równo” jest bardzo umowne. Nie posiadała jednak mieszkania na własność, nie otaczała się przedmiotami, ale równocześnie dbała o schludny i elegancki strój, lubiła dobrej jakości perfumy i dbała o swoją powierzchowność. Brystygierowa jako kobieta i twarz bezpieki, jak już wspominałam, doczekała się wielu mizoginistycznych prac na swój temat. Doskonale opisuje to Piotr Forecki w artykule publikowanym w „Krytyce Politycznej”, zatytułowanym Krwawa Luna i żydokomuna. Bukalska, podobnie jak Forecki, unika wyciągania pochopnych wniosków i podążania przetartymi ścieżkami. Stara się zrozumieć mechanizmy rządzące decyzjami podejmowanymi przez Brystygierową, jej pasje literackie, dążenie do przynależności do Związku Literatów Polskich, a także wizyty w Laskach. Bukalska mówi jednak wprost – Brystygier nie miała potrzeby przyjmować chrztu katolickiego i nie ma dowodów, żeby to uczyniła. Nie ma dowodów na to, że w ogóle rozważała taką ewentualność, podobnie jak nie ma dowodów na to, żeby kiedykolwiek zwątpiła w założenia komunizmu. Do napisania książki o Lunie przygotowywała się wcześniej Teresa Torańska. Zebrane przez nią materiały posłużyły Bukalskiej do wstępnej pracy nad książką. Niewątpliwie, spoglądając na publikację poświęconą Julii Brystygier, możemy mówić o tym, że na polskim gruncie rozpoczyna się odkłamywanie biografii kobiet, które historia pisana przez mężczyzn zapamiętała w sposób uproszczony, nie dając okazji do uzupełnienia wielowymiarowości ich biogramów. Brystygierowa jako komunistka pracująca dla MBP jest wystarczająco czarnym charakterem poprzedniego systemu – czy naprawdę trzeba było dorabiać jej wizerunek seksualnej dewiantki, żeby społeczeństwo nie miało wątpliwości, z kim ma do czynienia? Monika Talarczyk napisała już o Wandzie Jakubowskiej, Bukalska o Brystygierowej, kto będzie następny? Małgorzata Major
fabularie 1 (12) 2017
Recenzje
Z głębi supła
Marcin Orliński Tętno Dom Literatury w Łodzi Łódź 2014 Niewątpliwie: w końcu się zacznie (Zdążyć przed burzą). Burzy już nie można odwołać. Tej prawdziwej burzy, która przyniesie odwrócenie porządku, spowoduje wybuch nieba. To, co było na zewnątrz, wleje się do środka. Pomieszają się kierunki, więc na trzeciej będziesz miał dwunastą. Musisz więc zdążyć! Zmiana zdaje się nieodwołalna i radykalna. To przekonanie kołacze się w mojej głowie, tkwi w niej niczym jątrząca ranę drzazga. Im mniej danych na temat owej nieuniknionej burzy, tym bardziej przeraża. Czasami wywołuje śmiech – przecież nie ma lepszej reakcji obronnej. Chociaż Marcin Orliński właśnie sam śmiech nazywa burzą (Pułapki). Czyżby to, co mogło być rozwiązaniem, stało się pułapką, zagrożeniem? Może śmiech, zamiast bronić, zanurza nas w owych gwałtownych zmianach jeszcze bardziej? Wyjście zostaje wskazane w innym wierszu Tętna. Sposobem na przetrwanie katastrofy ma stać się uprawa ogródka? Czyżby to przesłanie rodem z Kandyda miało być nadal aktualne? Można jeszcze ograniczyć się do swojego ogródka? Ogródek, zależnie od potrzeb lub właściciela, może przybierać różne formy, kształty… Ciasny, ale własny. Może być joggingiem, miłością, a nawet – o zgrozo! – krytyką literacką. Ważne, żeby to robić / serio. Ważne, żeby rozplątał się supeł (Formy przetrwania). Supłem staje się Tętno. Wolter – XVIII-wieczny myśliciel pojawiający się jako filozoficzny kontekst w utworze Formy przetrwania – to również pies na problemy metafizyczne reagujący merdaniem ogona. Bawi? Ten dowcip jest jednak powagą podszyty. Zapętlamy się jeszcze bardziej. Bo Orliński pisze z głębi supła (Edukacja). Liczba wewnętrznych powiązań, zapętleń w tych pozornie niesprawiających interpretacyjnych trudności wierszach zacieśnia węzeł. Pojedyncze słowo lub skojarzenie każe mi przeskakiwać między stronami, jakbym grał w klasy; każe wyszukiwać sprzeczności, jakbym bawił się w Znajdź różnice. Jeśli Tętno staje się zabawą, grą z czytelnikiem, to czy owe teksty nie zapowiadają autodestrukcji? Co zdałoby się poważne, przeradza się w poetycki żart, co zaś jest żartem, rodzi refleksje? Kogo nazwiemy „Wolter”? I jakie to będzie miało znaczenie? Problem nazywania rzeczywistości z poezją splótł się na zawsze. Wraca więc i w Tętnie, m.in. w – nomen omen – Imionach. Nie jest to jednak odgrzewanie liczącego sobie tysiące lat kotleta, ale przesianie zagadnienia przez współczesność oraz przez – co dla Tętna bardzo ważne – jednostkowe doświadczenie. Imię nie jest wyłącznie niewinną nazwą, ale określeniem. Budzi najrozmaitsze skojarzenia. Wybór mię-
fabularie 1 (12) 2017
dzy nowoczesnym, tradycyjnym czy niestandardowym nie jest bez znaczenia. Noworodek – ten jeszcze niczego nieświadomy byt – z wytypowanym przez rodziców imieniem przejdzie przez całe życie. Nazwa staje się częścią nazwanego obiektu. Dla poety to oczywiste stwierdzenie niesie mniej oczywiste konsekwencje. Jego utwory są w końcu nazywaniem. Niektóre wiersze są imionami, / inne przezwiskami. W Tętnie Orlińskiego stają się prostymi spostrzeżeniami (Piszę). Takimi, jakich ja – jako czytelnik – czasami potrzebuję. Liczba tych prostych spostrzeżeń buduje kokardkę – błękitną kokardkę. Która – musimy o tym pamiętać – jest jednak supłem. W dodatku błękitna kokardka z wierszy Orlińskiego została ukręcona z gówna (Edukacja). Zaś sama poezja? Im częściej się z nią stykamy, tym trudniej nam dokładnie określić, czym ona jest. Nie sposób więc od poety oczekiwać odpowiedzi na tak postawione pytanie. Szczególnie od poety będącego także czytelnikiem. Nie tylko twórcy, ale i odbiorcy – przedzierającego się przez kolejne wiersze, kolejne tomy zadrukowane tekstami budowanymi w oparciu o najróżniejsze poetyki albo ich brak. Czym więc jest poezja? Kolejny przeczytany/napisany wiersz oddala nas od odpowiedzi. Podobnie dzieje się z tekstami krytycznymi. Coraz więcej w nich pytań, coraz częściej stają się zapisem wątpliwości. Z monologów przechodzą w dialog. Stają się rozmową. Głosem w debacie, w której udział bierze poeta, krytyk, czytelnik. W przypadku Orlińskiego poeta, krytyk (na co wskazuje wiersz Do krytyków) oraz czytelnik (pierwsze linijki wiersza Piszę) to ta sama osoba. I to zresztą nie jedyne, co go określa. Podmiot liryczny Tętna określony zostaje przez ruch. Ruch oraz brak ruchu. W wierszach Orlińskiego mamy przeważnie konkretne obrazy przemieszczania się, które jednocześnie stają się impulsem do rozważań zakrojonych szerzej. Przy pierwszej lekturze Tętna wydaje się, że należy wybrać działanie. Rozkręca się prawdziwy rollercoaster, ruch napędza rzeczywistość, jest rzeczywistością. Wyłącznie to, co się rusza, ma prawo istnieć. Czytamy o świecie rodem z filozofii Arystotelesa, tylko pozbawionym Pierwszego Poruszyciela. Co zresztą współgra z puentą wiersza Marzec (będącą jednocześnie polemiką z Różewiczowskim poematem bez): Życie bez Boga jest możliwe. Życie bez Boga jest konieczne. Człowiek współczesny nie tylko może, ale musi poradzić sobie bez takiej instancji. Byt absolutny jawi się jako niezmienny, a więc nieruchomy. Tymczasem tutaj trzeba biegać. Nie ma czasu na stabilność rodem z Parmenidesa. To wesołe miasteczko, w którym największą atrakcją zdaje się być kolejka górska. W końcu decydujemy się na rollercoaster. To jest coś. Trzęsie, wytrąca z rytmu. Jeździ po ósemce, czyli – jak by nie patrzeć – w nieskończoność. Jak poezja i jazz, nasz ulubiony gatunek – sztuka, która wciąż nie może się zacząć. (Wesołe miasteczko) Istotą jest więc wieczny ruch. Ciągły bieg. Jeśli sztuka, to nie tylko taka, która się nie kończy, ale nawet – nie zaczyna. Znaleźliśmy się w świecie Heraklita. Zmieniamy się my, bieg-
81
Recenzje
nąc, ale zmienia się także otoczenie (Trasa biegu nigdy nie jest taka sama – wiersz Trasa). To stwarza problemy, szczególnie jeśli się jest poetą (No bo jak opisać // drogę, która ciągle jest w drodze?). Przerzutnia między dystychami w Wesołym miasteczku (To jest // coś) podkreśla ów problem opisu. Ten rollercoaster jest. Jest czymś. To już nie tylko pozytywna ocena jednej z wielu atrakcji. Znaczenie rollercoastera się rozrasta. Może nawet pogodzi ruch oraz zastój. Jest równocześnie wieczną zmianą oraz ostoją. Świat, który nie potrzebuje ani początku, ani końca. Rzeczywistość, którą określa stałość ruchu. Chociaż czy tak proste metaforyzowanie świata nie jest kolejną pułapką? Czy nie uległem interpretacyjnej jednoznaczności? Czy skoro świat taki duży, to odpowiedzi mogą być tak małe? W końcu jest jakiś początek. I to nazwany w tomie Tętno. W otwierającym całość wiersz – nomen omen – Początki: Zaczyna się od błękitnych kokardek w rodzaju: bądź szczupły. Zaczyna się od kolorowych szalików typu: utrzymaj kondycję. Znajdujemy więc miejsce, w którym wchodzimy do kolejki. Potem czeka nas już tylko nieskończoność ruchu. Biegniemy! Kilka godzin biegu daje kopa, o jakim // nie śniło się filozofom. Działajmy (Zawiąż sznurówki i biegnij – wiersz Zasady), zamiast filozofować (myślenie może być / przyczyną różnych chorób – wiersz Przyczyny), zamiast mówić (A teraz przestań już / tyle gadać – wiersz Przyczyny). Oczywiście wybór działania, jazda na rollercoasterze ma swoje niemiłe konsekwencje. Przyzwyczaj się do głodu. / I do samotności – czytamy w Zasadach. I dalej: Pożegnaj się z paznokciami u nóg. // Przywitaj z zawrotami głowy. To ruch, działanie pozwala nam uczestniczyć w rzeczywistości. Jedzenie w biegu wydaje się niekomfortowe, ale gwarantuje przeżycie. Tymczasem intelektualistów czeka śmierć głodowa. Rozważając, czy lepiej iść po zakupy na bazar, czy do marketu, prędzej napiszemy (…) cykl esejów, niż zjemy kolację (Przyczyny). Trzeba jednak pamiętać, że tego działania nie wybieramy samodzielnie. Owo działanie zostaje… jeśli nie narzucone, to zaproponowane z zewnątrz. Wpisane w błękitną kokardkę, która rozkazuje: bądź szczupły. Hasło bądź szczupły zastąpiło inne. Chyba wstydliwe, nasiąknięte banałem, a jednocześnie trudne. Bądź sobą zda się nieaktualne dla współczesnego człowieka, który jest zabiegany, który ciągle musi uczestniczyć w coraz to nowych wyzwaniach (by nie rzec – challenge’ach), który nie ma specjalnie czasu na tak wyabstrahowane rozważania. Współczesny człowiek po prostu jest. Nie musi być sobą. Stwierdza: Biegnę, więc jestem (wiersz Przyczyny). Żyjąc w zmianie, nie potrafimy sobie nadać stałej nazwy. Nie potrafimy stać się sobą. Ważniejsze, aby być odpowiedzialnym, kreatywnym, zdolnym do pracy pod presją czasu. Chcieć pracować w młodym i zgranym zespole. Ważniejsze stało się – od określenia, kim się jest – dążenie do posiadania cech wymaganych przez innych. Na przykład sąsiadów (którzy, jak wskazuje zakończenie Imion, wiedzą o nas najwięcej). Lub przyszłego pracodawcy bądź osoby w jego imieniu poszukującej pracownika. Tymczasem podmiot liryczny stwierdza: Nie mam w sobie tyle energii i pomysłów, ile / chciałyby moje listy motywacyjne (Rekrutacja); że na potrzeby rekrutacji Coś zmieniło mnie w kogoś, kto sam / przeciw sobie knuje. Kto sam sobą wywija na obraz / i podobieństwo kogoś innego.
82
W cytowanych powyżej fragmentach na podkreślenie zasługują dwa miejsca. Przerzutnia, która uwypukla samotność podmiotu lirycznego. Jest sam, a powinien chcieć być kimś, kto odnajdzie się w młodym i zgranym zespole. W grupie zbudowanej z ludzi próbujących spełnić wymagania grupy jako takiej, nie zaś jej członków. Wymagania określone przez wolę zbiorową? Wytyczone w procesie rekrutacji? Zdefiniowane przez strukturę przywództwa? Uczestnictwo dla jednostki będzie porażką. A przynajmniej nie da jej satysfakcji. Dlaczego? Odpowiedź znajdziemy w innym wierszu: Nie jesteśmy przygotowani na życie w stadzie, / bo nie jesteśmy przygotowani na życie // poza stadem (Życie w stadzie). Kolejna mocna przerzutnia. Nie jesteśmy przygotowani do życia – w żadnej postaci i nigdzie (Przetrwanie w mieście graniczy / z absurdem, na wsi – z cudem). W wierszu Rekrutacja warto zwrócić uwagę także na religijny kontekst, owo Kto sam sobą wywija na obraz / i podobieństwo kogoś innego. Żyjąc w świecie stającym się do bólu współczesnym, przestajemy przypominać jakiekolwiek bóstwo. Staramy się upodobnić do stawianych nam w procesie rekrutacji wymagań. Boga zastąpił ideał z listu motywacyjnego. Co jest śmieszne i przerażające zarazem. I co jeszcze bardziej zacieśnia supeł. Gdy przyjrzymy się wierszom Ekran oraz Mógłbym, okaże się, że bycie podmiotu jest niestabilne, zależne od sytuacji oraz od miejsca. Gdyby wyszedł z domu – co przecież w perspektywie całości staje się niezwykle kuszące – mógłby stać się marzeniem fryzjera, samochodem, lalką, salonem, głową na banknocie, etc. Zależnie od punktu, w którym się znajdzie, będzie jednocześnie mężem i synem, // fabrykantem i robotnikiem, patriotą i zdrajcą (Ekran). W tym biegu, w tym zapętleniu stwarzamy siebie i niszczymy jednocześnie. Nie nadchodzi dla nas czas spełnienia. Bytem spełnionym, niezmiennym staje się kapsel oraz kamień z pewnego znanego wiersza (prawdopodobnie chodzi o wiersz Kamyk Zbigniewa Herberta). A człowiek? Nie istnieje człowiek. Są tylko / próby ubrania kruchego i brzydkiego ciała // w ciepły lub elegancki strój (Co istnieje). I o ile w tym rozpędzonym, permanentnie zmiennym dzisiaj człowiek istnieje coraz mniej, to kamień jest bardziej kamieniem niż dawniej. W ten oto sposób zaproponowany pęd staje się pędem bez celu. Mamy wyłącznie wykonywać. I może właśnie dlatego tyle w Tętnie trybu rozkazującego, tyle bezokoliczników tworzących komendy każące tkwić w mundurze bez podawania czegokolwiek w wątpliwość. Jeśli zechcemy uczestniczyć w owym stadnym biegu, musimy trzymać się prostych zasad. Jedna z nich brzmi: Nie obracaj się za siebie (Zasady). Nie przyglądaj się przeszłości? Nie myśl o tym, co cię ukształtowało? Jest tylko przyszłość? Pozostanie w stadzie jest naprawdę kuszące, o czym dowiadujemy się z Wątpliwości. Nieopuszczanie religijnych grup niesie ze sobą korzyści. Podobne korzyści daje również praca w młodym i zgranym zespole, bycie szczupłym oraz noszenie munduru. Podmiot liryczny z Tętna nie potrafi jednak sam siebie przekonać do wyboru takiej drogi. Od pierwszego zawartego w tomiku wiersza czujemy, że nawet w biegu wybiera odłączenie się. Może nie tyle wybiera je, co narzuca (Zrzuć w końcu mundur. // Przyspiesz, zwolnij, zbocz z obranej drogi) odbiorcy, którym przecież sam się staje. Puenta Początków (Zrozum wreszcie, że ścigasz się tylko ze sobą) uświadamia nam najważniejsze. Jesteśmy sami. Rywa-
fabularie 1 (12) 2017
Recenzje
lizujemy – koniec końców – sami ze sobą. Reszta to pozory. Co w takim razie z zasadami? Odpowiedzią może być apostazja. Zanim po nią sięgniemy, zatrzymajmy się. Tak przynajmniej robi podmiot. Mógłby stać się kimś innym, ale – czasami – zostaje w domu. Czasami przystaje, żeby móc przyjrzeć się światu. Zauważmy, że Tętno kończy się wierszem o wiele mówiącym tytule Zatrzymuję się. Zaś jego ostatni wers, puenta całości, brzmi: Wszystko. Więcej już naprawdę nie muszę. Podmiot wie, że mógłby, ale nie musi. Czym natomiast jest to wszystko? Zawiera się w prostym widoku miejskim. Jakiś kioskarz mocuje się / z kłódką i papierosem. Jakaś kwiaciarka wylewa // na ulicę wodę z kubła (Zatrzymuję się). Wzorcem dla podmiotu Tętna staje się starzec z wiersza Grochów. Uważnie milczący prosty człowiek. Ale cóż / właściwie liczy się w życiu, jeśli nie rzeczy proste?. To jest coś. Robić s w o j e .
(Grochów)
Nie ma konkretnych przykazań, nie ma konkretnych czynności. Za to bardzo silne wskazanie, że najważniejsze jest to, co jednostkowe. Mamy zająć się swoim. Przecież ścigasz się tylko ze sobą. Przestaje więc być istotne uleganie narzuconemu rytmowi, stawanie się człowiekiem, którego stworzyliśmy na potrzeby listu motywacyjnego, jednym z wielu członków kościoła. Nadszedł czas, aby wrócić do siebie. Zacytujmy ten fragment Życia w stadzie w szerszym kontekście: Czas wziąć // się w garść. Czas wrócić do siebie, jeśli się z siebie // wyszło. Niestety nie jesteśmy przygotowani do życia // poza stadem. Wobec tego podmiot nie może do siebie wrócić (Podmiot). Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że ciągle określa go miejsce, popękane mury miasta. Tyle w Tętnie konkretnych nazw. Saska Kępa, Grochów, Berlin, Dworzec Zachodni, ulica Warszawska. Tymczasem Twoje właściwe miejsce to brak miejsca. / Dopiero poza miejscem zaczynasz być sobą. Nic jednak nie wskazuje na to, że podmiot mógłby uciec od przestrzeni. Póki co pozostaje pójść W drugą stronę. Zaprzeczyć dotychczasowym Zasadom, które głosiły m.in.: Nie obracaj się za siebie. Zaczyna się przewrót. Podmiot zmienia zdanie: Odwróć się. Trzeba się odwrócić, trzeba iść w drugą stronę, aby coś zmienić. Jeśli chcesz dołączyć do rewolucji, Zbierz do kupy swoje poglądy, a potem im // zaprzecz. Przeczytaj książkę o czymś, co nigdy / cię nie interesowało. Może nie uda się w ten sposób podmiotowi wrócić do siebie, ale burzenie miejsc, wprowadzanie chaosu to zawsze dobry nowy początek. To dobry sposób, żeby kokardka przestała być błękitna. Zacząć od zatrzymania się. Zrezygnowania z procesu rekrutacji. Wziąć wszystko, ale za nic nie płacić. Zakraść się ku wiośnie i ją wypatroszyć. Wywrócić scenerię na lewą stronę (Państwo środka). Zrozumieć, że największą zaletą rollercoastera jest nie ciągły ruch, ale to, że trzęsie i wytrąca z rytmu (Wesołe miasteczko). Przypomina się wiersz Różewicza Przyszli żeby zobaczyć poetę. Wybór robienia NIC. Przyglądanie się ze środka tym, którzy wybrali działanie. Choć podmiot z wierszy Orlińskiego raczej zainteresowany jest obserwacją samego siebie. Choć przecież nie potrafi do bycia sobą wrócić. Może pełnić różne role. Męża, syna, robotnika, fabrykanta… To jednak nie oznacza bycia sobą. Zmienność miejsc, ruch w czasie uniemożliwia opis. Nieprzydatna okazuje się również poezja. Nie zbawia. // Nie ocala (Piszę). Może o tym wszystkim powinniśmy opowiedzieć poprzez zaprzeczenie – jak bohaterka wiersza
fabularie 1 (12) 2017
Rój, kiedy podnosi dłoń do ust i mówi: to nie są moje usta, to nie jest moja dłoń? Cały czas tkwimy w tym niezwykle ważnym dla poety problemie nazw i imion. Jak nazwać rzeczywistość? Zaprzeczenie też pada jako propozycja w wierszu Trasa: Cóż znaczy trasa? – mógłbym napisać – Nie miejsce i nie brak miejsca. Nie ruch i nie brak ruchu. To jednak kolejna możliwość, która nie jest pełną odpowiedzią na nurtujące poetę i czytelnika pytania. Zaraz więc dodaje się: Problem jednak w tym, // że naprawdę biegniesz. Czy warto więc pisać, skoro poezja Zamiast odpowiadać na ważne pytania – / zwodzi, rozbudza złudne nadzieje, zdradza? Może lepiej, niczym bohater z wiersza Grochów, starać się uważnie milczeć? Może najlepsza odpowiedź zawiera się w psim merdaniu ogonem Woltera? To chyba najrozsądniejsza reakcja na ten metafizyczny horror (Wolter). To zaś na powrót zbliża nas do śmiechu, który – jak wspomniałem wcześniej – jest burzą. Śmiech zniszczy porządek, który jest pozorny, więc nie powinno nam na nim zależeć. Może burza jest niezbędna, aby na gruzach bronionej z uporem świątyni móc stwarzać nową? A może śmiech umożliwi nam bycie poza stadem i powrót do siebie? A może dokona niemożliwego i opisze wszystko, nie powodując sprzeczności? Musimy pamiętać, że ów śmiech nie ma wyśmiewać. Przypomina właśnie merdanie ogonem. Nie tyle jest śmiechem z czegoś, ile śmiechem z kimś. Przywołajmy zakończenie Pułapek: Powtarzam: kocham, kocham. Śmieję się i ten śmiech jest burzą. Pewnie zabrzmi to banalnie, ale jedyną możliwością przełamania wszelkich impasów zawartych w Tętnie wydaje się miłość. Może dlatego Orliński umieścił w nim aż dwa wiersze o miłości? Zakończenie pierwszego brzmi: Pieprzę miłość z grubych, ociężałych romansów, bo prawdziwa miłość rwie się we wszystkie strony. Co jeszcze? Kocham i bywam nieznośny. Ale przede wszystkim kocham. Dzięki miłości nie tkwimy w miejscu. Wyrywamy się z punktu. Przestajemy pełnić rolę i stajemy się sobą. Jeśli uprawiamy miłość serio, kokardka przestaje być wreszcie błękitna. Nie możemy sobie pozwolić na bylejakość, która ogarnia masy i elity. (Porównaj: Tadeusz Różewicz, Przyszli żeby zobaczyć poetę. Lektura wierszy Marcina Orlińskiego w kontekście poezji Różewicza zdaje się w ogóle bardzo ciekawym tropem. Myślę szczególnie o takich tropach: działanie – nic, bylejakość – dokładność, milczenie – mówienie.) Gdy przyjrzymy się całemu zbiorowi wierszy uważnie, gdy jeszcze raz podkreślimy ostatni wers cytowanego przed chwilą Pierwszego wiersza o miłości (p r z e d e w s z y s t k i m kocham), zupełnie inaczej zrozumiemy tytułowe Tętno. Inaczej spojrzymy na rytm miasta, przez które biegniemy. Dopiero teraz się zacznie. I wcale nie będzie straszna ta burza. Dopiero teraz, kiedy zejdziemy niżej, przekroczymy granice. Dopiero teraz można spokojnie odetchnąć. Michał Domagalski
83
Notki o autorach
Tomasz Bohajedyn – artykuły o sztuce publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Przekroju”, „Le Monde diplomatique” i „Ricie Baum”. Jest stałym współpracownikiem i rysownikiem „Le Monde diplomatique”, a grafiki publikował m.in. w „Wysokich Obcasach”, „Dużym Formacie”, „ART-eonie” i „Midraszu”. Dominika Cierplikowska – znana również jako Śliwka Art – graficzka, ilustratorka, projektantka wzorów tapet i tekstyliów. Pochodzi z Sieradza, ale to, co robi, zdecydowanie pachnie Skandynawią, gdzie, jak sama twierdzi, powinno bić jej serce. Prowadzi blog Sliwka-art. blogspot.com. Agnieszka Czoska (1986) – wieloletnia doktorantka poznańskiej kognitywistyki, naukowo językoznawca od czytania. Sama czyta sporo i eklektycznie: prozy poetyckie, reportaże, komiksy, czasem nawet głupoty, do tego w kilku językach. Regularnie pisze także dla blogów Arytmia.eu i Nietylkogry.pl. Miłośniczka jeży europejskich i ptaków śpiewających.
M. Ratajskiego. Obecnie współpracuje jako tancerka i choreografka z Teatrem V6 w Łodzi. Jest wykładowczynią na Akademii Muzycznej im. G. i K. Bacewiczów w Łodzi oraz Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej tamże. Uczy tańca współczesnego w Niepublicznej Szkole Baletowej i Szkole Tańca reAKTYWACJA. Marcin Karnowski – poeta, prozaik, perkusista, bibliotekarz, animator kultury. Publikował m.in. w pismach „FA-art”, „Ha!art”, „Korespondencja z ojcem”. Laureat ogólnopolskiego konkursu na opowiadanie zorganizowanego przez Jerzego Pilcha i tygodnik „Polityka” oraz współautor pokonkursowej publikacji Pisz do Pilcha (Warszawa 2005). Wydał książki: Notatki z podróży, Brudna forma (wspólnie z Radkiem Drwęckim) i Ziarnko piasku. Rzecz o Annie Jachninie. Współtwórca festiwali Liberatak i Adaptacje oraz Czytelni Liberatury w Bydgoszczy. Na co dzień perkusista i autor tekstów w zespołach 3moonboys, Brda i Mara.
Michał Domagalski – publicysta i krytyk. Jako poeta debiutował w almanachu Połów. Poetyckie debiuty 2014–2015. Finalista Nagrody im. Andrzeja Krzyckiego. W „biBLiotece” prowadzi swój cykl o literaturze „Re: cyklizacja”. Publikował m.in. w „Wyspie” oraz internetowym „2Miesięczniku”. Do niedawna redaktor prowadzący portalu Wywrota.pl.
Anna Krztoń – ilustratorka i rysowniczka komiksów. W 2013 roku obroniła dyplom z grafiki warsztatowej na ASP Katowice. Współpracuje m.in. z „Newsweekiem” i „Kulturą Liberalną”. Swoje prace publikowała w magazynach i antologiach komiksowych w Europie i USA. Redaguje i wydaje zin „Brudno”. Mieszka w Warszawie. WWW: anna.krzton.com, FB: Komiksy krztoniowe.
Rafał Gawin (1984) – poeta, krytyk, redaktor, korektor i sekretarz „Arterii”. Wydał arkusz Przymiarki (2009) oraz książki poetyckie WYCIECZKI OSOBISTE / CODE OF CHANGE (2011) i ZACHÓD SŁOŃCA W KURWIDOŁACH (2016). Tłumaczony na jęz. bułgarski i rosyjski. Mieszka w Łodzi, gdzie pracuje jako instruktor w dziale imprez Domu Literatury. Prowadzi blog Gawin.liberte.pl.
Krzysztof Lichtblau (1989) – doktorant w Instytucie Polonistyki i Kulturoznawstwa na Uniwersytecie Szczecińskim. Sekretarz redakcji kwartalnika literacko-kulturalnego „eleWator”. Publikował m.in. w „Pograniczach”, „Midraszu”, „Odrze”, „Tyglu Kultury” i „Zeszytach Komiksowych”. Wiceprezes Fundacji Literatury im. Henryka Berezy.
Ilona Gumowska – tancerka, choreografka, pedagożka tańca. Ukończyła choreografię i techniki tańca na Akademii Muzycznej w Łodzi. Doświadczenie sceniczne zdobyła biorąc udział w różnych produkcjach i projektach taneczno-choreograficznych. Przez kilka lat współdziałała z grupą KIJO pod przewodnictwem
Małgorzata Major – doktorantka Katedry Kulturoznawstwa UG. Interesuje się nowomedialnym odbiorem seriali telewizyjnych typu post-soap, figurą antybohatera w amerykańskiej popkulturze oraz socnostalgiczną recepcją polskich seriali okresu PRL-u. W 2014 roku ukazała się redagowana przez nią książka
84
Władcy torrentów. Wokół angażującego modelu telewizji. Natalia Nazaruk (1983) – miastolubka na rowerze, bydgoszczanka z urodzenia i przekonania, do życia podchodzi entuzjastycznie. W 5. numerze „Fabulariów” znalazło się jej opowiadanie pt. Syreny. Współpracuje z „Bydgoskim Informatorem Kulturalnym”. Wojciech Panasiuk (1968) – teatrolog, absolwent UJ. Laureat konkursu „Haiku dla Warszawy” (2009) organizowanego przez Instytut Książki i British Council. Autor tekstów punkowych piosenek wykonywanych w latach 80. na festiwalu w Jarocinie. Od kilkunastu lat copywriter. Współautor kilkudziesięciu kampanii reklamowych, m.in. dla Amnesty International na temat przemocy wobec kobiet. Aleksandra M. Perzyńska – poetka, pisarka, artystka wizualna. Wydała tomy poetyckie: Anima, Ja, Bukowska oraz Samsara. Jej utwory pisane prozą ukazały się m.in. w polsko-niemieckiej antologii Dzieciństwo w Polsce – Dzieciństwo w Niemczech oraz w zbiorze Ranne szychty wydanym we współpracy Gdańskiej Galerii Miejskiej, BWA Wrocław i Fundacji im. Karpowicza. Stypendystka miasta Gdańska i urzędu marszałkowskiego woj. pomorskiego. Katarzyna Piękoś – kończy studia magisterskie z filologii angielskiej na UG, jednocześnie studiując skandynawistykę. Interesuje się współczesną prozą fińską i motywami w literaturze fantastycznej. Pisuje dla bloga Arytmia.eu. Karol Płatek (1992) – skończył polonistykę na UW, współpracuje m.in. z „Twórczością” i „Nowymi Książkami”. Katarzyna Rodacka – twórczyni dokumentalnej inicjatywy Trawerswpolske.pl. Podróżuje i potem pisze, uwielbia miejsca nieoczywiste. Fotografuje głównie analogowo. Z pasji do lokalności robi festiwal o Polsce. Z wykształcenia iranistka, w wolnych chwilach organizuje koncerty na własnym balkonie. Anna Sadzik (1988) – urodzona w Krakowie; publikowała m.in. w „Wakacie”, „Tyglu”, „Gazecie Kulturalnej”, „Jedno-
fabularie 1 (12) 2017
Notki o autorach
rożcu”, „Poezji Dzisiaj” i na PKPzin.pl. Laureatka ogólnopolskich konkursów, m.in. „O Laur Opina” (III miejsce), „Sfotografuj wiersz – zwierszuj fotografię” (do fot. M. Wrońskiego), 42. Jesienna Chryzantema (nagroda w kat. debiut).
roku obroniła doktorat na Wydziale Filologii Polskiej i Klasycznej UAM w Poznaniu. Aktualnie wykłada w Instytucie Nauk Politycznych UKW w Bydgoszczy. Współpracuje z Wydawnictwem Czwarta Strona.
Ela Sidi (1965) – pisarka, tłumaczka, publicystka. Od 1991 roku zamieszkała na stałe w Izraelu. Pracowała w legendarnej Księgarni Polskiej Neusteinów w Tel Awiwie, w polskojęzycznej gazecie „Nowiny Kurier” oraz w izraelskich czasopismach: „Maariw” i „Haaretz”. Autorka książek: Biała cisza, Izrael oswojony i Czcij ojca swego. Autorka bloga Gojka. blog.onet.pl.
Michał Trusewicz – student filologii polskiej na UW. Interesuje się literaturą XIX i XX wieku, filmem eksperymentalnym oraz wizualnością w sztuce najnowszej. Publikował m.in. w „Popmodernie”. Współtworzy magazyn kulturalny „UW/AŻAJ”.
Jakub Sosnowski – ukończył polonistykę i kulturoznawstwo na UMCS. Pracuje zawodowo jako copywriter, ghostwriter, trener biznesu i umiejętności miękkich, wykładowca na uczelniach wyższych oraz specjalista od komunikacji interpersonalnej, mediów społecznościowych i PR. Autor tekstów literackich, popularnonaukowych, scenarzysta komiksów dla dzieci, trzech książek poświęconych komunikacji interpersonalnej oraz perswazji. Michał Tabaczyński (1976) – tłumacz, eseista, krytyk literacki. Współautor przekładów trzech książek z dziedziny teorii nowych mediów: Przestrzeni pisma J.D. Boltera, Cybertekstu Espena Aarsetha i Sztuki przegrywania. Eseju o bólu, jaki wywołują gry wideo Jespera Juula. Ostatnio opublikował dwie książki eseistyczne: Widoki na ciemność (Wrocław 2013) i Legendy ludu polskiego (Szczecin 2014), a także zredagował (z Grzegorzem Jankowiczem) i w części przetłumaczył książkę Socjologia literatury. Antologia (Kraków 2015). Hanna Trubicka (1986) – literaturoznawczyni, krytyczka literacka, redaktorka językowa, autorka kilkudziesięciu artykułów naukowych i recenzji. W 2016
Maciej Tuora (1988) – absolwent dziennikarstwa na UMCS w Lublinie. Od 2014 roku prowadzi warsztaty pisania. Inspiruje i interesuje go fikcja transgresyjna, minimalistyczny styl pisania oraz dziennikarstwo gonzo. Emilia Walczak (1984) – autorka książek Fake, czyli konfabulacje zachodzą na zakrętach (2013) i Hey, Jude! (2015) oraz współautorka zbiorów: 2014. Antologia współczesnych polskich opowiadań (2014), Skrzyżowanie świata. Opisanie pięciu ulic dla Georges’a Pereca (2014) i mikroMAKRO. Antologia krótkich form prozatorskich (2016). Publikowała w wielu czasopismach literackich i kulturalno-społecznych. Miłosz Waligórski (1981) – urodzony w Bydgoszczy. Slawista, hungarysta, tłumacz. Autor dwóch tomików wierszy (36 sposobów na pustkę i 32 ślady ku), tomu opowiadań (kto to widział) oraz przekładów z literatur południowosłowiańskich, węgierskiej i słowackiej. Mieszka i pracuje w Bańskiej Bystrzycy. Radosław Wiśniewski (1974) – absolwent UJ w Krakowie, pracuje we Wrocławiu, mieszka w Kiełczowie. Wydał zbiory wierszy: Nikt z przydomkiem (2003), Albedo (2006), NeoNoe (2009), Abdykacja – wiersze zaangażowane i nie
(2013), Inne bluesy (2015) oraz Psalm do św. Sabiny (2016); wspólnie z Dariuszem Pado tematyczne maxisingle poetyckie: RAJ/JAR (2005) oraz Korzenie drzewa (2008). Redaktor naczelny śp. czasopisma literackiego „Red.”, stały współpracownik „Odry”. Maja Wolny – zaczynała od pracy w dziale kultury tygodnika „Polityka”. Przez wiele lat prowadziła w Belgii fundację promującą kultury Europy Wschodniej, później pracowała jako kurator wystaw, dyrektor muzeum oraz felietonistka najważniejszego flamandzkiego serwisu informacyjnego VRT. Opublikowała m.in. powieści: Kara (2009), Dom tysiąca nocy (2010), Czarne liście (2016) i Księgobójca (2017). Olga Wróbel (1982) – kulturoznawczyni z wykształcenia, muzealniczka z zawodu, czytelniczka z zamiłowania. Czasami pisze (na blogu Kurzojady) i rysuje (na blogu Odmiany masochizmu). Autorka komiksów Ciemna strona księżyca (2012) i Do kroćset! (2016). Mieszka w Warszawie z mężem, córką, kotami, papugami i jeżem. Katarzyna Zwolska-Płusa (1986) – urodzona w Częstochowie. Absolwentka filologii polskiej i filozofii (2010); doktorantka na studiach w dyscyplinie literaturoznawstwo. Od 2010 roku pracuje jako nauczycielka jęz. polskiego, etyki i filozofii w Zespole Szkół Artystycznych i Akademickich ALA w Częstochowie. Członkini zespołu częstochowskiej fundacji Centrum Dialogu Międzykulturowego. Mama Sary. Magda Żelazowska-Sobczyk – doktorantka lingwistyki stosowanej na UW, badająca szeroko rozumianą komunikację medyczną i zagadnienie pisarstwa medycznego. Czyta kryminały, reportaże i opowieści oparte na faktach. Pisze recenzje książek dla bloga Arytmia.eu.
Tu możesz przeczytać „Fabularie”: http://issuu.com/fabularie
„Fabular
www.fabularie.pl https://www.facebook.com/fabularie
ie” 1/201 7