Fabularie 2/2014

Page 1

nr 2 (4) 2014 ISSN 2300-7281

ku l tu ra: sta n n a j n owszy

cena

8 zł

(5% VAT)

wieś/folk/polska kryzys męskości i macierzyństwo wiek jako problem


„Fabularie” 1/2013 James Joyce Szkic Krzysztofa Bartnickiego, wiersze Joyce’a, ilustracje Marcina Szmandry, szkic Michała Tabaczyńskiego Liberatura Poezja awangardowa Zenona Fajfera i duetu Marcin Karnowski/Marcin Drwęcki Sztuka komunikacji Szkice Tomasza Komendzińskiego, Miłki Malzahn, Agnieszki Jelewskiej, Katarzyny Taczyńskiej, Moniki Dekowskiej Dominacja i wykluczenie Szkice Michała Tabaczyńskiego i Aleksandry Derry

„Fabularie” 2/2013 O jedzeniu Przekład opowiadania Raymonda Carvera i szkic Radosława Siomy Trzaska i Miłość Rozmowa z Mikołajem Trzaską i recenzja Marcina Szymczaka Zwierzęcenie Szkic Pawła Schreibera, przekład eseju Davida Fostera Wallace’a, szkice Pawła Marcinkiewicza i Dariusza Gzyry Słowobraz Esej Darii Mileckiej Performans Rozmowy z BBB Johannesem Deimlingiem i Moniką Sobczak

„Fabularie” 1/2014 Kobiety Rozmowa z Agnieszką Graff, szkice Marzeny Adamiak i rozmowa z Magdaleną Skrzyńską Ukraina Wiersze Oksany Zabużko, recenzja Michała Tabaczyńskiego i rozmowa z Oleksandrem Jaremą, Aleksandrem Baranowskim i Małgorzatą Schmidt Animacja Szkic Jerzego Armaty Jackowi Podsiadle na urodziny Rozmowa z Jackiem Podsiadłą oraz szkice Piotra Michałowskiego, Karola Maliszewskiego, Michała Tabaczyńskiego, Pawła Marcinkiewicza, Adriana Glenia, Tomasza Dalasińskiego, Aleksandry Szwagrzyk, Bartłomieja Alberskiego, Sylwii Kordulasińskiej, Marty Irzyk, Michała Prankego, Pauliny Śliwki


spis treści

Justyna Gongała, Folklor w globalnej wiosce. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 3 Milka Baran-Szymańska, Niech żyje teatr obrzędowy. Słów kilka . o Teatrze Obrzędu Ludowego Zaboracy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7 Zbigniew Masternak, Szeptuchy w Czeremsze (Z cyklu: reportaże o wsi polskiej). . . . . . . . . . . . 10 Dariusz Jacek Bednarczyk, Trzy kawałki. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 14 Marcin Sas, Współbrzmienie pociągu relacji Listopad – Luty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 15 Michał Tabaczyński, Z cyklu: Legendy ludu polskiego: O polskim morzu, . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 16. O złodziejach samochodów. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 18 Marcin Bałczewski, Szary lis . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 19 Monika Wójtowicz, Dwa filmy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 20 Schować się za Wałęsą, z Agnieszką Grochowską rozmawia Adam Kruk. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 22 Przemysław Wysota, Słodko nam na słonej wodzie – fragmenty. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 24 Parada Seniorów 2014 (zorganizowana przez Fundację Zaczyn). . Fotografie: Jakub Nowotyński. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 25 Niezaradny, słaby i do tego jeszcze nie do końca „kumaty”, . z dr Moniką Dekowską rozmawiają Emilia Walczak i Daria Mędelska-Guz. . . . . . . . . . . . . . . . . . . 26 Monika Rogowska-Stangret, Dzieciństwo jako przestrzeń wykluczenia. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 31 Kasper Linge, Muzyka rozrywkowa a starość. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 34 Adam Raczyński, Wrzesień. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35 Emilia Walczak, Skamandryci i dinozaury . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 36 Kasper Linge, Baroque/chamber pop. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 40 Rafał Gawin, Wersja A . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 41 Egoista, którego należy uwielbiać, z Joanną Longawą rozmawia Marcin Karnowski. . . . . . . . 42 Anna Wróblewska-Zawadzka, Niedosyt rozmów o macierzyństwie. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 45 Kazimiera Szczuka, Komentarz. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 48 Ewa Mroczka, Mam problem z „nową” Agnieszką Graff. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 49 Marzena Adamiak, Magia właściwych słów. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 50 Olga Wadowska, Feminizm, Rambo i reklamy, czyli o mistyce męskości i jej kryzysie. . . . . 53

Martyna Buliżańska: bydgoskie; mówi burżuazja / der jäger / post: regresowe . . . . . . . . . . . . 58 Anna Nor, Mima . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 59 Aleksandra Szwagrzyk, Kalejdoskop na zakręcie i proza na niby: Fake, czyli konfabulacje zachodzą na zakrętach Emilii Plateaux . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 63 Michał Pranke, Umówmy się, że to czarny romantyzm, czyli o Umowie o dzieło Szymona Szwarca. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 64

fabularie

Paweł Brożyński, Pole minowe . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30


k u l t u ra : s ta n n a j n owsz y

numer 2 (4) 2014 Adres: 85-042 Bydgoszcz ul. Bocianowo 25c/30 tel ..882.050.230 e-mail:.fabularie@gmail .com www.fabularie.pl Red. naczelny: Marek.Maciejewski Redakcja: Daria Mędelska-Guz, Marcin Karnowski, Karolina Sałdecka, Michał Tabaczyński, Emilia Walczak

e-mail:.fabularie .blisko@gmail .com Redakcja: Tomasz Dalasiński

Cichnie gwar wielopokoleniowych domów. Tam, gdzie

pod jednym dachem rozlegający się pierwszy krzyk i wyczekujące ostatniego skrzeku stygnące życie, niczym troskliwe pępowiny, budowały nierozrywalne więzi. Stanowiły o sile. Dzisiaj radośnie kroczą rzesze wirtualnych znajomych, których twarze właściwie się nie starzeją. Uczucie ciągłego niedosytu, nieprzeparty pęd ku samozadowoleniu czy samorealizacji, z pewnością tworzą nowe jakościowo relacje, spychając do ciemnego kąta rosnący strach. Strach przed zmianą twarzy na profi lu, na tą aktualną, tą z bruzdami i pergaminową skórą. Strach przed majaczącym na horyzoncie końcem. Strach, którego jeszcze nie było. Który już nie raczkuje. Mężnieje. W taki oto sposób na stare strachy nakładają się nowe, tworząc kolejne warstwy. Ta ostatnia ma na tabliczce.ageizm .

marek maciejewski

Korekta: Emilia Walczak Skład: Bogdan Prus Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, a także zastrzega sobie prawo do ich skracania i redakcji. Nakład: 500 egz.

Wydawca: Bydgoska Fundacja Wolnej Myśli KRS 0000423238 Prezes Fundacji: Daria Mędelska-Guz e-mail: dmedelskaguz@gmail.com Adres: 85-042 Bydgoszcz ul. Bocianowo 25c/30 www.freemindart.pl

T

en wstępniak powstaje w Lądku-Zdroju. I choć to nie żadna wieś, a około sześciotysięczne miasteczko, siedziba gminy miejsko-wiejskiej i do tego jeszcze jedno z najstarszych uzdrowisk w kraju, to myślę, że śmiało można przeciwstawiać je MIASTU. Takiemu wielkiemu miastu, z jakiego tu przyjechałam – Łodzi – zwłaszcza. Prowincjonalny ciepły spokój Lądka, jaki pół wieku temu uwiecznił w swoim fi lmie Dwa żebra Adama Janusz Morgenstern, nie stracił nic ze swojego charakteru i momentalnie wprawił mnie – rozstrojoną niekończącym się łódzkim motoryzacyjnym pandemonium – w błogostan. Życie toczy się tu bowiem własnym, nieśpiesznym tempem. Inaczej wygląda też życie kulturalne. Oferta miejscowego Centrum Kultury i Rekreacji różni się diametralnie od tej, jaką jest w stanie zaproponować swoim mieszkańcom na przykład miasto Łódź. W lokalnej galerii o wiele łatwiej natknąć się na drewnianego świątka niż na awangardowe prace duetu Strzemiński/Kobro. A co dzieje się, gdy sztuka (z) miasta przyjeżdża na prowincję/wieś lub też gdy dzieje się odwrotnie? Co powstaje z ich fuzji? Efekty tego typu przepływów – wiedzy, energii, estetyk – staraliśmy się opisać w niniejszym numerze „Fabularii”.

emilia Walczak

ZADANIE WSPÓŁFINANSOWANE ZE ŚRODKÓW MIASTA BYDGOSZCZY


Justyna Gongała

Płoną ogniska, przygrywa ludowa kapela, a ludzie tańczą i skaczą przez płomienie, rzucając w nie, zakupione najpewniej w supermarkecie, zioła. Na wodzie unoszą się rzędy kwiecistych wianków, śledzonych czujnym wzrokiem marzących o zamążpójściu panien. Gdzieś w zaroślach trwają poszukiwania kwiatu paproci, a nieco dalej cichnie zgiełk miejskich ulic i coraz wyraźniej słychać elektroniczne dźwięki z pobliskich klubów. Fotorelacja z wydarzenia pojawia się w internecie jeszcze tego samego wieczoru. Tak niedawno mieszkańcy polskich miast świętowali noc kupały. Świętują zresztą coraz chętniej, tak jak na ludową modłę coraz częściej urządzają nowoczesne kuchnie, by w swojskim klimacie przyrządzać ekologiczne obiady, nucąc piosenki Kapeli ze Wsi Warszawa. Choć ironiczna to wizja, nie sposób zaprzeczyć, że już od kilku lat nasz kraj opanowuje prawdziwa folkomania. Co oznaczają te nagminne próby odnawiania, cytowania lub nowoczesnego przetwarzania najróżniejszych aspektów tradycji ludowej? Czy jest to któryś już powrót romantycznej chłopomanii? A może wyraz tęsknoty za życiem w prostym, choć symbolicznym systemie uniwersalnych wartości? Współczesna sztuka polska nie pozostaje obojętną wobec tych zagadnień, fundując nam całe spektrum najrozmaitszych odpowiedzi. Choć licznych dowodów tej tezy nie trzeba długo szukać, to doskonałym przykładem są trzy bardzo ciekawe, zamknięte w minionym miesiącu wystawy, w których kontekście pojawia się termin nowoczesnego folkloru, używanego w odniesieniu do zgoła odmiennych postaw artystycznych.

*

Etnodizajn wczoraj i dziś to wystawa zorganizowana przez Muzeum Okręgowe w Bydgoszczy i będąca pokłosiem wzmożonej w ostatnich latach popularności tego nurtu we współczesnym wzornictwie. Najistotniejszym aspektem wystawy jest jej historyczna perspektywa – zestawienie oryginalnych wytworów rzemiosła ludowego z inspirowanymi nimi przykładami, z których najstarsze powstały na początku XX wieku. Kontakt z nimi uświadamia, że o ile zainteresowanie sztuką ludową pojawia się w sztuce polskiej cyklicznie, to jednak w sposobie jej postrze-

gania i wykorzystywania zachodzą duże zmiany. Widząc, co proponują nam kolejne generacje etnodizajnerów, wciąż zadajemy sobie pytanie: czy czerpanie z ludowej tradycji jest tylko wtórnym naśladownictwem, czy może wyrazem prawdziwej inspiracji? Nietrudno zauważyć, że – bez względu na czas – tym, co najbardziej inspiruje twórców, jest przede wszystkim estetyczna warstwa ludowych wytworów. Dawne style i wzory ujęte w formy naturalnych materiałów pojawiają się w coraz bardziej zaskakujących odsłonach. I tak na bydgoskiej wystawie mogliśmy obserwować zmiany zachodzące w postrzeganiu tradycyjnego zydla, ocenić, jak nowoczesne fasony odzieżowe współgrają z ludowymi motywami, i wreszcie doświadczyć, w jaki sposób te same, prymitywne wzory działają w zestawieniu z urządzeniami elektronicznymi oraz związanymi z nimi gadżetami. Miksowanie i cytowanie kultury ludowej często nieodłącznie wiąże się z całkowitą dekonstrukcją pierwotnej funkcji i kontekstu jej tworów, a skutki tych działań mogą być naprawdę różne. Niektóre z nowoczesnych mebli, choć nie sposób odmówić im eleganckiej formy i nowatorskiego wykorzystania naturalnych materiałów, często nie są w stanie zaspokoić naszych podstawowych wymagań – a przecież idea użyteczności jest najważniejszą z zasad rzemiosła ludowego. Czy więc zdobiona folkowymi wzorami torba na laptopa, mimo że wzbudza swoisty dysonans między kojarzoną z ludowością naturalnością a elektronicznymi asocjacjami, nie jest wyrazem o wiele bardziej twórczej inspiracji? Wszak właśnie ona jest naprawdę praktycznym przedmiotem codziennego użytku, a z komputerów korzysta się przecież nie tylko w wielotysięcznych miastach, ale też na najmniejszych wsiach. Współczesny etnodizajn zdaje się stać na rozstaju dróg. Jedną z nich zmierzają artyści, którzy dążąc w sposób dosłowny do odtworzenia wiejskiej tradycji, starają się pielęgnować rękodzielnicze umiejętności, technologie i sposoby pozyskiwania naturalnych materiałów. Ci, w działaniach których widzi się odrodzenie nie tyle samej stylistyki, co dawnych praktyk. Drugą drogę obierają twórcy podejmujący jedynie wybrane wątki z kultury ludowej, cytując je w ramach nowoczesnych form. To właśnie im często zarzuca się, że ich ludowa stylizacja determinowana jest tylko dążeniem do oryginalności, potrzebą przypo-

Wieś tańczy i maluje

Folklor w globalnej wiosce


Wieś polska

dobania się, przyćmiewającą ideę tworzenia rzeczywistej relacji z tradycją. Ale czy sztuka współczesnego wiejskiego folkloru musi ograniczać się jedynie do samego faktu tworzenia artystycznych przedmiotów? A co ze sztuką wiejską w jej współczesnej, postmodernistycznej i nowomedialnej formule? Czy takie zjawisko w ogóle istnieje? To pytanie stało się punktem wyjścia dla kuratorów bodaj najważniejszej tegorocznej wystawy Co widać w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Wśród najróżniejszych tendencji najnowszej sztuki polskiej pojawił się także nurt określany jako nowoczesny polski folklor. Wideo i instalacja, street art i sztuka krytyczna – to tylko niektóre ze współczesnych form wyrazu, coraz częściej pojawiających się w przestrzeni polskich wsi. Młodzi artyści po ukończeniu studiów wracają w rodzinne strony lub świadomie obierają kurs na prowincję. Podejmują tam próby animacji życia kulturalnego mieszkańców, używając metodologii typowej dla właściwych miejskim środowiskom strategii artystycznych. Nadrzędną ideą tych działań jest podkreślanie związku z konkretną wiejską społecznością i próba splatania współczesnej sztuki z naturą, która w znacznej mierze warunkuje życie na wsi. Co ważne, ta synteza odbywa się nie tylko na płaszczyźnie tworzywa, ale też mentalnej, bowiem taka wiejska działalność obficie czerpie z kultury ludowej.

*

fabularie 2 (4) 2014

Chociaż to właśnie najnowsza sztuka coraz częściej sięga po podobne środki, to warto wspomnieć, że pierwsze przejawy takich aktywności miały miejsce już pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Wtedy to na skraju Borów Tucholskich kilku młodych artystów z Torunia i Bydgoszczy stworzyło Grupę Działania. Wieś Lucim, bo o niej mowa, stała się dlań polem artystycznych działań, w które udało się zaangażować miejscową ludność. Ich domeną były zarówno nowoczesne techniki, jak i – a może przede wszystkim – stopniowe ożywianie lucimskiej tradycji.

Wystawy, budowa, do dziś zresztą pełniącego swoją funkcję, Domu Ludowego, wiejski street art (między innymi kolorowe żywopłoty zasiewanych wzdłuż drogi słoneczników), przywracanie do życia tradycyjnych świąt oraz tworzenie nowych obrzędów – to tylko niektóre z prowadzonych przez lata działań. Działań, dla których najważniejsze było stworzenie współczesnej kultury ludowej z jej pierwotnym charakterem. Idea tak pojmowanego nowoczesnego folkloru widoczna jest i dziś – choćby w prezento-

wanej na warszawskiej wystawie twórczości Daniela Rycharskiego. Młody artysta zaraz po ukończeniu studiów wrócił do rodzinnego Kurówka, by tam, wraz lokalną społecznością, realizować swe artystyczne zamierzenia. Rycharski zasłynął przede wszystkim serią wiejskich murali, inspirowanych opowieściami na temat dziwnych zwierząt i niezwykłych zdarzeń, które nieraz słyszał od dziadków i znajomych z Kurówka. Ponadto wraz z mieszkańcami Kurówka stworzył rzeźbiarską instalację Ogród Zimowy, w której rolę roślin pełniły nieużywane od dawna sprzęty oraz elementy starych narzędzi i maszyn rolniczych. Projekt ten z jednej strony podkreśla nieustające przywiązanie społeczności do ziemi, z drugiej zaś – ten recykling wyraża odrodzenie kulturalne Kurówka. Jest on częścią długofalowego projektu Galeria-Kapliczka realizowanego od początku 2012 roku. Jego ideą jest realizowanie w przestrzeni wiejskiej cyklu wystaw zapewniających mieszkańcom wsi dostęp do współczesnej sztuki poprzez jej prezentacje w specjalnej kapliczce-galerii. Pod nawiązującą do wiejskiej kapliczki formą umieszczony został ekran z filmami Rycharskiego i innych artystów, który poza tym, według mieszkańców Kurówka, doskonale sprawdza się też jako „strach na dziki i ptaki”. Choć wprowadzenie sztuki współczesnej, a zwłaszcza multimedialnej, w przestrzeń wiejskiej natury wydaje się czymś nieadekwatnym, to związek tych pozornie odległych światów jest przecież silniejszy, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. I nie chodzi już tylko o to, że wszelka technologia w sposobach działania od samego początku stara się naśladować naturę, ale też o to, że pojęcie nowoczesnego folkloru zdecydowanie wykracza poza podejmowany tak często kontekst wiejskiej ludowości, która zresztą już dawno zatraciła swój pierwotny charakter.

* Zainteresowanie folklorem wynika z tęsknoty za pierwotnym stylem życia we współczesnym świecie. Lecz czy naprawdę takie systemy już nie istnieją? A może po prostu, w obliczu ogromnej rozmaitości ich form, trudno jest nam się w nich odnaleźć? Jedną z odpowiedzi na to pytanie jest sztuka wrocławskiego artysty Mariusza Wildemana, którego prace mogliśmy zobaczyć między innymi podczas poznańskiego Gallery Weekendu czy w Retrogralni. Zaraz po jego oficjalnym debiucie w jednym z numerów „Arteonu” Milena Maćkowiak stwierdziła, że twórczość Wildemana przypomina próbę stworzenia czegoś w stylu nowoczesnego folkloru. Tezę motywowała symbolicznym


charakterem i szczególną formą narracji jego prac: Stojąc na uboczu [artysta] podejmuje się komentarza na temat postmodernistycznego świata oraz tworzy uniwersalne – jak w sztuce ludowej – opowieści na temat życia i jego podstawowych pierwiastków. Trudno nie oddać krytyczce słuszności. Wildeman w swych obrazach snuje opowieść o naturze współczesnego człowieka i jego życiowych aspiracjach. Robi to w sposób synkretyczny, intertekstualny i niejednoznaczny, a czasem nawet ironiczny. Czy różni się bardzo od dawnych twórców ludowych? Mówi do nas przez zbiór piktogramów, będących linkami tak do motywów współczesnych, jak do pochodzących z przeszłości. Wykorzystuje klisze zarówno z filmów science fiction i gier wideo, jak i pogańskich podań czy innych źródeł uniwersalnych, kulturowych symboli – podkreślając znaczenie technologii

Fragment wystawy Etnodizajn wczoraj i dziś – inspiracje czy naśladownictwo w Muzeum Okręgowym im. Leona Wyczółkowskiego w Bydgoszczy. Fot. Wojciech Woźniak Na zdjęciu: – Futerał na laptopa New FOLK, proj. Anna Stępkowska-Nowak, 2008 – Torebka – kufer Kaszuby, proj. Małgorzata Kotlonek, 2011 – Torebka – mały kufer Folk Koguty, proj. Małgorzata Kotlonek, 2012 – Torba na ramię Kujawianka, proj. Karolina Krueger, 2013 – Lampa góralka She!lamp, proj. Katarzyna Herman-Janiec, 2010 – Lampa łowiczanka She!Lamp, proj. Katarzyna Herman-Janiec, 2010 – Dywan Osada z serii Folk wzorowany na tkaninach dwuosnowowych z okolic Sokółki,proj. Dorota Banaszek, Fabryka Dywanów Agnella S.A, 2013 – Dywan Leluja z serii Folk wzorowany na wycinance kurpiowskiej, proj. Dorota Banaszek, Fabryka Dywanów Agnella S.A., 2013 – Stolik kawowy z wycinanką, proj. Joanna Rusin, 2009 – Koronkowe koszyczki do szklanek, proj. Joanna Rusin, 2006 – Portmonetka New Folk, proj. Małgorzata Kotlonek, 2012 – Poduszki folkowe, proj. Katarzyna Gaul-Zych, 2012 – Stołek Trefl – taboret proj. Piotr Kuchciński, prod. NOTI Sp. z o.o. – Stołek Pasiak, proj. Ewa Nowakowska, Małgorzata Gajewicz, 2010 – Koszulka Kochajmy się, proj. Ewa Cieniak-Nowakowska, 2007 – Płaszcz z kolekcji góralskiej Góral Street, proj. Aneta Larysa Knap, 2004 – Obrus Wycinanka, oj. Małgorzata Gajewicz, Ewa Nowakowska, 2010.


fabularie 2 (4) 2014

Mariusz Wildeman, Pokaż mi swój kondensator. Show me your Flux Capacitor, 2011

dominującej nasze życie, nie umniejsza znaczenia tradycyjnym mądrościom i pierwotnym siłom natury. W dziełach tych, obok skomplikowanych systemów przewodów elektrycznych czy modelu struktury DNA, widzimy przypominające roboty, fantastyczne postaci, co ważne, zawsze posiadające serce, mózg czy płuca. Motywy fantastycznonaukowe sąsiadują z symbolami żywiołów. W wyjątkowy sposób zależność między przyrodą a techniką ilustrują prace z cyklu Fossil. Konstruowane z geometrycznych form są, jak zdradza sam artysta, inspirowane zjawiskami takimi jak pęknięcia ziemi czy gorąca lawa. Zestawienie szybkiego samochodu z formą przypominającą plemnik – na zasadzie kontrastu – może symbolizować pęd zarówno ku życiu, jak i śmierci. W obliczu tych prac jako pierwsze nasuwa się skojarzenie z klimatem i estetyką popkultury lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych – neonowe barwy i syntetyczne formy, kanciaste niczym grafika starych gier komputerowych, elektronika retro, nowe technologie i marzenia o podbijaniu nieznanych wymiarów rzeczywistości. To przecież nic innego, jak nostalgiczne wspomnienie dzieciństwa, które w znaczący sposób zdeterminowało ży-

ciowe wybory artysty i które przypadło na czasy u zarania obecnej epoki globalnej wioski. Sprzęty i popkulturowe symbole z tych lat to dziś pierwowzory mediów i środków wyrazu będących domeną prawdziwie nowoczesnego folkloru – uniwersalnej, ponadnarodowej i spontanicznej formy międzyludzkiej komunikacji. W obrazach Wildemana nic nie jest powiedziane wprost – jak w grze artysta prowadzi odbiorcę przez poszczególne etapy poznania, nieraz wymagające wyjścia poza przestrzeń samego obrazu. I ta właśnie cecha zdaje się być głównym przesłaniem artysty. Jak sam on podkreśla, prędkość i dynamika zmian zachodzących w dzisiejszym świecie wymaga od nas stałej aktualizacji wiedzy: W tym natłoku nowych informacji, które mogą być bardzo przydatne, jest też druga strona – można stracić orientację w tym, co dla nas w życiu najważniejsze. W tym, dokąd zmierzamy, po co, jak mamy postępować, co jest dobre, a co złe, jakie powinny być nasze wartości moralne.

Justyna Gongała

– rocznik 1988, absolwentka Historii Sztuki na UMK w Toruniu, pracownik Galerii Wspólnej MCK w Bydgoszczy, zainteresowania: współczesna kultura wizualna.


Milka Baran-Szymańska

Niech żyje teatr obrzędowy.

W niewielkiej wsi koło Brus na Kaszubach dzieje się coś w dzisiejszych czasach niespotykanego. W garażu, gdy tylko czas pozwoli, spotyka się okoliczna młodzież, by razem spędzić czas. Spotykają się nie po to, by pograć w popularne na Kaszubach karty (Baśka),

Młodzi aktorzy z Teatru Obrzędu Ludowego Zaboracy

posłuchać muzyki, porozmawiać o samochodach i dziewczynach, choć to wszystko przy okazji jest także). Spotykają się „na próby”, by „robić teatr”. Niezwykłości temu wszystkiemu nadaje fakt, że grupa miłośników teatru to: piekarz, stolarz, ślusarz, troje studentów, rencistka, gospodyni domowa, ludzie w różnym wieku, z przeróżnym wykształceniem i podejściem do życia. Co więcej – bawią się w teatr obrzędowy, w teatr, który wydawać się może nudny, nieciekawy, przestarzały, a żeby było ciekawiej – ich przedstawienia wystawiane są w języku kaszubskim. Wieś, w której dzieją się takie cuda, nazywa się Czyczkowy, a osoba z niezwykłą charyzmą, która od wielu lat potrafi odciągnąć młodzież od przysłowiowego stania pod kioskiem z piwem, to Danuta Miszczyk – kierowniczka zespołu, reżyserka, inicjatorka teatralnych działań, rodowita Kaszubka. A wszystko zaczęło się w roku 1978 z inicjatywy kierownika WDK Czyczkowy (gmina Brusy) pani Wandy Kiżewskiej. Założyła ona wówczas Kaszubski Zespół Pieśni i Tańca Zaboracy. Pierwotnie Zaboracy koncentrowali się na śpiewie i tańcach kaszubskich; młodzież, która wstępowała do zespołu, zaczynała od własnoręcznego szycia i haftowa-

nia strojów. Zespół tworzyły wówczas trzy grupy: Zaboracy, Mali Zaboracy i Teatr Ludowy. Stopniowo repertuar teatru poszerzał się o sztuki literackie. Sięgano oczywiście po kaszubskich pisarzy – Jana Karnowskiego (Sowizdrzał u Krebanów), Anny Łajming (Gdze je Balbina?). Warto wspomnieć, że teatr ludowy na Kaszubach ma swoją dawną tradycję, ale dopiero na początku XX wieku zaczęto ukazywać wątki kaszubskie. Przełomem okazało się pojawienie się kaszubskiego piśmiennictwa dramatycznego, przede wszystkim autorstwa Jana Karnow­skiego, ks. Leona Heykego, Jana Rompskiego, Anny Łajming i bodaj najpopularniejszego autora, czyli ks. Bernarda Sychty. Co ważniejsze – ciągle pojawiają się nowi autorzy, do których dramatów sięgali i sięgają twórcy z lokalnych teatrów (Aleksy Pepliński, Ida Czaja) . Od 1987 roku opiekę nad zespołem sprawuje pani Danuta Miszczyk (siostrzenica Wandy Kiżewskiej), która jest jednocześnie kierowniczką zespołu, reżyserką spektakli obrzędowych, autorką niektórych tekstów i prawdziwym twórczynią ludowego teatru. W latach osiemdziesiątych przekształcono nazwę grupy na Teatr Obrzędu Ludowego Zaboracy z Czyczków. Repertuar teatru ewoluował – oprócz pieśni i tańców wzbogacony został o teatr oparty na słowie, o gawędy i gadki (kaszëbsczé gôdczi) i teatr lalek (by wymienić choćby przedstawienia: Gągorek, Czerwona czapeczka, Matuszek na zaczarowanej wyspie) oraz przede wszystkim teatr obrzędu ludowego.

Wieś tańczy i…

Słów kilka o Teatrze Obrzędu Ludowego Zaboracy

Teatr obrzędowy Teatr obrzędowy to teatr, w którym najważniejszy jest mit. Teatr ten szuka mitów w sztuce tradycyjnej, w pieśniach i muzyce, ludowych opowieściach. Od najdawniejszych lat pozwalał mieszkańcom wsi radzić sobie z wydarzeniami, które miały wpływ na życie społeczne. Pozwalał też w pełni świętować wydarzenia religijne. Ustanowiony był po to, żeby podkreślać wagę tego, co trudno było wyrazić w formie innej niż symboliczna. Był nieprofesjonalny, jak nieprofesjonalne jest   Cezary Obracht-Prondzyński, Teatr ludowy na Kaszubach, http://www.skarbnicakaszubska.pl/teatr.


pastuszkiem, Żydem itd. Stąd spektakle pt.: Kaszubskie jasełka, Kolędnicy, Gwiżdże, Wieczerza Wigilijna, Kaszubsko szopka, Gwiuzdczie z Czeczków, U Heroda, W Naszi Szopsie, Wilia Wiliji, Smutny CHITS biedny NICHT, Miełosc i cierpienie, Na Miły Bóg. Od 1986 roku zespół Zaboracy zorganizował dwadzieścia Kaszubskich Wieczorów Wigilijnych. Zaboracy przybliżają też tradycje wielkanocne (Jastrë) przez ukazanie licznych obrzędów poprzedzających te święta, m.in. postu, porządków przedświątecznych, zwyczajów związanych z obrzędami kościelnymi, z Niedzielą Palmową i święceniu palm, tj. gałązek wierzbowych z baziami (na przykład przedstawienie z roku 2013 – Od Wielkiej Nocy do Świętojańskiej Nocy). Teatr Zaboracy organizuje też spotkania z dziećmi, podczas których naj-

Scena z przedstawienia Gdze je Balbina? Teatru Obrzędowego Zaboracy

Premiera przedstawienia Gdze je Balbina?, 13.07.2013 r., Chata Kaszubska w Brusach-Jagliach

odgrywania takiego teatru są utracone na zawsze. Nie ma już ludowych zgromadzeń, nie ma świąt spędzanych w gronie społeczności lokalnej, nie ma zwyczajów łączących ludzi – typu darcie pierza, sianokosy. Mniejsze znaczenie nadaje się czasoprzestrzeni sakralnej i sile, która wypływa z ważnych świąt religijnych. Teatr obrzędowy, który praktykują współczesne grupy teatralne, to teatr inny od tradycyjnego. Zmieniły się warunki przedstawiania, publiczność i jego rola – zmienił się też sam teatr. Jego moc daje się jednak odczuć dzięki artystycznej formie, która nawiązuje do uniwersalnej symboliki z taką samą intensywnością, z jaką robił to tradycyjny teatr obrzędowy.

młodsi Kaszubi dowiadują się na przykład, jakie znaczenie ma przechowywanie palm za obrazami świętych w domu, poznają obrzędy wielkotygodniowe, nazwy świątecznych potraw, a najwięcej uśmiechu na twarzach małych uczestników wywołuje tzw. dyngus – po kaszubsku dëgowanje. Jednym z najciekawszym i tajemniczych obrzędów (zwłaszcza dla turystów) jest obrzęd ścinania kani. Również ten obrzęd przybliża Teatr Obrzędu Ludowego Zaboracy. Gdy zaczęłam jeździć na Kaszuby, zadawałam sobie, podobni jak inni turyści, pytanie – o co chodzi z tą kanią? Ścinanie kani (kasz. scynanié kanie) to kaszubski obrzęd ludowy towarzyszący w tym regionie obrzędowości świętojańskiej, polegający na rytualnym, zwyczajowym straceniu kani – ptaka uznawanego dawniej na Kaszubach za symbol zła. Gdy wszyscy mieszkańcy zgromadzili się w noc świętojańską, a wójt i Rada Starszych odczytali publicznie wyrok obwiniający kanię za wszelakie zło, ptaka skazywano na śmierć przez ścięcie. Kat czynił swą powinność, a następnie miał miejsce uroczysty pochówek. W tych regionach Kaszub, gdzie nie udało się schwytać kani, ścinano

fabularie 2 (4) 2014

Wieś tańczy i gra

wszystko, co tradycyjne – muzyka i wszelka twórczość ludowa. Był też autentyczny – integrował społeczność, czasem za jego pomocą można było nawet naprawić jakiś konflikt istniejący pomiędzy jej członkami. Tej autentyczności, która jest cechą teatru obrzędowego, szukają dzisiaj artyści z całego świata. Czasem podpatrują i uczą się od lokalnych twórców – wystarczy spojrzeć na tłumy z Polski i zagranicy odwiedzające ludowego twórcę Józefa Chełmowskiego – malarza i rzeźbiarza prymitywistę, który żył i tworzył w Brusach-Jagliach; wystarczy zobaczyć zachwyt gości czy jurorów na różnych przeglądach teatrów obrzędowych, gdy autentyczni aktorzy zaczynają przedstawiać swoje zwyczaje w swoim lokalnym języku. Niestety, warunki

Obrzędy w teatrze Zaboracy Obrzędy, na których koncentruje się teatr ludowy Zaboracy, to głównie te związane z kościelnymi świętami. Szczególnie bliska teatrowi obrzędowemu jest tematyka bożonarodzeniowa. Jest to tradycja i jednocześnie potrzeba serca, by występując, móc jeszcze pełniej przeżyć ten szczególny czas, będąc aniołem, diabłem, Maryją, Józefem, królem,


Gdze je Balbina? – najnowsze przedstawienie Ostatnią inicjatywą teatru jest przedstawienie pt. Gdze je Balbina? według tekstu najsłynniejszej pisarki kaszubskiej Anny Łajming. Z okazji 35-lecia istnienia zespołu oraz 10. rocznicy śmierci pisarki zespół podjął się ponownego wystawienia sztuki, z którą zmierzył się już w latach osiemdziesiątych (na próby teatru przyjechała wówczas sama autorka sztuki). Przedstawienie miało swą premierę 13 lipca 2013 roku na tarasie Chaty Kaszubskiej, obok domu Józefa Chełmowskiego. Spektakl dedykowano nie tylko zmarłej autorce tekstu, ale i zmarłemu kilka dni przed premierą artyście (Józef Chełmowski zmarł 6 lipca 2013 roku). Przedstawienie opowiadające o perypetiach młodej dziewczyny i przybywających do niej kolejnych zalotników zrealizowano nowocześnie, zachowując jednak oryginalny kaszubski język i stroje. Ponadczasowość tekstu, komizm słowny i sytuacyjny oraz świetna gra aktorów uczyniły z przedstawienia prawdziwą gratkę dla miłośników teatru – spektakl zdobywa kolejne nagrody, wygrywa przeglądy teatrów obrzędowych i jest zapraszany na różne okoliczne imprezy (grany był m.in. w Brusach-Jagliach, Chojnicach, Gostycynie, Kaczorach, Konarzynach, Karsinie, Wejherowie i we Wielu).

Co dalej? Z pewnością można powiedzieć, że regionalna kultura kaszubska była kulturą chłopską, ludową i lokalną. Czym jest dzisiaj, w XXI wieku? Pojawiają się liczne pytania – na przykład: czy istnieje takie pojęcie jak: kaszubska kultura masowa? Czy kultura kaszubska jest nowoczesna (ponowoczesna) i jak sobie radzi w warun­kach ponowoczesności, post  Etnografom nie udało się do tej pory w pełni jednoznacznie wyjaśnić znaczenia ani pochodzenia tego w sumie makabrycznego obrzędu. Podobne wierzenia miały miejsce na Ukrainie. Prawdopodobnie ceremonia ta miała być przestrogą dla ludzi, jako że odczytujący wyrok zawsze nawiązywał do spraw społeczności wiejskiej i ostrzegał, że za czyny, za które skazuje kanię, ludzie także mogą ponieść taką samą karę. Negatywny obraz kani mógł być związany z tym, iż jest to ptak drapieżny i dziesiątkował chłopom drób. Według innej hipotezy na fakt uczynienia z tego właśnie ptaka „kozła ofiarnego” wpłynął jego głos podobny do słów „pić, pić”, co ludzie mogli odczytywać jako zapowiedź klęski suszy – to właśnie o kani mówili Kaszubi w przysłowiu: Wzdicha jak kania za deszczã – http://www. gazetakaszubska.pl/38124/scynanie-kanie-o-co-chodzi-z-ta-kania.

modernizmu itd.? Wydaje się, że radzi sobie nie najgorzej, o czym mogą świadczyć nowe przed­sięwzięcia, odbiegające bardzo daleko od stereotypowo pojmo­wanej kultury typu ludowego, chociażby w sferze muzycznej. Oprócz różnych zespołów folklorystycznych i kapel ludowych mamy do czynienia z zespołami rockowy­mi (Chëcz, Wãdzëboczi, Pò drëdzi stranie, C.Z.A.D.) czy śpiewającymi poezję po kaszubsku (Kutin). Kaszubski zespół Bubliczki rozsławiał Kaszuby w telewizyjnym show muzycznym, a kaszubskie zespoły folklo­rystyczne koncertują lub koncertowały ze znanymi muzykami jazzowymi (np. z Leszkiem Kułakowskim czy Jarosławem Śmietaną). Podobnie Teatr Obrzędu Ludowego Zaboracy, choć na mniejszą skalę

Rośnie najmłodsze pokolenie Teatru Obrzędowego Zaboracy

Wieś gra w teatrze

wrony, w ostateczności kury. Obecnie ścinanie kani ma charakter imprezy ludowej, żywą kanię zastępuje się kukłą .

niż podane wyżej przykłady, pokazuje, że dla młodych ludzi udział w przedsięwzięciach teatru obrzędowego to coś więcej niż tylko ukazanie obrządku turystom. Zapał, z jakim uczestniczą w próbach do przedstawień (często kosztem swojego osobistego życia), radość, jaką mają z wyjazdów i występów, wspólna integracja – to wszystko pozwala sądzić, że teatr obrzędu ludowego jest dla nich sposobem na życie, na wspólną zabawę, przebywanie razem, wspólne rozwiązywanie problemów, że opowiadając o przeszłości, wyrażają siebie teraz.

Milka Baran-Szymańska – ur. 1981. Reżyserka teatralna

teatru dzieci i młodzieży, pedagożka i nauczycielka. Absolwentka PWST we Wrocławiu i UMK w Toruniu. Uwielbia pracować z dziećmi, ale i z dorosłymi – podczas Letnich Kursów Języka Polskiego dla obcokrajowców prowadzi warsztaty teatralne na UMK dla studentów, przebywających w Polsce w ramach programu Erasmus-Socrates. Kocha teatr, książki, ludzi z pasją i Kaszuby.


Zbigniew Masternak

Szeptuchy w Czeremsze

fabularie 2 (4) 2014

Wieś magiczna?

(Z cyklu: reportaże o wsi polskiej)

10

Czeremcha to duża wieś w powiecie hajnowskim, tuż przy granicy z Białorusią (nie mylić z Czeremchą leżącą przy granicy ze Słowacją, opodal przejścia granicznego w Barwinku). Czeremcha, do której się udajemy, to wieś z tradycjami carskimi. Zawdzięcza swą rozbudowę carowi Rosji, który uczynił w tym miejscu duży węzeł kolejowy. Do jego obsługi ściągnięto tutaj ludzi z całej okolicy, dojeżdżali nawet z odległego o półtorej godziny drogi Białegostoku. W najlepszym dla stacji momencie pracowało tutaj 2000 ludzi. „Car założył kolej w Czeremsze, wszystko rozbudował, a Polska kapitalistyczna zniszczyła” – powiedział przez telefon Mirek Samosiuk, który nas tutaj zaprosił. Z Puław do Czeremchy okazało się całkiem blisko. Myślałem, że trzeba jechać przez Warszawę, Białystok i Hajnówkę, a tymczasem znalazłem znacznie krótszą drogę – przez Łuków i Siedlce. Po drodze mijaliśmy takie egzotyczne nazwy jak Mordy, Niemojki, Nurzec. Kiedy byłem po raz pierwszy na Podlasiu, w 2011 roku, w Sokółce, też tak się zachwycałem nazwami tutejszych miejscowości. Choćby Krynki, sama poezja. Żył tutaj wybitny białoruski pisarz, zmarły niedawno Sokrat Janowicz. Do Czeremchy docieramy w mroźną marcową noc. Dworzec jest imponujący, chociaż wygląda na opuszczony. Pociąg dalej nie pojedzie. Kiedyś jechał na Białoruś, ale Białorusini rozebrali tory. Prawdziwy koniec Europy. Idziemy gigantycznym pomostem nad torami. Z góry, w dole, widać wiele wagonów. W większości zardzewiałych, zniszczonych. Kierujemy się do Gminnego Ośrodka Kultury, na zaproszenie którego tutaj przyjechaliśmy. Trzeba zgodzić się z tym, co powiedział przez telefon Mirosław Samosiuk, mąż dyrektorki GOK – ośrodek leży w samym centrum osady i stanowi tutaj ważny punkt odniesienia, nie mniej ważny niż pobliskie kościół i cerkiew. GOK co roku, od prawie dwudziestu lat, organizuje Festiwal Wielu Kultur i Narodów „Z wiejskiego podwórza”. Piękna nazwa. Świetne miejsce, żeby następnego dnia pokazać tutaj wiejski film, jakim jest „Księstwo”. W drzwiach do ośrodka grupka roześmianej młodzieży. Dobrze, że stoją tutaj, a nie w wiacie dworca. W GOK-u działa jedyna kawiarenka we wsi, ma być też pizzeria. GOK niedawno został wyremontowany, za pieniądze z Unii, które zmieniły polską, a zwłaszcza

podlaską wieś. Tutaj nie zostały zmarnowane. Kwaterujemy się w pokoju gościnnym, jednym z wielu, w których dom kultury gości uczestników swych imprez folkowych i nie tylko, a także wynajmuje robotnikom za niewielkie kwoty, bo z agroturystyką tutaj ciągle słabo, mimo że okolica piękna, „pogańsko-prawosławna”, cokolwiek to znaczy. Słyszeliśmy co nieco o szeptuchach, podlaskich wiedźmach, trzeba się mieć na baczności. W przytulnym pokoju czeka na nas laptop podpięty do internetu. Pospiesznie sprawdzam wynik meczu Polska–Ukraina, który właśnie rozgrywany jest na Stadionie Narodowym w Warszawie – o awans na mundial, który odbędzie się za rok w Brazylii. Spodziewam się kłopotów, pamiętając, jak dobrze Ukraińcy grali podczas zeszłorocznego Euro (pechowy mecz z Anglią) i jak kiepsko grali Polacy (dwa wymęczone remisiki z Grecją i Rosją, bezradność z Czechami). Ta bezradność zdaje się być kontynuowana przez ekipę prowadzoną przez Waldemara Fornalika. Polacy już do przerwy przegrywają 3:1. Oby tylko nie było pogromu, martwię się. Ostatecznie przegrywamy 3:1 i bardzo sobie utrudniamy drogę do Brazylii. Tylko po co tam jechać w takiej dyspozycji? Dlaczego chłopaki z Borussii z łatwością niszczą potężny Shachtar Donieck, a dostają od tych samych piłkarzy baty jako reprezentanci Polski? Coś tu nie gra. Ktoś tu nie gra. W Czeremsze prawie wszyscy trzymają za swoimi… Ukrainą. Większość tutejszych to Ukraińcy z pochodzenia, prawosławni, chociaż jest też kościół katolicki. Dominują nazwiska o końcówce -uk, Kowalczuk, Lewczuk, Sawczuk, czy nasi gospodarze, liderzy zespołu „Czeremszyna” – Samosiuk. Trudno jednoznacznie stwierdzić – Białorusini czy Ukraińcy? Bo czy ktoś wie, kto to prawdziwy Białorusin? Aż 80% słów języka białoruskiego jest tożsamych ze słowami ukraińskimi. Mój znajomy poeta i prozaik białoruski, Siarhiej Pryłucki, gdy miał kłopoty w swoim kraju (na Białorusi to częste zjawisko) wyemigrował do Kijowa, gdzie z powodzeniem pracował dla ukraińskich gazet, pisząc po ukraińsku. Myślę o piłkarzach z Ukrainy. Znam jednego z Puław – Nazara Lituna, wychowanka Karpat Lwów – grałem z nim często. Facet trenuje dwa razy dziennie, to na Ukrainie standard. Jak Andrij Szewczenko poszedł z Dynama do Milanu, też sobie zażyczył drugi trening, bo Włosi ćwiczyli tylko raz dziennie. Może na-


Zaczynamy od śniadania – Mirek zawozi nas do swego domu. To prawdziwa pracownia artystów. Gdy chwalimy dom, Mirek mówi, że pracuje na dobrobyt na czterech etatach – jako kolejarz w Polskich Liniach Kolejowych, prezes klubu Kolejarz Czeremcha, basista folkowego zespołu „Czeremszyna” oraz szef „Stowarzyszenia Miłośników Folkloru”. Jego żona także gra i śpiewa w „Czeremszynie”, którą założyła, oraz jest dyrektorką domu kultury, organizuje również festiwal „Z wiejskiego podwórza”. Cóż za pracowitość jak na ludzi Wschodu, łamanie stereotypów funkcjonujących w Polsce. Jemy lekkie śniadanie – zupa grzybowa z prawdziwków zebranych jesienią w pobliskim lesie, należącym do otuliny puszczy Białowieskiej – czasem się zdarza, że zapuszczają się tutaj żubry. Rozmawiamy o tutejszej młodzieży. – Młodym się tutaj nudzi – mówi Mirek. – Najgorsze są młode dziewczyny, jeszcze gimnazjalistki. Dużo się teraz w Czeremsze buduje, za unijne pieniądze. Przyjeżdża sporo robotników z całej Polski. Dziewczyny się puszczają. Z nudów i dla pieniędzy. Na warsztaty scenariuszowe przyszło sześcioro dzieciaków. Opowiedziałem im trochę o swojej drodze w świat z małej świętokrzyskiej wsi, jeszcze mniejszej niż ich wioska, a potem – o sztuce pisania scenariuszy. Następnie kazałem napisać swój pomysł na scenariusz filmu, którego akcja rozgrywałaby się w Czeremsze bądź okolicach. Taki synopsis na maksymalnie półtorej strony. O dziwo nie mieli pytań, chociaż jak wcześniej zapytałem, ile może kosztować produkcja filmu w Polsce, to jeden z dzieciaków odpowiedział, że 100 zł… Scenarzystów współczesnych też nie znali, ale tych w Polsce nikt nie zna (niektórzy kojarzą Łepkowską). Lubię takie warsztaty, bo szukam talentów do rozwijania. Ktoś kiedyś poświęcił swój czas Justynie Kowalczyk i Adamowi Małyszowi, dzięki czemu mamy w Polsce sporty zimowe. Może ja rozwinę w Polsce scenarzystów? Rocznie mam między 70 a 100 takich spotkań, zwykle w małych miejscowościach. Niekiedy zaskakują pomysłami. Najlepsze mieli we wsi Waksmund pod Nowym Targiem. Na 15 aż sześć tekstów było rewelacyjnych. Gdy pisali, zwiedzałem galerie. Dom kultury ma się czym pochwalić. Tutaj upamiętnia się lokalne tradycje. Kultywuje stare, ginące zwody, jak tkactwo, garncarstwo, wyplatanie

ze słomy. Organizowane są warsztaty ze starszymi ludźmi, którzy potrafią się tym zajmować, żeby przyuczali młodych, wydaje się specjalistyczne publikacje dotyczące znikających zwodów. Rozmawiam z dzieciakami. Trochę im się tutaj nudzi, ale da się żyć. Szkoda, że nie ma liceum i trzeba dojeżdżać do Bielska Podlaskiego albo Hajnówki. Albo iść tam do internatu. Większość z tej szóstki ma nazwiska na -uk. Ale jeden chłopak nazywa się Navarro. – Mój ojciec jest rodowitym Włochem – wyjaśnia. – Matka pojechała tam do pracy i wróciła ze mną. Chłopak zajmuje się hip-hopem. Dyrektorka domu kultury pomogła mu wydać dwie płytki. Mówię, że jak byłem w jego wieku, wiedziałem, że z mojej rodzinnej wsi wyrwę się tylko, jak będę dobrym sportowcem, albo jak będę się uczył. Albo miał jakieś hobby, które stanie się moją pracą. Słucha mnie uważnie. Mimo że ubrany na hip-hopaka, jest inteligentny. Pisze pomysł o wojnie gangów w Czeremsze, pomiędzy osiedlami. Wyróżniam jego tekst, oraz drugi, gimnazjalisty, o powrocie Hitlera do władzy. Albo hip-hop, albo fantastyka. W większości małych wsi i miasteczek dzieciaki piszą o depresji, niechcianych ciążach, samobójstwach, wyjazdach rodziców do pracy za granicą. Wręczam dzieciakom dyplomy i zbieram się szybko, bo za pół godziny mam trening w miejscowym Kolejarzu Czeremcha. Przyjeżdża Mirek, który jest jego piłkarzem, a także prezesem. Opowiada o swojej przygodzie z piłką. – Kiedyś byłem w technikum w Warszawie. Przez półtora roku grałem w Polonii Warszawa, w juniorach. Chcieli, żebym poszedł do seniorskiej drużyny. Wtedy się wypiąłem, powiedziałem, że wolę grać w Kolejarzu. Ale wiem teraz, że po prostu to była wymówka, strach przed tym, że sobie nie poradzę. Szatnia Kolejarza mieści się – a jakże by inaczej, w przypadku klubu kolejowego – w wagonie, zaadaptowanym na potrzeby zawodników. Jest podniszczony, ale jeszcze w dobrym stanie. Podzielony na dwie szatnie, dla gości i gospodarzy. Brakuje WC i pryszniców. W środku siedzi kilkunastu młodych chłopaków i około 50-letni mężczyzna, trener. Na dworze kilkunastostopniowy mróz. Boisko jest duże, są trybuny, pamiętające znacznie lepsze czasy. Przypomina mi się mój OKS Opatów. – Kiedyś mieliśmy tutaj IV ligę, obecnie byłaby to III liga… – mówi Samosiuk. – Przeszedłem z tą drużyną od B-klasy, wszystkie szczeble. Dwa lata temu zostałem grającym prezesem. Załatwiłem chłopakom nowe dresy, mamy nawet torby treningowe z logo drużyny. Rzeczywiście, tego brakuje w niejednym zespole z wyższych lig.

Wieś polska czaruje

szym tego brakuje? Dlatego nie starczyło im ogrania i sił na mecz z Ukrainą? Zjadamy kolację czekającą w lodówce, przygotowaną przez gościnnych gospodarzy (Samosiuk pojechał do Warszawy na mecz) i kładziemy się spać, bo jesteśmy z żoną zmęczeni podróżą, a następny dzień będzie pracowity.

11


Wieś fabularie 2 (4) 2014

12

Mirek przedstawia mnie kolegom – że gram w Reprezentacji Polskich Pisarzy. Patrzą nieco podejrzliwie, jak niedawno patrzyli na mnie koledzy w MKS Puławiak Puławy. – Powiedz im, że grałem kiedyś w Koronie Kielce, w kilku innych klubach. – żachnąłem się, żeby przed młodymi nie wyjść na mięczaka. – Nie chcę ich straszyć przed treningiem… – śmieje się Mirek. Podczas rozgrzewki ucinam sobie z kilkoma z nich pogawędkę. Że kiedyś dla mnie piłka była szansą na ucieczkę ze wsi. Opowiadam o kontuzji. Mówię o Jacku Krzynówku, byłym zawodniku m.in. Bayeru Leverkusen i reprezentacji Polski, który jeszcze jako 18-latek grał w B-klasowym LZS Chrzanowice. Przed nimi też szansa, tylko trzeba próbować. Zaczynamy grę. Trochę niepokoję się o swoją formę, bo w tym roku mało trenowałem – jest jeszcze okres zimowy, głównie biegam po lesie. Ostatni mecz grałem z tydzień wcześniej, na zaśnieżonym, oblodzonym or-

liku. Zdobyłem chyba 11 bramek, a graliśmy do 30 goli, z młodzieżą KS Góra Puławska. Tutaj też radzę sobie przyzwoicie. Przegrywamy 7:10, ale zdobywam 4 gole, biorę udział w każdej akcji. Uczę tych młodych, z którymi gram, jak mniej kiwać, grać na jeden kontakt, co w takich warunkach jest naprawdę trudne. Nabierają do mnie respektu – jak do piłkarza, nie do pisarza. Po treningu Mirek odwozi mnie do domu kultury, gdzie biorę szybki prysznic. I znowu do gościnnych Samosiuków – na bliny, bardzo mi smakują. Przy obiedzie słuchamy muzyki zespołu „Czeremszyna”, który gra ludową muzykę ukraińską, określającą tożsamość narodową ludzi, którzy tutaj żyją. Bo obywatelstwo mają polskie, ale większość deklaruje narodowość ukraińską. Jak był mecz Polska–Ukraina o awans na mundial w Brazylii, tutaj kibicowano Ukrainie. Staje się dla mnie jasne, jak bardzo muzyka tego zespołu pomaga w podtrzymywaniu świadomości własnych korzeni wśród lokalnej społeczności. W każdym regionie Polski powinni znajdować się tacy animatorzy kultury, jak liderująca „Czeremszynie” rodzina Samosiukow. Są to ludzie z pasją i pomysłami, którzy pragną zachować i upowszechniać tradycję, kulturę, obrzędy, umiejętności i to, co najciekawsze zostało w danym miejscu. Często do rdzennej, chociaż i tak już bardzo przetworzonej kultury, która może się przejawiać w sztuce czy muzyce, animatorzy dodają swoje inspiracje i fascynacje podobne w swoim charakterze do obrzędów z innych regionów świata. Najwyraźniej widać to w muzyce. Muzyka ludowa, tak znakomicie przyswojona przez czeremszyńskich wykonawców, miksuje się w swych aranżacjach z muzyką węgierską i huculską, a nawet afrykańską i azjatycką (Czeremszyna gościnnie występowała w Nepalu i stąd inspiracje). Muzycy wybierają motywy przyswajalne dla ucha i dostosowane do możliwości wykonawców. Niekiedy zdarza się, że instrumenty zapożyczone z innych, odległych obszarów kulturowych (koboz albo djembe), na których opracowany został dany utwór, świetnie wkomponowują się w polską muzykę ludową, odnajdując swoje brzmieniowe podobieństwo. Myślę, że mimo powszechnej globalizacji, kultury różnych regionów świata są tak różnorodne, że z pewnością nie stracą swej wyjątkowości. Dlatego tak ważne jest, aby jak największej liczbie młodych osób przekazać tradycje. Możemy dokonywać tego właśnie dzięki takim festiwalom jak odbywający się rokrocznie w Czeremsze „Z wiejskiego podwórza”. To właśnie podczas takich spotkań twórców, dzięki muzyce, sztuce, koncertom, przekazywaniu umiejętności poprzez warsztaty, dokonuje się transmisja treści kultury ludowej. Niebagatelną rolę w promowaniu ro-


wało też lepiej – raz w Wąchocku przyszło ponad 200 osób. Ale to dlatego, że poprzedniego dnia byłem gościem „Teleexpressu”. Rozmawiam z człowiekiem, który przeniósł się tutaj za żoną spod Sandomierza, jest moim krajanem. Widzi tutejszych ostrzej od nich samych, ale jest nimi zachwycony. Jedna ze staruszek opowiada mi na korytarzu, jak się przygotowuje słomę do wyplatania koszyków. Zapowiadam film i jedziemy zwiedzać okolicę – „Księstwo” trwa prawie 2 godziny, jest czas, żeby obejrzeć kilka cerkwi w okolicy, jechać na przejście graniczne. Szczególnie imponują mi cerkwie, zwłaszcza te stare, z XVII wieku. Odnowione za unijną kasę. Potem jedziemy pogadać z miejscową wiedźmą – szeptuchą. Szeptuchy pomagają ludziom od setek lat, nie pobierając za to żadnych opłat, a jeżeli uzdrawiany uprze się, by wynagrodzić im pracę, zgadzają się z oporami na symboliczny gest. Posiadają ogromną wiedzę na temat zielarstwa, którą przekazują z pokolenia na pokolenie lub wybranej przez siebie osobie. Zdarza się, iż wiedza ta przekazywana jest także innym, którzy wykazują chęci zajęcia się tym rzemiosłem. W skład wyposażenia takiej wiedźmy wchodzą głównie świeca gromniczna święcona podczas Święta Gromnic oraz kłaczki lnu przypalane jej ogniem. Kłaczki te zwane są „lubczykami”, od rosyjskiego słowa „liubow”, czyli „miłość”. Do obrzędów używane są także suche liście topoli, lipy i mięty. Wyjmowane są z bukietu święconego w cerkwi na Święto Jana Chrzciciela, siódmego dnia lipca. Babki są nie tylko lekarkami, lecz mogą też odczyniać lub oddalać uroki. Jednym ze sposobów oddalania uroków jest zaszywanie w ubrankach dziecięcych węzełka ze święconą solą i gałązką z drapaki, czyli miotły z brzozowych witek. Innym sposobem jest przypinanie agrafki lub broszki lub zakładanie kaftanika na lewą stronę. W przypadku, gdy dziecko wzbudza zachwyt i jest zbyt długo chwalone, należy pomyśleć taki odczyn: „sól w oczy, a brzozową miotłę w bok na cały rok”. Podjeżdżamy przed chałupę szeptuchy – stoi przed nią cały ciąg nowoczesnych aut na numerach z Warszawy i Białegostoku. I tak to tradycja miesza się w Czeremsze z nowoczesnością.

Wieś polska tańczy i śpiewa

dzimej kultury odgrywają także lokalne media, takie jak radio i telewizja. Należałoby się uczyć od naszych wschodnich sąsiadów – Ukraińców (tych, którzy niedawno pokazali nam, jak się gra w piłkę nożną). Tam muzykę tradycyjną, ludową czy też folkową można usłyszeć w radio, w wielu knajpkach, a w dyskotekach gra się utwory rodzimych wykonawców. Dlaczego u nas (myślę o Kielecczyźnie) tak nie jest? Czyżbyśmy się wstydzili własnych korzeni? Granie kawałków spod Świętego Krzyża na kieleckim deptaku byłoby obciachem? Wychowałem się na muzyce kieleckiej – chcąc czy nie chcąc. Mój ojciec był fanem przyśpiewek „Oj dana, oj dana”. Słuchaliśmy tej muzyki z kaset i radia – bodajże w niedzielę Polskie Radio Kielce emitowało kawałki kapel ludowych z okolic Świętego Krzyża. Ta muzyka musiała się gdzieś we mnie zakorzenić, zbudować świętokrzyską tożsamość. Nie znam kieleckich strojów i obyczajów, bo z tymi już niewielki miałem kontakt, znam muzykę. Kieleccy pieśniarze śpiewają o sprawach powszechnie znanych, najchętniej o miłości – tej spełnionej i tej nieszczęśliwej. Ale dużo w ich pieśniach także o rodzinnej ziemi i ważnych dla niej wydarzeniach. Ludowe pieśni przywołują całe obrazy, które dzięki muzyce zapadają w pamięć. W różnych fazach życia wracają one jak refren. „Wszystko się żytko zazieleniło”, „Rozszumiały się wierzby”, „Wesela nie będzie” – oto tylko niektóre tytuły piosenek, które zawierają obserwacje zbierane przez kielecki lud przez pokolenia, przetworzone na muzykę. Gdy wyruszyłem spod Świętego Krzyża w świat, tylko kielecka muzyka we mnie pozostała. Starałem się o niej zapomnieć, odrzucić, ale do mnie wracała. Bo odrzucając ją, odrzuciłbym ojca i matkę, i całe świętokrzyskie dzieciństwo. W końcu zrozumiałem, że najważniejsze jest to, żeby nie zatracić siebie i wiary w to, że nasze, to znaczy kieleckie, jest dobre. To się liczy najbardziej. Żeby w głowie zostało choćby kilka nut z kieleckiej muzyki. Następnie jedziemy na pokaz „Księstwa”. Jest już 20.00, trochę czuję się zmęczony, ale bywało gorzej. Na przykład jechałem całą noc do Wrocławia, a stamtąd na spotkanie na 10.00 do Pieszyc pod Dzierżoniowem. O 16.00 już byłem na pokazie „Księstwa” w Bibliotece Dolnośląskiej, a o 18.30 w bibliotece w Wiszni Małej. O 22.45 wracałem już autobusem do Puław. W domu byłem około 5 rano. Trzy godziny snu i o 8.00 jechałem pod Kielce, do Końskich, na spotkanie z młodzieżą. Takie eskapady zdarzały mi się często, trzeba mieć kupę zdrowia, żeby w dzisiejszych czasach móc być pisarzem. Przychodzi ze 40 osób, w różnym wieku, co – jak na tak małą miejscowość i w dodatku weekend – jest dobrym wynikiem. Nieraz w Warszawie miałem 3-4 czytelników. Ale by-

Zbigniew Masternak

(1978) – zadebiutował w 2000 na łamach „Twórczości” dwoma opowiadaniami z Księstwa. Księgi drugiej: Niech żyje wolność i Posąg Emeryka. W roku 2006 ukazał się jego debiut książkowy, powieść Niech żyje wolność (poprawiona wersja: Księstwo. Księga druga) oraz druga powieść pt. Chmurołap. Nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka ukazała się w roku 2008 trzecia powieść Zbigniewa Masternaka – Scyzoryk. Trzy pierwsze księgi Chmurołap, Niech żyje wolność i Scyzoryk zostały wydane w jednym tomie w 2011, tworzą wieloczęściowy autobiograficzny cykl pt. Księstwo. W 2014 roku ukazała się czwarta odsłona cyklu pt. Nędzole.

13


Dariusz Jacek Bednarczyk

fabularie 2 (4) 2014

Wieś polska mówi

Trzy kawałki

14

Oda do bambra

Jak przetrwać na Kujawach

– Tera wygarne ci bez ogródek! Nie jest to ino errata naszego pożycia, nie jest kolejna rysa na konkubinacie, oj nie! To kuniec! Dłużej nie bede twoim kamerdynerem, ty obmierzły, patykiem pisany, pożal się Boże Dionizosie! Spójrz ino na siebie, odór od ciebie taki, że aż zatyka! Śkło wystaje ci z kieszeni. Gdzie podziałeś nowy śalik? Jemy jeno pyry, dziecium gotuim ślywki, a sie pytom: gdzie cukier, gdzie kiełbasa? Cicho, skarbie?! Wypijma na zgode! Ty śpetny brękacie, pijocka kalafo! A rżniwa, a rżnuńć? Kto będzie? Kuń? Pyry sama zawiezłam na skup! Chałupa jak durślak, zydle na fest połamane, a jejich kto zestruga? Na hasło „ociec” dzieciska w płac! Ślak by cie! Gdzie idziesz? Nad jynzioro? Zdrzymnułby? Co? Lico mosz rychtych czerwune, ty kalafo dubeltowy, dom ci dziabką bez łeb, a bodej zańdę pod sund, nie bede winc bojać! Chocieżci to!

Najpierw budujemy chałupę. Konstrukcja sumikowo-łątkowa będzie najlepsza. Zabudowania gospodarskie wznosimy z pecy, a na końcu obowiązkowo śpicherek. Kiedy gospodarka stoi, stawiamy koźlaka. Drzwi do chałupy koniecznie z deseczek misternie układanych we wzory geometryczne podpatrzone u sąsiadów, nabijane dodatkowo żelaznymi ćwiekami. Mamy dóm. W oknach wieszamy firanki z papieru, ściany bielimy wapnem, zawieszamy miśniki, a u powały kropidła. Całość urozmaicamy girlandami kwiatów z bibuły. Jak nas stać, można dołączyć pstrokate figurki ptaszków. Dalej co? Ano wiadomo: kurczok, kociok, niejaki psiok, koziok, cielok, źrybok i obowiązkowo świniok. Następnie przyodziewek. Dla baby to szlarka lub kopka, biała bluzka, granatowy kabat z pelerynką. Trzy spódnice, bo kujawa to zimne wietrzysko, wej! Zapaska, białe pończochy, trzewiki i koniecznie korale koloru czerwonego. Chłop jak to chłop. Rogatywka, biała koszula jak ma czystą, wstążka pod szyją, czerwona jaka, katanka co się zowie zdobiona pętlicami, wełniany pas, niebieskie spodnie oraz podkute iskrzoki. Kiedy jesteśmy już ubrani, można przystąpić do roboty. Pieczenie chleba, deptanie kapusty, świniobicie czy sianokosy wedle uznania. Potem żniwa. Po robocie wywozimy żeńcowe, wyzwalamy kosiarza, chodzimy z kozą, wyprawiamy oczepiny albo urządzamy przepytywanki. Wieczorem oczywiście nastawiamy żur. A kiedy jesteśmy naprawdę wnerwieni na Krzyżaków, musowo udajemy się pod Płowce.

Monolog – Siedzieli my se we trzech na krawężniku przed sklepem i rozrabiali właśnie koncentrat kwaszonki, kiedy przyleciała Hanka i jak sie nie wydrze (a babe mam z ikrum): „Maniek, ty dekowniku dubeltowy! Rżnuńć kto będzie? Siano w polu, sąsiad już zwozi, a ty chlosz w bioły dziń!”. I dalej mnie zmiotko przez łeb! Przy ludziech taka tresura? Co to ja, psiok na smyczy, że nie moge wypić odrobine, kiedy chcem? Chwytum dziabke i jak się nie zamachne, ino się za babom zakurzyło. Siedzimy se dalej, a tu ni stond, ni zowond autokar kibiców z Wąkczewa zajeżdża. Że niby postój w drodze na mecz do Wierzbinka. Dobra, takie ichnie prawo, ale po co zara takie przyśpiewki na Wierzbinek, jak to nasze ziomki som? No to my grzecznie uwage zwrócili, a óni dali, ino jeszcze głośni. Wtenczas chłopaki nie wytrzymały i uniosły ździebko. Óni na nas, no to żeśmy dali odpór, ale tamtych było fest, winc zrobiułym jedno komórke po posiłki. Nasze chłopaki rychtych widzim, no i tamtych ślak…, znaczy do autokaru. Jo nic nie robiułem. Winc po co polycja? Widzim, po co tu stojać? Dalim w długom. Ale za stodołom młodygo Godziemby wpadł jo do jejich studni, tej nowej, nogamy, ino ze słomom. Ślak! A teraz co, sund. Sie pytom za co?

Dariusz Jacek Bednarczyk

– ur. w Jeleniej Górze. Absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego. Parokrotnie wyróżniony w ogólnopolskich konkursach literackich. Próby publikacji zasadniczo od 2010 r. Dotychczasowe publikacje: „Migotania”, „Kultura Connect Magazine” (Australia), „Inter-”, „Znaj”, „Menażeria”, „Poezja dzisiaj”, „Częstochowski Magazyn Literacki Galeria”, „Dworzec Wschodni”, „Protokół Kulturalny”, „Jutrzenka (Pismo Polaków w Mołdawii)”, „Akant”, „Nestor”, „Kozirynek”. Tłumaczony na angielski.


Marcin Sas Współbrzmienie pociągu relacji Listopad – Luty

W poniedziałek mogliśmy być w parku, mógłbym zapytać O nazwę perfum, które masz, po drugiej stronie ulicy widać – Byliśmy przez chwilę po drugiej stronie ulicy, i brzmi to jak Jakaś ucieczka, a mi się łamie głos Teraz granica, która jest pewna, i po przekroczeniu jej Ktoś może mnie trzymać na sto metrów od tego – ale oglądałem Twój pierścionek, przez chwilę udawałem zainteresowanie Biżuterią, tak naprawdę chciałem trzymać cię za rękę, chwila Koniec nocy, to było pod koniec nocy, udawałem też, że nas nie ma Że mnie nie ma, że nie trzeba wychodzić, kończyć, do rana Czekałem po drugiej stronie, do rana szukałem w parku ławki Teraz znasz to czego nigdy nie było, i nie będzie,

strona z wierszem

Wyobrażam sobie więcej – twoje koszulki, które lubisz, Twoje noce bez snu, ręczniki których najczęściej używasz I to będzie zwyczajne wyznanie, chociaż słowa często Brzmią inaczej, to będzie opis, powiedzmy, zwykły poniedziałek –

ja mam na imię Marcin, popraw mnie, po drugiej stronie parku siedzę spokojnie, zapominam jak brzmi wspominanie – nie może brzmieć inaczej po drugiej stronie parku.

Marcin Sas

– ur. 1983 w Warszawie. Pisze poezje i prozy poetyckie. Publikował w pismach: „Dwutygodnik”, „Tygiel Kultury”, „Zeszyty Poetyckie”, „Pogranicza”, „Wakat”, „Wyspa”. Autor książek poetyckich Po zapaści w języku obcym i Bezpowrotne wakacje Tourette’a oraz prozy poetyckiej Prognozy fatalistyczne. Aktualnie przed wydaniem kolejnej książki z wierszami pt. Bajka na godziny.

15


Z cyklu: Legendy ludu polskiego

Michał Tabaczyński

fabularie 2 (4) 2014

legendy ludu polskiego

O polskim morzu

16

Polski Bałtyk, polskie morze – to jest osobny rozdział naszej narodowej mitologii. Nikt inny nie ma takiego morza, nikt inny nie ma „polskiego Bałtyku”, to zupełnie oczywiste – polski Bałtyk mają tylko Polacy. Kto jeszcze, kto oprócz nas, chciałby mieć takie morze? A dla nas jest, jeśli nie wszystkim, to na pewno czymś fundamentalnym, bo przecież bez polskiego Bałtyku nie byłoby Polski od morza do morza, nie byłoby zaślubin Polski z morzem, nie byłoby wojów Krzywoustego śpiewających o tym, że naszym przodkom wystarczały ryby słone i cuchnące, a my po świeże przychodzimy, w oceanie pluskające. Bez Bałtyku nie byłoby Ziem Odzyskanych, bo jednak umówmy się, bez morza po cóż by było odzyskiwać taki, dajmy na to, Kołobrzeg? Bez Bałtyku po co by była ta demonstracja polskiej myśli technologicznej i inżynieryjnej, która stworzyła Gdynię – po nic, po nic; tak właśnie, bez Bałtyku nie byłoby Gdyni. Polski Bałtyk nam to wszystko dał. Teraz jeszcze daje nam ekscytację z gatunku tych loteryjnych: jak (jakim cudem) trafić te kilka dni słonecznej pogody w lipcu, jakim sprytnym systemem się posłużyć, jakim długoterminowym prognozom pogody zawierzyć, jak wydrzeć polskiemu Bałtykowi tajemnicę dobrej pogody, której nam tak oszczędza? Nie wiadomo. I pewnie nikt poza nami nawet nie próbuje. Wszyscy inni mieszkańcy bałtyckich wybrzeży dawno już dali sobie spokój. Dali sobie spokój i wymienili kapryśne bałtyckie lato na nudną przewidywalność Bałkanów, Śródziemnomorza, Afryki Północnej, Południowej Azji i tak dalej – w zależności od dochodów i upodobań. Ale nie my. Nie po to w końcu mieliśmy Polskę od morza do morza, nie po to woje króla Bolesława śpiewali o skarbach, które łowią w oceanie i nie odstraszał ich szum złowrogi morskiej fali, nie po to żołnierze w środku zimy ubrani w długie szynele włazili po kolana do lodowatej wody, żeby zamoczyć polską flagę w falach – nie po to były te wszystkie starania, żebyśmy teraz wakacje spędzali na wygnaniu. Nad Bałtykiem je spędzamy. Krynica, Hel, Jastarnia, Mrzeżyno, Dźwirzyno, Karwia, Chłopy, Ustka, Mielno, Mielenko, Władysławowo, Łeba, Sarbinowo, Świnoujście – jak słodko brzmi ta nasza nadbałtycka litania. Śpiew jej

idzie o lepsze z szumem fal, to Bałtyk, polski Bałtyk nam to wyśpiewuje! Najbardziej fascynujący jest oczywiście Hel. Półwyspy są ciekawe same przez się: Hel co prawda nie nadaje się na taką ładną metaforę, jak Cape Cod, który u klasyka był łokciem („takiego wała!”) wystawionym w kierunku starej Europy, ale od biedy może być palcem, jeśli ktoś chce – środkowym (o kierunku wystawienia nie chciałbym przesądzać, ale zbyt wielu możliwości nie ma). Hel fascynuje kruchością. Wybrałem się tam pociągiem (niejako: szlakiem poprzednich pokoleń – zmilitaryzowany Hel można było bowiem odwiedzać tylko koleją, przejazd samochodem był wzbroniony). Nadal jeżdżą tam pociągi zaopatrzone w „bipy”, te piętrowe wagony pamiętające pewnie lata sześćdziesiąte: szyby opuszczane na korbki (o ile jeszcze dają się opuszczać), drewniane ramy okien, wszystko jest miniaturowe jak w pociągu dla lalek; styl retronostalgiczny w pełnej krasie. Jedzie się dość długo, ale nie szkodzi. Upał przeszkadza, ale nie za bardzo. Atrakcyjność wygrywa z tymi banalnymi uciążliwościami. Fascynującym momentem jest ten, kiedy po lewej i prawej stronie widzimy może: wtedy, po pierwsze, orientujemy się, że jedziemy po mierzei, że to rzeczywiście taki wąski pasek lądu, oraz, po drugie, nasze wyobrażenie po chodzące z fizycznej mapy Polski znajduje jasne odniesienie w rzeczywistości: czyli to te parę kroków w jedną i drugą stronę widać na każdej mapie w postaci śladu biegnącego w morze! Właśnie: w morze. Na Helu można się poczuć osaczonym, nie ma gdzie uciekać – tu rzeczywistym się staje powiedzenie: zapędzić w kozi róg. Tu Polska jest zapędzona w kozi róg, tu już nie ma gdzie uciekać, tu można – tak sobie myślę – przytrzymać ją, dokładnie obejrzeć. W miniaturowym wnętrzu piętrowego wagonu słyszę za moimi plecami rozmowę mamy z córką: – Jedziemy na Hel, zobaczysz koniec Polski. Cieszysz się? – pyta mama. – Yhy – odpowiada mała. Na Helu jednak nie ma końca Polski, chociaż molo biegnące w morze robi wrażenie. Jest raczej początek tego wszystkiego, co znajdzie swoje rozwinięcie na całym wybrzeżu, którego – jeśli Hel jest początkiem – symbolicznym końcem jest Świnoujście. Między Helem a Świnoujściem rozciąga się latem obszar wa-


Tłuszcz Tłuszcz jest niezbędnikiem polskiego wybrzeża. Wycieka z kanapek, zapiekanek, smażonych i wędzonych ryb, połyskuje na naoliwionych ciałach plażowiczów, skwierczy w obezwładniającym upale. Jest wszędzie. W tanim, najtańszym z dostępnych nadmiarze. Smażone ziemniaki, smażone placki, smażone pierogi. Jeśli zapiekanki, to tylko piętrowe konstrukcje z mięsem i surówkami, i majonezowymi sosami. Jeśli gofry, to tylko piętrowe konstrukcje z bitych śmietan, polew, czekolad, posypek. Jeśli jedzenie, to tylko z tłuszczem. Jeśli tłuszcz, to tylko w nadmiarze. Dopiero na plaży widać, jacy jesteśmy tłuści. Szczupli są w mniejszości, chudych nie ma prawie wcale. Tłustych jest apodyktyczna większość. Zatrzymaliśmy się między piętrami i nasza winda na razie nie chce ruszyć: nie jesteśmy na tyle biedni, żeby się nie najeść, ale jeszcze nie dość bogaci, żeby się odchudzać (dotyczy to przynajmniej tych, których stać na wczasy nad polskim morzem). Prawda dobrze znana i rozpoznana. Widać to najlepiej dopiero na plaży. Polacy, którzy na co dzień chowają swoje ciała w korporacyjnych garniturach, firmowych mundurkach i roboczych kombinezonach, dopiero na plaży je uwalniają. Ciała pozbawione garniturów, mundurków i kombinezonów pokazują swoją prawdziwą naturę. A prawdziwa natura śpiewa nam dietetyczny lament. Po to są przecież wszystkie firmowe dress-code’y: ukrywa się pod warstwami obowiązkowych ubrań to, co chce się wydostać z nas na wolność. I tu się wydostaje. Wydostaje się i jest z siebie dumne. Pokazuje się w stanie naturalnej szczerości.

Ich brzydota i prowizoryczność sprawiają, że są metaforą użyteczną. Takie jest właśnie to polskie wybrzeże, jakie są jego dmuchane zamki? Cała Polska jest podobna?

Zaginione osady Z trudem można przedrzeć się przez te warstwy, o ile w ogóle można. Najnowsza historia architektury nadmorskiej (antyhistoria? antyarchitektury?) jest nie do napisania, niestety. Jest nie do napisania, bo nie jest do ogarnięcia. Czy idąc ulicą nadmorskiego dowolnego kurortu, można podejrzewać, że kiedyś była tu mała rybacka wioska? Oko z najwyższym trudem wyłuskuje ten szczególny kształt budynków; zresztą, jest ich niewiele (albo nigdy nie było ich dużo, albo zostało ich niewiele). Najłatwiej przychodzi to z góry – z wyższych kondygnacji nowych, wysokich pensjonatów widać te charakterystyczne chałupy. Tylko niektóre stoją przodem do ulic, reszta stoi jak chce, zupełnie ignorując obecny kształt sieci ulic (tak, te wsie mają teraz ulice, a niektóre domy ten stan ulic zaciekle kontestują). Z poziomu ulicy trudno to dostrzec. Powód jest prosty: na wszystkim narosła huba wiat, przybudówek, dachów, daszków, werand, garaży, altan, zadaszeń. Wyrastają jedne na drugich, jedne przyklejone do drugich, jedne walczące o każdy skrawek terenu z drugimi. W tym ścisku kryją się dawne rybackie osady. Nie, nie kryją się, giną. Giną, bo są zupełnie niepotrzebne. Nie giną, o ile dają się wykorzystać tym naroślom z dykty, płyty pilśniowej, eternitu. Te pasożyty mają się świetnie. Śpiewają bowiem piosenki o tym, o czym lubimy słuchać najbardziej: że nie ma takiego głodu ani takiego apetytu, którego nie dałoby się zaspokoić.

legendy codzienności

kacyjnych dziwów, w skład których wchodzi cała gama klasycznych polskich wakacyjnych wyobrażeń: specjalny jadłospis (gofry, kebab, zapiekanki, piwo), charakterystyczne formy wypoczynku i walki o ten wypoczynek, ściśle określone formy rozrywki (gry zręcznościowe z cymbergajem jako najważniejszym symbolem, place zabaw dla dzieci), wyjątkowe atrakcje (tatuaże z henny, puszczanie lampionów, no i oczywiście tańczący Indianie). Z ogromnego słownika polskiego wybrzeża, wybieram kilka słów-kluczy: tłuszcz, dmuchane zamki, zaginione osady, walka o terytorium.

Wojna o terytorium Jakakolwiek nie byłaby tego przyczyna – od topniejącego zaufania społecznego po kompensację komunistycznych wywłaszczeń, od pragnienia świętego spokoju po mitomańskie przekonanie o wolności związanej z włas-

Dmuchane zamki Są najbardziej okazałymi budowlami nad polskim morzem. A jeśli nawet nie są najokazalsze, to na pewno są obiektem najszczerszego podziwu i najpiękniejszego zachwytu. Dzieci kochają dmuchane zamki. Jak ich zresztą nie kochać? Są całe stworzone do kochania.

17


legendy

nym miejscem – moi współplemieńcy lubią się grodzić. Robią to pasjami. Poznał to każdy, kto próbował przejść nieznane sobie osiedle albo kto po latach wrócił na dobrze znane (powiedzmy: z dzieciństwa) blokowisko. Bez aktualnej mapy jest skazany na beznadziejne błądzenie w labiryncie płotów, siatek, zasieków. Hasłem naszej wspólnoty jest: Teren prywatny! Wstęp wzbroniony! Anektujemy sobie własne kawałki ziemi. Nauczeni historycznym doświadczeniem prowadzimy rozbiory własnych osiedli. Pozbawieni zamorskich kolonii wyszarpujemy to, co się da wyszarpać ze wspólnej przestrzeni. Z lubością i narodową wprawą przeprowadzamy kolejne rozbicia dzielnicowe. Wywłaszczani przez całą narodową historię teraz kultywujemy własność prywatną. (Wolnoć, Tomku, na zagrodzie? W swoim domku równyś wojewodzie!) Nie powinien więc dziwić widok nadbałtyckich plaż o poranku. Bladym świtem na plaży nie widać plaży. Plaża nie jest pusta, chociaż jest bezludna. Ludzie pojawią się dopiero po śniadaniu (mijałeś przecież absur-

dalną kolejkę przed sklepem, który nie przestał do dzisiaj się nazywać – tak na froncie stoi – „rzeźnik”). Teraz nie ma żywej duszy. Nie znaczy to wcale, że łatwo jest dojść do brzegu. Ludzie już tu byli, dokładnie: część ludzi, specjalni wysłannicy (ci, którzy nie wybrali kolejki do rzeźnika). Przyszli wcześnie, jak najwcześniej, zaopatrzeni w parawany i gumowe młotki, pogrodzili swoje pola, wyznaczyli swoje prywatne plaże w obrębie większej, wspólnej (wspólnej? co to za pomysł!) plaży, rozrzucili tam ręczniki albo – ci co odważniejsi – zdezelowane leżaki i wytarte koce. Słowem: zajęli sobie miejsce. Swoje miejsce. Własne. Mają w tych zagrodach z parawanów całe w pełni funkcjonalne światy. Tu starsze pokolenia, tu młodsze, tu dzieci, tu ci, co na leżakach, tu ci, co na ręcznikach, tu ci, którzy chodzą się kąpać, a tu tacy, którzy pracują na idealną opaleniznę, tu znów miejsce na jedzenie, tu zacieniony dołek na schłodzone napoje, tu parasol, tu ręcznik, tu zamek z piasku. Prawdziwe państwo-miasto. I to z bezpośrednim dostępem do morza.

fabularie 2 (4) 2014

O złodziejach samochodów

18

Czyżby nasza krwią i blizną zdobyta ojczyzna była uważana wciąż za siedlisko złodziei samochodów? Od kiedy Niemcy opowiadali sobie o nas dowcipy (tak, tak, „jedź do Polski, twój samochód już tam jest”, znamy, znamy, chociaż już prawie zapomnieliśmy) minęły przecież całe epoki: epoka kolonizacji ziem innowierczych, epoka wstępowania do związków ponadnarodowych, epoka moralnego wzmożenia i inne epoki. Teraz już nie kradniemy ich samochodów, teraz kupujemy od nich te powypadkowe gruchoty. Czyli że właściwie okradamy się sami? A oni ciągną z tego zyski? Być może to nawet sprawiedliwe. Rozsiane po całym kraju (ze szczególnym uwzględnieniem regionów przygranicznych) złodziejskie dziuple odpoczywają po latach wytężonej pracy. Ogarnia je tak błogi spokój, że niedługo przerobią je na… Sam nie wiem, może na coś pięknego. Może na domy samotnej matki? Albo na przedszkola i żłobki? A może na sale prób dla – no właśnie – garażowych zespołów? A może na coś mniej pięknego, ale bardzo cenionego w tym kraju wciąż kiełkującego (stan permanentnego kiełkowania wiele mówi o nas i o naszej ojczyźnie) kapitalizmu: hurtownię artykułów biurowych, warzywniak, niewielki zakład usługowy – powiedzmy: fryzjerski? Po latach ciężkiej pracy odpoczywa sztab fachowców. Ci od zdejmowania tapicerek, ci od rozbierania silników, ci od nadwozia, ci od

podwozia, ci od sprzętu elektronicznego, tych wszystkich odtwarzaczy kompaktowych, głośników, systemów antywłamaniowych – wszyscy oni odpoczywają, wszyscy odsypiają lata harówki. Śnią o najlepszych zleceniach, majaczą im przebijane numery karoserii, wspomnienia przywodzą na myśl te wszystkie drobiazgi – ot, choćby cały festiwal przedmiotów przypadkowych, całe katalogi rzeczy, które zostały w przepastnych bagażnikach limuzyn, które właściciele stracili razem z samochodami: rowerowa pompka, dziecięcy bucik, komplet sztućców, niedopita butelka wody mineralnej, nierozpakowany zestaw ścierek do naczyń, paczka chrupkich ciastek. Specjaliści od rozbiórek i przemalowań śpią spokojnie. Jedyne, co im sen może zakłócać, to ta lista niepokojących drobiazgów. Czy to dziecko musiało wracać w jednym bucie z prawą nogą owiniętą w foliowy worek? Ktoś cierpiał z powodu niezaspkojonego pragnienia? Ktoś inny prowadził rower z niedopompowanym flakiem z tyłu? Komuś doskwierał głód potężniejący jeszcze na wspomnienie kruchego ciasteczka? Przez ten banalny brak nie powstało kolejne literackie arcydzieło w siedmiu tomach?

Michał Tabaczyński

– ur. w 1976 r., tłumacz, eseista, krytyk literacki. Ostatnio opublikował tom szkiców Widoki na ciemność (Biblioteka „Rity Baum”, Wrocław 2013).


Szary lis Po prostu wracał do swojego mieszkania. Czekał go spokojny weekend. Telefon od rodziców, spotkanie z dziewczyną. Nothing special – jak to się mówi. Tak już jest. Wracał po tygodniu pracy, żadna rewelacja. Tak, tak, przyjadę, jakoś za dwa tygodnie dostanę trzy dni wolnego. Nie ma sprawy, nie, nie musicie przyjeżdżać, wszystko w porządku. Tak, spokojnie, nie martwcie się. Naprawdę nic mi nie jest. Trochę się przeziębiłem. Tak, dbam o siebie. Do zobaczenia. Tak, na pewno pojawię się. Cześć, wiesz, nie czuję się najlepiej, chyba się położę. Spotkamy się jutro, dobrze? Przepraszam. Przepraszam, no, przepraszam. Pa, pa, no, pa, pa. Pa. No pa, pa, cześć, no, pa, pa, ty odłóż. Nie, ty odłóż. Od kilku dni w jego szafie mieszkał szary lis. Pamiętał swojego brata, małego chłopca, który w ich rodzinnym domu opowiadał o złotym lisie. O tym, że mieszka u nich w szafie, o tym, że mu go nie pokaże, bo jest niegrzeczny. No bo jest złym bratem. I nie pokazał. Przypomniał sobie tego brata, który umarł miesiąc później, majacząc w gorączce. Teraz bał się tego szarego lisa. Gdy wychodził z szafy, przyglądał mu się uważnie. Lis podchodził do niego, próbował się łasić. Jego błękitne oczy wpatrywały się w przerażonego mężczyznę. Pomyślał, że to może jakieś dziedziczne schorzenie – przed czymś złym, jakimś wydarzeniem, widzi się lisy. Takie coś wpisane w rodzinne DNA. Lis jako zwiastun nieszczęścia – można by napisać o tym esej, pomyślał. Może opisać to na Facebooku? Wydaje mi się, czy zaczynam wariować? Nie ma cię, prawda – lis przecząco kręcił głową – nie ma cię, nie istniejesz, lisy tak po prostu nie mieszkają w szafie. No, może mój mały braciszek coś o tym wspominał, ale jego nie ma, on nie żyje. A ciebie nie ma. To pewnie jakiś objaw schizofrenii. Nic innego, może jestem zmęczony. Powinienem odpocząć, jestem przepracowany, wypalony, nie mam pomysłu na napisanie czegokolwiek. Tylko widzę ciebie. Tylko łazisz po moim mieszkaniu. Lis zaczął wąchać nogawkę chłopaka, potem odwrócił się, przebiegł po pokoju, skoczył na stół, przewrócił szklankę i wbiegł do szafy. Robił tak cały czas. Przechadzał się po mieszkaniu. Dostojnie, z gracją. W tym czasie mężczyzna zamykał oczy, wmawiał sobie, że go nie ma – wtedy lis wskakiwał mu na kolana, jak na złość. Mógł poczuć jego szorstką sierść pokrywającą chude ciało zwierzęcia. Nie czuję się najlepiej, wiesz, przełóżmy nasze spotkanie. Tak, w porządku, położę się, nie martw się o mnie. Niedługo mam trzy dni wolnego, pojadę do rodziców, odpocznę. Nie, to tylko zmęczenie. Nie, nic ważnego, przepraszam, znowu nie spotkamy się. Tak, moja wina, przepraszam, maleńka. Moja wina, bardzo wielka wina. Za dużo pracy, wszystko na mojej głowie. Ale niedługo już się to skończy, obiecuję, tak, pa, pa. Dobrze, że mnie rozumiesz, pa, kocham cię.

Szary lis przyglądał się, gdy dzwonił. Kiwał głową, mrugał błękitnymi oczami, w których mieniły się niekiedy żółte plamki. Plamki zamieniały się w słoneczniki, potem trząsł głową, a oczy przemieniały się jak kalejdoskop, w różne kwiaty, kształty: żółte, zielone, czerwone, niebieskie. On kończył rozmowę i kładł się spać. Rano wstawał i szedł do pracy. Potem wracał, znowu dzwonił, uciekał przed lisem. A on mu się przyglądał. Jak dzwonił, jak jadł, jak oglądał telewizję. Próbował się od niego uwolnić. Zamykał szafę, a on w jakiś dziwny sposób zawsze z niej wychodził i biegał za mężczyzną po całym mieszkaniu. – Idź stąd – zdenerwowany próbował przepłoszyć szarego lisa, jednak nic to nie dawało. Kupił trutkę na szczury, lis to jednak nie gryzoń, poza tym nigdy nie widział, żeby jadł, spał, tylko biegał i łasił się. Werystycznie nie widział też, by gdzieś srał. Tylko bywał, gapił się, przechadzał. Dostojnie, z gracją. Niekiedy budził go jego lisi oddech. Szary lis lubił kłaść się na śpiącym brzuchu mężczyzny, spoglądając na jego twarz. Zapach lisa był miętowo-migdałowy, trochę jak zapachy z dzieciństwa, fragmenty konfitur, naleśników i im podobnych. Przyjemny, gdyby nie lis. Wychudzony, wyleniały, brzydki. Przyjemny, żeby to nie był on. Jeśliby się odczepił, odszedł, zniknął. Gdzieś poza to. Gdzieś nie tutaj. W pewnym momencie zauważył, jadąc tramwajem, że szary lis jest wszędzie. Czai się za każdym rogiem, jego podobizna ozdabia każdy billboard. Jednak nigdy, przenigdy szary lis nie wyszedł poza mieszkanie bohatera. Chował się w szafie i wychodził tylko wtedy, gdy właściciel był w domu. Nawet gdy wydawało mu się, że biegał pomiędzy korytarzami w pracy, nie było go tam. Lis czekał w domu, zawsze. Źle się czuję, wiesz, przepraszam, ale nie mogę się dziś z tobą spotkać. Przepraszam, wiem, ja nie powinienem tak mówić, ciągle przepraszać, ale mieliśmy się spotkać. A jak nie dziś, to dopiero za tydzień. Tak, zaraz urlop, będzie dobrze. Wiem, trochę to chore. Jesteśmy razem, a nie możemy się spotkać. Moja praca albo twoja, albo ja się źle czuję, albo ty. Tak, poradzę sobie, będę miał niedługo więcej czasu dla nas. Tak, jak obiecaliśmy sobie, więcej czasu.

prozą

Marcin Bałczewski

Lisie, płoniesz jasno w gąszczach mroku, jakiemu nieziemskiemu oku przyśniło się, że noc rozświetli skupiona groza twej symetrii? Cześć, gdzie jesteś? Byliśmy umówieni o siedemnastej w Manu, odezwij się, oddzwoń. Pa. Martwię się, nie odezwałeś się do mnie od wyjazdu do rodziców. Jesteś już w Łodzi? Oddzwoń, proszę… Dla K…

Marcin Bałczewski – ur. w 1981 w Łodzi. Autor książek:

W poszukiwaniu straconego miejsca (2002), Malone (2010), Eva Morales de Nacho Lima (2013). Opublikował kilkadziesiąt opowiadań w zbyt wielu pismach literackich. Tłumaczony na norweski, niemiecki, angielski i białoruski. Stypendysta Dagny Willi Decjusza (wiosna 2011) oraz MKiDN i NCK „Młoda Polska” w kategorii literatura (2013).

19


Dwa filmy

Monika Wójtowicz

Hardkor Disko, reż. Krzysztof Skonieczny, Polska 2014. Shirley – wizje rzeczywistości, reż. Gustav Deutsch, Austria 2013.

fabularie 2 (4) 2014

1. Hardkor, disko i kac

20

Hardkor Disko, debiut filmowy Krzysztofa Skoniecznego, jawi się na tle jego teledyskowych dokonań dość blado, żeby nie powiedzieć – nieatrakcyjnie. W szczególności gdy weźmiemy pod uwagę dwa najświeższe teledyski stworzone do projektu muzycznego Mister D., czyli – jak wiadomo – Doroty Masłowskiej. Współpraca Skoniecznego z autorką „Wojny polskoruskiej” zaowocowała obrazami kiczowatymi do granic możliwości, ale przez to właśnie tak bardzo wyrazistymi. Skonieczny, pracując z Masłowską, wykazał się dużym dystansem i pomysłowością, a to właśnie tego najbardziej brakowało w jego fabularnym długim metrażu. W Hardkor Disko wszystko jest trochę zbyt na serio i trochę zbyt banalne. Przede wszystkim historia nie zapewnia powiewu świeżości, a jest odgrzewaniem schematów przemaglowanych przez kino na wszelkie możliwe sposoby. Jest seks, przemoc, są narkotyki i odjechane imprezy, a wszystko to podane w modnych klimatach hipsterskiej Warszawy. Można by powiedzieć, że Skonieczny zrobił dobrą ilustrację warszawskiego życia młodych bogatych, ale coś tu jednak zgrzyta. W ten piękny obrazek rozhulanej młodzieży zostaje wrzucony główny bohater, który nijak do tego środowiska pasuje. Nie wiemy, kim jest, skąd jest i w ogóle – po co pojawił się na ekranie; i nie łudźmy się, że ktoś nam to łaskawie wyjaśni. Marcin, główny bohater filmu Skoniecznego, mówi niewiele. I na dobre mu to wychodzi. Dzięki swojemu milczeniu udaje mu się zdobyć dziewczynę, podkreślić swój tajemniczy image i przy okazji zostawić po sobie kilka trupów. Marcin chowa się za kłębem dymu z papierosów i świetnie wychodzi mu zaduma oraz patrzenie daleko w horyzont. Z filmu o Marcinie jednak niewiele możemy się dowiedzieć, a i on sam nam tego nie uła-

twia. Właściwie to jest tak tajemniczy, że nie wiadomo, zza której zasłony wyskoczy, czy zaatakuje, czy zachowa kamienną twarz. Reżyser i twórca scenariusza przy tworzeniu głównej postaci sami strzelili sobie w stopę. Rykoszetem, można by powiedzieć, bo to, co miało bohatera uatrakcyjnić, sprawiło, że stał się dla nas przezroczysty, ale być może taka jest domena psychopatów. Bo kto jak kto, ale Marcin zdecydowanie do najnormalniejszych nie należy. Zostawmy jednak Marcina, nie jego wina, że jest, jaki jest. Fabuła Hardkor Disko jest trochę jak Marcin. Twórcy chcieli opowiedzieć frapującą historię, połączyć obraz współczesnej młodzieży z wątkiem kryminalnym. No cóż, chcieli dobrze, dali widzom pole do popisu w dopowiadaniu historii i stwarzaniu motywów kierujących bohaterem – i tu brawa za odwagę. Skonieczny jednak jest niekonsekwentny w traktowaniu odbiorców, ponieważ z jednej strony ma zaufanie, a z drugiej traktuje nas trochę jak idiotów, tłumacząc jak dzieciom wszystkie odniesienia kulturowe. Szkoda, bo o wiele większą atrakcją byłoby wychwycenie ich samodzielnie. Możemy sobie na Hardkor Disko ponarzekać, ale jedno trzeba przyznać – całkiem nieźle się ten film oglądało, a to w dużej mierze zasługa Kacpra Fertacza, którego zdjęcia bardzo dobrze oddały klimat opowiadanej historii. Nawet stary motyw kamery podążającej za plecami bohatera okazał się być całkiem atrakcyjny. Idąc dalej tropem dobrych elementów filmu, nie sposób pominąć Jaśminę Polak wcielającą się w rolę Oli. Biorąc pod uwagę fakt, że był to jej filmowy debiut, zagrała bardzo dobrze i w większości scen skupiała na sobie uwagę. Krzysztof Skonieczny zrobił film w pełni autorski i nawet niewielki budżet nie skłonił go, aby pójść na kompromisy. Postawa godna docenienia i jeżeli reżyser będzie się jej trzymał, to może wypracować interesujący autorski styl. Jak na razie zabrakło jeszcze trochę dojrzałości i samoświadomości. Mimo że w Hardkor Disko nie wszystko zagrało idealnie, to Skonieczny ma duży potencjał i może nas jeszcze zaskoczyć. Jak na razie możemy tylko powiedzieć, że był hardkor, było disko, ale jak to po imprezach bywa – pozostał tylko kac.


Trzeba przyznać, że Edward Hopper potrafi inspirować jak mało który malarz. Również mało który malarz może się poszczycić tak dużym oddziaływaniem na kinematografię, a Hopper inspirował Hitchcocka, Malicka, Wendersa, a nawet Wajdę. Stał się on twórcą ikonicznym dla popkultury, a jego dorobek artystyczny – symbolem Ameryki XX wieku. Nic więc dziwnego, że to właśnie twórczości Hoppera Gustav Deutsch poświęcił cały film. Film Gustava Deutscha Shirley – wizje rzeczywistości sprawia, że pojęcie „ruchome obrazy” zyskuje całkiem nowe znaczenie. W gruncie rzeczy znaczenie bardziej dosłowne. W Shirley… obraz porusza się bardzo subtelnie, ale to właśnie sprawia, że obrazy Hoppera zyskują nowy, trzeci wymiar. Zyskują też coś jeszcze – historię, która spaja je w jedną całość. Wymyślona przez Deutscha fabuła nie jest ani skomplikowana, ani nazbyt zaskakująca, ale doskonale współgra z tym, co widzimy na ekranie. Austriacki reżyser jako oś filmu potraktował kobiety z obrazów Hoppera, z których stworzył jedną postać, nadał jej imię Shirley i napisał jej życiorys. Shirley, mimo tego że oglądamy ją w wielu różnych sytuacjach, ale nigdy nie na scenie, jest aktorką Living Theater, popularnego wówczas w Nowym Jorku teatru alternatywnego. To właśnie teatr odgrywa główną rolę w monologach bohaterki. Jednak życie, które wymyślił dla Shirley Deutsch, nie jest dla nas w pełni oczywiste. Wiemy tylko tyle, ile opowie nam sama bohaterka, a jej opowieść składa się z fragmentów, refleksji i odczuć. Wszystkie te elementy już sami musimy poskładać w całość jak puzzle, to my musimy zapełnić miejsca niedookreślone, aby móc sobie uzmysłowić życie Shirley. Shirley – wizje rzeczywistości to film, który idealnie wpasowuje się w nurt slow cinema i w gruncie rzeczy bez problemu mógłby się stać jego sztandarowym dziełem. W Shirley… wszystko jest ekstremalnie slow. Bardzo długie, statyczne ujęcia sprawiają, że można wychwycić każdy, nawet najdrobniejszy szczegół niesamowitej scenografii. Kamera jest niemal całkowicie unieruchomiona, zmieniają się jedynie plany, od ogólnego do zbliżenia i odwrotnie. Nawet głos bohaterki jest powolny i spokojny, monotonny wręcz, ale w dobrym znaczeniu tego słowa. Kontrastem jest jedynie głos spikera anonsującego wiadomości, które stały się przerywnikiem pomiędzy poszczególnymi epizodami. To właśnie spiker poszczególne epizody wprawia w kontekst czasu, a to z kolei sprawia, że życie Nowego Jorku pierwszej połowy XX wieku, uwiecznione na obrazach, zyskuje realność. Kompozycja w Shirley… nie jest bez znaczenia. Film rozpoczyna się i kończy sceną

w pociągu, a wszystko pomiędzy staje się jakby wspomnieniem głównej bohaterki, natomiast my, widzowie, możemy poczuć się, jakbyśmy zatrzymali się gdzieś pomiędzy. Mamy wgląd w najskrytsze myśli Shirley, ale jednocześnie jesteśmy od niej odizolowani, o czym przypomina nam bezustannie punkt widzenia kamery. W ten sposób staliśmy się podglądaczami, ale bardzo specjalnymi, bo widzimy wszystko oczami Edwarda Hoppera – i w dużej mierze właśnie to decyduje o wyjątkowości tego filmu. Powróćmy jeszcze do głównej bohaterki. Shirley nie jest wesoła. I bardzo dobrze. Deutsch wymyśloną przez siebie postać podniósł do rangi symbolu. Shirley funkcjonuje jako symbol melancholii i refleksyjności, ale przede wszystkim przeraźliwej samotności. Właśnie pod tym względem widać głębokie zrozumienie twórczości Edwarda Hoppera, która wręcz emanuje samotnością. Bohaterka funkcjonuje wśród ludzi, ale czuje się wyobcowana i niezrozumiana. W jednym z epizodów porównuje się do bohaterki oglądanego przez siebie filmu, której mąż wraca z wojny, ale cierpi na amnezję i nie jest w stanie rozpoznać własnej żony. Tak czuje się też Shirley – nierozpoznana, obca. Docenić tu trzeba Stephanie Cumming, która w swej roli była bardzo powściągliwa, a nawet apatyczna, dzięki czemu uczucia kobiety zostały jeszcze bardziej wyeksponowane. Shirley – wizje rzeczywistości to nic innego jak filmowy poemat o samotności. Gustav Deutsch złożył hołd Edwardowi Hopperowi, ale zabrnął też w swego rodzaju paradoks. Hopper chciał poprzez malarstwo odtworzyć rzeczywistość, a Deutsch, odtwarzając obrazy rzeczywistości, stworzył fikcję. Twórczość Edwarda Hoppera jest na wskroś amerykańska i realistyczna, artysta zawarł w swoich obrazach fragmenty otaczającej go rzeczywistości. Z kolei Shirley… niewiele ma wspólnego z rzeczywistością, jest wytworzonym sztucznym światem. I jakże idealnie pasuje tu fragment o jaskini platońskiej, przytoczony w jednym z epizodów… Nie istnieje już jednak świat idei i świat będący odwzorowaniem idei, czego Shirley… jest doskonałym dowodem. Jak odróżnić fikcję od rzeczywistości? Na to pytanie Deutsch nie udziela nam jednak odpowiedzi.

filmowo – razy dwa

2. Shirley – wizja czy rzeczywistość?

Monika Wójtowicz

– mieszka i studiuje w Poznaniu. Kulturoznawczyni, przede wszystkim z zamiłowania. Interesuje się głównie sztuką współczesną i twórczością Petera Greenawaya. Kino kocha od dzieciństwa, a teraz też uwielbia o filmach pisać.

21


Z Agnieszką Grochowską rozmawia Adam Kruk

Schować się za Wałęsą Nie jestem specjalnie nieśmiałą osobą, ale atmosfera pracy nad filmem sprawiła, że naturalnie schowałam się za Robertem Więckiewiczem. Także poza planem zdjęciowym dawałam mu przestrzeń, by mógł rozwinąć skrzydła, by uwaga skierowana była na niego – Agnieszka Grochowska o pracy nad rolą Danuty Wałęsy w najnowszym filmie Andrzeja Wajdy

fabularie 2 (4) 2014

filmowo: człowiek

Wydarzeń ukazanych w Wałęsie. Człowieku z nadziei nie może pani pamiętać. Od którego momentu Wałęsowie zapisali się w pani pamięci? Wydaje mi się, że dopiero od 1989 roku. Wybory. Miałam wtedy dziesięć lat, z wcześniejszych wydarzeń politycznych niewiele potrafię odtworzyć.

22

Co pani zapamiętała? Przede wszystkim wszechobecne plakaty. Oraz atmosferę. Wszędzie panowała wielka ekscytacja, że coś się w końcu w Polsce zmienia. Nie rozumiałam wtedy tego dobrze, ale pamiętam niesamowicie pozytywną energię, wyczekiwanie na to, że będzie jakoś inaczej, że będzie szczęśliwiej. A pierwsze spotkanie z prezydentową? Panią Danutę poznałam całkiem niedawno, w 2011 roku. To było w Krakowie, niebawem po rozpoczęciu zdjęć do Wałęsy. Spotkanie było szansą, by przyjrzeć się jej z bliska, i ogromnie pomogło w stworzeniu roli. Co ciekawe, odbyło się ono… 13 grudnia, czyli dokładnie w trzydziestą rocznicę ogłoszenia stanu wojennego. Drugi raz spotkałyśmy się już po zakończeniu zdjęć. Trzeci – dopiero podczas weneckiej premiery filmu. W 2011 roku ukazała się – dość gorzka – autobiografia Wałęsowej. Marzenia i tajemnice wpłynęły kolosalnie na moją pracę. Prawdę powiedziawszy, do momentu przeczytania książki zupełnie nie wiedziałam, co mam zrobić z tym tematem, bo – prócz krótkiego spotkania w Krakowie – nie miałam skąd czerpać informacji o pani Danucie. Nagrań telewizyjnych czy wideo z tamtego czasu jest bardzo mało, do tego ukazują najczęściej sytuacje, w których łapana jest z zaskoczenia, przepytywana przez dziennikarzy gdzieś w kącie pokoju czy przy dzieciach. Ogromnie stremowana sytuacją – jak byłby każdy, gdyby nagle we własnym domu ktoś go zaskakiwał serią pytań. Człowiek nie do końca jest wtedy sobą, nie jest wystarczająco rozluźniony. Dlatego to właśnie książka stała się moją główną inspiracją. W niej pani Danuta czarno na białym napisała to, co chciała napisać – nie tylko o wydarzeniach w ówczesnej Polsce, ale przede

wszystkim o sobie: co wtedy myślała, co czuła. Dla mnie było to bezcenne. W jakim stopniu książka zmieniła ostateczny kształt filmu? Powiedziałabym, że w znacznym. Po publikacji Marzeń i tajemnic nie mogliśmy pominąć punktu widzenia Danuty Wałęsowej, nawet jeśli nie jest to film o niej, a o Lechu Wałęsie. Ze względu na książkę w Wałęsie znalazło się kilka scen, których pierwotnie w scenariuszu nie było – scen, w których Wałęsowa wychodzi z drugiego planu i czegoś więcej możemy się o niej dowiedzieć. Choćby ta, kiedy przygotowuje śniadanie i próbuje wyprawić dzieci do szkoły, a kuchnię okupują dziennikarze, którzy też chętnie zjedliby jajecznicę. Traci wtedy cierpliwość. I trudno się jej dziwić. Nikt nie lubi, jak mu się wchodzi z butami w życie. Nie obawialiście się, że robiąc ten film, sami wkraczacie na teren czyjejś prywatności? Mam nadzieję, że pewnej granicy nie przekroczyliśmy, choć faktycznie nie opowiadamy tylko o oficjalnych zdarzeniach zapisanych na kartach historii, ale i podglądamy je od kuchni. Zależało nam, by opowiedzieć o Wałęsie z różnych stron. Ważne było, by pokazać go jako człowieka, który ma rodzinę, i uchwycić to, jak się do niej odnosi. Po pierwsze, jest w tym prawda, bo tak przecież było, po drugie, w ten sposób bohater staje się bliższy widzowi, w pewien sposób staje się jednym z nas. Wydawało nam się, że właśnie tak trzeba to opowiedzieć. Poczucie odpowiedzialności? Na pewno od samego początku mocno czuliśmy to, że film zobaczą osoby, o których opowiadamy. To nadawało temu zadaniu pewien ciężar. Ja bałam się nawet nie tego, że pani Danuta mnie skrytykuje, bardzo chciałam natomiast uniknąć zrobienia czegoś, z czym ona zupełnie nie będzie się utożsamiać, jakiegoś fałszu. Zależało mi, by moja kreacja choć w pewnym stopniu zgadzała się z jej wspomnieniem samej siebie z tego czasu. By, nawet jeśli nie jesteśmy bardzo do siebie podobne, przemycić jakąś esencję, złapać jakoś jej ducha.


Pani prywatne doświadczenia miały wpływ na rolę? Chyba niewielki. Moje życie małżeńskie bardzo różni się od tego ukazanego na ekranie, a matką zostałam już grubo po zakończeniu zdjęć. W związku z tym na planie nie mogłam specjalnie korzystać z własnych doświadczeń. Ale od tego w końcu jesteśmy aktorami, by wyobrażać sobie pewne rzeczy. Akurat to bardzo lubię w swoim zawodzie i jestem szczęśliwa, że przez ostatnie parę lat dostałam tak różne propozycje. Podróżowanie między kompletnie oddalonymi od siebie rolami jest niezwykle inspirujące i zmniejsza szanse, że zastosuje się te same metody aktorskie – trudno byłoby to zrobić choćby w Bez wstydu i w Wałęsie. Sam materiał – jeśli jest dobry i zróżnicowany – pomaga w byciu kreatywnym, w szukaniu nowych środków wyrazu, doskonaleniu się. Uniemożliwia stosowanie tych samych wytrychów do różnych aktorskich zadań. Trylogia o człowieku, której zwieńczeniem jest Wałęsa, wymusza konfrontacje z legendarną rolą Krystyny Jandy z poprzednich części. Odczuła to pani? Można powiedzieć, że cień Krystyny Jandy kładzie się na filmie podwójnie, bo niedawno przecież zagrała też Danutę Wałęsową w teatrze. To powinno wywrzeć na mnie dodatkową presję, ale gdybym miała o tym myśleć, nie byłabym w stanie rano wstać z łóżka. Postanowiłam więc się tym nie zajmować. Skupiłam się natomiast na tym, jak niezwykle satysfakcjonujące jest dla mnie to, że mogę zagrać w filmie dopełniającym Człowieka z marmuru i Człowieka z żelaza. Jestem dumna z tego, że w jakimś sensie, grając u Andrzeja Wajdy, wchodzę do historii kina – nawet jeśli niezasłużenie, bo tylko dlatego, że pracuję z tak wielkim reżyserem. Dało mi to też bodziec, by tym intensywniej pracować i na to miejsce zasłużyć. Do historii kina przejdzie też zapewne brawurowa rola Roberta Więckiewicza. Jak układała się wam współpraca? Tak się przyjemnie złożyło, że niewiele wcześniej zagraliśmy razem w W ciemności

Agnieszki Holland. Było to niezwykle mocnym przeżyciem. Siedzieliśmy wtedy wspólnie w kanałach, byliśmy razem w Lipsku, pracowaliśmy na hali. Trwało to długo i odbywało się momentami w skrajnie trudnych warunkach, ale dzięki temu zdążyliśmy się bardzo dobrze poznać i zbliżyć do siebie. Myślę, że niezwykle ułatwiło nam to pracę przy Wałęsie. Czasami miałam wrażenie, że nasza współpraca na planie układała się trochę tak, jak małżeństwo państwa Wałęsów. Ja stałam milcząca za Robertem, kiedy on grał pierwsze skrzypce ze względu na to, kogo grał, oraz to, jaki jest. Atmosfera pracy nad filmem sprawiła, że, choć nie jestem specjalnie nieśmiałą osobą, jakoś naturalnie schowałam się za niego. Także poza planem zdjęciowym dawałam przestrzeń Robertowi, by mógł rozwinąć skrzydła, by uwaga skierowana była na niego, bym sama mogła go wspierać. Wydało mi się to bardzo na miejscu i przede wszystkim – niezwykle pomocne w budowaniu roli, która w jakimś sensie spotkała się z życiem. Czy ten rodzaj relacji trwał też po zakończeniu zdjęć? Raczej nie. Nie miałam problemów z wyjściem z roli, choć mam również wrażenie, że tak do końca nie zostawiłam jej za sobą. Lubię, żeby coś z mojej pracy we mnie zostało, co nie ma nic wspólnego z jakąś psychodramą. To nie jest tak, że ciągle jestem Danutą Wałęsą, ale ten temat, ta rola, ta osoba, wciąż trochę we mnie siedzi i podoba mi się to. Spotkanie ekipy w Wenecji stało się miłą puentą tego wszystkiego. Premiera filmu była ogromnie ekscytująca, co nawet nie tyle miało związek z blichtrem tego miejsca i czerwonym dywanem, ile z tym, że pojawili się tam Lech i Danuta Wałęsowie. Mam nadzieję, że jakoś uhonorowaliśmy ich tym filmem, że błysnęli w świetle reflektorów bardziej niż my, twórcy Człowieka z nadziei. To był przecież jeden z celów filmu.

filmowo: z nadziei

Jak się pracuje z takim brzemieniem? Na pewno nie da się budować roli, myśląc nieustannie: „Zrobię krok w prawo albo nie – może lepiej, jak zrobię krok w lewo”. To byłoby paraliżujące. Dlatego trzeba było w końcu myślenie o pierwowzorach jakoś zostawić za sobą i skupić się na pracy, budując rolę w oparciu o własny aktorski instynkt. To on podpowiadał, jak najlepiej wcielić się w osobę, która żyła w takich warunkach, miała ośmioro dzieci, miała takiego męża. I zapomnieć na chwilę o tym, że ta osoba będzie oglądała ten film. Dopiero teraz wracają pytania, na ile udało się z tego zadania wybrnąć, czy czegoś nie można było zagrać odrobinę inaczej.

Adam Kruk

– dziennikarz filmowy i muzyczny. Publikował m.in. w „Filmie”, „Ekranach”, „Kwartalniku Filmowym”, Filmwebie. Współautor tomów Wajda. Przewodnik Krytyki Politycznej, Stanisław Lenartowicz. Twórca osobny, Cóż wiesz o pięknem?, Polskie kino niezależne. Laureat nagrody im. Krzysztofa Mętraka (2012).

23


Zestarzeć się?

Lęk przed starością i śmiercią stał się. obsesją ludzi cywilizacji technicznej A ntoni K ępiński

Gdy poproszono mnie o „podrzucenie” kawałka prozy dotyczącego starości, zagrzebałem się w różnych fragmentach, opowiadaniach, szkicach i esejach, które na przestrzeni ostatnich dziesięciu, piętnastu lat pisałem „do szuflady”. Ba, zajrzałem do wierszy i tekstów piosenek, licząc, że znajdę coś mądrego i głębokiego. Może po cichu liczyłem na to, że między dwudziestym a trzydziestym piątym rokiem życia udało mi się „przewidzieć”, czym jest starość? Koniec końców postanowiłem podzielić się fragmentem jednego z opowiadań, „oldschoolowego” dialogu między Nim a Nią:

Przemysław Wysota

fabularie 2 (4) 2014

starość radość

Słodko nam na słonej wodzie – fragmenty

24

(…) Podeszła do niego, zdjęła mu z głowy panamę. Przyjrzała się dokładnie i z powagą jego twarzy. – Zestarzałeś się przez te kilka miesięcy… Masz zmarszczki, siwe włosy… Jedynie oczy błyszczą ci bardziej niż dawniej. To jest tak, jakbyś… w oczach spalał swoją młodość. – Gładziła go palcami po policzkach. Czuł, jak jej opuszki wpadają w bruzdy drobnych zmarszczek. „Cholera” – pomyślał – „Aż tak to widać?”. Zauważył w jej oczach figlarne błyski – o tak, taką ją uwielbiał – złośliwą, uśmiechniętą, uszczypliwą – wszystko naraz. Wtedy oczy zwężały jej się tak, że uwydatniały kurze łapki – oczywiście, znając kobiety i ich wrażliwość na punkcie urody i starości, nigdy nie odważyłby się wspomnieć o nich, ale właśnie taka podobała mu się najbardziej. – Słuchaj no, stary bosmanie, czy ty mi się nie rozsypiesz w proch, zanim opłyniemy Amerykę? To jeszcze kilka miesięcy, prawda? A ty jakiś taki słabiutki, siwiuteńki… – W zasadzie to… nie miałbym nic przeciwko. Wiesz, w sensie rozsypywania, to bardziej liczę na ciebie, że w razie czego ty mnie rozsypiesz. Ale… – ważył powoli następne zdanie. Mimo że już dawno wiedział, jak ono brzmi, wciąż wydawało mu się banalne – faktycznie, starzeję się. Było nie było, piąty krzyżyk na karku. No i nie mam tego szczęścia jak ty, że niezależnie od upływu czasu wyglądam jak nastolatek. Wiesz, dwieście, trzysta lat temu uchodziłbym niemal za starca… Jak się poznawaliśmy – miałem trzydzieści lat – czułem się młodo… I wtedy mówiłem, że chcę się przy tobie zestarzeć. Teraz mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jestem w trakcie. – Ech, misiu, misiu… żartowałam przecież…

– Wanda, wiem… Ale pomyśl – urwaliśmy się światu. Urwaliśmy się, bo drażniły nas – kult wiecznie młodych idoli, sztucznie odmładzanego ciała, oderwanie człowieka od naturalnego życia. Uciekliśmy od internetu, ciągłej pogoni, ciągłego udowadniania innym, że jesteś, że żyjesz, że masz siłę lub nie. Te kilka miesięcy teraz na morzu – z jednej strony odpoczynek. Ale z drugiej, czy to nie jest właśnie starość? Możliwość spojrzenia na świat z dystansu, z innej perspektywy – nieważne stają się wiadomości w TV, nieważne stają się problemy typu „nie mam się w co ubrać” czy „nie mogę iść z kolegami na piwo”. Jesteś ty, jestem ja, jest ten zachód słońca i sztorm rano… My, matka natura i ojciec czas… – No tak… Wiesz, coś w tym jest. Może my już byliśmy za starzy na ten świat? – A może wręcz przeciwnie… Pamiętasz nasze wypady na Mazury z młodzieżą – oni po osiemnaście, dwadzieścia lat, my dwadzieścia pięć, trzydzieści. Owszem – oni zapijali, ale dosłownie zapijali i odpadali… My robiliśmy te wszystkie dzikie numery – seks niemal w środku mokradła z komarami, nocne „kradziejki” z sadów, pływanie jachtem przy księżycu mimo zakazu… Może to jest jakiś paradoks naszych czasów. Że starzejąc się, jesteśmy młodsi od tych „wiecznie młodych”. Powiedz, Wanda – ty myślałaś kiedyś o śmierci? Nie samobójstwie czy czymś równie idiotycznym, ale o takiej naturalnej śmierci? – Czasami… w zasadzie rzadko, ale myślałam. Kiedyś przyjdzie… Myślałam, jak chciałabym umrzeć, jeśli już. – A myślałaś o starości? – Nie. – No właśnie… Nasz świat mimo tego, że śmierć odrzuca, nie może bez niej funkcjono-


wać – wojny, przestępstwa, wypadki – wszędzie śmierć. Wyziera z każdego zakamarka… A o starości zapomnieliśmy – nikogo nie dziwi widok „wyjącej pięćdziesiątki” w mini na technoparty czy siedemdziesięciolatka na deskorolce – oni są „cool”, wiecznie młodzi. Odrzucają starość, na siłę wracają do „młodości”, bo to pozwala im zapomnieć o tym, że czas płynie. A gdy oswoimy starość, pogodzimy się z tym, że czas ucieka – czy nie jest ona fajna? Popatrz – załóżmy, że cała ta nasza impreza z „Tatianą” to starość: dystans, spokój, nieprzejmowanie się rzeczami, na które nie mamy wpływu i które w ogóle nas nie dotyczą. Czy to nie jest życie, o jakim marzyłaś? – Wiesz… Masz trochę racji. Ale starość to też takie rzeczy, jak twoja prostata, moje więdnące cycki, zmarszczki, bóle w kościach… No i skleroza… – Co do cycków – to „no worries” – będę kochał i całował, nawet jak sięgną do kolan. Zaśmiali się głośno. Siedzieli przez chwilę, patrząc, jak ostatni fragment słońca chowa się za horyzontem. – Jednego nie rozumiem – ciszę przerwała Wanda – chcąc być wiecznie młodym, dajesz też sobie nielimitowany czas na realizację marzeń. Możesz je odkładać w nieskończoność, bo „zawsze zdążysz”. A jednocześnie ciągle gonisz i się spieszysz, żeby realizować durne, pierdołowate rzeczy… Koniec końców – lądujesz w wieku sześćdziesięciu, siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu lat z pretensjami, że nic ci w życiu nie wyszło. Swoje ambicje przerzucasz na dzieci, wnuki. A oni żyją tak jak ty – w kulcie wiecznej młodości i nieskończoności czasu… Kolejny paradoks, nie sądzisz? – Nie czekała na odpowiedź – człowiek to jednak durne bydlę… – Durne… Ale wiesz co? Cieszę się, że my jesteśmy, tak jakby, trochę mniej durni… Uśmiechnęła się. – I jeszcze jedno, maleńka. Cieszę się i cholernie ci dziękuję za to, że mogę się przy tobie starzeć. Dobrze mi z tym. – Mi też… (…)

Przemek Wysota

– urodzony szczęśliwie 13 stycznia 1978, w piątek. Specjalista procesowy, pół-socjolog, ćwierć-fizjoterapeuta, żeglarz, mąż, ojciec, poeta, publicysta, kucharz… Więcej grzechów nie pamięta. Pierwsze próby literackie (krótkie formy, poezja, teksty piosenek) od 1996 r. Debiut poetycki w 2001 r. w Magazynie studenckim „Salis” w Bydgoszczy, w tym samym roku rozpoczęta współpraca z czasopismem „Świat Gier Komputerowych” i Magazynem Studenckim „Chleba i Igrzysk” (AB/UKW). Dla „CiI” powstał m.in. cykl felietonów „Ja jako były… student”, wspomnienie o Januszu Żernickim, kilka tekstów analizujących współczesną kulturę studencką. Autor tekstów piosenek, na stałe współpracujący m.in. z włocławską formacją Blue Sounds, Waldemarem Mieczkowskim, okazjonalnie z innymi wykonawcami. Zamieszczony fragment jest częścią nieopublikowanego opowiadania „Słodko nam na słonej wodzie”.

Parada Seniorów 2014

zorganizowana przez Fundację Zaczyn Fotografie: Jakub Nowotyński


Z dr Moniką Dekowską rozmawiają Emilia Walczak i Daria Mędelska-Guz

fabularie 2 (4) 2014

nie radość?

Niezaradny, słaby i do tego jeszcze nie do końca „kumaty”

26

EMILIA WALCZAK: Kiedy zaczyna się starość? W Polsce ageizm, czyli dyskryminacja ze względu na wiek, dotyka już kobiet po 35. roku życia i mężczyzn po 45… Chodzi tu głównie o problem z dostępem do zatrudnienia. Jeśli chodzi tylko o starość jako okres wieku emerytalnego, to udzieliłaś już doskonałej odpowiedzi. Jeśli zaś podejdziemy do tematu szerzej, tj. z perspektywy biologicznej, społecznej, psychologicznej, filozoficznej czy kulturowej, to sprawa przestanie być już taka oczywista. Biologicznie kobiety przechodzą meno-, a mężczyźni – andropauzę. Zatem z punktu widzenia naszego ciała mamy jeden podstawowy warunek starzenia się: obumieranie struktur organizmu, czego przejawem jest m.in. spowolnienie i/lub zanik niektórych jego funkcji, tak jak np. zdolność rozrodu. Zauważ jednak, że obecnie biologiczne charakterystyki starości przestają być już wystarczające. Rozwijająca się technika i czerpiąca z tego procesu medycyna mocno zacierają granicę pomiędzy tym, co specyficzne dla młodych, a tym, co wyróżnia starszych. Nawiązując do wspomnianego przykładu – dzisiaj rodzicami mogą zostawać nawet 65-latkowie. Trudno zatem przyjąć fizyczność za wiarygodne kryterium dla określenia starości. Osobiście mam wrażenie, że nikt za bardzo nie wie, czym jest starość. Naukowe opracowania nie radzą sobie z definicją tego zjawiska. Na domiar złego w kulturze zachodniej wszyscy boimy się skutków, z którymi starość się wiąże. Nikt nie chce umierać. Umierać biologicznie, społecznie czy psychologicznie. Wolimy być użyteczni i aktywni, a to dlatego, że posiadamy wtedy poczucie k o n t r o l i nad sobą i naszym życiem. Poza tym aktywne działanie oraz rozwój z zasady jest przeciwieństwem pasywnego bytowania kojarzonego z entropią nas samych. Bez wyjątku jesteśmy stworzeniami społecznymi, dlatego nadawanie życiu sensu wiąże się m.in. z odpowiednim dla nas wpisaniem się w społeczno-kulturową sieć

międzyludzkich relacji i zależności. Jeśli przestajemy być potrzebni innym ludziom – przestajemy być szczęśliwi i… „obumieramy”. Bycie potrzebnym dotyczy również możliwości wykonywania pracy. Ograniczając się do kultury państw Zachodu – starość zaczyna się wtedy, kiedy jednostka staje się bezużyteczna jako pracownik. Co to znaczy? To znaczy, że jeśli człowiek przestaje sobie radzić z zadaniami, z którymi radzą sobie osoby młode, to przypina mu się łatkę starego. Ten proces zachodzi w obie strony na zasadzie samospełniającego się proroctwa, mianowicie: jeśli oczekujemy, że osoba w dojrzałym wieku nie poradzi sobie z powierzonymi zadaniami, to będziemy premiować właśnie takie jej zachowania, które potwierdzą naszą tezę o bezużyteczności tej osoby na danym stanowisku. Jest to proces bardzo podstępny, ponieważ zwykle nie jesteśmy świadomi, że właśnie zachodzi. Kiedy oceniamy kompetencje osoby w dojrzałym wieku, automatycznie skupiamy się na jej brakach, a nie na pozytywach, ponieważ wynik naszej obserwacji musi zgadzać się ze stereotypem człowieka starszego, jaki nosimy w naszej głowie. A jakie są te pozytywy osób starszych? Przede wszystkim są to umiejętności wynikające z życiowego doświadczenia takich osób, czyli: praktyczne podchodzenie do powierzonych im zadań, życiowa mądrość pozwalająca na metaanalizę problemu, podejmowanie niestandardowych decyzji opartych na intuicji. Jednym słowem – my, jako społeczeństwo, wiele tracimy z powodu wykluczania osób starszych z życia społecznego. Dla mnie tendencja ta jest zupełnie niezrozumiała, bo – po pierwsze – Europa przeżywa obecnie demograficzną katastrofę, w związku z czym potrzebuje jak największej liczby czynnych zawodowo obywateli, a po drugie – wszystkie społeczeństwa, poza współczesnym światem Zachodu, doceniały życiowe doświadczenie


To chyba jest też tak, że osoby starsze w pewnym momencie dają za wygraną i same odsuwają się w cień – w kulturze masowej dominuje bowiem kult „młodych i pięknych”. Te osoby się w tym, nomen omen, m o d e l u nie mieszczą… I tak, i nie. Sądzę, że tu wiele zależy od kilku wypadkowych: a) zawodu, który dana osoba wykonuje, b) jej osobowości, c) społecznych relacji (czy może liczyć na wsparcie innych) oraz – choć w mniejszym stopniu – d) od zdrowia fizycznego i psychicznego, a także e) od sytuacji materialnej, od której zależy stopień zaspokojenia wielu potrzeb. Naturalnie ważną kwestią staje się również kontekst kulturowy, w którym przyszło takiej jednostce żyć. Kwestia zawodu jest dość jednoznaczna; istnieją zawody, głównie natury fizycznej, które wymagają doskonałej sprawności ciała. Niemożność fizycznego wykonania zadania może być zagrażająca zarówno dla pracownika, jak i dla osób postronnych (np. zawodowy kierowca z osłabionym wzrokiem może spowodować więcej wypadków niż 20 lat wcześniej, gdy widział doskonale). Z osobowością sprawa staje się bardziej złożona. Grupa osób w wieku emerytalnym jest bardzo niejednorodna. Wyobraźmy sobie, że np. ktoś o typie osobowości „działacza” straci pracę. To, czy doświadczenie utraty pracy wyjaśni sobie jako życiową porażkę, czy jako naturalną kolej rzeczy, zależy właśnie od jego osobowości. Jeśli ta osoba będzie na tyle osobowościowo „plastyczna”, by odnaleźć się w działaniach i pracy innego typu niż dotychczas (np. wolontariat), a dodatkowo osoba ta otrzyma wsparcie od ludzi, których kocha i z którymi się przyjaźni, to ryzyko wykluczenia takiej osoby znacząco maleje. Zachowanie plastycznej osobowości nie zawsze bywa łatwe ze względu na trudną sytuację, w której znajdują się osoby dojrzałe wiekiem. Częstokroć partnerzy takich osób już nie żyją, rodzina mieszka daleko i zajęta jest własnymi sprawami, a przyjaciele – o ile istnieją – należą do kręgu znajomych z pracy, którą to pracę dana osoba właśnie straciła. Trzeba więc wiele wytrwałości i samozaparcia, aby satysfakcjonująco przeżyć wiek podeszły. Czy w Polsce problem wykluczenia ze względu na wiek zaostrza się, czy raczej powoli zanika? Jakie jest tego podłoże? Moim zdaniem problem ten zaostrza się. Z jakiego powodu? Po pierwsze, historia i komunizm, który skutecznie unicestwił w kilku pokoleniach zdolność twórczego myślenia o własnym losie, przyjmowania zmian

z radością, a nade wszystko – poczucia, że od pojedynczego człowieka wiele zależy. O większość spraw dbała socjalistyczna władza, dlatego ludzie ci zapomnieli, że to oni sami mają największy wpływ na to, co ich spotyka. Aktualnym skutkiem tamtego procesu jest permanentne poczucie bezradności i lęku wobec szybko zachodzących zmian: kulturowych, społecznych, związanych z postępem techniki itd. Co więcej, zmiany te na ogół wymagają szybkich reakcji, tymczasem osoby starsze z reguły funkcjonują wolniej niż młodzi, choć często bardziej skutecznie, a ich praca jest jakościowo lepsza. Niestety, nasza kultura przede wszystkim nagradza s z y b k o ś ć , a nie jakość pracy, więc choćbyśmy chcieli – nie mamy czasu docenić efektów pracy osoby starszej! Sytuację zaostrzają również funkcjonujące stereotypy dotyczące starości, które nacechowane są wieloma negatywnymi skojarzeniami, co dodatkowo zaostrza położenie społeczne grupy senioralnej. Na szczęście w literaturze przedmiotu zauważalne jest wprowadzanie nowej typologii, tj. podziału na tak zwany „trzeci wiek” i „czwarty wiek”. Kryterium podziału jest tutaj poziom aktywności psychospołecznej oraz styl życia. „Trzeci wiek” przypada na okres 60-90 lat. W jego pierwszej części osoby zazwyczaj są aktywne, samodzielne i niezależne, w drugiej zaś tempo aktywności stopniowo się obniża. „Czwarty wiek” przypada na okres powyżej 90. roku życia. Osoby stają się mniej sprawne psychofizycznie i najczęściej potrzebują wsparcia ze strony innych. Określenia „trzeci wiek” i „czwarty wiek” są pozytywnie oceniane przez osoby starsze, ponieważ nie zawierają w ocenie ich funkcjonowania stereotypów społecznych i elementów pejoratywnych. Muszę tu także poruszyć kwestię niezadawalającej sytuacji na rynku pracy. Obecnie wysoki poziom bezrobocia dotyka przede wszystkim ludzi młodych i wykształconych, absolwentów studiów wyższych, którzy nie mając doświadczenia zawodowego, nie mogą znaleźć satysfakcjonującej pracy. W tym kontekście interesy grupy senioralnej mogą być oceniane jako zagrażające dla osób młodych, które pragną samodzielnie żyć w tym kraju. Jeśli dodamy do tego niewydolność systemowej polityki senioralnej ze strony państwa – otrzymamy klimat sprzyjający wykluczeniu starszych ludzi. A uniwersytety trzeciego wieku? Czy odgrywają jakąś znaczącą rolę w „przywracaniu” osób starszych społeczeństwu? Czy są one popularne? Mam wrażenie, że odgrywają rolę coraz większą. Co prawda popularność ich nie jest jeszcze dość wysoka, ale badania pokazują, że coraz więcej emerytów (głównie kobiet) deklaruje chęć uczestnictwa w zajęciach, a więc

nie starość?

starszyzny i wykorzystywały jej oceny w trudnych sytuacjach. Współczesny Zachód sądzi jednak, że nie potrzebuje osób starszych, a ich kompetencje nabyte w wyniku wieloletniego doświadczenia traktuje jako bezużyteczne.

27


dojrzałość fabularie 2 (4) 2014

28

sytuacja powoli zmienia się na lepsze. Druga sprawa to jakość usług oferowanych przez tego typu uniwersytety. Często zajęcia pozostawiają wiele do życzenia, a jednym z powodów jest wspomniany już przeze mnie funkcjonujący w naszej kulturze stereotyp dotyczący starości. Inną sprawą jest los absolwentów tych uczelni lub kursów przekwalifikowujących zawodowo. Tutaj – wbrew optymistycznym kampaniom informacyjnym – statystyki są zatrważająco niskie. Jedynie mały procent takich osób zostaje później gdziekolwiek zatrudnionych. Mimo to z całą mocą twierdzę, że uniwersytety trzeciego wieku są bardzo potrzebne i pełnią wiele ważnych funkcji, m.in.: 1) trenują umysł i mózg, 2) pozwalają na aktywne wyjście z domu i nawiązanie nowych relacji z ludźmi, którzy chcą uczyć się nowych rzeczy, 3) podnoszą samoocenę i poczucie własnej wartości, 4) oswajają ze współczesnymi osiągnięciami techniki i uczą wykorzystywać je do zaspokajania własnych potrzeb, np. komunikacyjnych, 5) dzięki przekazywaniu wiedzy dotyczącej szybkich zmian współczesnego świata – zwiększają poczucie ogólnej życiowej koherencji u uczestników, dzięki czemu osoby dojrzałe wiekiem przestają być zagubione i bezradne wobec wymagań współczesnej rzeczywistości. A osoba mająca poczucie wpływu na świat to osoba, która chce działać dla siebie i innych, a więc wnosi do społeczeństwa wartość dodaną, dzięki czemu wszyscy na tym korzystamy. Sądzę, że podobny mechanizm dotyczy także innych grup zagrożonych wykluczeniem, nie tylko seniorów. Czy potrzebne są jakieś widoczne kampanie społeczne uwrażliwiające społeczeństwo na potrzeby i problemy osób starszych? Ja bym rozszerzyła pytanie: czy kampanie społeczne w ogóle odnoszą proporcjonalny skutek do poniesionych kosztów? Obawiam się, że w dość trudnym ekonomicznie i demograficznie czasie, kiedy przede wszystkim młode osoby nie mogą znaleźć zatrudnienia, kupić mieszkania i wychować dzieci, kampania uwrażliwiająca na potrzeby osób starszych dałaby nikłe rezultaty. Liczyłabym bardziej na poważne rozwiązania systemowe w zakresie: opieki zdrowotnej takich osób, zmianę prawa zmierzającego do utrudnienia zwalniania starszych pracowników, organizowania spółdzielni, które mogłyby się same utrzymywać, itp. W Polsce bardzo dobrze przyjął się program więźniów, którzy pracują na rzecz chorych, dzieci czy zwierząt. Dlaczego nie można byłoby zaproponować tego typu pracy osobom starszym? Zwłaszcza w sferach, w których mogłyby przekazywać własne doświadczenia młodszym pokoleniom. Ważny jest w y b ó r . Osoby, które czują się na siłach i c h c ą pracować – mogą. Te, które chcą odpocząć, również powinny mieć możli-

wość prowadzenia aktywnego, satysfakcjonującego życia w naszym społeczeństwie. Okazuje się też, że koncepcja „państwa opiekuńczego” nie sprawdza się w krajach, które tę ideę wprowadziły w życie. W tej chwili wycofują się z tego typu polityki Duńczycy i Norwegowie, którzy chcąc wyjść naprzeciw starzejącemu się społeczeństwu, postawili na politykę „uaktywniania” osób starszych. Głównym założeniem jest to, żeby osoby starsze pozostały samodzielne jak najdłużej. Liv Signe Navarsete, norweska minister, mówi w jednym z wywiadów: Kiedy ludzie się starzeją, niejako odcinamy się od nich: przestają być mieszkańcami, a stają się klientami systemu. (…) Państwo opiekuńcze powoduje pasywność wśród wielu osób starszych. A przecież powinno zależeć nam na tym, by jakość życia tych ludzi była jak najlepsza. Pani Navarsete wyjaśnia również: Nie chodzi o to, że państwo ma zrzec się odpowiedzialności za swoich starszych obywateli, tylko o to, że ma pełnić wobec nich, czy innych grup potrzebujących wsparcia, nieco inną rolę. Musimy odejść od polityki przeznaczania środków na zwalczanie chorób i innych dolegliwości, kiedy już wystąpią, na rzecz wspierania działań im zapobiegających, treningów, rehabilitacji itp., tak by ludzie mogli znów wziąć we własne ręce odpowiedzialność za swoje życie. W Danii system aktywizacji osób starszych sprawdza się, co wyjaśniają badania prowadzone w Ameryce Północnej i Europie; wynika z nich, że osoby aktywne całe życie także w późnej starości odczuwają znacznie mniej problemów zdrowotnych. Jednak na gruncie polskim trzeba by zapewne wielu reform, aby polityka aktywizacji nie przerodziła się w politykę dyskryminacji. DARIA MĘDELSKA-GUZ: Czy w naszym kraju starość jest wstydliwa? Trudno odpowiedzieć mi na to pytanie, ponieważ emocja wstydu jest bardzo intymna i wiąże się z poczuciem, że robimy coś, czego nie powinniśmy robić, coś, co przekracza normy społeczne i nasze własne. Jeśli weźmiemy pod uwagę wartości lansowane przez mainstreamową popkulturę, to – owszem – starość w aspekcie cielesnym oraz psychologicznym w ogóle nie wpisuje się w te ramy. Z tego punktu widzenia starość może być wstydliwa. Ale nie demonizowałabym tego, bo z jednej strony mamy głęboki, archetypicznie zakorzeniony obraz starca jako mędrca, którego należy darzyć bezwzględnym szacunkiem – i ten wzorzec ciągle jeszcze pokutuje w naszym wychowaniu. A po drugie, reprezentacja osób starszych staje się w naszym kraju coraz liczniejsza i nie zauważyłam, aby osoby te wstydziły się aspektów własnej starości. Jeśli przejawiają zachowania wstydliwe, to bardziej wiążą się one z wartościami wyniesionymi z ich domów czy wyznawaną religią.


Jaki jest stosunek do starości w innych kulturach? Starość zaczyna być kłopotliwa w momencie zakłócenia równowagi demograficznej w danym społeczeństwie. Kultury dawne postrzegały starszyznę jako ważne ogniwo doradcze państwa, miasta czy grupy społecznej. W tej chwili jednak w każdym państwie, które boryka się z ujemnym przyrostem naturalnym, starość jest niechętnie poruszanym problemem w związku z niewydolnością przyjętych w owych państwach systemów emerytalnych oraz z brakami w opiece zdrowotnej. Już teraz wyliczono, że w 2020 roku od jednej trzeciej do połowy obecnych gimnazjalistów musiałoby się zatrudnić w systemie opieki zdrowotnej, aby starzejące się pokolenie mogło zostać objęte pomocą medyczną. Wygląda na to, iż obecny stosunek społeczeństw do starości jest modyfikowany przez inne współwystępujące zjawiska społeczne i ekonomiczne, a to oznacza, że zmienia się on tak, jak zmieniają się owe zjawiska. Jakie jest natężenie ageizmu u nas? Trudno mi to ocenić, nie znalazłam wiarygodnych opracowań naukowych na temat tego zjawiska w Polsce. A jakie są skutki starzenia się społeczeństwa i jak w naszym kraju w tym kontekście funkcjonuje polityka? Cóż… W krajach Zachodu widać wiele seniorów korzystających w pełni z uroków życia: pędzą na zakupy i do kawiarni na elektrycznych wózkach, wyjeżdżają na zagraniczne wycieczki, chodzą do klubów i na spotkania towarzyskie, ba, uprawiają sport! Tam jest to normalne. Jeśli mam kłopot ze starzejącym się ciałem, to ułatwiam sobie życie poprzez

Malowała Monika Dekowska

wynalazki lub dostosowuję własne życie tak, aby było dla mnie i dla innych w pełni satysfakcjonujące. Ale tam państwo płaci za utrzymanie osób starszych (wspomniana polityka państwa opiekuńczego). U nas – nie. Skutkiem tego jest paniczny lęk każdego z nas przed starzeniem się. Nie chcemy więc o tym myśleć, nie chcemy rozmawiać, ani w ogóle zauważać tego problemu. Coraz częściej spotykam się z relacjami starszych pacjentów, którzy mówią mi, że nie chcą być leczeni przez lekarzy, ponieważ w „pani/pana wieku pogarszanie się stanu zdrowia jest normalne”. A młodzi? Uczą się, że stary człowiek to człowiek bezużyteczny, właściwie taki nie wiadomo kto. Nie trzeba tego kogoś szanować, za to same z tym kimś kłopoty, bo niezaradny, słaby i do tego jeszcze nie do końca „kumaty”. Z drugiej strony, nie przekażemy takiej osoby do ośrodka opieki, bo przecież czujemy kulturowo i religijnie zintrojektowany obowiązek (a nie chęć wynikającą z miłości) do opieki nad taką osobą. W państwach Zachodu (Francja, Wielka Brytania, Holandia) mieszkanie w ośrodkach dla seniorów jest zwyczajną sprawą. Niestety w sytuacji, gdy osoby starsze zmuszone są do mieszkania z rodziną, a rodzina – zmuszona do opieki nad seniorem – gwałtownie rośnie przemoc młodszych wobec osób starszych, zarówno finansowa, psychiczna, jak i fizyczna.

Dr Monika Dekowska – psycholog, pracuje jako szkoleniowiec i terapeuta. Jest także malarką i ilustratorką.

ze starością

Przytoczę tu zresztą wyniki badań prowadzonych na terenie Europy, z których wynika, że faktyczny obraz osób starszych nie odpowiada funkcjonującym stereotypom społecznym. Na przykład w badaniach niemieckich, w których porównywano osoby starsze (średnia wieku 74 lata) z młodszymi (średnia wieku 24 lata), wykazano, że osoby starsze w porównaniu z osobami młodszymi miały bardziej pozytywną postawę wobec siebie i były bardziej zadowolone ze swojego wyglądu fizycznego. Podobne rezultaty uzyskano w badaniach populacji amerykańskiej. Nie znam niestety podobnych badań na terenie Polski, choć przypuszczam, że percepcja starości byłaby u nas znacznie bardziej negatywna. Pamiętajmy, że sposób wartościowania cech związanych ze starością ma charakter indywidualny i zależy m.in. od zasobów wewnętrznych, takich jak system wartości, dojrzałość psychiczna, integracja osobowości, dotychczasowy sposób funkcjonowania psychospołecznego.

29


Paweł Brożyński

fabularie 2 (4) 2014

dziecięce rozczarowania

Pole minowe

30

Ile kosztuje ten tornister? Sto sześćdziesiąt pięć złotych, proszę panią. A czy on nie farbuje? Nie, proszę panią, nie powinien, ma pani trzy lata gwarancji. Dobrze, a te małe kieszonki po bokach? W jednej dziecko może trzymać buty na zmianę, w drugiej na przykład termos. Są wygodne, a z tyłu stelaż, podwójne szwy. Mhm. Podoba ci się? Może być, niech będzie. Czyli ma być, tak? Prosimy. Sto sześćdziesiąt pięć, tak. Mama z synem wychodzą ze sklepu. Nie mają zbyt wiele czasu, więc nie odrywają metek ani w sklepie, ani też przed nim. Metki, czego należało spodziewać się już wtedy, pozostaną na plecaku jeszcze przez następny tydzień. Zbliża się wieczór, matka z synem szybko udają się do domu. Nieprędko, lecz i nieubłaganie przyszedł dzień odpakowywania. Syn delikatnie odrywa jedną metkę, następnie odrywa drugą metkę, teraz starannie ściąga kolorowe reklamy. Ogląda plecak jeszcze raz powoli i dokładnie. Pięć razy. Nie ma już żadnych etykiet, metek, nalepek i tym podobnych. Uprzednio odcięte i oderwane etykiety chowa w odpowiednie miejsce, przy czym, o ile są zbyt duże, składa je, ale w taki sposób, aby nie drażniły. Plecak jest gotowy. Pakuje weń książki, pakuje doń zeszyty. Pakuje też drugie śniadanie, termos i tenisówki. Wszystkie przedmioty wkłada ostrożnie, powoli, z szacunkiem. Po włożeniu, kiedy wszystko jest na miejscu, wtem okazuje się, że nie znaczy to nic, a syn dobrze wie, że to, co widzi, to zdecydowanie za mało. Wtedy od podstaw, i zapalczywie, układa znów wszystko tak, aby wyrwać się z czarnej dziury, w którą leci na łeb na szyję. Przez chwilę udaje mu się ułożyć i przytrzymać wszystko, jednak już po chwili dociera do niego, to jasne, że znów wszystko jest nie tak. Medytacja nie służy, u licha, do robienia porządków! Dziecięce rozczarowania są bardzo bolesne, tak, to prawda. Syn, pomimo rozbicia, mobilizuje się – przymyka oko. I wreszcie zbiera się do wyjścia. Opuszczając dom, wprawdzie leniwie (ociągasz się – narzeka mama), daje świadectwo aprobaty dla kłopotliwej sytuacji. Wyróżnia go to spośród wielu innych osób. Masz strasznie ciężki ten tornister, musisz wychodzić. Syn wynosi plecak z domu w kierunku szkoły. W trakcie niesienia plecak narażony jest na ciągłe spojrzenia ze strony właściciela. Poprawianie suwaków, zamków, klamer trwa długo. Z czasem wszelki dotyk wymierzony w plecak staje się gwałtem. Z czasem samogwałtem. Syn, niosąc plecak, rozmyśla o podróżach, wojnach i amunicji. Myśli: plecak, bunkry, wojna, wakacje, morze, plaża, wakacje, plecak. Wojna – amunicja. Syn rozmyśla o szkole, podróżach, wojnach, aż trudno uwierzyć, że choć na chwilę udaje mu się zapomnieć o nim.

Wyginając tułów do granic, próbuje prawą ręką otworzyć jego lewą kieszeń. Ta nie daje się otworzyć. Szarpie – nic. Pod dłonią czuje coś obłego, twardego, metalowego. To nakrętka termosu. Myśli, że to nie termos, myśli, że to broń, czuje przy tym drapanie w żołądku. To broń, to pewnie amunicja. Termos byłby przecież ciepły, myśli. To na pewno broń, to amunicja, to pocisk. A co, jeżeli wybuchnie? Nie, to nie broń, dochodzi do wniosku po chwili. Przecież to nakrętka termosu, która zawsze jest chłodna. Bez sensu, że plecak został w ogóle zrobiony, skoro można go zniszczyć, mówi cicho. Nie daje jednak wiary, że jest to możliwe dzisiaj albo nawet w tym roku. Z pewnością w plecaku jest broń lub amunicja – powróciła myśl. Najlepiej sprawdzić. Zatrzymuje się powoli, zdejmuje plecak, rozsuwa zamki, rozpina klamry. Pusto. Książki, zeszyty, prowiant, tenisówki oraz termos z chłodną nakrętką. Żadnej broni nie ma. Tak, to by było za dobrze, gdyby tu jakaś broń była, ale i też trochę przerąbane, lepiej nie – myślał, idąc do szkoły. Syn co chwila sprawdza plecak. Nagle potknął się, wyrżnął i leży. Widzi budynki, drzewa, niebo, słońce. Nic ciekawego – na dole ziemia. Wstaje, podnosi się, siłę upadku przyjął na korpus, skarb na ramionach pozostaje nietknięty. Od tej chwili dotykanie wypełnia dalszą część krótkiej drogi. Doszedł do szkoły. Przebiera buty i rusza na lekcje. Na zajęciach uwagę dzieli między klamry i zamki a słuchanie pań nauczycielek. To, co mówią, jest ciekawe, jednak plecak zwycięża, wiodąc jego, syna, ku coraz to nowej przygodzie. Ćwiczenia wypełnione? Kiedy zadzwonił ostatni dzwonek, syn ruszył do domu. Dotykanie plecaka obecnie, po lekcjach, ustaje na rzecz rozważań nad zawartością. Zweryfikowano ją już jednak kilkadziesiąt razy, dlatego trudno uwierzyć, że w plecaku jest lub była broń czy amunicja. Syn wobec tak poczynionych ustaleń zaznaje spokoju. Rozmyślając o lekcjach, idzie naprzód, a w obliczu braku zagrożenia zapomnienie przychodzi łatwo. Spacerowym krokiem zbliżał się do domu, kiedy to niepewność po raz wtóry zaczęła narastać. Z oddali widzi matkę. Ona również idzie w stronę domu i spogląda na syna, który z tak dużej odległości zlewa się z nowym tornistrem. Ktoś mógł włożyć broń do plecaka, kiedy zmieniałem buty, w szatni, niepostrzeżenie, a później już nie sprawdzałem, myśli. Jest niespokojny, szarpie rękoma, podniecenie przypływa doń i odpływa zeń. Przedmioty w plecaku zamieniają swe pozycje, kiedy syn przemawia do siebie – w szatni, schylałem się, siadałem, odwracałem głowę, to mogło być wtedy albo i wcześniej nawet, w sali jeszcze. Matka macha do syna, zerkając na tornister. Zbliżają się do siebie. Mamo, w tym plecaku jest broń. Czy jedynym orężem matki będą teraz fakty? (2008)

Paweł Brożyński

– ur. 1985. Historyk i krytyk sztuki, tłumacz. Mieszka w Krakowie.


Monika Rogowska-Stangret

Dzieciństwo jako przestrzeń wykluczenia Dziecko jest też rzadkim przedmiotem refleksji filozoficznej, pojawia się od czasu do czasu, i jeśli się pojawia, to jako swego rodzaju materia, którą należy właściwie uformować, aby z nieokreślonej larwy przemieniła się w dorosłe, autonomiczne, dojrzałe imago. Dominującym pytaniem filozoficznym jest zatem pytanie o to, jak pomyślnie przeprowadzić dziecko w stan dojrzałości, jak wyjść z dzieciństwa. Tymczasem dziecko samo w sobie i dla samego siebie to zagadnienie raczej marginalne.

Dziecko na kozetce u doktora Freuda Sigmund Freud to jeden z tych filozofów, którzy zwrócili uwagę na dziecko i na to, że wydarzenia dzieciństwa odbijają się niczym czkawka w dorosłym życiu. Dojrzał też w dzieciach istoty seksualne, czym dowiódł, że seksualność nie spada na nas z nieba, gdy kończymy, powiedzmy, osiemnaście lat, lecz że jest integralną częścią ludzkiego podmiotu od samego początku i wpływa na jego kształtowanie już od niemowlęctwa. Wnikliwy psychoanalityk nie traktował jednak dziecka jako kategorii autonomicznej. Freud najczęściej badał dorosłych. Dziecko pojawia się jako miniona postać samych pacjentów, z której oni wyłonili się, dźwigając na sobie ciężar nerwic, fobii, histerii – ich przyczyny nieodmiennie odnajdywane są w ich dzieciństwie. Freud oczywiście obserwuje też same dzieci – chłopców i dziewczynki – spisuje na przykład marzenia senne swoich córek, obserwacji tych używa do uzasadnienia lub pogłębienia swoich teorii, nie prowadzi jednak terapii dzieci. Wyjątkiem jest przypadek Małego Hansa, który Freud prowadzi korespondencyjnie na podstawie notatek ojca chłopca . Tak naprawdę mały Hans jest w pułapce pomiędzy ojcem (i matką) oraz doktorem Freudem, co zauważyli współcześni francuscy filozofowie – Gilles Deleuze i Félix Guattari, pisząc: „Freud liczy się wyraźnie z kartografią małego Hansa, ale zawsze po to tylko, by   S. Freud, Analiza fobii pięciolatka [Mały Hans], w: idem, Dwie nerwice dziecięce, przeł. R. Reszke, Wydawnictwo KR, Warszawa 2000, ss. 7-97.

same dzieci

Wykluczenie to obecnie temat szeroko dyskutowany w ramach rozmaitych dziedzin humanistycznych, w tym filozofii. To temat nie tylko frapujący teoretycznie, ale też pilny społecznie. Pytania o źródła wykluczenia, jego przejawy oraz sposoby przeciwdziałania jemu to kwestie poruszane w dyskusjach między innymi o kobietach, LGBTQ, zwierzętach, niepełnosprawnych, osobach starszych, mniejszościach etnicznych czy religijnych. Poruszanie tematu wykluczenia często idzie w parze ze wskazaniem tego, w jaki sposób polaryzują się rozmaite grupy społeczne, tworząc opozycję my–oni, znane–nieznane, swojskie–obce, które w istocie kreślą granicę, poza którą rozciąga się przestrzeń wykluczonych, innych, dziwnych. To uproszczony model, wskazujący jednak bezbłędnie na pewną prawidłowość: granice ja/my wyznaczają sferę tego, co normalne, właściwe, rozumne, sensowne itd., reszta tonie w odmętach nienormalności, wypaczeń, zła, bezsensowności, chaosu. To sprytne i bardzo złudne uporządkowanie sobie świata (jego przykłady mnożą się w praktyce społecznej i w literaturze): wszystkie szarości, niedopowiedzenia, wątpliwości i nieoczekiwane zmiany zostają wymiecione na rzecz czarno-białego porządku. Badacze o psychoanalitycznym zapleczu podkreślają, że tworząc taki biało-czarny obraz życia i skazując pewne grupy społeczne na egzystencję nienormalną, bezsensowną i złą, w rzeczywistości projektujemy na zewnątrz jakąś cząstkę nas samych. Widzimy w innych to, czego boimy się w samych sobie, to, czego w sobie nie lubimy, to, czego w nas samych nie rozumiemy. W tym pejzażu wykluczonych dziecko pojawia się rzadko, nie jest figurą wykluczenia, nie służy przemyśleniu tego, czym jest wykluczenie, chyba że jest to nie „nasze” dziecko, lecz obce. W tym ostatnim przypadku jednak wykluczenie dotyka dziecka nie ze względu na to, że jest dzieckiem, ale z uwagi na inne jego cechy. Wydaje się, że dziecko jest towarem na wagę złota w starzejących się europejskich społeczeństwach, że to, co młode, jest lepsze i ładniejsze niż to, co stare, i że każdy z nas, będąc niegdyś dzieckiem, traktuje tę przestrzeń dzieciństwa jako coś znanego od podszewki, oswojonego czy wręcz swojskiego.

31


dzieci same fabularie 2 (4) 2014

pogodzić ją z fotografią rodzinną” . Mały Hans nie jest tu autonomiczną istotą, zresztą sama formuła jego analizy zapośredniczonej przez świadectwo ojca o tym świadczy. Hans jest formowany, zakorzeniany w rodzinie, „przefotografowuje [się] w ojcu, przekalkowuje [się] na matczynym łóżku”, jak określają to Deleuze i Guattari. Hans jest jak dzika trawa rosnąca w nieposkromiony i nieustrukturyzowany sposób, stopniowo jednak – przycinany i pielony – dopasowuje się do przestrzeni zamkniętej między figurą matki, ojca i nieobecnego doktora sprawującego pieczę nad tym ogrodniczym majstersztykiem. W efekcie tych zabiegów Hans zaczyna rosnąć tam, gdzie może, i dopasowuje się – niczym drzewko bonsai – do skarłowaciałych norm rodzinnego domu. Historia analizy Hansa i jej krytyka unaoczniają przynajmniej dwie prawidłowości podejścia do dzieci w ustalonych strukturach rodzinnych i społecznych. Po pierwsze, dziecko nie wydaje się wcale kimś innym od nas samych, kimś, kogo dopiero się uczymy, do kogo docieramy, kogo poznajemy, kto jest dla nas – do pewnego stopnia – zagadką. Wprost przeciwnie, przykład ten zdaje się świadczyć o tym, że przechwytujemy dziecko, wpasowując je – jak nową sadzonkę – w nasz własny ogródek. Widzimy w dziecku nas samych – niekiedy dosłownie („oczy tatusia”, „wykapana mama”), niekiedy jako dodatkową, z nieba spadłą możliwość realizacji naszych własnych pragnień i marzeń, w efekcie czego dziecko staje się odnóżem nas samych. W kontakcie z dzieckiem widać, jak trudno jest nam „pomyśleć I n n o ś ć w obrębie naszej własnej myśli” , dopuścić do głosu różnicę w centrum tego, co znane, przewidywalne, ustalone – nasze. Wzięte na serio dziecko rozsadza strukturę nasz–obcy, ponieważ balansuje na jej granicy. Wyłoniło się z nas, ale jest odrębne, jest zależne od nas, ale niekiedy zaskakuje samodzielnością, ma włosy mamy, które jednak w słońcu nabierają innego, zupełnie nowego blasku. Tym silniej wdrukowujemy w dziecko, nakładamy na nie „nasz obraz i podobieństwo”, w skrajnych przypadkach dziecko może być zaledwie tłem, na którym wyświetlamy znany nam już od pokoleń rodzinny film. Po drugie, dziecko staje się zakładnikiem pewnej koncepcji czasu, która każe nam patrzeć na życie człowieka z jednej strony w perspektywie pewnej liniowej narracji: narodziny, dzieciństwo, młodość, małżeństwo, reprodukcja, starość i śmierć, z drugiej zaś w cyklicznym powtarzaniu się tej narracji w kolejnych pokoleniach. Ta liniowość i cykliczność czasu jest zaburzana na różne spo  G. Deleuze, F. Guattari, Kłącze, przeł. B. Banasiak, „Colloquia Communia” 1-3 (36-38) 1988, s. 228.

M. Foucault, Archeologia wiedzy, przeł. A. Siemek, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1977, s. 37.

32

soby, pisze o tym między innymi Judith Halberstam w książce In a Queer Time and Place, wskazując na istnienie „queerowych czasowości”, które rozsadzają zastane modele podmiotu i stanowią dlań alternatywę i które są tworzone w oparciu o rozmaite doświadczenia, takie jak AIDS, ryzyko, choroba, „przedwczesna” śmierć . Spojrzenie na dziecko w oderwaniu od liniowo-cyklicznego scenariusza życiowego, a na przykład przez pryzmat „queerowej czasowości”, jest także wyzwaniem pomyślenia inności w obrębie nas samych.

Dziecko – pomiędzy tym samym a innym Teoretycy prześwietlający kwestię wykluczenia często dochodzą do wniosku, że wykluczamy to, co obce w nas samych, że w istocie w samym sercu tożsamości nosimy skazę obcości, piętno innego, znamię wykluczonego. Czyni tak Julia Kristeva w książce Strangers to Ourselves, pisząc, że polityczna lekcja płynąca z Freuda uczy nas, w jaki sposób wykrywać obcość w nas samych, co wydaje się filozofce jedynym sposobem na to, by nie napastować obcych na zewnątrz nas . Co więcej, Kristeva widzi możliwość zbudowania międzyludzkiej solidarności w oparciu o świadomość nieświadomości , a więc o świadomość tego, co w nas samych obce. Czyni tak Jonathan Littel w eseju Suche i wilgotne, pokazując, w jaki sposób faszyzm był próbą utrzymania pewnej wizji „ja” . To tylko dwa przykłady szerszej tendencji. Jaka jest na tym tle rola dziecka jako figury wykluczenia? Wydaje mi się, że szczególna. Wzbudza bowiem niepokój wzmiankowanym wcześniej byciem pomiędzy tym, co znane, określone, nasze, a tym, co obce, inne, nieokreślone, zamieszkując sferę szarości pomiędzy schematami czerni i bieli. Spójrzmy na relację z dzieckiem jako na stopniowe, cielesne wyłanianie się obcości z nas samych, komórkowe narastanie obcości w naszych własnych komórkach: „komórki mnożą się tak w przypadku raka, jak i w przypadku ciąży” . Rytm podziału komórek, cie-

J. Halberstam, In a Queer Time and Place. Transgender Bodies, Subcultural Lives, New York University Press, New York, London 2005, s. 1-21.

J. Kristeva, Strangers to Ourselves, przeł. L. S. Roudiez, Columbia University press, New York 1991, s. 191.

Ibidem, s. 192.

J. Littell, Suche i wilgotne. Krótka wyprawa na terytorium faszysty, przeł. M. Kamińska-Maurugeon, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009.

R. Braidotti, Etyka stawania-się-niewykrywalnym, przeł. J. Bednarek, w: Teorie wywrotowe. Antologia przekładów, pod red. A. Gajewskiej, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2012, s. 304.


lesnych przemian i transformacji prowadzi w końcu do wyłonienia się innego – uzewnętrznienia tej „cielesnej nieświadomości” – obcego z nas samych poczętego. To nasze-obce dziecko, wyłaniając się, wzbudza lęk. Czy uda nam się odnaleźć jego cechy w innych członkach rodziny, czy też obdarzy nas odcieniem włosów, kształtem oczu, nosem, kolorem skóry dotąd nigdy niespotykanym w tej rodzinie? Czy nie przyjdzie na świat potwór rodem z horrorów, coś niepodobnego do ludzkiej istoty, pokraka, monstrum, uosobienie obcości? . W relacji z dzieckiem wyłania się „cielesna nieświadomość” lęków, oczekiwań, pragnień zakorzenianych w ciele dziecka przez jego rodziców i rodzinę, którzy wymazując inność dziecka, zamazują ją własnym obrazem, głosem, pragnieniami czy zainteresowaniami. W ten sposób czynią z niego kolejny element idealnie dopasowany do układanki zwanej rodziną, tak jak stało się w przypadku małego Hansa. Wykluczone tu zatem zostaje to, co w dziecku inne, to, co w nim nienasze, to, co w nim dziwne, a przyjęte to, co swojskie, oswojone, takie samo.

Dziecko nie do zniesienia Z wykluczeniem tej części dziecka, która odróżnia się od systemu rodzinnego – ujednoliconej, swojskiej sfery – idzie w parze wykluczenie tego, co podważa, wyśmiewa, zaburza, dziwi się i nie uznaje za oczywiste tego, co z punktu widzenia owego systemu oczywiste być musi. Wykluczenie inności dziecka jest jednocześnie wykluczeniem potencji wywrotowej inności. Deleuze i Guattari, odwołując się do analizy małego Hansa, pokazują, że jego fobia była próbą ucieczki z ustalonych ram rodzinnej fotografii, rodzajem buntu, formą oporu, „prawdziwą opcją polityczną”10 i że aktywność ojca podpieranego autorytetem doktora Freuda była w istocie rozbijaniem „kłącza” Hansa, blokowaniem wyjścia, warunkowaniem: „Pozwolą wam żyć i mówić, pod warunkiem jednak, że zatkają wszelkie wyjścia”11. Wykluczając inność dziecka, wykluczamy jednocześnie nieznośne enfant terrible, a więc kogoś, kto mógłby zaśmiać nam się w twarz, wywrócić na nice nasz wspaniały świat, odkryć przemilczenia, podeptać pieczołowicie zbierane wspomnienia, znieważyć Ojca i Matkę, podrzeć na strzępy rodzinne fotografie lub, co jeszcze nawet gorsze, narysować na nich kolorowymi kredkami inne obrazki. Niekiedy mówi się, że odczuwamy coś na kształt melancholii, żalu, tęsknoty za utra  Tym lękiem karmi się często kultura popularna. Zob. np. B. Creed, The Monstrous-Feminine: Film, Feminism, Psychoanalysis, Routledge, London, New York 1993.

10

G. Deleuze, F. Guattari, Kłącze, op. cit., s. 229.

11

Ibidem, s. 228.

conym dzieciństwem mitologizowanym pod postacią utraconego raju, pełni, całości, sensu, braku izolacji, miłości, bliskości, swobody, natychmiastowego zaspokajania potrzeb, za światem, któremu kres położyła rozłąka z matką, rozczarowanie, pierwsze niespełnienie12. Czy nie jest to także tęsknota za owym enfant terrible, którym przynajmniej potencjalnie było „kłącze” każdego z nas? Tęsknota za tym, by rozpirzyć świat w drobny mak i poukładać po swojemu (albo i nie). Tęsknota, z której możemy czerpać wizje innego świata. Tęsknota za wykluczonym dzieckiem, która jest istotą buntu. Tęsknota za dzieciństwem – przestrzenią wykluczenia, w której rodzi się sprzeciw i to, co nowe.

Dzieci i lęki

Malowała Monika Dekowska

Piszą o tym na przykład Julia Kristeva, Luce Irigaray czy Rosi Braidotti. 12

Monika Rogowska-Stangret

– niedawno obroniła doktorat w IFiS PAN zatytułowany Ciało – poza innością i tożsamością. Trzy figury ciała w filozofii współczesnej; obecnie współpracuje z Instytutem Filozofii UW; stypendystka Fundacji Kościuszkowskiej oraz Eberhard Karls Universität Tübingen; publikowała m.in. w „Przeglądzie Filozoficzno-Literackim”, „Etyce”, „Pracach Kulturoznawczych”, „Ha!arcie”, „Sztuce i Filozofii”, „Recyklingu Idei”, „LiteRacjach”, „Women: A Cultural Review” oraz w tomach zbiorowych; zajmuje się współczesną filozofią, teorią feministyczną, feministycznym nowym materializmem, posthumanizmem, animal studies oraz relacją między literaturą a filozofią; współpracuje z „Przeglądem Filozoficzno-Literackim”, przetłumaczyła Mit urody Naomi Wolf (Czarna Owca 2014) oraz teksty Judith Butler i Elizabeth Grosz.

33


Kasper Linge

Muzyka rozrywkowa a starość

fabularie 2 (4) 2014

gra starość

DJ Wika podczas Parady Seniorów 2014 (Fundacja Zaczyn). Fot. Jakub Nowotyński

34

Historia świata to historia konfliktów. Konfliktów na wszystkich możliwych płaszczyznach życia, od politycznej (i słynne słowa: „wojna jest jedynie kontynuacją polityki innymi środkami”) po kulinarną (w wydaniu wegan). Jedne stanowią główną oś działalności ludzkości, inne wypełniają prywatne przestrzenie. Do rangi konfliktów kardynalnych w latach 60. XX wieku za sprawą hippisów urósł konflikt pokoleń, czyli ścieranie się rodziców z dziećmi, czy po prostu osób w „podeszłym wieku” z młodymi. Najważniejszym nośnikiem młodzieżowych racji stała się muzyka rozrywkowa. Scena muzyczna wzrastała w duchu buntu przeciwko obowiązującym zasadom i tym, którzy je konserwują, czyli mitycznym „Starym”. („Starzy” to tacy „Oni” z teorii spiskowych). „Nie ufaj nikomu po trzydziestce”, przekonywała piosenkarka Joni Mitchell. I rzeczywiście, muzyka rozrywkowa to praktycznie wyłącznie pole działania gołowąsów (mniej panienek). Jeżeli przyjrzymy się wszystkim muzycznym rewolucjom od lat 60. ubiegłego wieku, pewnie ich twórcy wszyscy razem mają mniej lat niż np. Joseph Haydn. Oczywiście „na scenie” nie brakuje starych, lecz w większości są to wykonawcy, którzy weszli na nią w młodości i po prostu jeszcze z niej nie zeszli. Jeden z polskich zespołów po-

ruszył nawet ten problem w swojej twórczości i czterdziestoczteroletni młodzieniec sugeruje słuchaczom, że „trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść Niepokonanym”. Od tego czasu minęło siedemnaście lat i to wciąż nie jest jego czas. Możliwe, że ciągle walczy ze „Starymi”. (Jednak, co ciekawe, tak jak podobno organizatorem feministycznej organizacji Femen jest mężczyzna, tak pionierem muzyki młodzieżowej jest Bill Haley, który był dziesięć lat starszy od Elvisa!). Można wymieniać ikony muzyki rozrywkowej; The Beatles, Rolling Stones i cała „brytyjska inwazja”, Led Zeppelin i cała scena kładącą podwaliny pod hard rocka, Sex Pistols, punk, nowa fala itd. Wszystkie znaczące cezury muzycznej popkultury to efekt działalności mniej więcej dwudziestolatków. Nie wiem, jak Wy, ale ja w wieku dwudziestu lat raczej miałem niewiele do powiedzenia. Ale zdaje się, że nie zawsze o racjonalny przekaz chodziło młodym wykonawcom. Surowej racjonalności „Starych” przeciwstawiali młodzieńczą emocjonalność. Podczas „lata miłości” w cenie był raczej „duch muzyki” i „szamańskość”, które łatwo znaleźć po wcześniejszej konfrontacji z tekturką nasączoną LSD. Oczywiście pojawiały się poważniejsze postulaty, np. wokalistka Jefferson Airplane narzekała, że The Beatles w środku rewolucji słodko zwodzą publiczność tekstami w stylu „I wanna hold your hand”. Jednym z problemów muzyki rozrywkowej, o którym wspominałem wyżej, jest funkcjonowanie na scenie młodzieżowej osób, które wychowują wnuki. I bardziej niż o rozbieżność w kwestiach światopoglądowych na linii młodzi–starzy, chodzi o świeżość czy witalność formy. Najlepszym określeniem na dzisiejszą działalność tuzów, jak The Cure, U2, Depeche Mode, Red Hot Chili Peppers jest „zdziadzienie”. Na polskiej scenie dokładnie to samo spotkało Kult czy T.Love. Zresztą, przy okazji płyty Ostateczny krach systemu korporacji dziennikarze muzyczni poruszyli temat różnicy wieku Kazika i jego słuchaczy, których niekoniecznie muszą interesować historie o Waldemarze Pawlaku z czasów, gdy jeszcze na stojąco wchodzili pod szafy. Są pewne wyjścia z powyższej sytuacji – nigdy się nie zestarzeć albo przestać grać. Nie dowiemy się, czy młodzi z Klubu 27 chcieli zrealizować pierwszą z możliwości.


Wrzesień Kobieta w kostiumie plażowym, prostokąt i trójkąt, w oddali wydma łącząca się z morzem, czarna flaga na długim sosnowym trzonku wbitym w piasek. Na brzegu pień, okorowany i blady. Na pniu rybitwa, głowa orła na tłustym kurzym ciele i te nóżki prostowane na beczce.

strona z wierszem

Adam Raczyński

Adam Raczyński – ur. w 1975 w Warszawie. Poeta.

Opublikował tomy wierszy: Chorobal (1998), Otwieracz (2004), Obce wanny (2006), Słońce Północy (2011). Wiersze publikował m.in. w „Czasie Kultury”, „Studium”, „Ricie Baum”, „Kresach”, „Akcencie”, „Pograniczach”. Opowiadania w „Krzywym Kole Literatury”. Mieszka w Warszawie.

35


Emilia Walczak

fabularie 2 (4) 2014

komiksowo

Skamandryci i dinozaury

36

Rok temu wrocławskie Biuro Literackie wydało almanach zatytułowany Powrót Barbarzyńców i nie, w którym znalazło się 15 komiksów, między innymi do wierszy tytułowych burzycieli – czyli poetów, których utwory ukazywały się w latach 90. ub. wieku w bibliofilskiej serii Barbarzyńcy i nie (m.in. Marcinowie Świetlicki i Sendecki czy Darek Foks) – autorstwa laureatów konkursu „Komiks wierszem”. W tym roku ukazała się jego, almanachu, (poniekąd) kontynuacja, dla której punktem wyjścia były wiersze współczesnych polskich poetek. W ramach odbywającego się we Wrocławiu, w dniach 24-26 kwietnia br., 19. Europejskiego Portu Literackiego, jak co roku zaplanowano kilka otwartych konkursów – a wśród nich, między innymi, „Komiks wierszem w trybie żeńskim”. Dobrze, że organizatorzy posłużyli się tym słowem – „żeński” – a nie „kobiecy” na przykład. Bo to określenie: „poezja” czy też szerzej – „literatura kobieca” – nieustannie dostarcza wielu aporii badaczom czy też może właśnie – badaczkom literatury (bo który poważ(a)ny mężczyzna zajmowałby się tymi babami, którym pióro pomyliło się z warząchwią?). Zwłaszcza teraz – w momencie, gdy przez kraj przetacza się spóźniona genderowa debata. Nie przez przypadek na łamach „Dziennika Opinii” Krytyki Politycznej od miesięcy trwa polemika na temat: literatura męska vs literatura kobieca, w której szaty drą między innymi Kaja Malanowska, Kinga Dunin, Inga Iwasiów czy Ignacy Karpowicz. Nie przez przypadek też Tawerna, czyli jeden z podprojektów Portu Literackiego, od kilku miesięcy snuje rozważania na tematy takie jak: „Czy istnieje podział na literaturę męską i kobiecą”, „Literatura a macierzyństwo”, „Jaką Pol(s)kę zobaczyli z drugiej strony lustra”, „Kobiecość i męskość literatury” czy w końcu „W trybie męskim / W trybie żeńskim”. Na zagadnienia te nie ma jednak jasnych odpowiedzi – literatura to nie jest bowiem czarno-biały program którejś z oszołomskich prawicowych partii politycznych, a jej płeć, podobnie jak i płeć ogólnie, może (a nawet musi) być wciąż na nowo redefinowana. Przykro mi, panowie szlachta. W jakiś sposób znamienne jest jednak, iż w tomie Komiks wierszem w trybie żeńskim, będącym pokłosiem wyżej wspomnianego konkursu, poezję polskich autorek ilustrują za pomocą komiksu wyłącznie kobiety (jedyny, zdawałoby się, „rodzynek” Karol Król okazuje się tu być Karoliną Zalewską…). Czyżby więc po poezję „w trybie żeńskim” sięgały wyłącz-

nie panie i cały ten projekt Portu, jakąś siłą rzeczy, nosi rys gettoizujący? Czy pokonkursową antologię przeczytają/obejrzą wyłącznie dziewczyny? To nie tak – pośród 88 komiksów spełniających warunki formalne konkursu było 49 autorek i aż 39 autorów! W skład czteroosobowego jury weszła natomiast jedna pani (Marta Ignerska) oraz trzech panów (Sebastian Frąckiewicz, Krzysztof Ostrowski i „barbarzyńca” Marcin Sendecki). A więc na szczeblu decyzyjnym jak zwykle sam testosteron. To zresztą stała praktyka w tego typu konkursach – zwłaszcza w skład kapituł turniejów literackich wchodzą zazwyczaj sami panowie i z grzeczności zaprasza się do tych zacnych gron tak z jedną panią. Tak jak w polskiej polityce, tak jak w polskim biznesie, zabrakło tu więc, w jury, być może parytetu. „Liczą się umiejętności i wiedza” – powiedzą przeciwnicy tychże. Pewnie, umiejętności i wiedza również – obok równouprawnienia – są bardzo ważne. A w tego typu kompetycjach są one być może i najważniejsze: panie, których nazwiska weszły do pokonkursowego tomu, były po prostu najlepsze. Lepsze nawet od tych 39 panów, i bez znaczenia dla wyboru ich prac był, mam nadzieję, brak parytetu w konkursowej wierchuszce. Hmmm, może zatem komiks, jak i cała sztuka, nie ma w ogóle płci lub też nie ma ona aż tak fundamentalnego znaczenia? Nie, to też nie jest tak… Lecz dla dobra tej recenzji porzucę już te okołogenderowe rozważania i przejdę teraz do sedna sprawy. W gronie poetek, których wiersze zostały zilustrowane w tomie Komiks wierszem w trybie żeńskim, są w większości (oprócz Kamili Pawluś) autorki ściślej lub mniej ściśle związane z Biurem Literackim (Justyna Bargielska, Julia Fiedorczuk, Zuzanna Ginczanka, Kornelia Piela, Anna Podczaszy, Marta Podgórnik, Agnieszka Wolny-Hamkało); przeważnie są to roczniki „siedemdziesiąte” – wyjątkami są tu Kornelia Piela, rocznik 1987, oraz Zuzanna Ginczanka – związana ze Skamandrytami poetka żydowskiego pochodzenia, która w 1944 roku, w wieku 27 lat, zginęła w Płaszowie rozstrzelana przez gestapo. (Jej znakomity tom wierszy Wniebowstąpienie Ziemi – pod redakcją Tadeusza Dąbrowskiego – wydało BL w lutym tego roku). Autorki komiksów (Katarzyna Balicka, Magdalena Chojnowska, Liwia Dzierżawa, Karol Król vel Karolina Zalewska, Anna Krztoń, Marta Kubiczek, Joanna Łańcucka,


Schizma, rys. Oktawia Ogniew na podst. poezji Marty Podg贸rnik


Komik fabularie 2 (4) 2014

38

Mała i dinozaury, rys. Magdalena Chojnowska na podst. tekstu Kornelii Pieli


„Mała płacze. Wyginęły dinozaury. Mała płacze. Mama też wyginie. Mała wyginie po mamie. Łza rozmazuje ślady starego flamastra. I przyjdzie potop, i zaleje ziemię. I uderzy wielki meteoryt, i zmiażdży wszystkie dinozaury. Mała pomalowała meteoryt na różowo. Ta książeczka jest już nieodpowiednia dla jej wieku.

Dorosła. Przestała kolorować. Dopiero teraz zauważa: obrazek wymaga uzupełnień. Dorysowuje kir wokół zielonej łapki triceratopsa. Kir to ta czarna kokardka, córeczko h. Ta jego, wiersza, cudownie naiwna forma (choć to oczywiście stylizacja taka) wymagałaby jakiegoś genialnego pomysłu na jego rysunkową adaptację. I ten pomysł Chojnowska niewątpliwie miała – jej komiks jest czystą stylizacją, stylizacją na prościutki dziecięcy rysunek. Jest tu mała, jest i mama; są dinozaury i różowy meteoryt. I triceratops z „czarną kokardką” wokół łapki. „Urocze…” – chciałoby się rzec. Lecz za tą rzekomą urokliwością czają się przecież katastrofizm i egzystencjalny strach. Na tym dysonansie opiera się właśnie błyskotliwy koncept duetu-konstruktu Piela/ Chojnowska. Chapeau bas!

komix

Judyta Mierczak, Monika Nowak, Oktawia Ogniew, Greta Samuel, Agnieszka Świętek) to roczniki 1978-1993, przeważnie studentki różnej maści akademii sztuk pięknych, graficzki, utytułowane już autorki komiksów… A więc młodość, młodość, młodość. No i te, wspomniane już wyżej, (akademickie) UMIEJĘTNOŚCI! I wiedza. Skupię się tu jedynie na tych minikomiksach, które zrobiły na mnie najlepsze i największe wrażenie. Otwierająca antologię czarno-biała Przypowieść na podstawie wiersza Ginczanki, mimo że formalnie nie proponuje raczej nic nowego, jest w jakiś sposób ujmująca (może swą prostotą właśnie?) i sprawia, że czytelnik, rozpoczynając lekturę tych czterech plansz i zarazem lekturę całego tomu, pomyśli sobie: „No, no, no – jest dobrze!”. No a poza tym Zuzanna Ginczanka to przecież klasa sama w sobie! Płynnie przeskakuję nad adaptacjami wierszy Fiedorczuk i Wolny-Hamkało i oczom mym ukazuje się Schizma na podstawie poezji Marty Podgórnik. A cóż to – czyżby Maciej Sieńczyk? Nie, to Oktawia Ogniew. Lecz zastosowana przez nią kreska i zielonobura, brudna paleta barw budzą nieodłączne skojarzenia z „Lampowym” kolaborantem. To chyba najlepsza praca tej pokonkursowej antologii; zachwyca zwłaszcza gra świateł i cieni na stronach 18-19! W końcu diabeł tkwi w szczegółach. Dalej, przelatuję nad Fiedorczuk i pomijam też Podgórnik – tym razem w adaptacji Joanny Łańcuckiej (komiks ten jest tak mroczny i gęsty, że dla mnie aż nieczytelny) – i natrafiam na coś doprawdy… szokującego. Wiersz Ten dzień Justyny Bargielskiej w anarchistyczno-psychodelicznej adaptacji Karola Króla (czyli – jak już wiemy – Karoliny Zalewskiej). Wszystko sprawia tu wrażenie niedopracowanych i „krzywych” bazgrołów. Jest bardzo jaskrawo, kiczowato, mamy do czynienia z estetyką nadmiaru. Lecz w połączeniu z poetyckim geniuszem Bargielskiej Ten dzień Króla vel Zalewskiej w moim prywatnym rankingu śmiało konkurować może ze Schizmą Ogniew (vel Sieńczyka). No i jeszcze jedna praca – Mała i dinozaury Kornelii Pieli w komiksowej odsłonie Magdaleny Chojnowskiej (autorki nagrodzonej również w poprzedniej edycji Portowego konkursu). Przytoczę wiersz w całości:

Komiks wierszem w trybie żeńskim, Biuro Literackie, Wrocław 2014.

Emilia Walczak – ur. w 1984 w Łodzi. Autorka książki

Fake, czyli konfabulacje zachodzą na zakrętach (Szczecin 2013). Publikowała w „Fabulariach”, „Dworcu Wschodnim” i „Inter-”, a także w 2014. Antologii współczesnych polskich opowiadań Wydawnictwa FORMA. Recenzje pisuje dla „Zeszytów Komiksowych” i „eleWatora”.

39


Kasper Linge

fabularie 2 (4) 2014

muzyka

Baroque/chamber pop

40

Człowiek za wszelką cenę chce sobie ułatwić życie. Są jednak ludzie, których działalność polega na gmatwaninie. Prym w komplikowaniu rzeczywistości wiodą politycy, agenci wpływu i krytycy muzyczni. Ci ostatni to smutni panowie z czasopism muzycznych w biurach na całym świecie, którzy powołują do życia zjawiska po to, by później opisywać je w gazetach i zarabiać na drogie zegarki. Jednym z biurowych projektów muzycznych żurnalistów jest baroque/chamber pop; najdostojniejsza odmiana rocka, coś jakby Kawalerowie Maltańscy albo bohaterowie powieści Arturo Pérez-Reverte’a postanowili zagrać na Open’erze. Nie jestem pewien, czy na przykład płyt zespołu Tindersticks, który brzmi, jak epicka trupa muzykantów, nie należy słuchać we fraku lub smokingu. Baroque/ chamber pop to po prostu wszyscy ci, którzy w czasach wiecznego pośpiechu i bylejakości przykładają ogromną wagę do brzmienia i formy. Utwory cechują eleganckie aranżacje w oparciu o klasyczne instrumentarium, jak klawesyn, skrzypce, róg, trąbki. Wszystko zaczęło się w połowie lat sześćdziesiątych, miało być przede wszystkim miło i przyjemnie, jak w owych latach bywało. Pojawiły się pierwsze nietypowe instrumenty, jak skrzydłówka (brzmienie pomiędzy trąbką a rogiem). The Beatles, Burt Bacharach czy Brian Wilson udowodnili, że pop może być czymś więcej niż refrenem i zwrotką. Przepych, harmonie i słoneczne melodie, wszystko sprowadzało się do tzw. sunshine popu (np. The Beach Boys, The Mamas & Papas). Kwintesencją takiego grania jest płyta chłopców z Beach Boys Pet Sounds z 1966 roku. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych baroque/chamber wyszedł z interesu; przyszedł czas niepokojów społecznych, punk, heavy metal i wschodząca elektronika. W początkach lat dzie-

więćdziesiątych wciąż było głośno; Cobain podkręcał przestery, tzw. grunge rósł w siłę. Masa krytyczna została przekroczona. Artyści przytłoczeni przez fin de siècle znaleźli w formalnych środkach tzw. chamber popu swoją drogę ku kontemplacji świata. Nurt głównie skierował się ku ciemnemu romantyzmowi spod znaku Leonarda Cohena, Scotta Walkera, Nicka Cave’a czy Iana Curtisa. Stuartowi Staplesowi z Tindersticks pomaga w tym głęboki baryton – wierzę, że wypielęgnowany podczas alkoholowo-nikotynowych nocy, gdy cierpiał przez kobiety. Zdarzają się też przypadki bezpośredniej kontynuacji popu z lat sześćdziesiątych, jak w przypadku The High Llamas, którzy brzmią jak zespół z tamtego okresu. W ostatnich miesiącach ukazały się dwie płyty, które mogą być remedium na iPady, iPhone’y i sztukę współczesną. Weterani z Tindersticks wydali z okazji dwudziestej pierwszej rocznicy istnienia krążek Across Six Leap Years. Album jest zbiorem najciekawszych, zdaniem muzyków, utworów, które nagrali na nowo. Wspaniale dopracowana płyta może być wprowadzeniem do dyskografii jednej z najciekawszych grup grających w tym tonie. Warto sięgnąć także po Dream River Billa Callahana, płytę w podobnym klimacie, niezwykle subtelną brzmieniowo, choć aranżacyjnie może nie tak bogatą. Intencją Callahana było nagranie muzyki, która słuchana w nocy relaksuje; jak sam to określił – „the perfect end to a person’s day”. Propedeutyka do elegancji: Tindersticks, Tindersticks [II] (1995) Archer Prewitt, Wilderness (2005) Lambchop, Aw C’mon (2004) The High Llamas, Beet, Maize & Corn (2003) The Divine Comedy, Regeneration (2001)


Rafał Gawin Wersja A

Nie odezwiesz się, słowem, ginie twój rozsądek w cielesnym rozłożeniu akcentów. Akceptów? Gdy się mówi, można złapać na gorącym uczynku przypadek, czysty jak pościel przed następnym słowem. Za dużo słów przerzucasz na później. I tak czytane, trwają osobno i konserwują oboczności. Gramatyka poznania wymaga twardych reguł i miękkich kolan, efektu jo-jo w kurczącym się związku. Mów więc teraz, choćby i przez zęby, w imieniu gnieć mistrza, błyszcz się

strona z wierszem

Czy gdyby doszło między nami do ostatecznego zbliżenia, miałbym cię na sumieniu jak naród, który utracił język wskutek błędnej odmiany?

i wiąż na pęki, by mieć w sobie bat, którym będziesz mnie karać za zbyt rytmiczny dialog.

Rafał Gawin

– ur. 1984. Poeta, okazjonalnie krytyk, redaktor, korektor i sekretarka „Arterii”, konferansjer i reanimator kultury. Wydał arkusz Przymiarki (Wrocław 2009) i dwujęzyczną książkę poetycką WYCIECZKI OSOBISTE / CODE OF CHANGE (Londyn/Gniezno 2011). Tłumaczony również na język bułgarski i rosyjski. Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Dzienniku Łódzkim”, „Odrze”, „Tyglu Kultury”, „Opcjach”, „Kresach”, „Frazie”, „Red.”, „Portrecie”, „Wyspie”, „Wakacie”, „Cegle”, „Kalejdoskopie”, „Kronice Miasta Łodzi”, „Śląskiej Strefie Gender” oraz w Na grani. Antologii wierszy łódzkich debiutantów (Łódź 2008), antologiach Połów. Poetyckie debiuty 2010 (Wrocław 2010), Anthologia2# (Londyn 2010) i Co piłka robi z człowiekiem? Młodość, futbol i literatura (Poznań 2012). Mieszka w Łodzi, gdzie pracuje jako instruktor w dziale imprez Domu Literatury.

41


Z Joanną Longawą, dziennikarką, tłumaczką, poetką, animatorką kultury, przy okazji spotkania na festiwalu Corso Polonia zorganizowanym przez Instytut Polski w Rzymie rozmawia Marcin Karnowski

Egoista, którego należy uwielbiać

fabularie 2 (4) 2014

spoza: korespondencja

Od ilu lat mieszkasz w Rzymie? Od ośmiu. Czas leci nieubłaganie, a ja wciąż powtarzam zaskoczona za Szymborską, ulubioną zagraniczną poetką Rzymu, „kiepsko przygotowana do zaszczytu życia, narzucone mi tempo akcji znoszę z trudem”.

42

Dlaczego zdecydowałaś się na wyjazd i dlaczego wybrałaś to miejsce? Zawsze fascynowała mnie historia starożytnego Rzymu i język włoski. Moją pierwszą metą była Genua. Muszę przyznać, że miasto Krzysztofa Kolumba jest piękne, ale nie może równać się z Wiecznym Miastem i jego magią. Tutaj każda ulica, każdy skwer, każdy kamień oddychają historią. Przechodząc przez Forum Romanum, mijając Largo Argentina, gdzie zasztyletowano Juliusza Cezara, czy też wchodząc do kościołów z dziełami na przykład Borrominiego, Berniniego czy Caravaggia, mojego ulubionego malarza, po prostu się wzruszam. Opowiedz o początkach, o tym jak wyglądało Twoje wyczuwanie miasta, jak rodziła się więź między Tobą a Rzymem i jak ona dzisiaj wygląda. Początki były ciężkie, może dlatego, że stolica Włoch jest dość trudnym miastem i bywa, że lekkość umyka z codzienności. Wypełniony tyleż sztuką, co chaosem Rzym cierpi z powodu nie najlepszej organizacji. Może to się wydać zaskakujące, ale na przykład funkcjonowanie tutejszej komunikacji pozostawia wiele do życzenia, jest uciążliwe i, wbrew pozorom, bardzo często zamyka metropolię na świat zewnętrzny. Mój związek z Rzymem mogę porównać do małżeństwa: opiera się na miłości, ale czasami przychodzą gniew i zniechęcenie. A później znów dużo miłości, radości, pasji, póki nie powróci zmęczenie… Rzym jest piękny i z tego piękna żyje; egoista, którego należy uwielbiać. Twoja aktywność na rzecz promocji kultury dotyczy kilku dyscyplin. Czym się zajmujesz? Jako dziennikarka i tłumaczka promuję polską i włoską twórczość oraz kulturę

w ogóle. Piszę – po polsku, włosku i angielsku – o sztuce, muzyce, modzie, literaturze, nauce. Często przeprowadzam wywiady ze znanymi osobami działającymi w ramach wymienionych dziedzin. Prowadzę również własną, korespondencyjną, rzymską rubrykę dla znanego polskiego magazynu „Trendy. Art of living”. Jeśli natomiast chodzi o poważniejsze prace, opublikowałam w dwóch językach kilka swoich poezji w antologii młodych autorów Parole sparse w Rzymie (Wydawnictwo Pagine, 2013) oraz przetłumaczyłam dla literackiego kwartalnika Uniwersytetu Śląskiego „Postscriptum” (pod red. prof. Cudaka) artykuł naukowy prof. Marinelliego z Polonistyki Uniwersytetu La Sapienza o Miłoszu. Piszę także szkice, zrecenzowałam na przykład książkę Innovare il management socjologa i ekonomisty Gentiliego, profesora IFOSTUD-u. Wiesz, ja zawsze marzyłam, aby mojego pisania nie ograniczały językowe, geograficzne czy mentalne bariery. Tak sobie myślę, że kultura jest naszą wspólną własnością, dobrodziejstwem, i wierzę, że może być ocalająca. A słowa, zdolność analizy, porządkowanie zjawisk wydają się czasami formą realnej psychicznej samoobrony przed tym trudnym do zrozumienia światem. W Twej działalności spotykają się aspekty włoskie i polskie. Na jakiej płaszczyźnie obie kultury mogą szukać porozumienia? Polsko-włoskie więzi w literaturze, sztuce i historii są wielowiekowe, mocne. Nie chciałabym opowiadać o poezji polskiej tworzonej w Italii (Mickiewicz, Konopnicka, Wybicki) czy o Włoszech… Chodzi mi raczej o teraźniejszość. Oba kraje są sobie bliskie, myślę, że mamy podobną wrażliwość. Nie da się ukryć, że sztuka polska, a także europejska, w dużej mierze naśladują włoską. Antykiem żywią się na przykład znani polscy artyści współcześni, tacy jak Igor Mitoraj, rzeźbiarz osiadły ostatecznie w Pietrasanta, czy Margerita Lipińska, malarka mieszkająca obecnie w Rzymie. Architektonicznie rzecz przedstawia się podobnie. Podam tylko dwa przykłady, choć


Joanna Longawa, fot. Dominic Spagnolo

Współpracujesz z różnymi artystami, piszesz dla rozmaitych pism. Czy Twoim zdaniem da się określić różnice w podejściu do pracy twórczej wynikające z pochodzenia? W sztuce nie ma schematów, nie ma ras, nie ma narodowości. Artyści nie bez powodu jednoczą się od zawsze we wspólnych miejscach. Na przykład w XIX wieku w Antico Café Greco w Rzymie na via Condotti (Schody Hiszpańskie) przy kawie zasiadali wspólnie Mickiewicz, Byron, D’Annunzio, Gogol, Joyce, Goethe, Wagner, Liszt i wielu, wielu innych. Podobnie też sytuacja wyglądała wiek później

w Nowym Jorku, w Mudd Club na Manhattanie, odwiedzanym przez Warhola, Basquiata, Haringa czy Madonnę. Nasza swojska Piwnica pod Baranami także była kultowym miejscem zgromadzeń krakowskiej bohemy. Takich lokali na całym świecie są tysiące. Zapytam nieco inaczej. Z kim łatwiej się pracuje? Z jakimi trudnościami spotykasz się najczęściej? Włosi w relacjach międzyludzkich są bardzo komunikatywni i bezpośredni. Zwykle bardzo mili, otwarci, jeśli chodzi o wywiady. Bez przerwy cię pozdrawiają i uśmiechają się, szybko przechodzą na „ty”. Przykro zaskakują mnie niekiedy rodacy. Nasz olbrzymi brak zaufania do siebie nawzajem, prawdopodobnie uwarunkowany historycznym zakompleksieniem (z którego nawet sam Gombrowicz nas nie wyleczył), i uwidaczniająca się, głównie za granicą, zawiść powodują czasami mało sympatyczne sytuacje. Dlatego dziennikarsko zdecydowanie wolę pracować z Włochami. Śledzisz wydarzenia na mundialu w Brazylii? Być może dziennikarz nie powinien się do tego przyznawać, ale… nie oglądam telewizji. Czytam za to dużo gazet i śledzę wiadomości online, ale mundialem nie interesuje się za bardzo. To znaczy wiem tyle, ile trzeba. Wiem, kto odpadł, kto kogo pogryzł (śmiech), i kibicuję Europie.

spoza

można by je mnożyć: Uniwersytet Jagielloński wykonany na wzór Uniwersytetu w Bolonii oraz Łazienki Królewskie króla Stanisława Augusta zaprojektowane przez Merliniego. Polacy również zapisali się na zawsze na kartach włoskiej kultury i historii; słynne neapolitańskie ciastko babà wynalazł polski król Stanisław Leszczyński. Polacy podczas II wojny światowej wyzwolili liczne włoskie miasta, a historię walk o Monte Cassino zna chyba każdy. Dziś prawdopodobnie oba kraje nie są w pełni świadome więzi, która je łączy. Odnoszę jednak wrażenie, że wzajemne przyciąganie i potrzeba „uzupełniania się” trwają. Ciągnie wciąż jednych do drugich. Od początku istnienia naszego ojczystego języka, od czasu przybycia do Polski włoskiego humanisty, Kallimacha, flirtujemy ze sobą.

43


fabularie 2 (4) 2014

korespondencja

Pytam o futbol, bo przetłumaczyłaś na język polski książkę Gianluca Lombardi d’Aquino Zen piłki nożnej. Jak do tego doszło? Z Gianlucą vel Jallinho znamy się od wielu lat. To antropolog, pisarz i piłkarz z pasją. Właśnie tą swoją gorączką zaraził mnie kilka lat temu. Jego książka rozbawiła mnie i wzruszyła. Połączenie filozofii Wschodu ze sportem popularnym od czasów cywilizacji Majów to wybuchowa mieszanka. Nie trzeba być koniecznie mężczyzną i fanem futbolu, by miło spędzić czas nad tego typu lekturą.

44

Jak doszło do współdziałania z piłkarską Reprezentacją Pisarzy Włoskich? Opowiedz o efektach współpracy? Gianluca należy do piłkarskiej Reprezentacji Pisarzy Włoskich Osvaldo Soriano FC założonej przez samego Alessandra Baricco, dziennikarza „La Stampy”, założyciela Szkoły Pisarzy Holden, a przede wszystkim powieściopisarza tłumaczonego na liczne europejskie języki: francuski, niemiecki, holenderski, duński, norweski, portugalski oraz polski. Pomyśleliśmy z Jallinhiem, że mecz polsko-włoskich autorów, poprzedzający wydanie na rynku polskim jego książki, byłby jak najbardziej na miejscu i mógłby przyciągnąć na stadion w Sulejówku liczną publiczność. Poza tym, to było krótko przed mistrzostwami Europy w Polsce. Frekwencja nie powaliła nas na kolana. Nie mogliśmy, co przykro przyznać, liczyć ani na Ambasadę Włoską w Warszawie, ani na Instytut Włoski, ani nawet na promocję wydarzenia przez Wydawnictwo Radwan. Ale to nie zepsuło nam dobrej zabawy, i tak wszyscy byli zadowoleni. Nawet przegrani Latynosi, zaproszeni po meczu na typową staropolską kolację, rozsmakowali się w jedzeniu, zapomnieli szybko o klęsce i do dzisiaj miło wspominają swój pobyt w Polsce. Co Włochom podobało się w Polsce? Czy to było owocne spotkanie? Tak jak już wspomniałam, włoski team przegrał, ale nie rezultat na boisku był tutaj najważniejszy. Polscy artyści byli liczniejsi i młodsi, a to na pewno wpłynęło na wynik. Natomiast obie drużyny mogły poznać się literacko na konferencji prasowej promującej Zen piłki nożnej, prowadzonej przez kapitana drużyny polskiej i współorganizatora, Zbigniewa Masternaka (ostatnia publikacja to powieść Nędzole), z moim skromnym udziałem w roli tłumacza symultanicznego. Spotkanie jak najbardziej owocne. Pisarze nawiązali kontakt i obiecali spotkać się następnym razem w Rzymie. Do tej pory czekamy na przyjazd Polaków. Włochom podobała się Warszawa, byli zaskoczeni jej nowoczesnością. Podziwiali urodę Polek i przekonali się do naszego jedzenia.

Utrzymujesz kontakt z pisarzami obu reprezentacji? Jest jakiś plan na kontynuację tej przygody? Nie ze wszystkimi, ale z wieloma pisarzami jesteśmy w kontakcie. Śledzę ich poczynania i piszę o ich największych sukcesach na facebookowej stronie „Lo Zen Del Pallone/Zen Pilki Noznej Fanclub”. Myślę, że na tym moja przygoda z piłką nożną się zakończy. Nie dotyczy to natomiast polsko-włoskiej literatury i kultury. Prężnie działam, opisując sukcesy obu krajów dla „Gazzetta Italia”, polsko-włoskiego miesięcznika założonego w 2010 roku przez włoskich biznesmenów z Warszawy, Sebastiano Giorgi i Alessandro Vanzi z Comunicazione Polska. Jak żyje się we Włoszech? Jeśli miałabyś wymienić najważniejszy atut Rzymu i największa bolączkę…? Półwysep Apeniński jest teraz dotknięty ekonomicznym kryzysem. W pewnym sensie towarzyszy mu kryzys tożsamości. Nie trzeba czytać Baumana, by ten rodzaj wielopoziomowego „upadku” zauważyć. Na pewno nie jest to kraj, w którym można z łatwością dorobić się fortuny. Tutaj trzeba przyjechać dla przyjemności. To miejsce dla tych, co kochają słońce, nie przywiązują wagi do pieniędzy, lubią podróże, śródziemnomorskie jedzenie i oczywiście są admiratorami przepięknego języka włoskiego oraz włoskiej sztuki. Piękno, architektura, starożytne ruiny, muzea, uśmiech przechodniów to są największe atuty miasta. Jego największą wadą natomiast, jak już nadmieniłam wcześniej, jest zła organizacja publiczna, chaos w instytucjach, niski poziom edukacji, ignorancja i dość często spotykane antyeuropejskie i schematyczne myślenie. Planujesz w przyszłości powrót do kraju? W chwili obecnej nie, ale „nigdy nie mów nigdy”. Nie wiem jeszcze, jak potoczą się moje losy, moje życie prywatne i zawodowe. Jeszcze kształtuje się moja forma, przetwarza się, modyfikuje jak język poetycki Leśmiana, nic nie jest ostateczne, pantha rei. Nad czym obecnie pracujesz? Jeśli tylko znajdzie się odpowiedni polski wydawca, przymierzam się do mojego drugiego tłumaczenia z języka włoskiego na polski. Tym razem będzie to La notte alle mie spalle [Kolejna noc za mną], powieść kryminalna toskańskiego pisarza Giampaola Simiego, popularnego w Niemczech i we Francji. Natomiast od marca tego roku prowadzę także biuro prasowe weneckiego artysty, malarza, rzeźbiarza, projektanta mody i mebli Emiliana Donaggio. Powiedziałabym, że moja bliska przyszłość zapowiada się bardzo pracowicie. Dziękuję za rozmowę.


Anna Wróblewska-Zawadzka

Po jednej stronie kobiety z wózkami i maluchami w chustach. Dźwięk grzechotek przeradza się w coraz głośniejszy doping. Po drugiej menedżerki ze smartfonami, rytmicznie stukają obcasami. Pierwsze odziane w koszulki z napisem „team Graff”, spod garsonek drugich wyłania się napis „team Środa” . Atmosfera na sali gęstnieje, bo już za chwilę na ringu pojawią się one. Panie i panowie, zaraz się zacznie! Oj, będzie zabawa, będzie się działo. Może nawet, jak na feministki przystało, spalą swe staniki – konserwatyści zacierają ręce, bo w polskim ruchu kobiecym wre. No, wreszcie się te baby pokłóciły! Wszystko za sprawą książki Agnieszki Graff Matka feministka, która wywołała dyskusję na temat macierzyństwa. Debata opisywana jest w mediach w kategorii konfliktu w polskim środowisku feministycznym, które rzekomo spolaryzowały się na zwolenniczki tez zawartych w książce i ich przeciwniczki, skupione pod wodzą Magdaleny Środy. Osoby szukające wrażeń w postaci walki na ringu będą raczej rozczarowane, bo adwersarki uznają wyższość merytorycznej dyskusji nad zmaganiami w kisielu. I za to im dziękuję, bo uważam, że rozmowa o związkach feminizmu z macierzyństwem jest potrzebna, zwłaszcza w kontekście „strajku reprodukcyjnego matek” i tzw. „polityki prorodzinnej” w naszym państwie. Kreowanie konfliktu, którego istnieniu obie panie zaprzeczyły – działają wszak razem w Kongresie Kobiet – ma przyczynić się zapewne do podgrzania atmosfery i zwiększenia zainteresowania czytelniczek i czytelników. Wywołuje też wrażenie, że w męskim świecie przywódcy szukają kompromisu i zawierają sojusze, a kobiety nic, tylko się kłócą. Wszystkich, którzy choć pobieżnie śledzą polską scenę polityczną, nie muszę przekonywać, jak złudne jest to odczucie. Eksponowanie konfliktu tworzy również przekaz, że dotychczas wszystkie feministki mówiły wspólnym głosem, a różnice pojawiły się dopiero teraz, przy okazji książki Graff. To   Projekty koszulek z napisami „team Graff” i „team Środa” powstały naprawdę, są autorstwa blogerki Joanny Wołkowskiej, można je zamówić w internecie.

błędne myślenie, bo feminizm nie jest monolitycznym ruchem. Od początku jego istnienia różnice poglądów aktywistek angażujących się w walkę o prawa kobiet silnie dawały o sobie znać. Różnice te wynikają z tego, że płeć jest ważną, lecz niejedyną determinantą życia ludzkiego. Zestawienie jej z innymi, przede wszystkim rasą, klasą i wynikającymi z nich doświadczeniami życiowymi, powoduje odmienne postrzeganie zjawiska dyskryminacji kobiet, jej powodów i metod walki o równouprawnienie. Stąd mówi się o różnych nurtach feminizmu, m.in. o feminizmie liberalnym, radykalnym, czarnym itd. Zatem różnice między feministkami (także między polskimi feministkami) nie są niczym nowym, a i temat macierzyństwa był przezeń przerabiany. Graff pisze o rozdarciu, jakiego doświadcza część matek, że chciałyby od dziecka trochę odpocząć, lecz kiedy przekroczą próg drzwi, już mają chęć wrócić, by sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. Zarzuca polskiemu feminizmowi, że za mało zajmuje się macierzyństwem, a jeśli już, to skupia się na figurze Matki Polki, zamiast na praktycznym wymiarze bycia matką, np. na nieodpłatnej pracy kobiet wychowujących dzieci, braku miejsc w żłobkach i przedszkolach, egzekwowaniu alimentów, braku przyjaznej wózkom infrastruktury, opiece medycznej, problemach rodzin dzieci z niepełnosprawnościami – długo można by wymieniać. Wyznaje, że po urodzeniu syna wypadła z feministycznego obiegu, no bo jak tu przyjść na spotkanie z dzieckiem? Muszę przyznać jej rację, bo trudno dyskutować o nowym projekcie, kiedy między nogami szwenda się maluch. Pół biedy, jeśli szwenda się między nogami – mój zazwyczaj wybierał najniebezpieczniejsze miejsca w lokalu, maksymalnie oddalone od moich dyskutantek. Efekt był taki, że musiałam prosić koleżanki o relację ze spotkania, na którym byłam obecna. Dlatego teraz umawiam się wszędzie, trzymając w ręku grafik męża i rodziców. Ale nie każda (feministyczna) mama ma wokół siebie bliskich, którzy mogą i chcą pomóc. Matka feministka to zbiór felietonów publikowanych przez Agnieszkę Graff w różnych miejscach w latach 2010-2013. Książka tak naprawdę nie odkrywa niczego nowego, jej lektura nie sprawi, że nagle opadną nam klapki

macierzyństwo

Niedosyt rozmów o macierzyństwie

45


fabularie 2 (4) 2014

Ilustracja: Dawid Janosz

Dawid Janosz

46

– ur. 1989. Student filologii polskiej oraz filologii klasycznej i kultury śródziemnomorskiej na Uniwersytecie Wrocławskim. Autor ilustracji dla czasopism i portali internetowych o profilu kulturalnym.


Agnieszka Kublik, „Nauczycielka”, 14.06.2013 r.,. http://w yborcza .pl /maga zyn /1,126715,14105224,. Nauczycielka.html [27.06.2014].

ży od punktu siedzenia, potwierdza Agnieszka Graff, która przyznaje, że póki nie została mamą, nie poświęcała problemom okołomacierzyńskim wiele miejsca w swoich publikacjach. To prywatne (a zarazem publiczne) doświadczenie macierzyństwa zmieniło jej sposób patrzenia na rzeczywistość. Środa nawołuje kobiety do aktywności zawodowej i politycznej, do szybkiego powrotu do pracy po urodzeniu dziecka. Mówi o tym, że jeśli matki pozostaną w domu, to nikt nie usłyszy ich postulatów, bo aby być słyszalną, trzeba osiągnąć jakąś pozycję w przestrzeni publicznej, a nie da się jej wypracować w domu. Mam wrażenie, że przemawia przez nią troska o kobiety i znajomość statystyk o różnicach w zarobkach kobiet i mężczyzn, które pogłębiają się wraz z przerwami na urlopy macierzyńskie, o sytuacji finansowej niepracujących kobiet po rozwodzie, feminizacji ubóstwa w podeszłym wieku. Dlatego wspiera Kongres Kobiet, angażuje się w kongresy regionalne, podczas których nawiązują się relacje między lokalnymi liderkami. Graff krytykuje kongresową kampanię „Superwoman na rynku pracy” – za neoliberalne podejście stawiające na piedestale potrzeby rynku pracy, a nie potrzeby kobiet. Uczestniczyłam w konferencjach organizowanych w ramach tej kampanii. Było tam dużo o przedsiębiorczości, wzmacnianiu kompetencji liderskich, o tym, jak osiągnąć sukces i dostać się do zarządu. Wiem, że takie spotkania są potrzebne części kobiet. Panie mają okazję budować sieci współpracy, poznać partnerki do wspólnego biznesu. To ważne, żeby kobiety, które mają trochę władzy, wspierały siebie nawzajem i nawiązywały sojusze. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że nie wszystkie zostaniemy prezeskami i posłankami, nie tylko dlatego, że nie możemy, ale też nie wszystkie chcemy. Popieram postulat Graff, że Kongres powinien zająć się również kobietami, które są „mniej super”, jednak ta kampania była adresowana do pewnej grupy kobiet i mam wrażenie odpowiadała ich oczekiwaniom. Kongres Kobiet tworzą kobiety z klasy średniej i wyższej, dlatego nie dziwi mnie, że w pierwszej kolejności skupia się na ich potrzebach. Może to stanowić zarzut (że nie reprezentuje interesów „zwykłych” kobiet, że za mało rozmów o biedzie, niepełnosprawności czy macierzyństwie – choć panele na te tematy się pojawiają, odnoszę wrażenie, że pozostają poza głównym nurtem rozważań kongresowych), ale również atut tej organizacji (że skupia się na konkretnych postulatach politycznych typu kwoty na listach wyborczych). I owszem, drażnią mnie szale i torebki za kilkaset złotych, które można kupić w kongresowych kuluarach, ale skoro znajdują się tam takie gadżety, to znaczy, że są kobiety, które na nie stać. Może warto spojrzeć na to z innej strony: może to właśnie na kongresowym ko-

niedosyt rozmów

z oczu i zobaczymy świat inny niż do tej pory. Sama autorka powołuje się zresztą na liczne lektury, opisujące różne aspekty macierzyństwa z feministycznej perspektywy. Udaje jej się jednak połączyć te podejścia wraz z osobistym doświadczeniem w spójną całość. Tego osobistego doświadczenia było jak dla mnie trochę za mało, chciałabym się dowiedzieć, jak wygląda codzienne życie matki-feministki, jak dzieli się obowiązkami z ojcem Stasia, czy tata Stasia uważa się za feministę i co z tego wynika. W ogóle ojciec jest w tej książce nieobecny. Ale już we wstępie Graff zapowiada, że nie jest to publikacja zwierzeniowa, zatem mnie, jako czytelniczce, pozostaje uszanować jej prawo do prywatności. O tym, jak wygląda codzienność matki-feministki, dowiedziałam się za to z ust Magdaleny Środy: pralka pierze, prasować nie trzeba (…), a sprząta mi pewna pani. Pamiętam, gdy jako świeżo upieczona mama wpadłam w osłupienie podczas lektury wywiadu w „Gazecie Wyborczej” . Najpierw nie mogłam uwierzyć, że to mówi „moja” Środa. Potem pojawiło się poczucie winy, że może tylko ja jestem źle zorganizowana, że tylko mi zajmuje czas segregowanie ubrań przed praniem, a potem ich rozwieszanie i układanie do szaf… Do tego, że prasować nie trzeba, doszłam bardzo szybko, ograniczając stertę rzeczy do koszul i obrusów, a i to minimum przekazałam po jakimś czasie opiekunce mojego malucha. Mimo to mój doktorat nie chciał się sam napisać w ciągu tych kilku godzin dziennie, podczas których powierzałam dziecko pani Sylwii. Wyznanie Środy, że nie jest trudno łączyć pracę w domu z karierą zawodową, nijak przystawało do mojego życia. Choć byłam wówczas aktywną osobą: wygłaszałam referaty na konferencjach, prowadziłam zajęcia i udzielałam się społecznie, nie mogłam zgodzić się ze stwierdzeniem, że „nie jest trudno”. Miałam przy tym świadomość uprzywilejowanej pozycji, w jakiej się znajdowałam: miałam pralkę, pomoc opiekunki, wsparcie rodziny i przychylnego promotora. A mimo wszystkich tych udogodnień, nie było mi łatwo pogodzić ze sobą wszystkie obowiązki. Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Chociaż teoretycznie wiem, że matki z pokolenia Środy miały trudniej, bo nie miały pod ręką jednorazowych pieluch, słoiczków, sprzętów typu zmywarka, to nie potrafię do końca wczuć się w ich sytuację, bo moja jest inna. Nie wiem, jak poradziłabym sobie na ich miejscu. Być może tak samo Środa patrzy na mnie: „skoro ja dałam radę, to i te młode powinny”. Może Środa zdążyła już zapomnieć, jak to jest być matką małego dziecka. To, że punkt widzenia zale-

47


Agnieszka Graff, Matka feministka, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2014.

rytarzu poznam moją przyszłą pracodawczynię, z którą nie miałabym szansy spotkać się przy innej okazji? Można zarzucać Kongresowi brak przewijaków, miejsca do karmienia piersią (może są, tylko ja kiepsko wypatrywałam), kącik malucha, w którym nie można zostawić dziecka (!) – w zeszłym roku można było to zrobić na maksymalnie pół godziny, w tym roku usłyszałam, że kącik jest miejscem, w którym dziecko spędza czas ze swoim opiekunem, a obecne tam animatorki bawią się z dziećmi, ale pod nadzorem dorosłych, których dziecko zna. Z drugiej strony, Kongresowi wiele zawdzięczam. Przeszłam szkolenie dla lokalnych aktywistek, podczas którego poznałam fantastyczne kobiety z całej Polski, które zainspirowały mnie do działalności w regionie. Bydgoska Nieformalna Grupa Inicjatywna, z którą od lutego 2013 roku zorganizowałam kilkanaście równościowych wydarzeń, jest bezpośrednim efektem kopa pozytywnej energii, którą dostałam od Kongresu. Frekwencja i burzliwa dyskusja podczas panelu „Wściekłe matki”, który odbył się na tegorocznym Kongresie Kobiet w Warszawie, pokazuje, że istnieje niedosyt feministycznych rozmów o macierzyństwie, że jest sporo

problemów, które wymagają szybkiego rozwiązania. Książka Matka feministka sygnalizuje część z nich, a jej autorka stawia wiele politycznych pytań o macierzyństwo, choć – jak sama przyznaje – na wiele z nich nie potrafi jednoznacznie odpowiedzieć. Wierzę, że z udziałem Agnieszki Graff, Magdaleny Środy, działaczek z Kongresu Kobiet i innych organizacji feministycznych uda się nam się na nie odpowiedzieć i sformułować konkretne postulaty, które umożliwią kobietom szeroko pojętą samorealizację: tym, które chcą wychowywać dzieci w domu, zapewnią szacunek i bezpieczeństwo ekonomiczne, dla tych, które chcą piąć się po szczeblach kariery na rynku pracy, zbiją szklany sufit, a tym, które chcą łączyć obowiązki domowe z aktywnością zawodową, dadzą odpowiednie ku temu narzędzia. Te odpowiedzi i postulaty są nam bardzo potrzebne. Na teraz.

Anna Wróblewska-Zawadzka

– absolwentka administracji (UMK) i socjologii płci (UW), doktorantka na Wydziale Prawa i Administracji UMK. Interesuje się problematyką gender w prawie, prowadzi warsztaty z zakresu równych szans i przeciwdziałania dyskryminacji. Jest jedną z inicjatorek bydgoskiej Nieformalnej Grupy Inicjatywnej promującej idee równości kobiet i mężczyzn, przeciwdziałania dyskryminacji i praw człowieka.

Kazimiera Szczuka

fabularie 2 (4) 2014

Komentarz

48

Dyskusja w obrębie środowisk kobiecych jest zawsze potrzebna i ważna. Zupełnie niesłusznie jest traktowana jako konflikt czy rozłam. Chodzi po prostu o zderzenie stanowisk – bardziej prorynkowe reprezentuje Kongres Kobiet, bardziej socjalne w tym wypadku Krytyka Polityczna czy sama Agnieszka Graff jako publicystka, przy czym wszystkie te głosy mają okazję wybrzmieć na dużej scenie społecznej, jaką jest Kongres, ten centralny, ale też liczne Kongresy Regionalne. Z mojej perspektywy podgrzewanie sporu jest jednak o tyle chybione, że Kongres Kobiet jako Stowarzyszenie, a także szeroki ruch społeczny jest strukturą lobbingową i promującą liderki kobiece. Jako taki Kongres ani tym bardziej sama Magdalena Środa nie ma bezpośredniego wpływu na politykę społeczną w Polsce. Nie jesteśmy partią, która ma takie możliwości nacisku, a nawet partie, o ile nie współrządzą, praktycznie zdziałać mogą bardzo niewiele. Zadaniem środowiska takiego jak kongresowe nie jest przekonywanie siebie samego, tylko skierowanie wypracowanego projektu do ministerstw i rządu. Wzmocnienie agendy prorodzinnej w środowisku Kongresu powinno mieć cel ostatecznie zewnętrzny, nie we-

wnętrzny. Powinno stać się zadaniem liderki, która ten temat pociągnie, rozwinie i wesprze, proponując konkretny program i plan działania – aż po projekt ustawy, pod którą Kongres mógłby zebrać podpisy, czy program stworzony na wzór Paktu dla kultury czy Polityki narkotykowej. Kierowanie pracą nad takim planem powinna wziąć na siebie liderka, której kwestia ta leży najbardziej na sercu, która po prostu zechce i może się tym zająć. Taka jest naturalna praktyka Kongresu. Osobą taką jest niewątpliwie Agnieszka Graff, która zapewne już wkrótce, od ogólnej krytycznej diagnozy i dyskusji z Magdaleną Środą, weźmie na siebie te obowiązki jako jedna z niekwestionowanych osobowości i autorytetów działających w środowisku Kongresu.

Kazimiera Szczuka – feministka, działaczka społeczna,

historyczka literatury, uczennica profesor Marii Janion. Współzałożycielka Porozumienia Kobiet 8 marca i współorganizatorka Manif. Autorka licznych artykułów i esejów oraz książek Kopciuszek, Frankenstein i inne, Milczenie owieczek. Rzecz o aborcji i Duża książka o aborcji. Ostatnio ukazała się pierwsza część jej głośnego wywiadu rzeki z Marią Janion Niedobre dziecię.


Ewa Mroczka

Właśnie trwa w mediach debata na temat macierzyństwa wywołana przez Agnieszkę Graff przy okazji publikacji jej najnowszej książki Matka Feministka oraz wywiadu, jakiego autorka udzieliła „Wysokim Obcasom” . Można już zapewne gdzieś kupić T-shirty z napisem „team Graff” i „team Środa”… Doceniając wagę samej dyskusji, trudno mi jednak pozbyć się kilku wątpliwości co do stanowiska wyrażonego przez Agnieszkę Graff we wspomnianym wywiadzie. Niby próbujemy uciec tu od esencjalizmu, a jednak… Odwracając sposób myślenia Agnieszki Graff, nie zaryzykuję tezy, że kobiety nie chcą być matkami, ale stawiam pytanie: gdzie tkwi źródło tego pragnienia macierzyństwa? Skąd się bierze ta potrzeba bycia matką, która według Graff wiąże się z dorosłością i dojrzałością? Przyjmujemy założenia psychologii ewolucyjnej i fakt posiadania organu umożliwiającego rodzenie dzieci wytwarza w nas naturalną potrzebę bycia matką? A może jednak jest tak, że biologia, zamiast zagwarantować nam odpowiednią pozycję społeczną wynagradzającą trudy ciąży i opieki nad dzieckiem, jednocześnie umożliwiła zepchnięcie nas do roli służebnej wobec tych, którzy z racji braku ww. ograniczeń wykorzystali przewagę i zarezerwowali sobie większy i lepszy kawałek tortu, a co ważniejsze – lepsze miejsce przy stole?! A teraz nie chcą się przesunąć, tylko mówią nam, że mamy się zachłysnąć własnym szczęściem, bo nic tak nie dowartościowuje jak rodzenie i wychowywanie dzieci. Agnieszka Graff wspomina o tykającym zegarze. Zgadzam się, że tyka. Ale nie zegar biologiczny, tylko bomba. W kraju, w którym kobieta deklarująca brak chęci posiadania dzieci jest stygmatyzowana społecznie, a media publikują histeryczne teksty o singlach, którzy utrwalając bezdzietny model, stanowią zagrożenie dla tradycyjnej polskiej rodziny, mówienie o tym, że pragnienie macierzyństwa jest tożsame z osiąganiem kobiecej dorosłości, jest potencjalną bombą, i to według mnie bombą o dość szerokim zasięgu rażenia. Dlaczego? Dlatego, że macierzyństwo na poziomie praktyki dnia codziennego nie przestało być   http://www.wysokieobcasy.pl /wysokie-obcasy/ 1,96856,15930539,Macierzynstwo_to_tez_feministyczny_temat.html.

zagrożeniem dla kobiecej autonomii. Dlatego, że nadal często jest efektem – nawet jeśli nieuświadomionej – presji społecznej, przymusem. Dla wielu kobiet jedynym sposobem na to, żeby zaistnieć, nie pozostać przezroczystą i niewidzialną. Biologiczny przywilej ciąży zamienił się w opresyjne ramy życia społecznego determinujące pozycję kobiet, a w momencie, kiedy udało się przesunąć przy tym stole trochę bliżej do tortu, to nagle okazuje się, że my ten tort już dawno mamy? Nie, to ci, którzy boją się, że muszą się przesunąć, wymyślili dla nas dyskurs, który każe nam czuć spełnienie w macierzyństwie i mieć poczucie winy, jeżeli tego nie czujemy. Zgadzam się z Agnieszką Graff, że często pracujące matki w Polsce żyją w stałym poczuciu winy, ale chciałabym zapytać: kto nas w to poczucie winy wpędza i dlaczego? I niestety dochodzę do wniosku, że wiele kobiet po lekturze wywiadu z Agnieszką Graff w tym poczuciu winy się utwierdzi, chociażby z tego powodu, że nie czują się winne dlatego, że pracują. Bo się nie miotają. Bo mając do wyboru pozostanie w domu z dzieckiem i pójście do pracy, świadomie wybierają to drugie, a teraz wmawia się im, że powinny mieć z tego powodu wyrzuty sumienia. A jak nie mają, to teraz się po raz kolejny dowiedziały, że powinny. Doceniam odwagę Agnieszki Graff – bądź co bądź nie jest łatwo sprzeciwić się „wymogom rynku”, ale obawiam się, że w naszym kraju na tę perspektywę myślenia o macierzyństwie jest jeszcze za wcześnie. Kiedy nie będzie? Wtedy, gdy osiągający sukcesy zawodowe mężczyzna, bez względu na zajmowane stanowisko i wykonywany zawód, będzie musiał odpowiadać na pytania dziennikarza/dziennikarki: „Czy trudno było podjąć panu decyzję o powrocie do pracy po narodzinach dziecka? Jak udaje się panu łączyć obowiązki zawodowe z byciem ojcem?”. Dzisiaj nadal jesteśmy krajem, w którym stwierdzenie kandydata w wyborach prezydenckich „od dzieci to ja mam żonę” nie dyskwalifikuje w oczach wyborców w wyścigu o najwyższe stanowisko państwowe, dlatego musimy jeszcze poczekać. Niestety.

macierzyństwo feministek

Mam problem z „nową” Agnieszką Graff

Ewa Mroczka – ur. 1969. Absolwentka pedagogiki (UG),

filologii angielskiej i gender studies (UMK). Nauczycielka języka angielskiego w gdańskim liceum. Woli filmy Mike’a Leigh od Stevena Spielberga.

49


Marzena Adamiak

Magia właściwych słów

fabularie 2 (4) 2014

kobiecość

Na dźwięk tych słów w kobiecie budzi się i powraca do życia stara, pradawna pamięć. Clarissa Pincola Estés Poszukiwanie słów, które mogłyby opisać kobiecość, to idée fixe myśli, twórczości i aktywności feministycznej – niezależnie od momentu w historii. Perypetie kategorii „kobiety” były i są burzliwe: od pierwszych prób jej formułowania, przez zakwestionowanie samej potrzeby określania kobiecości jako kontynuacji opresyjnej tendencji patriarchalnego myślenia, po restytucję pewnych form esencjalizmu i „strategicznego” posługiwania się pojęciem „kobiecości”, mimo uznania racji postmodernistycznej krytyki. Dlaczego? Skąd owa przemożna skłonność do wyznaczania płciowego signum, mimo kompromitacji uniwersalnych kategorii? Mimo rozpoznania stereotypów kulturowych i ich opresyjnego charakteru, a także uznania większej wagi różnic kulturowych, klasowych, rasowych czy jednostkowych dla oceny jakości życia, niż różnicy płci właśnie? Zdekonstruowana i zakwestionowana teoretycznie „kobieta”, niby nic, uparcie funkcjonuje w ruchu feministycznym, w statystykach, na transparentach, w dokumentach rządowych czy w domu. A przede wszystkim – w języku. I wbrew wszelkim kryzysom metafizyki – istnieje. Nie znajduję niestety łatwej odpowiedzi na pytanie, czy to dobrze, czy źle. Nie znajduję jej w sobie, nie znajduję jej u innych. Kto zresztą mógłby jej udzielić? Kto może mówić o „kobiecie”? „Niektóre kobiety”? Jak uznała Simone de Beauvoir ? „Niektóre”, to znaczy te przygotowane teoretycznie, rezygnujące z własnej immanentnej predestynacji na rzecz transcendencji? „Tylko kobiety”? To konstatacja Rosi Braidotti, nieufającej męskiemu zaangażowaniu w feminizm. „O co im chodzi?” – pyta . Czy zatem Braidotti wie, czym jest „kobiecość” i kim jest „kobieta”? W swojej książce Podmioty nomadyczne w pełni ukazuje poziom komplikacji tego zagadnienia. Przez kilka rozdziałów prowadzi czytelnika przez różne perspektywy i ujęcia podmiotu kobiecego – od biologicznych oczywistości – i nieoczywistości – przez konstruktywizm kulturowy, po filozofię i metafizykę. Na stronach jej książki przeplatają się pojęcia takie jak: zerwania, nieciągłości, porzucenie dualizmu,

J. Mizielińska, (De)konstrukcje kobiecości. Podmiot feminizmu a problem wykluczenia, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2004, s. 8.

C. P. Estés, Biegnąca z wilkami. Archetyp Dzikiej Kobiety w mitach i legendach, przeł. A. Cioch, Zysk i S-ka, Poznań 2001.

S. de Beauvoir, Druga płeć, przeł. G. Mycielska, M. Leśniewska, Wydawnictwo Jacek Santorski & Co, Warszawa 2003, s. 24.

R. Braidotti, Podmioty nomadyczne. Ucieleśnienie i różnica seksualna w feminizmie współczesnym, przeł. A. Derra, WAiP, Warszawa 2009, s. 173.

50

czy gruntu, rizomatyczność. Pojęcia związane z odrzuceniem kartezjańskiej tradycji osadzania podmiotowości na trwałym fundamencie. Pojęcia dobrze oddające współczesność. Braidotti opisuje podmiotowość kobiecą jako zbiór różnorodnych, nielinearnie rozwijających się i potencjalnie sprzecznych doświadczeń, agregat zmiennych, takich jak płeć, wiek, rasa, status społeczny czy styl życia. Nie da się więc wskazać niezmiennej esencji „kobiety”, która definiowałaby ją raz na zawsze. „Kobieta” ma być hasłem, figuracją, słowem kluczem służącym inicjowaniu społecznych i symbolicznych praktyk, a nie określeniem kategorii istot. Wynika z tego, że mówienie o „kobiecie” powinno być pełne świadomych gestów zastrzegających umowność: dookreśleń, przekreśleń, wycofań i zaskakujących zwrotów akcji. Przykład twórczości Rosi Braidotti dobrze pokazuje, jak wyrafinowanych pasaży wymaga dzisiaj mówienie o czymkolwiek spójnym – czy do tej spójności pretendującym – i jak bardzo nieadekwatne wydaje się to w obliczu tak zwanego „doświadczenia”. Joanna Mizielińska, w pewnym sensie podsumowując tę sytuację, pisze: paradoksalnie feministyczna walka, która zaczęła się wraz z odrzuceniem wszelkich uogólnień dotyczących kobiet, ich natury, zastąpiła jeden mit drugim . Paradygmat rozmontowywania fundamentalnych kategorii zastąpił filozoficzną wiarę w owe kategorie. I w takiej oto atmosferze intelektualnej podejrzliwości wobec wielkich kwantyfikatorów pojawiła się książka, która zrobiła niezwykłą, zastanawiającą karierę w wśród kobiet. Fenomen Biegnącej z wilkami męczy mnie już od dłuższego czasu, na tyle, że – ciekawa dyskusji – umieszczam lekturę tej książki w planie Gender Studies, pomiędzy Butler, Rich, Irigaray czy Kristevą . Książka ta zrobiła karierę, pomimo tego że jest na wskroś esencjalistyczna, zapełniona prawdami na temat kobiecości, przywołująca wielkie mity wiążące kobietę z naturą. Być może jednak właśnie z tych powodów stała się tak popularna? Bohaterką książki jest Dzika Kobieta, archetyp stanowiący esencję żeńskiej psychiki,

Bardzo dziękuję uczestniczkom gender studies w Toruniu w latach 2012/13/14 za inspirujące dyskusje w temacie „kobiecości”, biegania z wilkami i grzebania w ziemi.


C.P. Estés, Biegnąca z wilkami, s. 11.

potencjału i uzyskanie mocy do jego realizacji (Bezręka dziewczyna). Nie wymieniłam wszystkich baśni, które pojawiają się w Biegnącej, a jedynie te, które nadają inicjacyjny charakter strukturze tekstu. Każdy z baśniowych etapów wiąże się bowiem z inicjacją – rytuałem przejścia na kolejny poziom życia i psychicznej konstytucji. Kolejny poziom tożsamości. W ostateczności wyłania się obraz kobiety – istoty niezależnej, realizującej swoje cele, kochającej, silnej, wrażliwej, otwartej. Kobiety będącej aktywnym podmiotem, świadomie wybierającym pośród stylów życia. Czyż nie tego właśnie nam potrzeba? Estés przekonuje: zrozumiałam, że podupadającą witalność kobiety można przywrócić przez „archeologię psychiki”, rozległe wykopaliska w ruinach mrocznych podziemi świata kobiet. W ten sposób odsłonimy ścieżki naturalnej, instynktownej psychiki, a przez jej personifikację w postaci archetypu Dzikiej Kobiety przenikniemy do najgłębszych tajników kobiecej natury” . Gdyby to tylko było takie proste, Estés byłaby kobiecym Mesjaszem, a Butler, Irigaray i Braidotti mogłyby zająć się czymś innym. Nie potrzebowałybyśmy Gender Studies, a jedynie warsztatów z biegania z wilkami. Jednak książka ta z pewnością oddziaływuje na swoje czytelniczki. Po wielu prywatnych rozmowach, dyskusjach uniwersyteckich i własnej lekturze nie mam co do tego wątpliwości. Na czym polega to oddziaływanie? C’est la question du style, jak powiedziałby Derrida. O sile słów opowiadających nam o pradawnych mocach, otulających ludzki świat „szarym skrzydłem zamierzchłości” , wie również każdy, kto kiedykolwiek czytał Lovecrafta. Wyobraźnia to nieogarniony rezerwuar obrazów, znaczeń, symboli i mitów, na które trudno być obojętnym, zwłaszcza w momentach kryzysów tożsamości. Powtarzający się nieustannie w Biegnącej, mantryczny zaśpiew o duszy, dzikości, mocy, nocy, księżycu, krwi, ziemi, morzu czy przodkach wywołuje tęsknotę – dziecięcą wręcz – za magiczną krainą, do której klucze ponoć kiedyś miałyśmy. Tęsknota ta, niczym chochlik, trickster, przechera, sprytnie omija labirynty intelektualnych wnioskowań. Zawiesza na chwilę filozoficzne wątpienie i – przez tę chwilę – zdarza się Cantadorze którąś z nas uzdrowić: dać ukojenie w depresji, odnowić poczucie sensu tego, co się robi, nabrać siły do zmiany, zerwać toksyczną relację. Czy jednak możemy pozwolić sobie, by pozostać tam na dłużej? Język, którym posługuje się Estés, przypomina zaklinanie, zaczarowywanie rzeczywistości, wywieranie na nią wpływu. Być może jest to cecha języka w ogóle, niemniej ten, którym opowiedziana jest Biegnąca, wprost odwołuje się do magicznych tradycji. Estés przekonuje, że – mimo rozwoju cywilizacyjnego – nadal po

mowa kobiecości

jak pisze Estés. Każde zdanie powtarzającej się mantry o Dzikiej Kobiecie zdaje się odsłaniać dawno zapomnianą, porzuconą lub nawet konsekwentnie zwalczaną wiedzę o kobiecości, której dopuszczenie do siebie ma być warunkiem życiowego spełnienia. Mitem przewodnim są związki kobiecości ze światem Natury: roślin, zwierząt, krajobrazu, cykli przemian, życia i śmierci. Związki te okazują się znaczące nie tylko w kontekście mityczno-biologicznej paralelności, ale również w kontekście wspólnego – jak przekonuje Estés – doświadczenia opresji. Dzikie zwierzęta i Dzika Kobieta to zagrożone gatunki – pisze. Założenie, na którym opiera się Estés, nie jest zaskakujące czy bardzo odkrywcze. Oto współczesna kultura, rozwijając się w kierunku technicyzacji, dowartościowując szybki, agresywny styl życia, preferując naukowe wyjaśnianie świata i dostosowując to wszystko do męskiego wzorca, zapomniała o właściwej istocie kobiecości i tego, co ona ze sobą przynosi. Intuicję, mądrość ciała, wrażliwość i moc kreacji, ale też siłę wytrwałości i decyzyjność, wynikającą z wiedzy o tym, co konieczne. Kobiety dzisiaj muszą po prostu odnaleźć i podjąć własne zapomniane dziedzictwo. Odnaleźć w sobie Dziką Kobietę i dopuścić ją do głosu. Metod może być wiele. Tyle, co kobiet – mówi Estés, a dla niej samej właściwą metodą okazuje się narracja. Odnajdywanie starych wersji legend i mitów, interpretowanie na nowo przedstawionych w nich kobiecych postaci, rozpoznawanie wzorów pewnych uniwersalnych procesów zawiadujących ludzką historią – to metoda Estés, która nazywa sama siebie Cantadorą – opowiadaczką, gawędziarką, zbieraczką dawnych legend. Biegnąca z wilkami jest swojego rodzaju psychoterapeutycznym przewodnikiem po symbolicznych i baśniowych przedstawieniach kobiecości. W każdym z rozdziałów Cantadora snuje zrekonstruowaną przez siebie opowieść, by następnie poddać ją analizie, a ponieważ dr Estés jest analityczką jungowską, interpretacja odbywa się tym właśnie duchu. Przywołane opowieści ułożone są w pewną logiczną strukturę, mającą pokazać rozwój kobiety i osiąganie przez nią dojrzałości w różnych obszarach: rozpoznawania rzeczywistych zagrożeń dla własnej psychiki i wyrastania z dziecięcej naiwności (Sinobrody), zaufania do siebie (Mądra Wasylisa), budowania konstruktywnej relacji z mężczyzną (Manawee, Kobieta-Szkielet), wyodrębniania się z relacji z matką i umiejscawiania siebie we wspólnocie (Brzydkie kaczątko), przechodzenia przez „ciemną noc duszy” i podnoszenia się po porażkach (Czerwone trzewiczki), odkrywania swojego powołania i pielęgnowania energii twórczej (Skóra foki, La Llorona, Trzy złote włosy), akceptowania własnego gniewu i jego siły (Włos niedźwiedzia), odkrywanie cierpienia wspólnego kobietom (Kobieta o złotych włosach), aż po zintegrowanie pełni własnego

Ibidem, s. 11.

H. P. Lovecraft, Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści, przeł. M. Płaza, Wydawnictwo Vesper, Poznań 2014, s. 79.

51


fabularie 2 (4) 2014

kobiecość i słowa

Clarissa Pinkola Estés, Biegnąca z wilkami. Archetyp Dzikiej Kobiety w mitach i legendach, Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań 2001.

trzebujemy rytuałów inicjacyjnych, jako symbolicznych aktów porządkujących doświadczenie i nadających mu sens. Potrzebujemy języka symbolicznego, zakorzenionego w początkach ludzkiej kultury, czerpiącego metafory ze świata przyrody i kosmosu. Nazywam ją Dziką Kobietą – pisze – ponieważ same te słowa, „dzika” i „kobieta”, tworzą llamar o tocar a la puerta – baśniowe pukanie do drzwi głęboko ukrytej żeńskiej psychiki. Llamar o tocar a la puerta dosłownie znaczy „grać na instrumencie nazwy, by otworzyć drzwi”. Oznacza użycie właściwych słów, które sprawią, że otworzy się przejście. Każda kobieta intuicyjnie pojmuje słowa „dzika” i „kobieta”, niezależnie z jakiego kręgu kulturowego się wywodzi . Niezwykłe jest to przekonanie amerykańskiej jungistki o oczywistości uniwersalnego poziomu, do którego – poprzez stare baśnie i legendy – dociera. Przekonanie iście jungowskie. Estés wprawdzie rozwija koncepcję własnego archetypu, dowartościowującego i afirmującego kobiecość, niemniej utrzymuje jungowski porządek Coincidentia Oppositorum, w którym męskość i kobiecość zajmują ustalone pozycje. Trzeba pamiętać, że Jung bynajmniej nie był feministą, co pokazuje choćby fragment: (…) u kobiety eros jest wyrazem jej prawdziwej natury, podczas gdy logos nierzadko bywa jedynie żałosnym epizodem. W rodzinie i kręgu przyjaciół logos kobiety daje tylko powód do nieporozumień i nieprzyjemności, ponieważ nie opiera się na przemyśleniach, lecz mniemaniach. Przez „mniemania”rozumiem tu aprioryczne przypuszczenia połączone z pretensją do absolutnej prawdziwości. Mniemania takie, jak każdy wie, mogą działać irytująco10 . Rzeczywiście, jednak dzięki rozwojowi koncepcji feministycznych i działaniom ruchów kobiecych nie przypisujemy dzisiaj podobnie irytujących zachowań z istoty do jednej płci. O ile koncepcje Freuda i Lacana zostały dobrze skonfrontowane z krytyką feministyczną, o tyle mizoginistyczne elementy magicznego Jungowskiego universum rzadko bywają tematem podobnych konfrontacji. Tradycja, do której powrotu Estés nas przekonuje, była zatem przestrzenią ściśle wyznaczonych ról i stała się tym samym tradycją opresji kobiet. Dzika Kobieta, będąc esencją wszystkich samic, również porusza się w pewnej domenie: specyficznie rozumianej materialności, biologiczności, intuicyjności. W mojej polemice nie chodzi o odrzucenie całego bogactwa przeszłości, z którego mogłybyśmy czerpać, ale o ostrożność w idealizowaniu tej przeszłości. Uniwersalność archetypu Dzikiej Kobiety nie jest w żadnym momencie książki problematyzowana, co jest zdecydowanie najbardziej kontrowersyjnym wymiarem tej lektury. Bardzo mocno pobrzmiewa konstatacja: Te słowa, „dzika” i „kobieta”, przypominają kobietom, kim naprawdę są i do czego dążą. Są metaforą okre-

C. P. Estés, Biegnąca…, s. 15.

C. G. Jung, Archetypy i symbole. Pisma wybrane, przeł. J. Prokopiuk, Czytelnik, Warszawa 1981, s. 77. 10

52

ślającą siłę wspólną wszystkim samicom całego rodzaju żeńskiego. Personifikują moc życiową, bez której kobiety nie mogą istnieć11. Tymczasem nie wszystkie kobiety odczuwają tęsknotę za tak opisaną dzikością, nie wszystkie lubią grzebać w ziemi i tańczyć. Nie wszystkie też są podatne na magię. Czy oznacza to, że nie mają kontaktu z archetypem Dzikiej Kobiety? Takie tłumaczenie byłoby zbyt przewrotne i zbyt wygodne. Historia myśli feministycznej przeszła przez etap rozpoznania przemocy związanej z myśleniem uniwersalistycznym. Przemocy, której świadome są teoretyczki takie jak Rosi Braidotti, która – aby „wypowiedzieć kobiecość” – istotnie tańczy! Pośród słów, kontekstów i koncepcji wykonuje skomplikowane piruety, by nie pozwolić „kobiecie” na zatrzymanie i zastygnięcie. Czy wobec tego da się czytać Biegnącą z wilkami, czerpiąc wsparcie i przyjemność z entuzjastycznych opisów kobiecej psychiki, nie przywiązując się zbytnio do generalizujących kobiece doświadczenie fragmentów? Możliwe, że się da, ale dobrze być tego problemu świadomą. Dużą wartością tej książki jest jej nawoływanie do twórczości, akceptacji siebie, tolerancji wobec odmienności. Nie ma w niej agresji wobec mężczyzn. Nie ma banalnego moralizatorstwa, „kobieta” nie jest dobra albo zła – jest dzika, co oznacza tutaj tyle, co naturalna, spontaniczna, kierująca się zdrowym instynktem. Wielu kobietom oferuje podmiotowść konkretną, daje opowieści i praktyki, daje nadzieję. Sukces Biegnącej pokazuje, jak ważne są dzisiaj pozytywne propozycje tożsamościowe, pozwalające wyjść z impasu, który pozostawiło po sobie postmodernistyczne rozproszenie. Dylemat kobiecego podmiotu jest jedną z najciekawszych współczesnych dyskusji. Dyskusja ta pokazuje, jak daleko można zapuścić się na drodze dekonstrukcji tożsamości, odrzucając po kolei czynniki uznawane do tej pory za podmiototwórcze. Na końcu tej drogi znajduje się pytanie: czy można odrzucić wszelką totalizację i pozostać „sobą”? Tym, co łączy wysiłki zarówno Rosi Braidotti, jak i Clarissy Pincoli Estés, czy Luce Irigaray i wielu innych badaczek „kobiecości”, jest poszukiwanie języka, który miałby moc przekroczenia samego siebie. Musiałby to być bowiem język, który jednocześnie wypowiada i nie kategoryzuje, uspójnia, ale nie wyklucza, zapewnia moc podmiotową, ale nie rodzi przemocy wobec Innego. Taki język to prawdziwa magia. 11

C. P. Estés, Biegnąca…, s. 15.

Marzena Adamiak – filozofka. Zajmuje się problema-

tyką tożsamości, głównie w obrębie francuskiej filozofii współczesnej i teorii genderowych. Studia doktoranckie ukończyła na UMK. Pracuje w Zespole badawczym psychoanalizy i badań nad kategorią gender w filozofii IFiS PAN. Autorka książki O kobiecie, która nawiedza myśl. Kobieta jako figura inności w koncepcji podmiotu Emmanuela Lévinasa (2007). W wolnych chwilach pisze bajki i ćwiczy tai chi.


Olga Wadowska

Gdybym była mężczyzną, to po obejrzeniu jednego bloku reklamowego w polskiej telewizji czułabym się co najmniej mocno urażona. Twórcy przekazów reklamowych wychodzą bowiem z założenia, że nagim kobiecym ciałem są w stanie sprzedać mężczyźnie wszystko, od jogurtu po samochodowe opony. W spotach promujących środki czystości przedstawiany jest jako niedojda, który nie wie, że ubrań jasnych nie powinno się prać z kolorowymi, i któremu na odsiecz rusza pobłażliwie rozbawiona żona. Przy produktach spożywczych jest jeszcze gorzej – mężczyzna w kuchni to szarańcza i zaraza, która przypali, nie dogotuje, zrobi bałagan i pozbawi rodzinę posiłku, a w najgorszym przypadku puści z dymem całe pomieszczenie. Z drugiej zaś strony mamy szereg produktów do pielęgnacji męskiego ciała – zarówno na zewnątrz (dzięki szamponom przeciwko siwieniu i wypadaniu włosów), jak i wewnątrz (za pomocą suplementów diety stworzonych specjalnie dla panów). Nie bez znaczenia jest również popęd seksualny, który winien utrzymywać się na satysfakcjonującym poziomie, umożliwiającym częsty seks z młodymi, chętnymi kobietami, przemazującymi się w tle jako świetny dowód na wiarę reklamodawców w to, że atrakcyjnym kobiecym ciałem sprzedadzą mężczyźnie w zasadzie każdą rzecz czy usługę. Ten nieco – acz nie aż tak bardzo – przerysowany obraz polskiej sceny reklamowej mówi sporo o kondycji współczesnego mężczyzny. I, niestety, nie mówi o nim zbyt dobrze, a już na pewno stawia go w wielu kłopotliwych sytuacjach, budząc sporo wątpliwości i życiowych dylematów. Psycholodzy, socjolodzy, antropolodzy i badacze wielu innych dziedzin opisują współczesną sytuację mężczyzn w kategoriach kryzysu męskości – zachwiania tradycyjnych wartości i wzorców, które przez lata sztywno dzieliły świat na „męski” i „kobiecy”. Męskość była z łatwością rozpoznawana i reprodukowana, jasno określająca obowiązki kobiet i mężczyzn; sytuująca go w roli pracującego żywiciela rodziny, przeznaczonego sferze publicznej; ją zaś w sferze prywat-

nej z dziećmi, jako „strażniczkę domowego ogniska”. W pewnym momencie coś jednak zaczęło się zmieniać i utrudniać mężczyznom powielanie wzorców reprezentowanych przez ich ojców i dziadków. I wcale nie było to tak niedawno, jakby mogło się nam wydawać. O pierwszym w historii „kryzysie męskości” mówić można już na przełomie XIX i XX wieku, kiedy walka kobiet o prawa wyborcze w krajach zachodnich przybrała najsilniejszą i najskuteczniejszą formę. Na przestrzeni lat kobietom udało się uzyskać prawną niezależność finansową, prawo do rozwodów i opieki nad dziećmi po odejściu od męża, a także możliwość płatnej pracy poza domem. Przyznanie biernego i czynnego prawa wyborczego było zwieńczeniem tytanicznej pracy kobiet na całym świecie, a także ogromnym wyłomem w stabilnym, definiowanym do tej pory przez mężczyzn świecie polityki i służby publicznej. Jeżeli zatem kobiety mogły w majestacie prawa wchodzić w dotychczasowe kompetencje mężczyzn, musiało to wstrząsnąć ich światem i spowodować pytania na temat tego, czym ma być teraz męskość. Do tej pory męskość była bowiem monolitem. Zestawem wartości, cech charakteru, zachowań, a także zasad dotyczących wyglądu i ubioru, rozpoznawanych bezbłędnie w świecie zachodnim – niebudzących zastrzeżeń i doskonale wszystkim znanym. Z punktu widzenia normatywnej strategii konstruowania męskości była „tym, czym mężczyźni być powinni”. Proponująca podział na cztery strategie definiowania męskości (esencjalistyczną, pozytywistyczną, normatywną oraz semiotyczną) Raewyn Connell, socjolożka płci, zauważa również, iż w systemie symbolicznego konstruowania płci to męskość zajmowała pozycję nadrzędną względem kobiecości. Była więc nie tylko bardzo dokładnie skonstruowana w sensie normatywnym, miała również funkcję prymarną względem kobiecości. Kiedy zaś kobiety wywalczyły sobie przynajmniej częściowe równouprawnienie, tradycyjna męskość zaczęła powoli chwiać się w podstawach.

męskość w kryzysie

Feminizm, Rambo i reklamy, czyli o mistyce męskości i jej kryzysie

53


kryzys w męskości fabularie 2 (4) 2014

54

A powodów ku temu było coraz więcej. Druga wojna światowa, co widać było przede wszystkim w społeczeństwie brytyjskim i amerykańskim, sprawiła, że kobiety „wyszły z domów” i zaczęły pracować zawodowo – często na stanowiskach typowo „męskich”, w przemyśle zbrojeniowym czy fabrykach. Kobiety nie tylko pracowały, ale i kształciły się, co po powrocie mężczyzn z wojennego frontu było problemem socjologiczno-ekonomicznym – kobiety świetnie radziły sobie na polu zawodowym i naukowym, nie chcąc ustępować miejsca mężczyznom. Ci zaś czuli się zagrożeni rosnącą pozycją społeczną kobiet, chcieli więc znów „zagonić je” do domów. O tym, jak – za pomocy systemu edukacji i polityki państwa – udało się to zrobić w Stanach Zjednoczonych, pisze w swojej klasycznej dziś już książce Mistyka kobiecości Betty Friedan. Później jednak było już tylko gorzej. Rewolucja seksualna lat 60. i 70. kontestowała zarówno dotychczasowe wzorce życia, pracy czy zachowań seksualnych, jak również przekazywane z pokolenia na pokolenie powinności związane z byciem kobietą i byciem mężczyzną. I właśnie w latach 70. z dotychczasowych studiów feministycznych wyłoniły się men and masculinities studies, nazywane najczęściej men’s studies. Impulsem dla ich powstania, również w formie czysto zinstytucjonalizowanej, w ramach kursów na uniwersytetach w Stanach Zjednoczonych, rzadziej w Europie, był diagnozowany coraz częściej przez różnych badaczy kryzys męskości. Do dziś skupiają się oni na badaniu wpływu kultury, historii, przemian społeczno-ekonomicznych na zmianę postrzegania, definiowania i odtwarzania wzorców męskości. Autorzy podejmujący tę tematykę wskazują na odejście w ostatnich 30 latach od modelu, który nazywają Mężczyzną Tradycyjnym, na rzecz Nowego Mężczyzny i Nowego Faceta. Wskazują na mnogość dostępnych – i, co bardzo istotne, akceptowanych – stylów życia, które, wraz z aspektami takimi jak rewolucja przemysłowa czy bogacenie się społeczeństw, znacznie skomplikowały odpowiedź na pytanie, które jeszcze 100 lat temu nie nastręczało zbyt wielu problemów: co oznacza „być mężczyzną”? Zniknął bowiem punkt odniesienia – monolit męskości tradycyjnej, który wyznaczał do tej pory jasno ramy tego, co przystoi, a co nie przystoi mężczyźnie. Obrazu dopełnia emancypacja kobiet i zacieranie się różnic między kobietami a mężczyznami, które obserwować można na każdej płaszczyźnie życia publicznego. Zbyszko Melosik, socjolog i pedagog z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, pisze nawet o „wzrastającej intelektualnej, emocjonalnej i fizycznej degradacji mężczyzn”, która objawia się podważaniem ich społecznej pozycji; zwątleniem męskiego ciała poprzez proces jego medykalizacji; feminizacją i seksualizacją męskiego

Ilustracja: Dawid Janosz

ciała; rozproszeniem normy męskości poprzez emancypację nieheternormatywności (głównie homo- i biseksualizmu) oraz wyzwolenie seksualności kobiet i konsumpcjonizm. W związku z tym mężczyzna zostaje zredukowany do roli nieodpowiedzialnego konsumenta lub obiektu seksualnego oraz staje się „nieadekwatny seksualnie” – wcześniej to na kobiecie spoczywała odpowiedzialność za nieudane życie seksualne (bo była oziębła), teraz to mężczyzna ma problemy z potencją. Dodatkowo musi dbać o swoje ciało niemalże tak samo bardzo, jak kobieta – poddaje się nie tylko zabiegom kosmetycznym, ale również operacjom plastycznym, przywiązuje też dużą wagę do modnego wyglądu. Gdzie szukać winnych tej sytuacji? Zdaniem Melosika nowe modele męskości – opisany przez niego mężczyzna sukcesu, „męskość jako fizyczność”, Rambo oraz macho – są odpowiedzią na dyskurs feministyczny. Zdaniem krytyków feminizmów chce on „wyzwolić mężczyznę od jego męskości, co w praktyce oznacza destrukcję jego tożsamości”. Jak wskazuje Sue Bohlin, autorka internetowego manifestu „Ten Lies of Feminism”, to kobiety zmuszają mężczyzn, aby wyzbyli się swojej męskości i upodobnili do kobiet. A kiedy to następuje, „nikt ich nie szanuje”. To swoiste zamknięte koło sprawia, iż dla przeciwników


Ilustracja: Dawid Janosz

dawany presji. Presja wynika właśnie z oczekiwań stawianych mężczyźnie, który musi odnieść sukces, jednak coraz trudniej jest mu go osiągną. „Te dwie tendencje” – konkluduje badacz w swojej książce Kryzys męskości w kulturze współczesnej – „są przyczyną zasadniczego niepokoju u milionów mężczyzn, w kwestii zarówno własnej tożsamości, jak i relacji między płciami”. Siła oraz muskularne ciało, chociaż w ostatnich kilkudziesięciu latach kojarzą się głównie z pracą fizyczną oraz brakiem inteligencji i wrażliwości, wciąż mają znaczenie symboliczne, istotne dla męskości dominujących. Nadal przywodzą na myśl męską władzę oraz przewagę fizyczną nad kobietami oraz stanowić mają o naturalnej przewadze mężczyzn. Potężnie zbudowanych mężczyzn ogląda się nie tylko podczas zawodów kulturystów, ale przede wszystkim w mediach i reklamach – promują zarówno typowe produkty dla mężczyzn, jak samochody, zegarki czy elektronikę, ale także te kojarzone jako kobiece: bieliznę, żywność czy kosmetyki. Swoją „samczą” męskością nadają im „bezpieczne”, niekobiece znaczenie. Taka strategia, zdaniem Melosika, stanowi kolejną odpowiedź na kryzys męskości. Muskularne ciało jest biologiczno-anatomicznym odium na emancypację kobiet i sukcesywną realizację postulatów feministycznych, staje się również podstawą konstruowania męskiej tożsamości, a także ustanawia wyraźny podział między mężczyzną a kobietą. „Konserwatywną odpowiedzią na amerykańską klęskę w Wietnamie i sukcesy feminizmu” Melosik nazywa z kolei Rambo, postać filmową ucieleśnianą przez Sylvestra Stallone’a. Bohater ten uosabia tęsknotę za remaskulinizacją Ameryki i powrotem do mężczyzny absolutnego, pokazuje również rekonstrukcję roli natury w kształtowaniu męskości. Rambo ma w sobie nie tylko widoczny od razu pierwiastek fizyczny, jest także silny psychicznie, odwołując się do zakorzenionego w świadomości odbiorców mężczyzny dominującego. Męskość tę w kulturze popularnej, obok Stallone’a, uosabiało wielu innych aktorów, m.in. Arnold Schwarzenegger czy Chuck Norris. Przez wiele lat Rambo i bohaterowie jemu podobni stali się symbolem i synonimem męskości typu macho, doskonale rozpoznawalnym na całym świecie. Jednak to nie męskość w typie filmowego bohatera określana jest mianem „apogeum męskiej dominacji nad kobietą” – to mężczyzna typu macho, który w związku z kryzysem męskości zyskuje ogromną popularność. Podobnie jak w przypadku poprzednich typów, ideologia machizmu bazuje na biologicznej i społecznej odmienności mężczyzny i kobiety, która jest mu również podporządkowana. Macho cechuje duży seksualny temperament, zdolność do podejmowania ryzyka i brak po-

uosobienia męskości

feminizmu jego postulaty są szkodliwe nie tylko dla mężczyzn, ale i dla kobiet. I tak definicja „mężczyzny sukcesu” zbudowana jest na dominującym od dziesięcioleci przekonaniu, iż obydwie płcie różnią się od siebie diametralnie, pozostając w ciągłej opozycji: mężczyzna zapewnia rodzinie byt, kobieta pielęgnuje domowe ognisko. To z tego podziału wyłonił się typ mężczyzny sukcesu – silny, dominujący i aktywnie zaangażowany w świat zewnętrzny (w przeciwieństwie do pasywnej kobiety, chcącej przypodobać się mężczyźnie oraz skoncentrowanej na świecie wewnętrznym, czyli domu, dzieciach i mężu); jest wysoki, barczysty i dobrze zbudowany, nosi się modnie, lecz męsko i klasycznie. Co ważne, odniósł sukces tylko dzięki ciężkiej pracy i cechom charakteru. Melosik podkreśla jednak, iż owy mężczyzna sukcesu, będący „antidotum na wszystkie te teksty kulturowe, które rozpraszają różnicę płciową i wywołują wśród mężczyzn niepokój”, targany jest również wątpliwościami i pod-

55


mężczyzna i facet fabularie 2 (4) 2014

56

rażek, a agresja, którą przejawia, jest w jego własnym oglądzie najlepszym sposobem na okazanie męskości. Uważa siebie za nieomylnego i lepszego od innych ludzi – zarówno mężczyzn, jak i kobiet, które traktuje przedmiotowo i instrumentalnie (kobieta służy bowiem jedynie rekreacji i prokreacji). Nieustannie dąży do dominacji, poszerzania stref swoich wpływów, stawia się ponad prawem, nie myśli o konsekwencjach swojego zachowania, nadużywa swojej pozycji. Bazując na ustaleniach Melosika, ciekawą refleksję na temat kryzysu męskości poczyniła Urszula Kluczyńska. Powołując się na prace Seana J. Nixona Hard Looks: Masculinities, Spectatorship and Conteporary Consumption, opisała dwa nowe typy męskości: Nowego Mężczyznę („New Man”) oraz Nowego Faceta („New Lad lub Men Behaving Badly”), obydwa funkcjonujące w odniesieniu do znanego już Mężczyzny Tradycyjnego („Old Man”). Wszystkie te typy najlepiej zauważalne są w dyskursie medialnym – każdy z tych wzorców jest dla nich na swój sposób użyteczny. Nowy Mężczyzna jest odpowiedzią na dawny porządek uosabiany przez Mężczyznę Tradycyjnego. Zgodnie z terminologią zaproponowaną przez Nixona, Nowy Mężczyzna wykorzystuje kody kulturowe zarezerwowane dotychczas dla kobiet – jest świadomym konsumentem, interesuje się modą, dba o ciało, a zakupy sprawiają mu przyjemność. Skutkuje to przede wszystkim seksualnym uprzedmiotowieniem męskiego ciała (czemu sam zainteresowany się nie sprzeciwia), a także jego fragmentaryzacji (w mediach i reklamie pokazywane są atrakcyjne części ciała anonimowego mężczyzny – w sposób do tej pory zarezerwowany dla ciała kobiecego). Nowy Mężczyzna i jego ciało stają „się również obiektem zainteresowania i krytyki”, podobnie jak do tej pory ciało kobiety. Teraz i on musi nadążać za modą oraz mieć odpowiadające obowiązującym kanonom piękna ciało. Co więcej, opisane przez Melosika zinternalizowane męskie oko sprawia, że Nowy Mężczyzna patrzy na mężczyzn (jak również kobiety) w taki sposób, w jaki patrzą kobiety – mając świadomość, iż jest obserwowany i oceniany, sam się uprzedmiatawia i staje się widokiem. Nowy Mężczyzna niebezpiecznie zbliżył się więc do kobiety, zarówno w wymiarze fizycznym, jak i psychologicznym oraz społecznym. Dba o ciało, przez pryzmat ciała jest postrzegany i w dużej mierze definiowany. Przez to w dużej mierze interpretowany był często jako wytwór wyobraźni i pragnień kobiet, które chciałby widzieć w mężczyznach więcej wrażliwości czy fizycznej atrakcyjności, nazywanej zazwyczaj metroseksualnością. Właśnie te postulaty okazały się być płaszczyzną ataku na Nowego Mężczyznę – zarzucano mu, że jest jedynie mitem, rezultatem nierealnych pragnień kobiet, zbędnym i nie-

potrzebnym we współczesnym społeczeństwie. Tak zaczął wykształcać się Nowy Facet, będący agresywnie promowaną alternatywą dla Nowego Mężczyzny. Nowy Facet lubi sport i alkohol, z których korzysta bez wyrzutów sumienia, oraz kobiety, które traktuje instrumentalnie, boi się zobowiązań. Chociaż nazywany „powrotem do heteroseksualnego hedonizmu mężczyzn”, jest również „beztroskim konsumentem”. Stoi na stanowisku, że jego męskość wynika z biologii; jest seksistą przekonanym o podległej pozycji kobiet. Mężczyźni z kolei mają prawo definiować samych siebie, zamiast wciąż spełniać oczekiwania kobiet, z feministkami na czele. „Nowy Mężczyzna to finalny produkt działań ruchu kobiet” – konkluduje Kluczyńska. „Nowy Facet wyłonił się jako krytyka tego pierwszego, któremu zarzucano zapatrzenie w siebie – narcyzm i nieautentyczność”. Przeczy również homoseksualnej w pewnym stopniu wersji męsko-

Ilustracja: Dawid Janosz


obowiązujące normy. Zaś mnogość dostępnych, mniej lub bardziej akceptowalnych nowych męskości, które wykształciły się w wyniku kryzysu męskości, nie zawsze – i nie każdemu – ułatwiają zadanie, stawiają bowiem przed wyborem, którego kiedyś w ogóle nie trzeba było dokonywać. Z drugiej jednak strony, „otwarcie” męskości na aspekty takie jak wrażliwość, dbałość o wygląd czy rodzicielstwo są z pewnością wartością dodaną. Nie jest to już „niemęskie” czy wstydliwe, nie świadczy o słabości czy zniewieściałości, co jeszcze niedawno było – a wciąż i bywa – obelgą. W tym znaczeniu feminizm jest sprzymierzeńcem mężczyzn ubiegających się o możliwość bycia wrażliwymi, mogących mieć słabości czy skutecznie walczących o opiekę nad dzieckiem po rozstaniu z jego matką. Mężczyźni, którzy na początku ubiegłego „godzili się” na pierwsze i częściowe równouprawnienie kobiet, z pewnością przypuszczali, jak bardzo zachwieje to podstawami ich męskości. Nie przypuszczali też chyba, że przyczyni się nie tylko do akademickiego rozwoju feminizmu i gender studies, ale do powstania nurtu naukowego poświęconego tylko mężczyznom i męskości. Jego przedstawiciele od lat zastanawiają się, czym jest i skąd wziął się osławiony „kryzys męskości”, starają się też badać i opisywać nowe, różne męskości, pozwalające realizować różne style funkcjonowania w społeczeństwie. Wśród wielu wniosków, do których doszli w ciągu wielu lat pracy, jednym z najbardziej istotnych jest ten mówiący o braku powrotu do męskości-monolitu. Ponad 120 lat walki o równouprawnienie kobiet zaowocowało podważeniem słuszności i prawdziwości tego monolitu, wprowadziło też mężczyzn w nowe realia, dając im więcej możliwości, ale i stawiając przed nimi nowe, nieznane dotąd wyzwania. Myślę jednak, że ostatecznie mężczyźni wyszli na plus. No, może nie w reklamach.

męskość w kryzysie

ści prezentowanej przez Nowego Mężczyznę – jako odpowiedź na ten wzorzec Nowy Facet podkreśla swoją heteroseksualność, chęć i powinność posiadania władzy, również nad kobietami. Definiuje się w klasyczny, opisywany już przeze mnie sposób: w opozycji do kobiecości. Męskość to nie tylko przeciwieństwo kobiecości, ale również lęk przed homoseksualizmem i, co za tym idzie, homofobia. Jednak wykształcenie się zarówno Nowego Mężczyzny, jak i Nowego Faceta, jest reakcją na kryzys, którego ofiarą padł dominujący przez lata Mężczyzna Tradycyjny. Definiowany przez pracę i karierę, heteroseksualność, konserwatywny w stosunku do mody, od samego początku był punktem odniesienia dwóch nowych konstruktów. Zgodnie z refleksją badaczy anglosaskich Nowy Mężczyzna był domeną lat 80., Nowy Facet – lat 90. XX wieku. Podkreślić należy, iż Mężczyzna Tradycyjny, Nowy Mężczyzna i Nowy Facet to bardziej weberowskie typy idealne czy też dobrze rozpoznawalne w społeczeństwie stereotypy, które definiują się na podstawie wzajemnych relacji. Nowy Mężczyzna jest więc wrażliwy i emocjonalny, empatyczny wobec kobiet i szanujący je, liberalny, czasem narcystyczny, zawsze zaś dbający o swój wygląd. Nowy Facet zaś jest hedonistą, antyfeministą i seksistą, przekonanym o swojej wyższości nad kobietami i instrumentalnie je traktujący. Co ważne, nie są to wzorce następujące po sobie czy wzajemnie się wykluczające – należy raczej powiedzieć, że współistnieją ze sobą, a proporcje między nimi ustalają sami mężczyźni, definiując i konstruując swoją tożsamość poprzez wybory konsumenckie i preferowany styl życia. W jakiej sytuacji stawia to współczesnego mężczyznę w Polsce? Z pewnością niełatwej. Dodać do tego należy również rodzime zapóźnienia wynikające z ponad 40 lat Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej oraz specyfikę socjoekonomiczną, w której to kobieta wzięła na siebie więcej obowiązków – zarówno tych domowych, jak i tych zapewniających utrzymanie rodziny. Polski mężczyzna świetnie czuje się w układzie, w którym jego partnerka wciąż targana jest wątpliwościami, czy powinna robić karierę (czy po prostu pójść do pracy), czy poświęcić się macierzyństwu i prowadzeniu gospodarstwa domowego. W rezultacie zaś pozostają w swoistym rozkroku, będąc jedną nogą świetną i niezastąpioną matką, drugą z kolei – równie świetną i niezastąpioną pracownicą. Wciąż zajmuje się domem i dziećmi, jednocześnie mając coraz większy wkład w rodzinny budżet, co jeszcze 20-30 lat temu nie było ani oczywiste, ani często spotykane. Widoki na przyszłość są jednak nieciekawe – przynajmniej dla zwolenników tradycyjnego postrzegania ról społecznych kobiet i mężczyzn. Nie ma już bowiem jednego, monolitycznego wzorca męskości, stanowiącego nie tylko punkt odniesienia, ale i określającego

Olga Wadowska

– rocznik 1987. Politolożka, redaktorka, feministka. Doktorantka na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Zainteresowania naukowe: feminizm i gender studies, nowe media, socjologia płci, marketing polityczny.

57


Kujawsko-Pomorskie. Nowa literatura

Nr 2 (4) 2014

Martyna Buliżańska

bydgoskie; mówi burżuazja idziemy: las, las, odnoga Wisły, zaledwie kilometr od gorącego centrum. mamy landrynkowe paznokcie, ale wnętrze alice glass. tu drzwi, tu drzwi – wszędzie za nimi ludzie. wszystko nabiera kolorytu – mijamy kolejne kobiety po przejściach – napalm dziwek cóż za wielkomiejska atrakcja napalm dziwek wybuchnę, jeśli jesteś blisko – i winda, i sklep, drżące atrapy mojego caratu. ciekawie jest w mieście.

der jäger ścięte wody odeszły; chłopcy z bałkańskich miast i wsi znikną w jednej stronie świata. opowiadam o matce boskiej od uśmiechu i jej białych przegubach: śmierć dziecka bardzo ją bolała, mówię i szukam ujścia: jestem rzeką i lisem, rozproszonym przyjęciem u wielkiego wezyra. drgam jedną stroną świata; radio dubrownik – neretva, okrągłe studnie pełne darów. jeśli wypłyną ciała, zasklepię jamy – puste głosy nocnych ptaków.

post: regresowe (czy tu była wojna, wojna jak rapsodia?) rozcieram ślady; rodzą mnie kolejne łyse biblijne kobiety. widzę, wychylają dłonie przez okna i nawołują okręty. w tym miejscu zastawiam wnyki – – włączam Kolbuszową. przez żydowskie nieużytki i wiązanie dłoni pęka moja ziemia, wyłuskując ostatnie ogniskowe. zaczynam sezon polowań: grzęznę szukając ostatnich ciał. przydrożne krzyże nie płoną; wchodzą za mną do domu Pana.

58

fabularie 2 (4) 2014

Martyna Buliżańska – ur. 1994. W 2010 roku zestaw jej wierszy

ukazał się w antologii Poetyckie debiuty w ramach organizowanego przez Biuro Literackie projektu Połów. Wydała książkę Moja jest ta ziemia, za którą otrzymała Silesiusa w kategorii debiut. W październiku tego roku rozpocznie studia na wydziale polonistyki Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.


Mima

Anna Nor

Dzieciństwo Wypełnione półki tworzyły zbity monolit, przez który nie sposób było się przebić ani płaczem, ani krzykiem – tomy bez ilustracji pod sam sufit. Podobnie rozmowy. Sięgała im mniej więcej do uda. To znacznie poniżej toru, które przemierzała na linii ich usta – ich uszy. Dobrze wiedziała to też mama, zawsze taka zmartwiona, że przez nią, przez Mimę, musi czasem bywać tam, gdzie ona, czyli znacznie, znacznie niżej. Mima była ambitna, lecz mimo wysiłków nie mogła zrozumieć okołosufitowych słów rodziców. Miała jednak dobry słuch, więc naśladowała, na ile potrafiła: „sze-rze-ejdo, ku-feno-meno, kalontra-chia, zewo-forma, óf? szet?” – przynajmniej była wtedy dla nich zabawna. No i niewątpliwie nauczyła się wytrwale patrzeć w górę. To dobrze. Była od tego bardzo blada i niemal od urodzenia wyglądała na uduchowioną, co sprawiało, że „dobrze rokowała”, a wszystkim bardzo się to podobało. Próbowano schylać się więc nie tylko po nią, lecz także do niej i „poświęcać jej uwagę” najczęściej ze słowami typu: „jak grzecznie słucha, kiedy jej się czyta!”, „zaraz sama zacznie!”, „ona lubi książeczki!”, a przy okazji zadawano masę pytań: „czy wiesz, co to jest?”, „a to?”, „jak tamto się nazywa?”, „czy tamto jest większe od tego?”. Niewypowiedzianą tajemnicą Mimy było to, że wzruszała się, kiedy czasem sytuowali się w jej rejonach z uśmiechem i sama śmiała się wtedy od ucha do ucha, radośnie, choć bezgłośnie i zapobiegliwie, żeby nie spłoszyć ich zbyt szybko do niczego niepodobnymi dźwiękami. Nawet jeśli w rzeczywistości zajmowali się znowu własną biblioteką. Urodziła się wśród książek. Od razu wśród książek. Tam na dole życie miała więc Mima spokojne. W okolicach podłogi było zwykle cicho, nawet zabawki nie piszczały, bo zrobiono je z drewna, a grzechotki na rodzinnej naradzie uznano za „niepoważne”, więc ich właściwie nie miała, oprócz jednej – przypadkowego prezentu. Nie licząc mamy, babci lub, bardzo rzadko, którejś z niewielu ciotek, Mima była sama, wsłuchująca się jedynie w echa słów, którymi tak zgrabnie przerzucano się ponad nią, tam, tam w górze. Ciche to było życie i błogosławione. Lecz choć niewielu bywało tam, gdzie ona, bardzo wielu mijało jej dom. Prowadziła tam gwiazda. Jedyna w okolicy tak ładnie i jasno świecąca, wystrzelona złotym laserem z pobliskiej dyskoteki wysoko w niebo, aby oświecać drogę wszystkim, których przeznaczeniem jest świętować, cieszyć się i bawić, i tańczyć. Jakże im się chciało! A zaczynali tuż pod oknami. Tłum zmierzał tam – piątek po piątku, sobota po sobocie, nie wiedząc, że dom ten mieści zawartość szczególną. „Szopkę robili” – powtarzała co weekend babcia, a oni przechodzili i nie wiedzieli, obok kogo. Krzycząc, śmiejąc się, czasem sikając w otwartej bramie, zanim (kiedyś potem) nie znalazł się gospodarz domu i nie

zamknięto przed nimi drzwi. A tam czuwało dziecko – owoc miłości. Dziecko, które wyglądało nieśmiało zza miętowych rolet i chciało (chociaż jeszcze nie chciało) iść z nimi, zapomnieć się, zapomnieć wszystko. Ale nie wychodziło, bo niedługo musiało „kłaść się spać” i jedyne, co jej zostawało, to te podsłuchane krzyki i śpiewy i ten ostry zapach na klatce, na drugi dzień rano. Piękni, piękni ludzie. Umalowani. Ubrani w kolorowe stroje. Błyszczący i tacy odważni!

Pierwszy ważny sen Mimy Ponieważ z „wiadomych względów” okna w domu były często pozamykane, Mimę w nocy „męczyły duszności”. Jakby nie dość tego, miała zły zwyczaj spać po lewej stronie ciała, zgniatając sobie serce. Na efekty nie trzeba było długo czekać – dziecku zaczęły śnić się „koszmary”. Niezbyt chętnie (ale jednak) dziewczynka próbowała opowiadać o nich przy śniadaniu, a mama zapisywała je, żeby mieć dowód dla „ewentualnego” lekarza, że z Mimą dzieją się przecież złe rzeczy. Pierwszy, niezrozumiały sen brzmiał według relacji mamy tak: „Kopalnia. Jest ciemno. Połyskuje złoto, węgiel. W kopalni jest dziecko, może czteroletnie, albo jeszcze młodsze. Chce się bawić, ale rodzice nie pozwalają mu się oddalać. Jest potrzebne. W kopalni jest jeszcze wiele osób. Stoją w kolejce i czekają, bo chcą zadać dziecku swoje pytania. Rodzice siedzą za biurkiem i liczą masę pieniędzy – monet. W tym biurku wyrąbana jest dziura, a w nią wpuszczony jest rękaw z materiału. Rodzice wrzucają w ten rękaw dziecko, a ono pod wpływem wstrząsu i nagłego uderzenia o węgiel odpowiada na pytania. Strasznie przy tym płacze. Ale za każdym razem jest wyjmowane i znowu wrzucane do środka. Nie ma krwi w tym śnie”. Dopiski mamy: „zwrócić uwagę na motyw wykorzystania – niepokojące, nic złego przecież nie mogło się stać, nie chodzi przecież do przedszkola itd. Dlaczego rodzic jest wrogiem?”. „Nie mówcie im o mnie!” – to pierwsza zdecydowana prośba, z którą w efekcie złego snu dziewczynka zwróciła się kiedykolwiek do swoich rodziców. Kiedy skinęli głową, była spokojna, że nikt już nie zbłądzi w okolice podłogi, a tym bardziej nie wrzuci jej do kopalni, ale mimo to śniła. Śniła sobie nadal. Poduszka co noc zapadała się jak niespodziewana wyrwa w lesie pełnym miękkiego mchu, głowa dostawała się pod powierzchnię, a mała Mima razem z nią. Wpadała tam lekka, a wychodziła ciężka i lepka, tak że nawet w świetle dnia ciągnęły się za nią długim welonem te senne materie, jakby przypominając wszystkim, że są jednak jak najbardziej stąd. A oni szli. Co piątek, co sobotę i nic nie wiedzieli. Bo Mima musiała „kłaść się spać”, a poza tym rzuciła zaklęcie: „Nie mówcie im o mnie!”.

Brat I nagle, pomimo to, pomimo snów i ciszy, Mima jakimś cudem w tym dziwnym świecie przestała być sama, a jej słowa stały się słowami okołosufitowymi. Urodził się brat. Ktoś, przy kim się zasypia, ktoś, kto śmieje się przez sen i kto jest bardzo, bardzo odważny. Mama mówiła na niego „mój źrebaczku” i stroszy-

59


ła jego krótkie włoski, a potem ona zaczęła śnić. Śniła konie. Konie, które biegną po dachach domów wzdłuż całej ich ulicy i nagle spadają na łeb, na szyję, w krew i umierają. I mama zaczęła się bać o swoje dzieci, bo sen powtarzał się i na pewno nie był „koszmarem”, bo mama nigdy nie spała na sercu. Na szczęście, zanim stało się coś złego, a lęk nie zmienił się w zaklęcie, dobra sąsiadka wytłumaczyła, że oficyna, którą dzieci widzą z okien swojego pokoju, jest starą stajnią, więc pewnie stąd te niepokoje. Może nawet nie są własnością mamy, tylko żandarma, który kiedyś tu mieszkał i jeździł wozem, bo zdarza się przecież, i każdy to wie, że sny zostają w domach, które ktoś już wcześniej opuścił. Uspokojona mama kupiła więc książki o zwierzętach i postanowiła zainteresować dzieci światem przyrody – na wszelki wypadek wszystkim oprócz koni.

Gołębie i ulice Odtąd wspólnie czytali i organizowali sobie w trójkę miłe wycieczki, dokonując niecodziennych odkryć. Dowiedzieli się, że ich miasto jest miastem gołębi i wszyscy, chociaż o tym nie wiedzą, żyją życiem, które jest im podporządkowane. „Bo proszę, zobaczcie: są trzy piekarnie niedaleko domu. Przed piekarniami leżą całe góry okruszków. Wymiecionych ze skrzyń, zmiecionych z półek i z lady, nawet z posadzki. Leżą dla gołębi. Niektórzy zawsze patrzą uważnie pod nogi, rozważając każdy krok, ale dobrze widzą, jak ci inni depczą okruszki, kawałeczki chleba. Wdeptują je w ziemię, mieszają ze śniegiem, z błotem. Pewnie dlatego są też i tacy, którzy ten chleb w nadmiarze kupują i drą na kawałki, rzucają na swoje parapety. A co spadnie, to najczęściej znów pod nogi, na zmarnowanie. I to jest właśnie życie”. Widzieli też ważny obraz, kiedy jechali sobie w trójkę tramwajem, a obok na ulicy sunął tłum samochodów – naprawdę pełno. Na ulicy leżała rozjechana bułka, a może znowu ten chleb, i gołąb z desperacją pikował, żeby uszczknąć troszkę dla siebie pomiędzy jednym a drugim pędzącym autem. Narażając się oczywiście na to, że nie zdąży w porę poderwać się do lotu i zginie pod kołami którejś z maszyn. „Czy tak czasem nie odbywa się nasza praktyka duchowa i intelektualna, bądź jakakolwiek inna? Przez ten chleb, co żywi ducha, prawie lądujemy «pod kołami». Dobrze ocenić swoje siły w locie – to wydaje się tu sprawą zasadniczą” – zapytywała i radziła dzieciom mama. To one przecież powinny kiedyś, jak gołąb, który leci nad głową, wzbijać się w niebo myślą. Na razie jednak Mima zauważała przede wszystkim, że ptaki od rana krzyczą „grochu, grochu!”, żeby jej, jak małej księżniczce na stu kołdrach, było jeszcze bardziej niewygodnie. Poza tym oglądali też koty, chodzili po kocich łbach, płoszyli wróble i szukali zgubionych chustek do nosa. Tak to właśnie, przez sny mamy, zaczęli wychodzić z domu i był to dopiero początek ich drogi. Wycieczki zoologiczne z czasem zmieniły się w poznawanie innych „aspektów” starej i zacnej dzielnicy. Dzieci zostały zaznajomione z „historią literatury”. Tak się bowiem szczęśliwie złożyło, że mieszkali przy ulicy największego wieszcza, którą przecinała

60

fabularie 2 (4) 2014

ulica tego, który „wyklarował” polszczyznę oraz tego, który jako pierwszy po polsku pisał. Równolegle, nieco z boku wśród zabytkowych willi i zieleni królował literat-mistyk i inni – inni od siebie nawzajem i od wszystkich ludzi na świecie, wybitni, niepowtarzalni, wyprzedzający swoje epoki. Zrozumieć z tego nie można było wiele, ale dzieci nauczyły się czytać tabliczki, a nawet numery domów – „Chociaż tyle…” – kwitowała smutno mama i dodawała bardziej radośnie: „Zanim rozpoczęły naukę w szkole!”. Wiele, wiele lat minęło im potem na tym obowiązku. Mima poszła pierwsza, brat drugi, kiedy Mima zmieniła szkołę, brat tam jeszcze chwilę został, akurat na tyle, żeby spotkać się z siostrą znowu, w nowej szkole, on w pierwszej klasie, ona w ostatniej. Oboje ufali nauce i ufali nauczycielom, chociaż prace domowe dawali najpierw do sprawdzenia mamie. Mima na jakiś czas przestała śnić. Mama też była spokojna.

Kolory Gorsze czasy nastały wraz z wyjazdem taty. Podobno wyruszył badać, jak cielą się lodowce, i szukać kwiatów, których nie ma, na białej pustyni – nikt w końcu nie dociekł, jak było naprawdę. Opustoszał nie tylko gabinet, ale i wiele przedmiotów w domu musiało zmienić swoją płeć. Czajnik, puszka na herbatę, kubki i imbryczek do parzenia esencji stały się dziewczynami. Fotel stał się dziewczyną, tak jak i – niestety – niektóre garnki i brytfanna do pieczenia kaczki w jabłkach. Na szczęście, na szczęście szufladą z narzędziami zajął się brat i mogła zostać tym, czym była. Uff. Pomimo trudności („hartują i wyrabiają charakter – dowiedziała się wówczas Mima – jeśli nie chcesz go zmienić, nie czytaj dalej tej książki, widocznie jeszcze nie jest dla ciebie”) i znaczącego milczenia (tylko babcia próbowała po dawnemu rozmawiać z czajnikiem) w życiu dziewczyny przybyło. Zaczęło się od tego, że kiedy pewnego dnia jechała tramwajem, poczuła, że ma pełny brzuch, za chwilę pęknie i eksploduje. Nic takiego się nie stało, ale Mima dodatkowo najadła się trochę strachu. Nikomu nie powiedziała, co ją spotkało, ale wyraźnie poczuła, że przestała być tym, kim była. Kupiła kilka rulonów brystolu, pędzle i bardzo kolorowe plakatówki. Skorzystała z okazji pewnego wieczoru, kiedy została sama w domu. Rozwinęła papier na podłodze – i nic złego się nie stało. Ani biel jej nie przeraziła, ani to, że trzeba zamalować taką dużą połać. Malowała, malowała, łączyła barwy i formy. Specjalnie przy tym nie myślała, ale czuła i dbała o to, żeby farbę dociągnąć do samych brzegów, bo, jak gdzieś przeczytała, po tym poznaje się dobrego twórcę. Kłopot przyszedł wraz z interpretacją. Mama zobaczyła w obrazie konia, brat zobaczył w obrazie konia i ona w końcu też zobaczyła w obrazie konia. Z rozwianą grzywą, we wszystkich kolorach tęczy – koszmar powrócił. „Proszę, żebyście się grzecznie uczyli, studiowali i zdobywali solidne wykształcenie” – zaapelowała w trwodze mama. Mima rozważała studia humanistyczne, a brat, jako że był odważny i przechodził trudny okres dojrzewania, zapisał się na konną jazdę. Mimie zasugerowano wizytę u psychologa.


Drugi ważny sen Mimy Zapisany we własnym pamiętniku: „Szpital, zwiedzam sale. W każdej wielu ludzi – w piżamach, szlafrokach. Niektórzy z nich leżą, inni siedzą na łóżkach, jeszcze inni rozmawiają, stojąc albo spacerując. Mijając kolejne pomieszczenia, widzę, że ludzie są w nich coraz mniej wyraźni, ciała stają się najpierw lekko prześwitujące, potem aż przeźroczyste. Do ostatniej Sali wprowadza mnie lekarz: «To jest nasza ostatnia Sala: Chcesz tu zostać? – pyta. Podoba ci się?». Budzę się z krzykiem, bo tam już nie ma ludzi! Są ekrany zamontowane na metalowych wózkach inwalidzkich, które pokazują białe obłoczki – ich dusze, a lekarz trzyma w dłoni pilota i włącza je albo wyłącza”. Dziewczyna zaczęła się bać, jeszcze więcej czytać, interesować historią i chodzić bez okularów. A oni szli. Co piątek, co sobotę i nic nie wiedzieli, ci mędrcy i kobiety z mądrością. Mima przyzwyczaiła się już, że nikt o niej nie wie. Lecz, choć o nie wiedzieli, dawali jej siłę.

Bohaterowie ulic Szybciej niż ona spotkał się z nimi brat. Nabrał właśnie tajemniczego zwyczaju włóczenia się po okolicy o przedziwnych porach, mówiąc w domu, że chodzi na wycieczki. Mama wierzyła, że bardziej świadomy i wykształcony syn powtarza wyznaczone przez nią rodzinne ścieżki edukacyjne, Mima zaś płonęła z ciekawości. Właściwie to wymusiła na nim, żeby wziął ją pewnego razu dla towarzystwa, chociaż zastrzegał, że to męskie sprawy i żadnych bab tam nie ma. „Ale chodź, może dobrze ci to zrobi. Zobaczysz sobie, co to znaczy Mickiewicza”. Mima ubrała okulary, żeby niczego nie przeoczyć i zamiast „kłaść się spać” wyszła z domu. Najpierw było jak zawsze. Poszli w dół ulicy, przez Kochanowskiego, dawną drogą do szkoły. Jednak zamiast skręcić w Krasińskiego, poszli w stronę Słowackiego. Dziewczyna nawet nie wyobrażała sobie, jak piękna jest to ulica o tej porze: ciepłe światła latarni przeświecały przez bujną zieleń lip i kasztanowców, na niebie jaśniał księżyc i prawdziwe gwiazdy. Odczuła wszechogarniającą harmonię, a zaraz potem poznała życie „bohemy”. Wyszli z bram, zza rogów po kilku, albo kilkunastu i, chyba podobnie jak Mima, urzeczeni mistyką tego miejsca – stali się jednym. Ci z Reja, ci z Kochanowskiego, z Konopnickiej i ci najważniejsi – „nasi”! „Nasi” z Mickiewicza! Brat pchnął dziewczynę w bezpieczny róg i długo tak trwali w bezczasie, całkowicie pochłonięci walką. Było tak, jak mówiła kiedyś mama – tu wszyscy byli inni niż oni i inni od siebie nawzajem, mieli poglądy i wyraźnie się spierali. A z pewnego z okna na trzecim piętrze zabytkowej kamienicy patrzyła na nich przez palce pełne pierścionków polonistka z rejonowej podstawówki. Odtąd w sercu dziewczyny został zasiany niepokój. Będąc przez chwilę tak blisko tych, których dotąd znała jedynie z pociągających dźwięków zza okien, przestała zdawać sobie sprawę, czy jest szczęśliwa, czy nie i w jakim świecie żyje. Zaczęła także zastanawiać się nad najciekawszą ideą filozoficzną, którą kiedykolwiek przekazał jej ojciec – koncepcją światów równoległych – i odnalazła w niej wiele sensu.

Kiedy więc przyszedł czas na studia, z zapleczem biblioteki, która ciągle królowała w domu, poczuła się dość silna, żeby zgłębiać prawdę i wybrała filozofię. Brat podarował jej wówczas z najlepszymi życzeniami ściągniętą z jakiegoś placu budowy tablicę, na której widniał napis: „Uwaga! Głębokie wykopy”. Zamocował ją siostrze tuż nad biurkiem, a ona przez następne dwa lata przede wszystkim czytała, a potem zakochała się. Nic z tego jednak nie wyszło (była to miłość nieszczęśliwa), bo niedoszły chłopak stwierdził, że Mima jest ślimakiem i zawsze nosi swój dom na grzbiecie, zamiast się wyluzować, popić, zapalić i ubrać mini. To oraz kilka wcześniejszych doświadczeń zdecydowało, że powtórnie zwątpiła w swój świat i postanowiła poszukać prawdy w innych. Jak na porządne początki przystało, skupiła się na żywiołach.

Wyprawa po prawdziwe żywioły Chciała odnaleźć wodę, która gasi pragnienie, ogień, który grzeje, i czyste powietrze. Podobno znalazła! Nie było jej trzy długie miesiące. Kiedy wróciła, stwierdziła, że wie już o życiu dużo, dużo więcej. Opowiadała dziwne historie o pożarze na skłocie w Holandii, strumieniach w Borach Tucholskich, o trudnościach z oddychaniem, ponieważ nabawiła się astmy na tle nerwicowym, i o prawdziwej przyjaźni. Żeby ją uspokoić i przywrócić do normalności, mama wysłała ją w odwiedziny do siostry ojca. Ciocia przygotowała dla niej przyjęcie, podane na zastawie dla lalek, i zadawała bardzo dużo pytań: czy wierzy w Boga, czy próbowała narkotyków, co sądzi o usuwaniu ciąży i eutanazji oraz jak czuje się jej matka? Mima milczała, ale miała wrażenie, jakby waliła głową w coś nie do przebicia, tak że w końcu się popłakała. „I co, filozofie?” – zapytał w domu brat – „czujesz się znowu jak dziecko?”. Dziewczyna w odpowiedzi zamilkła. Jakoś niedługo potem zaprzyjaźniony z rodziną lekarz zdiagnozował, że wszystkie te wydarzenia nie najlepiej na nią wpłynęły, a ponieważ zdecydowanie odmawiała hospitalizacji, wypisał jej roczne zwolnienie w celu podreperowania zdrowia. Miała dużo czasu spędzać na powietrzu, zapisać się na jakiś sport, znaleźć sobie przyjemne hobby i myśleć pozytywnie. Kupiła sobie rower. I przyniósł jej szczęście. Okazało się znowu, że na Słowackiego można trafić przez Mickiewicza, Reja można przemierzać pod prąd, jeśli jedzie się chodnikiem, a tuż obok, na Asnyka zadomowiły się dzikie koty. Nie było podziałów na terytoria i epoki. Mima coraz śmielej skręcała, nie bała się, że zgubi drogę, bo miło było pobłądzić, i przestała bać się dziur. Nikomu jednak o tym nie mówiła, bo przecież przestała mówić. W tym czasie już prawie nie mówiono również o niej. Jednak mimo tego znowu przybyło – tym razem rzeczy. Siostra ojca, zaniepokojona, że dziewczyna nic nie robi cały rok, postanowiła jakoś ją zmobilizować i wyznaczyć bratanicy jasne cele. Zaprosiła ją powtórnie do siebie i rozłożyła przed nią na stole kilka znaczących przedmiotów: pierścionek zaręczynowy babci, serwis na 12 osób po swojej siostrze i rodzinny egzem-

61


plarz Pisma Świętego. Pierścionek dostanie, jak się zaręczy, serwis, jak wyjdzie za mąż, a Pismo Święte, jak skończy studia i podejmie wreszcie pracę.

Modelka i Kasandra Przy okazji jazdy rowerem po dzielnicy Mima obserwowała jej mieszkańców. Zauważyła wiele osób, które, podobnie jak ona, nigdzie się nie spieszyły, z godnością i spokojem załatwiały swoje sprawy albo po prostu spacerowały. Zwłaszcza dwie często napotykane kobiety wywarły na niej wrażenie: Kasandra oraz Modelka. Kasandra pracowała. W punkcie ksero. Można było w nim kupić także tanie artykuły papiernicze. Kiedy dziewczyna ją zobaczyła, dowiedziała się, że kiedyś będzie wyglądała podobnie. To samo zmęczenie, nieożywione makijażem usta i oczy, ściemniałe niegdyś blond włosy, na twarzy wyraz zrezygnowania i zrażającej wszystkich niechęci. Dlaczego? Skąd wzięło się to smutne przeczucie? „Dzień dobry”, potem już tylko „Słucham, ile, proszę” (Mima zamówienia pisała zawsze na małych karteczkach) i ta mina, która przypominała, że „niedługo skończysz tak jak ja”. Mima zastanawiała się, czy Kasandra rozpoznawała ją wśród masy klientów. Czy wiedza o przyszłości, którą milcząco przekazywała, dotyczyła tylko jej, czy wszystkich? Przyjęła, że Kasandra w osobie sprzedawczyni przemawia do niej. Modelka miała około 70 lat i pozowała do portretów studentom z niedalekiego Wydziału Sztuk Pięknych. Codziennie nosząc z dumą swoje zmarszczki i fałdy, szła, żeby zamieniać „ja” na światłocienie. Mima uznała, że takie życie nie jest pozbawione sensu. W wyniku tych spotkań dziewczyna została zmuszona do zadania sobie wreszcie pytania, kim chce być i na czym jej najbardziej w życiu zależy. Przede wszystkim chciała malować albo rysować. Pojawiła się więc po raz kolejny w punkcie ksero, kupiła kartki i ołówek grubości HB, a wracając bukiet jesiennych astrów. W domu wstawiła kwiaty do wazonu i przygotowała arkusz białego papieru. Poczekała, aż zostanie sama w domu, i zaczęła. Zaczęła, ale po godzinie odeszła. Zmęczona zasnęła. Następnego dnia nie miała czasu, potem też go nie znalazła, a kiedy wydawało jej się, że przyszła dobra pora, ciągle ktoś jej przeszkadzał, po coś wysyłał i po coś wzywał. Po dwóch dniach wrócić do rysunku było niezwykle trudno. Kwiaty zwiędły. To, co do tej pory utrwaliła, przedstawiało je w pełnym rozkwicie. Lecz model zmienił się. Był inny, chociaż kwiaty pozornie te same. Jak jej życie – pozostawało, przynajmniej na razie, niedokończonym szkicem. Tylko czyim? Jej? Boga? Losu? Czy warto walczyć, próbować na nowo? Życie. Wreszcie! Myśli Mimy zawędrowały ku Kasandrze. Teraz kobieta wydała się jej jeszcze bardziej realna, a w jej twarzy spostrzegła mądrość i doświadczenie. Nogi same poniosły ją do punktu ksero: „Czy można panią zaprosić do kawiarni?” – napisała. „Chciałabym o coś zapytać? Zgodzi się pani?”. Kasandra nie odpowiedziała. Wręczyła jej za to małą, różową, wypełnioną równym pismem karteczkę.

62

fabularie 2 (4) 2014

Piękni, piękni ludzie Gdyby ktoś (na przykład z sąsiadów z naprzeciwka) obserwował Mimę następnego dnia, bardzo by się zdziwił. Dziewczyna zdjęła lustro ze ściany w korytarzu i ustawiła je na środku dużego pokoju, opierając je o krzesło. Sama rozebrała się do bielizny i długo się sobie przyglądała ze wszystkich stron. Potem przyniosła ubrania, w których nikt jej nigdy nie widział, i po kolei przymierzała: jakieś kolorowe spódniczki, sukienki, bluzeczki na ramiączkach – skąd ona je miała? Potem rozłożyła na stoliku obok wszystkie przybory do makijażu, które znalazła. Oczywiście prawie wszystkie były mamy. Stojąc przed lustrem, pomalowała sobie oczy: „To – żeby widzieć” – pomyślała. Potem, bardzo czerwoną szminką, usta: „To – żeby mówić” – pomyślała. Na końcu spryskała się najdroższymi perfumami, jakie znalazła w cudzej szafie, odwiesiła lustro na miejsce i siadła na krześle. Przesiedziała tak do wieczora. O godzinie 20, kiedy zabłysła gwiazda nad jej domem, wyszła. Dała się prowadzić tak długo, aż wreszcie doszła tam, gdzie piątek po piątku, sobota po sobocie zmierzali tłumnie „oni”. Kiedy wreszcie stała wśród nich, była oszołomiona. Nie mogła pragnąć dla siebie niczego więcej. Wydawało jej się, że rozpoznawała twarze, którym przyglądała się w tajemnicy i głosy, które podsłuchiwała od zawsze. To, co dalekie, nareszcie stało się bliskie. Właśnie spełniały się jej marzenia. Niepomna na wzniosłe rysy swoich przodków, na głos minionych pokoleń czający się w jej gardle, wyszła na sam środek parkietu i spróbowała zatańczyć. Jakie było jej zaskoczenie, kiedy nagle, w świetle migających wewnątrz przepięknym niebieskawym światłem lamp, poczuła, że gubi się i traci. Widziała swoją nogę, potem noga znikała, a pojawiała się ręka, tylko po to, żeby za chwilę zniknąć i pokazać, że dziewczyna jest tylko swoim brzuchem! Była tak nieciągła i niespójna, że poczuła zamęt w głowie i musiała odejść na bok, żeby wszystko spokojnie przemyśleć. Możecie to włożyć między bajki, ale gdy tak stała zaprzątnięta swoimi myślami, ktoś do niej podszedł i o coś zapytał. Raz i drugi, coraz głośniej i bliżej. Kiedy zaskoczona w końcu mu się przyjrzała, zobaczyła, że pojawia się i znika, tak samo jak ona! Chciała mu to wszystko powiedzieć i jeszcze więcej, ale z przejęcia robiła tylko dziwne miny, wykrzywiając swoje umalowane usta albo formując je w mniejsze lub większe kółeczko, nie mogąc zdobyć się nawet na zwykły uśmiech. „Co ty, mimą jakąś jesteś?” – zapytał on i zniknął na dobre. Najprawdopodobniej właśnie to wydarzenie zdecyduje o dalszych losach Mimy. Chociaż, kiedy wracała z dyskoteki do domu, nie wydawało jej się, że stoi on pod szczęśliwą gwiazdą. Dopiero na drugi dzień postanowiła mówić. Tak, żeby rozumieli ją inni.

Anna Nor – pisze pamiętniki od piętnastego roku życia, zwykle pół

strony dziennie. Dłuższe formy przeważnie wtedy, gdy chce sprawić przyjemność kotu, który jest przyjacielem jej i jej komputera. Mruczenie obojga wprawia ją w niezbędny rytm.


Aleksandra Szwagrzyk

Kalejdoskop na zakręcie i proza na niby: Fake, czyli konfabulacje zachodzą na zakrętach Emilii Plateaux Fake, czyli oswojony już w języku polskim „fejk”, to nic innego jak podróbka, coś fałszywego, nieodpowiedniego czy, wreszcie, udawanego. To ostatnie sformułowanie chyba najlepiej pasuje do książki Emilii Plateaux – bo cała książka (może lepiej: książeczka, ewentualnie miniproza) to jedno wielkie udawanie. Autorka bawi się obserwacją i w obserwację, ba – bawi się samą zabawą, bo Fake to udawanie do potęgi, udawanie udawania. Zacznijmy od sprawy podstawowej – kwestii autorstwa. Sama autorka robi czytelnikowi fejk już na okładce, podpisując się pseudonimem (prawdziwe nazwisko: Emilia Walczak). Kolejny fejk czytelnik napotyka na stronie 6, gdzie znajduje się niby-wstęp do powieści. Pod tym króciutkim tekstem podpisała się czwórka autorów – podpisała, ale inicjałem (E.P., K.M., M.H., K. i in.). Rozszyfrować można tylko pierwszy. Czy te osoby naprawdę istnieją? Tego czytelnik nie wie, a nawet wiedzieć nie powinien. Wystarczy mu, że wie, iż jest to opowieść ludzi, którzy nie umieją „usiąść na dupie i napisać historię”, więc „zszywają z fragmentów jak patchwork”. Co więcej – autorzy ci wcale nie przejmują się tym, czy czytelnikowi ten patchwork się spodoba. Nie przejmują się, bo są pewni, że spodobać się musi. Tworzą dziełko o piciu, bo przecież alkohol towarzyszy ludziom, a zwłaszcza ludziom pióra od wieków. Zdaniem twórców ten problem dotyka wszystkich, „bo wszyscy piją”. Ta dość śmiała teza zachęciła mnie do czytania, zachęciła, bo zdenerwowała pewnością sądu, który zupełnie mi się nie podoba. Tezę autorka potwierdza licznymi przykładami, tworzy kompozycję spójną w swojej niespójności. Pozornie wydaje się, że wszystko jest przypadkowe, a wcale tak nie jest – to bardzo zmyślna konstrukcja. Narrator(ka) zabiera do świata delirycznego, świata historyjek, gdzie każdy bohater sam tworzy (o)powieść swojego życia – zwykle utkaną z fejków. Historie są bardzo różne – od nudnych rozmów po szalone sytuacje. Wszystko przesuwa się jak w kalejdoskopie, czasem szybciej, czasem wolniej, bo to kalejdoskop na zakręcie – historie wykolejają się jak pijący bohaterowie powieści. Czasem to ich wykolejenie jest już nudne i przeintelektualizowane (momentami Fake’a czyta się jak powieść dla hipsterów), ale można autorce wybaczyć, gdyż zdarzają się też momenty bardzo dobre. Do bardzo dobrych momentów Fake’a można zaliczyć te, w których nawiązuje się do wybitnych au-

torów (pojawiają się Sándor Márai, Stanisław Czycz, Roland Barthes) po to, żeby nagle skonfrontować ich z ikonami polskiej popkultury (a w zasadzie jej kiczowatej strony), pojawiają się np. wtręty z piosenek Bajmu. Taka literacka gra może jest i prosta, i oklepana, ale tutaj zaserwowana w bardzo dobrym wydaniu. Nie wieje ani nudą, ani przeintelektualizowaniem. Autorka opowiada o tym, jak opowiadać, tworzy metatekst. Metatekst miesza się z setkami historii, każda z nich stanowi malutki wycinek czegoś większego, czego nigdy nie będzie dane czytelnikowi poznać, bo autorka sugeruje, że całościowość nie jest jej potrzebna. Co w książce można by naprawić? Składnię. Autorka celowo psuje zdania, rozbija na miazgę, jednak to rozbicie prozie nie zawsze wychodzi na dobre. Deliryczny język niekiedy odstręcza zbyt wysokim poziomem manieryczności, sztuczność zaczyna nużyć. Jasne jest, że cytaty, kryptocytaty i składniowe gry służą obśmianiu polskich stereotypów i pewnych obsesji Polaków. Aczkolwiek niekiedy język ten staje się zbyt zaangażowany, to typowy język naszych czasów, język dezintegracji, który jeśli nie zostanie oszlifowany, zaczyna przeszkadzać. Dobrze, że takie książki jak Fake, czyli konfabulacje zachodzą na zakrętach wygrywają ogólnopolskie konkursy (książka zwyciężyła w pierwszej edycji Konkursu Literackiego im. Henryka Berezy „Czytane w maszynopisie”, wydana została w kolekcji „eleWatora”). Ba, takie książki konkursy wygrywać powinny – to proza naprawdę świeża, choć opisująca świat ohydny i nieświeży. Co więcej, to rzeczywiście nowa proza, choć opowiadająca o problemie nienowym. Totalna konfabulacja i proza na niby to dobre rozwiązania na długi, letni wieczór. Polecam.

Emilia Plateaux, Fake, czyli konfabulacje zachodzą na zakrętach, Fundacja Literatury im. Henryka Berezy, Szczecin 2013.

Aleksandra Szwagrzyk – ur. 1989. Sekretarz redakcji pisma „Inter-”

i redaktor naczelna „ProLogu. Interdyscyplinarnego Pisma Humanistycznego”. Absolwentka toruńskiej polonistyki i Podyplomowego Studium Nauczania Języka Polskiego jako Obcego, doktorantka z zakresu literaturoznawstwa, laureatka stypendium Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego (2012). Publikowała w czasopismach i tomach zbiorowych, współpracuje z WSG w Bydgoszczy jako lektor.

63


Michał Pranke

Umówmy się, że to czarny romantyzm, czyli o Umowie o dzieło Szymona Szwarca 1. Nie będę ukrywał, że najnowsza książka Szymona Szwarca mi się zwyczajnie podobała i choć może nie to jest najważniejsze, to pewna uczciwość wymaga podobnego stwierdzenia już na początku. Poza tym – nie wiedziałem, od czego zacząć, a teraz już wiem.

2. Pozwolę sobie przypomnieć kilka prostych faktów: Szymon Szwarc dwa lata temu wydał na świat pierwszą książkę, która do drugiej – czyli najnowszej – jest niepodobna, a to na zasadzie różnicy jakości. Myślę, że o ile Kot w tympanonie pobudowany był sprawnie, o tyle trudno było oprzeć się wrażeniu, że to rzecz całkiem nieprzypadkowa i określająca szczyt możliwości poety. Inaczej teraz. Umowa o dzieło to książka bardzo ładnie przemyślana i bardzo ładnie skomponowana. Za bardzo miły gest uważam obecność wierszy na wejście i wyjście – mogłoby się komuś wydawać, że gesty tego rodzaju są nieświeże i niepotrzebne, więcej nawet, mogłoby się komuś wydawać, że nie ma potrzeby o tym nawet wspominać – ja natomiast skromnie wnioskuję, że Szwarc szanuje czytelników i w ten sposób zaprasza do dialogu (lub jakiejś jego formy).

3. Zaspokajając swoją emocjonalno-somatyczną potrzebę drobnych złośliwości, przypomnę, że w ostatnich miesiącach i latach na ojczyźnianym gruncie ukazało się wiele tomików, które przyrównałbym do rzeczywistości serialowej i niekończącego się narastania zachwytu nad własną spostrzegawczością, czy to w sferze materii językowej, czy relacjonowania przeżyć rozmaitych. Tak jak podczas podglądania zmyślonego życia Mostowiaków i Lubiczów widzowie w zasadzie nie identyfikują się z postaciami i nie znajdują niczego przystającego do bólu własnych zębów, a mimo tego dalej śledzą wydarzenia, tak nader często bywa w wypadku kolejnych tuzów intelektu w poezji polskiej. Na szczęście nie mogę tego powiedzieć o książce Szwarca – zupełnie bez zażenowania mógłbym powiedzieć, że ufam tym wierszom i mogę zapewnić, że ich lektura o coś wzbogaca czytelnika. Tak.

4. Tak. Owszem, wydaje mi się, że ufam tym wierszom i nawet cenię sobie odwagę autora, bo czymże in-

64

fabularie 2 (4) 2014

nym jak odwagą jest przywołanie person takich jak Achilles, Mickiewicz Adam czy Platon? Tutaj uwaga dla czytelników jeszcze nieobeznanych w twórczości Szymona Szwarca (ur. 1986): proszę Państwa, bez obaw, nie jest to refluksowy nawrót naiwnego klasycyzmu. To wyraz nieoczywistości świata i pomieszania tego, co nie zostało poznane. Przynajmniej tak mi się wydaje. Niemniej, to drobiazg, a to ze względu na o wiele ciekawsze postaci typu Psychopompy, o ile to w ogóle postać. I wszystko gra.

5. Wcześniej napomknąłem coś o „czarnym romantyzmie”. Napomknąłem pół żartem, pół serio – przy czym nie chodzi o komedię ze srebrnowłosą Marilyn Monroe. Przeciwnie, chodzi o coś, co można by powiedzieć o poezji Szwarca. Krótko mówiąc, czarny romantyzm to rzecz jednocześnie śmieszna i straszna. Tak też mniej więcej wygląda świat, o którym pisze Szwarc. Jest śmiesznie i strasznie. Oprócz tego jest też miejsce na kuchnię, przepisy kulinarne + Traktat o marchewce. Skądinąd to bardzo poważny wiersz o bardzo poważnych sprawach. A cieszy.

5.5/6. Oto ocena. Nie wspominam o różnych innych rzeczach, które można wyczytać w książce. Byłoby mi szkoda zamykać ją w kilku -izmach i paru zdaniach o tym, jak to błyskotliwie poeta patrzy na związki ciała z umysłem i ciała z ciałem, a to wszystko pod czujnym spojrzeniem bełkoczących urzędników. Poza tym, że najnowsza książka Szwarca mi się podobała, nie mogłem od czasu do czasu oprzeć się wrażeniu, że język (schemat?) tych wierszy jest samoreprodukujący, to znaczy – zmierza do monotonii. To przy pierwszej lekturze. Podczas drugiej zrozumiałem, że przecież o to chodzi, i byłem już spokojny, że tak ładnie to sobie wytłumaczyłem. Poza tym mi się podobało i poczułem się dobrze.

Szymon Szwarc, Umowa o dzieło, WBPiCAK, Poznań 2014.

Michał Pranke

– ur. 1991 w Pile. Student filologii polskiej na UMK w Toruniu, muzykant bez zespołu, laureat Połowu, twórca tekstów oczekujących na publikację, dużo jeździ koleją i jej nie lubi.


autorzy numeru:

Marzena Adamiak Marcin Bałczewski Milka Baran-Szymańska Dariusz Jacek Bednarczyk Paweł Brożyński Martyna Buliżańska Monika Dekowska (ilustracje) Rafał Gawin Justyna Gongała Michał Igor Dawid Janosz (ilustracje) Marcin Karnowski Adam Kruk Kasper Linge Zbigniew Masternak Daria Mędelska-Guz Ewa Mroczka Anna Nor Jakub Nowotyński (fotografie) Michał Pranke Adam Raczyński Monika Rogowska-Stangret Marcin Sas Kazimiera Szczuka Aleksandra Szwagrzyk Michał Tabaczyński Olga Wadowska Emilia Walczak Monika Wójtowicz Anna Wróblewska-Zawadzka Przemysław Wysota

www.fabularie.pl https://www.facebook.com/fabularie



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.