FUSS 4/2013

Page 1


REDAKCJA: redaktorka naczelna - Magdalena Urbańska zastępczyni redaktorki naczelnej - Klaudyna Schubert ilustracja na okładce - Zuzanna Wollny webmaster - Artur Gacek wydawca: CelEdu Anna Katarzyna Machacz ul. Cegielniania 13/30 30-404 Kraków www.fuss.com.pl // redakcja@fuss.com.pl

2


MIASTO MOJE, A W NIM... Jeżeli tytuł tego numeru zaczyna się od słowa „moje”, przyjmuję, że osobista perspektywa na wstępie­ jest także­jak najbardziej odpowiednia. Kilkunastu autorów w czwartym numerze FUSSa napisało, jakie niebanalne i ważkie problemy czy zjawiska wpisane w tkankę miejską widzą w interesujących ich dziedzinach.­

...moi ludzie

Dzisiaj rzadkością już jest mieszkanie przez całe życie, od pieluch do pieluch, w jednym mieście. Zmieniają się przez to nie tylko nasze drogi zawodowe czy przyzwyczajenia, ale także przyjaźnie. Gdy rozpoczynałam życie akademickie, na moim kierunku z ponad pięćdziesięciu osób tylko trzy pochodziły z miasta, w którym studiowałam. W dużych miejscowościach jest to regułą. Niektórzy dojeżdżają z okolicznych miast i miasteczek, co sobotę jeżdżąc do mamy po ciepły rosół czy do chłopaka/dziewczyny na ciepłą noc. A gdy miasto, w którym żyje „druga połówka” jest na drugim końcu Polski lub, jeszcze gorzej, Europy? Ten osobisty problem rozważa także Nat Gru (na s. 43).

...moje prawa

Moi znajomi, gdy przedstawiają mnie swoim kolegom i koleżankom, często złośliwie dorzucają: „nie rozmawiaj z nią o polityce. Zwłaszcza po piwku”. Wiedzą, że tym wywołają u mnie – w zależności od humoru – albo uśmiech, albo słowotok, jak i skuszą biednego potencjalnego rozmówcę do zadania pytania: „dlaczego?” A to zazwyczaj sprowadza na usta obie te rzeczy na raz.

dziedzinę sprowadzić. Takich kwestii w FUSSie unikamy i unikać będziemy. Są jednak sprawy, które w otaczającej nas rzeczywistości są dla wszystkich istotne – ponad „partyjnymi” upodobaniami. Nie ma rzeczy, które „mnie nie dotyczą”, idei, o których „nie warto dyskutować”, myśli, sensów i spraw „na które nie mamy szans wpłynąć”. Chcemy poruszać kwestie społeczne czy kulturowe , rozmawiać, dyskutować o nich i kłócić się o nie. Jak Aleksander Bucholski o prawa studentów do głosu (s. 8) czy Jadwiga Zając o miejsce w mieście dla zawodów rzemieślniczych (s. 16).

...moje przyjemności

Niektórym mogą się wydać absurdalne, niektórym błahe, dla innych są fascynujące. Mój dziadek całe lata poświęcił na pisanie leksykonu prawników znanych „skądinąd”. Nieraz jednak im bardziej (na pozór) kuriozalne hobby, tym ciekawsza wydaje się być osoba. A na pewno rozmowa z nią. A tym bardziej jej teksty. W kolejnym numerze FUSSa cieszy nas fakt, że odkrywamy nowe dziedziny, pasje, zainteresowania piszących. Jak kosmodrom, o którym pisze Kamil Socha (s. 57), czy amerykańskie reality show, któremu artykuł poświęca Karolina Słup (s. 52). Na końcu dość istotna kwestia. Co znaczy „moje” miasto? Miasto, w którym się urodziłam czy to, w którym mieszkam, mieszkałam lub marzę, by mieszkać? Czy dziś mamy jeszcze w ogóle „swoje” miejsca? A może „nasze” miasta nie istnieją? Ale o tym przeczytajcie już na stronie 40 w felietonie Kuźni… Zapraszamy do lektury!

Wierzę bowiem, że to, co dziś nazywamy „polityką”, nie musi być rozmową o personach z parlamentarnego światka­, do czego wielu chce dziś tę szeroką przecież­

MAGDALENA URBAŃSKA

redaktorka naczelna

3


W NUMERZE: MAKING FUSS Nowy Wymiar Kultury, Międzynarodowy Festiwal Sztuki Video OZON, TRAWERS w Polskę

STUDENT W MIEŚCIE - gość czy obywatel? Aleksander Bucholski // Michał Adamiec

WIEŚ MOJA, A W NIEJ... Weronika Gogola // Barbara Wiewiorowska

6.

8. 13.

MIASTO (NIE) ZAPOMNIANE

16.

NOWA ZIEMIA OBIECANA ŁODZI, czyli OFF na fali

24.

Jadwiga Zając // Monika Chrabąszcz

Olga Łabendowicz // Agnieszka Kruszczyńska

MAŁY PEDAŁ W WIELKIM MIEŚCIE Z bożej łaski Tomasz // Magdalena Marcin­kowska

PRZESTRZEŃ RUCHU Klaudyna Schubert

27. 32.


MASZ TYLE ŚWIATA, ILE WAŻYSZ Kołłątajowska Kuźnia Prawdziwych Mężczyzn // Jacek Kalinowski

MIASTO MOJE, GDY PARTNER/KA­MA SWOJE słów kilka o związkach na odległość

40. 43.

Nat Gru/Natalia Grubizna // Katarzyna Urbaniak

FELIETON WIZUALNY Maciej Walczyk // Michał Węgrzyn

SERIALOWE MIASTA I MIASTECZKA Artur Nowrot // Katarzyna Krutak

TRAKTOR ZAMIAST PORSCHE, ALIGATOR ZAMIAST CHIHUAHUY

46.

48. 52.

Karolina Słup // Maria Dagmara Skiba

BRZEG KOSMOSU W KAZACHSKIM STEPIE­ Kamil Socha // Krzysztof Stefaniak

ŚLĄSK MISTYCZNY Sebastian Łąkas // Szymon Szelc

BABY, ACH TE BABY Anna Kot // Karolina Kościelniak

57. 61.

65.

ilustracja: Monika Źródłowska


„Nowy wymiar kultury” to wydarzenie adresowane do młodzieży licealnej i studentów, którzy działają w obrębie różnych dziedzin kulturalnych. Jeśli… • występujesz w kabarecie lub tworzysz stand-up comedy • piszesz artykułu o kulturze i sztuce • projektujesz/rysujesz/malujesz plakaty • tworzysz teksty dramatyczne … to nie zwlekaj! Zgłoś się!

Projekt skupia się na obszarach sztuki, które ciesz popular­nością wśród młodych ludzi, są jednak ni W ramach konkursu odbędą się rozmowy z autor zespołów kabaretowych oraz ocena ich prac prze twórcy będą spotykać się z uczestnikami, recenzo zwycięzców, dla których nagrodą­będzie dalsza d

Jeśli zatem chcesz… • wystąpić ze swoim programem w profesjona • publikować w magazynach i czasopismach • oglądać swoje plakaty na Wielkim Ekranie w • zobaczyć swój tekst wystawiony na scenie … to nie zwlekaj! Zgłoś się!

Zgłoszenia są przyjmowane do mailowym:­nowywymiarkultury

24 października pierwszy raz w historii ukazuje się obraz ziemi n francusko-szwajcarskiej ekspedycji podziwiają widok ze szczytu sie obserwują, jak nauczycielka Annie Edson Taylor pokonuje wodosp

25.10 26.10 2013

Sztuki Wideo, bo wszystko kręci się wokół ruchomego obra zualnych mogą przyjąć formy przeróżne.

www.ozon-art.blogspot.com www.facebook.com/ozon.art Roundabout Gallery (Gallery +) 25–26.10 | opening hours of the gallery | Screening of the works selected in the competition 25.10 at 5pm | Meeting with Alicja Żebrowska and a projection of the movie “Avunculus” 26.10 at 6pm | performance | Pure ReForm 26.10 at 6:30pm | Announcement of the winners 27–31.10 | opening hours of the gallery | Post-competition exhibition

Two Left Hands Gallery 11.10–2.11 | vernissage at 6pm | exhibition | Agnieszka Piotrowska “Zugzwang” Do Not Block Gallery 4–24.10 | vernissage at 8pm | exhibition | Michał Bernad “φ = 1/2” 8.11–28.11. | vernissage at 8pm | exhibition | Mateusz Ząbek & Agnieszka Piotrowska “Inside Out”

Międzynarodowy, bo sztuka i granice to dwa antagonisty się stanąć jej na drodze. Przed nami więc okazja do przypomnienia

Festiwal, bo celem jest przegląd dokonań. Będzie to konku PRAWDZIWE EMOCJE.

2nd International Video Art Festival in Katowice, Poland

EN

W tym roku od 24 października ponownie pojawi się okazja do ogl zu. W przestrzeni Galerii Rondo Sztuki w Katowicach, na Międ OZON.

PL

Rondo Sztuki (Galeria +) 25–26.10 | Prezentacja prac wybranych w drodze konkursowej w godzinach otwarcia galerii 25.10, godz. 17:00 | Spotkanie z Alicją Żebrowską i projekcja filmu „Avunculus” 26.10, godz. 18:00 | performance | Czysta ReForma 26.10, godz. 18:30 | Ogłoszenie wyników konkursu 27–31.10 | Wystawa pokonkursowa w godzinach otwarcia galerii

Galeria Dwie Lewe Ręce 11.10–2.11 | wernisaż godz. 18:00 | wystawa | Agnieszka Piotrowska „Zugzwang” Galeria Nie Zastawiać 4–24.10 | wernisaż godz. 20:00 | wystawa | Michał Bernad „φ = 1/2” 8.11–28.11 | wernisaż godz. 20:00 | wystawa | Mateusz Ząbek i Agnieszka Piotrowska „Inside out” Muzeum Historii Katowic (w Nikiszowcu)

OZON – można by wysnuć teorię, że jest obecnie symbolem niezb Nie mamy nic przeciwko, gdy przeniesiecie taką frazeologię do opi


Wszystkie wydarzenia konkursowe odbędą się w nowej siedzibie Teatru BARAKAH przy ul. Paulińskiej 28.

zą się coraz większą ie dość popularyzowane. rami prac i przesłuchania ez doświadczone jury. Zawodowi ować ich prace oraz wyłaniać droga artystycznego rozwoju.

alnym teatrze

w centrum Krakowa

o 10 października pod adresem y@teatrbarakah.com

na zdjęciu wykonanym w przestrzeni kosmicznej, członkowie edmiotysięcznika Yagra, a zgromadzeni nad Niagarą uczniowie pad zamknięta w drewnianej beczce.

lądania, podziwiania i zaobserwowania sztuki ruchomego obradzynarodowym Festiwalu Sztuki Wideo

yczne pojęcia, sztuka granic znać nie chce, a my nie odważymy a, jak smakuje WOLNOŚĆ.

TRAWERS to nieformalne stowarzyszenie zrzeszające ludzi, którzy kochają podróże i którzy chcą się dzielić radością z odkrywania nowych światów. W 2012 roku TRAWERS otrzymał dotację z unijnego Programu Młodzież w Działaniu, za co wydrukowali 4 numery magazynu. Od tego czasu organizuje eventy podróżnicze w Krakowie (m.in. wraz z Uniwersytetem Jagiellońskim organizuje Festiwal Travenalia) i wydaje bezpłatną gazetę. Teraz chce nowego festiwalu! Festiwal TRAWERS w Polskę, to podróżniczy festiwal tylko o Polsce, ale nie tylko turystycznie. Będzie także o uprawianym przez Polaków sporcie, o polskiej przyrodzie, zapomnianej historii, architekturze, dialektach i gwarach oraz o mniejszościach narodowych, etnicznych i religijnych. W programie festiwalu: - panele: sportowy (na lądzie i w wodzie), historyczny, religijny i językowy. - warsztaty języka kaszubskiego - przegląd dróg wspinaczkowych w Tatrach z lat 70. - prezentacja o turystyce w II Rzeczypospolitej - wykłady o zatopionych wrakach w polskich wodach i wiele innych atrakcji…

urs, za którym rzecz jasna stoją nagrody. Przewidujemy zatem

Festiwal TRAWERS w Polskę odbędzie się w dniach 26-27 października 2013 r.

azu. Efekty oddziaływania zintensyfikowanej ilość bodźców wi-

Wszyscy jadą pod palmy, my ruszamy w Polskę!

będnej materii, której brak oznacza dla nas katastrofę, koniec życia. isu naszego festiwalu.

Więcej o festiwalu: www.trawers.turystyka.pl


tekst: Aleksander Bucholski ilustracje: Michał Adamiec


Informacja, innowacja, kreacja – ludzi z tych branż, chcących pozostawać w cią­ głym ruchu, dążących do maksymalizacji interakcji nie tylko w świecie wirtual­ nym miasta przyciągają jak magnes. Symbioza ludzi z potencjałem i miejsc, które stwarzają warunki do jego rozwoju to podstawa sukcesu w globalnej gospodarce. Na te warunki składa się przede wszystkim ścisła współpraca miast z ośrodka­ mi akademickimi i dowartościowanie studentów jako potencjalnych przyszłych mieszkańców, twórców dobrobytu oraz kreatorów miejskiego życia. Niestety pol­ skie prawo może skutecznie utrudnić budowanie więzi studenta z miastem, po­ zwalając urzędnikom blokować chętnym dostęp do bezpośredniego uczestnictwa w miejskim życiu politycznym.

W

Polsce w ciągu ostatnich dwudziestu lat Wydawałoby się, że grupa społeczna będąca studenci przekształcili się z elity mło- tak istotnym filarem rozwoju miast powinna podych w ogromną grupę społeczną, współtworzącą siadać prawo do decydowania o życiu wspólnoty– życie każdego liczącego się miasta. Nie tylko sta- zwłaszcza mając na uwadze fakt, że miastu zależy nowią oni fundament jego przyszłego potencjału, na jak najskuteczniejszym przywiązaniu studenta ale i na bieżąco zapewniają do siebie. Najbardziej oczybyt miejscowym przedsięwistym przejawem chęci SYTUACJA, biorcom. Studenci, jako zauczestniczenia w życiu loW KTÓREJ ORGAN równo pracownicy, jak i konkalnej wspólnoty jest udział ADMINISTRACYJNY sumenci pozwalają działać w wyborach do organów sainstytucjom kultury i sztuki, morządu terytorialnego. Ze MA SWOBODĘ pubom, klubom, drobnym zrozumiałych względów za DECYZJI W KWESTII właścicielom śródmiejskich mieszkańca gminy prawo nie TEGO, KTO BĘDZIE nieruchomości na wynajem uznaje osoby, która nie przei wielu innym podmiotom, bywa w mieście z zamiarem DECYDOWAŁ O JEGO które zorientowane są na stałego pobytu – wspólnoPONOWNYM WYBORZE klienta posiadającego już tę samorządową, o której SAMA W SOBIE JEST własny, choćby skromny, domowa w art. 16 Konstytucji, chód, a przy tym dysponutworzy z mocy prawa ogół KURIOZALNA. jącego dużą ilością energii i mieszkańców danej jednostwolnego czasu oraz otwartą głową. Ostrożnie sza- ki samorządu terytorialnego. Jak jednak w takiej cując wydatki przeciętnego studenta na około ty- definicji mieści się student? siąc złotych miesięcznie można przyjąć, że lokalne gospodarki Krakowa, Wrocławia czy Poznania W teorii urzędnicy miejscy są zgodni, że aby – gdzie studiują setki tysięcy osób – notują dzięki móc głosować, wystarczy udowodnić swój zwiąstudentom miliardy złotych przychodu rocznie! A zek z miejscem, w których chce się być dopisasą to tylko przychody bezpośrednie – nieuwzględ- nym do rejestru wyborców. Dowodem takiego niające inwestycji, które spływają do miast dzię- związku może być umowa najmu albo umowa ki rozwojowi ośrodków akademickich czy ofer- o pracę. Kryteria te nie uwzględniają jednak rety kulturalnej, przyciągającej „klasę kreatywną”. aliów życia młodych ludzi, dopiero odnajdują,

9


potrzebna jest do niego zgoda ani właściciela mieszkania, ani oficjalnego najemcy, a osoba zameldowana na pobyt stały zostaje automatycznie dopisana do rejestru wyborców. Tu także jednak bez problemów się nie obejdzie – spełniając obowiązek meldunkowy musimy przedstawić dowody na to, że istotnie centrum naszego codziennego życia znajduje się w danym miejscu i znajdować się będzie, według naszej najlepszej wiedzy, w przyszłości. Wracamy do punktu wyjścia. Na trudności teoretyczne nałożyć się może jeszcze „czynnik ludzki”. Urzędnik ma swobodę określenia, czy nasz związek z danym miastem jest wystarczający, organem dopisującym daną osobę do rejestru wyborców jest zaś prezydent miasta, co w przypadku chęci ubiegania się przez niego o reelekcję stwarza ogromne pole do manipulacji. Studenci, zwłaszcza aktywni politycznie, mają często dosyć jednolity pogląd na rządy w mieście. Frekwencja w wyborach samorządowych jest przy tym w Polsce stosunkowo niska i lawinowy przyrost liczby głosujących mógłby przechylić szalę zwycięstwa na korzyść któregoś z kandydatów. Dopóki prezydent ma wysokie poparcie, a przy tym uważa, że głosy studentów mogą mu raczej pomóc niż zaszkodzić, dopóty urzędnicy miejscy nie mają interesu w piętrzeniu chętnym przeszkód. Na przykładzie różnic w podejściu do tej kwestii we Wrocławiu i w Poznaniu w czasie ostatnich wyborów można jednak zaryzykować tezę, że gdy istnieje podejrzenie, iż studenci głosowaliby przeciwko urzędującemu prezydentowi, wyobraźnia urzędników prowadzi do nadużywania swobody decyzji, jaką przyznaje im prawo. Kwestia możliwości głosowania przez studentów na radnych i prezydentów miast pojawiła się w 2010 roku w lokalnych mediach. We Wrocławiu na portalu „Moje Miasto” można było dowiedzieć się następujących rzeczy: Razem z wnioskiem należy przynieść zameldowanie na pobyt czasowy albo umowę najmu mieszkania, mówi Halina Chorzempa, kierowniczka Działu Ewidencji Ludności-Rejestru Wyborców. Honorowane będą też zaświadczenia z zakładu pracy. W innych przypadkach, jeśli ktoś od dawna mieszka we Wrocławiu,

cych się w mieście. Studenckie mieszkania wynajmowane są najczęściej oficjalnie przez jedną osobę, a zamieszkane przez kilka, umowa o pracę natomiast to dla większości nieosiągalne marzenie – znakomita część pracujących studentów wykonuje swoje obowiązki na podstawie umów cywilnoprawnych, czyli tzw. śmieciówek. Najskuteczniejszy wydaje się być anachroniczny meldunek w miejscu zamieszkania – nie-

10


musi udowodnić swój związek z miastem. Trzeba wówczas pobrać odpowiednie zaświadczenie i opisać swoją sytuację, tak aby uprawdopodobnić swoje stałe miejsce zamieszkania, dodaje.

czone na projekty wybrane przez mieszkańców. Prezydent rozpoczął ponadto niedawno cykl spotkań z młodymi mieszkańcami Poznania, na których odpowiada na nurtujące ich pytania. Doceniając te gesty, należy jednak mieć na uwadze, że dając studentom prawo głosu w tych sprawach prezydent nic nie ryzykuje – budżet obywatelski stanowi nieznaczny ułamek miejskich pieniędzy, a głosowanie nie ma żadnego przełożenia na układ sił politycznych w mieście. Te swoiste „obiady czwartkowe” mają więc raczej PR-owy charakter.

W Poznaniu z kolei ten sam portal cytował miejską urzędniczkę mówiącą, że: Osoby, które nie dopilnowały obowiązku meldunkowego mogą to teraz zrobić lub złożyć wniosek w Wydziale Ewidencji Urzędu Miasta o dopisanie ich na stałe do listy wyborców w Poznaniu. (…) To jednak nie dzieje się automatycznie, trzeba udowodnić, że jest się na stałe związanym z Poznaniem, ma się tu stałą pracę i że tu jest centrum naszego życia. Na pewno nie dotyczy to osób, które jedynie tu studiują. W lokalnym dodatku „Gazety Wyborczej” można zaś było przeczytać: Na początek musimy wyjaśnić jedną rzecz. Zameldowanie na pobyt czasowy na terenie miasta nie uprawnia do udziału w wyborach w Poznaniu. Tak więc studenci zameldowani w akademikach nie będą mogli oddać tu głosu, informuje Katarzyna Wilk, dyrektor wydziału spraw obywatelskich w poznańskim magistracie. Studenci w dwóch miastach, w których urzędnicy działają na podstawie tego samego prawa, dostawali więc sprzeczne komunikaty: w Poznaniu meldunek tymczasowy automatycznie dyskwalifikował chętnego do głosowania, we Wrocławiu natomiast „uprawdopodabniał jego związek z miastem”. W praktyce były i takie historie, gdy student oprócz legitymacji studenckiej przynosił umowy najmu z ostatnich siedmiu lat oraz świadectwo maturalne z jednego z poznańskich liceów, a mimo to odmówiono mu wpisu do rejestru. Czy przyczyna tkwi jednak w tym, że studenci dla prezydenta Wrocławia stanowili elektorat pozytywny, a Poznania – negatywny? Może po prostu poznańscy urzędnicy są większymi formalistami? Przeciw „spiskowej” tezie świadczyć może fakt, że w Poznaniu prezydent dopuścił w tym roku wszystkich studentów do głosowania w sprawie tzw. budżetu obywatelskiego, czyli 10 milionów złotych z miejskiej kasy, które zostaną przezna-

11


Sytuacja, w której organ administracyjny ma swobodę decyzji w kwestii tego, kto będzie decydował o jego ponownym wyborze sama w sobie jest kuriozalna. Przepisy o dopisywaniu do rejestru wyborców są jednak starsze od tych, które wybór władzy wykonawczej w mieście powierzają bezpośrednio wyborcom. Do 2002 roku prezydentów wybierały rady miast. Wielu polityków, w tym twórcy reformy samorządowej z 1990 roku, krytycznie oceniają odejście od tej procedury, wskazując na ogromną władzę, jaką uzyskali prezydenci czy to, że na kampanię wyborczą prezydenta ubiegającego się o reelekcję pracują de facto wszyscy urzędnicy, którzy w walkę polityczną nie powinni być zamieszani. Sytuacja studentów jest kolejnym silnym argumentem – dla doraźnej politycznej potrzeby można przecież z łatwością odmówić prawa głosu tym, którzy pracują dla miasta, z miasta żyją i są (a przynajmniej mają być w założeniu) przyszłością tego miasta.

morządowej? Nie namawiając do uszczęśliwiania studenta na siłę kosztem prawa głosu w miejscu, z którego przybył, należy jednak zastanowić się, czy jeżeli on sam chce dopisać się do rejestru wyborców, to czy swoją postawą nie dowodzi wystarczająco, że sprawy miasta, w którym studiuje są bliskie jego sercu? Co, jeżeli nie chęć współtworzenia wspólnoty politycznej może dowodzić tego silniej? Jeżeli politycy chcą tworzyć więzi młodych ludzi z polskimi miastami, dać miastom energię do rozwoju, a studentom bardziej namacalny dowód na to, że komuś zależy na ich obecności tu, a nie w Wielkiej Brytanii, to jest to problem, obok którego nie można przejść obojętnie. Póki co pozostaje wrażenie, że mimo pewnej naturalności, z jaką przyjmujemy życie w demokracji, prawo głosu, a nawet do decydowania o naszym najbliższym otoczeniu, wciąż traktowane jest przez wielu jak przywilej.

Oczywiście w interesie prezydenta nie powinno leżeć zniechęcanie potencjalnego mieszkańca do związania się z miastem, ale składanie wizji na ołtarzu władzy nie należy niestety do rzadkości. Kwestia ta ma zresztą dużo głębszy wymiar, bo czy student, nawet będąc tymczasowym mieszkańcem, nie powinien mieć prawa do wybierania swoich przedstawicieli w wyborach lokalnych? Czy jako przedstawiciel jednej z liczniejszych grup nie współtworzy konstytucyjnej wspólnoty sa-

Aleksander Bucholski — studiuje prawo na poznańskim UAM i działa w stowarzyszeniu Prawo do Miasta, wciąż naiwnie wierząc, że prawnik to zawód z misją. Miłośnik wszystkiego, co jeździ po szynach i wszystkiego, co miejskie. Michał Adamiec — grafik projektant, z zamiłowania typograf i ilustrator.

W TEORII URZĘDNICY MIEJSCY SĄ ZGODNI, ŻE ABY MÓC GŁOSOWAĆ, WYSTARCZY UDOWODNIĆ SWÓJ ZWIĄZEK Z MIEJSCEM.

12


wieś moja, a w niej.... tekst: Weronika Gogola ilustracja: Barbara Wiewiorowska

M

iasto NIE jest moje, a w nim… muszę siedzieć. Cieszyć się nie górskim powietrzem, a zawiesiną, której stężenie powoduje wzrost wiary w to, że smok wawelski zionie i to porządnie. Cóż zrobić, spytałby klasyk? Ano należałoby udać się ku ucieszce. Ucieszka to połączenie­ uciechy z ucieczką. Najlepiej realizować ją nie w Tunezjach, nie w Madrytach ani na żadnych Ibizach, a na wsi polskiej, sielskiej-anielskiej. Wiedzą to doskonale wszyscy zwolennicy małych folkowych festiwali, których, chwała Bogu, coraz więcej.

Fenomenem Folkowiska jest gra wiejska. Wróżę grze miejskiej poważny kryzys, bo w obliczu roztoczańskich stepów i przedziwnych personaży, jakie można spotkać podczas zabawy, nawet ułańska fantazja się poddaje.

Ucieszkę rozpoczęłam od Roztocza. Mała wieś Gorajec, do której trafić mogą tylko zapaleni wieśniacy (krążą plotki, że niektórzy przechrzcili się z zaawansowanych mieszczuchów), położona jest tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Chociaż nie do końca. Gorajca strzeże bowiem XVI-wieczna cerkiew. Jednak nie tylko sacrum wyklucza użycie sformułowania „diabeł mówi dobranoc”, bo Gorajec „dobranoc” nie mówi, a już na pewno nie podczas festiwalu Folkowisko, który odbył się w tym roku już po raz trzeci. Gorajecka noc rozbrzmiewa śpiewami do białego rana (a to ktoś na skrzypkach zabrzdękoli, a to bębniarze siądą w kręgu i zmuszą dziewczyny do tańczenia korowodu, a to ktoś na drumli zadrumli). Zwolennicy kontemplacji zaś siadają przed niewielkim ogniskiem w pobliżu Małej Sceny, żeby móc pomówić o rzeczach ostatecznych, ostatecznie nie zmieniając swoich punktów widzenia. Przy tym ognisku można porozmawiać z twórcami, którzy kiedyś wydawali się tak nierealni, a oto dzisiaj proszę, podajesz grzane wino swojemu idolowi. Ale to tylko noce, a w dzień szereg atrakcji, warsztatów wszelakich, tak że należałoby się rozdwoić­ albo roztroić, aby móc zażyć wszystkiego po trochu.

NALEŻAŁOBY UDAĆ SIĘ KU UCIESZCE. UCIESZKA TO POŁĄCZENIE UCIECHY Z UCIECZKĄ

13

Najważniejszym punktem dla mojej galicyjskiej duszy był fakt, że tegoroczna edycja upłynęła pod hasłem „kultury chłopskiej”. Poprzedzona kampanią „Jestem ze wsi”, przerodziła się w manifestację siły chłopskiej podczas koncertu RUTY, która, zaczerpnąwszy pieśni buntów chłopskich, zmiksowała je z siermiężną energią punka,

dając niesamowity efekt. Powiem tak: gdyby Szela znał muzykę RUTY, kto wie, jakby ten nasz świat wyglądał. A tu męcz się człowieku w ciasnym sweterku i błyszczących bucikach, wklepuj dzień w dzień dane do komputera i ciesz się pieniędzmi, których nie wydasz. Nawet jak będziesz alternatywnym wsiofilem, nic to, bo festiwale folkowe nie nadwyrężają domowych budżetów. Powiedzmy sobie szczerze: 25 zł za trzy dni koncertów podczas festiwalu PANNONICA w Barcicach? Dodajmy,­ jakich zespołów: Kroke, Dikanda, Angela Gabel Trio.


14


PANNONICA stała się dla mnie kolejnym po Folkowisku festiwalem, na który będę wracać. Tym bardziej, że odbywa się w najpiękniejszym zakątku świata, w którym miałam przyjemność przyjść na świat. Barcice w Beskidzie Sądeckim są rzeczywiście miejscem, gdzie przecierają się karpackie szlaki. Taka też była atmosfera festiwalu: goście z Serbii, Węgier, Słowacji. Do tego wszystkiego Poprad, który jest ostatnią niebieską tasiemką na torciku. Ale dosyć czczej gadaniny, należy jeszcze powiedzieć, że PANNONICA ruszyła z miejsca z serią atrakcyjnych warsztatów: etnodizajn, tańce bałkańskie, warsztaty fujarskie (istnieje prawdopodobieństwo, że prowadzący je Michal Smetanka zahipnotyzował swoich warsztatowiczów, bo niemożliwym jest, żeby tyle osób było zachwyconych dmuchaniem w fujarki). Niemożliwe? No cóż, zaczarowane karpackie flety... Do tego coś, czego na wsi zabraknąć nie może, czyli potańcówka w stodole razem z... Warsaw Balkan Madness. Po którejś godzinie ostrego przytupu zaczęłam atak kichania, przekonana, że ktoś rozpylił gaz pieprzowy. Ale szybko mnie uspokojono: Pani, jaki gaz, to jest ogień! Ano, hej! Mam też swoje przypuszczenia, że któryś z młodzianów użył starego podstępu na dziewczęta i rozsypał po podłodze pieprz, aby „zaswędziało, gdzie trzeba”. Ale dosyć tych sprośności. Pora pożegnać się z wakacjami i czekać do kolejnych edycji festiwali folkowych. Ostrzegam, że artykuł nie zawiera lokowania produktu. Zawiera absolutny zachwyt i całkowite oddanie. Bo gdzie, jak nie w Gorajcu Pan Zielarz będzie codziennie jechać do lasu na rowerze po świeże kurki dla gości, gdzie wieczór opowiadaczy przerodzi się w trzy dni gadaniny, a dzieciaki będą wykupywać swoją wolność u Hrabiny podczas przygotowanej specjalnie dla nich edycji gry wiejskiej? Bo gdzie, jak nie w Barcicach usłyszysz Kroke pod gołym niebem, a napotkany w sądeckim muzeum pracownik krzyknie: ahoj PANNONICA!?­ Podekscytowana po festiwalu zadzwoniłam do znajomego: Słuchaj, tu są ludzie z Rabki, z Sanoka, Zamościa, normalnie cały świat się zjechał! W końcu mówi się globalna wioska, a nie miasto,

prawda?­ Skąd ta nagła miłość do festiwali wiejskich? Skąd nagle w narodzie zew ku przodkom? Może warto przytoczyć tutaj słowa Jacka Kleyffa, który po pierwszej wizycie w Gorajcu stwierdził: Tylko w taki sposób może powstawać patriotyzm małych ojczyzn i tylko taki patriotyzm ma dzisiaj sens. Patriotyzm wielki musi się dziś od nowa ulepić właśnie z odnowionych małych, bo stary wielki zgnił od nacjonalizmu. Ze wsi jesteś, na wieś wrócisz. Ja wrócę. A wy? Przyjedziecie?

w w w. pan n o n i ca. p l w w w.fo l ko w i s ko. p l

Weronika Gogola — studentka ukrainoznawstwa na UJ, śpiewa w zespole pieśni tradycyjnych POREMBISKO,­koordynatorka i pomysłodawczyni­ukraińsko-polsko-słowackiego projektu UPS. Barbara Wiewiorowska — po zrobieniu licencjatu z filmoznawstwa na poznańskim UAM-ie z rozpędu kontynuuje ten kierunek. Kiedy dorośnie, chciałaby zająć się rysowaniem komiksów i ilustracji do książek.

15


tekst: Jadwiga Zając zdjęcia: Monika Chrabąszcz

Miasto (n apomnian e) zapomn Miast


nie) zapom ne niane to (nie) zap


Istnieje jakaś niepisana umowa, żeby o Krakowie pisać z nieznośnym dla czytelnika zadęciem. W głowie kołaczą więc wyświechtane „ma­ giczne atmosfery”, „niezwykłe adresy”, „niezapomniane doznania”, „chwile ulotne” i inne „cynamonowe sklepy”, w których „czas się zatrzymał”, choć „powoli odchodzą w niepamięć”. Tyleż to piękne, co uwsteczniające. Spróbujemy więc inaczej.

W

mieście Kraków czas się nie zatrzymał. Miasto rośnie – wzwyż (choć ponoć nie powinno), ale i wszerz, wchłaniając pomniejsze wioski. Im bliżej Rynku, tym więcej samochodów i rowerów, coraz mniej mieszkańców w centrum, coraz więcej turystów. To dla nich powstają hotele, kantory, sieciowe restauracje i sklepy. Centrum miasta w coraz większym stopniu staje się infrastrukturą podporządkowaną obsłudze ruchu turystycznego. Są też banki ze swoimi szpetnymi szyldami i witrynami, z których uśmiechają się do nas plastikowe twarze zadowolonych modeli-klientów. Kraków na obrzeżach ma swoje sypialnie, do których wracają zmęczeni pracą mieszkańcy. Coraz częściej wracają nie „z miasta” (rozumianego jako centrum), ale z nowych centrów biznesowych, ulokowanych również na obrzeżach.

biura reprezentacyjne. W całym tym równaniu brakuje jednej składowej – ludzi. Tych, którzy od wielu lat właśnie tu pracują i mieszkają. Przede wszystkim opisana tu kolejność zdarzeń nie jest do końca prawdziwa. Sukcesywne przenoszenie się mieszkańców oraz przemysłu na przedmieścia to tylko jeden z cyklów życia miasta, zwany suburbanizacją. To właśnie urban sprawl, czyli rozlewanie się miast wpływa bezpośrednio na upadek ich centrów. Trudno dziś rozstrzygnąć, kto zaczął. Na jakość życia w mieście wpływa m.in. dostęp do produktów i usług, ale też zwykły komfort (cisza, spokój i bezpieczeństwo). W sytuacji, gdy właściciele kamienic na pół legalnie podnoszą czynsze małym przedsiębiorcom lub ogłaszają przetargi, w których ci od początku skazani są na niepowodzenie, stopniowe zanikanie takich miejsc jest nieuniknione. Władze miasta również nie wspierają swoich rzemieślników, choć w oficjalnych pismach wyraźnie wymagają od nich, by dbali o dziedzictwo swojej pracy, zwłaszcza zaś o historyczny, tradycyjny wygląd swoich zakładów. Cóż z tego, gdy również z urzędów, tym razem pod postacią Zarządu Budynków Komunalnych, napływają decyzje o kilkakrotnych nieraz podwyżkach czynszów.

W CAŁYM TYM RÓWNANIU BRAKUJE JEDNEJ SKŁADOWEJ – LUDZI. TYCH, KTÓRZY OD WIELU LAT WŁAŚNIE TU PRACUJĄ I MIESZKAJĄ.

Od kilku lat jesteśmy świadkami skutków następującej logiki: skoro mieszkańcy wynoszą się poza centrum, zostawiając je gościom i przejezdnym, sfera swoistych usług, produkcji i sprzedaży również jest w tym miejscu zbędna. Nie widać zatem przeszkód, by w miejscu mało dochodowego zakładu szewskiego, antykwariatu czy małego warzywniaka powstał bank, kantor czy sieciowa kawiarnia i „kanapkarnia”. Z kolei górne partie Najpierw znika sklepik z warzywami, wkrótstarych kamienic można z powodzeniem oddać ce potem – zaprzyjaźniony grawer, fotograf, maw ręce developerów, którzy w pierwszej kolejno- giel. Prawdziwe poruszenie następuje, gdy swoje ści przekażą je hotelarzom lub pod ekskluzywne podwoje zamyka ukochany fryzjer, a piekarnia,

18


do której chodzimy codziennie, przenosi się na drugi koniec miasta. W głowach mieszkańców powoli kiełkuje myśl o nieznanych obszarach Krakowa, gdzie w osiedlowych centrach skumulowane są wszystkie niezbędne punkty produkcji, sprzedaży i usług. Przysłowiowym gwoździem do trumny może być niezapowiedziana, tajemnicza podwyżka czynszu lub bezpośrednia sugestia właściciela kamienicy, który nie ukrywa, że coraz mniej podoba mu się zarabianie po staremu, kiedy może zarabiać dużo więcej. Ponownie niechlubną rolę w problemie czynszowym odgrywa ZBK, z którym najczęściej nie sposób negocjować. Dla ludzi traktujących małe sklepy i zakłady nie tylko jako dostarczyciela określonych produktów, ale też dostrzegający w nich przestrzeń społecznych interakcji,­życie w pustoszejącym mieście staje się ciężarem. I tak koło się powoli domyka – ci z rzemieślników i sprzedawców, którzy jeszcze opierają się wrogiemu im miastu, borykają się dziś z brakiem klientów. Starzy bywalcy docierają tu bardzo rzadko, a o nowych jest jeszcze trudniej.

Powoli można też obserwować kolejny etap w rozwoju (upadku?) miast. Mowa tu o dezurbanizacji, czyli odpływie ludności poza obszary metropolitalne. Zjawisku temu towarzyszy ruralizacja miast, co przejawia się choćby w polityce władz postępujących, jak się wydaje, zgodnie z tezą: dobre miasto to martwe miasto (Paweł Kubicki, Nowi mieszczanie w nowej Polsce). W raporcie Pawła Kubickiego można przeczytać również o równolegle powstających oddolnych inicjatywach, które ukierunkowane są na poprawę jakości życia miejskiego oraz odkrywania miejskiej tożsamości. Mowa tu zarówno o organizacjach pozarządowych, jak i nieformalnej działalności obywatelskiej skupionej wokół grup sieciowych – portali społecznościowych, stron internetowych czy forów internetowych. To one maja dziś szansę reagować na bieżące problemy i mobilizować do działania, a na co dzień gromadzić ludzi wokół wspólnej idei, ale i wspólnego interesu.


Na początku 2010 roku, w wyniku gwałtowanych­ podwyżek czynszów, tzw. „urynkowienia czynszów”, Historycznie od zawsze znajdował się tu sklep przyszłość „Witaminki” stanęła pod znakiem zapyspożywczy.­Kiedy w 1928 roku ukończono budowę tania. ZBK zaproponował podwyżkę na poziomie kamienicy, miejsce na parterze zajął sklep z towa- 200%, co dla pani Grażyny oznaczało nic innego, jak rami kolonialnymi. Słynął w całym Krakowie z do- smutny koniec tego miejsca. skonałych słodyczy i owoców. Po wojnie lokal przeTo wtedy klientela sklepu spożywczego przy jęła Spółdzielnia Ogrodnicza i w tych strukturach funkcjonował aż do 1989 roku. Bywało różnie, ale ul. Szpitalnej 11 przestała być anonimowa. Z czasem sklep zawsze dbał o bogactwo asortymentu w świeże z inicjatywy klientów powstała Księga, w której każdy warzywa­i owoce oraz o misterne ich eksponowanie. mógł wyrazić swoje poparcie. Udało się doprowadzić SKLEP, KTÓRY ZAMIESZAŁ

Tak właśnie swoje pierwsze lata pracy w sklepie wspomina Grażyna Cieśla. Gdy mówiła, gdzie pracuje, z uśmiechem dopowiadano: Toż to nie sklep, to salon spożywczy! Tutaj nauczyła się wszystkiego o handlu i po 19 latach pracy, gdy nadeszły czasy prywatyzacji, udało jej się przejąć interes. Wciąż sprzedaje się tu przede wszystkim owoce i warzywa, które nadal są bardzo efektownie prezentowane.­Z każdą wizytą można odkryć coś całkiem nowego i niespodziewanego. Asortyment zadowala nie tylko fanów kuchni­polskiej, ale i najbardziej orientalnych smaków.

do kolejnych negocjacji i osiągnąć stuprocentową podwyżkę. Wciąż była to ogromna kwota, ale pani Grażyna podjęła wyzwanie. Na razie się udaje, choć, jak zauważa, od dawna nikt nie zarabia na tym interesie. PRACA JAK SŁUŻBA Emil i Jerzy Górnisiewiczowie to piekarze hołdujący tradycyjnemu pojmowaniu swojego zawodu. Z namaszczeniem traktują misję wypiekania chleba – produktu podstawowego, gromadzącego wokół siebie

20


rodziny, wabiącego aromatem gości, swoistego sym- stygnięcie trzeba by czekać nawet trzy miesiące. Połysk bolu domowego ogniska. i chrupiącą­skórkę otrzymuje się zwilżając bochenki „strychówką”­, a następnie „świlując” je w piecu. ProW 1943 roku Stanisław Górnisiewicz wydzierża- dukcja trwa 6 godzin, od 22:00 do 4:00 nad ranem. wił piekarnię Sadzikowskiego przy ul. Garbarskiej 12. W ciągu dnia przygotowuje się „kwasy”, które zapewPięć lat później udało się wykupić lokal, a stary system niają doskonały smak, ale też odpowiedni termin pieców ocalił piekarnię przed powojennym upań- ważności. Gwarancją sukcesu jest wypiekanie chleba stwowieniem. Nadszedł czas intensywnych remontów według tradycyjnych receptur. Przed laty o poranku i modernizacji. Stanisław Górnisiewicz szkolił się kolejki ustawiały się po słynne rogale Górnisiewcza w doborowym gronie najznamienitszych piekarzy­ – chrupkie, aromatyczne, domagające się odrobiny Krakowa.­Na ścianie w biurze piekarni wisi masła i niczego poza tym. Po rogale nadal przychodzą

pamią­­tkowe tableau, gdzie wspólnie pozują do zdjęcia: stali klienci, ale dziś specjalnością zakładu stał się pełPochopień, Magiera, Skałka, Adamski i Górnisiewicz. noziarnisty chleb litewski. Synowie seniora rodu, Emil i Jerzy, od początku pomagali ojcu w prowadzeniu piekarni. Po jego śmierci w 1972 roku przejęli rodzinny interes, funkcjonując PIÓRO WIECZNE JAK DOLAR – jako spółka. WSZYSTKO PRZETRWAŁO Sekretów doskonałego pieczywa Górnisiewiczów jest kilka, ale wszystkie wynikają z szacunku do wieloletniej tradycji krakowskiego piekarstwa. Sercem piekarni jest ogromny szamotowy piec. O jego sile niech świadczy fakt, że na całkowite jego wy-

Historia tego miejsca zaczyna się jeszcze za czasów­ okupacji, kiedy pan Marian Grega został zmuszony do przeniesienia się do Częstochowy. Tam rozpoczął pracę­w Fabryce Wiecznych Piór OMEGA. Ten przypadek zaważył na jego losach. Kręciłem się, podglądałem

21


i tak mi już zostało – opowiada pan Marian. Po wojnie, po zdaniu egzaminów mistrzowskich i uzyskaniu Karty Rzemieślniczej, założył w Krakowie własną działalność, która do dziś mieści się w tym samym lokalu. Po części jest to zasługa właściciela kamienicy, człowieka ceniącego sobie obecność takiego wyjątkowego, długowiecznego zakładu.

lat. Niezwykle popularny dziś problem „prawa do miasta” dotyka bezpośrednio ludzi pracujących od pokoleń w zawodach, z których sporą część nazwać można niszowymi. Grawer, szklarz, krawiec, fotograf, szewc, gorseciarka, parasolniczka czy zdun – słowa te powoli stają się tylko symbolami pewnej jakości życia w mieście. Pamiętajmy, że pod tymi określeniami kryją się pokłady ludzkich doWłaściciel Specjalistycznego Zakładu Naprawy świadczeń, poruszających historii oraz niezwykle cennych Wiecznych Piór na klientów nie narzeka. Nic dziwnego – i unikalnych umiejętności. pracowni tego rodzaju jest w Polsce tylko kilka, a niewiele młodych osób podejmuję się tego zawodu. Przed laty w Krakowie było 7 punktów naprawy piór, ale, jak wspo„DOBRE CECHY” TO AUTORSKI PROJEKT, KTÓRY mina pan Marian, konkurencji nie było, każdy miał praMOŻE ZMIENIĆ SPOŁECZNE POSTRZEGANIE cę. Dziś, w odpowiedzi na duże zainteresowanie usłuRZEMIOSŁA JAKO „SKANSENU”, ZAKTYWIZOWAĆ gami, zakład przyjmuje zlecenia pocztą, z całej Polski. Lata doświadczenia dowodzą, że pióra wieczne to nie chwilowa moda, która równie szybko zjawia się, co i zanika. Nie jest to również wymarła tradycja – wśród klientów pana Mariana znajdziemy ludzi w każdym wieku, od licealistów po osoby starsze, których wiek można mierzyć wiekiem ich pióra. Pojawiają się również znane nazwiska świata polityki, nauki oraz kultury. Jak zdradza pan Marian, jego klientem jest od lat Andrzej Wajda, a przed laty często odwiedzał go Czesław Miłosz. Wciąż aktualny problem suburbanizacji i gentryfikacji­ naznaczył miejskie inicjatywy obywatelskie ostatnich

SAMO ŚRODOWISKO ORAZ SPOPULARYZOWAĆ ZAWODY RZEMIEŚLNICZE WŚRÓD MŁODYCH OSÓB. POD ADRESEM WWW.DOBRECECHY.PL ZNAJDZIECIE RELACJE Z WIZYT W ZAKŁADACH RZEMIEŚLNICZYCH I PUNKTACH USŁUGOWOHANDLOWYCH, KTÓRE NA TRWAŁE WPISAŁY SIĘ W TKANKĘ MIASTA. W TRUDNYCH CZASACH POSTĘPUJĄCEJ KOMERCJALIZACJI STREFY PRODUKCJI, HANDLU I USŁUG ICH DZIAŁALNOŚĆ TO JEDNOSTKOWE PRZYKŁADY, GDZIE RĘCZNA PRACA JEST WCIĄŻ CENIONA NAJBARDZIEJ.


Polub siebie. Uwierz w ducha. Zrób biznes. Biznes Mama - projekt dla świadomych kobiet. www.biznesmama.com.pl


NOWA ZIEMIA OBIECANA ŁODZI czyli OFF n

tekst i zdjęcia: Olga Łabendowicz ilustracja: Agnieszka Kruszczyńska

a fali

Stara fabryka, garstka ludzi z pasją i trochę chęci – tyle wystarczyło, by stwo­ rzyć bezprecedensowe zjawisko. OFF Piotrkowska, czyli nowe serce Łodzi, Ziemia Obiecana miasta na miarę XXI wieku. Przez jednych kojarzona jako ni­ szowa hipsternia, przez innych traktowana z namaszczeniem i określana mia­ nem łódzkiego Five Points. A czym tak naprawdę jest OFF Piotrkowska?

DAWNO I NIEPRAWDA Jak tu było kiedyś? Głupie pytanie. Każdy wie, że było beznadziejnie. Zagłębie pijaństwa i późnonocnych eskapad po szybkie żarcie. Żaden szanujący się Łodzianin nie chciał być przyłapany w takim miejscu. A później pojawiła się nowa strategia miasta i Łódź zaczęła „kreować”. Teren po dawnej fabryce Ramischa przy Piotrkowskiej 138/140 oddano w ręce młodych artystów związanych z miastem, łódzkie stowarzyszenie Fabrykancka zaczęło tam organizować koncerty, wystawy. I tak krok po kroku, kawałek po kawałku zaczął wyłaniać się OFF.

24


Co do przeszłości wszyscy są zgodni. Wcześniej nie było tutaj nic, tylko jakieś ruiny, mówi Iza, kelnerka w Drukarni Składzie Wina & Chleba. Teraz OFF to alternatywne miejsce. Lokale, galerie, sklepy, gdzie młodzi ludzie, rodziny z dziećmi czy artyści mogą wyjść i coś porobić. Podobne zdanie ma Martyna z British Center, które w wakacje prowadzi na OFF-ie akcję skierowaną do dzieciaków. Przychodzę tu od trzech lat, a w ciągu ostatnich miesięcy to miejsce zmieniło się nie do poznania. Kiedyś było strasznie obskurne, bałam się tu wejść – kontynuuje. Obecnie po lewej, po prawej, wszędzie stoliki, wszędzie ludzie i to nie menele jak kiedyś.

Nie ulega jednak wątpliwości, że OFF jest na fali. Zagląda do niego coraz więcej ludzi – często z przypadku. Przeważnie zostają jednak na dłużej, bo czują się tu jak w domu. W domu, który stoi otworem dla każdego, kto tylko ma ochotę podzielić się pozytywną energią. Nie bez powodu ludzie zawodowo związani z OFF-em są uważani za szalenie kreatywną, aktywizującą Łódź tkankę miasta.

A jak na to nowe serce miasta patrzą sami ludzie z nim związani? OFF Piotrkowska to świetna przestrzeń miejska, nowa Ziemia Obiecana Łodzi. Pozwala poczuć klimat miasta, starej Łodzi w nowym wydaniu, mówi Kuba Wielgus z Radia Łódź. Tutaj przychodzą ludzie, A co dokładnie było w miejscu obecnego OFF-a? którzy są wyluzowani jak wagon tybetańskich mnichów. Pamiętam masę kebabiarni i „chińczyków”, mówi Michał, Po prostu takie mają podejście do życia i to widać, dodaje. barman w Spalonych Słońcem. Było strasznie. To tutaj Często pojawiają się też porównania do innych zaprzychodziła cała pijana Łódź w środku nocy, żeby tylko jeść i iść dalej, dodaje. Kuba Wielgus z Radia Łódź podobnie granicznych miejsc. Piotr Lisiak, stały bywalec OFF-a wspomina dawne oblicze pofabrykanckiego podwórka. opowiada: OFF strasznie przypomina mi nowojorskie Five Było tu łódzkie Chinatown, dyskont, sklep z zabawkami, z Points, które uwielbiam. Fabryki, stare budynki, od groma obuwiem, mówi. A teraz na szczęście już tego nie ma, tylko jest graffiti i ten klimat, którego nie da się sprecyzować. To jest to fajne miejsce, w którym można miło spędzić czas. Łodzianie coś, co to miejsce ma w sobie, a czego nie da się w żaden spozatem wciąż pamiętają, choć obecny kształt tego miejsca sób zdefiniować, kontynuuje. Tutaj zawsze coś się dzieje. A sukcesywnie zaciera w ich wspomnieniach to, co złe. nawet jeśli nie, to można przyjść i po prostu porzucać frisbee. Pojawia się więc pytanie, co ludzi do OFF-a przyciąga, Wygląda na to, że wszystko zmieniło się na lepskoro pojawiają się tu tak tłumnie? OFF zaczął pełnić rolę sze. A ci, którzy mają jednak co do tego wątpliwości i tęsknią za idyllicznymi czasami łódzkie- rynku w sensie humanistycznym: naturalnego miejsca spotgo Chinatown mogą na pocieszenie zajrzeć do kań, gdzie jest skupiona duża liczba lokali na małym, spójjednej z orientalnych bud, które pozostały na terenie nym obszarze, podsumowuje Michał Sobolewski, współodmienionego OFF-a. Dwa dumne relikty przeszłości. właściciel Spalonych Słońcem. Jest dużo ludzi, więc każdy chce tu być, kwituje. Patryk Pietrzak, wokalista zespołu Ted Nemeth, ma o popularności OFF-a swoją własną teTU I TERAZ orię: OFF ściąga masę ludzi, którzy nie są obojętni wobec OFF Piotrkowska to klubokawiarnie, restauracje, tego, co się dzieje kulturalnie w Łodzi. Można pić wódkę w concept store’y, wystawy, koncerty, polówki i wiele wię- pijalniach, a można przyjść tutaj i zrobić wszystko. To miejcej. Nie ma sensu robić im kryptoreklamy, gdyż same sce jest trochę moje, czuję się tu luźno, uzasadnia. Wychodzę świetnie radzą sobie i bez tego. Na OFF-a po prostu na oficjalną Piotrkowską i już nie jest tak dobrze, bo nie lutrzeba wpaść i samemu wszystko zobaczyć. Swoje sie- bię marmurów i zaryzykuję stwierdzenie, że Łodzianie mają dziby mają tu też biura architektoniczne i sklepy odzie- podobną mentalność, reasumuje. Chcą czegoś więcej. Proste. żowe łódzkich marek. Niedługo ma powstać lokal na Wszystko zatem wydaje się „proste”. Po dwóch kształt targowiska z organiczną żywnością. Na jednym latach funkcjonowania w zbliżonym do obecnego z dziedzińców stoi minirampa, a latem można zrelaksować się na wystawianych przez kluby leżakach. To kształcie, OFF Piotrkowska zdaje się święcić tryummiejsce z klimatem, którego stali bywalcy nie potrafią, fy. Wczesnym rankiem goszczą tu kawosze i miłośnicy a może i nie chcą definiować. W końcu podobno to, świeżego pieczywa, a wieczorami szeroko pojęta „imco raz zdefiniowane nieodwracalnie traci swój urok. prezowa Łódź”. Zawsze tłumy, zawsze żądne czegoś

25


unikalnego. Póki co ich potrzeby zaspokajane są z nawiązką, a – jak to w życiu bywa – resztę zweryfikuje czas.

CO TO BĘDZIE, CO TO BĘDZIE?! Pojawiają się głosy, że OFF Piotrkowska to łódzki przykład modnego na Zachodzie procesu gentryfikacji i w rezultacie skończy jako marny przykład nieumiejętnej integracji z obecnymi w tej strefie już wcześniej mieszkańcami, stając się tym samym w przyszłości zagłębiem banków. Cóż, może i tak się stanie. Tego nie są stanie przewidzieć i najstarsi górale. Chociaż entuzjazm i zapał ludzi tworzących to nietypowe miejsce daje nadzieję, że nic złego mu się nie przytrafi. Moda na OFF póki co nie przemija, choć niektórzy twierdzą, że to akurat niedobrze, bo to właśnie moda zabija alternatywę. Dlatego też zapomnijmy o „modzie” a skupmy się na „fali”, która sukcesywnie zgarnia coraz większą liczbę ludzi kreatywnych. A jako że fale tego typu pojawiają się z coraz większą częstotliwością, to wydaje się, że możemy być spokojni zarówno o przyszłość OFF-a, jak i o przyszłość Łodzi.

Olga Łabendowicz — po uszy zakochana w Łodzi, choć nie jest to jej rodzinne miasto. Studiuje anglistykę i dziennikarstwo na Uniwersytecie Łódzkim, współpracuje z łódzkim kwartalnikiem Liberte!. Po godzinach kreatywna – gra w zespole, pisze teksty, maluje. Agnieszka Kruszczyńska — kolorowa wyobraźnia sześciolatki w ciele dwudziestoszesciolatki.

26


tekst: Z bożej łaski Tomasz ilustracja: Magdalena Marcinkowska

– Dlaczego nie byłeś na paradzie? – Za duży stres, za dużo byłych w jednym miejscu.

nych studiach największych stacji, głosem eksperta w tęczowym szaliku. Gej jest flagowym elementem walki o nowe, bardziej europejskie oblicze Polski. Gej musi być akceptowany, gej musi wisieć na plakacie reklamowym przy głównej ulicy w każdym większym mieście, aby dawać świadectwo – wraz ze swoją koleżanką lesbijką nieśmiało wyłaniającą się zza jego pleców – że to już normalność i że jednym prostym aktem możemy stać się lepsi, nowocześniejsi, prawdopodobnie też absolutnie poprawni­ w swym niedyskryminacyjnym miłosierdziu.

Otwierający ten tekst dialog jest niemalże idealnym odzwierciedleniem kombinatorycznych zapędów panujących w moim biotopie. „Każdy z każdym” w wersji modern electro. Homoseksualizm stał się w ostatnich latach jednym z najbardziej eksponowanych społecznie tematów. Dzięki temu cotygodniowe obmawianie „pedzia z bloku obok” przy pysznym kotlecie odbywa się teraz w blasku reflektorów, najczęściej w wypolerowa-

27




KIEDY TYLKO MŁODZIENIEC ODKRYWA W SOBIE ZASTANAWIAJĄCY POCIĄG DO SIUSIAKÓW, JEGO MORALNOŚĆ UMIERA W SLOW MOTION. Tymczasem stereotypowy gej jest jednostką idealną. Idealnie beznadziejną.

i normalność. Budzenie się ze spiralą myśli, gdzie z nitki na nitkę przeplata się pejcz z darkroomem, a po przeciwnej stronie ciepły dom z gromadką Jak to się wszystko zaczyna? Kiedy tylko mło- dzieci. dzieniec odkrywa w sobie zastanawiający pociąg do siusiaków, jego moralność umiera w slow Szczególnie zaskakujący może być fakt, że motion. Każdy standardowy gej jest wewnętrz- środowisko homoseksualne jest jedną z niewienie wyuzdany. Każdemu standardowemu gejowi lu grup w przypadku których niemalże wszystkie przechodzą przez myśl konszachty z potężnym, stereotypy są prawdziwe. Nie wymaga to krzywdominującym samcem. Konszachty tygodniowe dzących generalizacji, ale prostych obserwacji: – orientacja homoseksualna w ogromnej liczbie ruchów, strojów i typów zachowań. Modus opeprzypadków dezaktywuje moduł przywiązania randi każdego pedała to wrażenie, jeżeli już nie w mózgu. Rozrasta się za to niezaspokojone, wizualne, to jakiekolwiek inne – pragnienie bycia rozbuchane pragnienie nowych wrażeń na wie- postrzeganym jako najlepsza modelka, fotograflu polach. Całość misternie przykryta całunem ka, schizofreniczna artystka ze świecistą aureolą tajemnicy dla podtrzymania fasonu. Lub wręcz dokonań wszelakich, które oszołomią równie wyprzeciwnie – odziana w tęczową­ flagę, by nas kwintnych i wyśmienitych znajomych. I, jak to wszyscy zobaczyli. zwykle bywa w gąszczu ludzkiej natury, ci, którzy Przy wychodzeniu z szafy pełnej seledynowych najbardziej zapierają się, iż potrzeba przebywania swetrów od Alexandra McQueena nasz bohater w centrum uwagi ich nie dotyczy, tak naprawdę tragiczny doświadcza tolerancji selektywnej. Bo skrycie pielęgnują swoje atencyjne kurtyzaństwo. w końcu wszystko jest dobre, dopóki nie dzieje się w naszym ogródku. Mali pederaści wielkich miast, Mały pedał w wielkim mieście jest zagubiony. w pewnych środowiskach przytłaczając zanikającą Zagubiony pomiędzy tym, kim chciałby być i tym, mniejszość heteroseksualną, wraz z postępującą kim jest, pomiędzy zapatrywaniami otoczenia dojrzałością odkrywają komfort własnego położe- i wewnętrzną aspiracją. Inkarnacja glamour nia, który zlewa się z coraz to większym, wyraź- w dobrze skrojonym płaszczu Zary zmaga się niejszym, doskwierającym niedosytem. Komfort, z wielopoziomową akceptacją. Nawet najwiękbo magiczny homoseksualizm to, jakby się mogło si krzykacze kolorowych parad nieraz łapią się zdawać, wrażliwość i gust, bliższy kontakt z abso- na momentach zastanowienia, czy homoseklutem sztuk wszelkich i lepsze, głębsze odbieranie sualizm nie jest przypadkiem największą zmoświata. Niedosyt natomiast to wypadkowa ro- rą, ograniczeniem, plagą. Klatką, która wyrzuca dzinnego niespełnienia i kumulowanych frustracji nas na margines w naszych własnych głowach, ciągłego stania pod pręgierzem, presji na kanon która sprawia, że żyjemy nad przepaścią, ciągle

30


rozkraczeni pomiędzy naszym prawdziwym ja, łość, powoli­ usychają gdzieś na peryferiach naszej a odległą krainą pełnowymiarowego­ szczęścia i, uwagi.­ W końcu nie ma nic gorszego od starego o dziwo, normalności. Można w tym upatrywać pedała. podłoża homofobii wśród samych gejów, gdyż trzeba zaznaczyć, że spore jej dawki generowane są właśnie wewnętrznie, a mieszanka geja i homofoba w jednym ciele do rzadkich nie należy. Czasami dopada mnie myśl, czy rozluźnienie gorsetu nietolerancji istotnie wyszłoby wszystkim­ na dobre. Znając naturę geja- maksymalisty, należy się spodziewać gwałtownego wysypu uskutecznień i aktywności ekstremalnych, zarówno pod względem obyczajowym, jak i światopoznawczym. Już od wielu lat homoseksualiści żyją w szkieletowych związkach, długotrwale pielęgnując wzajemne pretensje i podejrzenia. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że wewnętrznie gej zawsze będzie samotny, bo wszystkie mosty emocjonalne same się palą, zalewane przez wzbierające fale multiseksualne. Na jakże szczęśliwym drzewku elfów marionetki­ i maskotki z przegiętym nadgarstkiem to raczej ciekawy komponent skansenu, traktowany jako element przetargowy przy każdej większej awanturze światopoglądowej. Natura jest jednak przebiegła: geje przy całej swojej śmieszności potrafią wejść na wyżyny. Prawdopodobnie porozciągany sweter w kolorze głębokiej magenty w którym teraz siedzisz przeszedł kiedyś przez konceptualny umysł uwznioślonego pederasty, podobnie jak wygląd twojego samochodu czy skórzany fotel, w który pazury wbija twój kot. Gej to jednak całkowite przedmieścia w psyche społeczeństwa. Jedynie od czasu do czasu podrażni swoją innością, cyklicznie wracając na podium uwagi. Poza tymi okresami jest nieistotny, nieuczestniczący, nieobecny. Nie poświęca się mu myśli, nie zaprząta niczyjej uwagi. Czyli zupełnie odwrotnie niż nam, radosnym skrzatom w rurkach, się wydaje.

STEREOTYPOWY GEJ JEST JEDNOSTKĄ IDEALNĄ. IDEALNIE BEZNADZIEJNĄ.

Z bożej łaski Tomasz — wielbiciel języka i komunikacji, szczęściem pederasta. Stara się spoglądać na życie pod różnymi kątami, lubi labirynty i gładki plastik. Myśli obrazami, najwięcej komunikuje podprogowo. Magdalena Marcinkowska — absolwentka ASP w Krako-

Pederaści żyją szczęściem i blaskiem odbi- wie, studiowała również w Portugalii, zajmuje się ilustracją, tym. Co ckliwe i ocierające się o toaletową ża- komiksem, malarstwem i filmem animowanym.

31


PRZESTRZE RUCHU zdjęcia: Klaudyna Schubert

#Miasto #przestrzen #sp


EN

potkanie #ruch #taniec


CZY PRZESTRZEŃ MOŻE WPŁYWAĆ NA RUCH? CZY RUCH ZALEŻY OD MIEJSCA?


CZY PRZESTRZEŃ MOŻE WPŁYWAĆ NA RUCH? CZY RUCH ZALEŻY OD MIEJSCA?

35


MIASTO TO MIEJSCE SPOTKAŃ CZŁOWIEKA I PRZESTRZENI.

ZWIĄZEK MIĘDZY JEDNYM I DR


RUGIM OPARTY JEST NA RUCHU.


TANCERZ – SPECJALISTA RUCHU – WCHODZI W PRZESTRZEŃ Z WIĘKSZĄ ŚWIADOMOŚCIĄ SWOJEGO CIAŁA. ZWYCZAJNY NIEZWYCZAJNY.


PRZESTRZEŃ GENERUJE RUCH TANCERZA. KIERUJE GO W OKREŚLONĄ STRONĘ. PORUSZA NIM. FOTOGRAF PATRZY, CO SIĘ WYDARZY.


MASZ TYLE SWIATA, ILE WAZYSZ

tekst: Kołłątajowska Kuźnia Prawdziwych Mężczyzn ilustracja: Jacek Kalinowski

S

zalone imprezki i wspomnienia. Lokale, w których spotkania są tradycją. Przejścia, które darzy się sentymentem – niestety bez wzajemności. Ty jeszcze nie wiesz, że one po prostu tobą gardzą. A na twoje miejsce przyjdą nowi. Miasto trwa tyle, ile sobie uroiłeś. Tyle, ile masz dla niego cierpliwości i czasu. Albo nie. Miasto cię przecież kocha i jest całe twoje. Zaprasza cię w tyle wspaniałych miejsc i przecież nikt nie widział tyle co ty. Masz swoje stare szlaki, swoje ulice, swoje trasy, miejsca, z którymi związało się tyle wspomnień. Tu się całowałeś, tam wpadłeś do fontanny, tu ktoś kiedyś ukradł ci portfel, a potem siedziałeś na tamtym murku. Kiedyś tu spotykaliście się ze znajomymi i zawsze, ale to zawsze musieliście zjeść w tej małej knajpce obok. Poza tym, pani z piekarni od kilkunastu lat jest ta sama, więc znacie się już prawie jak rodzeństwo, mówicie sobie „dzień dobry” i jakbyś zapomniał drobnych, to możesz spokojnie wziąć „na kreskę”, przecież doniesiesz. Miasto lepsze jest. Przecież ty, buraku kartoflany, ledwo ze wsi przyjechałeś, z małego wygwizdowa, gdzie ser biały i jabłka, albo z małego miasteczka, gdzie wąsy na szybach doklejane. Połowa młodych to albo za granicą, albo właśnie tu rzuciła się jak szarańcza, żeby rozłożyć się ze swoimi bazarami, tanim skajem, by zachłysnąć

się wielkim światem spod znaku kebaba, ekskluzywnej dyskoteki z kruszonym lodem, białą sofą i kryształowym żyrandolem. Gorzej ty, analfabeto kulturalny, co cię jara byle ścierwo z niezależnego wydawnictwa i który chodzisz na gówniane wystawy do Narodowego, imponuje ci byle gej, widziałeś ledwie jeden film Deborda, a do tego miałeś czelność objechać wszystkie muzyczne festiwale. I ty, smutna wieśniaro z prominentnej korporacji, która zarabia na markowe ubrania, kosmetyki, biżuterię, by gromadzić zagranicznych znajomych, pić drogie drinki i tańczyć przez całą noc. Oderwana granatem od pługa i brechą od kurnika, po to, by ten syf przekuć w elitę spod znaku węgorza. Ludzie się kochają i za wszelką cenę chcą być razem, ze sobą, w grupie. Chcą zakładać ze sobą rodziny, budować domy, spotykać się, siedzieć razem, być razem, za wszelką cenę – razem. Z tej miłości być razem, w jednym miejscu. Tak chcą sobie pomóc, że ta przestrzeń jest urządzona dla nich i według nich, wszystkim po równo i szczęśliwie, na swoje podobieństwo, z wnętrza swojej miłości. Z czasem to miejsce rośnie, pęcznieje i jest jak taki balon wypełniony tym, co oni do siebie czują. A to miejsce i ten balon, i ta miłość, i ta akcja, że oni się tak kochają, to wiesz, co to jest? To jest miasto, stary. Miasto to jest cud bycia razem.

40


41


Dlatego masz schody ruchome, żeby chodzić nie trzeba było i walizki nosić. Żeby nie palić kalorii, a potem iść pobiegać do miejskiego parku. Dlatego jest tyle punktów z pysznym jedzeniem, żebyś jeszcze bardziej tył i jeszcze więcej biegał i tylu kloszardów, którym możesz rzucić zetkę, żeby okazać miłość bliźniemu. Dlatego w piątkową noc jeden koleś zadźga nożem drugiego a ochroniarz pobije w knajpie sympatycznego australijskiego dziwaka i połamie mu na głowie jego ukulele. Dlatego dzień w dzień od trzech lat robotnicy remontują fasadę kamienicy od podwórka­ , prują wiertarkami wszystkie ściany, wydzierają się do siebie nawzajem, a potem wrzucają ci do pokoju przez uchylone okno worek zaprawy.

z codziennych podróży tramwajem tam i z powrotem o rutynowych porach. Tymczasem każda szczelina w murze ma swoje przeznaczenie i imię, a parkany, placyki, klomby i murki są jak sady, łąki, pola i jeziorka. A ich gospodarzom pozostaje tylko smutny, cichy refren. To miasto z całą pewnością jest nasze. Nikt nas w nim nie poznaje, nikogo nie obchodzimy, nikt na nas nie czeka i nikt nas nie widzi. I tylko wmawiamy sobie, że jest tu parę miejsc, które mamy na własność, które nie mogłyby się bez nas obejść.

Zalety miasta są takie, że tu szybciej samobójstwo możesz popełnić, samochodów więcej, wysokich domów, więcej zboczeńców. Żeby jeszcze tak było naprawdę. Przecież tu wszystko się robi ironicznie. Ironicznie siedzisz „na mieście” i wychodzisz „na miasto”, a potem w tym mieście ironicznie łapiesz się za rękę i przechodzisz przez ulicę, gdzie ktoś ironicznie zrobił z billboardów huśtawki, a z huśtawek anteny, a z anten drabiny do samego nieba. To tylko robaczywy lej po bombie, wypożyczalnia kostiumów w wypożyczalni ciał i labirynt problemów na weksel. Tylko jedni jedyni mają namacalny kontakt. Ty nie wiesz, gdzie w twoim mieście można się przespać, schować coś, gdzie okno otwarte do piwnicy, obluzowana cegła. Twoje podwórko to nie jest twoje podwórko, nie wiesz, gdzie się pali światło na ulicy, gdzie ludzie najczęściej gubią drobne i papierosy, w której bramie można się skitrać przez noc i gdzie ląduje najwięcej aluminiowych puszek. Wszystko, co jesteś w stanie opanować, to skojarzenie tych samych twarzy

Kołłątajowska Kuźnia Prawdziwych Mężczyzn — romantyczna studencka bohema artystyczna w wydaniu Drużyny A, zrobionej za polski budżet. Najsmutniejsi idioci z miasta artystów. Nieudacznicy i biedacy. Śmiech przez łzy. Jacek Kalinowski — rzemieślnik z wyboru, artysta z przymusu, miłośnik Dalekiego Wschodu i futurologii, autor licznych grafik dla KKPM.

42


MIASTO MOJE, GDY PARTNER/KA MA SWOJE – słów kilka o związkach na odległość tekst: Nat Gru / Natalia Grubizna ilustracja: Katarzyna Urbaniak

K

iedy do sieci trafi ten numer FUSSa, pisząca­ te słowa od około trzech tygodni będzie żyła w związku na odległość. To, co kiedyś wydawało mi się nie do pomyślenia, stanie się moją rzeczywistością. Przyszłość nie jawi mi się jednak w czarnych barwach, bo jak udowodniły ostatnie badania przeprowadzone przez naukowców z Uniwersytetu w Hong Kongu oraz Uniwersytetu Cornella*, w związkach na odległość jest więcej... intymności.

Związki na odległość kojarzą nam się głównie z przymusową emigracją zarobkową, kiedy z zagranicy płyną co najwyżej pieniądze, nie zaś ciepło i pozytywne emocje. Zazwyczaj wygląda to tak, że mężczyzna wyjeżdża pracować na budowie, raz w miesiącu wraca do domu, ze szwagrem napije się wódki, dziecko zdyscyplinuje, z żoną pójdzie ze dwa razy do łóżka, a potem znów tani lot z powrotem do lepszych krajów i powtórka z rozrywki w kolejnym miesiącu. W międzyczasie kobieta, która jest daleko, zaczyna wariować, że on pewnie ma kochankę, bo przecież chłop bez chę-

dożenia dwudziestu dni nie wytrzyma, więc nakręca się spirala podejrzeń, zarzutów oraz złości. A potem te związki po prostu przestają istnieć.

Dzięki takim przykładom jakoś łatwiej nam uwierzyć w rozpad relacji spowodowany odległością,­ nie zaś jej umocnienie. Tęsknota, owszem, może przyprawiać o frustrację, a frustracja powodować kłótnie, w tym wypadku niekończące się seksem „na zgodę” (choć może to i lepiej, bo w taki seks nie wierzę). W efekcie wmawiamy sobie, że geografia zabija związki. Ale zazwyczaj, zamiast menedżerować relacjami i o nie dbać, decydujemy­ się zarządzać własnymi lękami. Nie myślimy o partner/k/ach jako o nich samych – zamiast tego piszemy w głowach scenariusze tego, co robią­ i to nie dlatego, by cieszyć się ich sukcesami i wspierać­ w razie porażek, ale po to, by egoistycznie rozważać, jak ich działania tam wpływają na nas tutaj.­ Wtedy informacja o tym, że brakuje im dotyku, w domyśle – naszego, urasta do rangi planowanej zdrady. A w ten sposób utrzymać związku się nie da.

http://www.sciencedaily.com/releases/2013/07/130718101232.html

*

43



W moim przypadku również nie obyło się bez fazy lęku. To ja wyprowadzam się setki kilometrów od mojego partnera i choć ustaliliśmy, że będziemy widywać się przynajmniej raz w miesiącu, przez pierwsze trzy raczej nie będzie to możliwe, bo tyle czasu daję sobie na domknięcie swoich spraw, przenosiny, znalezienie nowego mieszkania oraz pracy. To ja nie dotrzymam warunków umowy. Kiedy patrzyłam tępo w ścianę, malując w wyobraźni najczarniejsze scenariusze (bo sama nie wiem, jak bym wytrzymała fakt, że druga połówka musi sobie coś poukładać gdzieś daleko i bez mojego udziału), usłyszałam od partnera tylko: Nie zrywaj ze mną w swojej głowie. Trafiło w punkt.

Bo czyż nie byłoby mi łatwiej, gdybym, zaczynając nowy etap, nie ciągnęła ze sobą uczuciowego balastu? W końcu już raz tak zrobiłam – przeprowadzając się, zakończyłam jeden związek. Tamten jednak był dla mnie samej niezdrowy. O obecny chce mi się starać. I to „zrywanie w głowie” dotyczyło nie kwestii zdrady i zaufania w stosunku do mojego partnera, ale tego, że będę musiała bardzo intensywnie zająć się sobą, być może nie poświęcając mu tyle uwagi, ile będzie potrzebował, a przecież jego rzeczywistość również się zmienia. Tak to już jest, że jedni nie mają w życiu nic poza związkiem, więc gdy związek się kończy, wydaje im się, że skończył się również świat. To może cholernie boleć. Inni zaś mają w swoim świecie tyle życia, że gdy ono się jeszcze bardziej rozkręca, relacja staje się... przeszkodą. Wtedy boli innych. Niby jestem tym drugim przypadkiem, a i tak wpadłam w pułapkę, w której grzęźnie wielu „dalekodystansowców ”: zamiast ekscytować się tym, co mnie czeka i odpuścić, zaczęłam się martwić, pielęgnować własny strach, a w tym wszystkim gdzieś znikał mój partner. Poza tym wybiegłam daleko w bliżej nieznaną przyszłość już w momencie, gdy powinnam wciąż czerpać z tego, co jest teraz.

ze sobą mieszkają. Wszyscy chyba znamy fenomen bycia obok siebie, a jednak osobno – ten moment w związku, gdy wydaje nam się, że siedzenie przy swoich laptopach w jednym pomieszczeniu jest idealnym „czasem my” (o którym niedawno pisałam na proseksualnej.pl)? Okazuje się bowiem, że kiedy naocznie świadkujemy wszystkim poczynaniom partnerki/partnera, jego życie i odczucia względem codziennych wydarzeń interesują nas mniej niż wtedy, gdy ich nie widzimy. W związkach na odległość, gdy zmniejsza się ilość akcji, pojawia się dużo więcej konwersacji. I to jest ogromna korzyść płynąca z przymusowej rozłąki, jeżeli tylko potrafimy dobrze ją wykorzystać: inwestować w siebie oraz inwestować w związek zamiast taplać się w poczuciu niespełnienia. Wystarczy nauczyć się żyć swoim życiem i pozwalać partnerce/ partnerowi żyć. Zaakceptować fakt, że intymność przeniesie się z sypialni w nieco inne rejony (co nie znaczy, że seks zniknie, zwłaszcza gdy planuje się regularne spotkania). Dlaczego więc tak wiele par w związkach na odległość woli skupiać się na stresach i eksploatować wciąż od nowa pokłady braku zaufania? Bo z byciem dalekodystansowcem jest jak z piciem wódki. Nastrój i emocje, jakie towarzyszą nam w momencie, gdy zaczynamy pić, z każdym kolejnym kieliszkiem intensyfikują się dziesięciokrotnie. Gdy w związku na starcie jest masa wątpliwości, nawarstwiają się one z każdym kolejnym kilometrem między partner/k/ami.

Sama widzę światełko w tunelu: wiem, kiedy rozłąka się zakończy. Mam wokół siebie znajome pary, z różnych powodów żyjące na odległość i nie doświadczające dramatów znanych z opowieści tych, którym odległość nie sprzyjała. A jeżeli coś się nie uda, oznaczać to będzie tyle, że mi i mojemu partnerowi nie udałoby się nawet gdybyśmy mieszkali pod jednym adresem. Natalia Grubizna — pornolożka, teatrolożka i kolekcjonerka wrażeń. Właśnie wyruszyła w świat w poszukiwaniu miejsca, w którym mogłaby zapuścić korzenie. Od sierpnia 2012 bloguje jako proseksualna.pl. Napisz do mnie: nat@proseksualna.pl.

Całe szczęście dociekania naukowców pozwoliły nam nie stracić nadziei, w końcu związki na Katarzyna Urbaniak — absolwentka Wydziału Artystyczneodległość sprzyjają umacnianiu więzi i w wielu go UMCS w Lublinie; maluje, ilustruje, zamuje się projektoaspektach są lepsze od tych, w których partnerzy waniem graficznym i ciągle poszukuje...

45





SERIALOWE MIASTA I MIASTECZKA tekst: Artur Nowrot ilustracja: Katarzyna Krutak

W Ameryce wszystko jest „bardziej”. Drogi są prostsze, samochody szybsze,­ a miasta… no właśnie. Oglądając seriale można by stwierdzić, że tylko mniejsze i większe, bez średniaków. Albo wielkie metropolie, które nigdy nie śpią, pełne migotliwych świateł, taksówek i tłumów sunących ulicami, albo maleńkie mieściny, gdzie wszyscy się znają, z rzędami jednorodzinnych dom­ ków ukrytych za płotami z białych sztachet. Dwa zupełnie różne światy, różne mentalności.­ Czy specyfika miejsca akcji znajduje odwzorowanie w serialu? I, co równie frapujące, czy wpływa na strukturę opowiadanych historii?

S

łowem-kluczem dla opisania ducha małego­ amerykańskiego miasteczka jest community,­ czyli „społeczność”. Niewielka populacja sprzyja wytwarzaniu się silnych, wielopłaszczyznowych więzi: z nauczycielką syna spotykasz się w kościelnym chórze, policjant, który wystawił ci mandat za parkowanie w niedozwolonym miejscu, to ojciec chłopaka córki. W małym światku powstaje mnóstwo napięć, a przy tym stosunkowo łatwo jest objąć go okiem kamery. Stąd miasteczka stają się wdzięcznym polem do rozgrywania wątków obyczajowych. Za współczesny przykład może posłużyć serial Friday Night Lights, skupiający się na szkolnej drużynie futbolowej. Wcześniej z kolei polscy widzowie mogli oglądać pochodzące z pierwszej połowy lat 90. Gdzie diabeł mówi dobranoc – perypetie szeryfa Rome w stanie Wisconsin­ oraz jego rodziny i współpracowników –

49

a także­ klasyczny już Przystanek Alaska, opowiadający o liczącym zaledwie kilkuset mieszkańców miasteczku Cicely położonym w najzimniejszym stanie USA. Dwa pierwsze seriale sporo uwagi poświęcają problemom społecznym: Friday Night Lights analizuje znaczenie futbolu dla amerykańskiej kultury, ale opowiada­ też o braku perspektyw i biedzie, które często, zwłaszcza współcześnie, dotykają mieszkańców niewielkich miejscowości. W dwóch pozostałych serialach widać pogodę­ charakterystyczną dla lat 90. Choć w Gdzie diabeł mówi dobranoc pojawiają się (nierzadko rewolucyjne dwie dekady temu) tematy takie jak adopcja dzieci przez pary jednopłciowe, poliamoria czy wiara w Boga, to są one równoważone elementami cokolwiek absurdalnymi (np. spontanicznym samozapłonem burmistrza). Przystanek Alaska zaś zupełnie otwarcie


łączy dramat z komedią, d okładając sporą dawkę surrealizmu w postaci snów, wizji­ i klątw. Jak widać: dwoma – czasem­ występującymi razem – strategiami w przedstawianiu  małych mia­s te­c zek są: z jednej strony pokazywanie problemów tzw. „zwykłych­ ludzi”, z drugiej – „udziwnianie” tychże, wskazywanie, że ich egzysten­c ja nie jest wcale tak nudna, jak mogłoby się wydawać. Jeśli pokrętło realizmu przesunąć w jeszcze­ niższe rejony, podkręcić zaś humor i absurd, trafimy do miasteczek kreskówkowych, z których pierwsze i najważniejsze to Springfield, gdzie osadzona jest akcja­ Simpsonów – najdłużej emitowanego sitcomu na świecie. Mamy typową amerykańską rodzinę, typowe amerykańskie miasteczko (na nazwę „Springfield” można się natknąć w dwudziestu dwóch stanach) i krzywe zwierciadło satyry, w którym odbija się „typowa amerykańska rodzina”, ale też cała amerykańska kultura. Springfield to doskonały przykład tego, jak szeroki może stać się obraz małego miasteczka, na którego przykładzie można mówić o szkolnictwie, polityce, mediach, religii, ekonomii – a wszystko to w oparciu o zestaw znajomych, stale powracających twarzy (których na przestrzeni dwudziestu czterech lat nazbierało się całkiem sporo). Nie można nie wspomnieć również o Miasteczku South Park, gdzie satyra jest dużo bardziej kąśliwa niż dobroduszny w gruncie rzeczy wizerunek głupawego i egoistycznego, ale jednak sympatycznego nieudacznika, Homera Simpsona. Podobnie jak w Simpsonach jednak, tu również przez pryzmat małego miasteczka komentuje się amerykańskie przywary i problemy (przykłady z ostatniego sezonu: coraz bardziej inwazyjne działania TSA, uleganie trendom i memom, plaga otyłości).

Także produkcje fantastyczne chętnie wykorzystują małe miasteczka jako miejsce akcji – konkretnie podkategorię małych miasteczek posiadających mniej lub bardziej mroczną tajemnicę. W gęstej sieci powiązań nietrudno o sekrety i brudne sprawki, które stopniowo wychodzą na jaw. Dla wielu najbardziej pamiętnym jest z pewnością miasteczko Twin Peaks z serialu pod tym samym tytułem, będące polem działania zarówno sił nadprzyrodzonych, jak i cynicznego biznesmena. Skomplikowaną sieć zależności doskonale ukazuje nieco późniejszy, lecz utrzymany w podobnym tonie American Gothic, gdzie w odniesieniu do miejscowego szeryfa pada zdanie: Lucas interesuje się każdym. Ta właśnie cecha, która decyduje o zwartości community – wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich – może przyprawiać o ciarki na plecach, gdy będzie wykorzystywana przez diaboliczne siły, takie jak wspomniany złowrogi szeryf. (W ramach dygresji napomknę, że szeryfowie – i lekarze – stosunkowo często odgrywają istotną rolę w serialowych miasteczkach, co nie powinno może dziwić: w końcu prawo i medycyna to fundamenty każdej społeczności.) Współcześnie z kolei mamy Once Upon a Time, gdzie miasteczko zamieszkują bohaterowie klasycznych baśni, pozbawieni wspomnień przez Złą Królową. Te trzy seriale (oraz, do pewnego stopnia, Simpsonowie) wykazują zresztą ciekawe podobieństwo, czyniąc czarnymi charakterami (nie zawsze głównymi) osoby posiadające władzę, czy to ze względu na zamożność czy pozycję społeczną. Świat małych miasteczek wydaje się w dużej mierze „poziomy”, mieszkańcy równi sobie, funkcjonujący w pewnej harmonijnej równowadze – być może dlatego z niechęcią patrzą na tych, którzy stawiają się ponad nimi.

50


PRZEZ PRYZMAT MALEGO MIASTECZKA KOMENTUJE SIE AMERYKANSKIE PRZYWARY I PROBLEMY

kryminalne­ z gatunku­ procedural. Zmniejszenie stałej obsady odpowiada większemu poszatkowaniu społeczności, perspektywa przesuwa się zaś z osobistych wątków głównych bohaterów (które najczęściej rozgrywają się gdzieś w tle dochodzenia) na historie ludzi, których spotykamy w pojedynczych odcinkach. Fakt, że są to nieodmiennie historie osnute wokół zbrodni, mówi chyba więcej o upodobaniach widzów niż o specyfice życia w wielkim mieście. W końcu z podobnej formuły korzysta Seks w wielkim mieście, gdzie roi się od przelotnych miłostek i znajomości. Takich właśnie historii wielkie miasto dostarcza w nieprzebranych ilościach, historii rozgrywających się gdzieś obok siebie, ale jednak zawsze osobnych.

Wydaje mi się, że ten pobieżny przegląd różnych typów serialowych miasteczek wyraźnie wskazuje na ich podstawowe cechy: obszerną obsadę – zarówno stałą, jak i powracającą (ang. recurring) – z którą widz może silnie się związać, skomplikowane relacje między bohaterami, ambicje, by z perspektywy mieszkańców mówić o sprawach uniwersalnych (wykorzystując konwencję obyczajową lub satyryczną). A jak wygląda sprawa, jeśli chodzi o duże miasta? Wiadomo, że żyje się w nich inaczej: większa atomizacja oznacza, że nie można już mówić o poczuciu przynależności do jednej społeczności, zastępuje ją np. znajomość z koleżankami i kolegami ze szkoły lub pracy; duży udział ludności napływowej (odpływającej z małych miast ku lepszemu życiu i szerszym perspektywom) oznacza często brak korzeni. Czy takiego molocha, wielkiego, lecz rozbitego na malutkie komórki społeczne, da się objąć spojrzeniem? Próbowali twórcy The Wire – w każdym sezonie opisując funkcjonowanie jednej instytucji w mieście Baltimore: czy to szkół, czy prasy, czy branży narkotykowej. Rezultat jest tyleż wart rekomendacji, co nietypowy; w moim odczuciu najbardziej reprezentatywnym dla wielkich miast gatunkiem są seriale

Artur Nowrot — absolwent edytorstwa na UJ, obecnie student przekładoznawstwa. Redaguje, tłumaczy, chłonie popkulturę, zaś wrażeniami dzieli się na Pulpozaurze i na blogu wysznupane.blogspot.com. Mieszka z dwoma kotami. Katarzyna Krutak — ilustratorka, malarka, leśna wiedźma, studiowała w Cieszynie na Wydziale Grafiki.

51


tekst: Karolina SĹ‚up ilustracja: Maria Dagmara Skiba

52


TRAKTOR ZAMIAST PORSCHE, ALIGATOR ZAMIAST CHIHUAHUY Amerykanie kochają reality shows. Szał na programy, których bohaterami są lu­ dzie przeciętni, zasadniczo wzięci „z ulicy” i zmuszeni zachowywać się natural­ nie w sztucznie zaaranżowanych (przez producentów) sytuacjach, rozpoczęło wyemitowane w 1973 roku An American Family. Jedna seria, dwanaście odcin­ ków, temat przewodni: rozpad rodziny. Niekonwencjonalne show, nazwane przez Margaret Mead „nową formą sztuki” przyciągało wieczorami przed teleodbiorniki­ 74% ich właścicieli. Producenci szybko wyniuchali złoty interes...

53


L

ata 90. to dekada, w której niczym grzyby po deszczu zaczęli mnożyć się celebrities. Drogę do sławy utorowali sobie tygodniami spędzonymi na dawaniu sobie w twarz czy uprawianiu seksu na oczach milionów widzów (The Real World, Big Brother). Jednak dopiero w XXI wieku nastąpił prawdziwy boom na reality shows. Pojawiły się programy o formacie konkursu, takie jak The X Factor, American Idol czy America’s Next Top Model, a kamery zaczęto montować w domach zamożnych przedstawicieli wyższej klasy średniej, by śledzić ich rodzinne i finansowe kryzysy i skandale. Serca widzów podbiły siostry Kardashian (średnio 3 miliony oglądających), a także wojownicze panie domu z serii The Real Housewives. Ciągłe pyskówki i szarpaniny, zakupy w ekskluzywnych sklepach, odsysanie tłuszczu i lewatywy na wizji, rozwody, procesy sądowe, bankructwa, a nawet samobójstwo — to tylko część atrakcji czekających na każdego fana żyjących ponad stan jankesów. Wszystko jednak ma swoje granice, nawet ilość wyszarpanych podczas awantur włosów z głowy. Amerykanin zwierzem popkulturowym jest, ale o zróżnicowanej diecie. Doskonale zdają sobie z tego sprawę producenci telewizyjni, którzy wprowadzając rok temu na ekrany nowy, osobliwy i kompletnie odmienny typ bohatera odkryli prawdziwą żyłę złota. Danie główne 2013 roku: Rednecks!

żywot bohaterów filmu Easy Rider) albo głupawe wesołki, nie mające pojęcia o życiu w „prawdziwym świecie” (The Beverly Hillbillies, Joe Dirt). Pierwszym popularnym programem, którego bohaterami stali się rednecks jest emitowane przez CMT od 2008 roku My Big Redneck Wedding. Twórcy show starali się jak najlepiej oddać nietypowość wesel wyprawianych na południu Stanów. W zastępstwie szampana litrami leje się tam piwo, do gier weselnych zalicza się zapasy w błocie i strzelanie do puszek, a młoda para, zamiast w białej limuzynie, opuszcza przyjęcie na quadach. Oczywiście nic tu nie stanowi reguły. Producenci – co zrozumiałe – chcąc przyciągnąć telewidzów, wyszukują pary o jak najbardziej ekscentrycznych planach ślubnych. Nie sposób jednak nie zauważyć specyficznej, południowoamerykańskiej mentalności bijącej z ekranu. Spontaniczność, bezpośredniość, optymizm, rodzinność... Niebawem do cech tych dołączyły kolejne — pracowitość i odwaga, a to za sprawą serii Swamp People. Życie jej bohaterów jest odwiecznym flirtem ze śmiercią, a wszystkiemu winne są aligatory, na które mieszkańcy terenów mokradeł polują, by zarobić na utrzymanie. Rednecks wciąż pozostawali w oczach reszty Amerykanów wesołymi prostaczkami, z nieodłącznym atrybutem – puszką piwa w ręce. Zaczęto jednak powoli dostrzegać ich zalety, i to właśnie one okazały się magnesem na telewidzów.

Niechciani krewni z południa

Gwizdek na kaczki na wagE złota

Określenie rednecks odnosi się do białych mieszkańców amerykańskiego Południa (a więc obszaru, którego zachodnią granicę stanowi Teksas, a północną Wirginia Zachodnia) – ludzi prostych, ubogich i niezbyt wykształconych. Przez lata miano to miało wydźwięk pejoratywny, podtrzymywany przez media. Farmerzy z Południa rzadko kiedy pojawiali się na ekranach kin czy telewizorów, a gdy już do tego dochodziło, ukazywani byli w trojaki sposób: jako groźni szaleńcy (by wspomnieć tylko wymachującego piłą mechaniczną Leatherface’a), konserwatywni wieśniacy­ (którzy w tak bezduszny sposób zakończyli

Prawdziwym przełomem i sukcesem finansowym stała się produkcja kanału A&E Duck Dynasty­, nadana po raz pierwszy w marcu ubiegłego roku. Dwudziestominutowe odcinki ukazują perypetie rodziny Robertsonów, która dorobiła się fortuny na... gwizdkach na kaczki. I tu już dostrzec można pierwszą rozbieżność: co robią zazwyczaj amerykańscy milionerzy? Wydają pieniądze. Na operacje plastyczne, zakupy w drogich sklepach, wystawne przyjęcia, nowe samochody. A co robią milionerzy z południa Stanów? Żyją jakby nic się nie zmieniło. Robertsonowie mieszkają w zwyczajnym, niewielkim domu, wyglądają jak

54


banda hippisów (znak rozpoznawczy – długie włosy, opaska na czole, zapuszczona krzaczasta broda, znoszone ubranie), ciężko pracują, żeby interes hulał­ (chociaż spokojnie mogliby sobie pozwolić na zatrudnienie kilkudziesięciu współpracowników), a za rozrywkę służą im wyprawy w głąb bagiennych lasów. Nocne polowanie na żaby, z których Kay (mama Robertson) przyrządza później przepyszne dania, organizacja wyścigów wielkich żółwi, wysadzanie w powietrze bobrowych tam – to tylko kilka sposobów spędzania wolnego czasu przez majętnych farmerów z Luizjany. Drugi sezon pobił w rankingach oglądalności programów telewizji kablowej The X Factor i American Horror Story, trzeci – który obejrzało 8,4 miliona widzów – został wyprzedzony jedynie przez The Walking Dead. Czemu słynna familia zawdzięcza swój sukces? Z pewnością temu, że jej członkowie niczego nie udają, przez cały czas pozostają sobą. Ujmują naturalnością, dowcipem, pogodą. Pomysły na odcinki powstają spontanicznie i są inicjatywą tylko i wyłącznie członków rodziny. Przede wszystkim jednak Duck Dynasty przypomina o wartościach takich jak rodzina i religia, które,­ zdawać by się mogło, dawno już zostały przez Amerykanów zepchnięte na boczny tor. W świecie, w którym rodziny częściej się rozbija niż zakłada, a wiara sprowadzona została do śpiewania religijnych pieśni w wersji pop podczas mszy oglądanej na telebimie, widok domowników siadających codziennie razem do wspólnego posiłku z obowiązkową modlitwą dziękczynną za udany dzień jest prawdziwą sensacją. Dodajmy do tego jeszcze komentarze Williego (jednego z synów, obecnego szefa firmy) lecące w tle sielankowej scenki. Zdania w rodzaju: Nikt nie wkurza nas tak jak własna rodzina, ale też nikt nas tak nie uszczęśliwia może i są sztampowe, ale w ustach członka klanu Robertsonów brzmią autentycznie i ujmująco.

Ain t nothin wrong with

bein a little weird

A dolla makes me holla, honey boo boo! — zdanie to, wypowiedziane przez 6-letnią Alanę Thompson z Georgii, było swego czasu youtubową rewelacją. Mała, która po raz pierwszy pojawiła się

55

Czemu slynna familia zawdziecza swoj sukces? Z pewnoscia temu, ze jej czlonkowie niczego nie udajA,­ przez caly czas pozostaja soba. w programie o konkursach piękności dla dzieci (Toddlers & Tiaras), zasłynęła nie tylko z tekstów à la sassy Murzynka z getta amerykańskiej metropolii. Powodem, dla którego TLC zdecydowało się oferować Alanie własne show (Here Comes Honey Boo Boo), była jej rodzina. Takich ekscentryków bowiem Ameryka nie widziała już dawno. Prym wśród nich wiedzie ważąca 130 kilogramów „Mama June”, zwana także Coupon Queen (za wyjaśnienie tego przydomka niech posłuży fakt, że kuchnia w domu Thompsonów wygląda jak mały supermarket). Poza nią w domu mieszka też tata „Sugar Bear”, trójka nastoletnich córek (z dzieckiem jednej z nich od drugiego sezonu włącznie), a od niedawna także­homoseksualny brat głowy rodziny. Tak jak Robertsonowie, również i ta południowoamerykańska rodzina scenariuszy nie potrzebuje, bo pisze je sobie sama. Ich życie to bezustanne pasmo kuriozalnych sytuacji. Najlepszy prezent dla 6-letniej dziewczynki? Mała świnka z wymalowanymi pazurkami. Niedzielne wyjście rodzinne? Redneck Games – błotne bijatyki i branie udziału w konkursie na wyławianie ustami świńskich racic z misek z wodą. Obiad? Multi-Meal, danie składające się z wszystkiego, co Mama June znajdzie akurat w lodówce (przy czym masło i cukier stanowią podstawę każdej potrawy). Fakt, że dziwacy z nich niemali, a ciągłe bekania, czkania i smarkania na wizji wywołują niesmak. Thompsonów nie obchodzi jednak, co pomyślą


o nich inni, ponieważ mają siebie nawzajem. W trudnych chwilach się wspierają, w dobrych wyśmienicie bawią, ale zawsze – wszyscy razem. Widzowie mogą ich wyśmiewać, ale wielu z nich w głębi duszy marzy o tym, by mieć tak zżytą, wyrozumiałą rodzinę, o czym świadczą choćby komentarze na Twitterze. Sama Britney Spears zacytowała raz słowa Alany, wyrażające poparcie dla wujka-homoseksualisty: Ain’t nothin’ wrong with bein’ a little gay. Everybody’s a little gay.

komputeryzacji autentyczne relacje są w cenie. Grupa młodych przyjaciół z miasteczka w Zachodniej Wirginii (seria Buckwild, której emisję przerwała śmierć jednego z bohaterów) może i zachowuje się głupio, ale komputery i telewizory odstawiła do lamusa. Natura i własna kreatywność dla większości mieszkańców północnych stanów to już tylko „stare, dobre czasy”, dla młodzieży z Południa – pomysł na codzienność. Może więc to wolność (od społeczeństwa, kultury, technologii) jest tym, za czym Amerykanie tęsknią najbardziej? W końcu wszyscy wywodzą się od tych samych przodków – ludzi, Powrót do korzeni? którzy swobodę i niezależność umiłowali nade wszystko. Niejeden jankes w głębi duszy czuje się redneckiem. I na Co więc stoi za obecnym szałem na redneck shows? pewno niejednemu zdarzyło się zanucić pod nosem: I’m Wskaźniki oglądalności z pewnością podbijają sami a Creek Swimmin’, Moonshine Sippin’, Deer Skinnin’, Beer mieszkańcy Południa, którzy w końcu doczekali się pro- Drinkin’, Johnny Cash Listenin’...* . gramów poruszających sprawy im bliskie. Określenie redneck zaczęło funkcjonować wśród nich jako symbol tożsamości, wiążącej się z wartościami takimi jak pracowitość, żywotność czy pobożność. Uczestnicy Redneck Island, programu naśladującego słynny show Survivor, z dumą noszą tytułowe miano. Niestraszne im samodzielne zdobywanie pożywienia czy obchodzenie się bez toalety – umiejętność radzenia sobie w ciężkich warunkach wyssali w końcu z mlekiem matki. A reszta Karolina Słup — absolwentka amerykanistyki UJ, obecnie Amerykanów? Czy zmęczenie bogactwem i egocentry- studiuje filmoznawstwo i wiedzę o nowych mediach. Fascyzmem wywołało zazdrość o siłę, pogodę ducha i wrodzoną nuje ją wszystko co amerykańskie. Pasjonuje się tańcem, skromność krewnych z Południa? Być może to kryzys sztuką, fotografią. gospodarczy skłonił niektórych z nich do poszukiwania Maria Dagmara Skiba — studiuje komunikację wizualną utraconych dawno temu wartości, które przetrwały na w Accademia di Belle Arti di Napoli. Ilustratorka, bagnach Luizjany i przedmieściach Atlanty? W dobie rysowniczka­, kulturoznawczyni.

*Serg Salinas, Longnecks & Rednecks, intro do Redneck Island

56


G ­ E Z U S R M I B O K M S S H C KO AZA K W E I P E ST tekst: Kamil Socha ilustracja: Krzysztof Stefaniak

Jeśli chcemy opuścić dom i dostać się w dowolne miejsce w pobliżu, może­ my udać się na przystanek autobusowy lub tramwajowy. Jeśli chcemy­ opu­ ścić miasto i dostać się do innego, możemy udać się na dworzec kolejowy.­ Jeśli­ chcemy opuścić kraj i dostać się do innego, możemy udać się na lot­ nisko. Logicznym następstwem tego wywodu jest pytanie: gdzie mamy się udać, jeśli zapragniemy opuścić planetę? Póki co jest tylko jedna­ re­ alna odpowiedź: kosmodrom (innymi słowy – port kosmiczny) Bajkonur w Kazachstanie. ­­

57


B

ajkonur to obecnie jedyne miejsce na Ziemi,­ w step w stronę wyrobiska odkrywkowego. Co więcej, skąd ludzie mogą podróżować w kosmos – czy pobliska Syr-daria była ważnym źródłem wody dla plato w celach naukowych, czy turystycznych. Historia tego nowanego tam poligonu. Teren był prawie niezamieszmiasta-kosmicznej przystani­ kany, znajdował się blisko rówzaczęła się w latach pięćdzienika. Nie było też problemów Zmorą każdego siątych XX wieku i była barz rozmieszczeniem punktów dzo istotnym elementem w radiolokacyjnych. 12 lutego­ posiłku był piasek powojennej układance zwanej 1955 roku postanowieniem zimną wojną. Rady Ministrów ZSRR pomiędzy zębami, wstał nowy poligon rakietowy. a jedyną rozrywką Jest rok 1945. Hitler przeW maju 1955 roku zaczęły się grywa wojnę. Stalin chce pierwsze prace przy budowie obserwowanie walk przejąć ile się da z dorobku osiedla Leninsk. technologicznego III Rzeszy, zamkniętych a zwłaszcza rakietę balistyczMiejsca tego nie sposób w butelkach ną V-2. Radzieccy naukowcy było znaleźć na mapach. Kokopiują ją i na tej podstawie respondencja adresowana do po wódce budują kolejne, potężniejsze pracowników była opatrzona konstrukcje. Muszą też mieć adresem: Moskwa, skrytka skorpionów miejsce, żeby je testować. Od pocztowa 300. Wojskowe eki1945 roku wszystkie próby py budowlane­przydzielone rakietowe odbywają się na poligonie Kapustin Jar pod do budowy kompleksu pracowały w systemie krótkich Stalingradem (obecnie Wołgograd). Okazuje się jednak, zmian i podlegały nieustannej rotacji. że ośrodek jest za mały dla rakiet, które miały osiągnąć Robotnicy nigdy nie byli informowani o tym, co buzasięg ośmiu tysięcy kilometrów. W Moskwie podjęta dują na środku kazachskiej pustyni. Spali w namiotach zostaje decyzja o przeprowadzce. w towarzystwie skorpionów, a wodę trzeba było dowoWyborem nowego miejsca zajęła się na początku lat zić cysternami. Nie było czasu na budowę kwater, stołópięćdziesiątych specjalna komisja cywilno-wojskowa. wek, łazienek, laboratoriów itd. Naukowcy mieszkali po Wystrzeliwanie obiektów w przestrzeń kosmiczną najle- prostu w czteroosobowych przedziałach wagonów zbupiej przeprowadzać z terenów położonych jak najbliżej dowanych po wojnie w NRD. Zmorą każdego posiłku był równika, gdzie można odpalać rakiety na wschód przy piasek między zębami, a jedyną rozrywką — obserwowawykorzystaniu naturalnego obrotu Ziemi, co nadaje im nie walk zamkniętych w butelkach po wódce skorpionów. Takie były początki jednego­z najtajniejszych miejsc w dodatkową prędkość. Radziecka komisja wytypowała ZSRR. Na kosmodromie potrzebny był kompleks montrzy miejsca. Ostatecznie wybrano­obszar, który obejtażowo-doświadczalny dla rakiet-nośników, specjalny­ mował tereny od Morza Aralskiego do miasta Kyzyłorda magazyn do przechowywania kosmicznej­aparatury,­ w Azji Środkowej. Klimat był tutaj dość surowy. Latem zbiorniki na paliwo rakietowe, zakłady produkujące­cietemperatura dochodziła do 35˚C, zimą do -30˚C. Do kły tlen, drogi kolejowe dla dostarczania rakiet i ładuntego częstym zjawiskiem były burze piaskowe i zamie- ków na pozycję startowe itp. Już na początku­1957 roku cie śnieżne. Zaletą tej lokalizacji była za to stacja kole- były gotowe obiekty dla przeprowadzania prób z rakietą jowa Tiuratam, przez którą przechodziła trasa kolejowa R-7, która­wyniosła w kosmos pierwszego­sztucznego­ Moskwa-Taszkient. Od tej stacji odchodziła też nić ko- satelitę Ziemi, „Sputnika”, oraz pierwszego człowieka,­ lei wąskotorowej, kierującej się trzydzieści kilometrów Jurija Gagarina. Leninsk dumnie nazywano wtedy

58



„brzegiem kosmosu”. Warunki socjalne nieznacznie poprawiły się w latach sześćdziesiątych, co wspominał drugi prezydent niepodległej Ukrainy Leonid Kuczma, w tamtym czasie kierownik techniczny doświadczalnych badań nad rakietami. Według niego życie w ośrodku Bajkonur miało swój urok, jak w tej skomponowanej tam piosence: Step i spirytus i ani jednej dziewczyny, czasami praca do rana, czasami rakiety głos dźwięczny, czasami brzęczenie komara. Warto jednak było znosić upalne lata i ciężkie zimy, chociażby dla widoku tysięcy tulipanów, które porastały tajny poligon latem. Już po rozpadzie ZSRR decyzją prezydenta Kazachstanu Nursułtana Nazarbajewa w 1995 roku przemianowano Leninsk na Bajkonur. Bajkonur był świadkiem wszystkich radzieckich zwycięstw i porażek w „wyścigu kosmicznym”. Stąd startowały rakiety­z pierwszymi zwierzętami, ludźmi itd. Stąd wystrzeliwano aparaty do badania Księżyca, Wenus, Merkurego i innych ciał niebieskich. W kosmodromie doszło też to kilku tragicznych katastrof. 24 października 1960 podczas prób eksplodowała rakieta­R-16, zabijając dziewięćdziesiąt dwie osoby, w tym dowódcę radzieckich wojsk rakietowych marszałka Niedielina. Co ciekawe, konstruktor rakiety Michaił Jangiel – także obecny na próbie – przeżył wypadek z prozaicznej przyczyny: poszedł zapalić i przez to musiał się oddalić na znaczną odległość od miejsca prób.

Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych odbyły się cztery próby rakiety N-1, gigantycznej konstrukcji o wysokości ponad stu metrów, którą zbudowano w jednym celu: miała dostarczyć na Księżyc pierwszego radzieckiego człowieka. Wszystkie skończyły się porażką, co tłumaczy, dlaczego to Neil Armstrong a nie Aleksiej Leonow (miał odbyć pierwszą taką misję według planów Moskwy) pierwszy stanął na Srebrnym Globie. Druga próba rakiety z 3 lipca 1969 zakończyła się eksplozją jeszcze na platformie startowej, co kompletnie­ zniszczyło cały obiekt. Mówi się, że był to największy wybuch w historii astronautyki. Bajkonur, jako największy i najstarszy obiekt tego typu na świecie, pełni swoją rolę do dziś. Rosja musi zapłacić Kazachstanowi rocznie „tylko” 115 milionów dolarów za możliwość korzystania z niego. Dlatego też przystąpiono do budowy nowego rosyjskiego Kosmodromu Wostocznyj na Dalekim Wschodzie. W pełni gotowy ma być w 2018 roku. Po zamknięciu w 2011 roku amerykańskiego programu wahadłowców, Bajkonur to obecnie dosłownie jedyne miejsce na Ziemi, skąd człowiek może się udać w kosmos. I w ten sposób spełnił się sen Chruszczowa, który marzył, żeby to z rosyjskiej ziemi odbywał się podbój kosmosu.

Kamil Socha — absolwent wschodoznawstwa na UAM-ie

Trzy lata później, co do dnia, doszło jeszcze do po- w Poznaniu, miłośnik historii i radzieckiej techniki. żaru w jednym z silosów rakietowych. Od 1963 roku w dniu 24 października nie odbywają się starty rakiet na Krzysztof Stefaniak — absolwent łódzkiej ASP oraz liceum plastycznego, były gitarzysta. Bajkonurze.

60


ŚLĄSK MISTYCZNY tekst: Sebastian Łąkas ilustracje: Szymon Szelc

W

okół skupiska gwiazd, galaktyki, odległe mgławice. Ciemny kosmos. Miejsce, którym zajmują się zwykle astrofizycy, naukowcy, NASA. Płynna zmiana kadru – błękitny okrąg Ziemi. Zbliżamy się. Jesteśmy jakby wypuszczeni ze swojego matecznika, podniebny okręt został na Ziemi, teraz ściąga nas na dół jak po sznurku. Zassysany astronauta w końcu dostrzega kolejny obły kształt. To Spodek. Katowice. Miasto industrialne, kojarzone głównie z aferami dotyczącymi wystaw w nowej siedzibie Muzeum Śląskiego, węglem i sadzą. Chyba nawet mieszkańcy nie brali na poważnie formułki „Katowice – Miasto Ogrodów ”? Ta formuła była próbą wykreowania fikcyjnej tożsamości miasta tak na prawdę pozbywającego się zieleni. Katowice mogłyby poszczycić się lepszymi – i realnymi – artefaktami czy tradycjami kulturowymi. Przejdźmy na rynek, którego przyszły kształt jest tajemnicą równą antymaterii kosmicznej. Przylega do niego ulica Piastowska. Co w niej niezwykłego? Poddasze starej kamienicy, zakończone hełmem wieży,­

61

kryje w sobie pewną opowieść. To miejsce to pracownia, dokąd drewnianymi schodami zmierzały kroki ludzi artystycznego undergroundu. Kamienica przy ul. Piastowskiej 1, obecnie siedziba Towarzystwa Bellmer, założonego w 2000 roku m.in. przez Andrzeja Urbanowicza, przez lata była i nadal jest miejscem przecięcia się szlaków buddyzmu, filozofii, magii, ale przede wszystkim – sztuki. Do tej pory tli się tam ogień mistyki, psychologii, rozwoju poprzez sztukę. Gdy poszukiwania artystki Urszuli Broll – żony Andrzeja Urbanowicza – zakończyły się sukcesem i adaptacją lokalu na pracownię artystyczną w roku 1960, rozpoczęły się działania na skalę polską unikatowe – nie tylko eksplorowano magiczne wymiary sztuki, lecz stworzono równiez pierwsza gminę buddyjską, będącą punktem węzłowym ówczesnych zainteresowań Urbanowicza kulturą Wschodu.


Śladem tych mentalnych podroży jest inwentarz tworzący aurę pracowni. Biblioteczki, kruk, naga lalka zwisająca w szklanej kubaturze, kotary strzegące dostępu do prywatnych miejsc, ogromne skrzynie z rękopisami okute metalowymi sprzęczkami, obrazy Andrzeja Urbanowicza, Małgorzaty Broll, Erwina Sówki. Miejsce wywołujące napięcie, elektryzujące. Kto korzystał z tej pracowni od lat 60., kiedy to została pierwszy raz zaadaptowana przez damę artystycznego odrodzenia, Urszulę Broll?

ków tej grupy – ex post wpisującej się w szerszy nurt sztuki ezoterycznej. Poetyka snu, skojarzeń wywoływanych przez malarskie wizje, niekoniecznie powiązanych logicznymi węzłami była świadectwem wystawionym przez 30 Czarnych Kart, stworzonych przez piątkę sprzysiężonych. Zawarta była tam idea wykorzystania 30 liter alfabetu polskiego jako punktów zapalnych dla skojarzeń. Każdy dostał po 6 kart aby zacząć, następnie wymieniano się kartami i tworzono srebrem i złotem skojarzenia na temat każdej litery. Pierwsza prezentacja odbyła się w ciemni poddasza, jako misteryjny pokaz dla wtajemniczonych. Grupa istniała od grudnia 1967, jednak jej działalność artystyczna i wydawnicza oraz animatorskie zapędy Urbanowicza starającego się odczarować wizerunek artystyczny Katowic pozostawiły po sobie plon w postaci inspiracji dla młodszych twórców.

Broll, Urbanowicz, także Henryk Waniek, Antoni Halor, Zygmunt Stuchlik – te osoby w szarych czasach PRL związane twórczymi zapędami tworzyły własną sztukę, wtedy gdy można było malować i rzeźbić albo socjalistycznych robotników, albo abstrakcję pokutującą jako „bohomazy”. Krąg tworzony przez przyjaciół nazywano różnie, w zależności od podejmowanych działań. Oneiron to nazwa zaproponowana przez Wańka. Na półkach, obok swoistego mariażu różnych Oneiron – „śnialnia”. To łacińskie słowo określa- bóstw, leżą katalogi wystaw, plakaty, zaproszenia. ło w pewien sposób charakter twórczości człon- Za ich sprawą teleportujemy się do bielskiego


BWA, gdzie na początku wakacji Izabela Ołdak zebrała 25 artystów, aby zastanowić się nad rolą magii jako pramatki sztuki i spróbować przywrócić zagubione w sztuce współczesnej poczucie sacrum. Tytuł wydarzenia – „Powrót do korzeni” – to powrót do źródeł twórczości ludzkiej, której ślady historia sztuki notuje już na ściennych malowidłach jaskiń w Lascaux oraz Altamirze. To wtedy człowiek usiłował zasymilować moc byków, jeleni, koni poprzez dokładne odwzorowanie ich formy zewnętrznej oraz wcieranie nawet własnej krwi w rysunki zwierząt. Porządkowanie chaosu świata odbywa się poprzez gry językowe, aranżację wzorów, znaków, symboli. To wtedy wytwór artystyczny staje się sakralnym doświadczeniem własnej istoty. Sztuka ta, poruszająca się w kręgach ezoteryki czy filozofii nie może być szarlatanerią kojarzoną mylnie z New Age-owymi scjentystami sprzedającymi krzykliwe kolorystycznie tytuły na półkach między poradnikami dla ogrodnika a psychologią sukcesu medialnej gwiazdki. To nie ta bajka. Stop! Znowu ściąga nas do Katowic, lądujemy obok zachodniej ściany. Zwęglony sufit. Czyżby podczas naszej nieobecności miał tutaj miejsce mały pożar? Przesuwając wzrok napotykamy małą, znaną figurę Buddy w ołtarzu otoczonym świecami. Niedaleko Buddy wiszą lub opierają się o ścianę obrazy Andrzeja. Trudno o nich mówić, lepiej nie oceniać obrazów uchem. Można na nich dostrzec symbole duchowe, ekstatyczne cytaty z pism buddyjskich i popkultury, sztukę talizmaniczną. Niedaleko tych biegunów pojawia się wizyjne malarstwo Henryka Wańka, mistyka geometryczna Małgorzaty Borowskiej, waginiczno-mandaliczne kompozycje Marka Przybyły. To tylko niektóre przykłady dzieł artystów związanych ze śląskim zjawiskiem sztuki magicznej. Posiada ona swoją aurę, szczególnie dla neofity, ale może też zostać potraktowana jako swoiste okno na ciekawy kulturowy pejzaż. Kluczem do takich działań była psychoanaliza jungowska, wykorzystująca symbol nie jako martwy element dekoracji, lecz żywą strukturę doświadczenia odbiorcy. Poruszając się po zaciemnionym strychu Piastowskiej, prawie wszędzie napotykamy książki. To z nich dowiedzieć się można o bogatej historii miejsca dziś nazywanego Katowicami. Jeśli spojrzeć historycznie, mamy na Śląsku atmosferę sprzyjającą podró-

żom mentalnym. Poznajemy tutaj mistyka Jakuba Böhme, pod wpływem swych wizji zmagającego się piórem zteodyceą, czy poetę Anioła Ślązaka. Tradycja mówi również o latach 30. XX wieku, kiedy pod wpływem korespondencji z Filipem Hohmannem Teofil Ociepka rozpoczął działalność gminy okultystycznej. W latach 50. Ociepka współtworzył Grupę Janowską – grupę twórców malarzy-amatorów. Obecnie jedynym żyjącym członkiem pierwszego trzonu grupy jest Erwin Sówka. Grupa Janowska jednak ciągle działa, zasilana przez nowych członków. To historia pozwala sytuować śląską myśl twórczą na pozycjach sakralnego, metafizycznego obszaru kontemplacji czy sztuki. Surrealistyczna poetyka Oneironu wtyka więc swój sztandar na symbolu dążeń Katowic – (kosmicznym architektonicznie) Spodku. Pozostańmy na chwilę w tej sferze, zadajmy pytania! Czy ta alchemiczna praca nad płaszczyzną obrazów, ekspresyjne rozmieszczanie znaków podświadomości jest dla artystów pewną sublimacją, śladem przemyśleń nad całkowitym kształtem świata? Czy podważają oni jego pozorny porządek, jak Andrzej Urbanowicz w cyklu „Listy do Eris” – żartobliwym peanie na cześć chaosu? Zgodziłbym się z tym. Jest to nurt wędrówki po krańcach wyobrażonego, znaku malarskiego czy słowa kreującego rzeczywistość. Jak często bowiem potrafimy wyostrzyć swój namysł, aby przeciąć narzuconą siatkę schematycznego pojmowania? Słowo i malarstwo to dziedziny potrafiące sprzeciwić się terrorowi racjonalizmu, technicyzacji współczesnego świata. Spytasz, czy nie jest to zbyt tendencyjny opis rzeczywistości? Zastanawiąjąc się nad współczesną sztuką, nie tylko katowicką – dochodzi się do wniosku, że człowiek często pozbawiony jest narzędzi zrozumienia sztuki. Jej część nie chce być pustą dekoracją ścian, wynikiem gier finansowych rynku sztuki, sprzeciwia się również przesuwaniu granic demokracji (dotyczącej równości wobec prawa) na pola wyobraźni. Atmosfera pracowni przy Piastowskiej 1 być może wypełniona była takimi rozważaniami. Na pewno twórcy z nią związani pozwolili na rozwój niejednej osobowości. Henryk Waniek był przez pewien czas wykładowcą w katowickiej ASP, gdzie pod swoje skrzydła przyjął młodą grupkę ludzi.

63


Piotr Szmitke, uczeń Wańka, swoją koncepcją metawerystyczną wspaniale rozwinął temat surrealizmu jako nad-rzeczywistości. Metawera to państwo sztuki, królestwo, którego terytorium wyznaczają granice wyobraźni, świat na granicy fikcji i faktu. Obywatele metawery narobili sporo zamieszania w realnym świecie. Krakowska wystawa w Pałacu Sztuki w roku 1992 przepełniła szalę goryczy krytyków, gdy dowiedzieli się o mistyfikacji. Prezentowano tam prace Johna Beep, Yasminy Sati, Uchito Mitu i Giovanni da Vinobuono oraz samego Piotra Szmitki. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że krytycy opisali każdego artystę z osobna, nie podejrzewając nawet, że cała osobowość, cała sztuka tych postaci była wykreowana przez samego Szmitke. Podważanie rzeczywistości nierzadko jest domeną artystów, filozofów i szaleńców. Trzeba tylko się w nich wgłębić. Znowu czerń, kosmos u stóp. Czyżby więc pod powierzchnią śląskiej ziemi krył się nie tylko węgiel, ale i również głębokie pokłady tzw. „imaginatu”? Złoża wyobraźni, niszczące zastany porządek i kreujące świat na miarę własnych możliwości, sięgający do niezabrużdżonych instytucjonalizmem tradycji duchowych są pod naszymi nogami! Należałoby jedynie zwolnić na chwilę i odrzucić pogląd na kulturę jako ostoję bezpiecznych rozwiązań. Sztuka nie może być tylko miękkimi piernacikami, w których łatwo i bezpiecznie jest się zanurzyć. Może być seksowna, pociągać swoją tajemnicą. I często jej się to udaje, o ile czerpie się przyjemność z gry wstępnej.

Sebastian Łąkas — profesja: student. Na chwilę obecną krzewiciel utopijnego poglądu, że sztuka jest do wszystkiego. Pomagają mu w tym studia nad historią sztuki i filozofią. Szymon Szelc — student Krakowskiej ASP, zajmuję się komiksem, rysunkiem, ilustracją. Działa w BANDZIE, grupie Lasem, Kole naukowym wydziału Grafiki, Grupie RZWR, współtworzy niezależny magazyn komiksowy Mydło.

64


Baby, ach te baby tekst: Anna Kot ilustracje: Karolina Kościelniak

Ciepły letni wieczór. Ulice mienią się feerią barw z neonów i lamp ulicznych.­ Słychać stukot damskich obcasów, zagłuszany czasami przez przejeżdża­ jący tramwaj. W powietrzu czuć odświętny zapach perfum oraz atmosferę oczekiwania­na coś niezwykłego. Niektórzy już zaprawieni,­choć nie minęła dwudziesta druga. Tak maluje się prawie każdy piątkowy wieczór­w Krako­ wie. I nic w tym złego nie ma, każdy ma prawo do spędzania swojego wolnego­ czasu w dowolny sposób. Ale, drogie Mieszczuchy, czy nie ma innych form weekendowych­rozrywek? Przed wami propozycja, jak w trochę odmienny sposób zorganizować sobie tych kilkadziesiąt godzin. 65


K

raków ma tą wyjątkową zaletę, że bardzo łatwo jest się z niego wyrwać w zupełnie inny świat. Wystarczy wsiąść w autobus czy samochód i w przeciągu około dwóch godzin jesteśmy już na Podhalu lub w Beskidach. Nic odkrywczego, prawda? Ale jeżeli przesuniemy godzinę wycieczki z ósmej rano na drugą w nocy robi się już ciekawiej. Cel na dziś: Babia Góra. Podjeżdżamy na parking Krowiarki o drugiej trzydzieści. Spodziewaliśmy się: niedźwiedzia grzebiącego po koszach na śmieci, ciszy, egipskich ciemności oraz rześkiego powietrza. W zamian za to otrzymaliśmy: w połowie zapełniony parking, gorącą noc, kilkanaście grupek turystów dziarsko wspinających się do góry i – uwaga – zorganizowany tour z przewodnikiem, który co rusz informuje: „Tutaj czasami schodzi lawina, więc proszę uważać!” czy „Jeszcze dwieście metrów podejścia pod szczyt!”. Muszę przyznać, że nikt nie spodziewał się, że jest tyle osób chętnych na zrywanie się w środku nocy tylko po to, aby wejść na Babią Górę. I są to zarówno młodzi studenci, rodziny z dziećmi, jak i emeryci i renciści. Każdy swoim tempem

Góry wygladaja jak spiace zólwie. Taki widok warty jest kazdego poswiecenia powoli dochodzi na szczyt. Z każdą minutą robi się coraz jaśniej. Pierwszy postój – Sokolica. Najgorsze podejście za nami, każdy zdążył już wyzionąć ducha. Ale romantyczny widok na okoliczne wsie rekompensuje trud. Gdy tylko wychodzimy ponad kosówkę, z wrażenia zapiera nam dech. Mgła osadzająca się w dolinach sprawia wrażenie puszku otulającego szczyty. Światła uliczne delikatnie przebijają się przez nią, tworząc kolorowe nitki. Góry wyglądają jak śpiące żółwie. Taki widok warty jest każdego poświęcenia. Ale nie każdy może doświadczyć czegoś takiego, mimo że jest to na wyciągnięcie ręki. Przesadny opis pełen przymiotników byłby zbyt paradny. Najlepiej jest przyjść samemu i zobaczyć – wtedy poczuje się, co oznacza piękno przyrody.

66


Babia Góra przyciąga, ponieważ jest najwyższym „gołym” szczytem w okolicy (1725 m n.p.m.). Wschód czy zachód słońca rozpościera się na cały horyzont – widzimy zarówno polskie, jak i słowackie Beskidy, w tle rysują się Tatry. Na szczycie czekamy świtu wraz z pozostałymi trzystoma osobami. A miało być wyjątkowo... I jest. Wkrótce niebo zaczyna zmieniać swój odcień, światło staje się czerwone. Wschodzi słońce, nieśmiało przebijając się przez chmury. Cel osiągnięty. Niestety Babia nas nie oszczędza – silny wiatr szybko wygania nas ze szczytu. W drodze powrotnej zmęczenie zatrzymuje nas na pięknej polance. Krótka drzemka i wracamy, podczas gdy inni wchodzą dopiero na Babią. Ciekawe, co sobie myślą, widząc nas? Typowy Mieszczuch mógłby zadać pytanie, po co wstawać tak wcześnie i jeszcze przed świtem­wylewać z siebie hektolitry potu na szlaku. Nie lepiej pójść na imprezę, pobawić się, poznać­nowych­ludzi? Góry niosą ze sobą pewien spokój­i wyzwolenie. Widoki ra-

67

dują umysł, to co nieistotne znika. Do tego uczucie satysfakcji, gdy po meczącym podejściu udaje nam się zdobyć szczyt. Takie małe wyzwania to wielkie osobiste osiągnięcia dla każdego (zwłaszcza dla tych mniej wysportowanych). Hart ducha i wytrwałość w dążeniu do celu – to kilka powodów, dla których wybieram góry, a nie imprezę. Kto nigdy nie spróbował, nie zrozumie, na czym polega cała zabawa. Może to właśnie dlatego na szlakach można spotkać osoby w każdym wieku i z każdą zasobnością portfela. Tutaj w końcu jesteśmy równi. A moje miasto, choć piękne, musi mi czasami odpuścić, abym mogła wrócić pełna energii i wigoru.

Anna Kot — absolwentka filologii angielskiej i lingwistyki stosowanej. Karolina Kościelniak — studentka zarządzania firmą na UJ, maluje odkąd pamięta.


WALL O AUTORZY ALEKSANDER BUCHOLSKI bucholski@gmail.com

SEBASTIAN ŁĄKAS bastkk@gmail.com

WERONIKA GOGOLA weronikagogola@gmail.com www.facebook.com/ProjektUps

ARTUR NOWROT pulpozaur@gmail.com www.pulpozaur.pl

NATALIA GRUBIZNA nat@proseksualna.pl www.proseksualna.pl

KAROLINA SŁUP karolina.slup@gmail.com

KOŁŁĄTAJOWSKA KUŹNIA PRAWDZIWYCH MĘŻCZYZN www.facebook.com/kuznia.kkpm

KAMIL SOCHA kamil.socha1988@gmail.com

ANNA KOT anna.kot12@gmail.com

JADWIGA ZAJĄC jadwiga.zajac@dobrecechy.pl www.dobrecechy.pl

OLGA ŁABENDOWICZ olgalabendowicz@wp.pl


OF FAME ILUSTRATORZY MICHAŁ ADAMIEC michal.adamiec@hotmail.com www.michaladamiec.pl

MARIA DAGMARA SKIBA www.facebook.com/ MariaDagmaraSkiba

Monika Chrabąszcz www.dobrecechy.pl

KRZYSZTOF STEFANIAK cristoval@vp.pl www. krzysztofstefaniak.digartfolio.pl

JACEK KALINOWSKI www.m0tt0m0.deviantart.com KAROLINA KOŚCIELNIAK www.karolinakoscielniak.pl www.karolinakoscielniak.blogspot.com AGNIESZKA KRUSZCZYŃSKA aga.kruszczynska@gmail.com KATARZYNA KRUTAK katarzyna@krutak.com www.facebook.com/pages/KatarzynaKrutak

SZYMON SZELC sz.szlec.@gmail.com www.szszymon.blogspot.com KATARZYNA URBANIAK katarzynaurbaniak86@gmail.com katarzynaurbaniak.blogspot.com MICHAŁ WĘGRZYN xotowaldenburg@gmail.com www.be.net/Michalwegrzyn BARBARA WIEWIOROWSKA b.wiewiorowska@gmail.com

MAGDALENA MARCINKOWSKA magdalenowo@gmail.com www.marcinkowska.blogspot.com

ZUZANNA WOLLNY zuzannnnka@gmail.com www.be.net/ZuzannaWollny

KLAUDYNA SCHUBERT klaudyna.schubert@gmail.com www. klaudynaschubert.wix.com/foto

MONIKA ŹRÓDŁOWSKA monikazrodlowska@gmail.com www.zrodlowska.pl


DOŁĄCZ DO NAS!

KONTAKT: redakcja@fuss.com.pl reklama@fuss.com.pl

www.fuss.com.pl www.facebook.com/fuss.magazyn


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.