6 minute read

Mój Kraków fotograficzny. Rozmowa z Andrzejem Nowakowskim

Mój Kraków fotograficzny

Rozmowa z Andrzejem Nowakowskim

Advertisement

Andrzej Nowakowski (ur. 1952) jest doktorem polonistyki, nauczycielem akademickim na Wydziale Polonistyki UJ oraz dyrektorem wydawnictwa „Universitas”. Jest ponadto fotografem, autorem wielu albumów tematycznych.

Marcin Kania: Jest Pan absolwentem Instytutu Polonistyki UJ oraz doktorem literaturoznawstwa. W jakich okolicznościach zajął się Pan fotografią?

Andrzej Nowakowski: Trudno mówić o okolicznościach. Faktem jest, że fotografia była obecna w moim tak zwanym życiowym doświadczeniu od samego dzieciństwa. Wynikało to z prostego faktu, że mój dziadek miał w Wejherowie swój zakład — „Foto Matejko”. Nawiasem mówiąc, dziadek zapisał się w historii jako fotograf-dokumentalista zbrodni hitlerowskich — ale to osobny temat. Zdjęcia, ciemnia, zapach chemikaliów, retusz, negatywy itd. to ważna część mojego dzieciństwa. Chyba najbardziej zapadł w moją świadomość zapach odczynników oraz to szczególne, czerwone światło ciemni; tego nie da się zapomnieć. Jako dzieciak doświadczałem w tym niezwykłym świetle objawienia: oto z bieli papieru fotograficznego wyłaniał się kadr czasu, który co prawda minął, ale w kuwecie z płynem uobecniał się w cudowny i zupełnie niezrozumiały dla mnie sposób. Tej cudowności nie dam sobie odebrać. Na samo wspomnienie tamtych chwil ogarnia mnie wzruszenie.

A potem?… Dziadek zapisał mi w testamencie aparat Leica, który był dla mnie nie tyle sprzętem do fotografowania, co symbolem więzi z dziadkiem. Ale fotografować oczywiście chciałem — dla samego fotografowania, dla przygody operowania tym pięknym przedmiotem, mającym swoją wagę, kształt i to „coś”, co wtedy wymykało się mojej wyobraźni, a co dzisiaj mogę określić pojęciem kreacji. Moje pierwsze zdjęcia: ciemnia w mieleckiej piwnicy, walka z zacinającym się koreksem i wywoływaniem filmu, potem powiększalnik, odczynniki, suszarka i… efekt, który nigdy mnie nie był zadowalał, a po prawdzie to był… tragiczny. Mimo wszystko — to była niezwykła przygoda.

Później studia, mieszkanie w „Żaczku” i ciemnia, którą z niewiarygodnym trudem wyposażyliśmy wraz z kolegami. Zaczynaliśmy mieć poczucie, że jesteśmy dokumentalistami życia. Gdy w galerii przy ulicy Św. Jana po raz pierwszy zobaczyłem kolorowe fotografie dokumentujące jakąś kolejną wyprawę polskich himalaistów — zrozumiałem… Zrozumiałem, że moja tęsknota za uwiecznianiem ulotnego piękna świata za pomocą spustu migawki staje się powoli obsesją. Niestety, dotarło wtedy do mnie również, że jest to nieosiągalne, bo mówiąc wprost: nie stać mnie na to. Nie ze względu na niedostatki tego, „co mi w duszy gra”, ale z powodu braku odpowiednich technicznych możliwości, które z perspektywy piwnicznej ciemni jawiły mi się niczym lądowanie Armstronga na Księżycu.

A potem, w ostatnim dniu pobytu w akademiku, ktoś się włamał do mojego pokoju nr 473 i ukradł mi cały skromny sprzęt fotograficzny, razem z pamiątkami po dziadku. To jedno z najgorszych doświadczeń w moim życiu; odechciało mi się wówczas fotografowania na dziesięciolecia. Trudno o tym opowiadać… Gdyby nie tamto zdarzenie, niewątpliwie byłbym obecnie w innych cudownych okolicznościach przyrody. No ale… Było. Krótko mówiąc, moje początki niewiele mają wspólnego z fotografią, za to jak najbardziej — z okolicznościami, które jej dotyczyły. I chociaż w tzw. opatrzność przodków,

[5]

[6]

którzy z zaświatów opiekują się nami, naszymi wyborami, w końcu naszym przeznaczeniem — wierzę średnio, to mam absolutną, podkreślam: absolutną pewność, że mój dziadek czuwał i nadal czuwa nade mną. Podarował mi coś więcej niż tamten aparat Leica. Dał mi swoją pasję, która towarzyszy mi do dzisiaj. Teraz mogę to powiedzieć niejako bezkarnie, bo jestem bardziej starszy niż młodszy, że świat widziany przez obiektyw jest zdecydowanie inny niż ten postrzegany gołym okiem. No… To są moje początki.

Literaturoznawca to osoba wyczulona na piękno słowa, fotograf — na piękno obrazu. W jaki sposób filolog widzi fotografię? I jak ją czyta?

Tak, jestem polonistą, a w zasadzie komparatystą intersemiotycznym. Brzmi to uczenie, ale w istocie polega po prostu na badaniu relacji pomiędzy „słowem” a „obrazem”. Aż mnie korci, żeby w tym miejscu zacząć akademicki wykład, zwłaszcza na temat, który dotyczy wyższości „obrazu” nad „słowem” lub odwrotnie. Pyta Pan o widzenie, o sposób widzenia fotografii przez filologa? Nie byłbym w stanie tego określić. Podejrzewam, że to kwestia genów, a nie wykształcenia. Ale ten dylemat i związane z nim pytania towarzyszą nam od starożytności, a ich symbolem jest horacjańska idea „ut pictura poesis”. Język literatury i język obrazu to dwa różne języki. Pytanie, czy są nawzajem przekładalne, czy nie. Starożytni uważali, że tak; Lessing twierdził natomiast, że pomiędzy językiem „słowa” a językiem „obrazu” porozumienia nie ma. Jeśli mnie Pan kiedyś zaprosi do dyskusji na ten temat, to ja chętnie rozgadam się. Obiecuję! A zatem na zadane pytanie odpowiem wymijająco — dla mnie problem ma charakter akademicki.

Oglądam albumy Pana autorstwa. Większość z nich poświęcona jest Krakowowi i ludziom związanym z naszym Królewskim [7]

[8]

Strona 8–9: detale z Ołtarza Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny w Krakowie dłuta Wita Stwosza

Miastem. W jaki sposób szuka Pan inspiracji w miejscu, które przemierza Pan codziennie?

Otóż nie szukam. One same do mnie przychodzą i nie ma w tym niczego dziwnego czy zaskakującego. W Krakowie jest tak, że gdziekolwiek się człowiek obróci, to atakują go dziesiątki tematów. Oczywiście, dla fotografa to dobra sytuacja: nie musi szukać, Kraków sam go napadnie! Ale, niestety, Kraków jest fotograficznie zaniedbany. W każdej dekadzie współczesnego trwania miasto powinno mieć po kilkanaście portretowych albumów! Tak szybko przemija w czasie, że nie jesteśmy w stanie uświadomić sobie, iż jego oblicze zmienia się nieubłaganie i bezpowrotnie. Ten mój Kraków z lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych ubiegłego wieku ma już niewiele wspólnego z tym obecnym. On po prostu przeminął, a ja nie mogę wrócić pamięcią oka do tej przeszłości, bo fotograficznych portretów miasta po prostu nie ma. Zazdroszczę Nowemu Jorkowi, który zatrzymują w czasie wybitni fotograficy, i to od lat.

Czy w fotografii miał Pan swoich mistrzów i przewodników po świecie obrazu?

Miałem wielu mistrzów, ale najważniejszym z nich był… Giorgio de Chirico (zm. 1978). Potrafił namalować „coś”, czego na obrazie wprawdzie nie ma, ale przecież JEST. On był malarzem prostego, ale i tajemniczego przekazu — sugerował, że coś istnieje. To fascynujace: sfotografować coś, co umyka światłu, źródłu fotograficznej obiektywizacji. Fotografia bez światła traci sens, ale przecież można przy pomocy obiektywu zasugerować, że za horyzontem światła jest coś, co potocznie określamy pojęciem „tajemnica”. Chirico, malarz, nauczył mnie takiego sposobu rozumienia fotografii.

Sześć tysięcy fotografii Ołtarza Mariackiego to ogromna dokumentacja tego bezcen[9]

nego obiektu kultury. Jak powstawał ten zbiór zdjęć?

To była piękna przygoda życia, chyba najbardziej fascynująca — obok fotografowania dziesiątek kilometrów wielickich kopalnianych podziemi. Ale też oznaczała złożone przedsięwzięcie logistyczne, z profesjonalnym oświetleniem sterowanym komputerowo, z podnośnikami itd. Noc, zmęczenie, skupienie na detalach… Nie chcę przesadzić, ale była to bardzo ciężka i wyczerpująca praca. Tych fotograficznych sesji odbyło się kilka i wymagały one nie tylko koncentracji, ale także maksymalnego wykorzystania czasu, który został mi dany. Starałem się pracować jak najbardziej wydajnie, czyli fotografować wedle założonego planu, ile się da. Muszę dodać, że w podnośniku — jako zupełny amator w operowaniu manetkami dźwigu, na niebotycznych wysokościach Bazyliki — działałem w nieustannym strachu. Byłem tam sam, wszystko się trzęsło, góra sprzętu fotograficznego w ciasnym koszu… Ale, wie Pan, tak bardzo chciałbym tam wrócić i przeżyć to raz jeszcze!

Żyjemy w epoce fotografii cyfrowej. Czy jednak sięga Pan czasami po aparat analogowy? [10]

Nie, nie sięgam, ale od lat obiecuję sobie, że to zrobię. Chociażby przez pamięć o moim dziadku…

Ostatnie pytanie zadajemy wszystkim naszym Rozmówcom: co — według Pana — jest ważne w życiu?

No trudno, skoro wszystkim rozmówcom… Nie lubię tego rodzaju pytań, bo w zasadzie jest się skazanym na banał odpowiedzi. Że miłość, że radość życia, że dotyk kobiecego ciała, że uśmiech mojego dziecka, że radość nicnierobienia, że zapach lasu, że epifaniczny zachwyt w obliczu dzieła sztuki, że… itd. Można tak bez końca. Ale powiem to: najważniejszy w życiu jest jego koniec. Na szczęście nie zadał mi Pan pytania: dlaczego? Pewnie mógłbym to uzasadnić wierszami Leśmiana, co — jak mniemam — jest osobnym tematem, również i jak najbardziej ważnym dla fotografii. Gdy fotografowałem jedno z największych dzieł średniowiecza — Sąd Ostateczny Hansa Memlinga (stworzony w latach 1467–1471) — zrozumiałem. TO dotarło do mnie. Dzięki fotografii.

3 lutego 2021 r.

[11]

[12]

[13]

Mieczysław Wielomski (1947–2017) (foto Leszek Nowak)

[14]

This article is from: