mgFoto m
a
g
a
z
y
n
Wywiady:
Witold Nowakowski Jacek Zaim Jan Rajmund Paśko Temat z okładki:
Antelope Canyon nr 1/2019 (2) ISSN 2657-4527
Zza kulis:
Bo ja idę „na streeta” Historia:
Hasselblad na Księżycu
fot. Janusz Żołnierczyk modelka: Karolina Morowiec makijaż: Liplady
[2]
OD REDAKCJI Fotografia jest tajemnicą, a tajemnice bywają niezwykle fascynujące. Kiedy w 1839 r. Dominik Arago obiwieścił światu, że wynalazek Josepha Niepce’a i Lousa Daguerre’a rząd francuski oddaje ludzkości w darze, zapewne nie przewidywał nawet, jak umiejętność chemicznego tworzenia i uwieczniania obrazów wpłynie na dzieje jednostek i społeczeństw. Czy wyobrażamy sobie wiek XIX i XX bez fotografii? Nie, tak samo, jak nie wyobrażamy już sobie naszych codziennych zajeć biurowych lub prywatnych bez przetwarzania różnego rodzaju obrazów rastrowych, będących albo wynikiem naszej skłonności twórczej, albo czynności wykonywanych z obowiązku. Jest jednak grupa zdjęć, które — jak na razie — wymykają się ziemskiej kategoryzacji. To te wykonane w przestrzeni kosmicznej, ukazujące nasz niebieski świat jako punkcik, otoczony czernią Jedno z ciekawszych zdjęć dostarczył nam Voyager-1, bezzałogowa sonda kosmiczna
wystrzelona przez NASA 5 września 1977 r., a zatem 43 lata temu. W sierpniu 2012 roku Voyager, jako pierwsze ziemskie urządzenie, przekroczył heliopauzę i znalazł się w przestrzeni międzygwiezdnej. 6 lipca 1990 r. sonda wykonała zdjęcie dziś znane jako Pale Blue Dot, czyli Jasna Niebieska Krokpa. Ludzkość zobaczyła na nim własną kolebkę mniejszą od piksela, uchwyconą okiem obiektywu z odległości około 6,4 mld kilometrów (obwód Ziemi wynosi 40 tys. km). Pomysłodawcą wykonania tego zdjęcia był amerykański astronom i popularyzator nauki Carl Sagan (1934–1996). Fotografia pokazała nam zatem, że nasz świat to (aż i tylko) maleńka błękitka plamka, jaśniejąca na tle wszechświata. Fotografia kreuje, fotografia ocala. W niniejszym numerze „mgFoto Magazynu” staramy się pisać o różnych przejawach fotografii, od tej dokumentującej rozliczne aspekty ludzkiego życia, po tę, która prowadzi nas do innych światów, otwiera nowe drzwi, poszerza horyzonty. Zapraszamy na spacer po świecie obrazów i słów...
W numerze: Fotografia jako świadectwo. O działalności Lubelskiego Towarzystwa Fotograficznego opowiada Prezes Witold Nowakowski . . . . . . . . . . . . . 5 Czterech na jednego. O fotografii opowiada Jacek Zaim . . . . . . . . . . 15 Marek Kosiba, Światło pod ziemią . . . . . . . . . . . . . . 25 Fotografujmy z głową! Rozmowa z prof. Janem R. Paśką . . . . . . . . . . 33 Jacek KRUK, Fotografia na Księżycu . . . . . . . . . . . . . . . . 41 Katarzyna URBANEK, Bo ja idę, proszę pana, „na streeta” . . . . . . . . 47 Lucyna ROMAŃSKA, O Wielomskim in minor . . . . . . . . . . . 49 Anna Faber, Nokturn niespokojny . . . . . . . . . . . . . . . . 53 Joanna RARCHTAN, Cała soczystość . . . . . . . . . . . . . . . 57 Marcin Niemiec, Kolarka . . . . . . . . . . . . . . . . . 58 REDAKCJA: „mgFoto Magazyn”, Pismo Myślenickiej Grupy Fotograficznej, nr 1/2019, ISSN 2657-4527 • MARCIN KANIA — redaktor naczelny, STANISŁAW JAWOR — zastępca redaktora naczelnego, GRAŻYNA GUBAŁA, PAWEŁ STOŻEK, LILIANNA WOLNIK, PAWEŁ BOĆKO — członkowie redakcji • Egzemplarz bezpłatny • Znajdź nas na mgFoto.pl.
Witold Nowakowski (fot. Andrzej Pierzchała, LTF)
Fotografia jako świadectwo O działalności Lubelskiego Towarzystwa Fotograficznego opowiada Prezes Witold Nowakowski
Marcin Kania: Panie Prezesie, proszę przybliżyć nam historię Lubelskiego Towarzystwa Fotograficznego. Witold Nowakowski: Zalążek Towarzystwa istniał już w 1930 r. przy Szkole Budownictwa w Lublinie. Uczył w niej znakomity artysta Edward Hartwig (1909–2003). W tamtych czasach fotografią zajmowało się niewiele osób, a posiadanie aparatu uważano za coś prestiżowego. Pierwsi fotografowie z wielkim zamiłowaniem i ambicją oddawali się swojej artystycznej pasji. Do tej elitarnej grupy należeli założyciele Lubelskiego Towarzystwa Fotograficznego. Jeden z dokumentów z tamtych czasów zawiera listę, na której możemy odnaleźć takie nazwiska, jak: Zygmunt Dobkiewicz (prezes), Zygmunt Grzywacz (sekretarz), Edward Hartwig, Władysław Kończak, Antoni Kozłowski, Stanisław Magierski (członek Zarządu), Mieczysław Rotblit, Stanisław Szydłowski, Stanisław Szramowicz (członek Zarządu) i Wiesław Żarski (członek Zarządu). Do 1939 r. liczba członków wzrosła do 26. W tym okresie powstało wiele wybitnych prac. Niestety, II wojna światowa przerwała działalność Towarzystwa. Zostało zniszczone archiwum, w tym fotografie autorstwa Hartwiga. Wielu fotografów straciło zdrowie lub życie. Reaktywacja rozpoczęła się w 1947 r. Nawiązując do tradycji krajoznawczej, Lubel-
skie Towarzystwo Fotograficzne zorganizowało pierwszą wystawę „Lublin i Lubelszczyzna w fotografii”. Wzięli w niej udział: Zygmunt Dobkiewicz, Edward Hartwig, Ludwik Hartwig, Feliks Kaczanowski, Stefan Kiełsznia, Stanisław Magierski, Marian Rzechowski i Wojciech Urbanowicz. Spośród ówczesnych członków Towarzystwa najwybitniejszym artystą był bezsprzecznie Edward Hartwig. W krótkim czasie stał się on czołową postacią polskiej fotografii. Od zakończenia wojny Towarzystwo działa nieprzerwanie aż do dziś, przeżywając swoje lepsze i gorsze chwile. Zmieniały się miejsca spotkań, zarządy, liczba członków. Jako organizacja utrzymująca się ze składek członkowskich Towarzystwo doświadczyło i nadal doświadcza trudności finansowych. Skupiamy fotografów o różnych zainteresowaniach, należą do nas tacy, którzy nadal utrwalają Lublin i Lubelszczyznę w swych pracach. Jest to przejaw patriotyzmu lokalnego, którego owocem są artystyczne i dokumentalne świadectwa historii. Bo każda fotografia jest dla przyszłych pokoleń zapisem historycznym. Miasto Lublin i Lubelszczyzna zmieniają się z roku na rok, pięknieją, rozwijają się, ale też bezpowrotnie znikają niektóre budynki, rodzą się i umierają ludzie… Nasze Towarzystwo skupia fotografów, którzy zajmują się pejzażem, portretem, architekturą, fotografią uliczną (street foto) oraz piktorializmem. Świadomie i nieświadomie rejestrujemy wszystko, co jest współczesnością, a natychmiast po naciśnięciu spustu migawki staje się historią. I chociaż zanika fotochemiczna magia fotografii analogowej, a dostęp do sprzętu jest obecnie nieograniczony, to nadal za urządzeniem do fotografowania stoi człowiek, ze swą wrażliwością, talentem, wyczuciem chwili, miejsca, sytuacji, kompozycji i kadru. To właśnie człowiek decyduje o wykorzystaniu narzędzia, które posiada. Nasz patron, jeszcze w erze fotografii analogowej, pisał: „Przy fotografowaniu nie jest istotne, jakim posługujemy [5]
się aparatem, natomiast ważny jest człowiek za obiektywem, jego obserwacja, wybór, decyzja i przeżycie, które ulega utrwaleniu i przekazywane jest innym”. Jak wygląda działalność Lubelskiego Towarzystwa Fotograficznego na co dzień? Spotkania członków LTF odbywają się co tydzień. W każdą środę w naszej siedzibie przy ul. Dolnej Panny Marii 3 w Lublinie, czyli w Wojewódzkim Ośrodku Kultury, zbieramy się, aby dyskutować o fotografii, posłuchać wykładów, obejrzeć prezentacje autorstwa naszych koleżanek i kolegów lub zaproszonych gości. Czasem umawiamy się na miniplener w najbliższej okolicy. Na pewno najciekawsze są plenery wyjazdowe w dalsze i bliższe zakątki kraju. Przynajmniej dwa razy do roku organizujemy takie wydarzenia. Po powrocie organizowana jest wystawa, gdzie na gorąco omawiamy najciekawsze kadry. Dużo jest także wystaw autorskich. Tradycją stały się „Debiuty”. Miały one na celu fotograficzną inicjację młodych twórców. Ostatnio udało nam się zachęcić firmę Olympus Polska do zorganizowania warsztatów portretowych wyłącznie dla naszych członków. Część teoretyczną prowadził znany warszawski fotograf mody Arkadius Mauritz, a w części praktycznej każdy z uczestników otrzymał korpus i mógł do niego dobrać obiektyw o ulubionej ogniskowej. Fotografowanie zostało poprzedzone wykładem o sprzęcie. Na podobnych warunkach odbywają się coroczne warsztaty z Leiką. Organizatorem jest Leica Store Warszawa. Otrzymujemy aparaty i idziemy na spacer po Starym Mieście. Są też miniwykłady o fotografii, prowadzone przez Piotra Marka. Ostatnio odbyły się także warsztaty prowadzone przez naszego kolegę Cezarego Kowalczuka. Organizujemy ponadto konkursy. Pierwszy z nich jest konkursem otwartym o charakterze międzynarodowym i dowolnej tematyce oraz technice. Zwycięskie prace są eksponowane [6]
na dorocznej wystawie; jest to nagroda za zajęcie I miejsca. Drugi jest natomiast konkursem wewnętrznym — tematycznym. Do niedawna temat był wspólnie wymyślany na każdy miesiąc nadchodzącego roku. Obecnie osoba, która wygrała, podaje temat kolejnego konkursu. Naszym największym świętem jest doroczna wystawa. Powołujemy wówczas spośród członków Towarzystwa kuratora, drukujemy foldery, tworzymy CD z materiałem fotograficznym. Jest to okazja do pochwalenia się osiągnięciami — wygranymi konkursami, udziałem w wystawach, uczestnictwem w jury konkursowym, zdobyciem tytułu fotograficznego. Możemy też pochwalić się naszą całoroczną działalnością prowadzoną w innej formie — publikacjami, warsztatami, zrealizowanymi projektami, udziałem w plenerach. Jednym słowem, wystawa doroczna jest podsumowaniem całokształtu działalności i osiągnięć każdego z nas. Jest to także okazja do uhonorowania medalem, dyplomem czy innym wyróżnieniem zarówno szczególnie zasłużonych członków LTF, jak i innych osób, które przysłużyły się naszemu Towarzystwu, zdobyły uznanie za twórczość artystyczną bądź współpracowały w tworzeniu projektów fotograficznych. Z reguły na miejsce takiej wystawy wybieramy prestiżowe ośrodki kultury albo urządzamy ją w naszej galerii. Na pewno jeszcze większym świętem są okrągłe rocznice powstania LTF. W 2016 r. Towarzystwo świętowało osiemdziesięciolecie. Bardzo uroczyste obchody odbyły się na zamku w Lublinie. Obecnością na uroczystości zaszczycił nas prezydent miasta Krzysztof Żuk, przyjechała do nas córka Edwarda Hartwiga Ewa, byli przedstawiciele Wydziału Kultury, przedstawiciel Urzędu Marszałkowskiego, prezes ZPAF-u Mieczysław Cybulski oraz wielu znamienitych gości. Dla osób szczególnie zasłużonych dla LTF ufundowaliśmy okolicznościowe medale. Nasze Towarzystwo także otrzymało medal od prezydenta.
[7]
W jaki sposób LTF przyczynia się do promocji miasta i regionu? Promocja przejawia się w bieżącej twórczości LTF, ale także w projektach związanych z Lublinem. Do takich należał projekt „Lublin, Lublinianie, Lubelszczyzna”, całoroczne przedsięwzięcie „52 mgnienia” albo konkurs fotograficzny, zorganizowany wspólnie z Towarzystwem Przyjaciół Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego z okazji Międzynarodowego Kongresu Ekumenicznego, pt. „Świątynie Lublina — miasta zgody religijnej”. Lublin promujemy także wkładem w materiał fotograficzny do limitowanego kalendarza wydawanego przez firmę Intrograf, a opracowanego przez firmę Vena Art pod nazwą „Bene meritus Terrae Lublinensi” i zawierającego zdjęcia z Lublina i Lubelszczyzny. Jakie są największe problemy, na jakie Pan napotyka, pełniąc funkcję prezesa? Największą bolączką jest brak siedziby Towarzystwa. Mam tu na myśli nie tylko swobodę spotkań, ale to, co nam doskwiera najbardziej — brak bezpiecznego miejsca na archiwum i sprzęt oraz wyposażenie, brak własnej galerii. Pomimo wielu lat istnienia i zasług dla miasta i regionu nie udało się żadnemu z dotychczasowych zarządów osiągnąć tego celu. Oczywiście, główną przeszkodą są bardzo ograniczone środki finansowe LTF. I tu pomoc ze strony władz byłaby niezaprzeczalnie pożądana a myślę, że możliwa... Ponieważ utrzymujemy się wyłącznie ze składek członkowskich, stać nas najwyżej na wynajem w WOK-u sali na kilka godzin tygodniowo. Archiwum zostało natomiast upchnięte w pawlaczach na korytarzu tegoż obiektu. Problemem była działalność wystawiennicza. Terminy wystaw Towarzystwa nierzadko kolidowały z planami Ośrodka. Skłoniło mnie to do podjęcia decyzji o zorganizowaniu bardziej swobodnego miejsca do ekspozycji naszych [8]
prac. Wykorzystałem znajomość z właścicielem pałacu Parysów, znajdującego się nieopodal WOK. I tak zaledwie 200 metrów od naszej formalnej siedzimy posiadamy galerię usytuowaną na II piętrze w holu. Właściciel, pan Józef Godlewski, zgodził się nieodpłatnie udostępnić ściany holu, nie ogranicza też nas pod kątem organizowania wernisaży. Publiczność może swobodnie oglądać nasze wystawy w godzinach otwarcia obiektu. Ten problem naszego Towarzystwa miał miejsce także wcześniej. W opracowaniu zarządów stowarzyszeń fotograficznych członków FASFP z 1979 r., w rozdziale Lubelskie Towarzystwo Fotograficzne, czytamy: „Działalność LTF popiera jedynie Dom Kultury Kolejarza w zakresie udzielania pomieszczenia dla LTF — pokój, który zajmuje LTF w DKK o pow. ok. 15 m² służy właściwie do wszystkiego, tj. jako atelier, ciemnia, sala do szkolenia oraz na zebrania LTF. Mimo usilnych starań o dotację w Wydziale Kultury Urzędu Wojewódzkiego dotychczas LTF dotacji nie otrzymuje”. Pomówmy o przyszłości LTF. Jakie wydarzenia czekają to stowarzyszenie w najbliższym czasie? W najbliższej przyszłości czeka nas kolejna doroczna wystawa. Od pięciu lat komisarzem wystaw był kolega Łukasz Resiak. Obecnie obowiązki kuratora przejął wiceprezes LTF Rafał Goral. Zdjęcia dostarczane przez członków były poddawane publicznej ocenie na jednym ze środowych spotkań. Wyłoniono po jednej pracy z trzech zaproponowanych. Do wystawy dołączą zwycięskie zdjęcia z konkursów miesiąca. W przyszłym roku planujemy rozdzielić obie wystawy i stworzyć dwa oddzielne wydarzenia. Nieodzownym punktem działalności jest także Walne Zebranie członków LTF, które zgodnie ze statutem odbędzie się w pierwszym kwartale przyszłego roku. Od tego dnia zacznie upływać ostatni rok drugiej trzyletniej kadencji zarządu w obecnym skła-
dzie. Walne Zebranie ma za zadanie ocenę pracy zarządu i udzielenie lub nieudzielenie mu absolutorium. Zapewne wpłyną jakieś wnioski formalne, które, poddane głosowaniu, mogą oddziałać na dalsze funkcjonowanie naszego towarzystwa. Jednakże wiem z doświadczenia, że nie będą to zmiany rewolucyjne. Jak kształtuje się współpraca LTF z innymi stowarzyszeniami fotografów z kraju oraz zagranicy? Lubelskie Towarzystwo posiada wielu przyjaciół w innych organizacjach fotograficznych. Przekłada się to na współpracę, polegającą na wymianie wystaw i na wzajemnej prezentacji swoich osiągnięć. Podczas ostatnich 10 lat gościliśmy u siebie Oddział Lubelski Związku Fotografów Przyrody. W siedzibie LTF odbyła się autorska wystawa prac OLZPFP oraz spotkanie z autorami, a jednocześnie przedstawicielami Zarządu — prezesem Waldemarem Komorowskim oraz Grażyną Komorowską, mogliśmy podziwiać ulubiony temat fotograficznego małżeństwa — fakturę w przyrodzie. Kolejnymi gośćmi byli członkowie Zielonogórskiego Towarzystwa Fotograficznego. Wizyta zaowocowała wystawą, rozmowami oraz wspólnymi plenerami na lubelskim Starym Mieście i na Roztoczu. 12 października br., wystawą Mariusza Nowickiego z Łodzi, zapoczątkowaliśmy współpracę z Łódzkim Towarzystwem Fotograficznym, a w listopadzie — jak obaj wiemy — LTF „spotkało” Myślenicką Grupę Fotograficzną. W ubiegłym roku LTF prezentował się na Akademii Odkryć Fotograficznych w Centrum Kultury w Lublinie. AOF to cykliczne comiesięczne wykłady, prezentacje i wystawy znanych oraz nieznanych fotografików, filmowców, wykładowców, laureatów prestiżowych nagród. LTF było bohaterem całego programu AOF. Zaprezentowali się: Grzegorz Pawlak, Rafał Goral, Barbara i Marcin Mi-
chałowscy, Aneta Fabijańska, Piotr Jaruga oraz ja. Wydarzeniu towarzyszyła wystawa doroczna, która zagościła w Centrum Kultury. Było to wspaniałe dwudniowe święto fotografii. Czy zauważa Pan jakiś trend, który zdominował współczesną fotografię — w Lublinie, w Polsce? Jeśli chodzi o trendy we współczesnej fotografii, to zauważyłem kilka zjawisk, które w skali mikro widoczne są także na naszym fotograficznym podwórku. Chyba najciekawszy jest bezpośredni lub pośredni powrót do źródeł fotografii — do fotografii czarno-białej, analogowej. Upowszechnia się rejestrowanie obrazu za pomocą aparatów małoobrazkowych i średnioformatowych, wykonywanie odbitek w zakładach usługowych, ale też własne próby w ciemni fotochemicznej. Takie fotografie wspaniale prezentują się w formie odbitek. Współczesne media wymagają, niestety, obrazu cyfrowego. Analogowy obraz jest digitalizowany i trafia do odbiorcy internetowego w postaci cyfrowej. Rzadszą formą powrotu do źródeł jest odtwarzanie szlachetnych technik fotografii analogowej. Ta bardzo trudna i wymagająca technika daje wszakże nieprzeciętne i niepowtarzalne efekty, o ile uda się opanować skład chemiczny i technikę wykonywania odbitek. Przykładem jest chociażby Robert Pranagal, były członek LTF, który z powodzeniem stworzył wiele wspaniałych obrazów. Te fotografie nie dają się porównać z niczym innym. I tu przejdę do pośredniej metody powrotu do źródeł. Jest to wykonanie zdjęć aparatem cyfrowym, a następnie konwertowanie ich do czerni i bieli, do sepii lub do imitacji kolorowej fotografii analogowej. Pojawiło się wiele programów lub „wtyczek”, za pomocą których można otrzymać pożądany efekt. Jednym kliknięciem uzyskujemy wiele wersji monochromatycznych lub kolorowych zdjęć analogowych, dodając rysy, plamy, zabrudzenia, ziarno i redefiniując typ/producenta błony fotograficznej. Otrzymujemy więc foto[9]
grafie cyfrowe, które udają analogowe, oraz zdjęcia analogowe, które na potrzeby współczesnego odbiorcy są przetwarzane na cyfrowe... Kolejnym, lecz zupełnie odmiennym nurtem, jest wyścig na megapiksele, superczułości, minimalne szumy i najwyższą możliwą jakość. Wyścig na sprzęt, superkorpusy, superobiektywy, a do tego niebanalne ujęcia z powietrza i spod wody. Świat makro, ale też obrazy generowane przez mikroskopy elektronowe, zdjęcia rentgenowskie (takie też widziałem na jednym ze spotkań Akademii Odkryć Fotograficznych)… Bogactwo pomysłów, technologii i ekstremalnych technik. Dodajmy tu także coraz bardziej doskonałe ujęcia z dronów, dających możliwość uniesienia się nad dowolnym właściwie miejscem... Komputerowa ciemnia też daje nam mnóstwo narzędzi do poprawiania zarejestrowanego obrazu, jak również do generowania własnej wizji świata przez piktorialne eksperymenty obrazów naturalnych i wirtualnych światów lub też połączenie obu. Można zauważyć modę, ale chyba też potrzebę odbiorców, skłaniającą do fotografii reportażowej. Współczesny świat bazuje na błyskawicznym przepływie informacji. Zdjęcia dramatyczne, wykonane w sercu wydarzeń, na polu walki... Tutaj nie liczy się styl, jakość kolor i technika. Tutaj liczy się sensacja i szok wywołany ujęciami... Paparazzi także polują na swój „strzał” życia, są nieustannie w pogoni za sławą i pieniędzmi. Takie oblicza fotografii nie mieściły się w głowie naszym przodkom. Może nie są one domeną artystów fotografików, ale współczesna cywilizacja zachęca wręcz do takich działań. Á propos fotografii reportażowej — jeszcze niedawno we wszystkich gazetach i magazynach dominowali zawodowi, etatowi fotoreporterzy. Obecnie redakcje w większości korzystają z bezpłatnej lub niskopłatnej „obsługi” amatorów, którym wystarczy satysfakcja z umieszczenia zdjęcia w czasopiśmie. Wynagrodzenie symboliczne, a poziom fotografii — amatorski. Myślę, że przeciętny początkujący fotograf czuje się [10]
trochę zagubiony i nie bardzo wie, jaką drogę obrać. Korzystają z tego zagubienia organizatorzy kursów fotograficznych, warsztatów i komercyjnych plenerów. Mnóstwo takich ofert daje obietnicę stania się artystą. W fotografii liczy się jednak nie tylko warsztat i wiedza, ale także intuicja, talent oraz wrażliwość na piękno. Tych cech nie da się wyuczyć, nosimy je w sobie albo nie. Wielokrotnie w naszej rozmowie pojawiło się nazwisko Edwarda Hartwiga. Jakim był człowiekiem, jakim artystą? Edward Hartwig, nasz patron, współzałożyciel Lubelskiego Towarzystwa Fotograficznego, wyrósł w rodzinie, gdzie fotografia była codziennością. Ojciec prowadził własny zakład fotograficzny w Lublinie i to on namówił syna na pierwsze zdjęcia, wysyłając go na Stare Miasto z trzema rolkami filmu 9 × 12 cm. Młody człowiek sam po pewnym czasie zaczął robić zdjęcia, chociaż swoją przyszłość wiązał raczej z malarstwem. W latach 30. XX w. przejął po ojcu pracownię fotograficzną i wraz z żoną Heleną — aktywną fotografką — prowadził ją aż do wybuchu wojny. Poza wykonywaniem portretów, reportaży oraz pejzaży Lubelszczyzny poszukiwał własnych środków wyrazu. Dużo eksperymentował, poddawał swoje zdjęcia przeróżnym zabiegom, aby uzyskać coś więcej, niż tylko wierny obraz zastanej rzeczywistości. Używał filtrów własnego pomysłu, eksperymentował zarówno z negatywami, jak i odbitkami. Z rozmowy z panią Ewą Hartwig, córką Edwarda, dowiedziałem się, że stosował na przykład w trakcie naświetlania odbitki obcięte włosy. Starał się uzyskać obraz artystyczny, a nie tylko dokument fotograficzny. Moim zdaniem możemy śmiało powiedzieć, że był prekursorem współczesnych efektów fotograficznych używanych w programach graficznych. Niestety, mało wiem o Edwardzie Hartwigu jako człowieku. Członkiem LTF zostałem już po jego śmierci, nie miałem więc z nim kon-
taktu osobistego. Zarówno ja, jak i wszyscy koledzy oraz koleżanki byliśmy bardziej zainteresowani tym, jakim był fotografem. Zaskoczyła mnie różnorodność stylu zdjęć wykonywanych przez tego twórcę. Zazwyczaj w autorytetach artystycznych doszukujemy się jakiegoś jednego konkretnego nurtu rozwijanego i doskonalonego przez lata doświadczeń. Mnie przypadł do gustu pejzaż Hartwiga. Mglisty niedopowiedziany, nastrojowy, z delikatnym, klimatycznym światłem; z tego powodu nazywano artystę „mglarzem”. Niestety, nie było mi dane spotkać naszego mistrza ani tym bardziej zostać jego uczniem. Tutaj trochę rozmijam się z prawdą, dlatego że fotografie Edwarda żyją nadal i oddziałują na nasza twórczość. Uczymy się, patrząc na zdjęcia, które pozostawił po sobie. Ponieważ głównie zajmuję się fotografią pejzażową, chętnie co jakiś czas wykorzystuję środki wyrazu Edwarda Hartwiga. Kroczę jednak własną drogą i kieruję się własnym postrzeganiem świata. Nie próbuję naśladować, raczej czerpię inspirację. Moja fotografia także przechodzi przemiany i z biegiem czasu widzę potrzebę poszukiwania innych środków wyrazu. Dotychczas ograniczałem obróbkę do podstawowych zabiegów — jasność, kontrast, nasycenie, kadr... W pewnym momencie zmieniłem zdanie na temat ingerencji w fotografię, by jednak dokonać (jak to Edward Hartwig mawiał) „twórczej estetyzacji zdjęć”. Więc śmielej wchodzę w świat cyfrowej ciemni, próbując tchnąć w fotografię nowego ducha i stworzyć inny klimat, niejako wykonać zdjęcie na nowo... Fotografia daje mi możliwość przekazania mojego widzenia świata, uwiecznienia miejsc, ludzi, wydarzeń, uchwycenia ulotnych chwil. Bywa, że obraz zarejestrowany przez mój aparat widzę pierwszy raz w życiu i zdaję sobie sprawę, że jest to coś, czego więcej zobaczyć się nie da. Fotografia daje nam możliwość powrotu pamięcią do pięknych miejsc i do odczucia na nowo ich klimatu. Większość kadrów jest niepowtarzalna i nawet powrót w to samo miejsce, o tej samej porze dnia [12]
i tej samej porze roku, nie pozwoli nam zrobić nawet podobnego zdjęcia do zrobionego uprzednio... Czym dla Pana jest fotografia? Jakie miejsce zajmuje w Pana życiu? Fotografia jest moją pasją. Poświęcam jej tyle czasu, ile mogę. Z racji zawodu i obowiązków rodzinnych tego czasu nie mam jednak zbyt wiele. Wyczekuję zawsze na tę chwilę, kiedy mogę wziąć sprzęt i wyjechać na plener lub krótki wypad za miasto w poszukiwaniu kadrów. Po raz pierwszy zetknąłem się z fotografią w czwartej klasie szkoły podstawowej. Mój kolega miał ciemnię i radziecki aparat Kiev. Pomagałem mu przy wywoływaniu zdjęć, jednak bez większego zaangażowania. Sprzęt był drogi, ja zaś bardziej interesowałem się lotnictwem, modelarstwem i rysunkiem niż tajemną sztuką fotografii. Dopiero pod koniec szkoły podstawowej dostałem od rodziców Smenę 8M. I zaczęło się! Potem fotografowałem Zenitem EM i Zenitem 12XP. Wykonywałem zdjęcia dokumentacyjne i rodzinne. Bakcyla jednak połknąłem. Zaczynałem jako pejzażysta i tak do dzisiaj jestem postrzegany. Zainteresowały mnie także inne fotograficzne tematy. Idealnym zestawieniem moich największych życiowych pasji jest baloniarstwo. Latanie — częściowo spełnione marzenie (jestem absolwentem Liceum Lotniczego w Dęblinie) — i fotografia... Wiele razy uczestniczyłem w zawodach balonowych czy zwykłych rekreacyjnych przelotach. Mam znajomych, którzy latają balonami, więc czasami jestem zapraszany do załogi. Oczywiście zawsze mam aparat... Powstają niepowtarzalne ujęcia. Tym piękniejsze, że loty balonowe odbywają się zawsze tuż po wschodzie lub przed zachodem słońca. Jeśli nie latam balonem, to chociaż wybieram się na air show. Tam też z poziomu ziemi można wykonać fantastyczne fotografie podniebnych akrobacji. Na wszystko potrzeba wiele czasu. Trochę z zazdrością patrzę na ludzi, którzy
mają tego czasu o wiele więcej. Czasem zastanawiam się, czy nie byłoby idealnie mieć pracę polegającą na fotografowaniu... Ale zdaję sobie sprawę, że radość fotografowania może właśnie skończyć się w momencie, kiedy zacznie być obowiązkiem. Wracając do naszego Towarzystwa i wpływu Edwarda Hartwiga na naszą twórczość, to chciałbym kontynuować tradycje fotograficzne zapoczątkowane przez naszych wspaniałych członków założycieli Lubelskiego Towarzystwa Fotograficznego. Znamy doskonale twórczość naszego patrona i innych wybitnych kolegów. Każdy z nas podąża jednak własną drogą. Fotografuje tak, jak czuje. Co jakiś czas, świadomie lub nieświadomie, nasze fotografie zbliżają się tematyką lub klimatem do zdjęć Hartwiga. Mówimy o takich zdjęciach: „To takie hartwigowskie”… Będąc w Lublinie, nie sposób nie kroczyć śladami Hartwiga. Szukamy, podobnie jak on, zaułków zapomnianych, nieskażonych współczesnością, i cieszymy się z każdego kadru, który nijak nie kojarzy się z XXI wiekiem. Intuicyjnie marzymy o niedoścignionych kadrach z czasów naszego patrona. Czasami choć w części to się udaje... Mamy oczywiście swoje ulubione miejsca do fotografowania. Dla fotografów z kraju i zagranicy mógłbym polecić kilka miejsc gwarantujących wspaniałe i niepowtarzalne ujęcia. Pierwszym i oczywistym jest Stare Miasto. To miejsce wyjątkowy klimat zawdzięcza lokalizacji na pagórkowatym terenie oraz temu, że 70% substancji zabytkowej jest oryginalna. Podobnie jest z Kazimierzem Dolnym. Perła wśród miast Polski ściąga nieprzebrane rzesze turystów. Lokalizacja, historia i nieprzeciętny klimat miasta inspirują wiele pomysłów na wyjątkowe fotografie. Zachwyca nadwiślański Janowiec z ruinami zamku czy Mięćmierz, znany chyba większości fotografów. Terenem dedykowanym pejzażystom jest wyjątkowe i niepowtarzalne Roztocze. Niech przekona o tym zdarzenie, które miało miejsce na warsztatach fotografii pejzażowej u Inez Baturo w Pieninach. Każdy
z uczestników miał zaprezentować kilka lub kilkanaście swoich zdjęć. Ja wybrałem zdjęcia pól Roztocza Zachodniego — moje fotograficzne odkrycie... Po prezentacji padło pytanie Inez: „Czy to Toskania, a może tereny Hiszpanii?” Uznałem je za komplement, ale po chwili okazało się, że zostało zadane całkiem serio. Odpowiedziałem: „Nie, takie pola są 50–60 km od Lublina”. Wszyscy byli zaskoczeni. Kolejnym miejscem, gwarantującym wyjątkowe kadry, jest rejon nadbużański. Wzdłuż wschodniej granicy Polski nad Bugiem na terenach graniczących z Białorusią i Ukrainą rozciąga się pas piękny przyrodniczo i bogaty kulturowo. Spotkamy tu mnóstwo miejsc kultu prawosławia, katolików i grekokatolików. Znane są na pewno klasztor i monaster św. Onufrego w Jabłecznej, Święta Góra Grabarka, sanktuarium w Kodniu czy jedyna na świecie katolicka parafia neounicka obrządku bizantyńsko-słowiańskiego. Do tego malownicze wsie nadbużańskie i nieskażona cywilizacją przyroda... Jest jeszcze jedna kraina godna uwagi i przyciągająca coraz więcej turystów, którzy szukają spokoju, ciszy i obcowania z fauną oraz florą, podobna do słynnej doliny Biebrzy. Mam na myśli Polesie z jego ścieżkami przyrodniczymi. Miejsce doskonałe dla fotografów przyrody i pejzażystów. Świetnie przygotowane ścieżki dydaktyczne oraz miejsca do biwakowania, grillowania oraz palenia ognisk. Podobnym terenem godnym eksploracji jest Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie, przyciągające krystalicznie czystymi jeziorami; niektóre są tak dzikie, że dostęp do nich mają tylko dzikie zwierzęta. Inne, bardziej dostępne, są wspaniałym miejscem wypoczynku, obowiązkowo połączonego z fotografowaniem. Tacy pasjonaci fotografii jak my zawsze znajdą w takich miejscach mnóstwo tematów i inspiracji fotograficznych. zima 2018 r.
W tekście wykorzystano fotografie autorstwa Witolda Nowakowskiego
[13]
Jacek Zaim (fot. Aneta Mudyna)
Czterech na jednego! O fotografii opowiada Jacek Zaim
Stanisław Jawor: Jacku, czy mógłbyś powiedzieć co w fotografii było dla Ciebie najważniejsze kiedyś, a co jest ważne obecnie? Jacek Zaim: Na początku starałem się, żeby moje fotografie były prawidłowo naświetlone, ostre, zawierały pełną gamę półtonów. Mniej ważny był natomiast temat. Starałem się po prostu perfekcyjnie opanować warsztat, żeby w przyszłości móc zarabiać na fotografii. W czasach „analogowych” efekty z sesji zdjęciowych widziało się dopiero po kilku godzinach lub nawet kilku dniach, a powtórzenie ujęć rzadko wchodziło w grę. Gdy naciskałem spust migawki, musiałem doskonale wiedzieć, jakich użyć paramterów ekspozycji, aby właściwie przenieść obraz na błonę światłoczułą. Na początku lat 70. wykonywałem bardzo dużo przezroczy (slajdów). Nie była to zabawa tania, jednak ujęcia z wycieczek krajobrazowych ciekawej prezentowały się w kolorze, niż w czerniach i bielach. Fotografowanie na materiałach odwracalnych w celu późniejszej ich prezentacji na ekranie za pomocą rzutnika wymusiło na mnie intensywną naukę poprawnego kadrowania. Na przeźroczach nie da się nic poprawić. Jeśli zdjęcie zostało źle skadrowane,
lądowało w koszu. A przecież na jednej rolce jest zaledwie 36 klatek! Co jest dla mnie ważne obecnie? Technologie tak poszły do przodu, że z czysto technicznego punktu widzenia trudno zepsuć zdjęcie. Nie trzeba już nad nim myśleć godzinami, można całkowicie poświęcić się temu, co się fotografuje, jak ułożyć kadr, światłocienie, jak ująć elementy w mocnych punktach. Niestety, po latach fotografowania coraz mniej rzeczy wydaje mi się interesujących. Reasumując: kiedyś fotografowałem rzeczy ładne, dzisiaj fotografuję rzeczy ciekawe, zwłaszcza te, które znikają, lecz są warte pokazania potomnym. Dlatego od lat uwieczniam strychy, piwnice, ruiny oraz ludzi, ale tych mocno dojrzałych, których niebawem wśród nas zabraknie… Stanisław Jawor: Opowiedz nam na jakie etapy podzieliłbyś swoją fotograficzną drogę? Mogę powiedzieć, że moja fotograficzna droga zatoczyła pełne koło, a jej etapy to: amator — fotograf — fotografik — artysta fotografik — emeryt fotograficzny. Zaczynałem od amatora. Bardzo dużo czytałem, gromadziłem książki i czasopisma związane z fotografią. Po opanowaniu warsztatu mimowolnie awansowałem na fotografa, zacząłem wykonywać usługi na zlecenie. Z chwilą, kiedy Duet Romantyczny rozpoczął funkcjonowanie, zrezygnowałem całkowicie ze zleceń i poświęciłem się tylko tej działalności. Otrzymałem za nią tytuły: artysty fotografika oraz artysty fotografika sztuki audiowizualnej, przyznane przez Międzynarodową Federację Sztuki Fotograficznej FIAP. Paweł Boćko: Kto lub co wywarło największy wpływ na Twoje patrzenie przez obiektyw? To jest bardzo trudne pytanie, bo nie ma takiej jednej osoby czy wydarzenia. Chociaż… W roku 1974 przez przypadek znalazłem się [15]
Leśni Ludzie. Anastazja i Henryk Kozyrscy, projekt długoterminowy, fotografie wykonywane w latach 2010–2018.
na pokazie diaporamy. Czytałem o tej formie prezentowania zdjęć już wcześniej, ale na własne oczy zobaczyłem ją wówczas po raz pierwszy. Ten pokaz tak namieszał mi w głowie, że od roku 1975 sam tworzę diaporamy. One całkowicie zmieniły mój sposób patrzenia przez obiektyw. W diaporamie ważne są dwie rzeczy: poziomy format obrazu oraz mocne elementy w kadrze, które na kolejnych zdjęciach nie powinny się na siebie nakładać, lecz wzajemnie przenikać. Portret uwielbia pion, ale pion w diaporamie nie pasuje, więc portrety także kadruję poziomo. Paweł Boćko: Jak na przestrzeni czasu ewoluowały Twoje fotografie? Od samego początku wpojono mi zasadę, że zanim nacisnę spust migawki, muszę zdecydować, po co wykonuję dane zdjęcie. W związku z powyższym moje fotografowanie szło praktycznie w dwóch kierunkach. Pierwszy nakierowany był na wystawy fotograficzne i łączył się z dowolnym sposobem kadrowania, drugi — na prezentacje multimedialne, które wymagają kadrów poziomych, wykonywanych ze świadomym rozłożeniem akcentów na kolejnych ujęciach. Pomijam fotografowanie na zlecenie, bo tu fotograf ma niewiele do powiedzenia i robi to, co klient sobie życzy. Paweł Boćko: Pozwól, że zapytam o plenery fotograficzne. Czy są to wydarzenia, które rozwijają artystycznie, czy też stanowią jedynie spotkania towarzyskie? Uczestniczyłem w wielu plenerach fotograficznych, sam wiele zorganizowałem. Dla mnie plenery są zarówno spotkaniami towarzyskimi, jak i formą edukacji artystycznej. Często na plenerach nie fotografowałem tego, co inni, a jedynie przyglądałem się i wyciągałem wnioski. Na plenerze w Spiskim Podgrodziu Janusz Czajkowski nauczył mnie malowania filtra wazeliną, zaś kilka dni temu Paweł
Boćko pokazał mi, jak rozmywa cześć kadru zwykłym liściem. Od 15 lat bywam co roku na międzynarodowych warsztatach fotograficznych w Stadninie Koni w Janowie Podlaskim, gdzie uczestniczę w wykładach oraz intensywnie fotografuję w plenerze. Od wielu lat uczestniczę w Akademii Odkryć Fotograficznych. Staram się być na wszystkich wernisażach, o ile okoliczności mi na to pozwalają. Kontakt z innymi fotografami jest wspaniałą szkołą. Paweł Boćko: Patrząc na Twoje zdjęcia wydaje mi się, że dotykasz każdej tematyki. Czy są jednak tematy, których nie poruszasz? Dlaczego? Są tematy, których nie czuję, fotografowanie ich nie sprawia mi przyjemności. Takimi dziedzinami są: sport, moda, a w portrecie — akty. Nie uwieczniam też zdarzeń i sytuacji traumatycznych. Z tego powodu obce mi są wszelkie konkursy typu „press”, gdzie krew i cierpienie stanowią temat dominujący. Paweł Boćko: Wykonałeś ogromną liczbę zdjęć. Jak katalogujesz i jak wyszukujesz zdjęcia, które są Ci w danym momencie potrzebne? Jeżeli ktoś fotografuje od około 50 lat, to posiada w archiwach trochę zasobów. Fotografie kataloguję tematami oraz latami. Na przykład mam katalog „Cmentarze mahometańskie”, a w nim zdjęcia z lat: 1995, 2000, …, 2009 itd. Wyszukanie konkretnego zdjęcia nie jest trudne, lecz pracochłonne, trzeba czasem przejrzeć wiele roczników, zanim trafi się na to właściwe. Archiwizuję fotografie tematycznie, bowiem każda diaporama tworzona jest w oparciu o konkretny temat. Stanisław Jawor: Twoje diaporamy świętują sukcesy — w kraju i na świecie. Skąd pomysł na taki rodzaj prezentowania zdjęć? [17]
Grażyna Lutosławska z Radia Lublin nazwała diaporamy teatrem, z uwagi na obecne w nich: słowa, obraz i dźwięk, oraz na ulotność rozgrywającego się za ich sprawą spektaklu. Jeżeli całość jest skonstruowana sensownie, wynika z niej jakaś fabuła, opowieść, to powstaje coś na kształt filmu, z tą jednak różnicą, że diaporama zbudowana jest ze statycznych obrazów. Odmienność pomiędzy wystawą fotograficzną a prezentacją multimedialną nie wynika z samej techniki, lecz ze sposobu odbioru dzieła przez widza. Na wystawach widz porusza się jak chce, jak mu serce dyktuje. Jedno zdjęcie ogląda minutę, podziwia, drugie ominie, na piąte tylko rzuci okiem, może wrócić do pierwszego i stać tam godzinę. Natomiast w prezentacji multimedialnej to autor decyduje ile czasu na ekranie będzie wyświetlane dane zdjęcie. Po określonym czasie ono znika, pojawia się następne, a widz nie ma wpływu na sposób prezentacji. Stanisław Jawor: Wraz z Urszulą Gronowską — autorką tekstów do Twoich diaporam — stanowicie wspaniały zespół. Jak zaczęła się Wasza współpraca? S t a n o w i l i ś m y zespół. Duet Romantyczny zakończył działalność w roku 2015. Nasza współpraca zaczęła się banalnie. Zaproponowano mi, żeby mój wernisaż autorskiej wystawy fotograficznej połączyć z czytaniem prozy literackiej autorstwa znakomitej pisarki Urszuli Gronowskiej. Po otrzymaniu tekstu, zaproponowałem zmianę. Ona miała czytać ten tekst, a ja pokazywać w tym samym czasie fotografie, które, moim zdaniem, idealnie współgrały ze słowami. Zaprojektowałem diaporamę. Po zakończeniu czytania zapanowała cisza, słychać było tylko odgłosy głębokiego wzruszenia. Reakcja widzów tak nas zaskoczyła, że postanowiliśmy opracować inne diaporamy i już po miesiącu mieliśmy repertuar na 45 minut. Informacje w prasie oraz wieść rozchodzące się tzw. pocztą pantoflową sprawiły, że zaczęły nas [18]
zapraszać różne instytucje. Duet Romantyczny (tak nas nazwano, ze względu na repertuar) działał w latach 2009–2015. W tym czasie stworzyliśmy 45 diaporam z narracją, łączny czas ich emisji wynosił ponad 4,5 godziny. Nasze diaporamy w formie godzinnego spektaklu, nazwanego Malowane słowem i obiektywem, prezentowaliśmy 180 razy — w Polsce oraz za granicą. Obejrzało nas ponad 15 000 widzów. W związku z tym, że wysyłamy diaporamy za granicę, zostały przetłumaczone na języki: angielski, francuski i hiszpański. Marcin Kania: W diaporamach łączysz obraz, słowo i muzykę. W jaki sposób równoważysz te trzy ważne środki przekazu? To jest największy problem. Jeżeli obraz ma współistnieć z narracją, nie mogę zaprezentować takich zdjęć, które lubię lub które uważam za najlepsze. Musze wybrać takie, które pasują do tekstu. W diaporamach ważne jest przenikanie, w związku z tym, nie chodzi o jedno zdjęcie, ale o trzy. Wybieram pierwsze zdjęcie, które pasuje do tekstu, ale ze względu na przenikanie uzupełniam je jeszcze o poprzednie i następne. Muzyka nadaje kształt całości, wypełnia momenty, w których nie pojawia się narracja. Żeby muzyka nie zdominowała dwóch pozostałych elementów, nie powinna być ani agresywna, ani złożona ze znanych widzom utworów. Dźwięki powinny widza wyciszać, uspokajać, dawać czas na refleksje, przemyślenia, odpoczynek i — co najważniejsze — muszą pochodzić z legalnego źródła. Obraz, narracja i muzyka w tle powinny się nawzajem równoważyć, uzupełniać, przenikać a nie zawsze to się udaje. Są diaporamy, które zmieniam latami, ciągle coś w nich poprawiam, nie do końca jestem z nich zadowolony. Często błąd zauważam dopiero po jakimś czasie. Paweł Boćko: Masz niesamowity kontakt z ludźmi których portretujesz. W jaki sposób zachęcasz ich do otwartości?
Ludzie Kocka, Urszula Szczęsna — żona kierowcy gen.Kleeberga (u góry), Zofia Guz (u dołu), 2010 r.
[19]
Ludzie Piasków, Anna Świetlicka, matka Marcina Świetlickiego, poety, pisarza, muzyka (u góry); Maksymilian Jarosz, pseudonim „Mirski”, Żołnierz Wyklęty, Sprawiedliwy Pośród Narodów Świata (u dołu), 2013 r.
[20]
Na ponad 150 wystawach fotograficznych (w tym wernisażach), 180 spektaklach multimedialnych, wywiadach dla telewizji, czy radia stawałem twarzą w twarz z widzami i reporterami i musiałem odpowiadać na postawione pytania, a często dawać odpór krytycznym uwagom. Z czasem emocje przestały brać górę, uznałem bowiem, że mam obowiązek wytłumaczyć pytającym co robię i jak. Nauczyłem się rozmawiać z ludźmi, a przede wszystkim — słuchać ich. Wysłuchanie kogoś jest ważniejsze, niż wygłoszenie oracji na własny temat. Wysłuchanie człowieka pomaga sfotografować jego emocje, często skrywane latami, nawet przed najbliższymi. Według mnie portret jest wtedy udany, jeżeli widać w nim emocje malujące się na twarzy, w gestach czy postawie osoby fotografowanej. Wspólnie z Urszulą Gronowską stworzyliśmy trzy projekty długoterminowe, które przerodziły się w wystawy fotograficzne oraz diaporamy. Przez sześć miesięcy w każdy weekend jeździliśmy do Kocka przeprowadzać wywiady i fotografować ciekawych ludzi z tej miejscowości. Miałem ułatwione zadanie, bowiem Urszulka rozmawiała z bohaterami, otwierała ich swoim aksamitnym szeptem, a ja mogłem skupić się na fotografowaniu. Z tymi ludźmi umawiała nas emerytowana bibliotekarka. Półroczne podróże zakończyły się wystawą fotograficzną w Pałacu Księżnej Jabłonowskiej. Cały Pałac zapełnił się ludźmi, jak za czasów księżnej. Drugim projektem był reportaże z miejsca pracy i domu Tadeusza Budynkiewicza (ur. 1929), zecera układającego ekslibrisy z czcionek drukarskich. Trzecim był fotoreportaż oraz wywiady z najciekawszymi ludźmi z Piasków, małej ale ciekawej miejscowości pod Lublinem. Z miejscowości tej pochodzi na przykład Antoni Norbert Patek (1812– –1877), najsłynniejszy zegarmistrz świata, oraz pisarz i poeta Marcin Świetlicki (ur. 1961). Kiedyś Piaski były odwiedzane
ze względu na położenie na skrzyżowaniu szlaków. Profesor Wiktor Zin (1925–2007) przyjeżdżał tu na znakomite flaki. Teraz, po wybudowaniu obwodnicy, stały się zapomnianą, senną mieściną na uboczu. Wraz z Urszulą Gronowską staraliśmy się dokumentować rzeczy, które przemijają. Marek Gubała: Jacku, bierzesz udział w wielu konkursach, jednak permanentnie odmawiasz udziału w Jury konkursów mgFoto. Nie lubisz oceniać innych? W związku z tym, że fotografuję od lat, mam już utrwalone zasady oceniania zdjęć według własnej, bardzo subiektywnej oceny. Jestem człowiekiem fotograficznie starym, nie umiem za bardzo odnaleźć się w teraźniejszości. Wielu zjawisk nie rozumiem lub nie akceptuję, ale z nimi nie walczę. Po prostu stoję z boku i obserwuję. Ludzie mówią: „spoko”, „wykon”, „czaję”, a ja „nie czaję” o czym i dlaczego tak mówią. Ludzie robią miliony zdjęć „z kija”, a ja patrzę i myślę: po co to? Obserwuję Wasz konkurs, podziwiam, jestem z Wami duchem, życzę Wam jak najlepiej, ale nie mogę zabierać głosu. Wydaje mi się, że gdybym był w jury, to przyniósłbym więcej szkody niż pożytku. Stanisław Jawor: Jesteś laureatem wielu prestiżowych nagród. Które są dla ciebie najważniejsze? Wysyłać diaporamy na konkursy zacząłem bardzo późno, bo dopiero w roku 2014, a więc zaledwie cztery lata temu. Do dnia dzisiejszego zdobyliśmy z Urszulką ponad 130 różnego rodzaju nagród i wyróżnień. Najwyższą nagrodą w konkursach audiowizualnych jest Złoty Medal FIAP. Ale od tego wyróżnienia ważniejszy jest dla mnie tytuł The Best Author Salon FIAP. A jeszcze ważniejsze jest dla mnie umieszczenie jednej z diaporam w prestiżowej Królewskiej Kolekcji Nagrodzo[21]
U góry: Cerkiew w Korczminie; fotografia z diaporamy Cerkiewna cisza; Projekt wykonywany w latach 2000–2007. U dołu: Muzeum na Majdanku. Fotografia z diaporamy Kadisz, nagrodzonej Oscarem Sztuki Audiowizualnej.
Duet Romantyczny, Pisarka i Fotograf: Urszula Gronowska i Jacek Zaim
nych Dzieł Sztuki Audiowizualnej (Royal Photographic Society Headquarters), zlokalizowanej w Fenton House w Londynie. To siedziba najstarszego towarzystwa fotograficznego na świecie, założonego w 1853 r. W tym roku brałem udział w siedmiu międzynarodowych konkursach audiowizualnych, w każdym uzyskałem nagrody, a w sześciu jako jedyny reprezentowałem Polskę. Stanisław Jawor: Jakie projekty zobaczymy w najbliższym czasie? Mam obecnie prawie 200 gotowych diaporam! W Polsce pokazuję diaporamy bardzo rzadko, nie ma chętnych do ich oglądania, ale biorę udział we wszystkich międzynarodowych konkursach oraz festiwalach audiowizualnych. Coraz mniej fotografuję, oczy nie te, a i życiowe priorytety nieco się zmieniły.
Stanisław Jawor: Co, według Ciebie, jest w życiu ważne? Jaka jest Twoja życiowa dewiza? Wydaje się, że najważniejsze jest zdrowie, ale wchodząc w listopadzie do rwącej górskiej rzeki po same pachy, po to żeby sfotografować jej nurt i ośnieżone brzegi, zdrowie schodzi na drugi plan. Od wielu lat ukierunkowany jestem na prezentacje multimedialne, co w fotografii jest niszową działalnością. Od zawsze starałem się być człowiekiem wolnym, niezależnym od panujących trendów, mód, kierunków oraz ideologii wciskanych siłą przez tzw. autorytety. Aż do 2015 r. nie należałem do żadnych fotograficznych organizacji, stowarzyszeń, klubów itd. Brak uzależnienia powodował, że mogłem robić co chciałem, co mi w duszy grało! [23]
Światło pod ziemią Marek Kosiba
Antelope Canyon to jedno z kilku niesamowitych miejsc, zlokalizowanych na południowym zachodzie USA. Jest to zespół podziemnych skalnych szczelin, znajdujących się na północy Arizony, niedaleko miasteczka Page, na prywatnych terenach Indian z plemienia Navaho. Szczeliny te w ciągu setek tysięcy lat zostały wydrążone w skałach przez wodę z tzw. flash foods, czyli powodzi błyskawicznych. Do czynienia mamy z dwoma rodzajami szczelin: Antelope Canyon Upper, do których turyści są dowożeni specjalnie przystosowanymi ciężarówkami, oraz Antelope Canyon Lower, gdzie można dojechać własnym samochodem i z przewodnikiem wejść pod ziemię. Pierwszy raz miejsce to odwiedziłem kilkanaście lat temu. Do Antelope Canyon Upper wybrałem się z grupą fotografów w samo południe. Zapłaciliśmy więcej, ale mieliśmy pierwszeństwo. Jak tylko pojawiały się wewnątrz inne osoby, przewodnik je zatrzymywał i czekał, aż skończymy fotografować. Do Antelope Canyon Lower wybrałem się już sam. Wtedy nie było to popularne miejsce. Na niewielkim parkingu znalazłem jedynie małą drewnianą budkę, w której zastałem dwóch Indianin — biletera i przewodnika. Najpierw zaproponowali mi żebym poczekał aż zjawi się więcej osób. Zapytałem, czy mogę iść sam. Wyrazili zgodę, dzięki czemu miałem cały Antelope Canyon dla siebie! Mogłem dowolnie ustawiać statyw i fotografować ile tylko dusza zapragnie!
W październiku tego roku zorganizowałem dla kilku miłośników motoryzacji wyprawę szlakiem Route 66. Przy okazji chciałem im pokazać Antelope Canyon. W ciągu ostatnich lat miejsce to zmieniło się nie do poznania. Zamiast małej drewnianej budki stoją teraz dwa duże budynki z biurami turystycznymi, restauracjami, sklepami z pamiątkami. Turyści, głównie Japończycy, Chińczycy i Koreańczycy, są wpuszczani do jaskiń co piętnaście minut w piętnastoosobowych grupkach. Nie można mieć ze sobą żadnego bagażu, żadnego plecaka ani statywu, jedynie niewielkich rozmiarów aparat fotograficzny i małą butelkę wody. Kupiłem mojej grupce bilety, jednak sam nie poszedłem… Chciałem zostawić w mojej pamięci Antelope Canyon sprzed 10 lat. Prezentowane w artykule zdjęcia zostały wykonane podczas kilku moich podróży w latach 2006–2008 aparatem Nikon D300. [25]
[26]
[27]
[28]
[29]
[30]
[31]
prof. Jan R. Paśko (fot. Marcin Kania)
Fotografujmy z głową! Rozmowa z prof. Janem Rajmundem Paśką
Marcin Kania: Panie Profesorze, jak zaczęła się Pana przygoda z fotografią? Kiedy sięgnął Pan po raz pierwszy po aparat i zaczął świadomie wykonywać oraz wywoływać zdjęcia? Jan Rajmund Paśko: Pierwsze zdjęcie wykonałem jako kilkulatek; do dzisiaj znajduje się ono w moim archiwum. Fotografować regularnie zacząłem natomiast w okresie liceum, rodzinnym aparatem Agfa Isolette. Wtedy też nie tylko fotografowałem, ale również samodzielnie wywoływałem negatywy, później zaś sporządzałem z nich odbitki stykowe oraz powiększenia. Czasy Pana młodości to rozkwit fotografii analogowej. Jak wyglądała Pana pierwsza ciemnia? Faktycznie, moja młodość przypadła na okres rozwoju fotografii analogowej oraz czas ożywionych dyskusji na temat, czy fotografia barwna w ogóle może być ambitnym rodzajem twórczości. Na ten okres przypadło apogeum krytyki zdjęć tonowanych. Zamienienie czarno-białego obrazu srebrowego na obraz biało-barwny uważano za kompletny brak smaku artystycznego. Tonowanie wróciło do łask dopiero w latach 70. XX w. Pierwsze odbitki wykonałem w I klasie liceum z negatywu wywo-
łanego przez moją nauczycielkę. Ponieważ fotografowałem aparatem na tzw. średni format, otrzymywałem negatywy w formacie 6 × 6 cm. Przez pierwsze dwa lata korzystałem z ciemni zrobionej w sposób prymitywny lecz skuteczny. Mieściła się ona… pod okrągłym stołem, którego krawędzie obłożyłem szczelnie przylegającymi do siebie i nieprzepuszczającymi światła kocami. Trzy głębokie talerze do zupy, wycofane z domowego użycia, pełniły rolę kuwet. Z uwagi na brak szczypiec, wszystkie czynności wykonywałem palcami. Do pierwszej sesji zakupiłem papier fotograficzny do odbitek stykowych w formacie 6 × 9 cm (w pudełku mieściło się 50 karteczek), za który zapłaciłem 7 zł (była to równowartość jednej rolki filmu o wymiarze 6 × 6 cm). Musiałem ponadto regularnie kupować wywoływacze i utrwalacze. Do kąpieli przerywającej stosowałem wodę z kranu, zakwaszoną zwykłym octem spożywczym. Sytuacja finansowa nie pozwalała mi na zaopatrzenie się w sprzęt i narzędzia do wyposażenia ciemni, dlatego też przez kilka lat korzystałem ze sprzętu własnej produkcji. Pierwszą lampę ciemniową wykonałem ze zwykłego kartonowego pudełka. Zbiłem też ze sklejki kopiarkę, na której wykonywałem odbitki stykowe. Opracowałem ponadto przystawkę do aparatu fotograficznego, pozwalającą mi na wykonywanie niewielkich powiększeń. Po przeprowadzeniu się do mieszkania z łazienką, urządziłem w niej już dużo wygodniejszą ciemnię. Mankamentem było jednak to, że za każdym razem przed przystąpieniem do pracy musiałem pomieszczenie odpowiednio zaadaptować, czyli na drzwiach wejściowych do łazienki powiesić koc i rozłożyć sprzęt. W nagrodę za zdaną maturę moi rodzice podarowali mi powiększalnik Krokus, kuwety, szczypce fotograficzne, maskownice i obcinarkę. Dzięki temu mogłem się zająć fotografią na poważnie. W jaki sposób w latach 50. i 60. zdobywało się potrzebny sprzęt fotograficzny oraz materiały: koreksy, wywoływacze, utrwalacze? [33]
Moim zdaniem w tamtych latach nie było większego problemu z nabyciem podstawowego sprzętu fotograficznego. Barierę stanowiły bardziej ceny, niż jego brak. Amatorzy korzystali z produktów polskiej firmy Foton, natomiast osoby bardziej ambitne poszukiwały niemieckich filmów ORWO, które były prawie dwa razy droższe niż te krajowe. Rynek produktów fotograficznych załamał się w połowie lat 60. i przez pewien czas materiałów fotograficznych, a zwłaszcza papierów do powiększeń (popularnie określanych jako „brom”), nie było w sprzedaży ciągłej. Dlatego gdy przychodził transport, przed sklepem ustawiały się długie kolejki. Nie przypominam sobie jednak, abym z braku materiałów musiał zawiesić swoją amatorską działalność. Pamiętajmy, że w tamtych czasach asortyment krajowych materiałów fotograficznych był zasilany importem z Jugosławii lub Czechosłowacji. Pana zdjęcia ukazywały się też w prasie. Pierwsze zamieściło „Echo Krakowa” 15 lutego 1962 r. Było ta fotografia kolizji samochodowej na Małym Rynku. Czy myślał Pan wówczas o zawodzie fotoreportera? Zamieszczenie wykonanego przez siebie zdjęcia to ogromna satysfakcja dla młodego człowieka. Była ona tym większa, że zdjęcie zostało wykonane mieszkowym aparatem Agfa Isolette, w którym ostrość ustawiało się „na oko”, zatem finał tej operacji nigdy nie był do końca znany. Studiowałem wówczas chemię i nie zastanawiałem się jeszcze, jaki obiorę zawód. Fotografowanie traktowałem wyłącznie jako hobby. Wiem, że swój pierwszy aparat Praktisix z obiektywem Zeissa na film średnioformatowy otrzymał Pan od swojej Mamy. Do dzisiaj ma Pan ten aparat... Byłem w połowie studiów, gdy otrzymałem bardzo drogi, jak na owe czasy aparat fotogra[34]
ficzny. Spełniło się moje marzenie o lustrzance jednoobiektywowej. Tym aparatem fotografowałem przez wiele lat. Towarzyszył mi we wszystkich moich górskich wędrówkach oraz na obozach wędrownych. Dokupiłem do niego pryzmat pentagonalny ze światłomierzem. Jednak światłomierz służył tylko do pomiaru światła padającego przez obiektyw, a odczytane parametry należało już ustawić samemu. Prawie 20 lat później nabyłem Pentacona Sixa, czyli następcę Praktisixa. Jeden aparat służył mi do robienia zdjęć czarno-białych, drugim natomiast wykonywałem barwne przeźrocza. Ówczesne wydawnictwa życzyły sobie, aby barwny materiał ilustracyjny był wykonywany na przeźroczach 6 × 6 cm. Na początku lat 80. do mojej kolekcji aparatów dołączył jeszcze małoobrazkowy Zenit, a kilka lat później Praktica BX 20. Wszystkie wspomniane aparaty znajdują się do dzisiaj w mojej kolekcji. Są na szczęśliwej emeryturze. Wielokrotnie mówił Pan o ogromnym wkładzie fotografów amatorów w rozwój fotografii. Na czym ów wkład polega? Ruch amatorski w fotografii był inspirowany od początku XX w., szczególnie zaś rozwinął się w latach 20. ubiegłego stulecia. Po drugiej wojnie światowej prężnie działały towarzystwa fotograficzne, przyciągające i zrzeszające fotografów amatorów. Sam przez wiele lat byłem członkiem Krakowskiego Towarzystwa Fotograficznego. Z pewnością wiele zdjęć wykonanych przez amatorów nie reprezentowało zbyt wysokiego poziomu artystycznego, stanowią one jednak dzisiaj dokument dawnych czasów. Przykładem mogą być zdjęcia z I połowy XX w. autorstwa Klementyny Bączkowskiej (1887–1968). Obecnie, w dobie fotografii cyfrowej, nawet „pstrykacze” przyczyniają się do rejestrowania i archiwizowania otaczającej nas rzeczywistości. Zdjęcia zamieszczane w Internecie to mniej lub bardziej wartościowe dokumenty
Przezrocze barwne małoobrazkowe Agfa Excel CT 100 z nadadką Cokin nr 064
[35]
Przezrocze barwne małoobrazkowe KODAK 5009 EC 100 z nasadą nr 128 (filtr połówkowy ustawiany skośnie)
Przezrocze barwne małoobrazkowe Agfa Excel CT 100 z nasadką Cokin nr 291
[36]
epoki. Zawodowy reporter nie dotrze wszędzie, a z tysięcy ujęć „pstrykacza” jedno może być wartościowe i zostać np. wydrukowane w prasie. Dlatego dziś powiedziałbym, że wkład fotografów amatorów jest nie do pominięcia w zakresie fotografii dokumentalnej. Jak możemy zdefiniować osobę fotografa amatora? Czym różni się on od zawodowca? Tutaj należy się pewne wyjaśnienie. Fotografujących można podzielić na następujące grupy: „pstrykacze”, amatorzy, fotograficy, rzemieślnicy. Najmniejszą grupę stanowią fotograficy, czyli uznani fotografowie artystyczni. Warto zaznaczyć, że dla tej grupy nazwę wprowadził zasłużony dla polskiej fotografii Jan Bułhak (1876–1950). Bardzo zróżnicowaną grupę będą stanowili rzemieślnicy, wśród których można też znaleźć fotografów artystów. Takim mistrzem obiektywu był np. Paweł Bielec (1902–2002). Ale wracając do pytania: inaczej bym określił amatora sprzed 30 lat, inaczej zaś tego, który działa obecnie. Wtedy byłby to ambitny fotografujący, który wywołuje negatywy i sporządza powiększenia. Natomiast współcześnie należy zachować też przydomek ambitny, ale określić, co rozumiemy pod tym terminem. Będzie to osoba świadomie wybierająca motyw fotografii oraz stosująca pewne zasady kompozycji. Przy wykonywaniu zdjęcia świadomie dobierze oświetlenie i zwróci uwagę na głębię ostrości. A potem przy pomocy programów graficznych będzie nadawał kadrom ostateczny wygląd. Natomiast do amatorów nie zaliczałbym plejady fotografujących, dla których czynność ta ogranicza się do skierowania obiektywu w pewnym kierunku i naciśnięciu spustu migawki.
chwyca się oglądanym obrazem. Odpowiedział: „Bo czuję jego piękno”. Dobra fotografia to fotografia oddziałująca na odbiorcę, wzbudzająca w nim pewną refleksję. Ale dobra fotografia to również fotografia wykonana zgodnie z podstawowymi arkanami sztuki. Nie można dać przepisu na dobrą fotografię, można natomiast określić jak powinien wyglądać poprawny kadr. Przepisy znajdziemy w wielu podręcznikach, chociażby tych z XX w. Przykłady dobrych fotografii odnajdziemy natomiast w licznych albumach, prezentujących zbiory muzealne z zakresu fotografii. Jest Pan autorem znakomitych książek: Z chemią przez fotografię jednobarwną oraz Z chemią przez fotografię barwną. Czy to zainteresowania chemią „uruchomiły” w Panu zamiłowanie do fotografii, czy może było odwrotnie? Chemia i fotografia są to dwa niezależne nurty moich zainteresowań. Można powiedzieć, że zaczynały się równocześnie pod koniec szkoły podstawowej. Zresztą nie były to jedyne obszary moich zainteresowań, gdyż w tym czasie interesowałem się także psychologią i turystyką pieszą, zdobyłem nawet dużą srebrną Górską Odznakę Turystyki. W czasie mojej pracy na uczelni zainteresowania poszerzyły się o problematykę związaną z nauczaniem chemii. Wtedy to właśnie zrodził się pomysł napisania książki Z chemią przez fotografię jednobarwną. Jest to książka o fotografii, będąca zarazem wykładem z podstaw chemii ogólnej i nieorganicznej.
Czym dla Pana jest dobra fotografia?
Razem z prof. Katarzyną Potyrałą napisał Pan książkę: Fotografia i dydaktyka (2016). Na czym polega przenikanie się tych dziedzin? Czy możemy mówić o dydaktycznej i wychowawczej roli fotografii?
Zwiedzając galerię malarstwa z pewnym profesorem sztuki zadałem pytanie, dlaczego za-
Książka Dydaktyka i fotografia jest w pewnym sensie kontynuacją idei łączenia dwóch ob[37]
szarów. Razem z prof. Katarzyną Potyrałą uważamy, że napisać książkę w jednej dziedzinie nie jest specjalnie trudno, natomiast pokazać, w jaki sposób różne dziedziny wiedzy się przenikają, jak korzystają ze wspólnych zdobyczy, jest dużo trudniej. A my lubimy trudne wyzwania. Fotografia ma bezsprzecznie olbrzymi wpływ na dydaktykę, chociażby poprzez ilustrowanie przekazywanych treści kształcenia. W podręcznikach szkolnych znajdujemy sporo fotografii, będących cennymi ilustracjami, pokazującymi między innymi krajobrazy, florę, faunę lub fragmenty życia społecznego. Nie mówiąc już o roli reprodukcji, czy o zamieszczonych w podręcznikach zdjęciach muzealnych eksponatów. Ale fotografia to nie tylko rejestrator obrazów. Historia techniki fotografii stanowi piękny przykład rozwoju techniki i chemii, co jest cenną egzemplifikacją dydaktyczną. Samo świadome fotografowanie wpływa na rozwój estetyczny, uwrażliwia na piękno, Wyrabia zmysł obserwacji otoczenia. Pisząc tę książkę, traktowaliśmy pojęcie dydaktyki bardzo szeroko, bo nie tylko, jako proces nauczania, ale w dużej mierze, jako proces uczenia się. Będąc autorami chcieliśmy wypełnić lukę w naszym piśmiennictwie, pokazując jak przenikają się za sobą dydaktyka i fotografia. Przecież oboje jesteśmy pasjonatami fotografii, zawodowo zaś dydaktykami. Żyjemy obecnie w czasach fotografii cyfrowej. Sam używa Pan cyfrowej lustrzanki marki Nikon. Czy nie tęskni Pan jednak za fotografią tradycyjną, analogową? Wszak oko mamy analogowe. W czasach, gdy o fotografii cyfrowej nie było nawet wzmianek w literaturze fachowej, fotografujący, a zwłaszcza fotoreporterzy, dążyli do skrócenia czasu obróbki w celu jak najszybszego otrzymanie gotowego zdjęcia. Można było spotkać się z opisami składu kąpieli i postępowania, aby błyskawicznie otrzymać zdję[38]
cie. Mówi się o fotografii analogowej, ale właściwie to powinno się mówić o zapisie analogowym, gdyż współczesna lustrzanka, zamiast rejestratora w postaci błony światłoczułej, ma odpowiednią matrycę, przetwarzającą padający na nią obraz na zapis cyfrowy. Fotografia tradycyjna wymagała wiedzy i umiejętności, których nabywało się nieraz całymi latami. Jest jeszcze jeden fakt, o którym rzadko się wspomina: tradycyjna ciemnia fotograficzna miała swój urok, między innymi dzięki specyficznemu zapachowi, pochodzącemu od wylanych do kuwet odczynników. Fotografie otrzymywane na drodze cyfrowej osiągnęły już prawie właściwości fotografii analogowej, nie udało się jednak w pełni jej naśladować. W fotografii cyfrowej obraz jest tworzony z płaskich pikseli, będących kwadracikami, w fotografii tradycyjnej natomiast jest on tworzony z okrągłych ziarenek (ziarna), które dają niesamowity efekt, zwłaszcza przy dużych powiększeniach. Jest Pan kolekcjonerem starych aparatów fotograficznych. Czy ma Pan swój ulubiony okaz lub typ aparatu? Jak już wspomniałem, pierwszym moim aparatem była Agfa Issolette, czyli aparat określany powszechnie jako mieszkowy. Aparaty tego typu są w miarę płaskie. W celu wykonania zdjęcia odmyka się jedną ściankę, wyciągając mieszek, na końcu którego umieszczony jest obiektyw. Od tego aparatu zaczęła się moje kolekcja aparatów mieszkowych. Trudno jest mi powiedzieć, który jest ulubiony, bo każdy ma w sobie to „coś”. Są aparaty o mieszkach czarnych, bordowych, brązowych, a jeden nawet ma mieszek niebieski (mieszki, a właściwie w niektórych przypadkach miechy, produkowano w głównie odcieniu bordowym lub czarnym). Inną ciekawostką są aparaty na błony zwojowe, popularnie określane, jako filmy, posiadające wymienialne tylne ścianki (jak w Haselbladach).
Przezrocze barwne małoobrazkowe Agfa Excel CT 100i
W dawnych czasach pozwalało to na szybką zmianę filmu. Są i takie, których obudowa wykonana jest z drewna. Jeden z eksponatów mojej kolekcji ma potrójny wyciąg miecha, który po wyciągnięciu liczy około pół metra długości. Warto zaznaczyć, że aparaty z początku XX w. posiadały elementy wykonane z mosiądzu. Gdy patrzę na nie, czuję pulsujące w nich życie. Poza tym były to urządzenia wymagające: nakazywały fotografowi uważnie przemyśleć kadr oraz dobór ekspozycji. Jaką radę dałby Pan początkującemu wielbicielowi fotografii? Przed każdym wykonaniem zdjęcia zadaj sobie pytanie: co chcę pokazać i do kogo adresuję ujęcie. Druga rada: wybierz odpowiednie
oświetlenie. Inaczej wygląda zdjęcie drzewa w promieniach wschodzącego słońca, inaczej w samo południe lub o zachodzie. Oświetlenie ma ogromny wpływ szczególnie w wypadku ujęć portretowych. Odrębnym zagadnieniem jest tło naszego obrazu, a zwłaszcza portretu. Należy pamiętać, że w portrecie nie może ono konkurować z pierwszym planem, czyli z portretowaną osobą. Zdjęcie, na którym wszystko jest „ostre”, niekoniecznie jest zdjęciem dobrym. Obecne aparaty w trybie automatycznym w zasadzie wszystko robią za nas, z wyjątkiem wyboru tematu i kompozycji. Ale ta technika często zawodzi. Jest ona bowiem ustawiona na średnie i przeciętne warunki, jakie panują w czasie robienia zdjęcia. Najważniejsza i zarazem najbardziej ogólna rada i chyba trafna: fotografować należy z głową, pamiętając że w głowie są oczy!
[39]
Bezsprzecznie jedna z najsłynniejszych fotografii XX w. 21 lipca 1969 r. „Buzz” Aldrin, pilot modułu księżycowego, „pozuje” z powierzchni Księżyca. Zdjęcie wykonał Neil Armstrong za pomocą specjalnie przygotowanego aparatu firmy Hasselblad.
W artykule wykorzystano fotografie pochodzące z wolnych zasobów NASA i internetowych (domena publiczna)
Fotografia na Księżycu Jacek Kruk Rok 2019 szczególnie nadaje się do podjęcia tego tematu, bowiem w lipcu przypada 50. rocznica pierwszego lądowania ludzi na Księżycu. Jak wyjątkowe było to wydarzenie, dziś lepiej możemy ocenić aniżeli współcześni, którzy byli przeświadczeni, że loty na Księżyc staną się rutyną, ludzie założą na nim bazy i nasz odwieczny satelita zostanie częścią naszej cywilizacji. Nic podobnego nie nastąpiło i nie zanosi się na to w najbliższej przyszłości, rośnie natomiast liczba ludzi wątpiących w prawdziwość lotów księżycowych sprzed pół wieku. Fotografie wykonane przez astronautów na Księżycu powinny przekonać wątpiących, ale — paradoksalnie — to one właśnie stały się jedną z przyczyn owego zwątpienia. W ramach programu Apollo, pomiędzy lipcem 1969 r. a grudniem 1972 r. na Księżycu wylądowało sześć statków LM z dwuosobowymi załogami. Spośród tych 12 zdobywców Księżyca dziś żyje tylko czterech: Edwin „Buzz” Aldrin (ur. 1930) z Apolla-11, David Scott (ur. 1932) z Apolla-15, Charles Duke (ur. 1935) z Apolla-16 i Harrison Schmitt (ur. 1935) z Apolla-17. Każdy z astronautów lądujących na Księżycu wyposażony był w aparat Hasselblad 500EL. Aparaty tej słynnej szwedzkiej firmy były używane w misjach załogowych NASA już od 1962 r. Modele przeznaczone do fotografowania na Księżycu zostały specjalnie zmodyfikowane, by ułatwić ich obsługę w sztywnych rękawicach skafandra. Powiększono przyciski i pokrętła, zastosowano elektryczny przesuw filmu. Aparaty wyposażone zostały w niemiecki obiektyw Biogon f/5.6 o ogniskowej 60 mm firmy Carl
Zeiss. Wymienne kasety z 70-milimetrowymi błonami Kodaka pozwalały zarejestrować 200 zdjęć na każdej z nich. Zastosowano także szklaną płytkę z wygrawerowanymi 25 krzyżykami siatki kalibracyjnej (tzw. płyta reseau). Służyły one do precyzyjnego odczytu współrzędnych fotografowanych obiektów. Krzyżyki te są dobrze widoczne na zdjęciach opublikowanych przez NASA. Dużą wagę przywiązywano do prawidłowego odwzorowania kolorów na kliszy, gdyż barwa gruntu księżycowego świadczy o jego składzie chemicznym. W tym celu pierwsze kadry na kliszy naświetlano w warunkach laboratoryjnych (fotografowano wzornik kolorów) i po powrocie naświetlonych kaset z Księżyca wywoływane były najpierw te otwierające kadry. Gdy kolory na zdjęciach zgadzały się z wzornikiem, tę samą procedurę wywoływania stosowano do reszty kliszy. Ponadto astronauci mieli na Księżycu swój wzornik kolorów, który umieszczali w kadrze, by można było następnie skorygować kolory wg identycznego wzorca na Ziemi. W drogę powrotną z Księżyca zabierano tylko kasety z naświetlonymi filmami, aparaty pozostały na powierzchni, by nie obciążać startującego na orbitę statku (masa „księżycowego” Hasselblada wynosiła ok. 2 kg, zamiast niego można było zabrać 2 kg próbek gruntu). Dwanaście aparatów, mało używanych, leży dotąd na powierzchni Księżyca, co może wydawać się wielkim marnotrawstwem, ale dla
Księżycowy model Hasselblada
[41]
Hasselblad ze zdjętą kasetą i widoczną płytką reseau
Wzornik kolorów (a właściwie odcieni szarości) na zdjęciu z misji Apollo-16. Z tyłu Charles Duke przy pojeździe LRV.
[42]
firmy Hasselblad to wielki zaszczyt. Przetrwają one miliony lat, gdy po ludzkiej cywilizacji na Ziemi prawdopodobnie nie będzie już, niestety, śladu… Zdjęcia wykonane przez Neila Armstronga 21 lipca 1969 roku nie były pierwszymi fotografiami z Księżyca. Pierwszy obraz z powierzchni naszego satelity przesłała radziecka Łuna-9, która dokonała na nim miękkiego lądowania w dniu 3 lutego 1966 r. Potem jeszcze jeden automatyczny radziecki lądownik (Łuna-13) oraz pięć amerykańskich (Surveyor-1, 3, 5, 6 i 7) dostarczyło drogą radiową obrazy z miejsc lądowania. Oczywiście, nie mogą się one równać ze zdjęciami wykonanymi przez 12 księżycowych fotografów ani pod względem technicznym, ani tematycznym. Jednakże zdjęcia bezzałogowych automatów i wypraw załogowych są równie cenne, bowiem pochodzą z różnych obszarów Księżyca (poza jednym wyjątkiem: lądowisko Apolla-12 wybrano celowo w pobliżu miejsca lądowania Surveyora-3). Astronauci Charles Conrad (1930–1999) i Alan Bean (1932–2018), którzy wylądowali na Księżycu 19 listopada 1969 r., mieli sprawdzić, w jakim stanie jest aparatura Surveyora po spędzeniu 2,5 roku na powierzchni Księżyca. Jak się należało spodziewać, Surveyor wyglądał tak, jak gdyby wylądował wczoraj, aczkolwiek od 3 maja 1967 r. już nie funkcjonował. Astronauci wymontowali z niego kamerę TV i zabrali ze sobą na Ziemię, by poddać ją dokładnym badaniom. Co ciekawe, w trakcie badań wykryto w urządzeniu obecność bakterii Streptococcus mitis, które przypadkowo dostały się do kamery w czasie przygotowań naziemnych i przetrwały w zabójczych warunkach księżycowych (próżnia, promieniowanie kosmiczne, skrajne temperatury). Istnieje wprawdzie możliwość, że to Conrad i Bean „zarazili” kamerę Surveyora w swoim statku kosmicznym, bowiem nie była ona transportowana w hermetycznym pojemniku, do jakich trafiają próbki skał księ-
życowych. Tak czy owak, NASA odtąd bardzo starannie sterylizowała swoje sondy wysyłane do badania planet, zwłaszcza na Marsa… Setki fotografii wykonanych przez astronautów na Księżycu stanowią równie cenny materiał naukowy, jak 400 kg próbek księżycowego gruntu przywiezionego na Ziemię. Dlaczego zwolennicy teorii spiskowych kwestionują ich autentyczność? Jednym z „koronnych argumentów” jest brak gwiazd na księżycowym niebie. Jednak dla każdego miłośnika fotografii wytłumaczenie tego braku jest banalnie proste: jeśli w kadrze znajdują się jasno oświetlone elementy powierzchni Księżyca lub statku LM, a ekspozycja wynosi setne części sekundy, to nawet najjaśniejsze gwiazdy nie odwzorują się na kliszy. Aby się tak stało, aparat należałoby umieścić na statywie, skierować go w niebo i wybrać czas ekspozycji od kilku do kilkunastu sekund. W ten sposób na Księżycu nie fotografowano, astronauci mieli aparaty przytwierdzone do skafandrów na piersi. Jedynie załoga Apolla-16 miała na Księżycu niewielki teleskop do fotografowania nieba w zakresie UV, które to promieniowanie, na szczęście dla nas, jest pochłaniane przez ziemską atmosferę. Inne zarzuty dotyczą np. cieni rzucanych na powierzchnię Księżyca, które rzekomo dowodzą kilku różnych źródeł światła (zamiast jednego — Słońca). Tu wypada przypomnieć, że wszystkie sześć lądowań załogowych na Księżycu odbywało się w pobliżu terminatora, czyli linii dzielącej część oświetloną przez Słońce od części nocnej. Robiono to z kilku powodów, ale najważniejszym z nich był bardzo plastyczny obraz miejsca lądowania, ujawniający wszelkie nierówności terenu, co miało kluczowe znaczenie dla bezpiecznego osadzenia LM na powierzchni. W konsekwencji astronauci wychodzili na powierzchnię „o wschodzie Słońca”, kiedy wszystkie przedmioty rzucają bardzo długie cienie i w ogóle fotografowanie w takich warunkach nie jest łatwe. Różne ukierunkowanie cieni wynikało z nierówności terenu, a nie
Słynne zdjęcie Johna Younga z Apolla-16 salutującego w podskoku. Z tyłu widoczny teleskop ultrafioletu stojący w cieniu lądownika LM.
Okładka książki Tima Furnissa poświęconej dwudziestej rocznicy lądowania na Księżycu. Ziemię doklejono na zdjęciu z Apolla-16 (salutuje Charles Duke).
Charles Conrad z Apolla-12 przy lądowniku Surveyora-3. Na horyzoncie widoczny lądownik LM.
[43]
Zdjęcie „wschodzącej Ziemi” nad horyzontem Księżyca, wykonane przez Williama Andersa z krążącego wokół Księżyca Apolla-8. Uznane zostało za zdjęcie XX wieku.
Zdjęcie Ziemi nad księżycowym biegunem wykonane przez japońską sondę Kaguya.
[44]
różnych źródeł światła. Słońce bardzo wolno podnosi się nad księżycowym horyzontem, bo dzień na Księżycu trwa 14 dób ziemskich. Zatem nawet wyprawy, które spędziły na Księżycu 3 (ziemskie) doby, nie doczekały Słońca w zenicie. Wtedy zresztą fotografowanie byłoby jeszcze trudniejsze, bowiem nierówności terenu nie rzucałyby cieni w ogóle. Zwolenników „księżycowego kłamstwa NASA” nie przekonują nawet zdjęcia lądowisk Apolla, przesłanych przez krążącą wokół Księżyca sondę Lunar Reconnaissance Orbiter (LRO). Rozdzielczość tych zdjęć pozwala bez trudu dostrzec na powierzchni naszego satelity podwozia lądowników LM (górna część lądownika powracała wraz z astronautami na orbitę wokółksiężycową), a także rozstawionego sprzętu (zestawy ALSEP), czy elektrycznych pojazdów LRV (dotyczy to trzech ostatnich misji: Apollo-15, 16 i 17). Widoczne są również ślady pozostawione przez wędrujących astronautów i ślady kół LRV. Czy niedowiarkowie ich nie widzą? Ależ widzą je doskonale, tylko że sonda LRO należy do NASA , więc zdjęcia są oczywiście zmanipulowane. Na takie rozumowanie nie ma żadnej rady. Nawet gdyby sonda była rosyjska bądź chińska, zwolennicy hoaxu stwierdziliby, że rosyjska lub chińska agencja kosmiczna „kryje” swoich amerykańskich kolegów… Na koniec warto zwrócić uwagę na dość powszechne i równie niefortunne „upiększanie” zdjęć wykonanych na Księżycu. Najczęściej stosowanym zabiegiem tego typu jest umieszczenie obrazu Ziemi nad horyzontem księżycowym. Takie zdjęcia faktycznie istnieją, ale wykonano je z orbity wokółksiężycowej! Robili je zarówno astronauci Apolla, jak i sondy automatyczne. Aby wykonać takie zdjęcie z powierzchni Księżyca, trzeba by wylądować w rejonie jednego z biegunów, tymczasem wszystkie wyprawy Apollo lądowały niedaleko od księżycowego równika, skąd Ziemię widać wiszącą nieruchomo (zmieniają się tylko fazy) w pobliżu zenitu. Ale wielu ilustratorów nie
może się oprzeć pokusie dołożenia Ziemi astronautom na Księżycu. Nawet amerykańska poczta nie uniknęła tego błędu. Jeśli ludzie kiedykolwiek powrócą na Księżyc, to prawdopodobnie wylądują właśnie w okolicy bieguna południowego i wtedy będziemy się mogli cieszyć ich zdjęciami z Ziemią w tle, tym razem autentycznymi. Dlaczego bieguny księżycowe są tak atrakcyjne? Oczywiście, nie z powodu Ziemi w tle. Na południowym biegunie Księżyca występują niewielkie obszary (wnętrza kraterów), do których nigdy nie docierają promienie Słońca. Prawdopodobnie zachowały się w nich pokłady lodu wodnego, które będą nie tylko interesującym materiałem do badań historii układu słonecznego, ale także bardzo cennym surowcem dla zaopatrzenia księżycowej bazy. Woda w sposób oczywisty jest potrzebna ludziom do przeżycia, a równocześnie stanowi źródło napędu rakietowego: w wyniku elektrolizy daje zarówno paliwo (H) jak i utleniacz (O2). Na biegunach są też obszary nieprzerwanie oświetlane promieniami Słońca, a więc idealne dla usytuowania elektrowni słonecznych. Jednak nie ekscytujmy się zbytnio — powrót ludzi na Księżyc to nie kwestia najbliższej dekady. Co innego lot załogowy wokół Księżyca. Jest on planowany przez NASA już na 2023 r. Statek Orion zabierze w tę podróż czwórkę astronautów, będzie to 55 lat po tym, jak Apollo-8 zabrał trójkę astronautów w podobną podróż. Cała załoga Apolla-8: Frank Borman (ur. 1928), James Lovell (ur. 1928) i William Anders (ur. 1933) jeszcze żyje i miejmy nadzieję, że doczeka lotu swoich następców, a ci następcy przywiozą nie gorsze zdjęcia z wokółksiężycowej orbity. Bibliografia: Chaikin Andrew, A Man on the Moon, Time — Life Books, Alexandria, Virginia 1999. Engelhardt Wolfgang, Fotografie in Weltraum, T. 1: Von der Erde zum Mond, vwi — Verlag Gerhard Knülle, Herrsching/Ammersee 1980.
Kamera Surveyora-3 w muzeum lotnictwa i astronautyki w Waszyngtonie.
Nawet poczta USA wydała znaczek z nieprawdziwym obrazem Ziemi nad księżycowym horyzontem. Furniss Tim, One Small Step, Haynes Publishing Group, Somerset 1989. Górko Marcin, Fotografując w Kosmosie, część I: Hasselblad wkracza na scenę, czyli program „Gemini” (ze strony http://www.optyczne.pl/). oraz strony: Loty kosmiczne (http://lk.astronautilus.pl/). Lunar Reconnaissance Orbiter (https://lunar.gsfc.nasa. gov/). Zdjęcia pochodzą ze strony NASA, Wikipedii i innych wolnych zasobów internetowych.
[45]
Katarzyna Urbanek, Lato w mieście (góra), Mogą być różowe (dół), Wszystko może pomóc (s. 41)
[46]
Bo ja idę, proszę pana, na „streeta” Mówią, że fotografia streetowa nie należy do najprostszych. Mówią też, że właściwie nie ma sensu się nią zajmować, że niczemu nie służy
wiadomo do której szuflady wpakować takie zdjęcie — tej z fotografią dokumentalną, czy tej ze streetową? A ja, proszę pana, wyruszam z aparatem i dokumentuje wybrane fragmenty życia. Bez pozowania, ustawiania. Nigdy z biodra, nigdy z ukrycia, nigdy z daleka, czy z użyciem odchylanych ekraników. Zawsze tak, żeby świat wokół był świadomy mojej obecności. Zawsze, jak jest taka możliwość, rozmawiam z osobą, której zrobiłam zdjęcie. Gdy widzę, że ktoś na widok mojego aparatu zaczyna się zachowywać inaczej niż wcześniej, nie fotografuję. Nic na siłę. Mam ten komfort, że nie muszę. Robię to, bo chcę. Bo taki rodzaj fotografii daje mi poczucie wolności. Nie pracuje na niczyje zlecenie, nie zastanawiam się, gdzie
i dawno wyczerpała się pod względem tematycznym. Mówią również, że jeśli nie jest śmiesznie, to nie ma „streeta”. Mówią, że wiele zdjęć Matta Stuarta (ur. 1974) nie wygrałoby żadnego konkursu, „bo co to za zdjęcie, na którym jakiś facet ziewa albo jakiś liść leży na jakiejś ulicy?” Mówią, że Martin Parr (ur. 1952) wiele razy słyszał, że nie jest żadnym dokumentalistą, zanim nie został jednym z najlepiej zarabiających fotografów z agencji Magnum. A w ogóle to od kiedy Parr jest dokumentalistą, skoro tak wiele jego zdjęć weszło do kanonu fotografii streetowej? Mówią, że jak rozmawiasz z facetem na ulicy, a później robisz mu portret… to już nie
później będzie można sprzedać moje zdjęcia. Dzięki streetowi nigdy się nie nudzę. Muszę jechać na dwa dni na drugi koniec Polski? Wspaniale! Żeby tylko była chwila na poszwendanie się po mieście. Czy taki rodzaj fotografii uzależnia? Oczywiście! I nie jest dla wszystkich. Zdecydowanie trzeba lubić przebywanie z samym sobą. Najlepsze zdjęcia „łowisz” podczas samotnych spacerów, na których jesteś tylko ty i aparat, aparat i ty... I (oczywiście!) cały świat wokoło! Jeśli zabierzesz kogoś ze sobą — czar pryśnie. Pojawi się pokusa rozmowy, odwiedzenia kawiarni, kina, więc „street” zejdzie na dalszy plan…
Katarzyna Urbanek
[47]
Mieczysław Wielomski (1948–2018): „Artysta-fotografik nie tylko reprodukuje rzeczywistość, ale także przekazuje swoje emocje, odczucia, które towarzyszyły mu podczas fotografowania. Nie robi tego jednak za pomocą dokumentacji rzeczywistości, ale klucza, symboli, porównań, metafor. Dlaczego? Po to, aby widz był zmuszony do próby zrozumienia idei, a nie przedmiotu, bo przedmioty fotografia dokumentalna znakomicie oddaje. Jeżeli ja sfotografuję starą kamienicę, to jest to po prostu stara kamienica. W naszej fotografii natomiast ta kamienica ma być czymś więcej. Miejscem emocji, ale nie mieszkańców, tylko naszych. Gdy oglądamy fotografię artystyczną, sięgamy do znanych nam miejsc, tematów, porównujemy i szukamy”. Fragment rozmowy Krzysztofa Ślachczaka z Mieczysławem Wielomskim i Lucyną Romańską, https://fototekstura.pl/rozmowa-z-lucyna-romanskai-mieczyslawem-wielomskim/ [dostęp: 29.12.2018 r.]
O Wielomskim in minor Lucyna Romańska
Wieloma poznałam w czasach, gdy fascynował się już piktorializmem, a swą wcześniejszą twórczość określał mianem „byle co” i rzadko dawał się namówić na pokazanie starych zdjęć. Było w nim jednak małe rozdarcie; dawne czasy wspominał bowiem jako okres wspaniałej, towarzyskiej przygody, w której królowała fotografia, ludzie natomiast tłumnie przychodzili na wystawy. Ten świat zniknął za sprawą Internetu, jednak ta sama technologia cyfrowa dała Mieczysławowi swobodę twórczą i uwolniła od „przekleństwa zwykłej odbitki”. Podziwiał pierwszych mistrzów piktorializmu; zachwycał się subtelnościami kompozycji i gry światła. Nazywał jednak ten rodzaj fotografii „estetyzującą”, szukał zatem sposobów na wyrażanie aspektu społecznego bez sięgania po dokument. I nawiązał do modern piktorializmu, powołując się na poglądy Drahomíra Josefa Růžički, lecz tak naprawdę to właśnie Mieczysław wypełnił wspomniane pojęcie treścią. Często odwoływał się do dziedzictwa fin de siècle’u oraz międzywojnia. Wtedy — jak twierdził — architektura była wspaniała, kobiety piękne a miernoty nie decydowały o kanonach sztuki.
Kochał i znał Pieniny oraz Tatry, jednak z biegiem czasu porzucił tę miłość dla krajobrazu nizin, które doczekały się szczególnego miejsca w jego fotograficznym sercu. Od lat fotografował pod słońce, aby pokazać w pejzażu przestrzeń i nadać mu tajemniczości. Na plenerach często obserwowałam, jak idzie w kierunku przeciwnym niż wszyscy. Nie wiem, czy robił to odruchowo, czy z premedytacją, ale czułam, że warto iść za nim, ponieważ miał intuicję. Lubił także w fotografii coś, co nazywał literaturą, która jego zdaniem pojawiała się wraz z człowiekiem albo śladem przez niego pozostawionym: domem, drogą, kapliczką lub nawet wyrzucaną na śmietnik choinką. Twierdził, że o losie człowieka można opowiadać, pokazując stworzony przez niego świat materialny. Odrzucał natomiast fotografię epatującą ludzkim nieszczęściem. Jeśli w jego pracach pojawiał się człowiek, nawet najmniejsza postać, miało to wagę motywu głównego, nie zaś sztafażu. Perłą w koronie jego zainteresowań pozostał niezmiennie Śląsk. Motywów do realizacji swoich pomysłów szukał w Bytomiu, Świętochłowicach, Chorzowie lub Rudzie Śląskiej. My — członkowie Pictorial Teamu — przeszliśmy z Mietkiem setki klatek i podwórek Górnego oraz Dolnego Śląska, nie w celu rejestracji wieloletnich zaniedbań włodarzy miast, ale w poszukiwaniu motywów in minor, potrzebnych do kolejnych wystaw. „Klaciochy” noszące ślady dawnej świetności, zapyziałe podwórka, ściany pocące się liszajami pleśni więcej mówiły o mieszkańcach niż ich zmęczone twarze. Te „lumpen plenery” dzisiaj wydają mi się przygodą życia, niepowtarzalną podróżą, która już się nigdy nie powtórzy. Wielom ubolewał, że świat mieszczańskich wartości etycznych i estetycznych minął bezpowrotnie. Chyba najpełniej dał temu wyraz w fenomenalnym cyklu Nie ma pamięci o tych, co żyli, łączącym fotografię z malarstwem dziewiętnastowiecznych mistrzów. Z drugiej strony uwielbiał surrealizm; jego fotografie [49]
Mieczysław Wielomski, z cyklu Na krawędziach rzeczywitości (góra), Silesia — przeciw Nicości (dół) (źródło: wielomski.pl)
[50]
Mieczysław Wielomski, z cyklu Nie ma pamięci o tych, co żyli (źródło: wielomski.pl)
są podszyte klimatem nadrealności, często rodem z malarstwa Giorgia de Chirico. Na artystyczną wyobraźnię Wieloma wpływ miała także literatura piękna, przede wszystkim Sklepy cynamonowe Brunona Schulza oraz Wieśniak paryski Luisa Aragona. Nigdy nie spotkałam człowieka obdarzonego tak plastyczną wyobraźnią. Byłam pod wrażeniem, jak intensywnie potrafi wyobrazić sobie czytany tekst i myśleć obrazami. Jego niespełnionym marzeniem pozostała fotograficzna interpretacja Pasażu Opery, inspirowana tekstem Aragona. Wyobraźnia zbudowała obrazy, ale rzeczywistość nie dostarczyła na czas odpowiednich motywów. Mistrz (tak czasami pół żartem, pół serio zwracaliśmy się do niego) szukał nieustannie nowych pomysłów, zarówno w sferze tematycznej, jak i stylistycznej. Ostatnie dwa lata życia spędził na peregrynacjach po małych miastach i miasteczkach. Odwiedził ich ponad sto pięćdziesiąt. Wędrówki te zaowocowały
cyklem Prowincjonałki polskie. W ostatnich latach odszedł od preferowanych przez lata mrocznych klimatów i dodawał swoim zdjęciom coraz więcej świetlistej szarości, wciąż tworząc minorowe pejzaże, ale w już innej konwencji. Szedł w stronę światła, aż w końcu zniknął za tą świetlistą mgłą… Sztuka Mieczysława Wielomskiego to duże wyzwanie dla odbiorcy. Cóż mogę powiedzieć tym nieprzekonanym do jego poetyki? Może jednym z ulubionych cytatów samego Wieloma. Robert Demachy napisał: „Czegoś jeszcze jednak tu trzeba, czegoś niesłychanie ważnego, skrajnie trudnego do opisania słowami. Jeśli się to widzi, to słowa są tu zbędne. Jeśli tego się nie ujrzy, to i wówczas słowa są niepotrzebne — bo po prostu tego nie wyraża się słowami”1. 1 Cyt. za: R. Demachy, O zwykłej odbitce, tłum. T. Moś-
cicki, za: http://www.guma.art.pl/robert-demachy-o-zwy klej-odbitce [dostęp: 29.12.2018 r.].
[51]
Krzysztof Kamil Baczyński Nokturn niespokojny Wzrok nade mną jak lampę nad snem trwożnego dziecka nachyl, bo oto nocą od przeczuć ciemną płyną znaki, wężowiska zmian i strachy. Groźniej las latarń pogasłych ulice zarósł, echo rozdęte w sklepienie nieba rozdziera sen i w wydłużoną księżycem uliczkę - w parów wchodzi widmo o włosach rozwianych, płowych jak len. W ten wieczór duch zabitego psa wyje długo, a kroki morderców samotnie chodzą miastem. Z okna naprzeciw upiór fortepianu fugą skacze z trzech pięter w dół, tej nocy nie zasnę. Nie tobie - wzrokiem - łagodnym lasem - ogarnąć wieczór burzliwych parabol. (Biją dzwony ciszy głośniej od mego krzyku.) Nie mnie nagiąć nieba stalowy huragan dłonią od wiatru słabą. W ten wieczór wszystkie fontanny wyrzucają żywe łzy, jak drzazga wbita boli pamięć.
Przyjdź, przez skazę nieostrożnego snu przeniknij, przyjdź. Wzrok daleki nade mną jak lampę nad snem trwożnego dziecka zawieś. wrzesień 1940 r.
Nokturn niespokojny Anna Faber
Czyż nie żyjesz pomiędzy światłem a cieniem? Podążając przez życie alejami cieni, wzdłuż popękanych, szarych murów, poszukujesz światła. Na każdym kroku czają się „wężowiska zmian i strachy”. Kroczysz w rytm melodii granej przez życie, z sercem wystukującym kolejne takty. Kierując wzrok ku jasnym ideom pokonujesz przeciwności losu i zawiłe meandry codzienności. Nagrodą dla wytrwałych jest zasłużony blask. Nokturn niespokojny to opowieść o mnie, a może także i o Tobie...
[54]
[55]
Joanna Rachtan, bez tytułu, sierpień 2017 r.
[56]
Cała soczystość Joanna Rachtan
Joanna Rachtan, bez tytułu, sierpień 2017 r.
Zdjęcia wykonałam z myślą o wystawie towarzyszącej Festiwalowi Sztuki Jabłka w Bełchatowie (2017 r.). Pragnęłam uwiecznić dojrzały, smakowity owoc, który oferuje człowiekowi smak, soczystość oraz gwałtowne i intensywne orzeźwienie. Zdjęcie wykonałam spontanicznie, korzystając z chwili spokoju od licznych obowiązków zawodowych oraz do-
mowych. Do ujęć wykorzystałam niewiele rekwizytów — wybrany owoc oraz dokładnie oczyszczone akwarium. Efektem moich starań są powyższe zdjęcia. Jabłko jest owocem głęboko zakorzenionym w naszej świadomości i kulturze. Dlatego też jest obiektem bliskim, codziennym, ale też bardzo tajemniczym, a przez to odległym.
[57]
Marcin Niemiec, Kolarka, www.seti.art.pl
Berlin to znakomite miejsce dla fotografii ulicznej. Dzięki dobrej komunikacji i nieodległego położenia jest on bardziej dostępny dla turysty z Polski niż Paryż lub Barcelona. Wielokulturowość, a co za tym idzie — duża różnorodność postaci przemierzających ulice, nowoczesna architektura i otwartość ludzi dają wiele okazji do wykonania udanych zdjęć. To ujęcie zostało uchwycone w pobliżu Bramy Brandenburskiej, szerokim obiektywem z wykorzystaniem techniki panningu, czyli prowadzenia obiektywu za poruszającym się obiektem. Z reguły oglądamy takie zdjęcia wykonane na długich ogniskowych, gdzie można uzyskać bardziej rozmyte tło. Tutaj interesujący bokeh jest wynikiem nie tyle ogniskowej czy dużego otworu przysłony, lecz poruszenia aparatu w trakcie wykonywania zdjęcia. [58]