„mgFoto Magazyn” 1/2022 (14)

Page 1

mgFoto m

a

g

a

z

y

Rozmowy: Danuta Węgiel Dlaczego Leica? Tajemnice Gubalotypii Pasja tworzenia Wystawa: Bo góry są w nas

nr 1/2022 (14) ISSN 2657-4527

n


Światłocienie — Plenery Fotograficzne foto Janusz Żołnierczyk, make-up Agata Ciećko modelka: Eleonora Jaroshchynko


OD REDAKCJI Wchodzenie pod górę jest męczące, niekiedy irytujące, ale potrzebne i — summa summarum — bardzo przyjemne. Ze szczytu widać więcej, widzi się też lepiej i dalej. Na szczycie można poczuć satysfakcje z przebytej peregrynacji, radość z włożonego weń trudu oraz dumę z pokonania przeszkód. Droga pod górę uczy pokory — względem otoczenia oraz własnych ambicji i ograniczeń. Uczy też akceptowania siebie, a przez to wiedzie do lepszego poznania własnej osobowości. Droga pod górę, stroma i kręta, jest zatem znakomitą lekcją życia oraz jego trafną metaforą. Idzie się jednak po to, aby wrócić. Schodzenie bywa niekiedy równie trudne, jak wspinaczka. Schodząc, łatwo dać się przygnieść zmęczeniu, można też ulec złudnej radości z dobrze wykonanego zadania. A nie ma nic gorszego, niż oszukiwanie samego siebie. Gdy idzie się pod górę, szczyt nie jest końcem drogi, lecz jedynie zwieńczeniem jakiegoś jej etapu. Im dalej się zawędrowało, tym powrót może być bardziej wyczekiwany, a nawet — konieczny.

Oddaję Państwa ocenie najwnosze wydanie naszego magazynu fotograficznego. Od grudnia 2018 roku ukazało się 14 numerów pisma, o łącznej objętości ponad 800 stron, zawierających teksty oraz fotografie. Wszystkie zeszyty zostały opublikowane na platformie wydawnictw ciągłych ISSUU i będą tam dostępne jeszcze przez wiele, wiele lat. Cieszę się, że mogłem przyczynić się do zainicjowania tej kolekcji. Każda podróż ma jednak swój finał. Praca nad kwartalnikiem o fotografii była dla mnie, jako redaktora naczelnego, wspaniałą wyprawą w góry. Góry polskie — te sercu najbliższe. Nasycony widokami, napełniony bezcennym doświadczeniem i nieco już zmęczony wspinaczką postanowiłem wrócić do domu. Czeka mnie w najbliższych latach sporo wyzwań fotograficzno-publicystycznych oraz jedno najważniejsze — Rodzina. Mam nadzieję, że w fotelu redaktorskim zasiądzie niebawem kolejna osoba, pełna zapału i siły do promowania dobrej fotografii. Życzę jej udanej podróży, w bardziej sprzyjających okolicznościach. Marcin Kania, 5 maja 2022 r.

NUMER ZAWIERA W świecie twarzy. Rozmowa z Danutą Węgiel . . . . . . . . . . . . . . . . Andrzej NOWAKOWSKI, Moje życie z Leicą... . . . . . . . . . . . . . . . Marek GUBAŁA, Gubalotypia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Marek Kosiba, Pasja tworzenia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Grażyna i Marek GUBAŁOWIE, Łowcy Talentów: Lilianna Wolnik . . . . . . . . Paweł STOŻEK, Powiększenia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Jan R. Paśko, 50 lat temu... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Małgorzata MIŚ, Studio mgFoto . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Wystawa: Bo góry są w nas [wstęp: Inez Baturo] . . . . . . . . . . . . .

5 15 23 29 35 41 47 51 53

Na stronie 1 okładki wykorzystano fotografię autorstwa Lilianny Wolnik

„mgFoto Magazyn”, Pismo Myślenickiej Grupy Fotograficznej, nr 1/2022 (14), ISSN 2657-4527 ● MARCIN KANIA — redaktor naczelny, STANISŁAW JAWOR — zastępca redaktora naczelnego, GRAŻYNA GUBAŁA, LILIANNA WOLNIK, PAWEŁ BOĆKO — redakcja ● Egzemparz bezpatny ● Znajdź nas na mgFoto.pl oraz ISUU

[3]


Danuta Węgiel (foto Ludwik Węgiel) Danuta Węgiel jest absolwentką religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim. W 1993 roku rozpoczęła współpracę z „Tygodnikiem Powszechnym”, gdzie sprecyzowała swoje fotograficzne zainteresowania. Od ponad 25 lat portretuje ludzi kultury i nauki, co skutkuje licznymi publikacjami w prasie, na okładkach książek oraz plakatach. Jej prace były pokazywane na ponad 30 wystawach indywidualnych i zbiorowych. W roku 2012 została przyjęta do Związku Polskich Artystów Fotografików. W tym samym roku związała się z agencją Fotonova. Obecnie jest wykładowcą fotografii prasowej w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie, a jednocześnie pełni funkcję współkuratorki Galerii ZPAF w Krakowie. Najważniejszym obszarem zainteresowań artystki pozostaje portret. W wywiadzie prezentowane są fotografie autorstwa Danuty Węgiel


W świecie twarzy Rozmowa z Danutą Węgiel

Stanisław Jawor: Nie będę pytał, jak to się zaczęło, bo wszyscy wiemy, że pochodzisz z Elbląga, że znasz się na kliszach i papierach fotograficznych, wiemy też, że przyjeżdżając do Krakowa spotkałaś Zbigniewa Łagockiego — profesora Krakowskiej ASP, członka Rady Artystycznej ZPAF — i on... no właśnie, co on zmienił w Twojej fotografii? Danuta Węgiel: Studiowałam religioznawstwo i działałam w studenckim Towarzystwie Dagerotypistów, gdy w 1986 roku pojawiło się, wystosowane przez Klub Fotograficzny przy Pałacu pod Baranami, zaproszenie do uczestniczenia w warsztatach prowadzonych przez Zbigniewa Łagockiego. Kilkoro z nas — Dagerotypistów — złożyło swoje portfolia. Zakwalifikowanie na kurs było dla nas wyróżnieniem, ponieważ Zbigniew Łagocki był cenionym artystą i autorytetem w dziedzinie fotografii. Warsztaty trwały od 1986 do 1989 roku. Można powiedzieć, że był to czas mojego artystycznego dojrzewania. Mistrz Łagocki dyscyplinował nas, skupiając naszą uwagę na różnych zadaniach, które uwypuklały język fotografii. Kształtował w nas świadomość kadru, światła, przestrzeni ostrości i nieostrości. Kładł nacisk na rozumienie działania różnych czynników tworzących obraz i naszej możliwości wpływania na ich relacje. Moje podejście impresyjnego fotografa, „łapacza

chwili” oraz biernego odtwarzacza rzeczywistości zaczęło pod wpływem Łagockiego zmieniać się w aktywne wybieranie tego co i jak chcę powiedzieć za sprawą aparatu. Pamiętam, że przemiany zaczęły się od ćwiczeń na kompozycję zwaną „czystą formą”. Profesor mówił, że powinniśmy odrzucić myślenie o tym, co dany przedmiot znaczy, i skupić się jedynie na jego formie, czyli nie poddawać się codziennemu odczytywaniu obrazu, lecz zobaczyć inne możliwości, dojrzeć interesującą kompozycję w elementach rzeczywistości. Nie od razu zrozumiałam to zadanie, bo wbrew pozorom to trudne ćwiczenie, które zmusza do zmian nawyków oraz innego kadrowania. To doskonałe ćwiczenie, otwierające świadomość tworzenia obrazu, wracało do mnie jak buddyjski koan. Dziś chętnie zadaje je studentom. Podczas wersnisażu wystawy w Myślenicach mówiłaś nam, że Twoja przygoda z portretami rozpoczęła się od współpracy z „Tygodnikiem Powszechnym”. Ale jak to? Przyniosłaś portfolio i już Cię mieli? W 1993 roku zgłosił się do mnie Wojtek Szumowski, który robił swoje pierwsze filmy. Przymierzał się właśnie do dokumentu o „Tygodniku Powszechnym”. Powiedział: „Dana, znam twoje zdjęcia. Czy posiedzisz tydzień w redakcji «TP» i zrobisz mi dokumentację fotograficzną?”. Zgodziłam się natychmiast. Przed drzwiami do redakcji ogarnął mnie jednak niepokój. Miałam wejść do mitycznego „Tygodnika Powszechnego”, pełnego sław dziennikarskich, i robić tam reporterskie zdjęcia? O zgrozo! Pomyślałam: „W co ja się wpakowałam?!” Jednak pierwszy dzień rozwiał wszelkie lęki. Dostałam wsparcie od Kasi Morstin, świetnej sekretarki redakcji. W „Tygodniku” panowała niespotykana atmosfera przyjaźni miedzy redaktorami i pracownikami, a na mnie nie zwracano zbyt[5]


niej uwagi, co — jak wiadomo — sprzyjało fotografowaniu. Zdjęcia robione dla potrzeb filmu spodobały się redakcji. Dostarczyłam swoje portfolio, a obecny sekretarz, dziś naczelny gazety Piotr Mucharski, uznał, że moje fotografie mogą się przydać w przyszłości i wrzucił je do pudła z innymi zdjęciami, z których korzystała redakcja. Debiutowałam w tym samym roku swoimi montażami do tekstu o twórczości Mirona Białoszewskiego. Dziś to brzmi jak bajka. W tamtym czasie redakcja nie miała sformalizowanego działu fotoedycji. Redaktor techniczny Artur Strzelecki skanował i przygotowywał fotografie do wydruku. Nie było też tak licznych i doskonale dostępnych agencji fotograficznych, do których zasobów swobodnie sięga obecnie każdy fotoedytor. W tym czasie część redakcji miała własnych fotografów na etacie i korzystała z ich pracy. W „Tygodniku” było inaczej. Debiutując, wpisałam się w całkiem liczne grono fotograficznych współpracowników, do których należał znakomity fotoreporter Grzegorz Kozakiewicz, fotografka Anna Bohdziewicz, świetna portrecistka Elżbieta Lempp oraz fantastyczni reportażyści Andrzej Kramarz i Łukasz Trzciński. Po jakimś czasie przyszły pierwsze zamówienia od redakcji. Można więc powiedzieć, że tak — przyszłam do „TP” „z ulicy”, ale moje fotografie przemówiły do odbiorców. To może też rzuca światło na redaktorów „Tygodnika”, których interesowała przede wszystkim jakość fotografii. Autorytet pisma zaczął otwierać mi drzwi do świata wybitnych osobistości. Z czasem publikacje w „Tygodniku” przyniosły mi też zamówienia od innych redakcji. Po latach wiem, że miałam sporo szczęścia, trafiając do redakcji „TP”. Był to przypadek, ale taki, który zmienia całe życie. Na szczęście byłam na tę zmianę gotowa! Mówiłaś, że w klimacie „Tygodnika” odkryłaś swoją pasję portretowania. [6]

Drzemała we mnie chęć poznawania ludzi. Tygodnik wtedy i dziś współpracował z wybitnymi, tworzącymi kulturę osobowościami, takimi jak: Stanisław Lem, Czesław Miłosz oraz ks. prof. Józef Tischner. W redakcji pracowali jeszcze redaktorzy, których znałam z lektury pisma, i których darzyłam atencją: Jerzy Turowicz, Krzysztof Kozłowski, Mieczysław Pszon, ks. Andrzej Bardecki, Józefa Hennelowa, Marek Skwarnicki, Bronisław Mamoń. Miałam przeczucie, że trzeba sfotografować starszą ekipę „Tygodnika”. Oprócz wykonywania zdjęć reporterskich lub metaforycznych zaczęłam zatem portretować redaktorów. Czułam, że trzeba w pamięci obrazu zachować to szczególne miejsce i pracujących tu ludzi. Poza tym redakcja „Tygodnika” potrzebowała portretów do swoich publikacji. Tak narodziły się moje sesje portretowe. Gdy idziemy na spotkanie jako reporterzy i jeśli nawet z wielką uwagą fotografujemy wybraną osobę nie musimy się do niej zbliżać. Inaczej ma się sprawa, kiedy umawiamy się na sesję fotograficzną w konkretnym miejscu i powiedzmy przez godzinę pozostajemy z osobą portretowaną w ścisłym kontakcie. Tu każdy fotograf musi wykazać się własną strategią zdobywania zaufania i wytworzenia tej chwilowej, ale istotnej dla emocjonalnego wyrazu portretu więzi z modelem. Ja też taką swoją strategię wypracowałam. Na zleceniach spotykasz postaci wyjątkowe — noblistów, autorów znanych w Polsce i na świecie. Przecież obcowanie z takimi ludźmi może sparaliżować. Jak ich obłaskawiasz? Jak przygotowujesz się do spotkania z nimi? Na samym początku trzeba uporać się z własną nieśmiałością i dystansem mentalnym. Nie od dziś wiadomo, że nie wolno portretować „na kolanach”, bo nic ciekawego wtedy nie wyjdzie.


Olga Tokarczuk (Kraków, 2000 r.)

Jan Peszek (Kraków, 2009 r.)

[7]


Marcin Świetlicki (Kraków, 2002 r.)

Magdalena Tulli (Warszawa, 2013 r.)

[8]

Moja nieśmiałość znika po przywitaniu się. Następnie skupiam się na osobie portretowanej, kontempluje jego fizyczność, obserwuję naturalne ruchy ciała, mam też w głowie kilka przygotowanych pomysłów na portret, które w zależności od sytuacji wykorzystuję lub nie. Po wielu już sesjach wiem, że każdy fotografowany ma różne niepokoje dotyczące swojego wizerunku. Jedni przejmują się swoją niedoskonałością fizyczną, inni ogólnym wyrazem portretu. Zdarza się, że portretowani nie są przyzwyczajeni do sesji lub z góry nie lubią tego rodzaju działań. Różnie to bywa, ale wzajemne niepokoje jakoś zrównują nas na początku sesji i tworzą grunt dla zbudowania partnerstwa oraz zaufania. Dla mnie najważniejsza staje się temperatura spotkania i czas samego fotografowania. Przed sesją dziennikarsko zbieram wiedzę o portretowanej osobie. Czytam wypowiedzi, poznaję twórczość lub uzupełniam braki. Interesuję się przy jakim materiale prasowym ma być wykorzystany portret. Zabiegi te skracają dystans, ukierunkowują myślenie o portrecie, rodzą się pomysły i ułatwiają mi podjecie dialogu w trakcie samej sesji. Myślę, że trzeba się samemu otworzyć i natychmiast wyczuć z jakim nastawieniem przybył nasz portretowany. Pewność tego co chce się robić i poczucie humoru zdecydowanie rozładowują napięcie. Czasami należy nieco uspokoić modela i zapewnić, że nie zrobi mu się krzywdy, wysłuchać próśb, przypomnieć, że to ostatecznie on zdecyduje, które zaproponowane przez fotografa zdjęcia znajdą się w publicznym obiegu. Niekiedy rozmawiam od razu o jakimś interesującym problemie lub zdarzeniu, a potem przedstawiam swoja wizję, gdzie i jak się sfotografujemy. Innym razem jest odwrotnie. Przyznam, że mam skłonność do rozbawiania moich modeli. Zdarzyło się też odwrotnie — poczucie humoru osoby portretowanej uratowało fotografa. Otóż pewnego dnia, po dwu zdjęciach zrobionych aktorowi Janowi Peszko-


wi, padł mi napęd w aparacie. W tej stresującej sytuacji aktor zaproponował wspólną herbatkę i powiedział, że taki „peszek” przydarza mu się nie po raz pierwszy, czym rozbawił mnie do łez, a jednocześnie — pocieszył. Całe szczęście następna sesja poszła „koncertowo”. Jeszcze jedna kwestia, o której trzeba wspomnieć, to łączenie otwartości emocjonalnej, skierowanej na portretowanego, z wiedzą techniczna dotyczącą wykorzystania sprzętu i przygotowaniem do sesji. Moje pierwsze, mniej udane sesje, uświadomiły mi, że trzeba dokładnie przemyśleć, czym fotografuję, gdzie fotografuję, kiedy, z jakim światłem, w jakim stroju, z makijażem, z rekwizytem czy bez. Te wszystkie sprawy techniczne dają komfort skupienia się na samym fotografowaniu. Nic też dziwnego, że cześć fotografów korzysta z pracy pomocników. Czytam, że przełożone na język angielski Księgi Jakubowe Olgi Tokarczuk osiągają obecnie w Stanach Zjednoczonych nieprawdopodobną popularność. Spotkałaś naszą Noblistkę nieco wcześniej, prawda? Olgę Tokarczuk spotkałam pierwszy raz 22 lata temu. Autorkę Prawieku zaproszono do udziału w jury Krakowskiego Festiwalu Filmów Dokumentalnych. Ja przygotowywałam materiał dla miesięcznika „Kino”. Wiedziałam, że pisarka nie ma zbyt wiele czasu, zatem musiałam dokładnie przemyśleć, w jakim miejscu zrealizuję sesję portretową. Piękna majowa pogoda podpowiedziały mi Park Jordana, zlokalizowany niedaleko od kina Kijów, w którym odbywał się festiwal. Byłam po lekturze Prawieku oraz Domu dziennego, domu nocnego i zainspirowana tymi książkami chciałam w portrecie oddać pewna nietrwałość rzeczywistości. Natura, tak obecna w prozie naszej pisarki, wydała mi się tu dobrym drugim planem. Wcześniej obeszłam park i wybrałam plany zdjęciowe.

Olga Tokarczuk (Kraków, 2005 r.)

Adam Zagajewski (Kraków, 2016 r.)

[9]


Wisława Szymborska (Kraków, 2006)

Ewa Lipska (Kraków, 2009)

[10]


Stanisław Lem (Kraków 1996, 2018)

Opowiedziałam pisarce o swojej koncepcji portretowej. Słońce prześwitujące przez stare drzewa i zapach wiosny po wyjściu z sali kinowej oszołomił nas. Fotografowałam przyszłą noblistkę leżącą w trawie, wśród obrośniętych winną latoroślą drzew. Bawiłyśmy się znakomicie. Autorka, jeszcze-nie-noblistka Olga, opowiedziała mi wówczas o spotkaniu w kawiarni z noblistką Wisławą Szymborską. Pani Wisława, przedstawiwszy się skromnie, poprosiła ją... o autograf. Miałam szczęście fotografować trójkę naszych literackich Noblistów. Czesława Miłosza portretowałam pod koniec lat 90., na zamówienie Wydawnictwa Znak. Zaskoczyło mnie jego podejście do sesji, którą (inaczej niż większość znanych mi pisarzy) traktował jako niezbędną prace. Teraz sądzę, że wynikało to z jego amerykańskiego doświadczenia. Mam ciągle w pamięci emocje, które towarzyszyły mi, gdy otworzył drzwi w swoim krakowskim mieszkaniu na ulicy Bogusławskiego, ubrany w jeden ze swych ulubionych

tweedowych garniturów. Poeta nigdzie się nie śpieszył, miał czas na sesję. Na koniec zadam nieco patetyczne ale na pewno niebanalne pytanie. Co jest w życiu najważniejsze ? To fundamentalne, egzystencjalne pytanie. Odpowiem krótko — samo życie. Popatrzymy na granicę ukraińsko–polską, gdzie setki imigrantów uciekają przed wojną. Pragniemy chronić każde życie. Dla mnie ważne jest zarówno życie młodziutkie, jak starsze, życie osób chorych, i zdrowych, albowiem życie samo w sobie jest wartością. W optyce wszechświata jesteśmy na Ziemi na chwilę, ale dla nas to jedyna chwila. Istniejąc wytyczamy drogi — sobie, ale też całej ludzkości. W lutym tego roku zostałam babcią Kingi. Chciałabym abyśmy żyli na tym świecie bez wojen. Abyśmy jako ludzie stali się wolni, doświadczali przyjaźni, miłości i tworzenia. marzec 2022 r. [11]


Jerzy Turowicz, redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, w swoim mieszkaniu w Krakowie, rok 1996

[12]


[13]


dr Andrzej Nowakowski z aparatem Leica Q2 Monochrom (foto Marcin Kania)

[14]


Dlaczego Leica? Andrzej Nowakowski Kiedy w roku 1937 (lub rok później) niejaki Stanisław Piętowski, właściciel punktu handlowego „Skład Apteczny i Przybory Fotograficzne” w krakowskim Podgórzu, prezentował swoim klientom nowoczesną kamerę marki Leica, a dokładniej jej drugą wersję z roku 1932, nie mógł przypuszczać, że w ten skromny sposób wpisuje się w historię marki, która w przyszłości stanie się jedną z ikon w dziedzinie fotografii i technicznego postępu. Musiał być jednak zafascynowany możliwościami tego cudu techniki. Oferował go w swojej aptece z przyborami fotograficznymi, choć zapewne nie liczył na to, że w Podgórzu znajdzie chociażby jednego klienta, który zechce nabyć ten mały, niepozorny przedmiot. Reklamował aparat bardzo profesjonalnie zredagowanym folderem pt. „Dlaczego Leica”. Tuż pod pieczątką z nazwiskiem właściciela oraz adresem sklepu czytam blisko dziewięćdziesiąt lat później: „Leica stanowi niewątpliwie największy sukces konstrukcji, jakiego nie osiągnięto już wiele lat w dziedzinie fotografii. Przeszło 90 000 kamer Leica jest w ciągłym użyciu, a całkowite zadowolenie ich posiadaczy zdobywa nam bez przerwy coraz to nowych zwolenników”. Nie wiem, czy pan Stanisław Piętowski używał tego aparatu prywatnie. Ale pytanie, które pojawia się w folderze nieco dalej, musiało wynikać z jego osobistego zachwytu: „Jakież tedy właściwości powodują taką zdumiewającą i w zastanawiający sposób rosnącą przewagę kamery Leica?”. Autor folderu nie ma wątpliwości, że „Leica to instrument o skończonej precyzji”. I dodaje: „Przyszłość fotografii małoobrazkowej może należeć tylko do kamery o skończonej precyzji. [...] To przyczyna tego niezrównanego pochodu zwycięskiego, którym Leica kroczy od chwili swego pojawienia”.

A przecież to pojawienie się nastąpiło niewiele wcześniej! Pierwszy był, w roku 1925, miniaturowy aparat do zdjęć z wykorzystaniem taśmy kinowej w formacie 24 × 36 mm; ten pierwszy model wyposażono w stały obiektyw „Elmar” 1 : 3.5, f/5. Autor tekstu napisał o tej kamerze: „Była wynikiem [...] pracy dokonywanej w całkowitej ciszy”. Siedem lat później, na początku roku 1932, przestało być cicho: na rynku zagościł model II, z samoczynnym nastawianiem ostrości. Być może był to „mały krok w historii postępu technicznego, ale wielki skok dla fotografii”, która już wówczas wpływała — i nadal wpływa — na losy świata. Nikt wówczas nie przypuszczał, jak wielką rolę w dokumentowaniu rzeczywistości odegra to niewielkie pudełko; nikt też nie wyobrażał sobie, jak potężnym narzędziem okaże się w sztuce i jakich cywilizacyjnych przełomów będzie sprawcą. Ale już wtedy pan Stanisław Piętowski z pełnym przekonaniem sformułował następującą opinię: „Mając więc Leikę, posiadacie nie tylko najlepszą kamerę miniaturową, lecz także przyrząd podstawowy do specjalnego najbardziej wielostronnego procederu w fotografii”. Trzeba jednak dodać, że wyjątkowość tego modelu Leiki przekładała się na jego cenę. Krótko mówiąc, była to droga, a nawet bardzo droga „zabawka”, na którą pozwolić sobie mogło niewielu, a śmiem nawet twierdzić, że na krakowskim Podgórzu... bardzo niewielu. Dość powiedzieć, że Leica z obiektywem standartowym „Elmar” 1:3.5 f/5, z jedną kasetą, z paseczkiem i uszkami do zawieszania oraz wyłożonym aksamitem futerałem „pogotowie” i śrubą przytrzymującą – kosztowała marne 582 złote, co było sumą niebotyczną. Cena pięciu „obiektywów specjalnych w oprawie do wymiany, z samoczynnym sprzęgłem” (opis katalogowy) — to wydatek 1487 złotych. Nie powiedziałbym, że za tę kwotę można było kupić tłusty folwark i tartak na dodatek, ale trzeba przyznać, że do [15]


dzisiaj firma pozostała wierna polityce niebotycznych cen, w słusznym zresztą przekonaniu, że marka Leica warta jest każdej ceny, choć być może nie dla każdego. Burzliwe losy firmy, której założycielem był 23-letni Carl Kellner, opisano tysiące razy, a każdy produkt z Wetzlar testowano w nieskończoność. Wydaje się, że nic tu do dodania. A jednak! Leica ciągle budzi emocje. Zachwyt nad wyrobami tej firmy miesza się z gwałtowną krytyką ze strony jej przeciwników; tak działo się u zarania jej dziejów, tak jest teżwspółcześnie. Współcześnie nawet bardziej. Z czego wynika ta fascynacja? Czy z faktu, że to właśnie z Leiką wiążą się początki współczesnej fotografii małoobrazkowej? A może bierze się to z tak zwanej — w dobrym tego słowa znaczeniu — „niemieckiej precyzji”, która po dzień dzisiejszy wydaje się niezrównana? Może chodzi o wierność tradycji, która objawia się w pozornie nienowoczesnym „dizajnie” tych małych aparatów, odstręczającym tych, dla których nie fotografowanie jest ważne, lecz tzw. „możliwości sprzętowe” plus opakowanie na pokaz? (Oni też mają prawo do własnych potrzeb!). A może polega to na jakości samej optyki, składanej, podobnie jak całość, ręcznie i mozolnie przez fachowców-artystów? Wreszcie — paradoksalnie! — może chodzi o te nieszczęsne ceny leikowskiego sprzętu, który lokuje go, zwłaszcza wśród młodych, w marzeniach pozbawionych szans na zakup, nawet z drugiej ręki? Hmm... W tym wszystkim równie ważne jest, że to właśnie Leica w największym stopniu zrewolucjonizowała sposób patrzenia przez obiektyw, co fotografię przesunęło ze sfery dokumentalnego kadru w świat kompozycji obrazu. To właśnie Leica ostatecznie unieważniła słynny spór Baudelaire’a z malarzami o miejsce fotografii w sztuce. Ten spór i emocje wokół Leiki dotyczyły największych fotografików, artystów, którym ten kieszonkowy aparat umożliwił podglądanie świata dotychczas [16]

niedostępnego, ukrytego w tzw. „decydujących momentach”, jak u Bressona, czy rozciągniętego w ponadczasową wieczność, jak w rozważaniach Barthes’a. A może chodzi jeszcze o doznanie przyziemnie wstydliwe: że, mianowicie, trzymając w ręku to „coś” doznajemy wzruszenia obcowania z przedmiotem, który sprawia dziwną i tajemniczą radość, będącą spełnieniem dziecięcych marzeń o posiadaniu „czegoś małego i miłego w dotyku niczym kobieta”? Zapewne chodzi o to wszystko razem ­— pod markowym znaczkiem czerwonej kropki. Nie potrafię na te pytania odpowiedzieć, zwłaszcza że przecież mam świadomość, iż to „tylko” przyrząd do robienia zdjęć, w sumie podobny do wielu innych, które funkcjonują w świecie fotografii. To truizm, ale wart pamiętania — bo nawet najprostszym pędzlem można namalować arcydzieło, a najlepszym — sknocić. Słynne kadry z Leiki inspirowały wyobraźnię milionów ludzi i tym samym wpływały na losy świata; jednocześnie aparaty te wyprodukowały biliony ujęć, które zginęły w otchłani niebytu, bo stanowiły nieistotny zapis banału. Leica była i jest urządzeniem szczególnym. Towarzyszy ludziom w zapisie pamięci na dziwnie wyjątkowych prawach. Jest zawsze tam, gdzie powinna być — i w rękach tych, którzy traktują ją jako protezę zmysłu odmówionego nam przez naturę. Marzenia o Leice towarzyszyły mi od dzieciństwa. Mój dziadek był zawodowym fotografem — miał dwie Leiki; jedna z nich to model z 1939 roku. Czasami dawał mi je do... potrzymania, przez chwilę — tak, wtedy to poczułem... Odziedziczyłem ją po dziadku, a straciłem, kiedy w domu studenckim „Żaczek” ukradziono mi ją. Było, minęło. Teraz fotografuję dwoma modelami Leiki: LQ2 i LQ2M. To fascynujące maszyny, zwłaszcza ta druga. Wreszcie wylądowałem tam, gdzie już dawno chciałem się znaleźć — w fotografii czarno-białej. LQ2M to w zasa-


[17]


[18]


dzie całkiem inna niż w „kolorach” filozofia patrzenia i fotografowania. Czarno-biała matryca o pojemności 46 Mp, pozbawiona barwnego filtra Bayera, rejestrująca jedynie natężenie światła, zapakowana w pudełku o wadze 760 gramów — stwarza możliwości, o których wcześniej mi się nawet nie śniło. Wiele już napisano na temat tego aparatu, a liczba tych, którzy pałają do niego aż nadto egzaltowaną miłością — jest na tyle pokaźna, że manifestacje tego uczucia wylewają się w nadmiarze na rozmaitych internetowych forach i w blogach na całym świecie To na-

wet trochę denerwujące... Ale nie będę ukrywał, że ja też należę do tych zauroczonych, którym ten sprzęt umożliwił podróż w nieznany, dziwny, nowy świat. Nie, nie podejmę się próby wytłumaczenia, na czym to polega, bo to chyba niemożliwe. Ważne jest dla mnie to, że te wyjątkowe konstrukcje firmy z Wetzlar zmuszają do całkiem innego patrzenia, niedostępnego w „stajniach” innych producentów. Cóż, rzecz można skwitować prostym westchnieniem: przecież to tylko aparat fotograficzny. A jednak... A jednak to Leica! Dlatego... Leica. [19]


[20]


[21]


[22]


Gubalotypia Marek Gubała W mojej twórczości fotograficznej główną rolę zajmuje Człowiek, a w szczególności jego Twarz. Wciąż mam w głowie słowa niemieckiego pisarza Hansa Christiana Lichtenberga: „Najbardziej interesującą powierzchnią w świecie jest twarz ludzka”. Istnieje nawet gałąź nauki zwana fizjonomiką, której celem jest badanie związku pomiędzy rysami twarzy a cechami charakteru. Podczas fotografowania swoją uwagę kieruje właśnie na twarz, tak aby elementy takie jak ubiór, miejsce i czas nie odwracały uwagę odbiorcy. Przy czym jestem bardzo surowy w ocenie swoich kadrów. Do kosza od razu wędrują fotografie, w których zawiodła ostrość lub w kadrze znalazł się jakiś niepotrzebny lub nieproporcjonalnie wyglądający element. Już Wisława Szymborska zwracała uwagę na to, że szczególne miejsce w sferze twórcy zajmuje kosz. Mam i ja kosz w domu — jedyny, którego nie opróżniam. Ba, nawet często w nim grzebię! Efektem eksploracji mojego komputeroego śmietnika jest coś, co nieskromnie nazwałem Gubalatypią. Wertując odrzucone fotografie doszedłem do wniosku, że poza wymienionymi wyżej mankamentami posiadają one też swój potencjał; cudownie pomarszczone czoło, wspaniale posiwiała broda, bystre oko, tajemniczy uśmiech w kąciku ust, prawie jak u Mony Lisy. Powstał zatem pomysł, żeby wybrać to co najlepsze z kilku czekających na utylizację portretów różnych osób i skleić z nich jeden portret, jedną osobę, jedną postać. Kiedy moja żona zobaczyła efekty zabawy w Doktora Frankensteina określiła je jednym wielkim oszustwem, mnie zaś wysyłała do konfesjonału. Zacząłem mieć wątpliwości, czy aby nie przesunąłem zbyt daleko tej granicy dopuszczalnej ingerencji w fotografię pro-

gramem graficznym. Ale było już za późno, gdyż pierwsze kadry poszły w świat. Pojawiły się pierwsze komentarze… głównie pochlebne, że pięknie oddaję ludzką osobowość, że z tych twarzy można wyczytać wiele emocji, postaw, charakterów. I wtedy zdałem sobie sprawę, że zamiast uwieczniać ludzkie osobowości tak naprawdę tworzę je od podstaw. Tak jak pisarz buduje postać, czy aktor kreuje swojego bohatera, ja „ulepiam” osoby, które tak naprawdę nie istnieją. Zabieg ten jest o tyle nietypowy, że fotografia — w przeciwieństwie do malarstwa — zawsze rejestruje i dokumentuje to, co jest, a nie wymyśla świata na nowo. Oczywiście zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że gdzieś w realnym świecie chodzi po ziemi sobowtór któregoś z moich Frankensteinowskich stworów, ale to raczej czysty zbieg okoliczności. Zapraszam zatem do spojrzenia w te twarze, ze świadomością, że patrzycie na coś, czego nie ma, kogoś, kto nie istnieje. Mam tylko nadzieję, że nie skończę tak jak Doktor Frankenstein... [23]


[24]


[25]


[26]


[27]


[28]


Pasja tworzenia Marek Kosiba

Z fotografią związany jestem już od szkoły podstawowej. Pierwszy aparat — „Drucha” — kupiłem za pieniądze zarobione na budowie, pomagając mojemu ojcu — hydraulikowi. Było to w V klasie szkoły podstawowej. W klasie VIII, za pomysł udoskonalenia kamery filmowej, otrzymałem tzw. Młodzieżowy Patent. Z prawdziwym patentem miało to tyle wspólnego, że oficjalny dokument był wręczany w Warszawie przez prawdziwego prezesa Urzędu Patentowego. Rok później, już jako uczeń liceum, zostałem zaproszony do studia TVP na ul. Woronicza w Warszawie, gdzie w programie przedstawiającym młodych wynalazców zaprezentowałem swój pomysł. Podczas nauki w liceum dorabiałem sobie wywoływaniem zdjęć, wtedy jeszcze czarno-białych, ale zacząłem też próby z kolorem. Ręczne wywoływanie kolorowych zdjęć doprowadziło mnie do egzemy rąk, musiałem nawet przez pewien czas chodzić w rękawiczkach, żeby nie straszyć ludzi. Skonstruowałem wtedy specjalne kosze do wywoływania zdjęć, dzięki którym nie tylko ograniczyłem kontakt skóry z chemikaliami, ale też zwiększyłem wydajność wywoływania. Po ukończeniu liceum zacząłem studiować elektrotechnikę na Politechnice Krakowskiej. Na zajęciach z informatyki zobaczyłem komputer — olbrzymie urządzenie, zajmujące całe piętro biurowca. Doszedłem do wniosku, że coś takiego, ale oczywiście w dużo mniejszych wymiarach, znacznie ułatwiłoby mi pracę w ciemni. Zacząłem szu-

kać informacji o komputerach. Zapisałem się do bibliotek UJ i AGH. Ponieważ większość książek na ten temat była po angielsku lub niemiecku, a z wielu można było korzystać tylko w czytelni, przesiadywałem tam zatem godzinami. Skontaktowałem się też ze starszym kolegą, który ukończył informatykę na AGH, ale niestety w interesujących mnie tematach nic mi nie pomógł. Doszedłem wtedy do wniosku, że studia to będzie dla mnie tylko strata czasu i po dwóch latach zrezygnowałem. Ale dzięki temu koledze nawiązałem kontakt z jednym z instytutów naukowych w Warszawie, którego pracownicy bardzo mi pomogli. Pierwszy komputer skonstruowałem przy wykorzystaniu ośmiobitowego procesora Intel 8080. Części były wtedy trudno dostępne i trwało to kilkanaście miesięcy. Komputer uruchomiłem i ku mojemu zaskoczeniu — działał, a jako monitor wykorzystałem telewizor. Było to jednak dość duże i niewygodne urządzenie, ale doświadczenie zdobyte przy jego budowie wykorzystałem do zbudowania następnego komputera z procesorem Z80. Był mniejszy, zamiast telewizora wykorzystałem wyświetlacze ledowe, i dopiero ten komputer posłużył do sterowania urządzeniami w ciemni. Przerobiłem powiększalnik, skonstruowałem do niego specjalną głowicę naświetlającą RGB (sterowaną komputerem) i specjalny światłomierz z przetwornikiem analogowo-cyfrowym, który wysyłał dane z pomiaru do komputera. Wszystko pracowało ładnie przez kilka lat, ale kiedy pojawiły się w sprzedaży komputery stacjonarne, z wyglądu przypominające dzisiejsze komputery, postanowiłem udoskonalić system. Głowica naświetlająca pozostała ta sama, ale zamiast światłomierza skonstruowałem skaner, w którym dwa silniki krokowe sterowały fotodiodą, dzięki czemu powierzchnia negatywu była mierzona w 48 punktach w każdym z kolorów RGB. Dzięki większej mocy komputera dokonałem też zmian [29]


w programie, dzięki którym program w czasie pracy „uczył się” negatywów. Później okazało się, że podobny system uczenia się zastosowała firma Fuji w swoich minilabach. W Austrii kupiłem wywoływarkę Durst Printo, która umożliwiała półautomatyczne wywoływanie zarówno pojedynczych odbitek od formatu 9 × 13, jak i taśm o szerokości 30 cm i nieograniczonej długości. Klientów przybywało, przybywało też pracy, trzeba było iść do przodu. Wraz ze wspólnikiem kupiliśmy minilaba Fuji i otworzyliśmy firmę w centrum Myślenic. Zleceń było tyle, że musieliśmy zatrudnić dodatkowych pracowników, a w sezonie od maja do września maszyna pracowała 24 godziny na dobę. Były to złote lata dla laboratoriów fotograficznych. W pewnym momencie postanowiliśmy poszerzyć działalność o wykonywanie zdjęć paszportowych. Do tego celu potrzebny był specjalny obiektyw, składający się z... 4 obiektywów. Oryginalny kosztował kilka tysięcy złotych, postanowiłem zatem sam skonstruować podobne urządzenie. Pierwszy prototyp był dość prymitywny, składał się z kawałka ręcznie przyciętej sklejki, klocków Lego i czterech małych soczewek, zamówionych u optyka. Okazało się, że to działa. Później podstawy obiektywów były wycinane laserem z aluminium, soczewki do obiektywów wykonywała profesjonalna firma w Warszawie, zaś obudowy obiektywów wytaczał człowiek, który wcześniej pracował w fabryce produkującej części do samolotów, więc wiedział, co to precyzja. Obiektywy najpierw sprzedawałem w Polsce, potem nawiązałem kontakty z firmami w Niemczech, USA, Singapurze i Chinach. Produkcja i podróże służbowe zajmowały mi tyle czasu, że musiałem zrezygnować z prowadzenia zakładu fotograficznego i rozliczyłem się ze wspólnikiem. Zresztą był to ostatni moment na wyjście z tego interesu, albowiem kończyła się złota era dla laboratoriów fotograficznych, rozpoczynała natomiast [30]

era fotografii cyfrowej. Ludzie coraz rzadziej wywoływali zdjęcia, bo mogli sobie je oglądać w domu na komputerze, a i z wysyłką zdjęć w postaci cyfrowej też był mniejszy kłopot niż z wysyłką pocztą. Powoli zaczęło też spadać zapotrzebowanie na obiektywy do minilabów, bo coraz więcej minilabów było produkowanych w technologii cyfrowej, gdzie dodatkowe obiektywy nie były potrzebne, bo efekt zwielokrotnienia uzyskiwało się cyfrowo. Nawiązałem wtedy kontakt z firmą Lab Net Plus z Tychów, która produkowała minilaby cyfrowe na rynek polski i współpracowała z chińską firmą Doli. Wykorzystałem swoje wcześniejsze doświadczenia z konstrukcji skanera do negatywów i zacząłem produkować densytometry fotograficzne. Densytometr jest to coś w rodzaju bardzo precyzyjnego światłomierza, mierzącego światło w trzech kolorach RGB i służącego do codziennej kalibracji minilabu. W tamtych czasach wiodącą firmą w tej dziedzinie była amerykańska firma X-Rite. Były to bardzo drogie urządzenia, kosztowały po kilka tysięcy dolarów. Włoska firma Barbieri zaczęła produkować tańsze urządzenia w cenie około 1000 dolarów amerykańskich. Ja swój densytometr wyceniłem na 350 dolarów, więc zaczęło przybywać klientów. Współpracę z chińską firmą Doli rozpocząłem dzięki kilku przypadkowym zbiegom okoliczności. Któregoś dnia wybrałem się do Lab Net Plus do Tychów. Po rozmowach z technikami chciałem jeszcze spotkać się z szefem, ale sekretarka powiedziała, że właśnie poleciał do Szanghaju, bo za dwa dni rozpoczynają się tam targi fotograficzne. Wróciłem do domu, z ciekawości sprawdziłem w internecie ceny biletów do Szanghaju i okazało się, że mimo szczytu sezonu jest promocja i mogę kupić tani bilet z Krakowa do Szanghaju z przesiadką w Wiedniu, nawet na jutro. Miałem wtedy roczną chińską wizę służbową, więc mogłem lecieć w każdej chwili. Od razu kupiłem bilet! Następnego dnia na lotnisku w Wied-


niu spotkała mnie kolejna niespodzianka. Na bramce, przy wejściu do samolotu czytnik zapiszczał, że moja wejściówka jest nieważna. Okazało się, że na stoliku obok leży nowa wejściówka z moim nazwiskiem, z numerem miejsca 1A, czyli w klasie biznes. Tak linie lotnicze dbają o swoich stałych klientów. Po przylocie do Szanghaju i zakwaterowaniu w hotelu pojechałem na targi i w katalogu targowym zaznaczyłem kilka firm, z którymi chciałbym nawiązać kontakt. Najpierw poszedłem do stoiska firmy Doli. Byli zainteresowani i umówiłem się na następny dzień rano w ich firmie. Następnego dnia pojechałem tam. Na portierni przydzielono mi przewodnika, który zaprowadził mnie do technika zajmującego się densytometrami. Technik podłączył densytometr, przetestował i zawołał kilku kolegów. Przez kilkanaście minut dyskutowali po chińsku, później przyszedł manager, któremu zdali relację z testów. Manager zapytał ile mam tych densytometrów. Miałem przy sobie tylko trzy sztuki, które od razu kupił i zapłacił gotówką. Jednocześnie zamówił 10 następnych i uzgodniliśmy warunki płatności i dostawy. W następnym miesiącu przyszło zamówienie na 20 sztuk, a później co miesiąc 50–80 sztuk. Trochę byłem zaskoczony, dlaczego kupują u mnie te densytometry. Doli to była duża firma, ponad 1000 pracowników, mnóstwo inżynierów, a densytometr był prostszym urządzeniem, niż produkowane u nich kompletne minilaby. Wiedziałem, że to będzie ograniczona czasowo współpraca, wiedziałem, że Chińczycy skopiują moje urządzenie i sami zaczną produkować. Myślałem, że potrwa to 3–4 miesiące, może trochę dłużej. Okazało się, że sami zaczęli produkować densytometry dopiero po dwóch latach. W którymś momencie po prostu przestały przychodzić zamówienia. Nawet nie pytałem, dlaczego. Z jednej strony trochę żal, że zakończył się interes życia, ale z drugiej strony ulga. Przez te dwa lata pracowałem kilkanaście godzin na

dobę, 7 dni w tygodniu. Były takie momenty, że zastanawiałem się, czy nie zrezygnować, ale mówiłem sobie: może jeszcze miesiąc, może dwa... Pewnym urozmaiceniem były podróże służbowe, średnio 1–2 razy w miesiącu. Najczęściej latałem do Szanghaju, ale też do Hong Kongu, Singapuru, Las Vegas, Miami. Były to krótkie, 3–4 dniowe podróże, ale czasem udawało się wygospodarować trochę czasu i jeśli już byłem w Miami, to na parę dni leciałem do Gwatemali czy Ekwadoru, z Las Vegas do Honolulu, z Singapuru do Australii. A jak już musiałem trochę dłużej odetchnąć, to wymyśliłem sobie trochę dziwaczne hobby — co najmniej raz w roku musiałem odbyć podróż w jednym kierunku, czyli podróż dookoła świata. Niestety nigdy nie miałem więcej czasu niż 2 tygodnie, ale każda podróż była trochę inna. Raz zwiedziłem wyspy na północnym Pacyfiku: Maui, Oahu, Koror, Guam, Palau, innym razem wyspy na południowym Pacyfiku: Rapa Nui, Tahiti, Rarotonga, Samoa, Fiji, parę razy „zahaczyłem” o Australię i Nową Zelandię. Po zakończeniu współpracy z Chińczykami produkowałem jeszcze przez kilka lat densytometry, ale już w coraz mniejszych ilościach, bo zmieniała się technologia minilabów i zanikało zapotrzebowanie. Obecnie, od kilku lat produkuję slidery do filmowania i do timelapse. Nie są to duże ilości, w zasadzie jednostkowe, ale najbardziej lubię, jak klient zamówi coś nowego, jakąś nową funkcjonalność i muszę zmienić konstrukcję albo nawet całe oprogramowanie. Slider do filmowania to zwykle szyna, po której porusza się kamera. Moje slidery nie tylko przesuwają kamerę, ale też obracają ją i pochylają. Wszystko napędzane jest silnikami i zdalnie sterowane aplikacją na smartfona. Zdarzają się klienci, którzy chcą, żeby slider jeździł z góry na dół albo po okręgu. Dla innego klienta opracowałem też wersję sterowaną przez aparaturę modelarską. [31]


[32]


Slider do filmowania oraz światłomierz. Oba urządzenia autorstwa Marka Kosiby

[33]



Łowcy Talentów Grażyna i Marek Gubałowie Celem naszego cyklu jest odkrywanie ukrytych talentów oraz promowanie ich twórczości. Są to zazwyczaj ludzie skromni, ale obdarzeni wielką pasją, którzy — mimo, że nie nazywają siebie artystami — tworzą dzieła aspirujące do miana wybitnych. Chcielibyśmy, aby poprzez publikację w naszym Magazynie, ich twórczość dotarła do jak największej liczby odbiorców. Wasze wrażenia i opinie ślijcie na adres: magazyn@mgfoto.pl. Przekażemy je Autorom, a najciekawsze opublikujemy na łamach czasopisma. LILIANNA WOLNIK urodziła się w Krakowie, od 20 lat mieszka jednak w Zabierzowie. Jest absolwentką Wydziału Sztuki Uniwersytetu Pedagogicznego. Umiejętności artystyczne szlifowała podczas licznych warsztatów i plenerów fotograficznych. Dominującą tematyką jej zdjęć są ludzie i rzeczywistość, w której żyja, ich emocje, codzienność, przemijanie oraz wpływ czasu na otoczenie. Interesuje ją szeroko pojęta fotografia społeczna. Podróże na Daleki Wschód zaowocowały pracami o egzotycznej tematyce. Pewien rozdział w swojej twórczości poświęciła Chasydom, fotografując ich w Umaniu, Leżajsku i na krakowskim Kazimierzu. Seria zdjęć poświęconych tej tematyce została zaprezentowana na wystawie podczas Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie (Galeria Strefa, 2011 r.). Fascynuje ją Śląsk, jego zanikający klimat, który coraz trudniej jest odnaleźć. Swoje poszukiwania zaprezentowałana na kilku wystawach zbiorowych i indywidualnej wystawie Śląskie ścieżki (2020 r.). W ramach działalności w fotograficznym Stowarzyszeniu „Przeciw Nicości” oraz grupie fotograficznej „Pictorial Team” zajmowała się fotografią w konwencji modern piktorializmu. W 2014 roku wystawiała zdjęcia na Festiwalu Fotografii Paris Photo w Paryżu, a fotografie z Kambodży prezentowała na indywidu-

alnej wystawie w Krakowie. W 2016 roku, na Ogólnopolskim Festiwalu Fotografii Ojczystej, zdobyła nagrodę Fotonet Tychy. W 2017 roku, w ramach Kraków Photo Fringe, miała indywidualną wystawę Widzenie (w Galerii mgFoto w Myślenicach), a podczas II Ogólnopolskiego Festiwalu Fotografii Ojczystej zdobyła I nagrodę i złoty medal Fotoklubu RP. Od 2016 roku jest członkiem Myślenickiej Grupy Fotograficznej mgFoto. W marcu bieżącego roku została przyjęta do Związku Polskich Artystów Fotografików.

[35]


[36]


[37]


[38]


[39]


Paweł Stożek, prace z cyklu Hiponimy ciał niebieskich

[40]


Powiększenia Paweł Stożek Swoją „przygodę” z makrofotografią zacząłem w roku 2015, po przeczytaniu artykułu w piśmie „Digital Photographer Polska”. Do dziś, zaraz po reportażu i street photo, jest to moja ulubiona dziedzina fotografii. Na dobrą fotografię makro wpływa wiele czynników. Najważniejszy i najdroższy jest sprzęt, zwłaszcza ten dedykowany. Jeżeli chcemy uzyskać najlepsze efekty powiększenia i jakości odwzorowania, musimy się liczyć ze sporym wydatkiem. Większość wiodących marek producenckich ma w swojej ofercie obiektywy makro. Jeżeli są one poza naszym budżetem, istnieje kilka sposobów aby — wykorzystując posiadane obiektywy — uzyskać zadowalające parametry makro przy znacznie niższych kosztach. Pierwszym są soczewki makro, dostępne o różnej wartości dioptrii oraz o różnej średnicy, w zależności od skali odwzorowania obiektu fotografowanego, jaką chcemy uzyskać. Montuje się je na końcu obiektywu, przykręcając jak filtr UV. Kolejne to pierścienie pośrednie, które zakłada się pomiędzy aparat a obiektyw, zwiększając odległość obiektywu od matrycy. Dzięki temu zmniejsza się minimalny dystans do fotografowanego tematu. Pierścienie te posiadają różną grubość. Innym rozwiązaniem są mieszki fotograficzne. Działają one na podobnej zasadzie jak pierścienie pośrednie, z tym jednak, że dają one możliwość płynnej regulacji odległości obiektywu od aparatu. Jest jeszcze szereg akcesoriów, które pomagają w makrofotografii. Są to m.in.: statywy, specjalne lampy błyskowe, konwertery czy pierścienie odwrotnego mocowania. O ile ze sprzętem można sobie jakoś poradzić, stosując wyżej wymienione zamienniki, to kluczowym czynnikiem w makro-

fotografii jest światło i… dużo cierpliwości. Ze względu na małą głębię ostrości podczas fotografowania oraz z uwagi na konieczność przymykania przysłony zdecydowanie powyżej f/11, konieczne jest doświetlenie obiektu. Dodatkowo, przy niskich wartościach ISO, światła potrzeba zdecydowanie więcej. Jeżeli fotografujemy przyrodę, która jest w ruchu (owady) samo naturalne światło może nie wystarczyć. Wówczas warto zainwestować w lampę makro. Podczas projektu Hiponimy ciał niebieskich wykorzystałem naturalne światło słoneczne. Większość fotografii została wykonana w godzinach późno popołudniowych, kiedy słońce zbliżało się do złotej godziny. Pracowałem na balkonie mojego mieszkania. Materiał do fotografowania to produkty spożywcze, wyszperane w kuchni. W szklanym wazonie wypełnionym wodą eksperymentowałem z różnymi olejami unoszącymi się na powierzchni. Były to m.in. oleje: ryżowy, słonecznikowy, lniany czy przepalony olej silnikowy. Wpadające do szklanego wazonu światło rozpraszało się, dając niesamowite efekty świetlne. Dodatkowo, umieszczając wazon na różnokolorowych kartkach, uzyskiwałem dodatkowe barwy tła. Czasami przykładałem lusterko naprzeciw padającym promieniom słońca, aby uzyskać kontrę światła. Wiele prób i eksperymentów z mieszaniem cieczy, o różnej gęstości i temperaturze, pozwoliły mi uzyskać ciekawy efekt. Do fotografowania używałem głównie starych obiektywów manualnych na gwint M45 ( Jupiter-11, 135/4 i Triotar, 135/4) z pierścieniami pośrednimi. Za pomocą przejściówki M45/Canon montowałem je do aparatu Canon eos 6D Mark II. Hiponimy ciał niebieskich powstawały około trzech miesięcy i najbardziej nieprzyjemne w pracy nad nimi było sprzątanie po każdej serii zdjęć. Ale było warto. Szczerze zachęcam do eksperymentowania z makrofotografią. Daje to niesamowitą satysfakcję. [41]


[42]


[43]


[44]


[45]


[46]


50 lat temu polskie czasopisma fotograficzne donosiły... Jan R. Paśko

W styczniowym numerze „Fotografii” z 1972 roku Urszula Czartoryska przedstawia sylwetkę twórczą Romana Cieślewicza, zajmującego się fotografią reklamową oraz tworzeniem collage’ów. Autorka przedstawia reprodukcje wybranych prac artysty. Hanna Ptaszkowska pisze o wystawie Eustachego Kossakowskiego 6 metrów przed Paryżem, składającej się ze 196 zdjęć, na których pokazano tabliczkę drogową z napisem „Paris”. Artykuł ilustruje kilkanaście zdjęć z tej wystawy. W związku z brakiem na rynku koreksów do wywoływania filmów autor ukryty pod inicjałami WT proponuje do tego celu wykorzystać wanienki z wałkiem, pod którym przeciągałoby się film. W lutowym numerze „Fotografii” z 1972 roku Alfred Ligocki przedstawia refleksje nad wystawą Karla Pawka pt. Kobieta. Artykuł jest w zasadzie polemiką z tekstem Juliusza Garzteckiego, zamieszczonym w „Tygodniku Kulturalnym”. Wspomniany tekst oce-

nia aż dwie wystawy Pawka: Kobietę i Czym jest człowiek. Z czasopisma dowiadujemy się też, że firma zachodnioniemiecka Turaphot wyprodukowała materiał pozytywowy, w którym podłożem jest masa plastyczna, zamiast tradycyjnego papieru. Zwraca się uwagę, że w Bydgoskich Zakładach Fotochemicznych opracowano technologię otrzymywania takiego materiału, jednak produkcji (z jakichś względów) nie rozpoczęto. Marcowy numer „Fotografii” z 1972 roku w dużej części poświęcony został Janowi Bułhakowi. Pierwszy artykuł: Krótkie ABC o Janie Bułhaku został napisany przez Leonarda Sempolińskiego. Autor zaczyna go od stwierdzenia: „Pomimo upływu 22 lat od śmierci Jana Bułhaka osobowość tego człowieka nie przestaje interesować nie tylko ludzi, którzy go pamiętają, lecz i młodych, współczesnych publicystów, krytyków i badaczy fotografii polskiej.” Dalej autor pisze: „Był artystą — choć bez «przydziału», lecz bałwochwalczo wrażliwym na otaczający go świat słońca, lasów, obłoków i ziemi. Te cechy pozostały mu do śmierci”. Po krótkim przedstawieniu życiorysu artystycznego, autor cytuje kredo artystyczne wyrażone słowami samego Bułhaka „Miłość jest najważniejszą sprawą żywota. Ze stosunku bezmiłosnego w strefie duchowej nie urodzi się nic żywego ani pięknego. Trzeźwy rozum i ścisłość obliczenia nie wystarczą tam, gdzie trzeba patrzeć, czuć i trudzić się sercem”. Na zakończenie artykułu Sempoliński dodaje: „Podobno są to poglądy konserwatywne i wsteczne, które przestały już obowiązywać. Gdzie leży prawda — pozostawmy to zagadnienie do rozwiązania przyszłym historykom fotografii polskiej”. Interesujący jest artykuł Juliusza A. Chrościckiego pt. 1000 fotografii Jana Bułhaka. Oprócz informacji z działalności fotograficznej artysty, piszący omawia krótko zasoby znajdujące się na Uniwersytecie Warszawskim. Artykuł jest ilustrowany reprodukcjami [47]


kilkunastu zdjęć. Jednym z nich jest zdjęcie (nr negatywu 1192) na którym widać w tłumie Marszałka Piłsudskiego. Jako ciekawostkę można podać fakt, że po opblikowania tego ujęcia redakcja „Fotografii” straciła posady... Wojciech Tuszko w artykule Sprawy zaopatrzenia porusza problem braku na rynku materiałów fotograficznych, drobnego sprzętu, a także aparatów fotograficznych. Stwierdza, że taka sytuacja wynika między innymi z braku jednolitego zarządzania tą dziedziną produkcji. Omawia, jakie kroki podjęto, aby sytuację poprawić, co odczujemy dopiero za kilka lat. Jednak 30% zapotrzebowania na papiery fotograficzny musi pokryć import. Wojciech Tuszko przedstawia krótką relację z V Sympozjum Sekcji Fotografii Naukowej ZPAF. Na sympozjum tym został wygłoszony referat, którego streszczenie jest zamieszczone w bieżącym numerze Fotografii”. Z kolei w tekście Holografia Tadeusz Lipowiecki wspomina Gabriela Lippmanna, laureata Nagrody Nobla z 1908 roku. Nagrodę tę badacz otrzymał za wykorzystanie interferencji światła białego w cienkich warstwach, co umożliwiało otrzymania barwnego obrazu. Drugim noblistą związanym z fotografią jest Dennis Gabor, który w 1971 r nagrodę otrzymał za badania nad holografią. Z rubryki „Wystawy” dowiadujemy się, że w Krakowie w tym czasie można było oglądać następujące wystawy: w Galerii Krzysztofory — pokaz fotogramów Adama Bujaka pt. Misteria; w Salonie KTF — prace Edmunda Gardolińskiego z Brazylii pt. Brazylia druga ojczyzna 800 000 Polaków; w Klubie Turysty PTTK — wystawa fotografii górskiej Mariany Bały; w DK „Pod Baranami” — Przeżyjmy to jeszcze raz, czyli prace Józefa Lewickiego; w Galerii „Pod Gruszą” — „ Wystawę fotografii prasowej autorów krakowskich; w DK jest wystawa zdjęć z zakładów pracy; w Klubie Turysty PTTK gości ekspozycja p.t. Turystyka jaskiniowa w [48]

fotografii, a następnie będzie pokazana wystawa: Kolarskie szlaki w fotoobiektywie. * * * Pierwszy numer „Świata Fotografii” w drugim roku jego istnienia jest połączeniem 1 i 2 numeru i nosi datowanie: styczeń–marzec 1947. W związku z roztoczeniem oficjalnej opieki nad fotografiką przez Ministerstwo Kultury i Sztuki, czego dowodem jest utworzenie Referatu Fotografiki, redakcja pisma zwróciła się do Dyrektora Departamentu Plastyki p. Bohdana Urbanowicza z prośbą o napisanie wstępnego artykułu. Artykuł pod tytułem O nowy program fotografiki został zamieszczony w tym numerze. Autor odwołuje się do ogólnego kryzysu w fotografii światowej stwierdzając, że nie jest on obcy naszej fotografii. Odwołuje się do naszych sukcesów przed wojną, a swoje wystąpienie kończy słowami: „Prosta, jasna droga rozejrzenia się dookoła, rozwiązywania zadań i potrzeb momentalnych życia. Rezultat tej prostszej, lecz i trudniejszej drogi udowodni raz jeszcze możliwości artystyczne fotografii”. Marian Schulz w swoim artkule pt. Problemy i perspektywa porusza zagadnienie trudności wynikających z braku materiałów. Porusza też problemy natury administracyjnej, jak powstanie w Warszawie Archiwum Fotografii. Odnosi się pozytywnie do powołania referatu fotografiki przy MKiS. Prof. Stanisław Sheybal jest autorem dość obszernego artykułu pt. Niedorozwój artystyczny fotografiki i jego przyczyny. Autor, jak sam o sobie, pisze „na jednym stołku” jest malarzem a na „drugim” fotografem. Jego wynurzenia oparte są na jego własnych przekonaniach. Uważa, że jedną z przyczyn jest narzędzie, które nie jest proste w użyciu, a z drugiej strony narzuca pewien sposób tworzenia obrazu. Uważa, że artyzm przesuwa się na dalszy plan, gdyż dąży się do jak najdokładniejszego oddania fotografowanego obiektu.


Jan Sunderland w artykule Jeszcze o wpływie formy na nastrój dzieła omawia wpływ formy dzieła w szerokim znaczeniu, począwszy od doboru podłoża, na którym wykonany jest obraz fotograficzny, po ustawianie obiektów na fotografii. Inż. Edward Falkowski pisze o tzw. ziemiach odzyskanych w obiektywie. Podaje ciekawe obiekty, które mogą się stać tematyką zdjęć. Jan Piątek przeprowadza rozważania o zasadach fotografii portretowej. Adam Johann pisze o fotografii martwej natury. Inż. Eugeniusz Szmidtgal omawia zastosowanie filtrów w fotografii krajobrazowej. Na uwagę zasługuje list skierowany do redakcji list autorstwa Jan Bułhaka. Piszący zwraca uwagę, że błędnie jest używany termin fotografika, którego jest twórcą. Podaje liczne przykłady zaczerpnięte ze „Świata Fotografii”, w którym ten termin jest nadużywany. Uważa, że termin ten jest dewaluowany, gdy o zwykłej fotografii pisze się jako o fotografice. Insp. Jerzy Hutka podaje przepis na zbudowanie własnego powiększalnika, co nie jest bez znaczenia przy powojennych brakach rynkowych. W rubryce „Z ruchu wydawniczego” dowiadujemy się o ukazaniu się książek: Jerzego Płażewskiego Fotografowanie nie jest trudne, Władysława Niemczyńskiego Jak naświetlać oraz Jerzego Światłowskiego Jak fotografować. Za „Dziennikiem Zachodnim” dowiadujemy się, że w lokalu Związku Literatów Polskich w Katowicach odbyła się wystawa p. Józefa Dańdy. Jest to wystawa zdjęć krajoznawczych i dokumentalnych. Na czterech stronach wkładki znajduje się reprodukcja ośmiu fotografii, których autorami są: Jan Piątek Poznań, Jerzy Frąckiewicz, Antoni Anatol Węcławski, Władysław Łaba, Edmund Zdanowski, Zbygniew Wyszomirski, Adam Johann i Edward Hartwig. Jego zdjęcie zatytułowane Parada Drzew jest jakby zapowiedzą słynnego cyklu, dedykowanego wierzbom we mgle. [49]


[50]


Studio mgFoto Małgorzata Miś Szanowni Przyjaciele, pragniemy podzielić się wspaniałą wiadomością. Mamy wreszcie własne profesjonalne studio fotograficzne. W piątek 22 kwietnia 2022 roku, przy udziale dostojnych Gości, nastąpiło uroczyste otwarcie naszej nowej fotograficznej przestrzeni. Przecięliśmy symboliczną wstęgę, był toast, przemowy, wywiady, życzenia oraz pamiątkowe zdjęcia. Inauguracja to szczególna chwila i duże emocje. Jeszcze raz dziękujemy panu Burmistrzowi Miasta i Gminy Myślenice Jarosławowi Szlachetce za życzliwość i wsparcie finansowe, niezbędne do wyposażenia tego miejsca. Jest to dla nas ogromne wyróżnienie, a zarazem dowód na zaufanie i dobra współpra-

cę oraz zobowiązanie do owocnej pracy artystycznej. Jako stowarzyszenie czujemy się docenieni. Podziękowania kierujemy także do pana Piotra Szewczyka, dyrektora Myślenickiego Ośrodka Kultury i Sportu. Połączenie sił to początek, a wspólna praca to sukces. Czujemy się zaszczyceni, że mogliśmy wzbogacać kalendarz imprez społeczno-kulturalnych i artystycznych organizowanych w Myślenicach. Dziękujemy za wspólnie spędzony czas. Współpraca z Panem i Pana zespołem była dla nas wielką przyjemnością. Mamy nadzieję na jej kontynuację, licząc na nowe nietuzinkowe projekty. Nasze studio mieści się w budynku Myślenickiego Ośrodka Kultury i Sportu.

[51]


Stanisław Jawor

Katarzyna Bujas, praca została wyróżniona przez Kurator wystawy

[52]


Wystawa przeglądowa mgFoto:

Bo góry są w nas

Fotografowanie krajobrazu, a gór w szczególności, to wbrew pozorom temat trudny i podstępny. Wobec piękna i majestatu wysokich szczytów łatwo o banał i dosłowność w fotografii. Często zachwyt jest tak wielki, że trudno nam oddzielić rzeczywistość od interpretacji, która jest niezbędna w dziele sztuki. Myślenicka Grupa Fotograficzna podjęła rękawicę, wykonując ujęcia pejzażu, ludzi, architektury i scenek rodzajowych. Powstała imponująca kolekcja ponad 100 znakomitych prac, z których 50 zostało zakwalifikowanych na wystawę. Ich premiera odbyła się 22 kwietnia w Miejskim Domu Kultury i Sportu w Myślenicach. Autorom wystawy z powodzeniem udało się przekazać tzw. ducha gór oraz emocje, jakie nam towarzyszą, kiedy znajdujemy

się w harmonii z naturą i światem. Oglądając prace zapominamy o troskach dnia codziennego i przenosimy się w świat, którego już coraz mniej wokół, a który jest nam potrzebny, jak tlen. Ekspozycja jest różnorodna — od osobistych wypowiedzi, poprzez znakomity portret, po sprawny i poruszający dokument. Możemy podziwiać prace barwne i czarnobiałe różnych formatów i stylów, a wszystkie dotyczą świata gór, które w cudowny sposób „są w nas”. Praca z Myślenicką Grupą była prawdziwą przyjemnością i jako kurator podziwiam ich sprawność obraz zapał, który niech trwa jak najdłużej. Inez Baturo [53]


Lilianna Wolnik

Paweł Boćko


Małgorzata Miś

Artur Ostafin


Mariusz Węgrzyn

Witold Koleszko


Grażyna Gubała

Aneta Mudyna


Marek Kosiba



Robert Wilkołek



Anna Faber

Artur Brocki


Grzegorz Żądło


Marek Gubała


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.