9 minute read

W świecie twarzy. Rozmowa z Danutą Węgiel

Stanisław Jawor: Nie będę pytał, jak to się zaczęło, bo wszyscy wiemy, że pochodzisz z Elbląga, że znasz się na kliszach i papierach fotograficznych, wiemy też, że przyjeżdżając do Krakowa spotkałaś Zbigniewa Łagockiego — profesora Krakowskiej ASP, członka Rady Artystycznej ZPAF — i on... no właśnie, co on zmienił w Twojej fotografii?

Danuta Węgiel: Studiowałam religioznawstwo i działałam w studenckim Towarzystwie Dagerotypistów, gdy w 1986 roku pojawiło się, wystosowane przez Klub Fotograficzny przy Pałacu pod Baranami, zaproszenie do uczestniczenia w warsztatach prowadzonych przez Zbigniewa Łagockiego. Kilkoro z nas — Dagerotypistów — złożyło swoje portfolia. Zakwalifikowanie na kurs było dla nas wyróżnieniem, ponieważ Zbigniew Łagocki był cenionym artystą i autorytetem w dziedzinie fotografii. Warsztaty trwały od 1986 do 1989 roku. Można powiedzieć, że był to czas mojego artystycznego dojrzewania. Mistrz Łagocki dyscyplinował nas, skupiając naszą uwagę na różnych zadaniach, które uwypuklały język fotografii. Kształtował w nas świadomość kadru, światła, przestrzeni ostrości i nieostrości. Kładł nacisk na rozumienie działania różnych czynników tworzących obraz i naszej możliwości wpływania na ich relacje. Moje podejście impresyjnego fotografa, „łapacza chwili” oraz biernego odtwarzacza rzeczywistości zaczęło pod wpływem Łagockiego zmieniać się w aktywne wybieranie tego co i jak chcę powiedzieć za sprawą aparatu. Pamiętam, że przemiany zaczęły się od ćwiczeń na kompozycję zwaną „czystą formą”. Profesor mówił, że powinniśmy odrzucić myślenie o tym, co dany przedmiot znaczy, i skupić się jedynie na jego formie, czyli nie poddawać się codziennemu odczytywaniu obrazu, lecz zobaczyć inne możliwości, dojrzeć interesującą kompozycję w elementach rzeczywistości. Nie od razu zrozumiałam to zadanie, bo wbrew pozorom to trudne ćwiczenie, które zmusza do zmian nawyków oraz innego kadrowania. To doskonałe ćwiczenie, otwierające świadomość tworzenia obrazu, wracało do mnie jak buddyjski koan. Dziś chętnie zadaje je studentom.

Advertisement

Podczas wersnisażu wystawy w Myślenicach mówiłaś nam, że Twoja przygoda z portretami rozpoczęła się od współpracy z „Tygodnikiem Powszechnym”. Ale jak to? Przyniosłaś portfolio i już Cię mieli?

W 1993 roku zgłosił się do mnie Wojtek Szumowski, który robił swoje pierwsze filmy. Przymierzał się właśnie do dokumentu o „Tygodniku Powszechnym”. Powiedział: „Dana, znam twoje zdjęcia. Czy posiedzisz tydzień w redakcji «TP» i zrobisz mi dokumentację fotograficzną?”. Zgodziłam się natychmiast.

Przed drzwiami do redakcji ogarnął mnie jednak niepokój. Miałam wejść do mitycznego „Tygodnika Powszechnego”, pełnego sław dziennikarskich, i robić tam reporterskie zdjęcia? O zgrozo! Pomyślałam: „W co ja się wpakowałam?!” Jednak pierwszy dzień rozwiał wszelkie lęki. Dostałam wsparcie od Kasi Morstin, świetnej sekretarki redakcji. W „Tygodniku” panowała niespotykana atmosfera przyjaźni miedzy redaktorami i pracownikami, a na mnie nie zwracano zbyt-

[5]

niej uwagi, co — jak wiadomo — sprzyjało fotografowaniu. Zdjęcia robione dla potrzeb filmu spodobały się redakcji. Dostarczyłam swoje portfolio, a obecny sekretarz, dziś naczelny gazety Piotr Mucharski, uznał, że moje fotografie mogą się przydać w przyszłości i wrzucił je do pudła z innymi zdjęciami, z których korzystała redakcja. Debiutowałam w tym samym roku swoimi montażami do tekstu o twórczości Mirona Białoszewskiego. Dziś to brzmi jak bajka. W tamtym czasie redakcja nie miała sformalizowanego działu fotoedycji. Redaktor techniczny Artur Strzelecki skanował i przygotowywał fotografie do wydruku. Nie było też tak licznych i doskonale dostępnych agencji fotograficznych, do których zasobów swobodnie sięga obecnie każdy fotoedytor. W tym czasie część redakcji miała własnych fotografów na etacie i korzystała z ich pracy. W „Tygodniku” było inaczej. Debiutując, wpisałam się w całkiem liczne grono fotograficznych współpracowników, do których należał znakomity fotoreporter Grzegorz Kozakiewicz, fotografka Anna Bohdziewicz, świetna portrecistka Elżbieta Lempp oraz fantastyczni reportażyści Andrzej Kramarz i Łukasz Trzciński. Po jakimś czasie przyszły pierwsze zamówienia od redakcji. Można więc powiedzieć, że tak — przyszłam do „TP” „z ulicy”, ale moje fotografie przemówiły do odbiorców. To może też rzuca światło na redaktorów „Tygodnika”, których interesowała przede wszystkim jakość fotografii.

Autorytet pisma zaczął otwierać mi drzwi do świata wybitnych osobistości. Z czasem publikacje w „Tygodniku” przyniosły mi też zamówienia od innych redakcji. Po latach wiem, że miałam sporo szczęścia, trafiając do redakcji „TP”. Był to przypadek, ale taki, który zmienia całe życie. Na szczęście byłam na tę zmianę gotowa!

Mówiłaś, że w klimacie „Tygodnika” odkryłaś swoją pasję portretowania. [6]

Drzemała we mnie chęć poznawania ludzi. Tygodnik wtedy i dziś współpracował z wybitnymi, tworzącymi kulturę osobowościami, takimi jak: Stanisław Lem, Czesław Miłosz oraz ks. prof. Józef Tischner. W redakcji pracowali jeszcze redaktorzy, których znałam z lektury pisma, i których darzyłam atencją: Jerzy Turowicz, Krzysztof Kozłowski, Mieczysław Pszon, ks. Andrzej Bardecki, Józefa Hennelowa, Marek Skwarnicki, Bronisław Mamoń. Miałam przeczucie, że trzeba sfotografować starszą ekipę „Tygodnika”. Oprócz wykonywania zdjęć reporterskich lub metaforycznych zaczęłam zatem portretować redaktorów. Czułam, że trzeba w pamięci obrazu zachować to szczególne miejsce i pracujących tu ludzi.

Poza tym redakcja „Tygodnika” potrzebowała portretów do swoich publikacji. Tak narodziły się moje sesje portretowe. Gdy idziemy na spotkanie jako reporterzy i jeśli nawet z wielką uwagą fotografujemy wybraną osobę nie musimy się do niej zbliżać. Inaczej ma się sprawa, kiedy umawiamy się na sesję fotograficzną w konkretnym miejscu i powiedzmy przez godzinę pozostajemy z osobą portretowaną w ścisłym kontakcie. Tu każdy fotograf musi wykazać się własną strategią zdobywania zaufania i wytworzenia tej chwilowej, ale istotnej dla emocjonalnego wyrazu portretu więzi z modelem. Ja też taką swoją strategię wypracowałam.

Na zleceniach spotykasz postaci wyjątkowe — noblistów, autorów znanych w Polsce i na świecie. Przecież obcowanie z takimi ludźmi może sparaliżować. Jak ich obłaskawiasz? Jak przygotowujesz się do spotkania z nimi?

Na samym początku trzeba uporać się z własną nieśmiałością i dystansem mentalnym. Nie od dziś wiadomo, że nie wolno portretować „na kolanach”, bo nic ciekawego wtedy nie wyjdzie.

Olga Tokarczuk (Kraków, 2000 r.)

Jan Peszek (Kraków, 2009 r.)

[7]

Marcin świetlicki (Kraków, 2002 r.)

Magdalena Tulli (Warszawa, 2013 r.)

[8]

Moja nieśmiałość znika po przywitaniu się. Następnie skupiam się na osobie portretowanej, kontempluje jego fizyczność, obserwuję naturalne ruchy ciała, mam też w głowie kilka przygotowanych pomysłów na portret, które w zależności od sytuacji wykorzystuję lub nie. Po wielu już sesjach wiem, że każdy fotografowany ma różne niepokoje dotyczące swojego wizerunku. Jedni przejmują się swoją niedoskonałością fizyczną, inni ogólnym wyrazem portretu. Zdarza się, że portretowani nie są przyzwyczajeni do sesji lub z góry nie lubią tego rodzaju działań. Różnie to bywa, ale wzajemne niepokoje jakoś zrównują nas na początku sesji i tworzą grunt dla zbudowania partnerstwa oraz zaufania. Dla mnie najważniejsza staje się temperatura spotkania i czas samego fotografowania.

Przed sesją dziennikarsko zbieram wiedzę o portretowanej osobie. Czytam wypowiedzi, poznaję twórczość lub uzupełniam braki. Interesuję się przy jakim materiale prasowym ma być wykorzystany portret. Zabiegi te skracają dystans, ukierunkowują myślenie o portrecie, rodzą się pomysły i ułatwiają mi podjecie dialogu w trakcie samej sesji. Myślę, że trzeba się samemu otworzyć i natychmiast wyczuć z jakim nastawieniem przybył nasz portretowany. Pewność tego co chce się robić i poczucie humoru zdecydowanie rozładowują napięcie. Czasami należy nieco uspokoić modela i zapewnić, że nie zrobi mu się krzywdy, wysłuchać próśb, przypomnieć, że to ostatecznie on zdecyduje, które zaproponowane przez fotografa zdjęcia znajdą się w publicznym obiegu. Niekiedy rozmawiam od razu o jakimś interesującym problemie lub zdarzeniu, a potem przedstawiam swoja wizję, gdzie i jak się sfotografujemy. Innym razem jest odwrotnie. Przyznam, że mam skłonność do rozbawiania moich modeli.

Zdarzyło się też odwrotnie — poczucie humoru osoby portretowanej uratowało fotografa. Otóż pewnego dnia, po dwu zdjęciach zrobionych aktorowi Janowi Peszko-

wi, padł mi napęd w aparacie. W tej stresującej sytuacji aktor zaproponował wspólną herbatkę i powiedział, że taki „peszek” przydarza mu się nie po raz pierwszy, czym rozbawił mnie do łez, a jednocześnie — pocieszył. Całe szczęście następna sesja poszła „koncertowo”. Jeszcze jedna kwestia, o której trzeba wspomnieć, to łączenie otwartości emocjonalnej, skierowanej na portretowanego, z wiedzą techniczna dotyczącą wykorzystania sprzętu i przygotowaniem do sesji. Moje pierwsze, mniej udane sesje, uświadomiły mi, że trzeba dokładnie przemyśleć, czym fotografuję, gdzie fotografuję, kiedy, z jakim światłem, w jakim stroju, z makijażem, z rekwizytem czy bez. Te wszystkie sprawy techniczne dają komfort skupienia się na samym fotografowaniu. Nic też dziwnego, że cześć fotografów korzysta z pracy pomocników.

Czytam, że przełożone na język angielski Księgi Jakubowe Olgi Tokarczuk osiągają obecnie w Stanach Zjednoczonych nieprawdopodobną popularność. Spotkałaś naszą Noblistkę nieco wcześniej, prawda?

Olgę Tokarczuk spotkałam pierwszy raz 22 lata temu. Autorkę Prawieku zaproszono do udziału w jury Krakowskiego Festiwalu Filmów Dokumentalnych. Ja przygotowywałam materiał dla miesięcznika „Kino”. Wiedziałam, że pisarka nie ma zbyt wiele czasu, zatem musiałam dokładnie przemyśleć, w jakim miejscu zrealizuję sesję portretową. Piękna majowa pogoda podpowiedziały mi Park Jordana, zlokalizowany niedaleko od kina Kijów, w którym odbywał się festiwal. Byłam po lekturze Prawieku oraz Domu dziennego, domu nocnego i zainspirowana tymi książkami chciałam w portrecie oddać pewna nietrwałość rzeczywistości. Natura, tak obecna w prozie naszej pisarki, wydała mi się tu dobrym drugim planem. Wcześniej obeszłam park i wybrałam plany zdjęciowe.

Olga Tokarczuk (Kraków, 2005 r.)

Adam Zagajewski (Kraków, 2016 r.)

[9]

Wisława Szymborska (Kraków, 2006)

Ewa Lipska (Kraków, 2009)

[10]

Stanisław Lem (Kraków 1996, 2018)

Opowiedziałam pisarce o swojej koncepcji portretowej. Słońce prześwitujące przez stare drzewa i zapach wiosny po wyjściu z sali kinowej oszołomił nas. Fotografowałam przyszłą noblistkę leżącą w trawie, wśród obrośniętych winną latoroślą drzew. Bawiłyśmy się znakomicie. Autorka, jeszcze-nie-noblistka Olga, opowiedziała mi wówczas o spotkaniu w kawiarni z noblistką Wisławą Szymborską. Pani Wisława, przedstawiwszy się skromnie, poprosiła ją... o autograf. Miałam szczęście fotografować trójkę naszych literackich Noblistów. Czesława Miłosza portretowałam pod koniec lat 90., na zamówienie Wydawnictwa Znak. Zaskoczyło mnie jego podejście do sesji, którą (inaczej niż większość znanych mi pisarzy) traktował jako niezbędną prace. Teraz sądzę, że wynikało to z jego amerykańskiego doświadczenia. Mam ciągle w pamięci emocje, które towarzyszyły mi, gdy otworzył drzwi w swoim krakowskim mieszkaniu na ulicy Bogusławskiego, ubrany w jeden ze swych ulubionych tweedowych garniturów. Poeta nigdzie się nie śpieszył, miał czas na sesję.

Na koniec zadam nieco patetyczne ale na pewno niebanalne pytanie. Co jest w życiu najważniejsze ?

To fundamentalne, egzystencjalne pytanie. Odpowiem krótko — samo życie. Popatrzymy na granicę ukraińsko–polską, gdzie setki imigrantów uciekają przed wojną. Pragniemy chronić każde życie. Dla mnie ważne jest zarówno życie młodziutkie, jak starsze, życie osób chorych, i zdrowych, albowiem życie samo w sobie jest wartością. W optyce wszechświata jesteśmy na Ziemi na chwilę, ale dla nas to jedyna chwila. Istniejąc wytyczamy drogi — sobie, ale też całej ludzkości. W lutym tego roku zostałam babcią Kingi. Chciałabym abyśmy żyli na tym świecie bez wojen. Abyśmy jako ludzie stali się wolni, doświadczali przyjaźni, miłości i tworzenia. marzec 2022 r.

[11]

Jerzy Turowicz, redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, w swoim mieszkaniu w Krakowie, rok 1996

[12]

[13]

dr Andrzej Nowakowski z aparatem Leica Q2 Monochrom (foto Marcin Kania)

[14]

This article is from: