7 minute read

Marek KOSIBA, Pasja tworzenia

Pasja tworzenia

Marek Kosiba

Advertisement

Z fotografią związany jestem już od szkoły podstawowej. Pierwszy aparat — „Drucha” — kupiłem za pieniądze zarobione na budowie, pomagając mojemu ojcu — hydraulikowi. Było to w V klasie szkoły podstawowej. W klasie VIII, za pomysł udoskonalenia kamery filmowej, otrzymałem tzw. Młodzieżowy Patent. Z prawdziwym patentem miało to tyle wspólnego, że oficjalny dokument był wręczany w Warszawie przez prawdziwego prezesa Urzędu Patentowego. Rok później, już jako uczeń liceum, zostałem zaproszony do studia TVP na ul. Woronicza w Warszawie, gdzie w programie przedstawiającym młodych wynalazców zaprezentowałem swój pomysł. Podczas nauki w liceum dorabiałem sobie wywoływaniem zdjęć, wtedy jeszcze czarno-białych, ale zacząłem też próby z kolorem. Ręczne wywoływanie kolorowych zdjęć doprowadziło mnie do egzemy rąk, musiałem nawet przez pewien czas chodzić w rękawiczkach, żeby nie straszyć ludzi. Skonstruowałem wtedy specjalne kosze do wywoływania zdjęć, dzięki którym nie tylko ograniczyłem kontakt skóry z chemikaliami, ale też zwiększyłem wydajność wywoływania. Po ukończeniu liceum zacząłem studiować elektrotechnikę na Politechnice Krakowskiej. Na zajęciach z informatyki zobaczyłem komputer — olbrzymie urządzenie, zajmujące całe piętro biurowca. Doszedłem do wniosku, że coś takiego, ale oczywiście w dużo mniejszych wymiarach, znacznie ułatwiłoby mi pracę w ciemni. Zacząłem szukać informacji o komputerach. Zapisałem się do bibliotek UJ i AGH. Ponieważ większość książek na ten temat była po angielsku lub niemiecku, a z wielu można było korzystać tylko w czytelni, przesiadywałem tam zatem godzinami. Skontaktowałem się też ze starszym kolegą, który ukończył informatykę na AGH, ale niestety w interesujących mnie tematach nic mi nie pomógł. Doszedłem wtedy do wniosku, że studia to będzie dla mnie tylko strata czasu i po dwóch latach zrezygnowałem. Ale dzięki temu koledze nawiązałem kontakt z jednym z instytutów naukowych w Warszawie, którego pracownicy bardzo mi pomogli.

Pierwszy komputer skonstruowałem przy wykorzystaniu ośmiobitowego procesora Intel 8080. Części były wtedy trudno dostępne i trwało to kilkanaście miesięcy. Komputer uruchomiłem i ku mojemu zaskoczeniu — działał, a jako monitor wykorzystałem telewizor. Było to jednak dość duże i niewygodne urządzenie, ale doświadczenie zdobyte przy jego budowie wykorzystałem do zbudowania następnego komputera z procesorem Z80. Był mniejszy, zamiast telewizora wykorzystałem wyświetlacze ledowe, i dopiero ten komputer posłużył do sterowania urządzeniami w ciemni. Przerobiłem powiększalnik, skonstruowałem do niego specjalną głowicę naświetlającą RGB (sterowaną komputerem) i specjalny światłomierz z przetwornikiem analogowo-cyfrowym, który wysyłał dane z pomiaru do komputera.

Wszystko pracowało ładnie przez kilka lat, ale kiedy pojawiły się w sprzedaży komputery stacjonarne, z wyglądu przypominające dzisiejsze komputery, postanowiłem udoskonalić system. Głowica naświetlająca pozostała ta sama, ale zamiast światłomierza skonstruowałem skaner, w którym dwa silniki krokowe sterowały fotodiodą, dzięki czemu powierzchnia negatywu była mierzona w 48 punktach w każdym z kolorów RGB. Dzięki większej mocy komputera dokonałem też zmian

[29]

w programie, dzięki którym program w czasie pracy „uczył się” negatywów. Później okazało się, że podobny system uczenia się zastosowała firma Fuji w swoich minilabach.

W Austrii kupiłem wywoływarkę Durst Printo, która umożliwiała półautomatyczne wywoływanie zarówno pojedynczych odbitek od formatu 9×13, jak i taśm o szerokości 30 cm i nieograniczonej długości. Klientów przybywało, przybywało też pracy, trzeba było iść do przodu. Wraz ze wspólnikiem kupiliśmy minilaba Fuji i otworzyliśmy firmę w centrum Myślenic. Zleceń było tyle, że musieliśmy zatrudnić dodatkowych pracowników, a w sezonie od maja do września maszyna pracowała 24 godziny na dobę. Były to złote lata dla laboratoriów fotograficznych. W pewnym momencie postanowiliśmy poszerzyć działalność o wykonywanie zdjęć paszportowych. Do tego celu potrzebny był specjalny obiektyw, składający się z... 4 obiektywów. Oryginalny kosztował kilka tysięcy złotych, postanowiłem zatem sam skonstruować podobne urządzenie. Pierwszy prototyp był dość prymitywny, składał się z kawałka ręcznie przyciętej sklejki, klocków Lego i czterech małych soczewek, zamówionych u optyka. Okazało się, że to działa. Później podstawy obiektywów były wycinane laserem z aluminium, soczewki do obiektywów wykonywała profesjonalna firma w Warszawie, zaś obudowy obiektywów wytaczał człowiek, który wcześniej pracował w fabryce produkującej części do samolotów, więc wiedział, co to precyzja. Obiektywy najpierw sprzedawałem w Polsce, potem nawiązałem kontakty z firmami w Niemczech, USA, Singapurze i Chinach.

Produkcja i podróże służbowe zajmowały mi tyle czasu, że musiałem zrezygnować z prowadzenia zakładu fotograficznego i rozliczyłem się ze wspólnikiem. Zresztą był to ostatni moment na wyjście z tego interesu, albowiem kończyła się złota era dla laboratoriów fotograficznych, rozpoczynała natomiast era fotografii cyfrowej. Ludzie coraz rzadziej wywoływali zdjęcia, bo mogli sobie je oglądać w domu na komputerze, a i z wysyłką zdjęć w postaci cyfrowej też był mniejszy kłopot niż z wysyłką pocztą. Powoli zaczęło też spadać zapotrzebowanie na obiektywy do minilabów, bo coraz więcej minilabów było produkowanych w technologii cyfrowej, gdzie dodatkowe obiektywy nie były potrzebne, bo efekt zwielokrotnienia uzyskiwało się cyfrowo.

Nawiązałem wtedy kontakt z firmą Lab Net Plus z Tychów, która produkowała minilaby cyfrowe na rynek polski i współpracowała z chińską firmą Doli. Wykorzystałem swoje wcześniejsze doświadczenia z konstrukcji skanera do negatywów i zacząłem produkować densytometry fotograficzne. Densytometr jest to coś w rodzaju bardzo precyzyjnego światłomierza, mierzącego światło w trzech kolorach RGB i służącego do codziennej kalibracji minilabu. W tamtych czasach wiodącą firmą w tej dziedzinie była amerykańska firma X-Rite. Były to bardzo drogie urządzenia, kosztowały po kilka tysięcy dolarów. Włoska firma Barbieri zaczęła produkować tańsze urządzenia w cenie około 1000 dolarów amerykańskich. Ja swój densytometr wyceniłem na 350 dolarów, więc zaczęło przybywać klientów. Współpracę z chińską firmą Doli rozpocząłem dzięki kilku przypadkowym zbiegom okoliczności. Któregoś dnia wybrałem się do Lab Net Plus do Tychów. Po rozmowach z technikami chciałem jeszcze spotkać się z szefem, ale sekretarka powiedziała, że właśnie poleciał do Szanghaju, bo za dwa dni rozpoczynają się tam targi fotograficzne. Wróciłem do domu, z ciekawości sprawdziłem w internecie ceny biletów do Szanghaju i okazało się, że mimo szczytu sezonu jest promocja i mogę kupić tani bilet z Krakowa do Szanghaju z przesiadką w Wiedniu, nawet na jutro. Miałem wtedy roczną chińską wizę służbową, więc mogłem lecieć w każdej chwili. Od razu kupiłem bilet! Następnego dnia na lotnisku w Wied-

[30]

niu spotkała mnie kolejna niespodzianka. Na bramce, przy wejściu do samolotu czytnik zapiszczał, że moja wejściówka jest nieważna. Okazało się, że na stoliku obok leży nowa wejściówka z moim nazwiskiem, z numerem miejsca 1A, czyli w klasie biznes. Tak linie lotnicze dbają o swoich stałych klientów.

Po przylocie do Szanghaju i zakwaterowaniu w hotelu pojechałem na targi i w katalogu targowym zaznaczyłem kilka firm, z którymi chciałbym nawiązać kontakt.

Najpierw poszedłem do stoiska firmy Doli. Byli zainteresowani i umówiłem się na następny dzień rano w ich firmie. Następnego dnia pojechałem tam. Na portierni przydzielono mi przewodnika, który zaprowadził mnie do technika zajmującego się densytometrami. Technik podłączył densytometr, przetestował i zawołał kilku kolegów. Przez kilkanaście minut dyskutowali po chińsku, później przyszedł manager, któremu zdali relację z testów. Manager zapytał ile mam tych densytometrów. Miałem przy sobie tylko trzy sztuki, które od razu kupił i zapłacił gotówką. Jednocześnie zamówił 10 następnych i uzgodniliśmy warunki płatności i dostawy. W następnym miesiącu przyszło zamówienie na 20 sztuk, a później co miesiąc 50–80 sztuk. Trochę byłem zaskoczony, dlaczego kupują u mnie te densytometry. Doli to była duża firma, ponad 1000 pracowników, mnóstwo inżynierów, a densytometr był prostszym urządzeniem, niż produkowane u nich kompletne minilaby. Wiedziałem, że to będzie ograniczona czasowo współpraca, wiedziałem, że Chińczycy skopiują moje urządzenie i sami zaczną produkować. Myślałem, że potrwa to 3–4 miesiące, może trochę dłużej. Okazało się, że sami zaczęli produkować densytometry dopiero po dwóch latach. W którymś momencie po prostu przestały przychodzić zamówienia. Nawet nie pytałem, dlaczego. Z jednej strony trochę żal, że zakończył się interes życia, ale z drugiej strony ulga. Przez te dwa lata pracowałem kilkanaście godzin na dobę, 7 dni w tygodniu. Były takie momenty, że zastanawiałem się, czy nie zrezygnować, ale mówiłem sobie: może jeszcze miesiąc, może dwa...

Pewnym urozmaiceniem były podróże służbowe, średnio 1–2 razy w miesiącu. Najczęściej latałem do Szanghaju, ale też do Hong Kongu, Singapuru, Las Vegas, Miami. Były to krótkie, 3–4 dniowe podróże, ale czasem udawało się wygospodarować trochę czasu i jeśli już byłem w Miami, to na parę dni leciałem do Gwatemali czy Ekwadoru, z Las Vegas do Honolulu, z Singapuru do Australii. A jak już musiałem trochę dłużej odetchnąć, to wymyśliłem sobie trochę dziwaczne hobby — co najmniej raz w roku musiałem odbyć podróż w jednym kierunku, czyli podróż dookoła świata. Niestety nigdy nie miałem więcej czasu niż 2 tygodnie, ale każda podróż była trochę inna. Raz zwiedziłem wyspy na północnym Pacyfiku: Maui, Oahu, Koror, Guam, Palau, innym razem wyspy na południowym Pacyfiku: Rapa Nui, Tahiti, Rarotonga, Samoa, Fiji, parę razy „zahaczyłem” o Australię i Nową Zelandię.

Po zakończeniu współpracy z Chińczykami produkowałem jeszcze przez kilka lat densytometry, ale już w coraz mniejszych ilościach, bo zmieniała się technologia minilabów i zanikało zapotrzebowanie.

Obecnie, od kilku lat produkuję slidery do filmowania i do timelapse. Nie są to duże ilości, w zasadzie jednostkowe, ale najbardziej lubię, jak klient zamówi coś nowego, jakąś nową funkcjonalność i muszę zmienić konstrukcję albo nawet całe oprogramowanie. Slider do filmowania to zwykle szyna, po której porusza się kamera. Moje slidery nie tylko przesuwają kamerę, ale też obracają ją i pochylają. Wszystko napędzane jest silnikami i zdalnie sterowane aplikacją na smartfona. Zdarzają się klienci, którzy chcą, żeby slider jeździł z góry na dół albo po okręgu. Dla innego klienta opracowałem też wersję sterowaną przez aparaturę modelarską.

[31]

[32]

Slider do filmowania oraz światłomierz. Oba urządzenia autorstwa Marka Kosiby

[33]

This article is from: