#8 iec czerw11 20
umerze W tym n e wakacyjn dawc贸w! oferty wy
Nelsona Kropla krwi
tel na zmywaku Krzysztof Schech i w tylnej kieszen z drogim winem
Tomasz Z. Majkowski o korzeniach romansu
paranormalnego
BADANIE CZYTELNICTWA Jakie książki czytasz? Gdzie je kupujesz? Czym się kierujesz kupując książkę? Wypełnij krótką ankietę internetową na temat książkowych zakupów klikając na banner znajdujący się poniżej. Podziel się z nami swoim doświadczeniem i dowiedz się: co, gdzie i za ile kupują inni czytelnicy.
Jesteśmy ciekawi TWOJEJ opinii.
Po zakończeniu badania internetowego każdy uczestnik otrzyma raport z porównaniem opinii innych respondentów badania.
Badanie prowadzone jest przez portal Pb Online we współpracy z Literadarem i BiblioNETką.
3
Co w numerze: Editorial...... 5 NEWS!...... 6 Subiektywny przegląd nowości książkowych...... 10 Miasto słów i akcja „Dzielę się książkami” na Targach Książki dla Dzieci w Krakowie...... 14 18 Miłość, wampir i wilkołak...... 18 30 Drugi żywot hrabiego Draculi...... 30 38 Kropla krwi Nelsona...... 38 46 Książki, które przeczytam mojemu synowi...... 46
Biblioteka dzieciom przyjazna...... 50 Męska rzecz, damskie sprawy...... 58 Recenzje...... 64 38
Konkurs (rozwiązanie)...... 104
30
46
18
#8 czerwie 2011 c
Literadar jest wydawany przez: Porta Capena Sp. z o.o. ul. Świdnicka 19/315, 50-066 Wrocław
Urbaniak, Mateusz Wielgosz, Tymoteusz Wronka, Roksana Ziora PR, współpraca recenzencka: Maciej Sabat maciej.sabat@literadar.pl tel. 792 291 281
Wydawca: Adam Błażowski
Dział książek dla dzieci i młodzieży: Sylwia Skulimowska sylwia.skulimowska@literadar.pl
Redaktor naczelny: Piotr Stankiewicz piotr.stankiewicz@literadar.pl tel. 535 215 200
Newsy i społeczność: Dawid Sznajder, Natalia Szpak
Współpracownicy: Bogusława Brojacz, Monika Gielarek, Grzegorz Grzybczyk, Waldemar Jagodziński, Dorota Jurek, Marcin Kaleta, Katarzyna Kędzierska, Przemysław Klaman, Iwona Kosmal, Joanna Krasińska, Bartek Łopatka (polter.pl), Tomasz M. Majkowski, Joanna Marczuk, Marek Mydel, Grzegorz Nowak, Marek Piwoński, Maciej Reputakowski, Iwona Romańska, Maciej Sabat, Krzysztof Schechtel, Łukasz Skoczylas, Dorota Tukaj, Michał Paweł
Korekta: Marta Świerczyńska – kierownik zespołu korektorskiego korekta@literadar.pl Projekt graficzny i skład: Mateusz Janusz (Studio DTP Hussars Creation) Okładka: Całując grzech, Arthur Keri, Instytut Wydawniczy ERICA
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, jednocześnie zastrzega sobie prawo dokonywania skrótów i poprawek w nadesłanych materiałach.
5
fot. Mateusz Janusz
Editorial Witajcie kochani!
P
ewnie już wiecie, że jesteśmy jednym z największych pism cyfrowych w polskim Internecie. Rozpiera nas duma i wdzięczność, bo to dzięki Państwu - naszym czytelnikom. Udowodniliśmy wspólnie, że Polacy kochają książki i chcą czytać pismo, które o nich traktuje. Wiemy, że naprawdę spora grupa osób traktuje nas jak dobry poradnik zakupowy przed wizytą w księgarni. W pewnym zakresie jesteśmy magazynem shoppingowym i nie ma w tym żadnej ujmy, wszak klient księgarni jest takim samym klientem, co odwiedzający sklep z artykułami gospodarstwa domowego lub salon samochodowy. I jako taki zasługuje na rzetelną, wolną od czyichkolwiek nacisków, informację handlową. Tu też, jak sądzę, tkwi klucz do zaufania jakim obdarzają nas czytelnicy. Internet jest pełen recenzji pisanych na zamówienie, których autorzy nawet nie bardzo starają się ukryć ten fakt. Nasi recenzenci są bezstronni o czym doskonale wiedzą współpracujący z nami wydawcy. Czytają książki i piszą recenzje z myślą o Was. Są pierwszą linią frontu pomiędzy Państwem a producentami (książek) próbującymi wmówić Wam, że wszystko mają najlepsze. Dodam, że poziom publi-
kowanych w Literadarze recenzji, jak również innych tekstów, jest w naszym odczuciu kolejnym elementem, który odróżnia nas od tego co zazwyczaj można przeczytać w temacie książek. Jesteśmy coraz lepsi dzięki Państwu i dla Państwa. Dziękujemy! Z tego miejsca chciałbym życzyć wszystkim czytelnikom Literadaru, obecnym, a także przyszłym, wspaniałych wakacji i udanych urlopów. Nie zapomnijcie zabrać ze sobą ulubionych lektur. Sporo propozycji znajduje się na kolejnych stronach. Pamiętam, że na każdy wyjazd brałem dodatkową torbę z książkami, nie zawsze mając okazję wszystkie przeczytać, zajęty pływaniem lub walkami na kije z moimi kuzynami. Do dzisiaj tak robię, nie wyobrażam sobie, że mogłoby mi w trakcie urlopu zabraknąć książek. Życzę Państwu zatem wielu doskonałych lektur na lato. Piotr Stankiewicz Redaktor naczelny Kolejny numer będzie numerem wakacyjnym – podwójnym. Spodziewajcie się Państwo świetnych artykułów, wywiadów, więcej treści na gorące, leniwe dni.
NEWS! Międzynarodowy Festiwal Fantastyki w Nidzicy W dniach od 16 do 19 czerwca 2011 roku na zamku w Nidzicy odbędzie się XVIII Międzynarodowy Festiwal Fantastyki. Gościem honorowym festiwalu będzie słynny amerykański pisarz George R.R. Martin, z którym zaplanowane jest czterogodzinne spotkanie w piątek od godz. 11:00. Wśród zaproszonych gości są: Jarosław Błotny, Jarosław Grzędowicz, Marek S. Huberath, Lech Jeczmyk, Rafał Kosik, Maja Lidia Kossakowska, Tyler Manck, Dominika Oramus, Marek Oramus, Maciej Parowski, Marcin Przybyłek i Andrzej Zimniak. W czwartek o godz. 17:00 w panelu „I/lub czasopisma” weźmie udział m.in. redaktor naczelny „Literadaru”, Piotr Stankiewicz. Program festiwalu można znaleźć TUTAJ.
George R.R. Martin w Polsce Autor znakomitego cyklu fantasy „Pieśń lodu i ognia” odwiedzi Polskę.
15 czerwca pisarz spotka się z fanami w Warszawie o godz. 17:00 w Traffic Clubie (ul. Bracka 25). Od czwartku do niedzieli będzie honorowym gościem XVIII Międzynarodowego Festiwalu Fantastyki w Nidzicy. 20 czerwca Martin zawita do Poznania, gdzie o godz. 17:00 w EMPIK-u przy ul. Ratajczaka 44 odbędzie się spotkanie, na które zaprasza Wydawnictwo Zysk i S-ka.
7
Godło „Teraz Polska” dla Wydawnictwa BOSZ 6 czerwca 2011 roku Wydawnictwo BOSZ zostało laureatem 21. edycji konkursu godła „Teraz Polska”. Podczas wieczornej uroczystej gali konkursu w Teatrze Wielkim w Warszawie statuetkę „Teraz Polska” odebrał właściciel i dyrektor zarządzający wydawnictwa, Bogdan Szymanik. BOSZ to jedyna firma z branży kulturalnej, która w tej edycji otrzymała to prestiżowe wyróżnienie, dzięki czemu przez najbliższe 12 miesięcy wszystkie nowości wydawnictwa będą opatrzone godłem „Teraz Polska”.
Podaj.net zebrał książki na rzecz dzieci Podaj.net – największy polski serwis internetowy umożliwiający wymienianie się książkami – zebrał blisko 250 książek oraz filmów w ramach akcji Daję Poczytać. W zbiórce wzięli udział użytkownicy serwisu, a przekazane przez nich książki i płyty trafiły do Domu Dziecka nr 10 w Warszawie. Wśród książek znalazło się dużo dziecięcej i młodzieżowej klasyki, a także leksykony, albumy i książki dla dzieci o przyrodzie i historii. Część z przekazanych tytułów to pozycje bardzo popularne wśród internautów wymieniających się książkami na Podaj.net. Przykładem takiej książki są Wolni Ciutludzie Terry’ego Pratchetta. Oprócz tego w przesyłce znalazły się książki, o które coraz trudniej na rynku wydawniczym.
Książki za darmo! (i legalnie) Na stronie metro2033.pl Wydawnictwo Insignis opublikowało pełny tekst jednego z największych bestsellerów science fiction ostatnich lat, Metro 2033 Dmitrija Glukhovsky’ego. W dziale „Fragmenty” można pobrać plik pdf z kompletną treścią powieści. Serwis Woblink udostępnia za darmo książkę „Za darmo. Przyszłość najbardziej radykalnej z cen” Chrisa Andersona. Na razie książka dostępna jest wyłącznie na iPada, iPhone’a i urządzenia z Androidem, ale według zapewnień serwisu niedługo zostanie udostępniona aplikacja na PC i e-czytniki.
9
Subiektywny przegląd nowości książkowych
Mirek Czyżykiewicz Parlando
Nie
czytałem poezji, nie czytam i wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że czytać nie będę.
Na szczęście – dla mnie – istnieją ludzie, którzy nie dość, że poezją żyją, to potrafią przekazać ją zwykłemu śmiertelnikowi w sposób, od którego serce drży, a ciarki chodzą po plecach. Jednym z takich czarodziejów jest Mirosław Czyżykiewicz, pieśniarz, gitarzysta, poeta, kompozytor, malarz i artysta grafik w jednym. Pamiętam, że kiedy w 2005
roku, w nocnej audycji Piotra Kaczkowskiego, po raz pierwszy usłyszałem „Allez!”, długo nie mogłem się otrząsnąć. Uwolniłem się od tej piosenki dopiero wtedy, gdy po wielokrotnym odsłuchaniu znałem całą płytę na pamięć. Muzyką Mirka zaraziłem swoich przyjaciół i znajomych, a oni przekazali tego bakcyla dalej. Te memy są zaraźliwe jak religia.
Parlando to tomik wydany dla uczczenia 30-lecia pracy artystycznej oraz 50. urodzin Mirka Czyżykiewicza, zawierający autorskie teksty i grafiki. Książkę można kupić na stronie internetowej artysty. Po co nam zima, gdy już była, a chwila po co, gdy za chwilę chwili kres... Co do człowieka – jaki przekaz słać w kosmiczną czeluść, jaki przyjacielski greps... Talmud mówi swoje wiem
ty módl się, zanim przyjdzie śmierć i do dyskusji jest nie skora – Tora. Chłopcy, dziewczyny gorące spieszcie się! Święty Jedyny, reflektor na Słońce – kończę. Allez!
Mick O’Hare Skamieniałość z chomika. Zrób to sam!
Jeśli chcecie wiedzieć, jak zważyć swoją głowę, stworzyć własny wulkan, zmierzyć prędkość światła za pomocą czekolady i kuchenki mikrofalowej, wytworzyć prawdziwą chmurę w plastikowej butelce lub uzyskać ciecz, która po uderzeniu
11
zmieni się w ciało stałe, koniecznie przeczytajcie tę książkę! Mick O’Hare i redakcja magazynu „New Scientist” oddają w Wasze ręce zbiór fascynujących eksperymentów do samodzielnego wykonania w domu lub na wolnym powietrzu i to za pomocą najprostszych, dostępnych w każdym gospodarstwie domowym przedmiotów. Zobaczcie, jak w zdumiewających, często bardzo spektakularnych doświadczeniach nauka odkrywa przed Wami swoje tajemnice.
ne metody reprodukcji niż seks? Michael Brooks opisuje trzynaście spraw, które według naszej wiedzy nie mają większego sensu, ale które mogą wkrótce doprowadzić do rewolucyjnych odkryć. Okazuje się, że nauka staje się tym bardziej ekscytująca, im jej odkrycia są bardziej niedorzeczne i absurdalne.
Michael Bond Paddington ma rację
Mały
Michael Brooks 13 rzeczy, które nie mają sensu
Czy
to możliwe, że nasz wszechświat, zamiast powoli się kurczyć, tak naprawdę rozrasta się z zawrotną prędkością? Czy zarejestrowany w 1977 roku tajemniczy sygnał z kosmosu mógł być przekazem od obcej cywilizacji? Czy są bardziej wydaj-
zagubiony miś trafił do państwa Brown i na dobre się zadomowił. Jaki będzie jego pierwszy dzień w normalnej angielskiej szkole? Czy będzie umiał odpowiednio zachować się w sądzie? Czy uda mu się usunąć sadzę z kominka groźnego sąsiada, pana Curry?
To
następna w serii klasyczna opowieść o misiu Paddingtonie, po raz pierwszy wydana w Polsce.
Dla
wielbicieli Paddingtona rzecz obowiązkowa.
Wojciech Zembaty Koniec pieśni
Brytania,
rok 537. Legendarny król Artur ginie w bitwie pod Kamlann. Atak Germanów rozpoczyna krwawą zagładę cywilizacji Brytów. Wśród wojennej zawieruchy wędruje Bedevir, rycerz i były giermek Artura. Wie, że ostatnią nadzieją Brytów jest torq – naszyjnik obdarzony niezwykłą mocą.
Współczesna Warszawa. Do psychologa, Łukasza Klimkowskiego, przychodzi Igi, zagubiony chłopak, prześladowany przez demony. Wkrótce dokona bestialskiego mordu, który trafi na pierwsze strony gazet. W jego rękach znajdzie się niezwykły naszyjnik. Co się stanie, gdy skrzyżują się losy tych dwóch światów?
Otwórz wrota do legendar-
nej krainy. Wejdź w świat, którym rządzi stal mieczy i krwawe obrzędy druidów. Poznaj koniec pieśni.
13
Miasto słów i akcja „Dzielę się książkami” na Targach Książki dla Dzieci w Krakowie Śmiech prosto z przepony, różnorodność kolorów i oczy pełne zaciekawienia, a wszystko to w otoczeniu tysięcy książek. Tak podsumować można pierwszą edycję Targów Książki dla Dzieci, która odbyła się w dniach 3-5 czerwca w Krakowie. Wystawcy prześcigali się w organizacji coraz to wymyślniejszych zabaw dla najmłodszych. Były olbrzymie gry planszowe, kąciki do rysowania, zagadki, a nad wszystkim czuwały animatorki zabaw dla dzieci. Naszym głównym celem stało się zebranie jak największej ilości książek w ramach organizowanej przez Miasto Słów i portal Qulturka.pl akcji społecznej „Dzielę się książkami”. Każde dziecko, które przyszło na nasze stoisko i przekazało nam książki, otrzymywało w podziękowaniu przypinkę z logo akcji. Z każdym dniem góra przynoszonych książek rosła! Dzisiaj możemy powiedzieć, że pierwsza edycja akcji „Dzielę się książkami” zakończyła się sukcesem. Podczas zaledwie trzech dni targów udało się zgromadzić ponad tysiąc książek, które następnie trafią do dzieci przebywających w szpitalach i domach dziecka. Jednak zbiórka książek to nie jedyna atrakcja, jaką dla dzieci przygotowało Miasto Słów. W sobotę i w niedzielę poprowadziliśmy po dwa godzinne warsztaty z animacji czytelniczej dla dzieci i rodziców. W czasie tych warsztatów czytaliśmy wspólnie
książki (odpowiednie dla dzieci w danej grupie wiekowej), wcielaliśmy się w rolę ilustratorów, nadając starym bajkom nową formę, a także, na podstawie czytanych pozycji, uczyliśmy się ortografii i geografii. Warsztatom towarzyszyło niesamowicie dużo śmiechu i radości. Dzieci z zaciekawieniem słuchały czytanych książek i z jeszcze większym zaangażowaniem pokazywały swoje talenty plastyczne. W trakcie tych kilku dni przypomnieliśmy sobie starą tezę, że dziecko jest najsurowszym krytykiem, gdyż w swoim działaniu nie kieruje się ani polityką, ani dobrymi zasadami, tylko swoim sercem. Dlatego, widząc radość i zadowolenie na twarzach naszych małych gości, śmiało możemy powiedzieć, że nasze działania zostały bardzo dobrze ocenione. Agnieszka Szczęśniak, Fundacja „Miasto Słów”
15
17
Miłość, wampir i wilkołak Zmierzch Stephanie Meyer jako opowieść o miłości na miarę czasów
B
ella Swann kocha Edwarda Cullena. Jacob Black kocha Bellę Swann. Bella kocha Jacoba, ale tylko troszkę. Edward kocha Bellę, ale chce wstrzymać się z konsumpcją związku do ślubu, ku rosnącej frustracji dziewczyny. I nie byłoby nic niezwykłego w tym małomiasteczkowym romansie,
gdyby jego bohaterami nie były wampiry i wilkołaki. Stąd wydawać by się mogło, że ogromna poczytność serii Zmierzch wynika z włączenia w porządek opowieści o miłości elementów rodem z powieści grozy, a intrygującym elementem sagi są istoty nadnaturalne, dla których amory amerykańskiej nastolatki to wyłącznie tło. Wydaje
19
Ambiwalencja dotycząca tożsamości wampira i jego początkowe nierozpoznanie wydaje się korespondować z fundamentalną zasadą powieściowego romansu – niepewnością co do intencji panicza
się jednak, że rzecz ma się dokładnie odwrotnie: to dzięki wampirom i wilkołakom uczucie może naprawdę się zrealizować, a atrakcyjność cyklu wynika z bardzo tradycyjnego ujęcia romansu, dla którego rekwizytorium grozy jest wyłącznie pretekstem. Popularny stereotyp głosi, że romans to tekst traktujący o miłości. Rzecz da się jednak ująć ściślej: romans opowiada nie tyle o samym uczuciu, co o przeszkodach, które się na jego drodze piętrzą. Stąd właśnie rozwiązuje się wraz z usunięciem wszystkich trudności.
Nim jednak postaci, których serca przebiła strzała Amora, staną wreszcie na ślubnym kobiercu bądź poświęcą uczucie na ołtarzu Ojczyzny, Honoru lub Wygodnego Życia, czeka ich seria prób, w ogniu których miłość zahartuje się lub spopieli. A zatem w finale zakochani zaznają wreszcie spokoju, a rzecz kończy się szczęśliwie. Innym razem okrutnemu światu udaje się zagłuszyć uczucie i bohaterowie rozejdą się w różne strony. Ale i wówczas przeszkody stojące na drodze do miłosnego spełnienia znikają razem z samą miłością. Romans udaje Greka Czasy współczesne nie sprzyjają romansowej fabule, której oś nie zmieniła się od czasów aleksandryjskich, gdy Achilles Tatios, Ksenofont z Efezu czy Heliodor z Emesy pisali pierwsze poczytne romanse przygodowe. W II wieku naszej ery, kiedy kształtowały się zasady literatury romansowej, łatwo było wskazać winnego nieszczęść kochanków: był nim, jak przystało na światopogląd grecki, Zły Los. Stąd i próby, którym musieli sprostać tacy bohaterowie masowej wyobraźni późnego antyku jak Taeganes i Charilea czy Chairasz i Kaliroe, miały w gruncie rzeczy charakter przygodny. To przecież zrządzeniem losu, wobec którego marne są człowiecze wysiłki, kochankowie spojrzeli na siebie po raz pierwszy i zgoła bez udziału
21
woli ulegli potędze Erosa. Również przypadkiem ich związek nie mógł dość do skutku, gdyż – dajmy na to – na jego majątek czyhał niegodziwy stryj, ona zaś była księżniczką przeznaczoną przez zazdrosną macochę do stanu kapłańskiego. Jedynym wyjściem okazywała się wspólna ucieczka, i to właśnie jej bieg los na wszystkie sposoby zakłócał. Statek kochanków tonął podczas straszliwego sztormu albo padał łupem piratów. Rozdzieleni bohaterowie byli uwodzeni przez urodziwe nimfy i zamorskie księżniczki albo na ich cnotę dybał herszt morskich rozbójników o bujnej brodzie i trójzębie tak ogromnym, że zawstydzającym samego Posejdona. Oskarżano ich o niepopełnione zbrodnie, sprzedawano w niewolę do egzotycznych krain, skła-
dano w ofierze bogom – wszystko jednak na próżno. Konfrontacja wściekłego losu z siłą miłości – o której powiadali wszakże starożytni, że zwycięża wszystko – obnażała daremność wysiłków tego pierwszego. Przezwyciężywszy trudności, bohaterowie (o wdzięcznych imiona w rodzaju Leukippy i Kleitofonta czy Anthei i Habrokomasa) mogli wreszcie zawezwać bogów na świadków, że oto zakładają podstawową komórkę społeczną. Jakkolwiek pełen rozmaitych niedorzeczności romans grecki wyrażał pewną fundamentalną prawdę: choć przeznaczenie może wystawiać nas na rozmaite próby, prawdziwa cnota i wierność zawsze przezwyciężą przeszkody. A że byli nimi piraci,
czarodziejki i władcy egzotycznych krajów? To tylko dekoracja, której zadaniem jest zainteresować i olśnić czytelnika. Ale bez której można się z powodzeniem obejść, jak dowiódł Longos w najsłynniejszym bodaj romansie antyku zatytułowanym Dafnis i Chloe. Jego bohaterowie, pasterze z wyspy Lesbos, nie ruszają się poza najbliższą okolicę, a wszystkie przeszkody mają charakter ściśle przyrodzony. Wystarczy ich jednak, by zapewnić miłości zbiór trudności, a czytelnikowi – godziwą rozrywkę. Interesującą, póki stanowi ilustrację powszechnego przekonania o zasadach rządzących światem, w tym wypadku – iż wszyscy podlegają wyrokom przeznaczenia (pogląd ten stanowił wszakże fundament greckiej etyki).
Renesansowy romans łotrzykowski uniemożliwia szczęśliwy związek na skutek niekorzystnej sytuacji ekonomicznej i rodzinnej bohatera, syna żebraczki i zezowatego złodzieja, który w pierwszej kolejności musi zadbać o swój byt, w drugiej dopiero o amory. Barokowy romans dydaktyczny z kolei sławi cierpliwość oczekiwania i kobiecą wytrwałość w obronie zagrożonej cnoty, nagradzając świątobliwe bohaterki, które wolą pchnąć się nożem, niż doczekać pohańbienia z rąk brutalnych niegodziwców. I karząc okrutnie rozpustnice, zbyt przejęte swoim wyglądem, gotowe dać posłuch czułym słówkom dwornego amanta czy – dajmy na to – pozwalające, by porwali je i odarli z odzieży okrutni druidzi lub Turcy.
Tak właśnie romans stał się ilustracją poglądów czytelników na sposób organizacji życia ludzkiego, co zapewniło temu gatunkowi literackiemu niezwykłą żywotność. Wystarczyło przecież zmienić powód, dla którego bohaterowie nie mogą zaznać miłosnej idylli, na zgodny z przekonaniem czytelnika o naturze świata, by zachował świeżość i aktualność. Średniowieczny romans dworski opowiada zatem o trudnościach natury feudalnej, gdy konsumpcję związku uniemożliwia różnica w statusie społecznym zakochanych, uwikłanych dodatkowo w rozmaite przysięgi wierności. Sfrustrowany rycerz, wzdychający do małżonki swojego suwerena, musi więc pozbyć się nadmiaru energii za pomocą ćwiczeń fizycznych, dedykowanych ukochanej – najlepiej pozbawiając życia olbrzymów, czarowników i Saracenów.
Rodzina zgłasza sprzeciw Wiek XVIII i narodziny powieści przekształciły przede wszystkim estetykę romansu, odsyłając w literacki niebyt dalekie krainy i dziwaczne zdarzenia. Jeżeli zatem bohaterką barokową była jeszcze królewna Banialuka (jej przygody spisane przez Hieronima Morsztyna roiły się od takich nieprawdopodobieństw, że imię księżniczki na trwałe stało się synonimem andronów), w połowie kolejnego stulecia ustąpić musiała przed drobną szlachcianką czy zgoła służącą, której przygody w okrutnym świecie konwenansu i dworskiej celebry stały się podstawową romansową materią. Zakochana w osobie o wyższym statusie społecznym i majątkowym, nieszczęsna dziewczyna może tylko marzyć, że ukochany odwzajemni jej uczucie, a potem, wbrew rodzinie, uczyni żoną – a przy okazji hrabiną. Jedno-
23
cześnie musi pilnie się strzec, gdyż ukochany, działając z pozycji siły, może dostać to, czego chce, nie dając nic w zamian. Podstawowa zmiana polega zatem nie tylko na uprawdopodobnieniu romansu, ale i wprowadzeniu społecznej dysproporcji – w miejsce powszechniejszej dotychczas równości statusu zakochanych. Dzięki temu zabiegowi udało się wyostrzyć aspekt dydaktyczny, zmieniając powieść miłosną w pod-
Romans stał się ilustracją poglądów czytelników na sposób organizacji życia ludzkiego
ręcznik właściwego zachowania dla młodych dziewcząt. Szczególnie niesławne, chociaż wpływowe, są w tym względzie powieści Samuela Richardsona. Pierwsza z nich, Pamela, albo cnota nagrodzona (1740), przedstawia dzieje służącej, która staje się obiektem konkurów młodego panicza. Dziewczyna jest jednak głęboko cnotliwa i choć jej serce wyrywa się do przystojnego arystokraty, odrzuca jego zaloty. Choć początkowo wywołuje tym gniew szlachcica, w efekcie – po przepisowej liczbie prób – dobre serce i szlachetność Pameli sprawiają, że hulaka zmienia się w uczciwego i czułego
dżentelmena, który, jak na uczciwego człowieka przystało, uczyni dziewczynę swoją żoną. W ten sposób Richardson powtarza językiem realistycznym prawdę znaną z baśniowego romansu Gabrielle-Suzanne de Villeneuve Piękna i bestia: że dobra kobieta potrafi przemienić mężczyznę siłą swojej miłości. Clarissa (1748) prezentuje sytuację przeciwną. Oto bohaterka nie dość pilnie strzeże swojej cnoty i ulega łajdakowi o znaczącym nazwisku Lovelace. Tenże nie tylko uwodzi nieszczęsną, ale uprowadza i trzyma w niewoli w domu publicznym, zmusza do czynów lubieżnych i w końcu doprowadza do jej śmierci. Strzeż się zatem, dziewczyno, gdy ktoś o wyższym statusie nadmiernie ci nadskakuje. Kiedy już go znudzisz, wyrzuci cię bez skrupułów! Niepewność co do zamiarów potencjalnego kochanka o wyraźnie wyższym statusie społecznym zostaje uzupełniona o przeszkody piętrzone przez rodzinę. Nawet gdy ukochany szczerze odwzajemnia uczucie, jest przecież przedstawicielem możnego rodu mającego własne plany dynastyczne. I z pewnością sprzeciwi się roztrwonieniu matrymonialnego potencjału swojego dziedzica w związku, który może przecież pozostać niezalegalizowany. Wątek niechcianego małżeństwa
służy Jeanowi Jaques’owi Rousseau do rzucenia oskarżeń pod adresem przeciwnej naturze ludzkiej sile cywilizacji (Nowa Heloiza, 1761), a Jane Austin do zwrócenia uwagi na sytuację kobiet, pozbawionych prawa do dziedziczenia. Choć w twórczości tej drugiej bohaterka przestaje być bezwolną kreaturą społecznych sił, której jedyną właściwością jest niezłomność w obronie cnoty. Dzięki błyskotliwości, sile charakteru i inteligencji Lizzie Bennet zdolna jest przełamać nie tylko osobiste uprzedzenia, ale i opór
Wampir jest w pewnym sensie mrocznym bliźniakiem romansowego amanta o wyższym statusie społecznym
25
potężnej arystokratki i wyjść za mąż znacznie powyżej swojego stanu za pana Darcy (Duma i uprzedzenie, 1813). Oczywiście taka struktura fabularna jest produktem świata arystokracji, zachowuje jednak wyjątkową trwałość w realiach mieszczańskich XIX wieku. Jej konserwacji sprzyja mieszczańska obsesja społecznego statusu, który przestaje być dziedzictwem przodków i staje się wynikiem osobistej pracy. Dlatego właśnie skandal zdolny jest zniszczyć czyjąś pozycję, a mezalians to cios w autorytet i pozycję całej rodziny. Jednocześnie jednak awans społeczny przestaje być niedosiężnym marzeniem i dziewczyna prosta a skromna faktycznie liczyć może na to, że ożeni się z człowiekiem bogatym oraz wpływowym. Stara fabuła przenosi się gładko w nowe czasy, ustalając swą postać kanoniczną. Oto dziewczę z dobrego domu cierpi biedę na skutek knowań złych krewnych. Legitymuje się jednak licznymi przymiotami, którymi powinna odznaczać się dobra żona, począwszy od zjawiskowej urody, skończywszy na miłosierdziu i pracowitości. Stąd nie dziwota, że zwraca na nią uwagę bogacz lub arystokrata. Dziewczę początkowo nie jest pewne jego zamiarów, ale szybko odwzajemnia uczucie. Potem sytuacja się komplikuje – przypadkowo posłyszany fragment rozmowy lub opacznie zinterpretowany gest na nowo budzą wątpliwości co do intencji ukochanego. Zwłaszcza że cały świat obraca się przeciwko nieszczęśnicy – to intrygi rodziny amanta, która lęka się mezaliansu jak diabeł święconej wody i gotowa jest
posunąć się dowolnie daleko, byle zdławić płomień uczucia. Szczęśliwie, bohater przełamuje opór krewnych i żeni się z dziewczyną, gwarantując jej za jednym zamachem emocjonalne spełnienie i bezpieczeństwo finansowe. Albo knowania krewnych odnoszą skutek i bohaterka zostaje porzucona lub umiera. Tego rodzaju fabuła – niekiedy prezentowana też z perspektywy bogacza, orientującego się poniewczasie, że kocha guwernantkę – pojawia się w tysięcznych romansach, pośród których szczególną rolę grają powieści Hedwig Courths-Mahler (1867-1950), zwanej pieszczotliwie „królową kiczu”. Galimatias miłości i awansu społecznego utrwala ona na kartach dwustu ośmiu niezmiernie poczytnych książek, wiernie powielając powyższą fabułę. Kąsając w szyję Wampir jest w pewnym sensie mrocznym bliźniakiem romansowego amanta o wyższym statusie społecznym. Na arenę literacką potępieniec z serbskiego folkloru wkracza podczas pamiętnego spotkania w willi Diodati 16 czerwca 1816 roku, kiedy to lord Byron z towarzystwem zabawiają się lekturą opowiadań, zebranych w Das Gespensterbuch, zbiorze ludowych bajęd o duchach. Opis procesu wieśniaków, oskarżonych o zbezczeszczenie grobu mniemanego wampira (tj. upiora) zainspirował doktora Johna Polidoriego do napisania noweli Wampir (1819), której niepokojąco podobny do Byrona bohater okazuje się nieśmiertelnym potępieńcem. Jednak prócz zadziwiającej odporności na kule greckich rozbójników wampir nie odznacza się niczym szczególnym. Prócz, być może,
W istocie Zmierzch jest opowieścią o porządnej, chociaż ubogiej dziewczynie, aspirującej do wielkiego świata arystokracji, który ucieleśnia jej dwuznaczny (choć w ostatecznym rozrachunku – ze szczętem przyzwoity) ukochany
szczególnie magnetycznego działania na płeć niewieścią – jest bowiem niepoprawnym uwodzicielem, odpowiednikiem Lovelace’a, który deprawuje piękne i niewinne dziewczęta, by następnie pozbawić je życia. Dalsze historie wampiryczne ukrywają element romansu dydaktycznego, zastępując motyw uwiedzenia, gorszący dla wiktoriańskiej publiki, sensualną – a przecież niewinną – sceną kąsania w szyję. Takim właśnie modus operandi posługuje się sir Francis Varney, być może najbardziej wpływowy z literackich wampirów. Ów bohater powieści odcinkowej (1845-46) adresowanej do młodocianego czytelnika również pożąda niewieściej krwi, zakrada się jednak potajemnie do kobiecych komnat, gdzie nadgryza śpiące dziewczęta. A gdy któraś zbyt mu ulegnie, przeobrazi się na jego podobieństwo w potwornego, acz charyzma-
tycznego krwiopijcę. Analogie z romansem Richardsona są tu oczywiste: nocna scena kąsania to ekwiwalent uwiedzenia – czy też gwałtu – a przeobrażenie w wampirzycę jest metaforą moralnego upadku i erotycznego rozpasania. Stąd wyjątkowa lubieżność „narzeczonych” transylwańskiego hrabiego z powieści Brama Stokera (Dracula, 1987) – kobiet, które uległy charyzmie tajemniczego drapieżnika. Stąd również, przybywszy do Anglii, wampir nastaje na cnotliwe kobiety z towarzystwa, które sprowadza na złą drogę (to jest – w języku powieści wampirycznej – zabija i przeobraża w strzygi). Ambiwalencja dotycząca tożsamości wampira i jego początkowe nierozpoznanie wydaje się przy tym korespondować z fundamentalną zasadą powieściowego romansu – niepewnością co do intencji pani-
27
tak niechętna była mieszczańska obyczajowość. Ucisk cenzorski, którego rezultatem okazała się zmiana wampira z uwodziciela w drapieżnika nadała jednak cokolwiek libertyńskiej figurze lorda Ruthvena rys konserwatywny: krwiopijczy arystokrata jest wprawdzie śmiertelnie niebezpieczny, ale poza tym wstrzemięźliwy i opanowany. Reprezentuje też świat nieco przestarzałych podziałów społecznych i staroświeckiej elegancji – będąc istotą wieczną ukształtowany jest przez czasy, w których obecnie odrzucane wartości przesądzały o sposobie życia. Kiedy zatem pozbawić go ambiwalencji związanej z procederem spożywania krwi, okazuje się znakomitym materiałem na dżentelmena – jak zawsze, powściągliwość w folgowaniu rządzom przesądza o przynależności do kasty osób godnych szacunku. cza. Trudno rozsądzić, czy arystokrata ma uczciwe zamiary, czy też jest niegodziwym krwiopijcą. Chętnie eksponowana scena, w myśl której wampir nie może wejść do domu niezaproszony, również nosi rys erotyczny – oto nic nie dzieje się bez przynajmniej warunkowej zgody ofiary, która uległa urokowi napastnika, nieświadoma, że naraża się na straszliwe konsekwencje. Obsesja destrukcji szczęśliwych związków, leżąca u podstaw podróży hrabiego Draculi do Anglii (gdzie udaje się z zamiarem skonsumowania narzeczonej swojego niewczesnego gościa), to nie tylko echo męskiej rywalizacji o kobietę, lecz i odniesienie do próby wierności, od zarania romansu stanowiącej oś powieści miłosnej. Fabuła wampiryczna nie ogranicza się oczywiście do maskowania erotyki, której
Romans na miarę czasów Czasy powojenne nie były łaskawe dla fabuły romansowej, stopniowo redukując liczbę przeszkód, mogących stanąć na drodze do szczęścia zakochanych. Przeobrażenia społeczne zlikwidowały skutecznie kategorię skandalu, a wraz z nią instytucję mezaliansu – podstawową trudność romansowej fabuły. Zastąpiły ją dylematy emancypacji, siła napędowa powieści Danielle Steel (ur. 1947), w których bohaterka staje ostatecznie przed wyborem pomiędzy spełnieniem zawodowym i publicznym, a skłonnością serca. Konfrontacja świata tradycyjnych wartości, w którym kobieta musi poświęcić się wychowaniu dzieci i prowadzeniu domu z nowomodną tendencją do realizacji zawodowej kończy się zwykle triumfem tego pierwszego. Kobieta
Bella Swann kocha Edwarda Cullena. Jacob Black kocha Bellę Swann. Bella kocha Jacoba, ale tylko troszkę. Edward kocha Bellę, ale chce wstrzymać się z konsumpcją związku do ślubu, ku rosnącej frustracji dziewczyny. I nie byłoby nic niezwykłego w tym małomiasteczkowym romansie, gdyby jego bohaterami nie były wampiry i wilkołaki.
aktywna w życiu publicznym nieodmiennie okazuje się skrzywdzoną dziewczynką, kompensującą z pomocą pracy zawodowej emocjonalne niepowodzenia. Gdy jednak znajdzie oparcie w ramionach silnego mężczyzny, z ulgą porzuci marzenia o karierze astronautki, prezenterki telewizyjnej czy neurochirurga, by odnaleźć szczęście w smażeniu naleśników i froterowaniu podłóg. Takie ujęcie zostało jednak pod koniec XX wieku całkowicie zdyskredytowane, a dylemat wyboru obnażony jako fałszywy. Tym samym zniknęła ostateczna przeszkoda natury zewnętrznej, która mogła przeszkodzić w realizacji romansu. Nowy typ bohaterów zyskał rys komediowy, źródłem perypetii stały się bowiem wyłącznie groteskowe omyłki i chwilowe kaprysy. I jak-
29
kolwiek romans tego rodzaju, realizowany główne w materii filmowej, okazał się popularny i pokupny, przestał zaspokajać potrzebę, której spełnienie gatunek gwarantował od swego zarania – zapewnienie, że amor vincit omnia. Wobec braku przeszkód zewnętrznych trudno dowodzić siły miłości i bezustannie wystawiać ją na próbę. Stąd też próba wylansowania nowego rodzaju przeszkody: konieczności samorealizacji i wierności własnym kaprysom, przeciwstawionej zgniłemu kompromisowi (obecna na przykład w serialu Seks w wielkim mieście 1998-2004) stałego związku nie spełniła pokładanych w niej nadziei, zachowując rys komiczny – z tym, że komedia omyłek zastąpiona została komedią charakterów. Jedyna przeszkoda zachowująca aktualność wykluczyła natomiast szczęśliwe rozwiązanie: choroba i śmierć jednego z partnerów, jakkolwiek wzruszająca (jak w opowiadaniu Ericha Segala Love Story z 1970 r.) eliminuje pomyślny finał. Stąd właśnie inkorporacja wampira do fabuły romansowej przyniosła tak znakomity efekt. Edward Cullen, pozbawiony dwuznacznej konieczności picia ludzkiej krwi i obdarzony potężną zdolnością kontroli własnych popędów to wymarzony bohater w typie XIX-wiecznym. Z konieczności – biologicznej, a nie społecznej – zdystansowany od świata Belli przynależy do wyższej sfery społecznej, czyli kasty nieśmiertelnych. Reguły samoograniczenia oraz rygorystyczne wychowanie podkreślają jego rys konserwatywny, stając na przeszkodzie spełnieniu związku nastolatków. Należąc do ukrytej społeczności o charakterze mafijnym, jest
podporządkowany poleceniom rodziny, co aktywizuje całkowicie w innych okolicznościach niewiarygodny wątek sprzeciwu krewniaków. Nadto drzemie w nim potwór (w związku z czym dziewczyna nie może być pewna motywów ukochanego), którego dobra i łagodna kobieta potrafi ukoić, przeobrażając mężczyznę siłą swojej miłości. Powraca wreszcie problem mezaliansu, zamaskowany jako znacznie istotniejsza od ślubu kwestia przemiany Belli w wampira. To jest obdarzenia jej wieczną młodością, podobnie jak ukochany arystokrata może obdarować cnotliwą służącą tytułem, a amerykański milioner niemiecką guwernantkę – milionami. Przedmiot pożądania, tak ściśle spleciony z miłością do potężnego mężczyzny, również przeobraża się na miarę czasów. Wprawdzie bowiem egalitarny XXI wiek niechętny jest mariażom korzystnym finansowo, ale doskonale zna lęk przed starością i związaną z nią szpetotą. Zatem w efekcie wampiryzm stanowi wyłącznie pretekst i zostaje skrupulatnie wyeliminowany, skoro Cullenowie zagrażają wyłącznie zwierzętom. W istocie Zmierzch jest powieścią, która niczym, prócz kostiumu, nie różni się od kolejnych wcieleń Pameli: opowieścią o porządnej, chociaż ubogiej dziewczynie, aspirującej do wielkiego świata arystokracji, który ucieleśnia jej dwuznaczny (choć w ostatecznym rozrachunku – ze szczętem przyzwoity) ukochany. Dzięki czemu kolejne pokolenie dziewcząt może raz jeszcze przeczytać własne marzenie o księciu, który da im powodzenie wyrażone obietnicą życia długo i szczęśliwie.
Drugi żywot hrabiego
N
iewątpliwie postać Draculi, stworzona przez Brama Stokera, bardzo szybko oczarowała całą zachodnią kulturę i jest najsłynniejszym przedstawicielem swojego rodzaju w całej kulturze masowej. Tajemniczy i mroczny hrabia z Transylwanii, będący jednocześnie kwintesencją dżentelmena i demonicznym, żądnym krwi potworem, zawładnął naszą wyobraźnią. Nie był on jednak pierwszy, przed nim powstały już co najmniej dwa inne udane dzieła traktujące o wampirach. Mowa tu o romantycznej powieści Wampir Johna Williama Polidoriego oraz Carmilli Josepha Sheridana le Fanu. Można bez wątpienia stwierdzić, że to Dracula stał się przełomem i pra-
wie każda postać wampiryczna stworzona współcześnie zawdzięcza coś swemu wielkiemu poprzednikowi. Postać drapieżnego i jednocześnie uwodzicielskiego krwiopijcy potrafiła nawet wpłynąć na powstanie pewnych subkultur identyfikujących się z tymi nieumarłymi potworami. Wampir został symbolem zakazanej, nieziemskiej zmysłowości, pod którą czai się gdzieś straszliwa bestia, gotowa zaatakować w każdej chwili. Nie powinno więc dziwić, że stał się on inspiracją dla wielu współczesnych książek, filmów, seriali, anime oraz gier. Niezwykłą popularnością cieszy się saga Zmierzch i to zarówno książki, jak i nakręcone na ich podstawie filmy. Co ciekawe, przedstawione tam wampiry mają niewiele
Fot. shutterstock.com
Draculi
31
wspólnego ze swoim pierwowzorem. Nie potrzebują snu, nie straszny im czosnek, krzyż czy święcona woda. Ich charakter i nastawienie do „nieżycia” są dość specyficzne, to nie tyle przeklęci nieumarli, co raczej cudowni herosi. Zmierzch stoi tu w zupełnej opozycji do serii stworzonej przez Anne Rice, która ugruntowała wizerunek wampira cierpiącego, przeklętego i walczącego o odzyskanie swej splugawionej duszy. Wywiad z wampirem, wydany w 1976 roku, do dziś uważany za najlepsze dzieło Rice, doczekał się również niesamowitej adaptacji filmowej, która jeszcze bardziej rozsławiła książkę i jej autorkę. Po dziewięciu latach przerwy pisarka stworzyła wreszcie kontynuację swojej powieści, zatytułowaną Wampir Lestat. Powstał jeszcze jeden film związany z serią Kroniki wampirów, noszący tytuł Królowa potępionych. Film dość chaotycznie łączył wątki z kilku książek, a Anne Rice w żaden sposób nie uczestniczyła w jego powstaniu. Bezpośrednim następstwem popularności filmów o wampirach jest moda na tworzenie seriali o tej tematyce. Za przykład może służyć niezwykle popularny przed dziesięciu laty serial Buffy: Postrach wampirów, który powstał na podstawie filmu z 1992 roku o tym samym tytule. Wymienianie wszystkich podobnych produkcji byłoby czasochłonne, warto więc wspomnieć raczej o tych najnowszych i najbardziej znanych. Do tego grona zaliczają się z pewnością Pamiętniki wampirów stworzone na podstawie cyklu powieści L. J. Smith Czysta krew (będącego adaptacją The Southern Vampire Mysteries
33
Charlaine Harris) i serial detektywistyczny Pod osłoną nocy. Warto również wspomnieć o dwóch mniej popularnych, jednak niezwykle ciekawych produkcjach, mianowicie brytyjskim Being Human oraz kanadyjskich Więzach krwi.
Oczywiście nie tylko kultura Zachodu zafascynowała się wampirami. Temat ten jest niezwykle popularny w krajach Dalekiego Wschodu, ze szczególnym uwzględnieniem Kraju Kwitnącej Wiśni. Wampiry wielokrotnie pojawiały się w japońskich
rzeczywistości, gdzie obok siebie istnieją magowie, wilkołaki, wampiry, jak i zwykli śmiertelnicy. Autorom udało się stworzyć unikalny świat przesiąknięty grozą i mrokiem, zamieszkały przez różne klany wampirów, zmagających się z wewnętrzną Bestią i żądzą krwi oraz walczących o utrzymanie równowagi pomiędzy swym człowieczeństwem a potrzebami Bestii. Wampir, który przegra walkę z instynktami, staje się bezrozumnym potworem pragnącym zaspokoić głód krwi. Interesującym pomysłem autorów było wskazanie na biblijnego Kaina jako protoplasty wszystkich krwiopijców. Miał on zostać przeklęty przez Boga i skazany na egzystencję jako żądne krwi monstrum. Ciekawostką jest
mangach i anime. Do najpopularniejszych zalicza się seria Hellsing, opowiadająca o brytyjskiej organizacji walczącej z krwiopijcami oraz służącym im wampirze o imieniu Alucard (anagram Dracula). Jest to jednocześnie niezwykle krwawa produkcja, sceny zarówno w komiksie, jak i serialu animowanym są bardzo brutalne, a główny bohater nie należy do wyrozumiałych i łagodnych. W praktyce to opowieść o bardzo starym i potężnym potworze walczącym z innymi potworami, często dla własnej sadystycznej przyjemności lub możliwości sprawdzenia swoich umiejętności. Innym przykładem japońskich inspiracji może być film anime Vampire hunter D. Wśród gier fabularnych na uwagę zasługuje Wampir: Maskarada, którego akcja rozgrywa się w fikcyjnym Świecie Mroku, będącym wariacją na temat naszej
35
to, że serial Więzy krwi opierał się w dużej mierze na pomysłach zaczerpniętych właśnie z Wampira: Maskarady. Wampiry, w tym postać Draculi, bywają też tematem gier planszowych. Jedna z ciekawszych produkcji tego typu to gra planszowa zatytułowana po prostu Dracula (angielski tytuł to Fury of Dracula), stworzona przez Stephena Handa i będąca zmodernizowaną wersją gry wydanej w latach osiemdziesiątych. Akcja toczy się w 1898 roku, kiedy to okazuje się, że potworny hrabia Dracula nie został jednak ostatecznie zgładzony i w jakiś tajemniczy sposób udało mu się powrócić do świata żywych, by raz jeszcze siać terror oraz śmierć wśród przerażonych śmiertelników. Podróżując przez wszystkie kraje Europy, pozostawia za sobą krwawy ślad mordów i rozsiewanej zarazy żywych trupów. Gracze wcielają się w dzielnych łowców, znanych z kart powieści Stokera, którym już raz udało się pokonać upiornego arystokratę. Wśród nich znajdują się profesor Abraham van Helsing, Wilhelmina Harker, dr John Seward czy Arthur Holmwood. Muszą oni zewrzeć szyki i nie dopuścić do tego, by krwiopijca stworzył
armię jemu podobnych sług, gdyż wtedy cała ludzkość byłaby zgubiona. Szalony pościg prowadzi przez największe miasta ówczesnej Europy. Jednak hrabia Dracula nie jest łatwym celem, zwłaszcza że w jego rolę wciela się jeden z graczy, występując tym samym przeciwko reszcie biorących udział w rozgrywce. Gracze muszą odgadnąć, gdzie obecnie znajduje się krwiopijca. Dzięki wglądowi w trasę Draculi łowcy muszą wydedukować miejsce obecnego pobytu wampira oraz jego kolejny cel. Okładkowa ilustracja szybko wprowadza nas w nastrój gry – hrabia Dracula w swym powozie, zaprzężonym w czarne rumaki, wymyka się ścigającym go łowcom. Plansza zaś przedstawia fenomenalnie wykonaną, akuratną mapę Europy Wschodniej i Zachodniej oraz otaczających ją a k we n ów
morskich z 1898 roku. Pewnym minusem jest długa i chao tycznie napisana instrukcja, co nie pom aga w opanowan iu zasad. Istnieje też olbr zymia ilość gier gdzie wampiry wideo, występują w ro li bohaterów lub wielkich zł oczyńców. Do najbardziej znanych należy seria Castelvania . Gra ta sięga korzeniami je szcze 1987 roku . Stworzona została na jedn ą z pierwszych konsol Nintendo Entertainm ent System (NE S). Akcja Castelvanii tocz yła się w Transy lwanii. Tam właśnie potworny Dracula co sto la t powraca do życia wraz z legionami mon strualnych sług i pragnie op anować świat ży wych. Do tej nierównej w alki staje Simon , potomek rodu Belmontó w, który od poko leń zajmuje się zwalczan iem potworów i demonów. Całość serii jest bardzo luźno in spirowana Draculą Stokera. Tytuł ten doczek ał się licznych kontynuacj i, z czego najnow sza, nosząca tytuł Castleva nia: Lords of Shad ow, to wersja na konsolę X box 360 firmy M icrosoft.
37
Niezwykle ciekawe są również próby przeniesienia wspomnianej wyżej gry fabularnej Wampir: Maskarada na ekrany komputerów. Mowa o dwóch tytułach: Vampire: The Masquerade – Redemption oraz Vampire: The Masquerade – Bloodlines. Druga z wymienionych gier uznawana jest za jedną z najlepszych pozycji z gatunku cRPG. Mimo licznych błędów stała się swoistym wzorem dla wszystkich graczy zainteresowanych wampirami. Do tej pory (gra miała premierę w 2004 roku) powstają nieoficjalne dodatki poprawiające i rozszerzające ją, tworzone przez oddanych fanów, którzy chcą rozwijać swoją ukochaną grę. Istnieje też duża ilość gier przygodowych z pogranicza horroru. Wiele z nich obraca się wokół po-
staci hrabiego Draculi i związanych z nim legend oraz wydarzeń. Nie sposób wymienić tutaj wszystkich gier inspirowanych wampiryzmem, warto tylko wspomnieć o odznaczającej się znakomitym humorem grze A Vampyre Story, będącej swoistą parodią produkcji komputerowych dotyczących wampirów. Jak widać, Stokerowski hrabia Dracula wszedł na stałe do popkulturowego repertuaru w tej czy innej formie. Ma się dobrze i jak na wampira przystało, pozostaje wiecznie żywy. Autor niniejszego artykułu ma świadomość, że nie sposób w krótkim tekście prześledzić wszystkich tropów i inspiracji związanych z wampirami, pozostawia to jednak samodzielnym studiom P.T. Czytelników.
a n o s l Ne
Fot. shutterstock.com
i w r k a l p o r K Odsłona
ósma
39
Z palcem w zupie
P
racowałem kiedyś na tzw. zmywaku. U Niemca, jakby dopowiedziała moja babcia. Akcja działa się na terenie niemieckiego miasteczka Nonnenhorn w obecnej Bawarii. Doświadczenie to nie wzbogaciło mnie jakoś szczególnie – kupiłem sobie po przyjeździe dwa swetry i jeden shaker do drinków. Nauczyłem się też sporo jarać. Istny sen o złotej emigracji. Natomiast to wspomnienie wraca do mnie zawsze, gdy robię w kuchni coś więcej: Wszystkie palniki na chodzie, trzeba obliczyć, kiedy gotów będzie średnio krwisty stek, a kiedy młode marchewki, podgrzać masło, wlać winegret do sałaty. Zestawić, wrzucić na talerz, ogarnąć. I odetchnąć, że to już koniec i że zaraz będę mógł to wszystko zjeść. A nie skakać do kolejnego
zamówienia. I kolejnego. I kolejnego. I kolejnego. I kolejnego... i kolejnego... kolejnego... kolejnego... kolejnego...
Właśnie o tych setkach kolejnych zamówień będzie w ósmej Kropli. Lecz bynajmniej nie wezmę na warsztat mdłych rozważań o zwyczajach kulinarnych Francuzów ani wspomnień leciwego szefa kuchni o mile brzmiącym dla ucha imieniu Giuseppe, który swe życie poświęcił dla gnocchi. Oj nie. Będzie o Anthonym Bourdainie – szefie kuchni, który jaja ma gdzie trzeba, w bawełnę nie owija i kurwami rzuca gdzie popadnie. Podkład muzyczny: Welcome to the jungle Guns N’Roses. A teraz, zanim wrócę do tego starego drania Bourdaina, kilka słów o współautorze dzisiejszej Kropli. Tak, tak, ponownie zaserwuję Wam duet! Na początek dementuję plotkę – Kuba Janicki nie jest synem obu braci Janickich jednocześnie, jak sądzą niektórzy, lecz jednego. Dla wszystkich, którym słowo kantor kojarzy się wyłącznie z miejscem wymiany walut, dopowiem że Janiccy to potopowi (mam na myśli film) Kiemlicze. A skoro już o wymianie walut mowa... [Zza sceny – dobitnie] Więc kim jest ten Kuba, poza tym że nie ma dwóch ojców? [Publiczność patrzy nieprzychylnie] [Na scenie widać rzędy pustych ławek. Pewnie cała klasa już umarła – zdaje się mówić mina wkraczającego między nie woźnego]: Emerytowanym publicystą „Dziennika Polskiego” i „Przekroju”, czło-
wiekiem, dzięki któremu pół Polski (to lepsze) mogło zapamiętać, że warto inwestować w kaczki, a co dwudziesty nasz rodak mógł docenić żart z październikową wizytą w Pałacu Zimowym. Wielki fan dobrego jedzenia i fantastycznego wina. Jego blog Kontretykieta (kontretykieta.worldpress. com) jest moją lekturą na co dzień, miast wspomnianych periodyków. Świetny facet i – co równie istotne – mój serdeczny przyjaciel. [Pomruk zza sceny] [Woźny kopie w ławkę i wychodzi]. Ksch: Zwyczajem jest, że do każdej Kropli dokładam sugerowany podkład muzyczny oraz trunek. Z piosenką już Cię ubiegłem, ale pozostawiam Ci Twoją specjalność z przewrotnym pytaniem: jakie wino pasuje do Kill Grilla? Janicki: Po pierwsze, wino bez zadęcia. Żadnego powolnego dekantowania przez sommeliera w białych rękawiczkach nad równie białym obrusem, żadnego Grand Premier Cru Classé z wartej miliard dolarów parceli winorośli o rozmiarach metr na metr, należącej od czasów Karola Młota do jednej arystokratycznej rodziny, w której każdy z każdym i teraz wszyscy kuzyni mają, dajmy na to, takie same śmieszne uszy. Nic z tych rzeczy. Po drugie, ma być pierdolnięcie. Nie jakieś tam delikatne kwiatowe bukiety i anemiczne, omdlałe usta, tylko siła aromatu i szorstki dotyk garbników na podniebieniu, żeby nikt nie zapominał, że życie boli i właśnie to jest w nim piękne. I wreszcie po trzecie – to musi być wino autentyczne, wyprodu-
41
kowane przez faceta ze zgrubiałymi dłońmi, który nie zna żadnego języka obcego, bo niby po co, a specem od marketingu i sprzedaży zrobił syna albo córkę, bo potrafią odebrać maila. Więc gdybym miał wskazać jakieś wino, które mi się z Bourdainem kojarzy i do niego pasuje, byłoby to czerwone wino znad Loary, zrobione ze szczepu Cabernet Franc, najlepiej poza dużymi apelacjami, przez producenta naturalnego lub organicznego. Z dala od blichtru Bordeaux i Burgundii, podobnie jak nie ma blichtru w restauracyjnych opowieściach Bourdaina. Będące owocem pracy ciężkiej, jak ciężka jest praca w kuchni. Szorstkie, proste i intensywne jak życie kucharza. No i do grilla też będzie pasować. Takie wino bym tu właśnie widział, szczere, ale niekoniecznie wielkie. Bo nie wiem, czy się ze mną zgodzisz, ale Kill Grill to nie jest przecież wielka literatura – i nie ze względu na swe literackie walory trafiła na nasz, że tak sobie kiepsko zażartuję, ruszt.
Krzysztof Schechtel „na zmywaku u Niemca”
Ksch: To są antypody wielkiej literatury, pieprzona Australia słownej maestrii. Przykładając to kryterium, Kill Grill nie znalazłby się nawet w stutysięcznym odcinku Kropli, ale kto by się tym kierował? Zabraliśmy się za to dziełko ze względu na prawdę w nim ukrytą, na zapach potu w kuchni, na żar buchający z palników, doprowadzający kucharzy do omdlenia, na opowieści o łykaniu koksu i braniu w gołe łapy frytkownicy. Ze względu na
autentyczność, bezpardonowość, to „coś”, co odróżnia porządną lekturę od Nad Niemnem. W swojej winnej polecance (każdy kto myślał, że przeczyta w odpowiedzi „machnąłbym Vranaca”, musi czuć się solidnie zaskoczony – i dobrze Wam tak – winni profani) trafiłeś w moje intencje i to w dwójnasób. Po pierwsze – Loarą, wszak wiesz, że mam do tych win słabość, po drugie – z tymi zgrubiałymi łapskami. Bo widzisz, jakby ktoś z WAB-u mnie zapytał o zdanie, to zilustrowałbym tę książkę zbliżeniem poparzonych i pociętych kucharskich dłoni. One są zapisem życia kucharza, dowodem na to, że się nie opieprzał, tylko zachrzaniał jak mały samochodzik, że tysiące steków popił tysiącem drinków, a 20 kilogramów cebuli obiera w 15 minut. Więc wzięliśmy Kill Grilla za te łapy i za takie historie: Moja długoletnia współpracowniczka Beth, która lubi, żeby zwracać się do niej per Grillowa Suka, celowała w przycieraniu uszu rozmaitym krzykaczom i durniom. Nie chciała zachowywać się inaczej niż pracujący z nią mężczyźni: przebierała się w tej samej szatni i ściągała przy nich spodnie. Była równie agresywna seksualnie co pozostali kucharze i równie otwarcie wypowiadała się na te tematy, ale w przeciwieństwie do nich nie tolerowała zachowań, które uznała za poniżające. Kiedy pewien godny pożałowania Marokańczyk uszczypnął ją w tyłek, przycisnęła mu głowę do blatu i zaczęła udawać, że pieprzy go od tyłu, pytając: „No i jak Ci się to podoba, chuju?”. Facet prawie umarł ze wstydu i nigdy już nie popełnił tego błędu.
To się nazywa opis kuchennego życia! Jest dobry niczym forehand Nadala albo lewy prosty Tygrysa Michalczewskiego. Gdybyś miał zrobić z Kill Grilla podwójne espresso, wiesz, wycisnąć niczym grapefruita, słowem opisać w kilku zdaniach tak, żeby każdy zrozumiał, dlaczego jest tak świetny? Janicki: Kill Grill rzuca nowe światło na gastronomię, z którą my, Polacy, jesteśmy okropnie na bakier. Dość powiedzieć, że najpopularniejszy program kulinarny w Polsce prowadzi nie kucharz, a dziennikarz (świetny zresztą) – Robert Makłowicz. Dlaczego? Bo peerelowska gastronomia to były stołówki zakładowe i bary mleczne z paniami kucharkami w klapkach, a na tzw. wyższym poziomie – kelnerski palec w zupie i szukanie okazji, żeby coś wynieść z kuchni. I z czegoś takiego zostaliśmy rzuceni na głęboką wodę kulinarnego kapitalizmu – nasze szkoły gastronomiczne do dziś nie uczą gotowania, tylko żywienia, a te dwie rzeczy niewiele mają ze sobą wspólnego. To się zresztą tyczy nie tylko kucharzy, nie mamy w Polsce prawie w ogóle zawodowych kelnerów. Zresztą, jak można zbyt wiele wymagać od pracowników lokali, skoro sami restauratorzy zwykle nie wiedzą, co robią? Własna knajpa jest marzeniem wielu ludzi, którzy się w większości do tego kompletnie nie nadają. Najbardziej cenię Kill Grilla za te ustępy, w których Bourdain uświadamia czytelnikom, że restauracja to jest cholernie trudny biznes, a nie zabawa w domek dla lalek. Multum technikaliów i złożona logistyka, permanentny brak wolnego czasu
43
wia pięć icki zama
Jakub Jan
i fizyczny zapieprz, a nie spacerowanie po swoim lokalu w białym garniturze i picie z gośćmi champagne cocktails, jak to robi Bogart w Casablance. Jeżeli choć jedna kiepska restauracja nie powstała dzięki tej książce, Bourdain ma zagwarantowane miejsce w niebie literatów, gdzieś pomiędzy Hemingwayem i Scottem Fitzgeraldem – nie tyle ze względu na podobieństwo stylu, co po to, by mogli sobie swobodnie przekazywać butelkę. Postawię jeszcze jedną tezę. W Polsce, smutnym kraju, w którym gotowanie uchodzi za babskie, niegodne prawdziwego mężczyzny za-
jęcie, Bourdain przywraca mu należny respekt. Zgodzi się kolega na taki genderowy wątek? Ksch: Nie, no jasne, wiedziałem, że do niego dotrzemy, więc byłem gotów. Jednak zanim się chłopsko-dziewczyńskimi stereotypami zajmę, pozwolę sobie przytoczyć pewną historyjkę. Pamiętasz zapewne, jak Bourdain tłumaczy, jakich używać przypraw, że świeże wszystko, nie z torebek, że czosnku nie przeciskać, a kroić go itd. W tym miejscu książki od razu przypominam sobie pewne zdarzenie. Razu pewnego byłem świadkiem, jak facet po zamówieniu narodowej potrawy Polski
win
po ‘89, a więc placka z mięsem, którego niektórzy z włoska ważą się nazywać, prosi o przyprawy. Obsługujący (na wyrost nazywany kelnerem) w szoku. Pyta, czy chodzi o sól, zaś bezczelny konsument prosi o coś więcej. Więc tamten o pieprz dopytuje, na co klient nieprzejednanie, że nie do końca. Wreszcie strapiony obsługujący znika. Idę do toalety, a ta oczywiście przy kuchni, więc wyraźnie słyszę zza jej drzwi: „I co ja mu, kurwa, teraz mam podać?”. Oczywiście przyniósł maggie. Konsument okazał się jednak prawdziwym smakoszem, ponieważ z ukontentowaniem glutaminian sodu w płynie przyjął i po placku rozlał. Myślałem, że się porzygam. Do genderowości wracając. Myślę, że mamy jednak pewną ewolucję. W pokoleniu naszych dziadków wiadomym było, że chłop kasę do domu przynosi, a baba gotuje. U ojców oboje kasę przynoszą, ale baba dalej przy garach. Na początku lat 90. pokutowała za to teza, że prawdziwy facet to nie gotuje, ale jak już mężczyzna się zawodowemu kucharstwu poświęci, to sto razy od kobiety lepszy, więc nie gotujemy, bo nie chcemy, ale jakbyśmy chcieli, to byśmy taaakie kotlety smażyli. A teraz zachodzi zauważalna zmiana. Przynajmniej w dużych miastach, wśród wykształconych ludzi – słowem na wyspach Polski A. Powoli zaczynają gotować faceci, robiąc to bez obciachu i z przyjemnością. Również dzięki takim postaciom jak Bourdain czy Ramsay pokazującym nam, dzikim postkomunistycznym ludom, że gotowanie to sztuka, to przyjemność, to przekraczanie barier wyobraźni i, co niemal równie ważne, wcale nie taka trudna sprawa.
Jak sądzisz, ile lat musi upłynąć, żeby w prostej polskiej restauracyjce standardem stała się kaczka zamiast mdłego kurczaka, wołowina zamiast wieprza w panierce? Dwadzieścia? Pięćdziesiąt? Jeszcze więcej? Janicki: Sytuacja się zmienia, placek z mięsem w dużych miastach jako podstawowy element japiszońskiej diety zastąpiony został przez ryż z surową rybą, przez niektórych nazywany z japońska. Wychodzenie do restauracji staje się coraz bardziej modne, lokale się profesjonalizują, urosła nam baza celebrity chefów z Magdą Gessler na czele (zauważyłeś, że jej uniwersalną receptą na kłopoty każdej restauracji jest upieczenie czegoś w całości?), rozwija się ruch slow food, ludzie, coraz bardziej wyedukowani, zaczynają szukać jakości i patrzeć na ręce… Idzie ku dobremu! I chyba już na koniec jeszcze jedna rzecz, za którą Bourdaina uwielbiam – jego język, ten lekko nonszalancki, najeżony wulgaryzmami styl. To jest takie kuchenne noir, w którym kucharz jest niczym chandlerowski detektyw – wiecznie pijany, ze wszystkimi grający ostro, cyniczny po wierzchu i mięciutki w środeczku, słodki drań o niewyparzonej gębie. I to jest dla mnie najlepszy dowód na to, że Bourdain do tej rubryki pasuje. „Kropla krwi Nelsona” czy kropla krwisto-winnej redukcji spod befsztyka z dodatkiem szalotki, co to w końcu za różnica? Ksch: Zapewne taka, że jednak do befsztyka jest nam nieco bliżej niż do Royal Navy. :) Co do Gessler, to bardziej kojarzy mi się ona ze złotą receptą: będziemy serwować dziczyznę, przyrządź mi tu zaraz tatara...
Fot. shutterstock.com
45
Wracając do bourdainowskiego języka, to zdecydowanie można się tą jego chropowatością zarazić, jednak – co istotne – potrafi on niczym surfer płynąć na fali fajnej wulgarności, nie spadając w topiel żenującego prostactwa, a to wielka sztuka. A na koniec mały deser, a więc Bourdain o kuchennym języku: Dzwonię interkomem do pomocniczej kuchni – każę przynieść masło i sos – a ten mały gangster, który przez cały czas miesza bulion i tak cudownie sieka pietruszkę odpowie mi (kiedy się rozłączę): Wal się!, po czym dostarczy mi dokładnie to, o co prosiłem. W tej sytuacji wolę pierwszy powiedzieć: dawaj mi tu moją pieprzoną mantequilla i sos, skurwielu jeden! Horita i WAL SIĘ! Uwielbiam tego małego zbira – paradującego w opasce na głowie, luźnych spodniach, zapiętej pod szy-
ję bluzie z rozpiętym dolnym guzikiem, butach narciarskich – pół Portorykańczyka, pół cholo vato loco, z ordynarnymi więziennymi tatuażami i nożem motylkiem zatkniętym za pasek. Wielokrotnie zastanawiałem się, czy go nie adoptować. Ma wszystkie cechy, których pragnę u swojego syna. Teraz, skoro już wszystko przegadaliśmy, to dziękując za rozmowę, poproszę Cię o tytuł. Twoja specjalność: krótko i chwytliwie. Janicki: Nie ma sprawy, jest na górze. Ja się tymczasem biorę do gotowania bobu, pierwszego w tym roku. Dodam trochę masła, papryczki chili, koperku, do tego butelka białego burgunda od Laforeta. Rozumiesz, nic przesadnie wymyślnego. Ale zajebiście smaczne.
Książki, które przeczytam mojemu synowi Piotr Stankiewicz
Vacationes kras! Są takie lektury, które towarzyszą nam przez całe życie, na różnych jego etapach, dając nam co innego. Zapewne każdy mógłby ich sporo wymienić; ja również. Dzisiaj o jednej z takich książek. Wspomnienia niebieskiego mundurka Wiktora Gomulickiego przeczytałem dzięki temu, że zobaczyłem tę książkę u pewnej dziewczynki, kiedy leżałem w szpitalu. Kilka miesięcy później kupiłem sobie własny egzemplarz w osiedlowej księgarni. Były to złote czasy, kiedy książki kupowałem za resztę z pieniędzy otrzymywanych na lody Bambino, które sprzedawano w budce nieopodal. Do dziś się zastanawiam, czy książki kosztowały tak mało, czy ja miałem tak hojnych dziadków. Niemniej kupiłem sobie książ-
kę. Od tego czasu przeczytałem ją całą lub fragmentami kilkanaście razy, po raz ostatni (nie licząc lektury na potrzeby tego tekstu) czytałem ją mojej żonie kilka lat temu. O czym jest? O uczniach pułtuskiej szkoły powiatowej w zaborze rosyjskim w połowie XIX wieku. Nie ma tu jednak mowy o walce z rusyfikacją, oporze przeciwko zaborcy. Jest tylko apoteoza młodości, chłopięcej fantazji i energii, uczniowskich radości i trosk. Choć fabuła skupia się na losach Witolda Sprężyckiego (alter ego autora), chłopca wrażliwego, zdolnego, ale i lubianego przez kolegów, to przez karty książki przewija się mnóstwo chłopięcych bohaterów, opisywanych w większości przypadków z sympatią i wnikliwością, a jeśli spojrzeć szerzej, to i z ogromnym sentymentem. Galeria po-
47
staci tchnie różnorodnością, klasa jawi się nie tyle jako monolit, ile jako zbiorowość indywidualności i typów charakterystycznych. Każdy jest różny, chciałoby się skwitować banałem. Również banalnie zabrzmiałoby podsumowanie, że uczniowie, nauczyciele i ich wzajemne relacje nie zmieniły się aż tak bardzo przez te sto pięćdziesiąt lat. Dlatego możemy czytać Wspomnienia… jak rzecz traktującą o nas samych, powracać do wspomnień Gomulickiego jak do własnych, powtarzając za Mickiewiczem: „Ach, to nasze dzieje”. Tu jednak pojawia się z mojej strony wątpliwość. Polska szkoła zmienia się na naszych oczach diametralnie. Sporo z tych zmian nie wychodzi na dobre ani polskiej edukacji, ani nauczycielom, ani uczniom wreszcie. Nie ma sensu zagłębiać się w ten temat, dla przykładu jedynie nadmienię, że dziś tzw. kindersztuba to dla większości co najwyżej słowo na literę K. Mam rację? I dlatego zastanawiam się, czy w obliczu tych zmian za kilka lat nowi czytelnicy Wspomnień niebieskiego mundurka, w tym mój syn, odczytają je tak samo jak ci wcześniejsi i, co istotniejsze, zdołają odnaleźć wspólną płaszczyznę odniesień z uczniami z pułtuskiej szkoły. Boję się, że nie, ale jednocześnie mam nadzieję, że tak, skoro mam zamiar czytać to synowi. Kilka słów o fabule. Jak wspomniałem, brak tu miejsca na bogoojczyźniane zadęcie i choć opisywane wydarzenia mają często charakter słodko-gorzki, to wymowa książki przesycona jest radością i entuzjazmem właściwym młodym sercom. Ale też sercem myśli i postrzega to, co się dookoła dzieje,
mały Sprężycki i w pewnym stopniu narrator. Relacje z nauczycielami, często trudnymi i wymagającymi lub bezdusznymi, opisywane są bez zalegającego afektu, wręcz z zyskaną po latach sympatią, a często i głębszą refleksją. Poszczególne rozdziały, mimo że ułożone chronologicznie, nie są kroniką, koncentrują się raczej na poszczególnych istotnych wydarzeniach lub zjawiskach w życiu sztubackiej czeredy. I tak na przemian opisywane są beztroskie chwile spędzane na kąpielach w Narwi, płataniu psikusów, chłopięcych popisach czy kradzieżach owoców z zakonnych ogrodów, jak też istotne kwestie dotyczące adaptacji w grupie, nierówności społecznych czy wzajemnej lojalności i solidarności uczniowskiej. W połączeniu z zamiłowaniem przynajmniej części uczniów do śpiewu, poezji i literatury, czemu często dają wyraz, otrzymujemy obrazek czasów, które, być może
ozdobione łaskawą pamięcią autora, jawią się jako te najszczęśliwsze. Wszystko to przetykane jest celnymi obserwacjami, a na szczególną uwagę zasługuje w moim odczuciu swoiste studium „rosyjskiej duszy” w rozdziale Kuracja mleczna profesora Jastrebowa. Nie ma tu miejsca, aby rozpisać się na temat wszystkiego, co niesie ze sobą lektura Wspomnień…, czyli tęsknoty za starymi, dobrymi czasami, kiedy wszystko smakowało inaczej, o zrodzonym pod jej wpływem sentymencie do własnych belfrów, o szkolnictwie i młodzieńczym duchu, którego nie sposób okiełznać. Dwie rzeczy zasługują jednak na szczególną, w moim odczuciu, uwagę. I te stanowią elementy, które chciałbym przekazać i zaszczepić mojemu synowi. Po pierwsze, jest to chłopięca przyjaźń, która stanowi jeden z najistotniejszych fundamentów przyszłych relacji w dorosłym życiu. Ta książka traktuje właśnie o takich przyjaźniach, zawieranych spontanicznie, pełnych pasji i oddania, budowanych na równych zasadach i hartowanych w ogniu codziennych, dziecięcych uniesień i tragedii (w dziecięcej skali). Jestem pewny, że mój syn będzie miał dużo przyjaciół (ja mam) i mam nadzieję, że właśnie ta czytana mu książka pozwoli mu je cenić i pielęgnować. Drugi istotny element, zaznaczony na kartach Wspomnień…, to równość wśród uczniów. Ważnym przesłaniem jest kształtujący się w obrębie tej mikrospołeczności egalitaryzm, nie ten znany z rewolucyjnych haseł, wymuszany gilotyną lub kołchozami, ale zwykły, opierający się na poczuciu wspólnoty. Uczniów pułtuskiej szkoły często dzieli bardzo wiele, status materialny,
pochodzenie, zdolności i możliwości intelektualne. Wszystko to zdaje się zepchnięte na dalszy plan (choć nie znika) w obliczu tego, co ich łączy – wspólnych doznań. Elementem scalającym jest też przyobleczenie wszystkich w uniform – tytułowy niebieski mundurek jak żołnierski mundur każe im myśleć o sobie jak o towarzyszach broni, doli i niedoli. Być może jedną z zaprzepaszczonych szans polskiej edukacji była próba wprowadzenia na nowo obowiązkowego mundurka w szkole. Choć nie jestem zapalonym entuzjastą wszystkich prawicowych tęsknot (kojarzonych z tym przedsięwzięciem), to wierzę w dzieciństwo pozbawione poczucia, że jest się biedniejszym, słabszym czy gorszym. Pod mundurkiem jeden ma bluzę Tommy’ego Hilfigera, a inny – sweterek z drugiej ręki, ale w szkole i dla siebie nawzajem są równi i jednakowi. Ktoś może nazwie mnie niepoprawnym optymistą (to ci z sympatią) lub neolewakiem (ci z mniejszą), ale chcę takiej budy dla mojego syna. I naprawdę nie chodzi o mundurek, a o tego ducha jedności i wspólnoty, który daje poczucie bezpieczeństwa, ale i siłę, aby zmieniać świat.
49
c
ie c e i
Dz
cz
a ez
ie
n yta
BIBLIOTEKA
DZIECIOM PRZYJAZNA
P
rzeprowadzka. Drugi dzień w nowym mieście, nierozpakowane kartonowe pudła tworzą misterne konstrukcje, trwa skręcanie mebli, a ja... z dziećmi w bibliotece. Trzeba się przecież zapisać, zobaczyć, sprawdzić, nacieszyć oczy książkami. Wyprawy do biblioteki cieszą moją starszą córkę. Uwielbiamy z Demolką wracać do domu z nowymi książkami, rozkładać je na łóżku, wybierać najładniejszą, decydować, którą przeczytamy pierwszą, oglądać je i bawić się nimi. Gdy już wszystkie obejrzymy, córka rozsiada się wygodnie na moich kolanach, następuje kulminacyjny moment i... czytamy. Robimy sobie nawet dwie kawy inki. To cały rytuał. Powoli do tego książkowego świata wkracza jej młodsza siostra. Dotąd mała Destrukcja głównie przekładała książki z jednej półki na drugą lub nosiła je w torebce z pokoju do pokoju. Teraz uważniej
słucha, gdy się jej czyta. Dłużej ogląda barwne ilustracje i nawet gdy zamiast obrazków znajduje w książce tylko drobny maczek czarnych liter, zafascynowana długo kartkuje strony. Bezlitosna jest już tylko dla książek z ruchomymi częściami, dziurkami i okienkami. Te, ku rozpaczy starszej siostry, natychmiast wyrywa. Po przekroczeniu progu nowej biblioteki Demolka od razu rusza w kierunku stolika dla dzieci i zaczyna przeglądać leżące tam książeczki. Ja z Destrukcją załatwiamy formalności. Na pierwszy ogień regulamin. Zaraz po „Dzień dobry chciałam zapisać córki” pani bibliotekarka fachowo recytuje nam regulamin i krótko opowiada o zbiorach. Zapisana Demolka już niesie książeczki do biurka. Nagle wychodzi na jaw, że karty biblioteczne wypadły z książeczek i leżą sobie beztrosko na stoliku. Szybko okazuje się, że to wysoce naganne. Przepraszamy, sprzątamy, obiecujemy poprawę. Nieśmiało przypominam, że chcę zapisać jeszcze Destrukcję.
51
– Potrzebuje Pani tylu książek? – dobiega mnie odpowiedz zza biurka. Zapada cisza. Jak, kurczę niedopieczone, interpretować te słowa? Półtorarocznego dziecka nie zapisujemy, bo zje nam księgozbiór? Bez obaw, aż takiego apetytu na słowo pisane moja córa jeszcze nie przejawia. Poza tym ja, rodzic, jestem przecież od tego, by przypilnować dziecko i jeśli zajdzie konieczność, zrekompensować szkody. Że niby za wcześnie na kartę biblioteczną? Przecież Destrukcja już w wieku 8 miesięcy, towarzysząc mnie i Demolce w wyprawach do biblioteki, została przyuważona przez bibliotekarza i właściwie z jego inicjatywy zapisana do biblioteki dziecięcej. Gdy skończyła rok, dreptała z siostrą jeszcze do dwóch innych warszawskich bibliotek. Nikt się nie dziwił, nikt nie komentował, dla wszystkich było to najzupełniej normalne. W końcu kto inny wypożyczy te malutkie książeczki z grubymi kartkami? A może całkiem przyziemnie i zwyczajnie pracownicy małej biblioteki, niemal pozbawieni konkurencji, zapomnieli, że o klienta trzeba zawalczyć? Cała Polska czyta dzieciom, media straszą wtórnym analfabetyzmem, nawołują, by jak najwcześniej zacząć czytać dzieciom, bo rozwój, bo bliskość z rodzicem, bo wychowanie i w ogóle korzyści z tego niesamowite, wszyscy dookoła narzekają na stan polskiego czytelnictwa, a tutaj, z dala od Warszawy, atmosfera biblioteczna zupełnie inna.
Nie tak dawno głośno było o projekcie Miejskiej Biblioteki Publicznej we Wrocławiu „Na dobry początek”. Do biblioteki zaproszono nowo narodzone dzieci. Jeszcze w szpitalu obdarowano je czytelniczą wyprawką. W zestawie znalazły się dwie książki Jedzie pociąg z daleka z ilustracjami Ewy Kozery-Pawlak, Lokomotywa i inne wierszyki Juliana Tuwima oraz broszura dla rodziców z informacjami, co czytać swoim pociechom, w jakim wieku i w jaki sposób. Dodatkowo dołączono pierwszą symboliczną kartę biblioteczną, zaproszenie do MBP we Wrocławiu. Wszystko w duchu wskazówek IFLA (The International Federation of Library Associations and Institution) dla bibliotek podpowiadających, jak obsługiwać niemowlęta i małe dzieci do 3 lat. Naprawdę szkoda, że tego typu przedsięwzięcia są jeszcze u nas rzadkością. Jeszcze bardziej szkoda, że wśród wielu osób budzą zdziwienie. Ostatecznie Destrukcja jest dumną posiadaczką nowej karty bibliotecznej. Nie nadgryzła jeszcze ani jednej okładki i nie zjadła żadnej kartki, więc na razie „biblioteka po drodze, nie mijam, wchodzę”. Zapobiegawczo przeczytałam jednak moim dziewczynkom książeczkę Myszka Precelka nie umie się dzielić. Autorka (notabene bibliotekarz) opowiada między innymi o próbie założenia biblioteki, do której ci nieznośni, siejący zniszczenie czytelnicy nie mieliby wstępu. Zgroza!
spotyka dużo przykrości i jedna wielka radość. Pod koniec dnia wraca do domu z wypiekami na twarzy. Pełna radości nie może doczekać się jutra, wtedy to bowiem znów spotka się ze swoim przyjacielem, chłopcem o imieniu Palko, który świetnie jeździ na hulajnodze, ma odstające uszy, zabawne włosy, nosi okulary i lubi ją taką, jaka jest.
Lenka Są książki, które przyciągają od pierwszego spojrzenia na okładkę. Zauroczeni musimy zajrzeć do środka, dotknąć, sprawdzić. Lenka Katalin Szegedi zdecydowanie należy do tego typu „wiodących na czytelnicze pokuszenie” książek. Burza płomiennie rudych włosów, magnetyczne spojrzenie czarnych, dziecięcych oczu i już, nie wiadomo kiedy, wychodzimy z księgarni w towarzystwie małej Lenki. I choć książeczka adresowana jest do dzieci, to szybko sami zaglądamy na pierwszą stronę, drugą i następną... i następną... Lenka jest okrąglutka, puszysta, po prostu gruba. Rówieśnicy drwią z dziewczynki, nie akceptują jej wyglądu i odpychają od siebie. Nieśmiała Lenka unika więc dzieci i całymi dniami bawi się sama w domu. Jej pasją jest rysowanie. Pewnego dnia mama prośbą i groźbą nakłania Lenkę, by pobiegła na podwórko pobawić się z koleżankami. Dziewczynkę
Katalin Szegedi, utalentowana węgierska artystka, wystąpiła w Lence w podwójnej roli: ilustratorki i autorki. Historia, którą opowiada słowem i obrazem dotyka spraw trudnych: osamotnienia, wykluczenia z grupy, kompleksów dotyczących wyglądu oraz niełatwej sztuki nawiązywania dziecięcych przyjaźni. Ilustracje są niezwykłe. Zbudowane na zasadzie kolażu i kontrastu, zachwycają barwą i siłą wyrazu. Autorka mocno ograniczyła paletę barw. Czerń, biel, szarość i brąz kontrastujące z intensywną czerwienią, przyciągają wzrok dziecka. Dopiero na ostatniej stronie, gdy Lenka cieszy się na myśl o wspólnej zabawie z przyjacielem, Katalin Szegedi wprowadza nieśmiało nowy kolor, jakby akcentując tym samym zmianę zachodzącą w dziewczynce. Ważny jest każdy szczegół od pluszowej przytulanki po kokardkę we włosach. Dokładny obserwator zauważy zabawę z numeracją stron. Wiele mówią o małej bohaterce, zdawałoby się nieistotne, detale ilustracji: kartka z trupią czaszką doczepioną do drzwi pokoju Lenki, najprawdopodobniej narysowana przez nią samą, jej autoportrety
53
z ustami wykrzywionymi w antyuśmiechu i tabletki leżące na podłodze wśród kredek i książek. Już po pierwszym przeczytaniu Lenka staje się dla dziecka książką wyjątkową, wyróżniającą się na tle typowych wesołych rymowanek zarówno formą, jak i treścią. Tytuł: Lenka Autor i ilustrator: Katalin Szegedi Tłumaczenie: Sebastian Stachowski Wydawnictwo: Namas Liczba stron: 33 Cena: 22,90 zł Twarda oprawa
szych) mają atrakcyjny wygląd, wygodny format i interesującą zawartość. Tematyka jest rozległa: kosmos, samochody, laureaci Nagrody Nobla, ptaki, kwiaty, zamki, a nawet tańce i instrumenty muzyczne. Każdy szkrab powinien znaleźć tu coś dla siebie. Na dobry początek, by zachęcić maluchy do czytania/oglądania książek popularnonaukowych, dobrze jest wybrać zagadnienie, w którym nie są one może specjalistami, ale mają już solidne podstawy. Zbyt dużo nowych informacji może bowiem dziecko szybko znudzić lub przytłoczyć. Na pierwszą lekturę bardzo dobrze nadaje się encyklopedia 100 stworzeń migrujących i zasypiających na zimę. Jeż, wiewiórka, słoń czy zebra to zwierzątka znane chyba wszystkim maluchom. Z nimi lektura „dorosłej” encyklopedii może zmienić się w wesołą zabawę. Szata graficzna książki współgra z treścią. Zdjęcia i ilustracje nie dominują nad tekstem, są dobrze wkomponowane w układ strony, która zachowuje czytelność i przejrzystość, cechy bardzo ważne przy nauce samodzielnego czytania. Twarda oprawa, staranne wydanie i ładny papier umilają kontakt z książką.
100 stworzeń migrujących i zasypiających na zimę Szukając dla malucha ciekawej książki edukacyjnej, warto zwrócić uwagę na serię Wydawnictwa Bellona Na Ścieżkach Wiedzy. Ukazujące się w niej encyklopedie dla dzieci (zarówno małych, jak i star-
Krótkie informacje o zwierzętach, takie jak miejsce występowania, rodzaj pożywienia czy budowa ciała, wzbogacono rozmaitymi ciekawostkami. Tekst jest przystępny i zrozumiały dla starszych pociech. Młodszym pozostaje tzw. rodzicielski przekład.
Dobra pozycja dla dzieci zaczynających przygodę ze szkołą.
pewności i przygotuje podatny grunt do zmiany na lepsze.
Tytuł: Sto stworzeń migrujących i zasypiających na zimę Tłumaczenie: Kornel Karbowniczek Wydawnictwo: Bellona Seria: Na ścieżkach wiedzy – encyklopedia Liczba stron: 108 Cena: 22,90 zł Twarda oprawa
Precelka jest szarą myszką, która zamiast w mysiej norze mieszka wraz z liczną rodziną w szufladach katalogowych w starej, dużej bibliotece w Orzeszkowie. Mały gryzoń kocha czytać. Nie może przeboleć, że wypożyczone książki wracają do biblioteki w opłakanym stanie: poplamione, naderwane, brudne... Postanawia uchronić swoje ulubione książki (zwłaszcza Antologię mysiej poezji) przed tym godnym pożałowania losem. Wykrada je z księgozbioru i postanawia założyć bibliotekę, której nikt nigdy nie znajdzie. Samolubne zamiary Precelki nie przynoszą nic dobrego...
Myszka Precelka nie umie się dzielić Czy słyszał ktoś o rodzeństwie, które razem i bez kłótni bawi się zabawkami? Dzielenie się sprawia najmłodszym duże trudności. Walka o ulubione klocki może przeistoczyć się w prawdziwą bitwę. Rodzicom borykającym się z problemem „Nie dam, to moje!”, oprócz anielskiej cierpliwości przyda się książeczka Agaty Widzowskiej-Pasiak Myszka Precelka nie umie się dzielić. Jej lektura raczej nie przełamie słynnego dziecięcego uporu, ale z pewnością zasieje pierwsze ziarenko nie-
Myszka, która nie chcąc się dzielić, częstuje rodzeństwo dziurami w serze, która czytelników flejtuchów bez pardonu nazywa prosiakami, zaskakująco przypomina dobrego, krnąbrnego łobuziaka z podwórka. Małe dzieci z pewnością znajdą z nią wspólny język. Spodoba im się też zabawna rodzina Precelki: mama Trajkotka, tata Trajkotek, siostra Grymasela (ach, to rodzeństwo...), siedmiu braci Tuptusiów, dziadek Zgryz i ciocia Klocia, groźna wierszokletka potrafiąca wróżyć z... kocich wąsów. Wiadomo, im nas więcej, tym weselej. Atutem książeczki są również barwne, pełne uroku i ciepła ilustracje Aleksandry Michalskiej-Szwagierczak. Na pierwszy rzut oka skromne, zyskują z każdym ponownym zerknięciem. Jest w nich szczypta magii.
55
Wydawca pomyślał też o wygodzie początkującego czytelnika. Duża czcionka i sztywniejsze kartki ułatwią dziecku samodzielną lekturę. Miło trzyma się w ręku książkę w twardej oprawie, z miękkim wypełnieniem. Żartobliwie i z pazurem (mysim). Tytuł: Myszka Precelka nie umie się dzielić Autor: Agata Widzowska-Pasiak Ilustracje: Aleksandra Michalska-Szwagierczak Wydawnictwo: Wilga Seria: Myszka Precelka Liczba stron: 25 Cena: 13,60 zł Twarda oprawa
Mój pierwszy alfabet Czy Wasze dzieci polubiły Pana Kuleczkę? Ilustracje z podobiznami tego sympatycznego, okrągłego jegomościa stworzyła Elżbieta Wasiuczyńska. Nie tak dawno znana artystka chwyciła za igłę i szydełko. Z filcu i kolorowych tkanin stworzyła dla
najmłodszych małe dzieło sztuki, pomocne w nauce alfabetu. Wykonała piękne obrazki z przedmiotami zaczynającymi się na daną literę. By ułatwić maluchom rozpoznawanie wszystkich ogonków i kreseczek, by łatwiej było im wychwycić podobieństwa na każdej stronie, zaprezentowano daną literkę w trzech różnych czcionkach i stylach. W 2009 roku Polska Sekcja IBBY doceniła pracę Elżbiety Wasiuczyńsiej, przyznając jej główną nagrodę graficzną za Mój pierwszy alfabet. Tytuł: Mój pierwszy alfabet Autor/Ilustrator: Elżbieta Wasiuczyńska Wydawnictwo: LektorKlett Ilustracje: Paweł Pawlak Liczba stron: 24 Cena: 23,90 zł Twarda oprawa Kartonowe, grube kartki z zaokrąglonymi rogami
POD LUPĄ !!! DLA DZIECI W WIEKU:
3-6
3-9
3-6
3-5
BAWI
!!
!
!!!
!!
UCZY
!!!
!!!
!!
!!!
CIESZY OKO - SZATA GRAFICZNA
!!!
!!
!!!
!!!
CIESZY UCHO - EFEKTY DŹWIĘKOWE
-
-
-
-
WIERSZEM PISANE
-
-
-
-
Z KRAINY FANTAZJI
-
-
√
-
57
Z ŻYCIA WZIĘTE - AUTOR O CODZIENNOŚCI
√
-
-
-
AUTOR BAJKI OPOWIADA
-
-
-
-
AUTORytet O ŻYCIU I ŚMIERCI - POWAŻNE TEMATY
!!!
-
!
-
AUTOR PRZYBLIŻA HISTORIĘ
-
-
-
-
AUTOR STRASZY
-
-
-
-
DODATKOWE ATRAKCJE NIETYPOWE DEKORACJE
-
-
-
!
DOROSŁY TEŻPOLUBI
!!!
!
!!!
!!
Męska rzecz, Damskie sprawy czyli płciowe dyskusje o książkach toczą Dorota Tukaj i Michał Urbaniak
Wystrzałowa licealistka Gaja Kołodziej M. Opis z okładki Wystrzałowej licealistki zapowiadał przełamywanie stereotypów – że jak literatura dla dziewcząt, to tylko o miłości. Byłem też ciekaw, co teraz czyta młodzież. Cóż, cieszę się, że ja już młodzieżą nie jestem. D. A co? Nie spodobało ci się, że spora liczba scen rozgrywa się w szkolnych murach? M. Nie o szkołę mi chodzi, tylko o tę całą resztę! Już pobieżne spojrzenie na główny wątek daje wyobrażenie o całości. Główna bohaterka mówi: „Z dnia na dzień
stałam się tajną agentką – Boże, jak to absurdalnie brzmi (…). Miałam wrażenie, że śnię”. Muszę się z nią zgodzić. To absurdalne. Też miałem wrażenie, że śnię, a jak się obudzę, okaże się, że podobny gniot nigdy nie został napisany i umieszczony na półce z literaturą młodzieżową. D. Nikt nie powiedział, że powieści dla młodzieży nie mogą zawierać elementów absurdalnych. Skoro dziewczyna może się zakochać w spacerującym po Stanach Zjednoczonych wampirze, to i może zostać powołana do tajnych służb.
59
M. Ale problem w tym, żeby tamten pomysł był zrealizowany z sensem. Akurat Wystrzałowa licealistka jest jednym wielkim absurdem. Ktoś powinien napisać (ostrzec) na okładce wielkimi literami „fantastyka” – miałem wrażenie, że wszystko odbywa się w jakimś świecie alternatywnym. D. To rzeczywiście spory błąd, bo funkcjonowanie „gdzieś w okolicach centrum” rozbudowanej komórki „pewnej międzynarodowej agencji zwalczającej terroryzm”, ukrywającej się pod kryptonimem IST, o której istnieniu nie wie NIKT prócz jej pracowników i której ultranowocześnie urządzona siedziba jest przemyślnie ukryta za fasadą „rozwalającej się kamienicy” to wytwór imaginacji równie bujnej, jak ta, która zaludnia współczesny świat elfami, czarodziejami i wampirami. M. Może to się młodzieży podoba? Myślisz, że nastolatki marzą, żeby się dostać do takiej agencji? D. Nie wiem, czy lektura Wystrzałowej licealistki pomogłaby marzącym o karierze agentki, bo autorka informuje jasno, że szefostwo IST nie organizuje oficjalnej rekrutacji i nie wpuszcza do środka każdego chętnego z podaniem i CV! Nabór prowadzony jest w sposób wysoce oryginalny: kandydat – wytypowany w oparciu o zagadkowe kryteria – przez półtora roku poddawany jest serii testów, o których nic nie wie… Tak właśnie zostaje dokonana rekrutacja Melanii, wybranej z całego tłumu warszawskich licealistów dzięki tym zagadkowym kryteriom.
M. Jakim „zagadkowym kryteriom”? Kryteria są jasne: została wybrana, bo jest NAJ! Problem w tym, że wymieniając cały wachlarz swoich cech (piękna, mądra, przebiegła, każdego umie oszukać i w ogóle), Mel zapomniała dodać, że jest do tego niebotycznie głupia. Kołodziej stworzyła postać, która chyba miała być jakimś wzorem, odzwierciedleniem współczesnych dziewczyn, a jest po prostu niestrawna. D. Sama jej postać – przynajmniej w scenach szkolnych i domowych – nie przeszkadza mi tak bardzo, jak inne niedociągnięcia powieści. M. To chyba jedna z najbardziej irytujących bohaterek w literaturze. Opowieści
o swoich perypetiach faszeruje głębokimi myślami w rodzaju: „Życie jest ciężkie i pełne poświęceń”, „Rzeczywistość jest bezwzględna, szczególnie dla marzycieli”. A jej życiową tragedią jest chodzenie do szkoły. D. Za to z pasją uprawia sztuki walki! Jeśli wierzyć w to, co mówi sama o sobie: „Znam podstawy piętnastu stylów walki, a od czternastu miesięcy pracuję nad własną techniką łączącą poznane style w jedną całość”, to zawód ma w garści. M. Albo wyłazi z niej cyborg, albo chwalipięta. W toku powieści okazuje się, że chyba to drugie… D. Nawet jeśli się trochę przechwala, coś musi umieć – przynajmniej tyle, żeby szkolić początkujących. M. Taaak… może by jej to pasowało, pod warunkiem, że byłoby tam dosyć mięśniaków – przystojniaków! Zwróciłaś uwagę, jaka jest jej pierwsza reakcja na propozycję pracy w IST? „Jeśli wszyscy w tym całym IST wyglądali jak jego szef to przykro mi, ale jak mogłabym nie chcieć ich poznać? (…) A w Prądzyńskim (liceum – przyp. red.) nie było ani jednego chłopaka wartego… czegokolwiek. Tutaj, już na wstępie poznaję takie cudo… szkoda, że mocno po pięćdziesiątce, ale głodujący nie wybrzydza”. Dziwię się, że ktoś taki stał się główną postacią w powieści młodzieżowej. D. Ja bym się nie dziwiła, gdyby była to powieść satyryczna. Ale nie jest. A skoro jest na serio, to już gorzej.
M. No, właśnie! A każdy facet, który coś takiego przeczyta, z miejsca wyrobi sobie określone zdanie o kobietach! D. O, ulegamy stereotypom? Dlaczego zaraz „o kobietach”? O tej konkretnej kobiecie, i kropka! Nawiasem mówiąc, męska część społeczeństwa przedstawia się w tej powieści równie fatalnie. Opinię Mel o licealnych kolegach już zacytowałeś. O bracie mówi jako o „nienormalnym przygłupie”. Wychowawca klasy jest wredny, jego powierzchowność przywodzi na myśl karykatury Gwidona Miklaszewskiego. Za to agenci, z których prawie każdy „bił na głowę wszystkich zabójczo przystojnych, niebezpiecznych mężczyzn”, zachowują się jak przerośnięci gimnazjaliści z gorączką hormonalną. M. Zwróciłaś uwagę, że każdy agent dostaje tydzień na nauczenie jej czegoś. Po takim przyspieszonym szkoleniu ich nowa współpracownica ma być Rambo, Robertem Kubicą, Otylią Jędrzejczak, Lisbeth Salander, wojowniczą księżniczką Xeną i jeszcze na dodatek Violettą Villas w jednej osobie! Tak sobie myślę, że nawet najwięksi geniusze szlifują swoje talenty latami… D. No, widzisz, a Mel wystarczy tydzień. Poza tym intensywne szkolenie, któremu poddawana jest każdego popołudnia i we wszystkie weekendy, najwyraźniej nie przeszkadza jej w nauce. M. Przy tym ma jeszcze czas na normalne życie uczennicy – plotkuje z przyjaciółką, flirtuje z chłopcami, odpowiada na lekcjach itd.
61
D. No, skoro jest tak nieprzeciętna, to co w tym dziwnego, że i czasu ma dwa razy tyle, co zwykła licealistka. M. A jednak za swoją nieprzeciętność musi zapłacić. Koledzy z innej sekcji organizują na nią zmasowany atak, zagajając przy tym: „O żesz ty paskudo!”. To prawie tak, jakby wrogowie Bonda, próbując go wykończyć, mówili „Och, James, ty łapserdaku!”. D. Rzeczywiście bzdura, ale nawet w całym swoim groteskowym kontekście sytuacja, kiedy trzech napastników wali ofiarę pięściami i kopie w brzuch okutymi butami, budzi uczucia dalekie od wesołości! M. To jest groteskowe – może nie sam atak, ale błyskawiczne poradzenie sobie Mel z jego skutkami zarówno fizycznymi, jak i psychicznymi. Tu mamy kolejny absurd, bo chociaż jej „organy wewnętrzne zaplątały się w jelita”, to jedynym następstwem tej masakry są siniaki i obrzyganie butów jednemu napastnikowi! Po tej akcji kumple mogliby ją ochrzcić Rzygaczką, w końcu jest jedyną osobą w sekcji, której brakuje pseudonimu. D. A może na pseudonim musi sobie zapracować? Po tej ostatniej misji, w której wciela się w profesjonalną artystkę estradową i z narażeniem życia zdobywa przedmiot pożądania zleceniodawców, zasługuje co najmniej na miano Maty Hari! Nawiasem mówiąc, tu mamy dopiero bigos! Pomimo że żadne władze nie wiedzą o istnieniu IST, grupa operacyjna dostaje się na lotnisko „przez wjazd dla VIP-ów”, a wiozący ją do
Gaja Kołodziej urodziła się 23 listopada 1989 roku. Wychowała się w artystycznej rodzinie, gra na fortepianie, rysuje, maluje, śpiewa. Od dziecka marzyła o karierze na scenie, brała udział w spektaklach szkolnych, jak i w warsztatach teatralnych organizowanych przez różne instytucje. Podczas zabaw w teatr rozwijała wyobraźnie poprzez tworzenie rozmaitych postaci, sytuacji i zdarzeń. Pomysły na opowiadania i nowele zaczęła spisywać w wieku lat 12, ale nigdy nie przekroczyły one magicznej liczby 20 stron. Przełom nastąpił w roku 2004, gdy była w drugiej klasie gimnazjum. Jako zmęczona szkołą czternastolatka podczas jednej z lekcji matematyki zaczęła spisywać w zeszycie swoje przemyślenia na temat Wolnych Ludzi, którzy nie byli skazani na codzienne męczarnie w szkole. Tego samego dnia (podczas tej samej lekcji) powstała Melania Korzeniowska, bohaterka „Wystrzałowej licealistki”. Była to pierwsza poważna próba napisania powieści o rozbudowanej fabule. Przez następne półtora roku powstało 60 stron powieści, niestety Gaja utraciła ją bezpowrotnie, gdyż jej starszy brat sformatował dysk. (...) (ze strony www.gajakolodziej.com)
Szczecina odrzutowiec ląduje „na wojskowym lotnisku”. M. Ta ostatnia misja ogólnie świadczy o braku szacunku dla czytelnika. Nic nie zostaje wyjaśnione, nie wiadomo o co w ogóle chodzi, dlaczego pewne wydarzenia mają miejsce. I to niestety nie ma nic wspólnego z tzw. „zakończeniem otwartym”. Najwyraźniej Kołodziej nie chciało się już pisać. D. Najważniejsze, żeby czytelnik się zachwycał wszechstronnymi umiejętnościami
naszej młodej agentki. Zresztą błędów i niedociągnięć logicznych jest znacznie więcej. Przykład: wstrzykiwanie agentom chipa podzielonego „na pięć części, które bezustannie krążą ci w krwioobiegu. Można je wyjąć, ale wtedy wykrwawisz się na śmierć”! M. Obok błędów logicznych również ortografia – mówiąc eufemistycznie – nie jest mocną stroną tej książki. D. Masz rację, nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam takie nagromadzenie błędów ortograficznych, interpunkcyjnych i stylistycznych: „tą instytucję”, „moich kłótni z Danielem, w których nie ukrywam, naprawdę rzucamy w siebie mięsem”, „okularów, które skrzętnie maskowały przed nami jego oczy koloru, którego…”, „mogłabym przysiądź”, „wfy”, „niewiadomo gdzie”, „czy na prawdę chcesz…”, „choć, Mel. Poszukamy twojej torebki”, „po za jednym”, „w otoczeniu jakiś mężczyzn”, „stróżka krwi”, „loki spływały z koku”, „pomieszczenie to ociekało splendorem i dużymi pieniędzmi”. Za coś podobnego korektor powinien być skazany na dożywotnie przepisywanie słownika ortograficznego! M. Pewnie dostałby i tak – tu kolejny cytat – „wyrok w zawszeniu”. D. Jedno nie ulega wątpliwości. Młoda osoba czytająca taką książkę nie dowie się z niej niczego o życiu, nie zyska żadnych pozytywnych wzorców, nie nauczy się poprawnie pisać i chyba nawet nie będzie się dobrze bawiła. Co najwyżej nabierze prze-
konania, że do diabła ze szkołą, bo wystarczy umieć dobrze kopać i rzucać plecakiem, żeby dostać osiem tysięcy miesięcznie. M. A potem po każdej akcji szczęśliwie wrócić do domu, gdzie nawiasem mówiąc w ogóle nie zauważano nieobecności Mel. Te nieliczne sceny rodzinne świadczące o zupełnym braku więzi uczuciowej między matką i córką to jedyne w całej książce kawałki tchnące autentyzmem i naprawdę wartościowe. Niestety Kołodziej nie wykorzystuje tego potencjału. D. Gdyby cała rzecz traktowała o trudnych relacjach nastolatków z rodzicami, zakończenie byłoby przejmującym podsumowaniem. A tu pasuje jak pięść do nosa. M. Mel cały czas opowiada o sobie i swoim otoczeniu kpiarskim tonem. Mnie taka narracja irytuje. Zwłaszcza jej numerowanie oraz nazywanie uśmiechów i spojrzeń. Choć muszę przyznać, że dziwnym trafem raz udaje jej się ta ironia, kiedy stwierdza: „Jestem żałosna”. I to jest chyba najtrafniejsze określenie. D. Jeśli nawet nie dla bohaterki, to dla całego tekstu. I pomyśleć, że taki utwór to nadal literatura piękna! M. I do tego młodzieżowa. Zgroza, choćby ze względu na tę ortografię! D. Zatem Wystrzałową licealistkę… M. …zgodnie z tytułem trzeba by wystrzelić w kosmos!
63
Nasze teksty się nie
starzeją!
Zobacz archiwalne numery Literadaru ... ZA DARMO!
W środku powieść
Nr 1 Październik 2010 r.
OSTATNIE KRÓLESTWO (fragment)
wywiad: Rafał Kosik
Raczej nie napiszę fantasy
(Cyfrowa)
rewoluCja u bram48
stron recenzji!
Marlena de Blasi
Dmitry Glukhovsky
Tamtego lata na Sycylii
Metro 2033
100 stron
magazynu!
GRATIS!
Recenzje 66 67 69 71 73 75 77 79 81 83 85 86 88 90 92 94
Złoto Posejdona Apsara Rozgwiazda Cabezano. Król karłów Czesma 1770 Jeden dzień Funky Koval: Bez oddechu Loteria Dlaczego nie jestem ateistą Przestrzeń za szkłem Miej trochę wiary Mila księżycowego światła Czarny Czwartek. Gdynia ‘70 Mroczny zakątek Namiestniczka. Księga I Następcy
95 97 99 101 103 105 106 108 109 111 112 114 116 118
Ostatnie fado Wyfrunęli. Nowa emigracja o sobie Czerwień rubinu Podróż na liściu bazylii Ród Aszura Vatran Auraio Wirus Wysłuchane modlitwy. Powieść nieukończona. Kobiety w życiu Mickiewicza Wciąż o tobie śnię Martwa natura Fiolet Wilkozacy: Wilcze Prawo Róża Sewastopola
65
Złoto Posejdona Lindsey Davis
Złoto Posejdona to kolejna część przygód Marka Dydiusza Falkona, Rzymianina żyjącego w czasach panowania cesarza Wespazjana i przedstawiciela niezbyt szanowanego zawodu detektywa. Dzięki Wydawnictwu Rebis polski czytelnik może poznać jedną z najbardziej poczytnych serii kryminałów historycznych, która doczekała się aż dwudziestu części. Autorka za stworzenie barwnej postaci antycznego detektywa zdobyła uznanie czytelników i krytyków – to ostatnie zostało poparte wręczeniem Sherlock Award w 2000 roku. Czy rzeczywiście głównego bohatera można postawić obok postaci innych sławnych detektywów znanych z literatury? W Złocie Posejdona Marek Dydiusz Falko już
po raz piąty będzie musiał zmierzyć się z przeciwnościami losu i niezwykle trudnym zleceniem. Powrót do Rzymu z dalekiej Germanii okazuje się daleki od szczęśliwego, gdyż niedługo po przekroczeniu murów, główny bohater zostaje oskarżony o morderstwo. Tym razem stawką jest życie Falkona, który rozpoczyna wyścig z czasem, starając się jednocześnie rozwiązać zagadkę śmierci centuriona i sprostać równie palącym problemom rodzinnym. Antyczny detektyw nie ma łatwego życia: Jego zawód jest powszechnie pogardzany, a on sam musi żyć raczej w skromnych warunkach i ciągle zadawać się z marginesem społecznym największego miasta starożytności. Falko jest cynikiem, który trzeźwo patrzy
na życie i potrafi zachować spokój nawet w najtrudniejszych sytuacjach. Bliżej mu jednak do Philipa Marlowe’a niż Sherlocka Holmesa, bowiem prócz sztuki dedukcji bardzo często przychodzi mu używać argumentu siły. Choć książka Lindsey Davis jest pełnoprawnym kryminałem, wątek śledztwa przeplata się z równie istotnymi kwestiami obyczajowymi, które nadają niebywale zabawnego charakteru zarówno głównemu bohaterowi, jak i całej jego rodzinie. Lekkiemu nastrojowi opowieści sprzyja również narracja pierwszoosobowa, dzięki której pechowego detektywa nie sposób nie polubić. Autorka unika wielkich wydarzeń i postaci historycznych, skupiając się ra-
67
czej na życiu przeciętnych osób z nizin społecznych. Na pochwałę zasługuje znajomość epoki, która pozwoliła stworzyć wiarygodny i barwny obraz Rzymu z początku naszej ery. Czytelników przywiązanych do wierności realiom historycznym może nieco razić uwspółcześnienie bohaterów – Falko pod wieloma względami przypomina dzisiejszych prywatnych detektywów, a język postaci występujących w powieści
przepełniony jest anachronizmami. Taki zabieg sprawia jednak, że książka jest bardziej przystępna i nie wymaga od czytelnika dodatkowej wiedzy do zrozumienia fabuły. Złoto Posejdona sprawdza się więc jako kryminał, powieść historyczna i przygodowa. To lekka lektura, ale przy tym inteligentna, zabawna i wciągająca. Czytelnik z zapartym tchem będzie poznawać kolejne elementy zagad-
ki, skomplikowane relacje w rzymskiej rodzinie i najciemniejsze zakątki stolicy Cesarstwa Rzymskiego. Książkę można spokojnie polecić nie tylko miłośnikom wspomnianych gatunków. Tytuł: Złoto Posejdona Autor: Lindsey Davis Tłumaczenie: Konrad Majchrzak Wydawnictwo: Rebis, 2011 Liczba stron: 504 Cena: 37,90 zł
Apsara Marek R. Litmanowicz
Apsara to pojęcie pochodzące z mitologii indyjskiej, określające boginki wody, chmur i mgieł; istoty tak ziemskie, jak i niebiańskie. W bardziej współczesnej i przyziemnej, choć nadal niezwykłej perspektywie, apsarami nazywa się tan-
cerki, które w krajach Azji Południowo-Wschodniej wykonują tradycyjne tańce. Ponieważ uosabiają wszelkie kobiece zalety, szczególnie zaś wdzięk i urodę, nic dziwnego, że w jednej z nich szaleńczo zakochał się jeden z bohaterów książki.
Marek Litmanowicz to dopiero debiutant na polskim rynku wydawniczym, wszedł jednak na tę drogę krokiem raźnym i odważnym. Swoją pierwszą książkę wydał stosunkowo późno (urodził się w 1954 roku), można jed-
nak z powodzeniem uznać, że wszystkie poprzednie lata przeznaczył na zbieranie materiałów do tego robiącego wrażenie, bo ponad 750-stronicowego tomu. Z zawodu lekarz i muzyk, z zamiłowania podróżnik i brydżysta, w swoim (być może) opus magnum zawarł elementy doświadczeń z każdej z wymienionych dziedzin. Bohaterowie Apsary jeżdżą – zarówno w interesach, jak i dla przyjemności – po całym świecie i umilają sobie czas zagadkami muzycznymi, pytając się nawzajem o mało znane dzieła Brahmsa, Czajkowskiego czy Mendelssohna. Niektórzy z nich – w przerwie między jednym i drugim dyżurem – czasami wybierają się na papierosa lub krótką partyjkę brydża. Książka stanowi prawdziwą gratkę dla pasjonatów literatury, nie tylko ze względu na swoją treść, ale również z powodu dużej objętości, tak rzadko spotykanej wśród współczesnych książek. W powieści są cztery główne wątki, a każdy z nich dotyczy innego bohatera (oczywiście, jak to w powieściach, wątki te są ze sobą mniej lub bardziej związane). Mamy tu Roberta Ster-
na, amerykańskiego krytyka muzycznego i menadżera, prezentującego obraz modelowego męża i ojca otoczonego przykładną, wręcz wymarzoną rodziną. Ideał ideałem, ale gdy na wycieczce w Kambodży Robert przypadkowo poznaje khmerską tancerkę (apsarę właśnie!), jego, zdawałoby się, spełnione życie zostaje wywrócone do góry nogami. Jest również fikcyjna postać polskiego pianisty o argentyńskich korzeniach, Pawła Verrona, który – oceniony niesprawiedliwie w Konkursie Chopinowskim w 1995 roku – wyjeżdża z Polski i współpracując z Robertem, dostaje szansę zaprezentowania się na pierwszym od czasu rewolucji irańskiej koncercie muzyki poważnej w Teheranie. Tam spotyka dziewczynę, która staje się odtąd marzeniem jego życia. I tak to w obu przypadkach mamy do czynienia z graniczącą z obsesją fascynacją Wschodem, jego tajemniczą kulturą i mieszkańcami. Kolejną interesującą postacią jest Jacek, przyjaciel Pawła i pechowy warszawski ginekolog. Po wykonaniu niejednoznacznego pod względem moralnym zabiegu aborcji zostaje zmuszony do kon-
frontacji z różnymi strażnikami prawa oraz moralności, w tym również z własną żoną. Ostatnim z tych czterech bohaterów jest Chris. Chociaż jest terrorystą, trudno go jednoznacznie postawić po stronie tych złych. Całkowicie fikcyjni bohaterowie zanurzeni są w realiach świata końca XX wieku, w związku z czym poruszają się wśród postaci przeniesionych na karty powieści wprost z pierwszych stron gazet (np. ajatollah Ali Chamenei). Wszystko jest nasycone opisami obrazów z podróży, które odbył niegdyś sam autor, a także informacjami, które – jak sam mówi – „ z pozoru nieprawdopodobne, są jednak prawdziwe”. I cóż powiedzieć więcej? Chyba tylko to, że jeżeli do wszystkiego co robi, Marek Litmanowicz podchodzi z taką samą pasją jak do pisania, to nie pozostaje nic innego jak złożyć mu gorące gratulacje. Nie każdy tak umie. Tytuł: Apsara Autor: Marek R. Litmanowicz Wydawnictwo: Świat Książki 2011 Liczba stron: 758 Cena: 49,90 zł
Książkę poleca
Bartek Łopatka
Rozgwiazda Peter Watts
Peter Watts znany jest u nas głównie ze swojego Ślepowidzenia, brawurowo napisanego science fiction, które w niezwykle nowatorski sposób podejmuje temat kontaktu z Obcymi. Chronologicznie wcześniejsza powieść Rozgwiazda, koncentrująca się na człowieku i wydana niedawno w Polsce nakładem Ars Machiny, jest równie ciekawa. Głównymi bohaterami powieści są ryfterzy, społeczność wyrzutków pracujących na podmorskich stacjach zaopatrujących wybrzeże USA w energię
elektryczną. Każdy ryfter jest osobnikiem z jakiegoś powodu wykluczonym ze społeczeństwa. Mamy wśród nich pedofilów, ofiary molestowania, jednostki agresywne – co, według cynicznego rządu, doskonale predestynuje ich do niebezpiecznej pracy w mrocznej głębi, gdzie nigdy nie dociera światło, a ciśnienie jest zabójcze. Autor koncentruje się na sposobie, w jaki ciemność, osamotnienie i nieustanne zagrożenie działają na ludzką psychikę. Jego celem jest pokazanie,
69
jak bohaterowie, uznani przez społeczeństwo za nieprzydatnych, radzą sobie w ekstremalnych warunkach, w środowisku, gdzie najmniejszy błąd oznacza szybką i niezwykle bolesną śmierć. Watts ukazuje zmiany, jakie zachodzą w zachowaniu i percepcji świata, skupia się na mechanizmach, które doprowadzają do alienacji ryfterów w stosunku do reszty społeczeństwa i wzrostu ich nieufności do normalnych. Paradoksalnie, mroczne piekło głęboko pod powierzchnią morza staje się z czasem wymarzonym miejscem, rajem, którego nie chcą opuścić. Akcja powieści toczy się wolno. Większość książki poświęcona jest psychologicznej analizie zachowań bohaterów. Dopiero ostatnie rozdziały przynoszą dynamiczny rozwój wydarzeń, wyjaśniając równocześnie, dlaczego ryfterzy są tak ważni i jaki wpływ na losy całego świata ma ich praca. Taki zabieg odrobinę irytuje; Rozgwiazda kończy się wtedy, gdy wreszcie zaczyna nabierać rumieńców i zostawia czytelnika w napięciu i drżeniu (szyku-
jąc go, rzecz jasna, na następny tom – mamy tu bowiem do czynienia z trylogią). Warto wspomnieć przynajmniej jednym zdaniem o warstwie językowej książki. Watts znany jest z tego, że nasyca swoje teksty żargonem naukowym. Na szczęście jednak robi to umiejętnie, a skonfundowany czytelnik może zawsze zajrzeć do słowniczka zamieszczonego na końcu książki, aby rozwiać jakiekolwiek wątpliwości. Specyficzne miejsce akcji, mocne uprawdopodob-
nienie wydarzeń pozorami naukowości oraz doskonały dobór bohaterów pozwoliły Wattsowi osiągnąć nader przekonującą atmosferę odosobnienia i klaustrofobii. Ciężki nastrój powieści udziela się czytelnikowi, potęgują go scenografia i rozwój wydarzeń. To zdecydowanie nie jest lekki tekst na leniwe, niedzielne popołudnie. To nieco statyczna, lecz bardzo dobra powieść. Rozgwiazda to proza zupełnie innego kalibru niż Ślepowidzenie
– mniej naukowa, skupiająca się na ludziach i ich psychice, choć również poruszająca kwestię niemożności porozumienia. Świetnie napisana, wciągająca, z klaustrofobiczną atmosferą, trafia w czułe struny emocji podczas lektury. Tytuł: Rozgwiazda Autor: Peter Watts Tłumaczenie: Dominika Rycerz-Jakubiec Wydawnictwo: Ars Machina 2011 Liczba stron: 368 Cena: 37,9 zł
71
Cabezano. Król karłów Romuald Pawlak
Cabezano jest karłem, mieszkającym na dworze hiszpańskiego księcia de Villegasa, który postanowił kolekcjonować małe ludziki, ku uciesze własnej i otoczenia. Życie tych „zabaweczek” jest żałosną, przepełnioną strachem przed pomysłami właścicieli niewolniczą egzystencją, a ich pokraczny wygląd ma usprawiedliwiać przedmiotowe traktowanie i pozbawienie ludzkiej godności. Może to wielkie słowa, ale przesłanie książki jest niezwykle głębokie. To powieść mądra, jednak nie narzucająca się truizmami, momentami zabawna, nieco przerażająca i po mistrzowsku trzymająca w napięciu. Potrzeba ogromnego talentu, żeby to wszystko osiągnąć, wybrawszy bohatera, z którym na
pozór nie sposób się utożsamić i którego świat wydaje się tak odległy i nieprzystający do naszego. Romuald Pawlak, autor powieści fantastyczno-historycznych dla dorosłych i dzieci (m.in. Inne okręty, Rycerz bezkonny czy Miłek z Czarnego Lasu), udowodnił, że potrafi pisać w sposób wciągający, z bezwzględną szczerością opisując świat i ludzi; oraz że ma do powiedzenia coś ważnego i robi to w sposób niewymuszony, ciekawy a zarazem poruszający. Akcja Cabezano. Król karłów toczy się wokół spisku, który zawiązują te żywe, dworskie maskotki, dowiedziawszy się o planach zastąpienia ich psami. Z natury leniwe i łatwo tracące zapał, otrzymają inspirację i za jej sprawą podejmą wyzwanie mają-
ce na celu zmianę swojej beznadziejnej egzystencji. Czy plan, którego stawką jest życie bohaterów ma szansę się powieść, szczególnie w obliczu potężnego i znacznie silniejszego wroga depczącego im po piętach? Dzięki umiejętnemu budowaniu napięcia autor do samego końca pozostawia czytelnika w niewiedzy, a niepewność co do losu małych stworzeń skutecznie utrzymuje emocje na wysokim poziomie aż do ostatniej strony. Zakończenie natomiast wywołuje u odbiorcy zadumę i lekki niedosyt. Świat, w którym żyje tytułowy bohater, ogranicza się do książęcego pałacu z wydzieloną dla niziołków częścią zwaną Karlim Dworem, ale jest przedstawiony w sposób szczegółowy,
plastyczny i przekonujący. Dotyczy to nie tylko opisów otoczenia czy wyglądu zewnętrznego postaci, ale przede wszystkim ich niejednorodnych, złożonych osobowości oraz niezwykle trudnych i zawiłych relacji między bardzo różniącymi się od siebie karłami i ludźmi. Pawlak uniknął czarno-białych uproszczeń: biedne i okrutnie prześladowane niziołki też bywają podłe, zdradliwe i brutalne, a ludzie są tak samo różni jak w rzeczywistości. Wnikliwe obserwacje i wnioski na temat świata, jakie autor włożył w usta Cabezano, nie trącą patosem, a niosą prawdę dzięki niezwykłej prostolinijności głównego bohatera. W trakcie lektury, szczególnie w momentach,
w których bieg wydarzeń zwalnia, można odczuć lekkie znużenie, ale pomagają tutaj stopniowo dawkowane ozdobniki w postaci przerażających historii, opowiadanych przez karlego bajarza Amunito oraz – wplecionego w akcję utworu z gatunku grozy – Equnculus (umieszczonego wcześniej w zbiorze Wilcza krew, smoczy ogień). Są to niezwykle przyjemne smaczki, odrywające karły od ich szarej rzeczywistości, a czytelnika przenoszące na chwilę w inny, od książęcego dworu, świat, co pozwala nie znudzić się opowieściami o codziennych problemach niziołków. Powieść Pawlaka należy do tych pozycji, które wśród setek przeczytanych
książek, zlewających się często w niejasne wspomnienie, zapadają w pamięć, zajmując miejsce w prywatnym zbiorze ulubionych dzieł. Czy to za sprawą niesionej ze sobą głębi czy rzadkiego talentu autora do utrzymywania napięcia do samego końca, a może bezpośredniości, z jaką porusza zarówno proste, codzienne, jak również poważne i ponadczasowe tematy, Cabezano … jest z pewnością lekturą, po którą warto sięgnąć. Tytuł: Cabezano. Król karłów Autor: Romuald Pawlak Wydawnictwo: Videograf II 2010 Liczba stron: 304 Cena: 32,90 zł
73
Czesma 1770 Piotr Olender
Znana seria Bellony – Historyczne Bitwy – przynosi nam monografię dotyczącą morskiej bitwy pod Czesmą na Morzu Śródziemnym w 1770 roku. Było to jedno z największych zwycięstw floty rosyjskiej w czasie wojny rosyjsko-tureckiej (17681774). Konflikt ten jest raczej słabo znany w Polsce, która wtedy była ogarnięta konfederacją barską i doznawała upokorzenia pierwszego rozbioru. Książka udowadnia nam jednak, że mamy do czynienia ze „słoniem a sprawą polską”. Pretekstem do wybuchu wojny były bowiem wydarzenia koliszczyzny w trakcie de facto pierwszego polskiego powstania. Prawdziwym zaś jej powodem była rosnąca obawa Turcji wobec
rosnącej przewagi Rosji. Tym bardziej że ta, podporządkowując sobie Polskę, kreowała przy tym szeroką koalicję antyturecką, mającą umożliwić otwarcie Morza Czarnego dla imperium carów. Rosji był potrzebny w miarę solidny sojusznik stanowiący bazę dla operacji wojennych w kierunku Dunaju. Dlatego trzeba było ukrócić polską anarchię, szczególnie na przyszłych terenach przyfrontowych. Temu też miał służyć wybór Poniatowskiego na króla oraz zezwolenie na wprowadzanie reform Familii Czartoryskich (co w świetle oświeceniowego mitu założycielskiego środowiska reformatorskiego stanowi zaskakującą konstatację). Drugim ważnym powodem nieuchronnego konfliktu był rozwój han-
dlu rosyjskim zbożem oraz przebieg dróg wodnych w Rosji. Ich układ nie sprzyjał wysyłaniu zboża do portów bałtyckich, za to doskonale umożliwiał wysyłanie go na południe. Tylko że tam większość wybrzeża kontrolowała Turcja. Tytułowa bitwa pod Czesmą stanowiła punkt kulminacyjny olbrzymiego przedsięwzięcia, jakim był rejs floty bałtyckiej przez całą Europę na Morze Śródziemne. I to właśnie ta kampania jako całość jest przedmiotem niniejszej monografii. Samemu starciu autor poświęca raptem kilka stron, zresztą była to raczej jednostronna rzeź tureckich statków złapanych w pułapkę zatoki Czeszme. Dużo bardziej interesujące są wydarzenia, które do niej doprowadzi-
ły: Niesamowita praca rosyjskiej dyplomacji, dzięki której stało się możliwe przerzucenie floty na teren przeciwnika przy pomocy baz duńskich, angielskich oraz... maltańskiej, zaopatrujących w sprzęt i ludzi na drodze do celu. Także sytuacja po bitwie (skądinąd jednym z niewielu starć morskich w tej wojnie), kiedy Turcja praktycznie utraciła kontrolę nad greckimi wyspami, a transport żywności z Egiptu został poważnie zagrożony, była bardzo ciekawa. To wtedy powstała efemeryczna „gubernia śródziemnomorska” na wyspie Paros, skąd rosyjscy urzędnicy zarządzali chętną do współpracy ludnością grecką. W tle tych wydarzeń przewijają się zaś informacje o działaniach na Krymie, Kaukazie czy Wołoszczyźnie, stanowiące szeroki plan tej bardzo
krwawej i wyczerpującej obie strony wojny. Tradycyjnie czytelnik zostaje zapoznany z porównaniem stron walczących, ich sytuacją polityczną – zewnętrzną i wewnętrzną, dyplomatyczną bądź społeczną. Nie zabrakło także paru słów o możliwościach mobilizacyjnych i organizacyjnych flot oraz wojsk lądowych Turcji i Rosji. Intrygująco zostały przedstawione przyczyny braku technicznych możliwości do tworzenia floty rosyjskiej na brzegach czarnomorskich. Autor zadbał też o przegląd jednostek morskich pływających wtedy na akwenach opisywanego konfliktu, próbując usystematyzować bezmiar typów i rodzajów okrętów. Z zadania wyszedł połowicznie zwycięski – opisał wszystkie, ale zrobił to chaotycznie, podając zbędne dane.
Książce można zarzucić kilka wad. Nadmiar niekoniecznie potrzebnych informacji, pobieżność opisów, męczących i odciągających Czytelnika od istoty przedstawianego konfliktu. Czasami zaś odczuwalny jest brak rozwinięcia fragmentów dotyczących ciekawych wydarzeń. Brakuje też mapy o większej skali z rozrysowaniem działania flot czy starć lądowych. Te uwagi nie mogą nam jednak przeszkodzić w odkrywaniu mało znanej kampanii, która w niebagatelny sposób wpłynęła na los Polski, usuwając z listy rosyjskich problemów odwieczny konflikt z Turcją. Tytuł: Czesma 1770 Autor: Piotr Olender Wydawnictwo: Bellona 2011 Liczba stron: 224 Cena: 23,99 zł
75
Jeden dzień David Nicholls
Napisać dobrą książkę o miłości, taką żeby nie była mdła i przesłodzona, nie jest łatwo. Sam pomysł na ciekawą i niebanalną historię miłosną może nie wystarczyć, ważne jest jeszcze, by autor miał lekkie pióro, które sprawi, że czytać się będzie łatwo i przyjemnie. I pomimo tego że zadanie jest trudne, David Nicholls podołał mu w stu procentach, bo ma nie tylko świetną historię do opowiedzenia, ale także niebywały talent pisarski. Ten brytyjski aktor, pisarz i scenarzysta napisał nie dobrą, ale wręcz rewelacyjną książkę nie tylko o miłości. Światowa premiera filmu nakręconego na podstawie powieści odbędzie się 8 lipca tego roku. W rolach głównych zobaczymy Anne Hathaway i Jima Sturgessa.
Jeden dzień to historia przyjaźni i miłości Emmy i Dextera. Dwoje młodych ludzi, którzy właśnie skończyli studia. Ona jest zakompleksioną okularnicą, nieświadomą swojej wartości i urody, ale pragnącą zmieniać świat. On to przebojowy superchłopak, który chce robić w życiu karierę i osiągać sukcesy. Brzmi jak bajka o pięknej brzyduli i bogatym przystojniaku? A jednak to zupełnie inna opowieść. To fascynująca historia o dwojgu młodych ludziach, którzy szukają swojego miejsca w życiu. Mają swoje plany i marzenia, ale życie wszystko weryfikuje, bo „przyszłość nigdy nie jest taka, jakiej się spodziewamy. Właśnie dlatego jest tak cholernie EKSCYTUJĄCA”.
Emmę i Dextera poznajemy 15 lipca 1988 roku, w noc po ceremonii rozdania dyplomów, którą spędzają razem. Oboje są świadomi tego, że jutro ich drogi się rozejdą i każde pójdzie w swoją stronę. Postanawiają więc zostać przyjaciółmi i nigdy nie stracić ze sobą kontaktu. Od tego momentu spotykamy się z nimi co roku, 15 lipca, przez dwadzieścia lat. Ich losy potoczą się różnie, będą oni też mieć swoje wzloty i upadki. Zawsze jednak będą za sobą tęsknić i wracać myślami do wspólnie spędzonych chwil. I choć dla czytelnika jest jasne, że są dla siebie stworzeni, oni zdają się tego nie dostrzegać. Historia znajomości tych dwojga jest pasjonująca, miejscami zabawna, miejscami wzruszająca, na
pewno w wielu momentach zaskakująca i nieprzewidywalna, zwłaszcza jej zakończenie. Ten efekt zaskoczenia osiąga autor głównie dzięki świetnemu pomysłowi, by czytelnik spotykał się z bohaterami tylko raz w roku. Od jednego 15 lipca do następnego upływa przecież dużo czasu i za każdym razem zarówno w życiu Emmy, jak i Dextera wiele się zmienia. Mają nowe prace, nowych znajomych, robią coś innego niż wcześniej i spotykają się z kimś innym. Nie oznacza to jednak, że musimy na przykład domyślać się, jak doszło do tego, że są
pokłóceni. Autor w każdym rozdziale nawiązuje do przeszłości, posługując się mową pozornie zależną i inwersją czasową, więc najpierw poznajemy efekt, a dopiero później przyczynę danej sytuacji. Dzięki temu, że historia Emmy i Dextera toczy się przez dwadzieścia lat, każdy może znaleźć w tej książce coś dla siebie i pewnie niejedna osoba pomyśli, że to książka o niej. Zabawne i błyskotliwe dialogi, szczególnie pomiędzy głównymi bohaterami, wywołają uśmiech na twarzy czytelnika. Natomiast dramatyczne i smutne wydarzenia spra-
wią, że co wrażliwsi mogą uronić łzę. To wszystko sprawia, że Jeden dzień jest genialnie napisaną, wciągającą i porywającą lekturą. Nie sposób nie zgodzić się z tym, co o książce powiedział Jonathan Coe: „Odkładając tę książkę masz niesamowite wrażenie, że znasz jej bohaterów jak najlepszych przyjaciół”. Tytuł: Jeden dzień Autor: David Nicholls Tłumaczenie: Małgorzata Miłosz Wydawnictwo: Świat Książki 2011 Liczba stron: 446 Cena: 39,90 zł
77
Funky Koval: Bez oddechu Rysunki: Bogusław Polch Scenariusz: Maciej Parowski, Jacek Rodek
Funky znów błaznuje. Postać narodzonego w latach 80. Funky Kovala to w polskim komiksie figura kultowa i w zasadzie jedyna w swoim rodzaju. Porucznik agencji Universs mógłby bez trudu rywalizować o popularność na trudnym rynku europejskim. Jego zmagania z potężnym syndykatem Stellar Fox to barwna, pełna rozmachu historia, która broni się do dziś. Gdyby było inaczej, zapewne nie udałoby się nią zainteresować ludzi z Hollywood, którzy właśnie przymierzają się do ekranizacji z Matthew McCounaugheyem w roli tytułowej. Czym Funky podbił serca czytelników? Zakrojoną na szeroką skalę, rozbudowaną intrygą,
okraszoną dawką humoru. Tę dawkę dobrano na tyle umiejętnie, że fabuła utrzymuje się jednak w tonacji serio. W kreacji świata autorzy czerpią pełnym garściami ze stylistyki science fiction. Pełno tutaj fantastycznych gadżetów, statków kosmicznych i zaawansowanej technologii, ale także oryginalnych koncepcji scenarzystów – jak chociażby rasa drolli. Album Bez oddechu wprowadza czytelnika w to uniwersum stopniowo, kilkoma krótszymi epizodami, które przechodzą w dłuższą fabułę. Całość stanowi jednak dopiero preludium dla jeszcze lepszej części drugiej, Sam przeciw wszystkim, która niebawem również doczeka się wznowienia.
Dla czytelników, którzy wychowywali się na serii Komiks Fantastyka, teksty z albumów o Funkym to klasyka. „Funky, nie błaznuj” czy „Zupełnie jak ludzie, Funky, bez żadnej różnicy” to hasła równie rozpoznawalne co „Mirmiłku, nie desperuj!”. O kultowości serii może świadczyć także fakt, że Robert Adler i Tobiasz Piątkowski (autorzy równie kultowych 48 stron), wydali w 2003 roku komiks Franky Krova będący w całości parodią Funky’ego. Wydarzenie bez precedensu. Seria, poza otrzymaniem statusu kultowej, obrosła też legendą. Wpływ na to miały dwa czynniki. Przede wszystkim komiks rodził się w okresie stanu wojennego, a premierę albumową zaliczył jeszcze za Polski Ludowej (w roku 1987). Wygląd części postaci wyraźnie sugeruje bohaterów tamtych czasów, w satyryczny sposób nawiązując do bieżących wydarzeń. Nie bez znaczenia były też osoby twórców. Rysownik Bogusław Polch miał już na koncie słynną serię o Ais
i przybyszach z kosmosu, na podstawie hipotez Ericha von Dänikena. Maciej Parowski stał za sukcesami „Fantastyki” i „Nowej Fantastyki”, zaś Jacek Rodek dał graczom pismo „Magia i Miecz”, a potem Wydawnictwo MAG. Ich własne biografie to historia polskiego komiksu i fantastyki. Funky, jako ich wspólne dziecko, dobrze uzupełnia rodzinny obrazek. W nowym wydaniu Funky Koval na pewno nie stracił, a wizualnie nawet zyskał. Szczególnie dzięki nasyceniu kolorów, o co było ciężko na przełomie lat 80. i 90. minionego wieku. Lepszy papier i jakość druku przekładają się tutaj bezpośrednio na jakość odbioru. Jedyne, czego można żałować, to mało oryginalnej ilustracji na okładce. Stare wydania pod tym względem
prezentowały się znacznie efektowniej. To jeden z tych tytułów, które szanujący się fan polskiego komiksu po prostu znać musi. I nie jest to smutny obowiązek, ale prawdziwa radość. Imię bohatera w końcu zobowiązuje. Tytuł: Funky Koval: Bez oddechu Rysunki: Bogusław Polch Scenariusz: Maciej Parowski, Jacek Rodek Wydawca: Prószyński i S-ka 2011 Liczba stron: 50 Format: A4 Papier kredowy, druk kolorowy Cena: 21,90 zł
79
Loteria Patricia Wood
Czytelniku Męski, jeśli zdarzy się, że ktoś pokaże ci Loterię, natychmiast przestań go słuchać, zapakuj książkę i idź w spokojne miejsce, żeby ją przeczytać. Nieważne, w jaki sposób będą ci ją zachwalać, sprzedawać lub rekomendować – w którymś momencie na pewno padnie obrzydliwe sformułowanie „powieść obyczajowa”. A to działa na każdego zdrowo myślącego faceta jak odwrotność płachty na byka – wyrobiony przez tysiąclecia instynkt unikania nudnych historyjek każe brać nogi za pas. Nie popełnij zatem błędu i nie daj sobie wmówić, że Loteria jest czymś, czym nie jest – zwyczajnie ją przeczytaj. Najdroższa Czytelniczko! Jeśli kiedykolwiek
zdarzyło ci się szukać dobrze napisanej i ciekawej powieści obyczajowej, wiesz, jak trudno jest taką znaleźć. Większość książek z tej półki to przerażająco grafomańskie romansidła lub, co gorsza, gnioty w stylu mormońskich krwiopijców. Naprawdę dobre (czyli takie, które czyta się z niekłamaną przyjemnością i jeszcze przy okazji są wartościowe) teksty można policzyć na palcach obu rąk. Patricia Wood dokłada kolejną pozycję do tego spisu. Kiedy przewróci się ostatnią kartkę Loterii, można odnieść wrażenie, że autorka wypełniła postulat inżyniera Mamonia, dotyczący idealnej piosenki. To książka, którą kiedyś już się czytało. Jest jak dawno niewidziany przyjaciel,
dobrze znany i swojski. I niech jednocześnie będzie jasne – powieść jest oryginalna, momentami (tam gdzie trzeba) zaskakująca i świeża. To trochę tak, jakby ktoś postanowił napisać Forresta Gumpa jeszcze raz, ale zupełnie od nowa. Amerykański głupek numer jeden nie został przywołany przypadkowo – także i bohater Loterii, Perry L. Crandall, nie należy do asów intelektu. Ma trzydziestkę na karku, IQ równe 76, przerażającą rodzinkę i dwanaście milionów dolarów, które wygrał w ichniego totka. Historia banalna, ale właśnie takie są najtrudniejsze do opowiedzenia. Patricia Wood radzi sobie znakomicie, malując na kartach powieści jeden z najciekawszych i najbar-
dziej wiarygodnych obrazów współczesnej Ameryki. Prowincjonalne miasteczko Everett, błyskotliwa i rozbudowana galeria postaci, charakterów i motywów – to wszystko udaje się autorce doskonale. Brudne spiski wrednej rodzinki Perry’ego, która nieustannie czyni zakusy na jego kasę, a także wplątane w codzienność desperackie wysiłki jego przyjaciół, aby fortunę szczęściarza ocalić, tworzą komiczną fabułę. I jak w każdej dobrej komedii jest też szczypta tragicznej prozy życia.
Forresta i Perry’ego łączy jeszcze kilka rzeczy. Obaj są narratorami swoich historii. Jak na opowieść głupka przystało, wszystko jest jasne, proste, logicznie powiązane i wyłożone nieskomplikowanym językiem. To niezwykle trudna sztuka – zejść z cokołu Pisarza i operować słowem w sposób jasny i prosty. Dobre tempo narracji i jakość literacka to zalety, dzięki którym przez tekst płynie się z wdziękiem, połykając stronę po stronie. Perry i Forrest to tak-
że twardzi goście. Forrest biegnie przez życie, odbiera order od prezydenta i musi pochować swoją ukochaną. Perry radzi sobie ze śmiercią babci, krewnymi-sępami, kryzysem i miłością. Ani przez moment nad żadnym z nich nie ma potrzeby się litować. Kiedy wreszcie, dzięki Loterii i podobnym tekstom, słychać głos tych, których zepchnęliśmy na margines społeczeństwa, okazuje się, że jest to głos mocny, pewny, a na dodatek mówi o tym samym, co ważne dla nas. O miłości,
81
przyjaźni, seksie, pieniądzach, szacunku. To historia o życiu, o tym, że każdy człowiek potrzebuje szczęścia, miłości i przyjaciół. Historia, w której dobro i prostoduszność zostają nagrodzone. Nie ma tu za dużo ckliwości czy patrzenia przez różowe okulary – mimo że źli dostają szansę
poprawy, to nie potrafią z niej skorzystać. Ale przynajmniej jest im głupio. To także opowieść o tym, że praca nad sobą zawsze przynosi efekty i nigdy nie jest tak źle, żeby nie było chociaż jednego promyczka nadziei. Jednocześnie autorka oszczędza czytelnikom „przesłania” w stylu Coelho. Choć trud-
no w to uwierzyć, mamy do czynienia z naprawdę świetną książką. I tyle. Tytuł: Loteria Autor: Patricia Wood Tłumaczenie: Andrzej Appel Wydawnictwo: Promic 2011 Liczba stron: 364 Cena: 34.90 zł
Dlaczego nie jestem ateistą Marek Lipski
Jak można przeczytać na okładce książki, Marek Lipski jest szkoleniowcem, który zajmuje się tematyką sprzedaży i wywierania wpływu na ludzi. W swoim dorobku ma już trzy książki o charakterze poradnikowym. Jego najnowsze dzieło Dlaczego nie jestem ateistą można chyba nazwać pamiętnikiem, choć nie jest
to typowy przykład tego gatunku. Autor pisze tu o sobie, o swoich przemyśleniach na temat wiary, Boga oraz śmierci, ale znalazło się też miejsce na odrobinę psychologii. Książka zaczyna się od tego, na czym Lipski zna się bardzo dobrze, czyli od przedstawienia mechanizmu działania wpły-
wu społecznego. Autor mówi o tym, jak wielkie znaczenie dla każdego z nas ma to, co inni robią i myślą. Ten początkowy rozdział służy ujawnieniu najważniejszych potrzeb ludzkich, które to potrzeby mają wpływ również na decyzje dotyczące wiary. Marek Lipski pisze między innymi o tym, że
chęć bycia uznawanym przez innych i szanowanym skłania wielu, szczególnie młodych ludzi, do rezygnacji z wiary. Dla innych oznacza to sztywne trzymanie się tego wyznania, w którym zostali wychowani – chodzi tu o katolicyzm. Autor krytykuje zarówno ateistów, jak i katolików. Tym pierwszym zarzuca brak silnej woli, chęci odkrywania i poszukiwania prawdy. Tym drugim – wiarę na pokaz, wywyższanie się księży, sztywność ceremonii. Poza tym nie zgadza się on z hierarchią kościelną. Autor nie wnosi tu nic nowego, argumenty te wykorzystywane są od dawna przez różnych krytyków kościoła. Zarówno katolicy, jak i ateiści ulegają, zdaniem Marka Lipskiego, wpływowi innych i nie mają odwagi podjąć indywidualnej decyzji. Autor, wykorzystując swoją wiedzę, zdaje się manipulować czytelnikiem, przedstawia więc proces swojego poszukiwania wiary jako historię osoby samodzielnie podejmującej decyzje i nie bojącej się opinii
innych. Zresztą czytelnik może mieć wrażenie, że ta „religia”, którą wybrał autor, a której nazwy nie podaje ani razu, jest jedynie słuszna. Ale po kolei. Marek Lipski przedstawia swoje życie na dwóch etapach: zanim znalazł prawdziwą wiarę oraz później, kiedy stał się wierzący. W pierwszym etapie jest człowiekiem poświęcającym się dla kariery i niedoceniającym wartości rodziny oraz niezainteresowanym wiarą. W drugim – staje się lepszym mężem i ojcem, rozumie, że to nie praca jest najważniejsza i odnajduje Boga, którego w książce nazywa, trochę infantylnie, swoim „Najlepszym Przyjacielem”. Sam moment odkrycia Boga pozbawiony jest cudowności, to znaczy nie ma jakiegoś niesamowitego zdarzenia, które spowodowało nawrócenie autora. Głównymi motywami poszukiwania go były dla autora strach i racjonalizacja, ale także „miłość do wyjątkowej kobiety”. Swoją żonę autor nazywa dobrą i piękną, co brzmi dość pompatycznie. Zde-
cydowanie zbyt często używa też cudzysłowu, co rozprasza uwagę czytelnika i nie wiadomo w zasadzie, czemu ma to służyć. Lipski proponuje nam swoją interpretację Biblii. Omawia te przypowieści i fragmenty, które podobają mu się najbardziej, przyznając jednocześnie, że nie podejmuje się interpretacji trudnych i alegorycznych treści. Twierdzi bowiem, że jeśli są zbyt trudne, oznacza to, iż jego Najlepszy Przyjaciel nie chce, żeby je interpretował. Tym samym interpretacja w wykonaniu autora wydaje się naiwna i banalna. Nie zagłębia się w treść Pisma Świętego, raczej spłyca jego przesłanie. Analiza jest wybiórcza i ma służyć potwierdzeniu decyzji, jaką podjął odnośnie do wyboru wyznania i skłaniać innych do przyjęcia jego punktu widzenia. Bardzo interesujące jest to, że nazwa tego wyznania nie pojawia się w ogóle w książce. Czytelnik może się jednak tego domyślać dzięki ujawnieniu kilku zasad tej religii, na przykład au-
83
tor nie wierzy w czyściec. Podkreśla jednocześnie, że niektórzy mogą nazwać jego wyznanie sektą. Lipski napisał książkę, którą czyta się łatwo i szybko, pod warunkiem że nie bierze się tego wszystkiego, o czym
mówi autor, zbyt poważnie. Wątpliwe jest, czy jakiś ateista po przeczytaniu tej lektury stałby się człowiekiem wierzącym. Chyba każdy z nas mógłby napisać książkę o tym, że wierzy, lub o tym, że nie wierzy i dlaczego. Na-
suwa się jednak pytanie: po co? Tytuł: Dlaczego nie jestem ateistą Autor: Marek Lipski Wydawnictwo: Nieateista 2011 Liczba stron: 212 Cena: 29,40 zł
Przestrzeń za szkłem Simon Mawer
Żeby znaleźć dobrą lekturę, niekoniecznie trzeba wybierać spośród bestsellerów natrętnie reklamowanych przez wydawców; warto poszperać w tytułach, które o włos minęły się z korzystnym werdyktem jury tej czy innej znaczącej nagrody. Dowodem tego jest Przestrzeń za szkłem, w ojczyźnie autora nominowana do Man Booker Prize, Walter Scott Prize i Wingate Prize, lecz – najpewniej z racji nieotrzy-
mania żadnej z nich – u nas wydana zupełnie bez medialnego rozgłosu, a warta o wiele więcej niż niejedna z reklamowanych pozycji. Nie jest to literatura lekka, łatwa i przyjemna. Czytaniu jej nie towarzyszy uczucie miłego odprężenia ani wybuchy radosnego śmiechu; prawdę powiedziawszy, czytelnikowi skłonnemu do emocjonalnego zaangażowania w przeżycia bohaterów może się nawet zrobić mo-
kro w oczach, bo autor nie oszczędza im dramatycznych przypadków. Przełom lat dwudziestych i trzydziestych to piękny czas dla mieszkańców dopiero co powstałej Republiki Czechosłowackiej, niezależnie od tego, czy są Słowianami, Germanami czy Żydami. Przemysł i sztuka rozwijają się, a ludzie czują się wolni i pełni nadziei. Zwłaszcza jeśli – tak jak Viktor Landauer, właściciel świetnie
prosperującej fabryki samochodów, i jego świeżo poślubiona żona Liesel – mają za co realizować marzenia o nowoczesności. Poznany w Wenecji architekt, nazywający sam siebie „poetą przestrzeni i formy”, buduje dla nich niezwykły dom, wykraczający śmiałymi rozwiązaniami daleko poza ówczesne środkowoeuropejskie standardy. Wbrew przewidywaniom pesymistów w „przestrzeni za szkłem” da się mieszkać, wychowywać dzieci, prowadzić życie towarzyskie – i wydaje się, że jego lokatorom niczego do szczęścia nie brakuje. A jednak… jest na tym pięknym obrazie ukryta rysa, która wyjdzie na jaw dopiero, gdy rodzina Landauerów w ostatniej chwili przed inwazją nazistów zdąży opuścić swoją piękną siedzibę i zamieszka za granicą. A dom będzie trwał nadal, będzie świadkiem powikłanych losów tej ziemi i przeżyje niejednego człowieka spośród tych, którym dane było podziwiać grę świateł na wyłożonej onyksem ścianie salonu. Nie jest to typowa powieść historyczna z kluczem; dom Landauerów i jego dzieje to tylko pre-
tekst do ukazania odczuć i zachowań człowieka w rozmaitych sytuacjach. Opisane są tu różne oblicza miłości i różne rodzaje zdrady, wybory mniejszego zła, gesty wspaniałomyślności i akty małoduszności. I coś, co – miejmy nadzieję – nigdy już nie będzie możliwe: wartościowanie człowieka według metryki, po czym dla nielicznych źle urodzonych szczęśliwców „tylko” strach, rozpacz i poniżenie, a dla milionów – w tym Oskara, przyjaciela Landauerów – zagłada. Mawer to najwyraźniej jeden z tych pisarzy, którzy dla przekazania emocji nie potrzebują zbyt dosłownych obrazów i mocnych słów. Erotyka w tej powieści bywa nie tylko heteroseksualna i nie tylko uwarunkowana miłością, ale nawet najśmielsze sceny nie przekraczają granic dobrego smaku. To wystarcza, robi nawet większe wrażenie niż spiętrzenie anatomiczno-fizjologicznych detali, tak uparcie nadużywane przez wielu współczesnych literatów. Tak samo rzecz się ma z grozą nazizmu. Tu dialog z fabrykantem zafascynowanym hitlerowską
ideologią, tam lapidarna wzmianka podsumowująca nastroje mieszkańców Wiednia w przeddzień Anschlussu, ówdzie parę scen z udziałem specjalisty od badań rasy – a po plecach przechodzą ciarki, jakby się samemu tam było. Jedyny zabieg niekoniecznie budzący zachwyt to zmiany czasu narracji: W części pierwszej czas przeszły tylko incydentalnie zastępowany jest teraźniejszym, w drugiej i trzeciej odwrotnie, ale nie dla każdego jest to mankamentem, poza tym nie sposób Przestrzeni za szkłem zarzucić jakichkolwiek niedostatków kompozycji czy języka. To doskonała lektura dla wszystkich, którzy wymagają od literatury głębszego wejrzenia w psychikę bohaterów i nie zrażają się odrobiną historii wplecioną w fabułę. Tytuł: Przestrzeń za szkłem Autor: Simon Mawer Tłumaczenie: Bohdan Maliborski Wydawnictwo: Świat Książki 2011 Liczba stron: 480 Cena: 39,90 zł
85
Miej trochę wiary Mitch Albom
Co powinniśmy uznać za najważniejsze, sięgając po Miej trochę wiary? Chyba to, by nie dać się zwieść pozorom i rozpocząć czytanie tej książki bez uprzedzeń. W przeciwnym razie istnieje niebezpieczeństwo, że ominie nas coś naprawdę wyjątkowego. Mitch Albom to mieszkający w Stanach Zjednoczonych dziennikarz i felietonista, gospodarz programu radiowego, a także komentator sportowy i – oczywiście – pisarz. Miej trochę wiary to już kolejne, po Wtorkach z Morriem i Pięciu osobach, które spotykamy w niebie, jego dzieło. Opowiada ono historię (jak czytamy na okładce) prawdziwą, a jej bohaterem jest sam autor. Czy głównym? To już kwestia dyskusyjna.
Akcja toczy się kilkutorowo. Z jednej strony poświęca się tu wiele uwagi opowieści o rabinie Albercie Lewisie. Siłą rzeczy nie da się sprawdzić, w jakim stopniu Albom idealizuje jego postać, z tekstu wynika jednak, że był on niesamowitym człowiekiem, który – co rzadkie – w swoim życiu naprawdę kierował się prawami bożymi. Autor ukazuje go zarówno świętym, jak i człowiekiem. To śpiewający, kochający ludzi i życie duszpasterz, ekumenista z ogromnym poczuciem humoru. I ten właśnie człowiek pewnego dnia prosi autora o napisanie mu mowy pogrzebowej, co staje się pretekstem do poznania go bliżej i… całkowitej odmiany życia pisarza. Albom snuje też opowieść
o Henrym Convingtonie, pastorze wspólnoty „Jestem Aniołem Stróżem Brata Mego”, byłym skazańcu, handlarzu narkotykami i przestępcy. Brzmi niczym bajka o nawróconym złoczyńcy, jednak jeżeli wierzyć Albomowi i stronom internetowym, człowiek ten faktycznie istniał. Jak przyznaje sam autor, długo zajęło mu, by zaufać pastorowi, ale gdy w końcu to zrobił – nie pożałował. Te dwie historie pisane charakterystycznym, konkretnym i oszczędnym stylem, przeplatają się ze sobą, tworząc względnie spójną i klarowną całość. Elementem je spajającym jest zresztą sylwetka samego autora, który wchodzi z opisywanymi ludźmi w dynamiczne interakcje, coraz lepiej ich
poznając. Zarówno z rabinem, jak i Henrym, Mitch Albom osiąga w końcu pewną bliskość, dzieje się to jednak w różnym tempie, a także różnym stopniu. Na ukłon zasługuje bezpretensjonalność, z jaką opisuje obydwie swoje znajomości i przekazuje płynącą z nich mądrość. A ponieważ nauczanie w sposób mało irytujący jest zadaniem w swojej trudności zakrawającym na zaprzyjaźnienie się z głodnym tygrysem, autorowi należą się tu brawa na stojąco. Koniec końców Albomowi udało się napisać od-
powiednią mowę pogrzebową. Dochodząc do tego momentu, nawet najbardziej sceptyczny czytelnik zauważa, jak bardzo zmieniła się w trakcie czytania jego perspektywa. Kiedy na samym początku czytamy o tym, że choć pozornie to rabin prosił o przysługę, tak naprawdę to on ją pisarzowi wyświadczył, słowa te wydają się tanim chwytem. Później jednak nabierają one zupełnie innego, głębszego znaczenia. Nagle okazuje się, że ten dziwny i intrygujący pretekst, jakim była mowa pogrzebowa, pozwolił twórcy Miej
trochę wiary poznać kogoś nieprzeciętnego, kto wiele go nauczył. Tekst Alboma dostarcza niezapomnianych, pozytywnych wrażeń, dlatego nie dajmy się zwieść pierwszemu wrażeniu. Co w tej książce jest najważniejsze? W tym kontekście chyba to, by mieć trochę wiary we współczesnych pisarzy. Tytuł: Miej trochę wiary Autor: Mitch Albom Tłumaczenie: Anna Zielińska Wydawnictwo: Świat Książki 2011 Liczba stron: 256 Cena: 32,90 zł
Mila księżycowego światła Dennis Lehane
Dennis Lehane jest jednym z popularniejszych i bardziej uznanych twórców kryminałów. Świadczą o tym chociaż-
by liczne ekranizacje jego książek. Samo to nie byłoby jeszcze sukcesem, bo nieraz można było się przekonać, że wybory
hollywoodzkich producentów potrafią zaskakiwać. Gdy jednak dodać do tego tłumaczenia na wiele języków i liczne
87
grono fanów na świecie, jasnym się staje, że czytelnik, chcący aspirować do miana znawcy współczesnej literatury kryminalnej, powinien znać tego autora. Jedna z jego książek, wyjątkowo będąca pozycją niekanoniczną, to Mila księżycowego światła. Fabularnie odwołuje się ona do wcześniejszej o kilka lat powieści Gdzie jesteś, Amando?. Para detektywów Kenzie i Gennaro po raz kolejny podejmuje się poszukiwań Amandy – teraz już nastolatki mającej własne cele i spojrzenie na świat. Po raz kolejny też dochodzenie wcale nie będzie prowadzone zgodnie z planem, co będzie rzutować również na życie osobiste bohaterów. W międzyczasie pojawią się oczywiście nowe wątki, główny cel zniknie z pola widzenia, a następnie zostanie przedefiniowany. Nie obędzie się także bez niespodziewanych zwrotów akcji i ujawniania kolejnych szczegółów szeroko zakrojonej intrygi. Niestety, im bardziej sprawa się wikła,
tym mniejsze wzbudza zainteresowanie, by znaleźć finał w niezbyt satysfakcjonującym i prawdopodobnym zakończeniu. To, co czyni Lehane’a autorem poczytnym, to nie tylko zagadki detektywistyczne. Te, jak choćby w omawianej tutaj książce, stanowią oś fabularną, ale nie są największym atutem. Jest nim umiejętne zarysowanie tła i osadzenie fabuły we współczesnym kontekście. Autor świetnie oddaje realia obecnego trybu życia ludzi. Nie idealizuje i nie pomija słabostek, irracjonalnych zachowań, dziwnych przyzwyczajeń. Owszem, gdzieniegdzie je wyolbrzymia i przejaskrawia, ale uzasadnione jest to wymogami fabularnymi dodania światu przedstawionemu i bohaterom dynamiki i kolorytu. Umiejętne pokrzyżowanie losów postaci i ich szeroko zarysowana przeszłość umożliwiły autorowi przedstawienie skomplikowanych i niebanalnych relacji. Poszczególne wątki się zazębiają i wzajemnie na siebie oddziałują, tworząc
matrycę ludzkich zachowań. Emocje wyzwolone na kartach powieści wydają się w rezultacie rzeczywiste i namacalne, a konflikty i dylematy nie pozostawiają czytelnika obojętnym. Najwyraźniejsze jest to na początku i w środkowej części książki, ale niestety zanika nieco w końcówce, gdzie pierwsze skrzypce gra już wątek kryminalny. Lehane nadaje swojej historii szybkie tempo. Sprawnie posługuje się frazą i umiejętnie kontroluje rytm – przyspiesza lub zwalnia, w zależności od potrzeby. Jednakże nawet wolniejsze sceny mają dużą dynamikę, gdyż amerykański pisarz przedkłada dialogi i kilkuzdaniowe opisy nad jednorazowy, rozbudowany opis postaci czy tła. Preferuje stopniowe zaznajamianie czytelnika z okolicznościami, stopniowe przemycanie informacji i detali. Dzięki temu ma też większą kontrolę nad suspensem, trzymając w niepewności odbiorcę, który nigdy nie jest pewien, czy już otrzymał wszystkie dane.
Pierwsze jardy Mili księżycowego światła są świetne, przez większość dystansu utrzymane jest wysokie tempo, ale w końcówce Lehane łapie zadyszkę, przez co końcowy wynik nie jest tak dobry, jak zwiastowałby to
wyśmienity start. Jednak nawet mimo problemów na mecie warto wybrać się na przebieżkę z detektywami Kenzie i Gennaro: jeśli nie dla wątku kryminalnego, to na pewno dla wspomnianych postaci i tła.
Tytuł: Mila księżycowego światła Autor: Dennis Lehane Tłumaczenie: Teresa Komłosz Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2011 Liczba stron: 280 Cena: 29,90 zł
Czarny Czwartek. Gdynia ‘70 Mirosław Piepka Michał Pruski
Niedawno miał premierę przejmujący i długo oczekiwany film Antoniego Krauzego Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł. Film opowiada o tragicznych wydarzeniach, do których doszło na Pomorzu w 1970 roku. 17 grudnia w Gdyni milicja i wojsko otworzyły ogień w stronę idących do pracy stoczniowców. Zginęło kilkanaście osób, wiele zostało rannych w wyniku postrzału lub pobicia.
Autorzy scenariusza do filmu, Mirosław Piepka i Michał Pruski, zdecydowali się napisać na ten temat również książkę – Czarny Czwartek. Gdynia ‘70. Obaj są dziennikarzami, znają się od dawna, pracowali kiedyś dla jednej gazety. Pomysł na film o czarnym czwartku zrodził się przypadkiem podczas pracy nad innym scenariuszem. O tym i o swoich motywacjach mówią w wywiadzie dla „Gazety Wy-
borczej”, którego fragmenty zamieszczono w książce. Wspominają, że scenariusz powstał z dwóch powodów. Po pierwsze, brakowało filmu, który porusza temat Grudnia ’70, a historia tych wydarzeń znana jest tak naprawdę nielicznym. Po drugie, obaj byli uczestnikami niektórych z opisywanych wydarzeń, mając wtedy po kilkanaście lat. Książka porządkuje chronologicznie wydarzenia, do jakich doszło
89
17 grudnia w Gdyni, i jest świadectwem mordu dokonanego na Polakach przez ówczesną władzę. Składa się ona z kilku części: Najważniejszy jest reportaż, będący zarówno relacją świadków tamtych wydarzeń, uczestników, którym pomimo odniesionych ran udało się przeżyć, jak i rodzin zamordowanych stoczniowców. W niesamowicie realistyczny sposób opowiadają oni o uczuciach, jakie towarzyszyły im w tamtych dniach. Mówią o szoku, przerażeniu, niedowierzaniu, chęci zemsty oraz bólu i cierpieniu, zarówno fizycznym, jak i psychicznym. Swoje historie przedstawiają tu między innymi żona zamordowanego Brunona Drywy, Stefania Drywa, oraz jej szwagierka, Irena, czy też rodzice zamordowanego Zbyszka Godlewskiego, znanego ze słynnej ballady jako Janek Wiśniewski. To jego ciało położone na drzwiach nieśli stoczniowcy ulicami Gdyni 17 grudnia. Niektórzy bohaterowie reportażu do dzisiaj nie otrząsnęli się z tego, co widzieli i przeżyli. Nie potrafią o tym mówić, ponieważ
wspomnienia są zbyt bolesne. Tak jest w przypadku Wiesława Kasprzyckiego, który został brutalnie pobity przez milicje, wręcz zmasakrowany, i któremu cudem udało się przeżyć. Chociaż zgadza się na rozmowę, okazuje się, że nie ma siły mówić. W swoim życiu tylko raz opowiedział o tym, co go spotkało. Autorzy korzystają z tej relacji, żeby opisać jego historię. Jest to wstrząsający i dramatyczny opis brutalności i sadyzmu milicjantów i zomowców. Podobnie sytuacja wygląda z matką zamordowanego Janusza Żebrowskiego, ona również nie jest w stanie opowiedzieć o tym, co czuła i co czuje. Autorzy oddają głos swoim bohaterom, ale nie są to tylko relacje. Opisują też moment rozmowy, emocje, jakie towarzyszą nie tylko ich rozmówcom, łzy, drżenie głosu, również własnego. Dodają też liczne szczegółowe informacje, które udało im się zdobyć. Tekst napisany jest z niezwykłą delikatnością i empatią. Widać profesjonalizm autorów, ich umiejętność rozmowy z cierpią-
cymi ludźmi oraz pięknego pisania. Treść ilustrują zdjęcia. Oprócz samego reportażu w książce znajdziemy rozdział Gdynia – kalendarium wydarzeń. Są tu przedstawione po kolei najważniejsze momenty grudniowej tragedii, od 15 do 19 grudnia, podany jest też ich dokładny czas. Pomaga to czytelnikowi w uporządkowaniu faktów. Pojawia się tekst Ballady o Janku Wiśniewskim, której poszczególne zwrotki stanowią niejako wstęp do opisu kolejnych etapów pochodu z ciałem Zbyszka Godlewskiego. Autorzy wyjaśniają również, dlaczego bohaterem ballady został Janek Wiśniewski. Zamieszczony w książce fragment scenariusza do filmu przedstawia prawdziwe wydarzenie, jakim było spotkanie Teresy Remiszewskiej z młodym żołnierzem. Scena ta ujawnia nieświadomość i niepewność zwykłych żołnierzy, którzy nie wiedzą, po co zostali wezwani do Gdyni. Na końcu książki zamieszczono listę zastrzelonych i poszkodowanych w wyniku wydarzeń z 17 grudnia, a także akt oskar-
żenia w tak zwanym procesie Grudnia ’70. Największym atutem książki jest to, że składa się ona z samych faktów. Mirosław Piepka i Michał Pruski nie ulegają pokusie
zmieniania i ubarwiania historii. Jak sami podkreślają, odrzucają teorie spiskowe, ponieważ brak na nie dowodów, trzymają się natomiast informacji znanych i potwierdzonych.
Tytuł: Czarny Czwartek. Gdynia ‘70 Autor: Mirosław Piepka, Michał Pruski Wydawnictwo: Świat Książki 2011 Liczba stron: 208 Cena: 32,90 zł
Mroczny zakątek Gillian Flynn
Fabuła książki, zgodnie z tytułem, jest mroczna. Akcja rozpoczyna się od morderstwa dokonanego na matce oraz jej dwóch córkach, które wydarzyło się dwadzieścia lat temu. Historia ta nieraz jest przywoływana w książce i na niej opierają się wszystkie dalsze wydarzenia. O morderstwo oskarżono brata dziewczynek, Bena, który został aresztowany i skazany. Ale czy słusznie? Ocalała trzecia siostra, Libby, po dwudziestu latach od tragedii postanawia dowiedzieć
się prawdy. Jest to osoba, która swoim zachowaniem nie wzbudza w czytelniku sympatii. Prowadzi nieco bezcelowe życie, finansowane ze składek sympatyków, którzy wysyłali darowizny po tym, jak jej tragiczna historia została upubliczniona. Ale teraz, w dorosłym życiu, dwadzieścia lat po zbrodni, fundusz przestał przynosić korzyści i Libby musi podjąć decyzję, jak zarobić na swoje utrzymanie w przyszłości, bez żadnych kwalifikacji ani doświadczenia. Z pomocą w tej sprawie
przychodzi jej Lyle, młody chłopak należący do klubu o nazwie „Kill Club”, który połączył osoby zafascynowane odkrywaniem teorii spiskowych wokół różnych wydarzeń. Tematem przewodnim dla członków stowarzyszenia jest właśnie morderstwo rodziny Libby. Są oni wszyscy zgodni co do tego, że to nie Ben popełnił te morderstwa, i starają się to udowodnić. Przy pierwszym spotkaniu Libby zostaje zaatakowana wieloma pytaniami na temat tamtego dnia. Spotkanie,
91
krótkie i burzliwe, okazuje się wielkim przełomem w życiu bohaterki. Zaczynają dręczyć ją wątpliwości na temat swoich zeznań sprzed dwudziestu lat. To na ich podstawie Ben został skazany na karę więzienia. Libby, wtedy siedmioletnia dziewczynka, była głównym świadkiem w sprawie, starannie przygotowanym przez sądowych psychologów. Członkowie klubu uważają, że jej zeznania były oparte na wspomnieniach połączonych z wyobraźnią, nad którą nie miała kontroli. Po wielu przemyśleniach Libby postanawia pomóc „Kill Club” dowieść prawdy – oczywiście za opłatą. Zmusza się do rewizji przebiegu wydarzeń z tamtej nocy. Mają one specjalne miejsce w jej sercu, które sama nazywa mrocznym zakątkiem. Tym sposobem Libby otworzy puszkę Pandory i nic nie będzie
w stanie powstrzymać konsekwencji tego. Książka napisana jest łatwym i soczystym językiem. Czyta się ją szybko, a wartka akcja nie pozwala na odłożenie jej w dowolnym momencie. Fabuła jest wręcz przerażająca, niektóre sceny chciałoby się wymazać z pamięci. Nie ma tu miejsca na sentymenty. Bohaterowie są jasno nakreśleni, charakterystyczni, mroczni, z ciemnymi tajemnicami z przeszłości. Z każdą chwilą czytelnik poznaje ich historię oraz motywy, jakimi kierowali się tamtego strasznego dnia. Autorka ukazała, jak zawodna może być pamięć ludzka oraz jak bardzo złożona jest struktura dziecięcego umysłu, który zrobi wszystko, aby przezwyciężyć traumę. Nie jest to książka, której zakończenia można domyślić się po przeczytaniu pierwszego lub drugiego rozdzia-
łu, bo każdy kolejny naprowadza na inną teorię. Do samego końca nic nie jest pewne. Przenoszenie akcji w czasie oraz opowiadanie jej z perspektywy różnych osób sprawia, że można dokładnie zapoznać się z tym, co działo się na dzień przed i w dzień zbrodni, oraz towarzyszyć Libby w odkrywaniu kolejnych kart zagadki. Rozwiązanie jest szokujące i zaskoczy na pewno nawet najbardziej wnikliwy umysł. Jest to zdecydowanie książka godna polecenia. Świadczy o tym również nagroda przyznana autorce przez „New York Times” za najlepszy bestseller roku. Tytuł: Mroczny zakątek Autor: Gillian Flynn Tłumaczenie: Katarzyna Kasterka Wydawnictwo: G+J 2011 Liczba stron: 448 Cena: 31,90 zł
Namiestniczka. Księga I Wiera Szkolnikowa
Namiestniczka to pierwszy tom debiutanckiej powieści Wiery Szkolnikowej, mieszkającej w Kanadzie, a urodzonej w byłym ZSRR autorki gier RPG. Seria, nosząca tytuł Trylogia Suremu, określana jest jako epickie fantasy, wiadomo zatem od razu, czego można się po niej spodziewać – wielbiciele gatunku zacierają ręce, a przeciwnicy szybko odłożą książkę na półkę. Dla tych pierwszych fakt, iż pozycję rekomenduje „Nowa Fantastyka”, wzbudzi nadzieję na prawdziwą literacką ucztę. Dodatkowo narodowość autorki kojarzy się z naprawdę silną grupą przedstawicieli szeroko pojętej fantastyki – wspominając choćby braci Strugackich, Pieru-
mowa czy Łukanienkę. Ponieważ losy tytułowej Namiestniczki spisane są na blisko tysiącu stron, już na wstępie należy potencjalnego czytelnika ostrzec: powieść Szkolnikowej do tych oczekiwań nie dorasta. Wrota do Imperium Anryjskiego zostały otwarte – jak głosi chwytliwy tekst na okładce – co zatem znajdziemy za nimi? Piękną, mądrą i wykształconą Enrissę, która na skutek ambicji swojego ojca zostaje Namiestniczką Imperium, czyli żoną elfiego króla – założyciela, który gdzieś zniknął i kazał przez setki lat czekać na swój powrót. Do tego czasu kolejne panny, zaślubiane jego pomnikowi, sprawują władzę
w imieniu małżonka. Nowa władczyni dowiaduje się o istnieniu niebezpiecznej księgi, która niechybnie przyniesie zagładę całemu światu, jeżeli nie uda się jej w porę odnaleźć i oddać w ręce elfów. Z grubsza rzecz ujmując, poszukiwania księgi zajmują cały pierwszy tom cyklu i przeplatają się z kilkoma innymi wątkami, mniej lub bardziej związanymi z proroctwem o końcu świata i powrocie okrutnego, wyklętego boga. Jedną z niewielu mocnych stron tej pozycji jest całkiem ciekawy, niekoniecznie nowatorski, ale w miarę spójny i sprawnie przedstawiony świat, w którym rozgrywa się akcja. Kontrasty między krainami północy i południa,
93
wielkimi miastami i górskimi wsiami, wzajemne relacje pomiędzy krajami wchodzącymi w skład Imperium oraz ich historia tworzą naprawdę udane tło. Tym bardziej szkoda, że autorka nie potrafiła go umiejętnie wypełnić, chociaż widać, że próbowała: Postacie miały być nietuzinkowe, a relacje między nimi niesztampowe (jak choćby romans namiestniczki z dalekim od rycerskiego ideału wyrachowanym karierowiczem czy specyficzna więź łącząca bliźnięta z północnego Suersenu), wyszło jednak coś zupełnie nieprzekonującego. Bohaterowie są tak płytko opisani, że nie sposób ich polubić czy znienawidzić ani tym bardziej z którymś się utożsamić, gdyż głębszych emocji raczej nie wzbudzają. Wspomniany związek Enrissy z sekretarzem miał być zapewne odejściem od harlekinopodobnych historii miłosnych, którymi wypełnione są powieści fantasy, a jest naciągany i przedstawia główną bohaterkę w wyjątkowo niekorzystnym świetle – mimo twardego charak-
teru, silnych i sprawiedliwych rządów oraz innych godnych pozazdroszczenia cnót, jest po prostu głupia. Słabości kreacji postaci nie rekompensuje niestety akcja zupełnie pozbawiona napięcia. Tutaj podobnie można między wierszami odczytać zamysł autorki, według którego próbowała nadać wydarzeniom interesujący bieg, wprowadzając w tym celu mające intrygować sceny, zabieg jednak się nie powiódł. Książka sprawia wrażenie kroniki przedstawiającej następstwo wydarzeń, ale odartej ze wszystkiego, co powieści nadaje głębię i smak, akcji napięcie i co przejmuje kontrolę nad emocjami i uwagą czytelnika. Mimo tych niewątpliwych mankamentów, niesprawiedliwe byłoby nazwanie pierwszego tomu trylogii Szkolnikowej gniotem, choćby dlatego, że widać pracę i wysiłek, który autorka włożyła w jej napisanie. Uważny czytelnik dostrzeże również wspomniane wyżej próby wyjścia z utartych kolein prezentowania postaci, relacji między nimi
czy mocno przewidywalnego biegu wydarzeń. Problem polega na tym, że nie udało jej się tego dokonać w sposób zajmujący, a odchodząc od typowych – bo zazwyczaj dobrze się sprawdzających – zabiegów, utraciła siłę oddziaływania na odbiorcę. Namiestniczka, jakkolwiek ponadprzeciętnie długa, wydaje się zbyt mocno rozbudowanym prologiem. Szkopuł w tym, że akcja obejmuje blisko dziesięć lat, a – jak zdradza zapowiedź drugiego tomu – Enrissa właśnie kończy swój żywot, ustępując miejsca kolejnej namiestniczce. Zatem to, na co czeka się przez cały ten – mocno dłużący się – tom, nie nadejdzie. Ten fakt, wraz z opisanymi wyżej słabościami, czyni tę pozycję raczej nie wartą uwagi. Tytuł: Namiestniczka. Księga I Autor: Wiera Szkolnikowa Tłumaczenie: Rafał Dębski Wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2011 Liczba stron: 824 Cena: 44,00 zł
Następcy Edward M. Lerner
Kto się boi nanotechnologii? Od czasów Erica Drexlera i jego Engines of Creation, wizja pochłaniającej świat szarej mazi, złożonej ze zbuntowanych nanorobotów spędza sen z powiek naukowców, wizjonerów i fantastów. Scenariusze apokalipsy powielane są w licznych fabułach – wystarczy przywołać takie tytuły jak: Dzień, w którym zatrzymała się ziemia, Matrix: Rewolucje z hordą agentów Smithów czy Diamentowy wiek Stephensona. Powieść Edwarda Lernera jest kolejnym głosem w tej dyskusji. Niestety, głosem nudnym, wtórnym i do tego fatalnie napisanym. W dodatku takim, który powiela histerycznej natury ploteczki z samego początku nanofobii, zupełnie nie
zważając na to, co od Johna von Neumanna i Erica Drexlera wydarzyło się w tej dyskusji. Zatem pierwsza rzecz jasna – mimo że to SF, sajensu raczej niewiele. Ot, trochę żargonu profesjonalistów, stężenie technobełkotu na poziomie rozgarniętego licealisty zaprzyjaźnionego z Google. Nanity, połączone z ludzką wolą, tworzą nowy gatunek, homo cybernetikus, będący złem ostatecznym i zagładą dla niezelektryfikowanych małpoludów (takich jak czytelnik). Skoro nie ma sajens, to może chociaż fikszyn będzie na poziomie? Jest, ale należy lojalnie uprzedzić, że znów operujemy na poziomie rozgarniętego ucznia liceum. Fabułka jest sztampowa i boleśnie przewidywalna, rozwój wy-
darzeń nie zaskakuje. To, co ma być straszne, wywołuje raczej poczucie zażenowania (i znane zapewne czytelnikowi myśli w rodzaju: „Autorze, puknij się w głowę, to niedorzeczność” lub „Patałachu, skończ karierę i przerzuć się na smażenie frytek”), żarty nie śmieszą. Dialogi poprawne, ale nudne. Co takiego znajdujemy zatem między okładkami Następców? Nic ciekawego. Przeciętniuteńkie powieścidełko i do ewentualnego wystraszenia czytelników Wróżki lub Czwartego wymiaru. Słabe literacko i koncepcyjnie, nie broni się niczym. Szkoda czasu i oczu. O wiele lepiej odświeżyć sobie jakiś klasyk Michaela Crichtona lub sięgnąć po bardziej fikszynowego Cory’ego Doctoro-
95
wa (Mały Brat) lub Neala Stephensona (Cryptonomicon). Seria Prawdopodobnie Najlepsze Książki na Świecie „Nowej Fantastyki” zaczęła się Czaropisem (recenzja w „Literadarze” nr 6). Był to start średni – książka debiutanta, sztampowe fantasy z jednym jedynym oryginalnym konceptem: magowie-hakerzy łamiący struktury magicznych zaklęć. Drugi
tom serii, Następcy, jest susem w dół po równi pochyłej. Następna pozycja jest, zdaje się, o wilkołakach pod Malborkiem w służbie zakonu krzyżackiego. To przykre patrzyć, jak dobry wydawca strzela sobie w stopę. Najpierw brakuje mu jaj, żeby serię nazwać „najlepszymi książkami”, musi asekurancko dodać „prawdopodobnie”.
Wydaje dwa gnioty i uparcie brnie w bagienko kolejnymi tytułami. Krytyk pasuje, Czytelnikowi też to doradza. Tytuł: Następcy Autor: Edward M. Lerner Tłumaczenie: Paulina Braiter Wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2010 Liczba stron: 416 Cena: 35 zł
Ostatnie fado Iwona Słabuszewska-Krauze
Fado to pieśń wykonywana przy akompaniamencie dwóch gitar, które podążają za głosem wokalisty snującego swą opowieść. Zrodzone wśród biednych mieszkańców portowych miast Portugalii fado oczarowało wielu i z czasem z podwórek i ulic trafiło na sale koncertowe całego świata. Zainspirowało
wielu muzyków, a Iwonę Słabuszewską-Krauze natchnęło do napisania powieści Ostatnie fado. Autorka jest absolwentką Uniwersytetu Warszawskiego oraz Irish Academy of Public Relations w Dublinie. Przez pięć lat mieszkała w Irlandii. Była redaktorem „Polskiego Heralda” – polskojęzycznego
dodatku do irlandzkiej gazety codziennej „Evening Herald”. Na rynku wydawniczym zadebiutowała w 2006 roku nowelą Hotel Irlandia, opartą na jej życiowych doświadczeniach. Ostatnie fado to pierwsza powieść jej autorstwa. Alicja, główna bohaterka, również mieszka w Irlandii. Kiedy przyjeżdża do
Polski, aby pobyć z rodziną, spotyka swojego ukochanego kuzyna Dominika. Ciąg przypadkowych zdarzeń sprawia, że do Irlandii wraca z listem napisanym przez niego do pewnej kobiety, śpiewaczki fado, z którą kiedyś łączyło go coś wyjątkowego. List ma zostać wysłany z Dublina, jednak tak się nie dzieje, Alicja postanawia bowiem pojechać do Lizbony i wręczyć go osobiście. Tak zaczyna się przygoda, o której bohaterka nie będzie chciała zapomnieć. Szukając fadzistki, Alicja odkrywa tajemnice Dominika i uroki Lizbony, którą mamy okazję podziwiać wraz z nią. Dziewczyna nie jest jedyną bohaterką tej powieści. Jej losy przeplatają się z opowieścią o Fernandzie Pessoi (postaci historycznej – portugalskim poecie), o jego spacerach po Lizbonie, ciężkim życiu i zmaganiach twórczych. Początkowo te dwa wątki wydają się
niezwiązane ze sobą, a opowieść o Pessoi niepotrzebna. Czytelnik zaskoczony nie tylko zmianą bohatera, ale też zmianą sposobu narracji, może nie czuć się komfortowo. Różne punkty widzenia wnoszą wiele chaosu, szczególnie w momentach, kiedy do powieści autorka dołącza opisy życia codziennego napotkanych przez Alicję mieszkańców Lizbony, bez ostrzeżenia wprowadzając też wszechwiedzącego, trzecioosobowego narratora. Jednak nie należy się tym zrażać – w trakcie lektury wszystko nabiera nowego znaczenia, a w natłoku zdarzeń i wrażeń, chaos przestaje się liczyć. Język powieści nie należy do jej atutów, jest bardzo nierówny, miejscami trąci szkolnym wypracowaniem, gdzie indziej zachwyca bogactwem i naturalnością. Przeszkadza też zbytnia dosłowność narratorów, informowanie czytelnika
o wszystkim, bez pozostawienia przestrzeni na własne domysły. Na szczęście wraz z rozwojem akcji rozwija się też warsztat autorki, a niedociągnięcia zdarzają się coraz rzadziej. Powieści Ostatnie fado nie można odmówić uroku. Jest w niej i bohaterka, z którą można się utożsamić, i wciągająca historia, i tajemnica, której rozwiązania można się domyślać, ale o której chce się przeczytać. Pewne braki powieściowej debiutantce można wybaczyć, za to nie można nie zachwycić się magiczną atmosferą jej książki, dzięki której niejeden czytelnik posłucha tęsknego fado i zapragnie zwiedzić Lizbonę śladami Alicji i Fernanda. Tytuł: Ostatnie fado Autor: Iwona Słabuszewska-Krauze Wydawnictwo: Otwarte 2011 Liczba stron: 312 Cena: 34,90 zł
97
Wyfrunęli. Nowa emigracja o sobie Praca zbiorowa
Niespełna dwa lata temu ogłoszono konkurs na wspomnienia i refleksje nowej fali polskich emigrantów. Z nadesłanych prac wybrano dwadzieścia parę najlepszych i wydano w solidnie oprawionym tomie, wyróżniającym się z tłumu przesadnie zdobionych okładek oszczędną, a jednocześnie niezwykle sugestywną grafiką: Ot, stadko ptasich sylwetek w locie, a między nimi kilka w barwach polskiej flagi. Jak to zwykle bywa w publikacjach stanowiących pokłosie tego rodzaju konkursów, nie wszystkie zebrane w tomie teksty da się zaliczyć do utworów literackich; niektórym autorom los nie poskąpił daru operowania piórem, dzięki czemu ich dzieła śmiało
mogą konkurować z profesjonalnymi reportażami czy szkicami, lecz inni posługują się zaledwie w miarę poprawną polszczyzną z naleciałościami języka potocznego. Ale, paradoksalnie, w tym przypadku stanowi to zaletę, nie wadę, i dostarcza świadectwa autentyczności. Co uderza najbardziej, to fakt, że wśród autorów zamieszczonych tu prac nie ma prawie nikogo, komu wyjazd za granicę pomógłby rozwinąć skrzydła w sensie zawodowym. Farmaceuta prowadzi aptekę, jak prowadziłby w Polsce (tyle że musi się nauczyć nowych przepisów), kierowca zasiada za kierownicą identycznego TIR-a, fizjoterapeutka i pielęgniarka potwierdzają swoje uprawnienia do wykonywania
zawodu, „niedokończony” student dziennikarstwa organizuje polonijną rozgłośnię radiową. Aha, i dziewczyna po maturze zdaje FCE, na co w kraju by się nie poważyła. Oto cała lista sukcesów. Dla równowagi trzeba dodać, że i spektakularnych porażek jest niewiele: kogoś naciął polski pośrednik, angażując go do pracy w warunkach przypominających sowieckie gułagi, choć na szczęście bez uzbrojonych oprawców jako stróżów porządku; kogoś, gdy pracował na wyjeździe, wyrzucono z wynajmowanego mieszkania i okradziono z rzeczy. Nikt jednak nie wylądował pod kościołem z pudełkiem na datki, nikt nie rzucił się z mostu z rozpaczy, że naraził rodzinę
na gorszą poniewierkę niż w kraju. Oto główna różnica między Sienkiewiczowskim a współczesnym „za chlebem” (po części zresztą wytłumaczalna i tym, że ludzie, którym się ekstremalnie nie powiodło, ani ich bliscy, raczej nie czytają prasy i nie korzystają z portali internetowych, gdzie zamieszczono ogłoszenie o konkursie). Bezpośrednie porównanie tych dwóch emigracji jest jednak trudne, bo na przełomie XIX i XX w. wśród „wyfruwających” – wyjąwszy uchodźców politycznych – dominowali pracownicy najniżej wykwalifikowani, nie tylko nieznający języków, ale i często niepiśmienni, zaś sto lat później co najmniej tak samo liczni są absolwenci wyższych uczelni, często z więcej niż jednym dyplomem. I godzą się na
wszystko: na pracę dużo poniżej swoich kwalifikacji, na mieszkanie z obcymi ludźmi, czasem w warunkach, jakie w kraju uznaliby za niedopuszczalne, na pogardliwe traktowanie i nawet oczywiste afronty ze strony prawowitych obywateli potencjalnego raju na ziemi, na wielomiesięczną rozłąkę z najbliższymi, która nierzadko okazuje się rozstaniem na zawsze. A w najlepszym razie – „tylko” na całkowitą zmianę wszystkiego, co składa się na prozaiczną codzienność: Tam inaczej się wita sąsiada, inaczej smakuje chleb, co innego ludzi śmieszy i oburza, czego innego i inaczej uczą w szkole. I nawet gdy wszystko się układa, gdy jest w końcu ta praca dająca satysfakcję, a obok ktoś, kto kocha, rozumie
i wspiera – zawsze może pojawić się myśl: „Nie przyzwyczaję się nigdy”. I można tak bez końca tkwić w rozdarciu między brakiem perspektyw w kraju, a brakiem korzeni na obczyźnie, powtarzając sobie: „Jutro podejmiemy decyzję. Tak trudno jest zostać… Tak trudno jest wrócić…”. Smutna to w gruncie rzeczy lektura, ale dająca do myślenia – i tym, którzy już są na wylocie, i tym, którzy ewentualne „wyfrunięcie” rozważają, i nawet tym, którzy z pełnym przekonaniem nadal trzymają się gniazda. Tytuł: Wyfrunęli. Nowa emigracja o sobie Autor: praca zbiorowa Wydawnictwo: Oficyna Wydawnicza Stopka 2011 Liczba stron: 336 Cena: 25 zł Uwagi: oprawa twarda
99
Czerwień rubinu Kirsten Gier
Jeśli chodzi o powieść młodzieżową, Kirsten Gier jest debiutantką, gdyż do tej pory pisała powieści dla kobiet i na tym polu odnosiła niemałe sukcesy. Dlatego też z ogromną przyjemnością należy stwierdzić, że także z nowym dla siebie gatunkiem poradziła sobie doskonale. Udało jej się stworzyć książkę o młodzieży dla młodzieży i choć akcja toczy się w Anglii, opisane zdarzenia równie dobrze mogłyby zdarzyć się w każdym innym miejscu. Ta uniwersalność ujęcia jest niewątpliwie dużym plusem powieści, która ma szansę stać się międzynarodowym bestsellerem, przetłumaczonym już na kilka języków. Krótka recenzja mogłaby brzmieć tak: Wciągająca,
trzymająca w napięciu, pozostawiająca w niepewności powieść młodzieżowa z elementami fantastyki tak dobrze wplecionymi w fabułę, że czytelnik zaczyna wierzyć w możliwość podróżowania w czasie oraz rozmawiania z duchami – są to jednak umiejętności zarezerwowane dla wybranych. W rozbudowanej wersji należy dodać, iż w powieści Gier tych wybrańców jest dwunastu. Posiadają gen podróży w czasie, dzięki któremu mogą łamać prawa fizyki. Jednakże podróże te zdarzają się niespodziewanie, a bez pewnej pomocy podróżnicy nie mogą decydować, do jakich czasów chcą się udać. Przyjemność to zatem wątpliwa, zwłaszcza gdy na przykład udają się przypadkowo w sam
środek wojny. Jak się okazuje, genem tym obdarzona jest również Gwendolyn – główna bohaterka powieści. Od chwili ujawnienia się genu (czyli odbycia inicjacyjnej podróży w czasie) jej życie gwałtownie się zmienia. Nie dość, że musi nadrobić zaległości w wiedzy z historii, by móc odnaleźć się w różnych epokach, to na dodatek z dnia na dzień trafia do tajemniczego zakonu, którego zadaniem jest chronić podróżników w czasie. Od matki dowiaduje się przy okazji, że członkom zakonu nie można ufać, gdyż dążą oni do odkrycia pewnej tajemnicy, której poznanie – jakże by inaczej – może dać władzę nad światem. By odkryć tę pradawną tajemnicę, Gwendolyn ze współcze-
snym sobie podróżnikiem w czasie muszą zebrać od pozostałych dziesięciu podróżników odrobinę krwi do chronografu – urządzenia, dzięki któremu podróżnicy mogą ustalić dokładnie dzień z przeszłości, w którym się pojawią. Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy okazuje się, że zdaniem innej dwójki podróżników tajemnica nie powinna zostać odkryta... Nie trudno się domyślić, iż o podróżach w czasie nikt poza zakonem nie wie, a członkami zakonu oprócz
Newtona było mnóstwo innych wielkich umysłów, dzięki czemu powieść nabiera charakteru thrillera erudycyjnego. O ile jednak w typowym thrillerze erudycyjnym główny bohater sam stara się powiązać różne wydarzenia i wątki, wykazując się przy tym wiedzą i oczytaniem, o tyle Gwendolyn przedstawiona jest jako typowa reprezentantka swojej epoki, gdzie pod rządami koncepcji konektywistycznej nie trzeba posiadać wiedzy, lecz jedynie umieć dotrzeć do niezbędnej in-
formacji. Nieważne jest zatem „know what”, liczy się jedynie „know where”. Ponieważ sama bohaterka, pochłonięta rozwiązywaniem tajemnic, nie ma czasu na szukanie mnóstwa niezbędnych informacji w Internecie, robi to za nią jej przyjaciółka Leslie, która w jednej z rozmów stwierdza: „Potraktuj mnie po prostu jako zewnętrzny moduł swojego mózgu”. Trudno ocenić w tym miejscu, czy takie słowa to krytyka wyrażona pod adresem dzisiejszego społeczeństwa in-
101
formacyjnego, czy pochwała umiejętności Leslie w dotarciu do różnych informacji i wyciągania wniosków (z czym główna bohaterka ma czasami problemy). Nie zdradzając dalszej treści powieści, trzeba w tym miejscu podkreślić, że Czerwień rubinu to pierwsza część trylogii. Nic zatem dziwnego, iż mnóstwo zagadek pozosta-
je nierozwiązanych, a właściwie to żadna z nich nie zostaje wyjaśniona. Czytelnik więc niemal w środku akcji zostaje wyrwany z pochłaniającej lektury i musi czekać na następny tom. Jak wynika z rozmowy z przedstawicielem wydawnictwa Egmont, drugi tom zostanie opublikowany po wakacjach, trzeci – na początku kolejnego roku. Dla
niecierpliwych miłośników języka niemieckiego mam jednak dobrą wiadomość – w języku oryginalnym kolejne tomy są już dostępne. Tytuł: Czerwień rubinu Autor: Kirsten Gier Tłumaczenie: Agata Janiszewska Wydawnictwo: Egmont 2011 Liczba stron: 344 Cena: 34,99 zł
Podróż na liściu bazylii Krzysztof Mazurek
Krzysztof Mazurek debiutował w 2006 roku powieścią sensacyjną Osiem kroków tanga. To również on, kilka lat wcześniej, przetłumaczył osławiony Kod Leonarda da Vinci Dana Browna. W swojej najnowszej książce Podróż na liściu bazylii w błyskotliwy, acz nieco przekorny sposób nawiązuje
do dzieła amerykańskiego pisarza. Młoda bibliotekarka Marianna wygrywa konkurs kulinarny. W ramach nagrody ma uczestniczyć – wraz z kilkunastoma innymi zwycięzcami – w elitarnym kursie gotowania dotyczącym kuchni toskańskiej. Wyjazd do Toskanii to dla niej ogromna szansa:
Kobieta może się wreszcie choć na chwilę wyrwać z codziennej rutyny, jaką niesie ze sobą życie w brzydkim i szarym Łagowie. Zwycięzcy konkursu przyjeżdżają do szesnastowiecznej willi Santa Maria, zaadaptowanej na pensjonat, i pod okiem czarującego mistrza kuchni, Georgia Manciniego, poznają
tajniki toskańskiej sztuki kulinarnej. Maestro szybko zjednuje sobie swoich podopiecznych, szczególnymi względami obdarzając piękną Mariannę. Zostaje ona jego nieformalną pomocnicą i tłumaczką, a z czasem ich więź jeszcze się pogłębia. Choć są coraz bardziej zafascynowani sobą, nie jest to w zasadzie romans, a raczej relacja mistrza z uczennicą. Podczas jednego z sekretnych cowieczornych spotkań maestro opowiada Mariannie o niezwykle cennej siedemnastowiecznej książce kucharskiej, która kiedyś należała do jego rodziny. Il Libro della cocina – taki tytuł nosi dzieło – to więcej niż zbiór przepisów i tajników gotowania, to również coś na kształt poradnika życia czy osobistego pamiętnika, dla którego czytelnik jest niezbędny, bo tylko z nim tworzy jedną całość. Jednak ta specyficzna książka kucharska została niestety rozczłonkowana – nie wiadomo, gdzie w ciągu kolejnych dziesięcioleci podziało się kilkanaście stron. Okazuje się, że wiele osób posunie się bardzo daleko, aby przejąć cenną księgę,
a także odkryć jej brakujące fragmenty. Kiedy w kilka dni po zdradzeniu rodzinnego sekretu Georgio Mancini zostaje podstępnie otruty, Marianna decyduje się podjąć śledztwo. Chce odnaleźć Il Libro della cocina, odkryć, kto zamordował jej przyjaciela i pomścić jego śmierć. Kolejne tropy prowadzą ją przez Włochy i Grecję, a w końcu z powrotem do Polski. Jednak zagadka ostatecznie rozwiąże się w Toskanii, w willi Santa Maria – miejscu, w którym wszystko się zaczęło. Nietrudno w przypadku tej książki doszukać się powiązań z powieściami Dana Browna. Mazurek bazuje na tych samych schematach i przyznać trzeba, że robi to nader umiejętnie. Zawikłana zagadka, wartka akcja, przemyślana kompozycja, dobrze stopniowane napięcie, garść ciekawostek z rozmaitych dziedzin, interesująca główna bohaterka, naturalne, całkiem zgrabne dialogi, kilka wątków romansowych, nieco humoru, a wreszcie zaskakujące rozwiązanie czynią z Podróży na liściu bazylii przyzwoitą powieść sensacyjną. Mazurka cechuje
ponadto świetny zmysł obserwacji, co sprawia, że opisy – czy to dotyczące architektury, czy krajobrazów – odznaczają się niezwykłą plastycznością, a połączone z pięknym, prawie poetyckim językiem stają się jednym z największych atutów Podróży… Choć książka spełnia wszystkie warunki gatunkowe, to jednak autor idzie o krok dalej. Wydaje się, że jego ambicją nie jest dorównanie Danowi Brownowi, a niejako przeskoczenie go. Nie chodzi tu jedynie o zagadkę kryminalną (która właściwie ginie gdzieś w tle), filozoficzne przesłanie wplecione w tekst, rozliczne odwołania literackie czy nawet udowodnienie, że kulinaria to aspekt równie ważny dla każdej kultury, jak historia lub literatura, a gotowanie jest sztuką (zatem dobry kucharz może być inną wersją Rembrandta, Mozarta czy Dostojewskiego). Chodzi tu przede wszystkim o obśmianie typowej powieści sensacyjnej. Mazurek wyśmienicie bawi się konwencją, umiejętnie wykorzystuje znane elementy, aby stworzyć coś nowego i zupełnie świeżego.
103
Podróż na liściu bazylii stanowi z jednej strony wzorową realizację określonego gatunku, a z drugiej – jego parodię. Trudno oprzeć się wrażeniu, że poprzez zabawę typowymi elementami powieści sensacyjnej autor zdaje się raz
za razem filuternie puszczać oko do czytelnika. Dlatego właśnie jego książki nie można, a nawet nie należy brać do końca poważnie. Wydaje się, że właśnie tym ma być – przyjemnym, relaksującym czytadłem z pewną dozą głębi. Można
śmiało stwierdzić, że spełnia swoje zadanie. Tytuł: Podróż na liściu bazylii Autor: Krzysztof Mazurek Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Ilość stron: 256 Cena: 28,00 zł
Ród Aszura Nadżib Mahfuz
Dla wielu Europejczyków Egipt nie jest już tajemnicą. Każdy przeciętnie wykształcony człowiek potrafi wskazać to państwo na mapie, każdy zna nazwę jego stolicy i potrafi przytoczyć przynajmniej kilka faktów z jego historii starożytnej. Część z nas już tam była – wszak co roku tłumy Polaków zwiedzają piramidy. Jednak inny krąg kulturowy, inna religia, inna mentalność sprawiają, że ten kraj z jego prawdziwymi miesz-
kańcami pozostaje dla wielu zamknięty. A warto spróbować go poznać, chociażby poprzez książki jedynego arabskiego noblisty. Nadżib Mahfuz początkowo tłumaczył powieści angielskie na język arabski, potem zaczął pisać własne, by po wielu latach zostać nazwanym twórcą powieści arabskiej. Jego pierwszymi powieściami były obrazy historyczne osadzone w starożytnym Egipcie, później autor zainteresował
się tematyką współczesną. W 1988 roku otrzymał Nagrodę Nobla za trylogię Opowieści starego Kairu, jednak w swojej ojczyźnie nie był powszechnie lubiany. Jego książki budziły sprzeciw wśród arabskich fundamentalistów, w 1994 roku islamski fanatyk podjął próbę zamachu na jego życie. Dzisiaj Nadżib Mahfuz należy do najpopularniejszych autorów w Egipcie, a ponad połowa z jego powieści została zekranizowana.
W tym roku na półkach polskich księgarń pojawiła się nietypowa saga rodzinna jego autorstwa – Ród Aszura. To opowieść o protoplaście rodu, tytułowym Aszurze, o jego walce z samym sobą i walce, jaką musieli toczyć jego potomkowie, mierząc się z jego mitem. W powieści nie ma szczegółowych opisów dnia codziennego, czytelnik nie znajdzie tu ani dokładnych informacji o wyglądzie bohaterów, ani karty dań arabskich. Może natomiast obserwować kolejnych bohaterów w przełomowych dla nich sytuacjach, razem z nimi przeżywać porażki i zwycięstwa, momenty szczęścia i trudne wybory, które również jego zmuszą do refleksji. Czym jest dobro i czy w jego imię można łamać prawo? Czy wygodne
życie należy się władcy z racji jego urzędu, czy powinien on dbać o swoich poddanych, nie bacząc na siebie i swoją rodzinę? Powieść opowiada o czasach, kiedy wydawało się, że świat może i powinien być lepszy. Niemal w każdym pokoleniu rodu Aszura rodzi się chłopiec, który chce zmienić świat, poprawić los biednych, sprawić, by ich życie nie było takie podłe. I każdy z nich musi się zmierzyć z samym sobą oraz z żądzą władzy, która potrafi opętać najbardziej niezłomnych. Lektura tej powieści to czysta przyjemność. Książka jest napisana pięknym, barwnym językiem, którego wielu współczesnych pisarzy mogłoby autorowi pozazdrościć. Ponadto tłumacze dołożyli wszelkich starań, aby czytelnik mógł
Konkurs Rozwiązanie konkursu z poprzedniego numeru: 1. Cichy Don 2. Ben Hur 3. Zbrodnia i kara
poczuć klimat arabskiego miasta, nie tłumacząc części charakterystycznych słów, lecz wyjaśniając ich znaczenie w przypisach. Opowieści towarzyszy baśniowy klimat. Możliwe, że znawcy Egiptu na podstawie opowiedzianej historii będą potrafili określić czas i epokę, w której rozgrywają się opisywane wydarzenia. Jednak dla zwykłego czytelnika pozostanie ona piękną przypowieścią o wschodnim świecie i jego moralności, którą czasami tak trudno nam zrozumieć. Tytuł: Ród Aszura Autor: Nadżib Mahfuz Tłumacz: Jolanta Kozłowska, George Yacoub Wydawnictwo: Świat Książki 2011 Liczba stron: 480 Cena: 42,00 zł
Mimo, iż konkurs cieszył się ogromnym zainteresowaniem jedyna osobą, która udzieliła wszystkich prawidłowych odpowiedzi był p. Wojciech Wlach. Serdecznie gratulujemy, nagrody zostaną wysłane pocztą.
105
Vatran Auraio Marek S. Huberath
Marek S. Huberath nie pisze wiele; w ostatnich latach pochłonęła go praca zawodowa, przez co jeszcze rzadziej ukazują się jego nowe teksty. Niemniej, kiedy już tak się stanie, każdorazowo jest to wydarzenie szeroko omawiane, nawet jeśli oceny są różne. Podobnie rzecz ma się z jego najnowszą powieścią zatytułowaną Vatran Auraio, wydaną razem z dwoma znacznie starszymi opowiadaniami: Spokojne, słoneczne miejsce lęgowe i Maika Ivanna. W powieści tej, choć wydanej niedawno, bardzo widoczne są nawiązania do klasycznej science fiction. Przewijają się echa etnograficznego podejścia Ursuli K. Le Guin, rozważań egzystencjalnych Roberta
Silverberga czy zawodności eksploracji kosmosu Stanisława Lema. W efekcie scenografia książki nie przypomina obecnie pisanej fantastyki. Z drugiej strony nie można powiedzieć, iż jest to powieść pisana współcześnie, ale w stylu retro. Dzieje się tak, dlatego że choć wyimaginowany świat podlega zupełnie innym regułom niż nasz, to problemy w nim obecne są nader aktualne. Również stylistyka utworu ma cechy współczesne. Nieodłączną cechą twórczości Huberatha jest osadzanie fabuł w kontekście religijnym, a mówiąc bardziej precyzyjnie: w chrześcijańskim. Mamy z tym do czynienia także w Vatran Auraio, chociaż nie jest to widoczne na pierw-
szy rzut oka. Moralność, grzech, kara i odkupienie tkwią głęboko w założeniach świata przedstawionego, motywują postaci, wpływają na wydarzenia, ale żeby je dostrzec, należy wniknąć pod fasadę zbudowaną przez autora. Omawiana tu książka prezentuje więc odmienne podejście, niż miało to miejsce na przykład w Miastach pod Skałą, gdzie chrześcijańskie dogmaty stanowiły rdzeń widoczny od początku. Tutaj konieczny jest moment refleksji i głębokie wniknięcie w wykreowany świat, aby go zrozumieć. Cykliczność jest integralną częścią natury, czemu wyraz daje autor. Chociaż przenosi czytelnika na odległą planetę, a żyjące tam istoty w niewielkim
tylko stopniu przypominają współczesnego człowieka, to prawa natury pozostają niezmienione. Wraz ze zmianą pór roku również mieszkańcy odległego świata przechodzą cykl, ich życie podporządkowane jest prawom rządzącym ich otoczeniem i to dalece bardziej, niż kiedykolwiek miało to miejsce na Ziemi. Huberath nie ogranicza się wyłącznie do fizjologii, ale dopasowuje do niej również kulturę, a także zmiany w mentalności bohaterów,
dzięki czemu ma się wrażenie spójności i pulsowania wszystkich elementów książki w jednym rytmie. Pozyskać czytelnika można na wiele sposobów: fabułą, kreacją bohaterów, problematyką, wyobraźnią. Jednak rzadko się zdarza, by wszystkie te elementy ze sobą współgrały i zostały stworzone na podobnym poziomie. Ta sztuka udała się Huberathowi, chociaż należy nadmienić, iż najsłabiej wyszły autorowi kwestie związane z akcją
i fabułą, ale widać też, że nie stanowiły one dla niego priorytetu, a jedynie nośnik dla wyobraźni i wnikliwych przemyśleń. Jednak w zupełności nie przeszkadza to zagłębić się w odmienny – ale jakże podobny do naszego – świat Matcinu Dolanu. Tytuł: Vatran Auraio Autor: Marek S. Huberath Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2010 Liczba stron: 500 Cena: 44,90 zł
Wirus Guillermo del Toro Chuck Hogan
Rollercoaster. Del Toro i Hogan puszczają w ruch diabelską maszynę, która pędzi z oszałamiającą prędkością. Wirus to powieść, którą czyta się błyskawicznie i z zapartym tchem. Zdecydowanie jest to jedna
z tych książek, które wywołują u czytelnika syndrom „jeszcze tylko jedna strona, doczytam tylko do końca rozdziału”. Spektakularne otwarcie, w iście hitchcockowskim stylu. Na lotnisku ląduje samolot z Berlina.
Nagle kontakt z maszyną urywa się, radio milknie, gasną wszystkie światła. Drzwi pozostają zamknięte, ze środka maszyny nikt nie wysiada. I pojawia się pytanie: Co się stało? Terroryści? Epidemia?
107
Współczesna praktyka wydawnicza nakazuje sprzedawać książki jak mydło, sznurek, powidła i inne towary. Dzięki temu, często zanim książka trafi do rąk klienta, wiadomo, że mordercą jest ogrodnik. Tym razem cały suspens rozwala nam marketingowe hasło „Wampiry. Zawsze tu były”. Lecz mimo to krew krąży nieco szybciej, kiedy naukowcy wchodzą do mrocznego wnętrza samolotu albo kiedy polują na pierwszych przemienionych. Akcja rwie do przodu, duet autorski nieustannie atakuje czytelnika kolejnymi fabularnymi woltami. Bohaterowie pędzą przed siebie, zdeterminowani jak na hollywoodzkich herosów przystało. Na szczęście mają nieco więcej głębi, niż przeciętny produkt Fabryki Snów. Rozterki głównego bohatera, doktora Goodweathera, czy przeszłość starego łowcy, Setrakiana – to dodaje postaciom głębi i rysu psychologicznego. Rzecz jasna, na tyle, na ile to potrzebne w gnającym na złamanie karku horrorze! Wampiry z Wirusa to doskonała kontra dla ciotowatego Edwarda z pewnej mormońskiej sagi, popu-
larnej wśród młodszych nastolatek. Del Toro i Hogan skutecznie sprzedają nam obraz przerażających, nieludzkich bestii, których jedyną potrzebą jest chłeptanie świeżej krwi. To nie romantyczni kochankowie, skąpani w blasku księżyca. Daleko im do arystokratów, zawiniętych w atłasy, pijących wino w posępnych, gotyckich zamczyskach. To nie są nawet nowoczesne dzieci nocy, co tydzień uzależnione od nowych prochów, tańczące w strumieniach krwi, która leje się z instalacji w ekskluzywnym, nocnym klubie (jak w pamiętnej scenie z filmu Blade II). O nie, tym razem jest zupełnie inaczej. Del Toro daje nam dzikie, szalone potwory, których celem jest zabijanie. Teraz krótka dygresja. Guillermo del Toro to gość, który stoi za kilkoma niesamowitymi filmami. Spod jego ręki wyszedł oszałamiający wizualnie Blade II, a także Labirynt Fauna (trzy Oscary i Złota Palma w Cannes) oraz obie części Hellboya. W jego filmach widoczny jest niezwykle szeroki wachlarz kulturowych odniesień – od ludo-
wych bajek przez komiksy aż po ekstatyczne obrazy Goi i surrealizm Salvadora Dali. A do tego, na każdym eksponacie wypożyczonym ze skarbca sztuki widać świeży lakier, oryginalną koncepcję autorską, która jasno wyklucza jakąkolwiek przypadkowość w doborze materiału. A teraz ten sam człowiek zabiera się za jeden z najczęściej eksploatowanych motywów w kulturze – mit wampira. Przed nami jeszcze dwa tomy Wirusa. Należy mieć nadzieję, że autorzy zdołają utrzymać tempo, które narzucili sobie w otwarciu cyklu. Czy nowa saga o wampirach będzie hitem? Skoro Stephenie Meyer zdołała wcisnąć nam Edwarda, można liczyć na to, że przerażający Sardu także zdoła sobie ugryźć (!) kawałeczek rynku. Wszyscy miłośnicy literackiego fast foodu powinni właśnie na to czekać. Tytuł: Wirus Autor: Guillermo del Toro, Chuck Hogan Tłumaczenie: Anna Klingofer Wydawnictwo: Nasza Księgarnia 2010 Liczba stron: 504 Cena: 44,90 zł
Wysłuchane modlitwy. Powieść nieukończona. Truman Capote
Truman Capote to niekwestionowana ikona współczesnej literatury. Był jednym z najwybitniejszych pisarzy amerykańskich. Obracał się w kręgach nowojorskiej elity artystycznej. Utwory Capote’a wielokrotnie przenoszono na ekran, a jego życie obfitujące w skandale obyczajowe stało się podstawą dla dwóch filmów biograficznych: Capote (w postać pisarza wcielił się Phillip Seymour Hoffman) oraz Bez skrupułów (z Tobym Jonesem). W lutym na polskim rynku pojawiła się ostatnia, nieukończona powieść Capote’a. Wysłuchane modlitwy to utwór w dużej mierze autobiograficzny, w zamierzeniu zbliżony do cyklu W poszukiwaniu straconego czasu Prousta. Narratorem
jest P.B. Jones – wychowanek sierocińca pozbawiony jakichkolwiek skrupułów. Ma jedną ambicję – chce zostać pisarzem. Jednak droga do sukcesu nie wiedzie przez ciężką pracę, mozolne zapisywanie kolejnych stron – samo tworzenie wydaje się zajęciem ledwie marginalnym. Kluczem do sukcesu okazuje się seks, a raczej uwodzenie bogatych, wpływowych ludzi. Umiejętne dobieranie sobie protektorów i protektorek sprawia, że uroczy, czarujący P.B. Jones szybko dostaje się na salony. Brylując pośród celebrytów narrator wchodzi w rolę bezwzględnego obserwatora. To właśnie zjadliwe charakterystyki ówczesnych sław sprawiają, że Wysłuchane modlitwy to
prawdziwy literacki skandal. Bohaterowie Capote’a – nierzadko występujący pod własnymi nazwiskami – zostają przedstawieni przeważnie jako osoby zadufane w sobie, prymitywne i tak komiczne, że w gruncie rzeczy żałosne. To w dużej mierze galeria ludzi przegranych albo takich, którzy przegranymi szybko się staną. W Wysłuchanych modlitwach Truman Capote przede wszystkim detronizuje sztukę. W świecie, który przedstawia, nie ma mowy o natchnieniu, wenie twórczej czy prawdziwym talencie, bardziej liczy się przebojowość, spryt, umiejętność wykorzystania innych do własnych celów. Wszystko zostaje sprowadzone w obręb biznesu.
109
Właściwie Wysłuchane modlitwy nie są niczym innym jak portretem zepsutego środowiska. To zbiór mało pochlebnych (zwykle dotyczących spraw alkowy) anegdotek z życia ówczesnych sław. Te historie są pieprzne, bezpruderyjne, bywają zabawne, ale też czasem wzbudzają przerażenie. Pojawiają się tu najróżniejsze perwersje, wyniszczające uzależnienia, namiętne romanse czy makabryczne zbrodnie, a wszystko prawie w chandlerowskim klimacie. Mimo całej tej rozmaitości jest to niestety powieść dość nudna. Autor oparł swoje dzieło przede
wszystkim na motywie skandalu. Jednak skandal powtórzony, ba, skandal powtarzany po wielokroć, staje się zwyczajnie monotonny. Ponadto w tym przypadku nagromadzenie pikantnych dykteryjek idzie w parze z zupełnym brakiem gawędziarskiego polotu (trudno rozstrzygnąć, czy to wina autora, czy może tłumacza), a nieciekawe ujęcie może spalić nawet najlepszą historię. Gdzieś w tym wszystkim rozmywa się całkiem ciekawe przesłanie – wysłuchane modlitwy mogą być przekleństwem człowieka. Trudno ocenić nieukończony utwór, ciężko
też zgadywać, jak wyglądałby w pełnej wersji. Zamiarem Capote’a było dzieło na miarę cyklu W poszukiwaniu straconego czasu. Niestety Wysłuchanych modlitw nie ratuje ani nagromadzenie znanych osobistości, ani pieprzna tematyka, ani wreszcie duchowy patronat Prousta. Progi okazały się za wysokie. Tytuł: Wysłuchane modlitwy. Powieść nieukończona. Autor: Truman Capote Tłumaczenie: Krzysztof Obłucki Wydawnictwo: Albatros 2011 Liczba stron: 231 Cena: 28,90 zł
Kobiety w życiu Mickiewicza Sławomir Koper
Sięgając po publikację opowiadającą o kobietach w życiu naszego wieszcza
narodowego, spodziewamy się rzeczowo przedstawionych informacji na temat
związków Mickiewicza z mniejszą bądź większą liczbą kobiet i to informa-
cji okraszonych pikantnymi szczegółami, niejako podpatrzonymi przez dziurkę od klucza, które miałyby przykuć uwagę czytelnika. Stanisław Koper w swej publikacji postanawia jednak nie tylko pokazać Mickiewicza przez pryzmat jego stosunków z płcią piękną – mówiąc kolokwialnie – jako dziwkarza, bo i takie opinie o autorze Pana Tadeusza krążą w literaturze przedmiotu. Kobiety w życiu Mickiewicza to dzieło literatury popularnonaukowej wykraczające poza ramy taniej sensacji. Czytelnik ma okazję nie tylko zapoznać się z licznymi podbojami miłosnymi Mickiewicza, lecz również dowiaduje się, w jaki sposób i w którym utworze podboje te zostały uwiecznione. Nie da się ukryć, że analiza spuścizny literackiej wieszcza dokonana w ten sposób z pewnością na dłużej zostanie w pamięci i z tego choćby względu niniejszą książkę powinni przeczytać wszyscy uczniowie omawiający epokę romantyzmu. Ponadto Koper stara się ukazać Mickiewicza jako zwykłego śmiertelnika, odziera go z patosu. Dowiadujemy się zatem o trudach
pracy w Kownie (poeta „miał nauczać historii, literatury i prawa, dorzucono mu jeszcze ekonomię i języki klasyczne. Nie używano praktycznie podręczników i nauczyciele musieli prowadzić lekcje w taki sposób, aby umożliwić uczniom sporządzenie notatek”), o kiepskim stanie finansów młodego nauczyciela („Doszło nawet do tego, że jeden z nauczycieli – znany skąpiec – dyskretnie włożył mu do kieszeni sześć rubli, widząc fatalną sytuację kolegi!”), o kłopotach ze zdrowiem psychicznym (na stan psychiczny Mickiewicza wpływały z jednej strony jego ciągłe romanse, z drugiej zaś kłopoty finansowe). Koper ciekawie przedstawia realia ówczesnej epoki, o których czytelnik dowiaduje się niemal mimochodem. Pojawiają się więc pojedynki na broń między rywalami, miłosne spotkania w altanie, konne przejażdżki, listy kochanków dostarczane przez zaufanych pośredników. Warto też podkreślić, że choć tytuł wskazuje na ogromną rolę kobiet w życiu Mickiewicza, autor pokazuje również więzi męskiej przyjaźni. Gdyby nie przyjaciele z lat studiów, do części miło-
snych przygód Mickiewicza z różnych przyczyn po prostu w ogóle by nie doszło. Dopiero zawirowania historyczne sprawiły, że młodzieńcze znajomości się urwały. Koper jest niewątpliwie autorem, który umie opowiadać, a w opowieści te zręcznie wplata fragmenty dzieł wieszcza, dzięki czemu czytelnik ma okazję poznać wiersze, o których istnieniu być może nawet nie wiedział. Choć, jak czytamy na okładce, omawiana książka zawiera zbiór esejów na temat życia Mickiewicza, stanowi ona zwartą całość. Gdyby nie tytuły poszczególnych rozdziałów, można by ją przeczytać jak powieść. Wciągającą powieść! Na zakończenie trzeba dodać, że wartość publikacji (tak pod względem merytorycznym, jak i wizualnym) podnoszą liczne ilustracje i fotografie, na których przedstawieni są chyba wszyscy ci, o których mowa w omawianej książce. Tytuł: Kobiety w życiu Mickiewicza Autor: Sławomir Koper Wydawnictwo: Bellona 2010 Liczba stron: 260 Cena: 33,90 zł
111
Wciąż o tobie śnię Fannie Flagg
Fannie Flagg to niewątpliwie jedna z największych gwiazd współczesnej literatury amerykańskiej. Przede wszystkim jest kojarzona z fenomenalną powieścią Smażone zielone pomidory (zekranizowaną z udziałem takich sław jak Jessica Tandy czy Kathy Bates). Pomiędzy tą książką a najnowszą powieścią Flagg można znaleźć wiele powiązań. Akcja Wciąż o tobie śnię rozgrywa się w Birmingham i – podobnie jak w przypadku Smażonych zielonych pomidorów – bohaterkami są przede wszystkim nietuzinkowe kobiety. Margaret Fortenberry to była miss Alabamy (i niedoszła miss Ameryki), przeżywająca problemy związane z menopauzą. Brenda, ofiara całkiem niedawnych szykan wobec czarnoskó-
rych, marzy o stanowisku burmistrza Birmingham i walczy z otyłością. Ethel Clipp bezlitośnie wykpiwa tak zwane dzisiejsze czasy, choć raczej po prostu ich nie rozumie, zmarła Hazel Whisenknott – osoba niewielka wzrostem, za to ogromnego serca i prawdziwej klasy – została zapisana w pamięci miasta jako jego dobry duch. Wszystkie pracują (bądź pracowały) w lokalnym biurze handlu nieruchomościami. Każda z nich zmaga się z osobistymi problemami różnorakiego kalibru (od nienawiści do nieuczciwej Babs Bingington reprezentującej konkurencyjną firmę poprzez swoje codzienne słabostki aż po poczucie niespełnienia czy bezsensu istnienia), próbując okiełznać rzeczywistość. Po drodze pojawiają się szkielety
w kufrach, rabusie znokautowani lodami, nieoczekiwane mandaty czy nagłe katastrofy w sprzedawanych domach. We Wciąż o tobie śnię Fannie Flagg powraca do sprawdzonych (choćby przy wspomnianych Smażonych zielonych pomidorach) metod pisarskich, porusza zbliżoną problematykę (starzenie się, dyskryminacja, niespełnienie, potęga przyjaźni, status kobiety w społeczeństwie), wykorzystuje charakterystyczne dla swojej twórczości konwencje (umiejscowienie akcji w sympatycznym małym miasteczku, okiełznanie prawdziwych dramatów poprzez komizm, wykreowanie galerii postaci silnych kobiet, wątek quasi-kryminalny, mieszanie dramatu z humorem), używa podobnych środków stylistycznych (przede wszystkim brawu-
rowo posługuje się groteską – próby samobójcze jednej z bohaterek muszą być cały czas odwlekane, w kufrze wśród pięknych ubrań schowany jest kościotrup, bliska śmierci bohaterka troszczy się tylko o nabyte po promocyjnej cenie torebki). Wszystko zmierza do optymistycznego, prawie ckliwego końca, płynącego miodem i lukrem. Takie nieco odtwórcze podejście sprawia, że czytelnik zaznajomiony z twór-
czością amerykańskiej pisarki z łatwością odnajdzie się w opisywanym świecie i zapewne doceni poznane już wcześniej wartości tej prozy. Z drugiej strony we Wciąż o tobie śnię autorka zasadniczo niczym nie zaskakuje, a wręcz można stwierdzić, że staje się nieumiejętnie wtórna. Po prostu trudno oprzeć się wrażeniu, że to wszystko Fannie Flagg już kiedyś zaprezentowała – i to w znacznie lepszym wydaniu. Wciąż
o tobie śnię to książka na pewno ciekawa, zabawna i przyjemna w lekturze, a także nie pozbawiona pewnych ambicji, lecz również w pewnym sensie nieświeża. Tytuł: Wciąż o tobie śnię Autor: Fannie Flagg Tłumaczenie: Wojciech Szypuła Wydawnictwo: Nowa Proza 2010 Liczba stron: 368 Cena: 35 zł
Martwa natura Fielding Joy
Joy Fielding znana jest przede wszystkim jako autorka powieści psychologiczno-obyczajowych, w których czasami – jak w Grand Avenue – pojawia się wątek kryminalny, zaakcentowany dość wyraźnie, lecz będący wła-
ściwie tylko pretekstem do analizy zjawisk, leżących u podstaw popełnionej zbrodni. W Martwej naturze sprawa wygląda nieco inaczej. Tu wątek sensacyjny jest obecny praktycznie od początku, by w pewnym momencie
zepchnąć na margines wszystkie inne i doczekać się rozwiązania jak w klasycznym thrillerze. Casey Marshall należy, jak się może wydawać przygodnemu obserwatorowi, do osób w czepku urodzonych. Nie dość,
113
że jest ładna, zgrabna i inteligentna, to jeszcze w spadku po rodzicach otrzymała dom i pokaźną fortunę, z powodzeniem zmieniła zawód na zgodny z zainteresowaniami, a przy okazji dający dochody nawet lepsze niż poprzedni. W końcu poślubiła atrakcyjnego prawnika o ujmujących manierach, którego tak bardzo zazdroszczą jej przyjaciółki… Ale wystarczy dosłownie mgnienie oka, by znalazła się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Pewnego dnia budzi się na szpitalnym łóżku, stwierdzając z przerażeniem, że nie widzi, nie czuje, nie potrafi się poruszyć; co prawda słyszy, ale nie jest w stanie w żaden sposób dać znać otoczeniu, że rozumie, co się wokół niej dzieje. A prawda jest dość przytłaczająca: Stan Casey jest wynikiem potrącenia przez rozpędzony samochód – jak sądzi policja nieprzypadkowego – a rokowania co do powrotu do zdrowia są w najlepszym razie ostrożne. Wysłuchiwane mimo woli roz-
mowy, stają się dla niej bodźcem do wspomnień pozwalających czytelnikowi dociec przyczyn jej trudnych relacji z siostrą, ale co ważniejsze, powoli odsłaniają prawdziwą naturę krzątających się wokół łóżka osób. I niestety nie w każdym wypadku te odkrycia są dla Casey źródłem pozytywnych bodźców, a jedno z nich okazuje się szczególnie przerażające. Teraz walka o odzyskanie choćby odrobiny władzy nad ciałem stanie się zarazem walką o życie. Wydaje się trochę nieprawdopodobne, by silny bodziec psychiczny był w stanie tak szybko wyrwać pacjenta z zespołu zamknięcia (tak nazywa się fachowo stan, w którym człowiek odbiera bodźce z otoczenia, ale nie może się z nim kontaktować), skoro jednak autorka korzystała z konsultacji autorytetów medycznych w tym zakresie, widać rzeczywiście taka sytuacja jest możliwa. A zakończenie… no cóż, wszyscy wiemy, jak się powinien skończyć thriller, więc nie bardzo można mieć za
złe autorce, że pozostała w zgodzie z tym schematem, choćbyśmy nawet nie wierzyli w jego realność. Można natomiast, i chyba nawet należy, mieć za złe tłumaczowi popełnienie paru wręcz szkolnych błędów. „Lobby” to nie tylko kuluarowa grupa nacisku, ale także „hall, przedpokój”. To trzeba wiedzieć, by nie produkować kuriozalnych zdań w rodzaju: „zastałam połowę filadelfijskiej policji w lobby mojego domu”. Nie istnieje coś takiego, jak „buty firmy Manolos”; „Manolo’s shoes” to po prostu „buty od Manola” (w domyśle: Blahnika, jednego z najsłynniejszych projektantów obuwia), a serial, który je spopularyzował od dawna znany jest w Polsce jako Seks w wielkim mieście, nie było więc zbyt sensowne pozostawianie w tekście jego oryginalnego tytułu. Przyjaciółka Casey wybierała się na weekend nie „do winnic Marthy”, tylko na wyspę Martha’s Vineyard, znane wczasowisko u wschodnich wybrzeży Atlantyku. Prze-
łożenie tej nazwy na polski z zastosowaniem pisowni małą literą jest mniej więcej tak samo logiczne, jak napisanie w tekście angielskim, że Nowy Targ to „New Market”. Ostateczne wrażenie jest całkiem pozy-
tywne, a oprócz emocji mamy i morał, nawet dwa: nie każdy jest tak dobry albo tak zły, jak się nam wydaje. To, że ktoś się nie rusza i nie mówi, nie oznacza, że jest „taką półmartwą roślinką”.
Tytuł: Martwa natura Autor: Fielding Joy Tłumaczenie: Jerzy Jan Górski Wydawnictwo: Świat Książki 2010 Liczba stron: 400 Cena: 32,90 zł
Fiolet Magdalena Kozak
Autorka nocarskiej trylogii zabiera nas tym razem do zniszczonej, zaatakowanej przez śmiercionośne Fiołki Warszawy. Fiołek to niemal pieszczotliwa nazwa nadana ogromnym roślinom z kosmosu, które, wydzielając cyjanowodór, zabijają wszystko wokół siebie. W zniszczonym mieście nie brakuje też ludzi, którzy chcą wykorzystać sytuację, rabując sklepy albo organizując krwawe reality show.
Powieść opowiada o zmaganiach z inwazją kilku członków warszawskiego aeroklubu. Należą oni teraz do oddziału Os, którego zadaniem jest niszczenie zarodników Fiołka, nim spadną one na ziemię. Życie Os widzimy oczami Milki, która dość niespodziewanie do nich dołącza. Jest ona jedyną kobietą w oddziale, na domiar złego nieszczęśliwie zakochaną w swoim do-
wódcy. Razem z nią poznajemy resztę drużyny, czyli braci Żuczka (komandosa) i Ariego (strażaka), Filozofa szukającego zaginionego pendrive’a na skażonym terenie i oczywiście dowódcę Os, milczącego i poważnego Drakkara, który skrywa mroczną tajemnicę. Towarzyszymy im nie tylko na służbie, ale też po niej, odkrywając, że są oni zwykłymi ludźmi, lubiącymi wyjść na imprezę czy po prostu ze
115
sobą pobyć, gorąco pragnącymi zapomnieć, że jutro mogą zginąć ich przyjaciele albo oni sami. Fiolet to powieść o codziennej walce z wrogiem, który może ponownie zaatakować w każdej chwili. O przyjaźni i miłości w świecie, gdzie bliscy mogą zginąć w kolejnej akcji i gdzie wróg może okazać się przyjacielem, a przyjaciel wrogiem. Mimo że nie ma tu wampirów, fani Kozak nie będą rozczarowani, bo w Fiolecie aż roi się od znaków rozpoznawczych autorki. Jest więc broń, są oddziały specjalne i niespodziewane zwroty akcji. Nie brakuje też intryg. Poza tym widać, że Magdalena Kozak doskonale wie, o czym pisze. Świat spadochroniarzy i ich codzienność opisuje bardzo dokładnie i fachowo, ale też zrozumiałym dla czytelnika językiem.
Docenić należy opisy skoków spadochronowych, które wbrew pozorom nie spowalniają niepotrzebnie akcji. Nietypowy rodzaj narracji zastosowany przez Kozak sprawia, że czytelnik, zamiast szukać końca opisu, czuje niemal wiatr we włosach. Zaletą Fioletu są też barwni bohaterowie, z którymi szybko można się zżyć. Bywają nieprzewidywalni, trudno ich rozszyfrować i jednoznacznie przyporządkować do konkretnej kategorii. Podobnie jak w poprzednich dziełach Magdaleny Kozak każdy rozdział rozpoczyna się cytatem wprowadzającym w akcję i pozwalającym lepiej dany rozdział zrozumieć. Są to zarówno fragmenty piosenek i wierszy, jak i encyklopedyczne objaśnienia pojęć, z którymi czytelnik spotyka się w trakcie lektury. Całość
poprzedza natomiast wyjątkowo długi, ale też zaskakujący prolog. Nie jest to powieść idealna. Czasem jest po prostu nudna. Na początku zdarzają się zbyt długie wykłady na temat Fiołków i ich niszczycielskiej natury. Opisy nieistotnych szczegółów i czynności bywają zbyt rozwlekłe. Akcja wydaje się niezrozumiała i przekombinowana. Wszystko jednak powinien wynagrodzić czytelnikowi finał – wprost nie można oderwać się od książki. Do końca nie wiadomo też, jak wszystko się skończy, a autorka już nieraz udowodniła, że w jej książkach niczego nie możemy być pewni. Tytuł: Fiolet Autor: Magdalena Kozak Wydawnictwo: Runa/Bellona 2010 Liczba stron: 528 Cena: 35,00 zł
Wilkozacy: Wilcze Prawo Rafał Dębski
K a m i e n i e m i l ow e w życiu każdego człowieka to między innymi: pierwsza komunia, pierwszy pocałunek, matura, studia, narodziny dziecka czy pierwsza projekcja filmu Zmierzch. W książkowej skali prawdziwym objawieniem była onegdaj dla wielu lektura Ogniem i mieczem. Wraz z pozostałymi częściami Sienkiewiczowskiej Trylogii pozwalała zanurzyć się w fascynującej rzeczywistości sarmackiej Polski, która – pozbawiona fabularnej otoczki – nudziła na zajęciach z historii. Tym chętniej wiele osób sięgnie po Wilkozaków: Wilcze Prawo Rafała Dębskiego, już samym tytułem wynoszących na nowy poziom ukochany w młodości temat.
Autor zdecydował się połączyć w książce prawdę mniej lub bardziej historyczną, czyli okres powstania kozackiego pod wodzą Bohdana Chmielnickiego, z warstwą fantastyczną, osnutą wokół rasy pół ludzi, pół wilków. Stworzył świat, w którym kilka siczy zamieszkanych jest przez zmiennokształtne bestie przybierające wilczą postać i ruszające w księżycowe noce w poszukiwaniu walki oraz branek. Wilkozacy, bo takie noszą miano, żyją według własnych twardych praw na obrzeżu normalnego społeczeństwa. Panują daleko na ukraińskich stepach, nie są niepokojeni przez sąsiadów obawiających się krwawej łaźni, jaką mogą im zgotować dzicy wojownicy. Jednocześnie
dowiadujemy się, że wilkozacy nieraz uczestniczyli w większych wydarzeniach historycznych i pogranicznych wojnach. Opowieść skupia się jednak na schyłku ich cywilizacji, kiedy to osaczeni ze wszystkich stron i tępieni wycofują się ze swych pradawnych dziedzin, ogryzając się w śmiertelnym szale coraz to nowym rzeszom wrogów. Jak w każdej powieści polifonicznej, tak i tu narracja prowadzona jest z punktu widzenia kluczowych dla fabuły postaci: Serhija, śmiałego, kozackiego mołojca, ścigającego stwory, które zrównały z ziemią jego chutor, Mariki, kobiety Serhija i matki jego dziecka, porwanej przez bestie, czy Bohdana Chmielnickiego, dzięki
117
któremu Dębski wprowadza warstwę polityczno-historyczną, starając się nadać książce pozory realizmu. Niestety niewiele w tej opowieści zaskakuje. Kozacy jeżdżą z miejsca na miejsce bez wyraźnego celu, ich futrzaste wersje zachowują się tak idiotycznie, że wciąż zadajemy sobie pytanie, jak zdołały przetrwać całe wieki we wrogim otoczeniu ludzi, a samo ujęcie kwestii wilkołaczej – mimo starań stworzenia nowej jakości – tchnie hollywoodzkim banałem. Galeria postaci jest nader uboga. Przeważają dzielni, przesławni kozacy, których „raz maty rodyła”, stanowiący mniej lub bardzie udane kopie Sienkiewiczowskiego Bohuna. Niezależnie od tego, czy pojawiają się tylko w jednej scenie, czy przewijają na kartach całej powieści, zlewają się w miałką papkę, opatrzoną na okrasę wiechciem osełedca. Daleko au-
torowi do maestrii choćby George’a R. R. Martina, umiejącego równie zręcznie opisać postać w trzech zdaniach, jak i w trzech tomach. Jedynym ciekawym, ewoluującym bohaterem okazuje się wspomniana Marika, lecz nie zepsuję tu nikomu, wątpliwej skądinąd, przyjemności poznania jej historii. Lepiej sięgnąć po książkę. Albo nie. Książka Wilkozacy dostała się w tryby literackiej maszyny, produkującej kieszonkowe powieści fantasy dla nastoletnich półanalfabetów, niezdolnych do zmierzenia się z wartościową literaturą. Mimo pozornie ciekawych założeń koncepcja Dębskiego zupełnie się rozjechała. Nie stworzył ani interesującej fikcji historycznej, ani nowatorskiego ujęcia problemu bestii tkwiącej w człowieku. Wreszcie jest to nieudolne nawiązanie (wydaje się zamierzone) do popularnego obecnie nurtu paranormal
romance – wszelki romance został skutecznie wyparty przez tryskające zewsząd machismo, pozostawiając wyłącznie paranormal fuckup. W warstwie językowej książka również wypada blado. Silący się na stylizację autor wyraźnie zafascynował się frazą Sienkiewicza, zapomniawszy jednak o źródłach, z których ten korzystał. W efekcie otrzymujemy coś na kształt bełkotliwej pseudostaropolszczyzny. W związku z powyższym szczerze odradzam ten tytuł, jednocześnie żywiąc obawę, że czekają nas jeszcze co najmniej dwa kolejne tomy. A potem trylogie o „wampirotatarach” oraz „wiedźmomoskalach”. Tytuł: Wilkozacy: Wilcze Prawo Autor: Rafał Dębski Wydawnictwo: Fabryka Słów 2010 Liczba stron: 346 Cena: 35 zł
Róża Sewastopola Katharine McMahon
Już samo spojrzenie na okładkę wyraźnie podpowiada, do jakiego gatunku należy zaliczyć Różę Sewastopola. W rogach srebrzyste ornamenty, naśladujące okucia staroświeckiej oprawy, srebrem zdobiony również tytuł, a nad nim portret dziewczyny piszącej list. Uczesanie, suknia i gęsie pióro w dłoni pozwalają określić czas akcji mniej więcej na połowę XIX wieku, zaś przymglona różowo-liliowo-szara kolorystyka przywodzi na myśl jakieś tajemnice, tęsknoty, subtelne – może skrywane – uczucia… Taka stylistyka nie każdego zachwyca, ale zasygnalizowany w nocie wydawniczej motyw medyczny i wojna w tle sugerują coś więcej niż tylko romantyczne westchnienia.
Tytułowa bohaterka, zafascynowana postacią znanej z sąsiedztwa Florence Nightingale, pragnie zostać pielęgniarką (a chyba jeszcze bardziej – uciec od hipochondrycznej matki, zamęczającej całe otoczenie swoimi narzekaniami). Spodziewa się, że w zdobyciu zawodu pomoże jej narzeczony kuzynki Marielli, obiecujący młody chirurg, lecz Henry wkrótce opuszcza kraj, by służyć fachową pomocą żołnierzom walczącym na froncie krymskim. Nieugięta Rosa po licznych przeciwnościach dopina swego i dołącza do ochotniczek wyruszających tam jako pielęgniarki. Mariella zaś czeka i tęskni, pocieszając się coraz rzadziej przychodzącymi listami. Ale i ona musi w
końcu wyjechać z Anglii, otrzymawszy wiadomość o ciężkiej chorobie ukochanego. Nie przeczuwa jednak, co od niego usłyszy i jakie wskutek tego podejmie kroki… Od tej właśnie sceny, czyli spotkania Marielli z majaczącym w gorączce Henrym, rozpoczyna się opowiadana przez nią historia. Uwaga narratorki przeskakuje od wydarzeń następujących po przyjeździe bohaterki do Włoch do wydarzeń poprzedzających go bezpośrednio albo o kilkanaście lat. Przy czym porządek, w jakim wtrącane są te odleglejsze retrospekcje, jest nieco chaotyczny. Niewiele pomaga w zrozumieniu motywacji bohaterów i w rozszyfrowaniu tajem-
119
nicy tego, co naprawdę wydarzyło się od chwili, gdy Rosa zeszła z pokładu „Egyptusa”. Dość przypadkowy wydaje się także podział tekstu na części. O ile granice między częścią drugą i trzecią oraz trzecią i czwartą wyznaczają jakieś konkretne wydarzenia, o tyle pozostałe mogłyby równie dobrze zostać przesunięte o dwa czy trzy rozdziały w którąkolwiek stronę. Ostatecznym dowodem, że kompozycja nie należy do mocnych stron po-
wieści, jest ostatnia część, w której fabuła stopniowo się rozmywa, a po właściwym zakończeniu – pozostawiającym czytelnika bez wyjaśnienia, co właściwie zaszło między Rosą a Henrym i bez najlżejszej aluzji co do przyszłych losów ocalałych bohaterów – następuje ni w pięć, ni w dziewięć jeszcze jedna retrospekcja. Niedostatki te trochę nadrabia styl (i język), formalnie bez zarzutu, choć nieco zbyt sztywny i suchy, by oddać pełnię przeżyć Marielli. Toteż trochę
dziwią cytowane na okładce zachwyty recenzentów z brytyjskich czasopism, bo w gruncie rzeczy Róża Sewastopola to tylko takie sobie czytadło, znacznie mniej angażujące emocjonalnie, niż można się spodziewać po zapoznaniu się ze streszczeniem. Tytuł: Róża Sewastopola Autor: Katharine McMahon Tłumaczenie: Olga Siara Wydawnictwo: Insignis Media 2010 Liczba stron: 430 Cena: 39,99 zł
Zobacz Portfolio!