Wywiad z Anną Brzezińską
0
#9-1
ień -sierp lipiec 011 2
W środku fr
agment
powieści Józefa Hen a
a r e a t o Zł
o g e i k s ń a k y amer
u p l u p
3
Co w numerze: Editorial ......5 NEWS! ......6
36
Subiektywny przegląd nowości książkowych ......8 14 Festiwal Fantastyki w Nidzicy ......14 20 Wywiad z Anną Brzezińską ......20
Detektyw w rakiecie ratuje jaszczurzą księżniczkę w sercu borneańskiej dżungli ......36 36 52 Kropla krwi Nelsona ......52 58 Depresja kinomana, celuloidowy Prozac ......58
O zdradliwości zapożyczeń (7) ......70 Męska rzecz, damskie sprawy ......72 Książki, które przeczytam mojemu synowi ......78 Podróże małe i duże ......80 Kosmopolityczny patriotyzm ......88 Recenzje ......94 148 Fragment powieści Crimen ......148 58
20
148
52
14
0
#9-1
ń
ie -sierp lipiec 011 2
Literadar jest wydawany przez: Porta Capena Sp. z o.o. ul. Świdnicka 19/315, 50-066 Wrocław Wydawca: Adam Błażowski Redaktor naczelny: Piotr Stankiewicz piotr.stankiewicz@literadar.pl tel. 535 215 200 Współpracownicy: Bogusława Brojacz, Monika Gielarek, Grzegorz Grzybczyk, Waldemar Jagodziński, Dorota Jurek, Marcin Kaleta, Katarzyna Kędzierska, Marcin Kłak, Iwona Kosmal, Katarzyna Lipska, Bartek Łopatka (polter.pl), Joanna Marczuk, Marek Mydel, Grzegorz Nowak, Marek Piwoński,
Maciej Reputakowski, Iwona Romańska, Krzysztof Schechtel, Tomasz Smejlis, Dorota Tukaj, Michał Paweł Urbaniak, Mateusz Wielgosz, Tymoteusz Wronka, Roksana Ziora Dział książek dla dzieci i młodzieży: Sylwia Skulimowska sylwia.skulimowska@literadar.pl Newsy i społeczność: Dawid Sznajder, Natalia Szpak Korekta: Marta Świerczyńska – kierownik zespołu korektorskiego korekta@literadar.pl Projekt graficzny i skład: Mateusz Janusz (Studio DTP Hussars Creation) Okładka: rys. Tomasz Tworek © Gramel
Redakcja nie zwraca materiałów nie zamówionych, jednocześnie zastrzega sobie prawo dokonywania skrótów i poprawek w nadesłanych materiałach.
fot. Mateusz Janusz
5
Editorial
J
akiś czas temu w „Przekroju” ukazał się artykuł poświęcony twórczości Georga R.R. Martina. Pomijając fakt, że był pełen nieścisłości i uproszczeń, autorka starała się wylansować tezę, że czytanie literatury fantasy nie jest już obciachem. Poszła jednak dalej sugerując, że należy do dobrego tonu pokazać się z książką Martina „na mieście”. I teraz wszystkie snoby już wiedzą, co czyta się tego lata. Smutne to, gdy dobra literatura trafia do jednego worka z gniotami, które ktoś postanowił promować w tak urągający inteligencji sposób. Szkoda również, że przytrafiło się to w piśmie z takimi tradycjami. Oczywiście należałoby się zgodzić z tezą, że czytanie należy generalnie do dobrego tonu, ale niech każdy czyta to, co lubi, a nie to co wypada. W Literadarze promujemy czytanie jako formę rozrywki. Inteligentnej, wymagającej i w pewien sposób elitarnej, ale zawsze rozrywki. To jest klucz według, którego dobieramy treść i recenzowane książki. Sugerowanie, że jakaś książka jest lepsza od drugiej na podstawie innych kryteriów niż rozrywka jest nabijaniem ludzi w butelkę. Jesteśmy świadomi, że rozrywka może dla
Nie wstydzimy się fantas y! Elfica z Nidzicy zmusz ona do pozowania ze mną.
różnych osób znaczyć co innego, dlatego cały czas staramy się prezentować szerokie spectrum, różnych gatunkowo propozycji wydawniczych. Zatem nie czytajmy książek dla szpanu, a dla fun’u. Czytelniczy lans zostawmy snobom, którzy nie mają kompetencji, żeby rzeczywiście wybrać coś dla siebie i muszą polegać na wątpliwej renomy autorytetach. Miłych wakacji życzy Piotr Stankiewicz Redaktor naczelny
NEWS! Spotkania Klubu z Kawą nad Książką Gdańsk Książka: Ono Dorota Terakowska Data spotkania: wrzesień 2011 r. Miejsce: Fikcja Cafe w Gdańsku Wrzeszczu, przy ul. Grunwaldzkiej 99/101 Osoba kontaktowa: Dominika, dominika. wendykowska@miastoslow.pl Żyrardów Książka: Kobiety, które igrały z bogami red. Aneta Borowiec Data spotkania: 9 września 2011 r., godz. 17.00-19.00 Miejsce: Café Filiżanka, 96-300 Żyrardów, ul. Mireckiego 83 Osoba kontaktowa: Beata, beata.stanecka-busz@miastoslow.pl Wrocław Książka: Traktat o łuskaniu fasoli Wiesław Myśliwski Data spotkania: 21 sierpnia 2011 r., godz. 17.00 Osoba kontaktowa: Kasia, katarzyna.radawiec@miastoslow.pl Szczecin Książka: Ojciec chrzestny Mario Puzo Data spotkania: 24 lipca 2011 r. Osoba kontaktowa: Joasia, joanna.scibior@miastoslow.pl
Poboyowisko Czwartego lipca minęło siedemdziesiąt lat od zamordowania Tadeusza Boya-Żeleńskiego przez Niemców. Pisarza, którego twórczość charakteryzują celne spostrzeżenia o sytuacji społecznej międzywojennej Polski. Autor stawiał odważne tezy i – wyśmiewając narodowe stereotypy – propagował świadome macierzyństwo, bronił praw kobiet, zwracał uwagę na zbyt dużą rolę kościoła w sferze obyczajowej i publicznej, krytykował polski romantyzm. Przeciwstawiając się ówczesnym normom, dla jednych był deprawatorem i demoralizatorem, dla innych zaś wybitnym tłumaczem i jednym z najlepszych polskich publicystów. Rocznica jest doskonałą okazją, aby zapytać, czy po upływie siedemdziesięciu lat krytyczna refleksja Boya jest aktualna? W poniedziałek 4 lipca odbyła się debata, poświęcona autorowi Reflektorem w mrok. Spotkanie miało miejsce w warszawskiej klubokawiarni Nowy Wspaniały Świat. Tuż po godzinie 19.00, przeszło sto dwadzieścia osób zgromadzonych w siedzibie „Krytyki Politycznej” powitała moderatorka Joanna Rutkowska (Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów Warszawa). Chwilę później przy stole prezydialnym zasiedli prelegenci: historyk prof. Janusz Tazbir, dziennikarka i autorka książki Poboyowisko dr Bożena Dołęgowska-Wysocka oraz publicysta i członek zespołu „Krytyki Politycznej” Krzysztof Tomasik. Do dyskusji dołączył Józef Hen, pisarz i autor biografii Boya Błazen, wielki mąż. Źródła: psr.org.pl, racjonalista.pl
7
Literacka prezydencja Polski Przez pół roku polskiej prezydencji w UE nie zabraknie wydarzeń literackich – „okrętami flagowymi” polskiej prezydencji będą Czesław Miłosz i Stanisław Lem. Pierwszego lipca, spektaklem na Theatre Square w Londynie Teatr Biuro Podróży rozpoczął międzynarodowe tournée widowiska Planeta Lem. Spektakl prezentuje świat przyszłości, w którym sztuczna inteligencja, zapewniająca rasie ludzkiej iluzoryczny dobrobyt, doprowadza ją do degeneracji i zgnuśniałej pasywności. Jest to świat zamieszkany przez humanoidalne istoty, których sens istnienia zawęził się do dawki halucynogenu. Dzięki niemu, żyją w iluzji dobrobytu i spokoju pod czujnym i życzliwym okiem cyberopiekunów. Przedstawienie zaprezentowane zostanie w Londynie (1-2 lipca), Brukseli (6-7 lipca), Paryżu (10 lipca), Madrycie (22-24 lipca), Berlinie (4-5 sierpnia), Kijowie (2 września) i Moskwie (21 września). Przez całe lato londyńczycy będą czytać wybrane wiersze Czesława Miłosza na billboardach w metrze, twórczość polskiego noblisty będzie również obecna na sierpniowym festiwalu literackim w Edynburgu. Jesienią polska literatura zagości w Madrycie. 9 września zostanie otwarta wystawa Lem fantastyczny, której inspiracją będą polskie adaptacje filmowe dzieł tego pisarza. 27 i 28 września odbędzie się konferencja poświęcona Lemowi i literaturze fantastycznej. Temat pierwszego dnia konferencji to „Lem – sztuka, literatura i cy-
berkultura”, a do dyskusji zostali zaproszeni m.in. Ewa Lipska, Jerzy Jarzębski i Miguel Barcelo. W debacie drugiego dnia konferencji, zatytułowanej Lem – etyka, filozofia i polityka wezmą udział Paweł Okołowski, Wojciech Orliński, Fernando Marias i Luis Alberto de Cuenca. Równolegle z programem wydarzeń dotyczących Stanisława Lema, w Madrycie będą się odbywać spotkania z twórczością Czesława Miłosza. Od 19 września do 3 października będzie można oglądać wystawę „Zniewolony umysł. Tyrania obrazów w polskiej fotografii artystycznej po 1945 roku”, przygotowaną przez Galerię Asymetria z Warszawy. W dniach 3 i 4 października odbędzie się dwudniowa konferencja poświęcona Czesławowi Miłoszowi. W ramach programu kulturalnego Polskiej Prezydencji w UE oraz obchodów setnej rocznicy urodzin poety realizowany jest projekt „Świat czyta Czesława Miłosza”. Audiobooki z poezjami i tekstami Czesława Miłosza będzie można usłyszeć w interpretacji m.in.: Serhija Żadana i Tarasa Prochaśki (Ukraina), Siergieja Jurskiego (Rosja), Andrieja Chadanowicza (Białoruś), José Luisa Gómeza i Aitany Sanchez Gijón (Hiszpania), Stephena Fry’a (UK), Barbary Nüsse (Niemcy), Tohru Watanaby (Japonia). Audiobooki trafią do rąk słuchaczy, w zależności od stolicy, od czerwca do września. Więcej o wydarzeniach kulturalnych, towarzyszących polskiej prezydencji można przeczytać na stronie www.culture.pl. Źródła: PAP, rp.pl, polskieradio.pl, www.teatrbiuropodrozy.pl, www.culture.pl
A potem nie było już nic, jedynie ruiny lasu i dryfująca wolno z wiatrem chmura kurzu na horyzoncie. I siedząca na nierównym, omszałym kamieniu milowym czarna i obszarpana postać. Był to ten, którego niesłusznie się przeklina, który budzi lęk i trwogę, ale który jest jedynym przyjacielem nędzarza i najlepszym lekarzem śmiertelnie rannego. Terry Pratchett Kolor magii
Terry Pratchett: Decydując się na śmierć Brytyjska telewizja BBC wyemitowała kontrowersyjny film dokumentalny, pokazujący śmierć 71-letniego Brytyjczyka, milionera Petera Smedleya, w jednej ze szwajcarskich klinik. Drugim bohaterem dokumentu jest pisarz Terry Pratchett, który cierpi na chorobę Alzheimera. Film pokazuje jego przemyślenia na temat życia, śmierci i eutanazji. Pratchett od kilku lat prowadzi kampanię na rzecz legalizacji pomocy w samobójstwie. – Moje życie, moja śmierć, mój wybór – wyjaśniał rok temu podczas wykładu w londyńskim Royal College of Physicians. Pisarz nie ukrywa, że kiedy z powodu choroby nie będzie w stanie dyktować książek, umrze na własnych warunkach, w wybranym przez siebie momencie. – Mam zamiar umrzeć w fotelu we własnym ogrodzie, ze szklaneczką brandy, słuchając muzyki Thomasa Tallisa z iPoda – mówił w 2009 r. Źródło: gazeta.pl
Subiektyw przegląd książkow
Jakub Szamałek Kiedy Atena odwraca wzrok Jakub Szamałek to absolwent archeologii na Oxfordzie, doktorant Uniwersytetu w Cambridge, autor
interesującego
bloga
„Sztuka
antyku”
i artykułów popularnonaukowych. Jego pierwsza powieść to kryminał osadzony w starożytnych Atenach. Jak pisze sam autor: „Chciałem napisać książkę, po którą sam, jako pasjonat starożytności i powieści kryminalnych, miałbym ochotę sięgnąć. Dlatego postawiłem sobie za cel nie tylko wymyślenie wciągającej fabuły, ale też stworzenie postaci, które będą jak najbliższe historycznym realiom – to znaczy myślące i zachowujące się tak, jakby rzeczywiście należały do innej kultury, wyznawały obce nam wartości i hołdowały nieznanym dziś zwyczajom. Zależało mi jednocześnie, aby moi bohaterowie mówili w jak najbardziej naturalny sposób,
9
wny nowości wych
Oliver Sacks Oko umysłu We wrześniu ukaże się nowa książka autora Antropologa na Marsie i Mężczyzny, który pomylił swoją żonę z kapeluszem.
a nie wyrażali się jakimś sztucznym, sztywnym
Jeżeli do tej pory nie mieliście do czynienia
językiem pełnym jednakowoż, iżby i innych
z książkami Sacksa, szybko naprawcie ten błąd. To
azaliż, którym w wielu powieściach maskuje się
prawdziwie fascynująca lektura, uświadamiająca,
anachronizmy. Starałem się też jak najwierniej
jak wspaniałą i skomplikowaną maszyną jest ludzki
zrekonstruować miejsce akcji w oparciu o źródła
mózg.
pisane i archeologiczne. Mam nadzieję, że tak
W Oku umysłu Oliver Sacks przedstawia
przedstawiona starożytność będzie jednocześnie
historie ludzi, którzy radzą sobie w świecie
ciekawa i egzotyczna”.
i komunikują się z innymi, choć częściowo
Fragment książki do ściągnięcia.
utracili albo pewne umiejętności intelektualne, przez wielu z nas uważane za nieodzowne, albo zdolność postrzegania zmysłowego. Pisze więc o ludziach tracących mowę, umiejętność rozpoznawania twarzy, zdolność postrzegania trójwymiarowej
przestrzeni,
umiejętność
czytania lub zmysł wzroku. Wszyscy oni stają
przed
wyzwaniem,
polegającym
na
Alex Schulman, Emma Adbåge
konieczności dostosowania się do zupełnie
Kupa kupa kupa
odmiennego istnienia w świecie. Sacks analizuje niezmiernie dziwne paradoksy.
„Trudno sobie wyobrazić książkę, w której byłoby
Pisze
także
o
ludziach,
którzy
doskonale
tyle kupy”.
widzą, ale nie rozpoznają własnych dzieci, albo
Schizofreniczny ojciec (wydaje mu się, że rozmawia
o niewidomych, którzy nagle zaczynają widzieć
z niemowlęciem) bagatelizuje zatwardzenie córki,
znacznie lepiej od innych lub dosłownie uczą
co skutkuje bolesną kolką jelitową i patologicznymi
się czytać za pomocą języka. Rozważa także
zmianami w jelicie grubym.
kwestie bardziej zasadnicze, a więc to, w jaki
„Książka ma nie tylko dowcipny tekst, ale także
sposób widzimy i myślimy, na ile istotne są
świetne ilustracje!”.
nasze wewnętrzne obrazy i dlaczego dzieje
się tak, że choć pismo istnieje tylko pięć tysięcy lat, ludzie wykazują powszechną, jakby wrodzoną, zdolność do nauczenia się czytania. Oko umysłu to świadectwo złożoności wzroku, mózgu oraz potęgi kreatywności i
adaptacji.
Książka
w
całkowicie
nowy
ta
sposób
pozwala
Yi Munyŏl
spojrzeć
Syn człowieczy
na kwestie języka i komunikacji, gdy próbujemy sobie wyobrazić, jak można
Sierżant Nam to typ służbisty, któremu obce są
patrzeć czyimiś oczyma, a raczej czyimś
zawiłe intrygi oraz rozbudowane śledztwa. Dopiero
umysłem.
sprawa morderstwa Mina Yosŏpa, członka centrum modlitwy „Życie wieczne”, wyrywa go z marazmu i stawia przed wielkim wyzwaniem. Odnalazłszy prywatne notatki Yosŏpa, Nam zagłębia się w nieznany mu świat ofiary – świat, po którym oprowadza go Ahaswerus. Wędrówka Ahaswerusa to podróż w poszukiwaniu prawdziwego Boga. Z czasem okazuje się, że Min ma wiele wspólnego ze stworzoną przez siebie postacią. Wydaje się
Maciej Żytowiecki
zatem prawdopodobne, że poszukując Boga, Yosŏp
Mój prywatny demon
odnalazł swoją zgubę, bowiem gdzieś tam, pomiędzy Ozyrysem a Jahwe, znajduje się morderca.
Kryminał urban fantasy. Chicago, schyłek lat 30. Tajemniczy morderca zbiera ponure żniwo wśród „pracujących dziewczyn” metropolii. Przywrócony
do
służby
detektyw
Ezra
prowadzi najważniejsze śledztwo w historii tutejszej policji. I ma niewiele czasu, żeby rozwiązać zagadkę tajemniczych śmierci. To jednak nie jedyna sprawa, jaką prowadzi.
George R.R. Martin
Głos, który coraz częściej słyszy w głowie,
Lodowy smok
wikła detektywa w kolejną zagadkę. Ezra musi rozwiązać obie sprawy, inaczej znajdzie się
Lodowy smok jest od dawna oczekiwaną pierwszą
w pułapce. Sprawy, jakich świat nie widział.
książką dla dzieci w dorobku George’a R.R. Martina.
Wszelkie skojarzenia z Moim własnym
Ozdobiony pięknymi rysunkami sławnej artystki
diabłem Mike’a Careya są prawdopodobnie
Yvonne Gilbert Lodowy smok jest niezapomnianą
nieuzasadnione.
opowieścią o odwadze, miłości i poświęceniu.
fot. Szymon ZajÄ…c
11
Robert Rankin Dziewczyna Płaszczka i inne nienaturalne atrakcje Robert Rankin jest fundatorem i wielokrotnym laureatem prestiżowej Nagrody imienia Roberta Rankina, przyznawanej za najlepszą książkę wszechczasów. Pod koniec XIX wieku ludzkość została napadnięta przez najeźdźców z Kosmosu. Gdy Marsjanie postanowili najechać Ziemię, nie spodziewali się porażki. Tym bardziej nie podejrzewali, że ludzkość będzie potrafiła odwdzięczyć się im pięknym za nadobne. Brytyjscy naukowcy, posiłkując się porzuconymi przez najeźdźców rakietami, skopiowali ich technologię, konstruując własne statki kosmiczne, których flota wkrótce ruszyła na podbój czerwonej planety. Na tym się jednak nie skończyło… Teraz to my jesteśmy postrachem Wszechświata! Flagi potężnego Imperium Brytyjskiego już wkrótce powiewać będą na każdej planecie Układu Słonecznego. Dzisiaj Mars, jutro Wenus i Jupiter! W tych niezwykłych czasach ludzie zapragnęli nietypowej rozrywki. Profesor Coffin wyruszył więc na poszukiwanie najwspanialszej z nienaturalnych atrakcji – Dziewczyny Płaszczki. By odnaleźć legendarną Żywą Boginię, nie cofnie się przed niczym. Gotów jest nawet rozpętać kolejną Wojnę Światów.
Już jakiś czas temu ukazał się kolejny, drugi tom reaktywowanej po latach, legendarnej serii antologii Rakietowe szlaki. Wyboru tekstów, tak jak w poprzednim tomie, dokonał Lech Jęczmyk – legendarny selekcjoner opowiadań, tłumacz i redaktor. Wybór zawiera opowiadania SF, do wyboru których kluczem są dwa słowa: OPOWIADANIA NIEZAPOMNIANE, czyli takie, które pomimo upływu lat wciąż stoją nam przed oczami, choć często zapomnieliśmy ich tytuł i autora. I wciąż wywołują w nas dreszczyk emocji. W antologii znajdują się opowiadania po części znane polskiemu czytelnikowi, ale publikowane dotąd tylko w prasie (Literatura na świecie, Problemy, Fantastyka) lub nigdzie nie publikowane.
13
Festiwal Fant
w Nidz
tastyki
zicy
15
Redaktor naczelny Literadaru, podczas wieczornej imprezy, wręcza George’owi R.R. Martinowi statuetkę Wawelu i Smoka Wawelskiego
F
estiwal Fantastyki w Nidzicy rzeczywiście okazał się świętem fantastyki i ludzi kochających książki. Naprawdę rzadko miewa się okazję, by spędzić trzy długie dni w uroczej okolicy w towarzystwie osób, z którymi przez cały czas można rozmawiać o fantastyce, książkach czy filmach. Atmosfera jest bardzo przyjazna, wszyscy są na „ty”, mnóstwo pisarzy, wydawców, tłumaczy spotykających się w zupełnie nieformalnych okolicznościach. W ciągu dnia uczestnikom towarzyszy wiele atrakcji na nidzickim zamku, wieczorem zaś odbywa się ognisko do białego rana w hotelu nad jeziorem wśród lasów.
głównie jego zasługą. Poznałem też mnóstwo fantastycznych (sic!) osób. Pozdrawiam z tego miejsca Małgosię Wilk, Maję Kossakowską, Jarka Grzędowicza i Andrzeja Zimniaka. Specjalne podziękowania należą się Wojtkowi Sedeńce i Solarychowi, facetom, którzy to wszystko zorganizowali. Polecam festiwal każdemu, kto rozważa
Odnowiłem znajomość z Rafałem Kosikiem i jego przemiłą żoną Kasią. Jak pewnie niektórzy pamiętają, Rafał udzielił mi wywiadu w pierwszym numerze „Literadaru”. Śmialiśmy się, że obecny sukces pisma jest
O festiwalu opowiada Wojciech Sedeńko
Wojtek Sedeńko: zmęczony organizator po godzinach
Od kiedy organizujecie festiwal? Od 1994 roku, pierwsze cztery w Olsztynie, piąty już na zamku w Nidzicy. Kto go organizuje? Kilku szaleńców, ze mną na czele.
17
Tak się bawi, tak się bawi Ni-dzi-ca!
przyjazd w następnym roku. Nie wahajcie się ani minuty. Dla mnie ten wyjazd był szczególnie ważny, ze względu na spotkanie z George’em Martinem. Jadąc do Nidzicy, miałem nadzieję na krótki wywiad. Rozmawiałem
z Wojtkiem Sedeńką i Michałem Jakuszewskim, prosząc ich o pomoc w zorganizowaniu mi tego wywiadu. Trzeba pamiętać, że pisarz tuż przed przyjazdem miał za sobą kilka bardzo pracowitych i wyczerpujących dni. Dodatkowo moje szanse zmniejszał fakt, że kilka dni wcześniej odbyła się
Ile osób przyjechało w tym roku? Z Polski około czterystu, kilkanaście z zagranicy, do tego bliżej niesprecyzowana liczba nidziczan oraz osób dojeżdżających na któreś z wydarzeń festiwalowych – na wszystkie imprezy wstęp jest wolny. Jaka atmosfera towarzyszy imprezie i jacy ludzie na niej bywają? Atmosfera święta dla tych, którzy lubią fantastykę, jej wszystkie przejawy, od literatury przez film, malarstwo, komiks, muzykę, na teatrze kończąc. Staramy się organizować poważne spotkania do południa, a po południu i wieczorami zabawę. Więc jest luz. Nie staramy się narzucać ograniczeń, a uczestnicy nie przekraczają granic obyczajowych czy dobrego smaku. Jak długo zajmują Wam przygotowania do kolejnej edycji i jak wygląda procedura zapraszania gości? Nie mam jakiejś konkretnej procedury. Koresponduję z wieloma pisarzami, i jeśli z tych dyskusji wyłania się coś ciekawego, to zapraszam. Nie muszą to być pisarze, których ja wydaję,
Niech każdy sobie dopowie co chce...
w Warszawie duża konferencja prasowa zorganizowana dla polskich dziennikarzy. Liczyłem na krótki wywiad, udzielony być może w przerwie pomiędzy jednym a drugim wydarzeniem.
To, co się udało, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Ustaliliśmy z organizatorami i samym Martinem, że część wywiadu przeprowadzimy w samochodzie w trakcie przejażdżki, a następnie siądziemy w jakimś przyjemnym miejscu. Pojechaliśmy zatem na tzw. „szlif po okolicy”. Ja prowadzę auto, George Martin po stronie pasażera. Dyktafon włączony a my sobie swobodnie rozmawiamy. Mijając pola Grunwaldu, nie omieszkałem wspomnieć o jednej z największych bitew średniowiecza. O dziwo, Martin, choć bardzo dobrze skądinąd zorientowany w polskiej historii, nie zdawał sobie sprawy ze skali starcia.
bardzo chętnie współpracuję z innymi wydawcami. Dla nich stanowi to promocję oficyny, a dla mnie – festiwalu. Jak długo zapraszaliście George’a Martina? Trzy lata. Warto było czekać, a w nagrodę wizyta wypadła akurat w chwili końca emisji jego serialu. Nie zaplanowałem tego, choć niektórzy myślą, że tak. (śmiech) Czy Martin był wymagającym gościem? Miał jakieś specjalne zachcianki? Wydawca Martina trochę go pomęczył na licznych spotkaniach i konferencjach, więc w Nidzicy daliśmy mu luz. Oczywiście wiele osób chciało z nim porozmawiać. Ale przyjechał po to, żeby się z nami spotkać. Dla niego to też biznes. Nie zapominajmy, że ma profit od każdej sprzedanej książki. A te w trakcie festiwalu szły jak świeże bułeczki. Nie obawialiście się „zagłaskania kotka (Martina) na śmierć” przez fanów? A czemu miałbym się obawiać? Duży facet. I sympatyczny. Jak robiłem z nim wywiad, to wyraźnie się pod koniec niecierpliwił, czy wystarczy dla niego kiełbasy na ognisku. Ale fani po-
19
ja się naraziłem) organizatorom, którzy już czekali z kolejnymi punktami programu. Nie muszę pewnie mówić, że było warto. Martin okazał się, mimo zmęczenia, fenomenalnym rozmówcą z dużym poczuciem Lech Jęczmyk, h umoru i żywą w towarzystwie Mirka Obarskiego, inteligencją. Dodam podpisuje książki tylko, że następnego Potem pytał też dnia spędziliśmy ranek o inne aspekty polskiej historii: w opustoszałej jadalni zabory, obecny stosunek do komunizmu h o t e l o w e j w towarzystwie Michała etc. Po jakimś czasie znaleźliśmy sympaJakuszewskiego i przedstawicieli wydawtyczny zajazd, gdzie, zamówiwszy kawę cy, gdzie George R. R. Martin, tak jak i ciastka, kontynuowaliśmy rozmowę. pozostali, starał się pozbyć skutków baW rezultacie spędziliśmy razem dwie aardzo udanego poprzedniego wieczoru i pół godziny, czym w rezultacie nara- przy ognisku. ziliśmy się (żeby powiedzieć prawdę, to Piotr Stankiewicz
witali go chóralnie, tacą z chlebem, solą, kindziukiem i miodami. Mam zdjęcie na dowód, że to raczej ty go zagłaskiwałeś. Ja trzymałem się od tego z daleka, pilnowałem imprezy. Chyba wszyscy mają pozytywne wrażenia. Może na koniec przytoczysz jakąś anegdotę lub zabawną wpadkę z tegorocznej edycji? Wpadki nie było, może oświetlenie w kinie na spotkaniu nie było takie, jakiego bym się spodziewał, ale spotkanie musiałem przenieść do kina z powodu liczby chętnych, ad hoc, więc nie było czasu na przygotowania. No i jakaś pani stuknęła w samochód Maćka Parowskiego, kiedy jechał do nas, przez co po raz pierwszy nie dotarł na festiwal. A był do tej pory na siedemnastu. Anegdota? Nie wiem, ludzie różne rzeczy mi opowiadali, często zabawne, ale nie byłem świadkiem tych wydarzeń, więc nie wiem, ile w tym prawdy. Jak już powiedziałem, organizator jest od tego, by czujnie sprawować pieczę nad przebiegiem. Nocne Polaków rozmowy, uczestnictwo w zorganizowanych przez niego imprezach nie wchodzą raczej w rachubę. Taka praca. Rozmawiał Piotr Stankiewicz
Kompensacyjny seks i mordobicie Wywiad z Anną Brzezińską
W
ywiad został przeprowadzony podczas spotkania, które odbyło się w gościnnych progach kawiarni literackiej Artefakt Café w Krakowie. Na reklamach widniał slogan Pierwsza dama polskiej literatury fantasy, do czego odnosi się w wywiadzie sama autorka. Rozmawialiśmy też o modach literackich i kondycji rynku debiutantów (vide tytuł). Dziękuję też Szymonowi Zającowi za udostępnienie zdjęć i ugoszczenie nas w swojej kawiarni.
21
Piotr Stankiewicz: Czy mamy do czynienia z rodzącą się modą na średniowiecze? Anna Brzezińska: Nie wiem czy rodzącą… Spójrzmy na kulturę mówioną, w której cały czas funkcjonowały jakieś legendy średniowieczne, strzępy przetworzonych eposów. Mamy to w epoce wczesnonowożytnej, mamy później w XIX w., kiedy pojawia się gatunek romansu jarmarcznego, który wykorzystuje materię średniowieczną. Były właśnie takie powieścidła czerpiące, czy to z legend o średniowiecznych świętych, czy jakieś romanse oparte o materię arturiańską. To sobie funkcjonowało na takim popularnym poziomie i niespecjalnie było wysublimowane literacko. Na pewno trwa moda na fantasy, która właśnie to średniowiecze przetwarza – twórczo bądź odtwórczo. Mamy do czynienia z modą na te lęki i strachy rodem ze średniowiecza. Czy pani też to tak widzi, że te wampiry i wilkołaki są pewnym odpryskiem tej wracającej mody czy też stałej mody? Ja nie mam takiego strasznego doświadczenia w literaturze fantasy, bo to nie jest moja pierwsza literatura, ja jej dużo nie czytałam… Ale pani ją pisze. Akurat dla mnie to nie ma znaczenia, co ja piszę. Te klasyfikacje są dla mnie całkowicie wtórne.
A chciałaby pani napisać romans o wampirach? Nie wiem, czy jest na świecie taka ilość alkoholu (śmiech), ale mogłabym zdekodować składniki, bo romans paranormalny odbija się od klasycznego romansu. Ja oczywiście z pewnym zażenowaniem czytam, że trzystuletni wampir, który nie zdołał zdać matury, jest bohaterem wyobraźni naszych młodych kolegów. No, ale rozumiem, jak działają te schematy fabularne. Czyli jest niewinne dziewczę, które marzy o przeżyciu straszliwej, groźnej miłości, poskromieniu bestii. Czytaliśmy baśnie wszyscy i one są przez etnografów dosyć dobrze opracowane, więc możemy je
sprowadzić do schematu A83.4/7. Wiadomo jak działają tego typu bajki. Dlaczego figura wampira będzie w nich użyteczna, to też jest dosyć oczywiste, dlatego że od Brama Stokera ta figura jest nacechowana takim zakazanym erotyzmem. I to już w tej wczesnej powieści wiktoriańskiej jest dosyć oczywiste. Natomiast dlaczego są takie fluktuacje, przypływy i odpływy popularności pewnych wątków – na to żaden wydawca ani pisarz nie odpowie, ponieważ marzą się nam rezydencje w Galicji. Gdybyśmy wiedzieli z wyprzedzeniem dwuletnim, że będą popularne na przykład zombie, to myślę, że byśmy się po-
starali coś takiego wydać, a potem byśmy o tym rozmawiali w jakichś przyjemnych, południowych sceneriach. Czy nie da się zaobserwować pewnych tendencji, w rezultacie antycypować? Antycypować się nie da, zaobserwować oczywiście. Ale zawsze ex post? Tak, tak, myślę, że tak. Jest dużo różnych wyjaśnień, dlaczego właśnie romans paranormalny. No i rzuca się to na siatkę czytelnictwa, że dziewczynki czytają więcej niż chłopcy. Jakieś tam wyjaśnienia się pojawiają. Ale nie wiem, co będzie następne. Możemy sobie teraz powróżyć z fusów. Pani wydawnictwo – RUNA – nie wydaje nic o wampirach? Nie przypominam sobie. Ale to taki bunt, kontrkultura? Pieniądz to pieniądz, oczywiście, ale faktycznie, są takie książki, które mnie zupełnie nie pociągają. A gdyby przyszła do wydawnictwa nobliwa pani po pięćdziesiątce z małego miasta, która właśnie napisała romans o wampirach. Jest przełom roku 89. i 90. Ona kończy filologię na uniwersytecie, on jest wampirem, ma tzw.„szczęki”, nocami stoi gdzieś na jarmarku, sprzedaje jarzyny albo jest cinkciarzem... Pewnie z przygnębieniem powiedziałabym, że nie rozpoznałam
23
fot. Szymon Zając
w tym gigantycznego potencjału komercyjnego. U siebie w wydawnictwie jestem testerem negatywnym. Na przykład jeśli podoba mi się jakaś okładka książki, to ona automatycznie ląduje w koszu, ponieważ wiadomo, że jest to okładka niekomercyjna i nie pomoże tej książce.
decydowały dwie osoby, konkretne i znane z imienia i nazwiska. Był to redaktor naczelny „Nowej Fantastyki”, Maciej Parowski, i redaktor naczelny superNowej, Mirek Kowalski. Jeśli ktoś nie spodobał się tym dwóm panom, to praktycznie nie istniał.
Pierwsze pani okładki były mało komercyjne. Zbójecki gościniec był dość ubogi. Bo była taka konwencja tej serii. Biała seria superNowej pokazuje na pierwszej okładce liternictwo i pojedyncze elementy graficzne. Nie, wtedy to był jeszcze taki moment, kiedy nie było czytelników polskiej fantastyki poza tą serią. Już w latach 80. o kształcie polskiej fantastyki
Ale pani nie spodobała się Maciejowi Parowskiemu. Ale spodobałam się Mirkowi Kowalskiemu, więc pewne naciski się zredukowały. A jak to jest dzisiaj? Znacie się, lubicie? Ja pamiętam takie wręcz nieprzyjemne momentami wypowiedzi Maćka Parowskiego na temat opowiadania A kochał ją, aż strach.
fot. Szymon Zając
To był taki moment, kiedy w Polsce – czego w ogóle byłam mało świadoma, bo ja sobie spokojnie żyłam w Budapeszcie na stypendium naukowym, nie czytałam fantastyki, nie żyłam w tym środowisku, nie jeździłam na konwenty – zaczęła się dyskusja o kształcie polskiej fantastyki. W latach 80. dominowała fantastyka socjologiczna, wchodząca w taki bardzo mocny dialog z rzeczywistością, głównie komentująca rzeczywistość polityczną. Mnie ten rodzaj fantastyki niespecjalnie interesował, muszę przyznać, i podstawowym punktem odniesienia była dla mnie powieść historyczna. Kiedy wydawnictwo przyjęło do druku moją pierwszą powieść Zbójecki gościniec, poproszono mnie, żebym napisała opowiadanie promocyjne. Ja wtedy napisałam
pierwsze opowiadanie o Babuni Jagódce, zupełnie będąc nieświadomą tych wszystkich tradycji. Zupełnie nie rozumiałam tych wszystkich uwarunkowań. To opowiadanie, którym debiutowałam, zdobyło Nagrodę imienia Janusza A. Zajdla. Rozpętała się burza, w której nie chodziło tak bardzo ani o moją osobę, ani o ten tekst, chodziło raczej o spór na temat tego, czym powinna być fantastyka. I myślę, że ten spór był potrzebny, tylko niepotrzebnie był bardzo personalny w tamtym momencie. Ale chyba też dobrze zrobił Zbójeckiemu gościńcowi. Pewnie tak, skoro tak strasznie dużo się sprzedało. Bardzo szybko wyjechałam za granicę, więc nie obserwowałam tego
25
znowu z bliska. Bardzo byłam zdumiona tym, że obcy ludzie z taką dozą emocji odnoszą się do mojej osoby (śmiech), nie znając mnie zupełnie. Dosyć było zabawnie, ponieważ włączały się takie zupełnie pozamerytoryczne sposoby odczytywania tekstu, jak na przykład te nieszczęsne opowiadania o Babuni Jagódce, które były czytane w jakichś zupełnie antykościelnych czy feministycznych kontekstach. Przepraszam, tam są antykościelne wątki – jest głupi pleban… Ja byłam tym troszeczkę zaskoczona, ale to jest jakoś wpisane w tę pracę. To znaczy każde odczytanie tekstu jest uprawnione. Może nie równocenne, ale nie będę jakoś straszliwie rozpaczała. Nie było to przyjemne, zwłaszcza w tym osobistym aspekcie. Ja jestem ciekawy, bo wydaje się, że ostatnio ktoś ze mną rozmawiał i mówił, że młodzi pisarze fantasy w Polsce, czy fantastyki w ogóle w Polsce, wzrastali w opozycji do Macieja Parowskiego. I to fantastyka zawdzięcza Parowskiemu, że oni, chcąc się od niego odciąć, dyskutowali z nim, polemizowali, walczyli, kruszyli kopie. Ja dorastałam w błogiej nieświadomości istnienia Macieja Parowskiego (śmiech) i całego tego środowiska, i tego „Młodego technika”. Myśmy potem z Maćkiem przegadali sporo czasu o naszej wizji literatury i faktycznie te pierwsze lektury, które najbardziej człowieka kształtują, mocno się nam rozjeżdżają. Natomiast myślę, że obydwoje rozumiemy bardzo do-
brze, że tamte kategoryzacje sprzed trzynastu lat są już bardzo nieaktualne, ponieważ to, co wtedy wydawało się literaturą superkomercyjną, teraz już taką nie jest. Świat nas wszystkich bardzo mocno zaskoczył. Czy powiedziałaby pani, że pisze literaturę komercyjną? Sprzedaję swoje teksty, więc niewątpliwie, ale to nie jest tak, że siadając do komputera, kalkuluję, co tu by najlepiej sprzedać, w jaki nurt się najlepiej wbić. To mnie poniekąd zastanawia, bo jest sporo takich miejsc, w których opiniami wymieniają się młodzi albo potencjalni pisarze, i tam czasami rozgrywają się takie dyskusje:
„Ach! Jakie teraz tematy najbardziej interesują wydawców, co się najlepiej sprzedaje?”. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, po prostu pojawiają się pewne historie i staram się je opowiedzieć najlepiej jak potrafię. Natomiast ten aspekt merkantylny w tym momencie pisania wydaje mi się niespecjalnie istotny. No tak, ale prowadzi pani wydawnictwo, to nie jest takie proste, żeby zupełnie nie interesować się aspektem merkantylnym. Tak, natomiast moja pozycja jest już troszeczkę inna niż pozycja
debiutanta. Kiedy debiutowałam, musiałam pójść na bardzo istotne kompromisy z wydawnictwem. Przy drugiej książce już mogłam napisać ją, jak chciałam. Oczywiście nie dało się zmienić tego wszystkiego, co zostało zmienione w pierwszym tomie. Ale potem przepisała pani tę książkę. Pierwsza książka pani nazywa się Zbójecki gościniec, a druga pierwsza książka (śmiech) to Plewy na wietrze. Tak, to jest pierwotny tytuł, na który wydawnictwo się nie zgodziło. Mirkowi kojarzyło się to z pluciem na wiatr i powiedział, że absolutnie nie, niestety nie obroni się ten tytuł. A to jest piękna, biblijna fraza, która ma określone konotacje, i ona po prostu bardzo mi tu pasowała, więc uparłam się potem, kiedy już mogłam się uprzeć. Pani kontestuje tę fantastykę? A dlaczego? Takie mam wrażenie. Nie mam takiego poczucia, że należę do getta, bo w pewnym momencie było takie słowo klucz, które jakoś pojawiało się w rozmowach o tym gatunku literackim. Ja zawsze miałam wrażenie, że piszę powieści historyczne. To, że są to powieści historyczne wymyślonych światów, nie sprawiało mi żadnej trudności, bo jedna z pierwszych książek, które wywarły na mnie ogromny wpływ i którą strasznie przeżyłam jako dziecko, to Chwała cesarstwa Jeana d’Ormes-
27
sona. To jest książka udająca monografię literacką cesarstwa. Spędziłam kilka miesięcy, szukając tego cesarstwa po rozmaitych monografiach, książkach historycznych, zastanawiając się cóż to za cudo. Ogromnie sfrustrowało mnie odkrycie, że to nie jest konkretna kraina, że faktycznie jest to miejsce bardzo mocno inspirowane Bizancjum, ale że autor pewne rzeczy sobie wymyślił i sfabularyzował. Bardzo wcześnie zatem odkryłam, że może istnieć taka strategia pisarska i niekoniecznie łączy się ona z tym, że ktoś bardzo intensywnie i, czyniąc notatki, przeczytał we wczesnych latach życia Tolkiena. To ciekawe, co powiedziała pani o swoim pisarstwie w kontekście historycznym, bo to samo mówi George Martin. On też ma przeświadczenie, że tworzy książkę historyczną inspirowaną wydarzeniami z naszego świata. Czyta pani Martina? Tak, aczkolwiek ten jego cykl fantasy… Martin sam to uroczo w pewnym momencie podsumował, że on już zrobił dla fantastyki, co trzeba, i teraz zrobi coś dla swojej rodziny (śmiech). A widziała pani serial? Tak. I jak pani znajduje? Napisałam gigantyczny felieton na ten temat. Chyba dziewiętnaście tysięcy znaków, ja mogę to skrupulatnie powtórzyć (śmiech).
Tak, czytałem. Zatem podobał się, tak? Tak, podobał mi się. A gdyby tak ktoś pani zaproponował nakręcenie serialu? A ja niestety oprócz Gry o tron obejrzałam też Wiedźmina i zdaję sobie sprawę, jakimi budżetami tutaj, na naszym rynku, dysponujemy. Ale rozważyłaby pani czy nie? Jasne, że tak.
*** Babunia Jagódka to chyba najbardziej znana postać z pani książek? To pierwsze opowiadanie o Babuni Jagódce to był żart. Ja sobie napisałam takie luźniutkie opowiadanie, które miało służyć wyłącznie temu, żeby zabawić się pewną standardową fabułą baśniową, pobawić się jakimiś stereotypami, wątkami baśniowymi. Natomiast taka zupełnie czysta zabawa mnie też niespecjalnie interesuje, więc dosyć szybko te opowieści o Babuni stały się dużo mroczniejsze. Jest taki nurt w historiografii, który się nazywa mikrohistoria, i on bada losy malutkich, wyizolowanych społeczności, współzależności i rozmaite procesy, jakie tam zachodzą. Ja sobie wymyśliłam, że będę się bawiła taką malutką wioseczką, żeby pokazać w niej pewne plugawe mechanizmy. Lubię je, ponieważ są one w pewnym sensie miarą mojej irytacji na rzeczywistość, którą oglądam. Rozumiem, że jak jest pani zła, sfrustrowana, to wtedy zaczyna pani pisać opowiadanie o Babuni Jagódce? No, nie tak automatycznie. Złość musi się we mnie skumulować. I zmienić w szał twórczy? Nie przesadzałabym z tym szałem. Ja akurat nie będę tworzyła romantycznej pisarskiej legendy, jak straszliwie mi rzeczywistość doskwiera, mam do tego dosyć rzemieślnicze podejście, kryzysów twórczych, odkąd urodziłam dzieci, nie posiadam.
To jak pani pisze? Wstaje rano, siada do klawiatury… A nie, nie. Wstaję rano, wyprawiam dzieci do szkoły, do przedszkola, jeśli nie są chore, przygotowuję jakiś obiad, idę do pracy, po drodze czytam książkę albo myślę o tym, co chciałabym napisać. Potem robię te wszystkie gospodarskie zajęcia, które trzeba wykonać, a potem wieczorem, kiedy dziatwa idzie spać, staram się coś napisać, więc czasu na pisanie mam mało, a na kryzys twórczy jeszcze mniej, jak możemy się domyślać. Stąd są mi one oszczędzone. Napisała pani dwie książki z mężem? Tak. Jakie to doświadczenie? Błogie… Błogie? Nie kłóciliście się przy wspólnej pracy? Nie. Nie kłócimy się przy wychowywaniu dzieci, więc literatura naprawdę nie jest strasznym wyzwaniem. Jedna z tych książek była naprawdę prosta, była oparta na modelu powieści werbunkowej, czyli o tym, jak fajnie jest pojechać na wojnę, rozumie pan – męska przygoda, bitwy, piękne dziewoje do ocalenia. Tutaj nie było jakichś strasznie skomplikowanych kwestii technicznych, to był pastisz. Naprawdę prosto się takie rzeczy pisze. Zwłaszcza że ten wspólny tekst rozpadał się bardzo szybko na historię męża i historię żony, bo to było oparte na losach rodziny Kiplingów i ja pisałam wątek żony, a mąż pisał wątek męża. Nie było się o co kłócić.
29
Jak to jest – siedzicie tak przy stole, jecie płatki, pijecie kawę i nagle dochodzicie do wniosku, że napiszecie wspólnie powieść? My dużo rozmawiamy ze sobą i tak się jakoś złożyło, że rozmawialiśmy dosyć dużo o I wojnie światowej. A ponieważ rozmowy szły nam bardzo fajnie na temat tej epoki, na temat rozmaitych fabuł, to postanowiliśmy, że pewne rzeczy napiszemy wspólnie. No i poszło. To dość nietuzinkowy temat dla małżeństwa, rozmawiać o I wojnie światowej. Mój mąż się akurat tym fascynuje od lat. Ludzie mają różne żenujące hobby, on akurat ma takie militarystyczne. Nawet z trzema kolegami założył malusieńkie wydawnictwo, które wydaje prozę naukową poświęconą militariom. Niektórzy przepijają pieniądze, inni wydają książki (śmiech). Są różne wariacje. Czym się zajmuje pani mąż na co dzień? Jest informatykiem. Pracuje w złowieszczej korporacji. *** Jakie zagrożenia czekają na osobę, która łączy rolę pisarza/pisarki z rolą szefa w wydawnictwie? Myślę, że takie same, jakie czekają na każdą osobę, która pracuje w wielu różnych profesjach. Tylko że od większości z nas świat wymaga, żebyśmy grali na wielu bębenkach. Moim kłopotem jest nieusta-
jący brak czasu. Narzucam straszliwą dyscyplinę, ale jestem bardzo uporządkowana, więc robienie notatek i wpisywanie ich w jakieś bazy danych nie sprawia mi strasznego bólu, ponieważ zawsze tak pracowałam. Mam też wrażenie, że im więcej rzeczy muszę robić, tym bardziej jestem wydajna. A czy nie dochodzi do konfliktu interesów? Tu jestem pisarką, tu jestem wydawcą. Nie zakładam, że przychodzi moment, w którym pani na przykład wyrzuca młodego pisarza za drzwi, bo jest obawa, że zagrozi pani pozycji. Pytam raczej o to, czy są takie sytuacje, które rodzą konflikty między tymi rolami. Akurat odkrywanie nowych pisarzy, a właściwie wydawanie ich tekstów (bo z tym odkrywaniem to jest fetysz Maćka Parowskiego, który odkrywa cały świat, a ja mam takie wrażenie, że czasami umożliwiamy tylko komuś opublikowanie tekstu) jest najprzyjemniejszą częścią tej pracy. Spływa do wydawnictwa bardzo wiele tekstów i ja nie mam szansy czytać tego wszystkiego. Jest ich naprawdę mnóstwo, czasem dziennie przychodzi ich pięć, sześć. Niejednokrotnie są to wielotomowe sagi rozpisane na straszliwe, gigantyczne uniwersum, bardzo, bardzo dużo liter. W każdym razie nie mam szansy tego wszystkiego sama czytać, ale niektóre rzeczy czytam. I jest moment niesamowitego zaskoczenia, kiedy czyta się tekst wykraczający jakoś poza moją wyobraźnię, bo w większości one wykraczają poza moje pojęcie ortograficzne czy fabularne, ale to nie jest aż taka przyjemność i gwoli odtrutki trzeba czytać inne rzeczy. Natomiast
Przychodzi taka książka i – znamy wszyscy na przykład historię Joanne Rowling – pani jej nie publikuje, odrzuca czy ktoś odrzuca… A potem ta książka odnosi gigantyczny sukces? Tak. Czy zdarzają się takie sytuacje? No jasne, że się zdarzają. Powinęła się pani noga w ten sposób? Niejednokrotnie.
są to momenty, w których spotyka się coś niesamowitego i to kompensuje jakoś godziny spędzone w towarzystwie trzystuletnich wampirów. Ale ta część jest fajna, naprawdę. Nie ma jakiegoś takiego dreszczu: olaboga przyjdzie ktoś nowy i podbierze nam te cenne profity rynkowe. Oczywiście bycie wydawcą nakłada pewne ograniczenia. Ja bardzo rzadko wypowiadam się na temat cudzych tekstów, ponieważ jestem tutaj z definicji nieobiektywna. Krytycznie w zasadzie nie wypowiadam się nigdy, bo wiadomo nie bardzo mogę sobie na to pozwolić. Co więcej, nie jestem specjalnie obiektywna, jak już powiedziałam.
Bardzo chętnie poznamy tytuły… Ale nie poznacie państwo niestety, bo to są takie rzeczy, które poniekąd są objęte tajemnicą wydawniczą. Mam wrażenie, że większość z nas pisząc, komunikuje się ze światem na takim poziomie szczerości, jaki bardzo rzadko osiąga się w innych relacjach. Pracując ze swoim redaktorem, jeśli on nie poprawia wyłącznie przecinków, ja muszę być szczera, co więcej, on widzi moje teksty w takiej formie, w jakiej nie ogląda ich nikt inny. Nago? Tak, i dlatego nie rozmawiam na ten temat, nie komentuję błędów. Jeśli ktoś publikuje swój tekst, to niejako poddaje się pod ocenę innych. Natomiast skoro jest to przysłana publikacja, to nie byłoby ani szczególnie inspirujące, ani eleganckie dywagować szumnie o tekście piętnastoletniej dziewczynki, która swoje idiosynkrazje zawarła w tymże tekście.
31
Piszą piętnastoletnie dziewczynki? Nawet młodsze. I o czym piszą? Literaturę romansową, najogólniej mówiąc. Znaczy są takie przypływy i odpływy trendów, teraz zalewa nas spieniona fala wampirycznych kochanków. O czym jeszcze? Myślę, że bardzo mocno jest to jakaś tam projekcja marzeń, czyli o niebezpiecznej miłości i zwierzęcym seksie.
I to trzynastolatki piszą? Nie tylko, niestety. Trzynastolatkowie? Jeszcze młodsze dzieci? Trzynastolatkowie, zwierzęcy seks też i w takich kompensacyjnych motywach powiedziałabym (śmiech). Ale tam dużo więcej mordobicia się pojawia i też takiego kompensacyjnego mordobicia (śmiech). Czyli jednak ma pani opcję na całkiem niezłą książkę i niezły obrót. Nie przesadzałabym z tą całkiem dobrą książką. Ale rotacja w Empiku… To jest kwestia wyborów. Myśmy nigdy nie chciały wydawać pewnego rodzaju literatury i na razie możemy sobie na to finansowo pozwolić. Czasami zdarzało się tak, że wydawałyśmy książki, które nas zachwyciły z pełną świadomością, że będzie to całkowity wtop finansowy, ponieważ tekst był na tyle piękny i wartościowy, że uznałyśmy, iż chcemy to zrobić. To też jest przyjemność w pracy wydawniczej. Sądzi pani, że problemem jest to, że nie ma takiego miejsca, gdzie ci młodzi mogliby skonfrontować się z jakąś publicznością? Chyba jest trochę takich miejsc w sieci. Są miejsca, w których są prowadzone warsztaty literackie, gdzie można
33
przesłać swoje teksty i o nich podyskutować. Bo mnie bardzo szybko skończyły się te zapędy pozytywistyczne, kiedy żeśmy w 2001 roku założyły RUNĘ, a teksty zaczęły przychodzić po ogłoszeniu istnienia wydawnictwa w 2002. Byłam pełna dobrych chęci i właśnie jakichś takich pozytywistycznych zapędów i chciałam korespondować z ludźmi, odpowiadać na te listy z propozycjami. To mi przeszło bardzo szybko, gdy z pewnym uroczym, młodym autorem wymieniłam kilka listów, wskazując pewne – moim zdaniem – poważne mankamenty w jego prozie, a korespondencja skończyła się listem, w którym pojawiło się takie urokliwe zdanie: „Czy tobie się wydaje, ty stara głupia ***, że twoje teksty nadają się lepiej do publikacji niż moje?”. Prawdę powiedziawszy, tak właśnie mi się wydawało (śmiech). Jeszcze chciałem zapytać, założyłyście panie wydawnictwo we trzy, a teraz jesteście we dwie? Tak. Wydawnictwo zostało założone przede wszystkim przez Paulinę Braiter-Ziemkiewicz, tłumaczkę, i Edytę Szulc, która jest analitykiem finansowym. Potem dokooptowały mnie. Dosyć szybko okazało się, że Paulina, która współpracuje z wieloma wydawnictwami jako tłumaczka, będzie miała z tego powodu kłopoty, to znaczy – wydawcy będą się obawiali rozmawiać z nią o swoich planach wydawniczych, które, z racji tego, że jest tłumaczką, będzie znała, więc ona po prostu musiała się wycofać. Faktycznie są
tu momentami kłopoty. Są rzeczy, o których praktycznie z nikim nie rozmawiam, dlatego że pojawia się konflikt lojalności. Oprócz tego, że jestem wydawcą, jestem też koleżanką wielu osób, więc po prostu o swojej działalności wydawniczej mówię dość lakonicznie. *** Jakie ma pani najbliższe plany? Teraz zaczynam pisać kolejną optymistyczną powieść, bo wszystkie
moje powieści, jak wiadomo, są bardzo optymistyczne. To będzie o końcu świata, dla odmiany (śmiech). Książka znowu będzie taką formą pośrednią między powieścią epizodyczną a zbiorem opowiadań i będzie się rozgrywała gdzieś w centralnej Rosji tuż przed rewolucją. Będzie opowiadała o końcu świata.
Końcu świata Białych? To nie jest takie proste pytanie i prosta odpowiedź. Będzie o końcu świata nie tylko tych dworków i panienek dworkowych, ale o końcu pewnego myślenia o świecie, co de facto przekłada się na taki bardziej kosmologiczny koniec świata. Będzie optymistycznie, jak można się domyślać. Chciałem zapytać, czy komercja jest zła, ale chyba wiemy, co pani powie. A odpowiem, że nie jest zła, oczywiście. Zastanawiałem się, czy nie byłoby dobrze, a może ma pani kogoś takiego, takiego coucha, który stoi za panią i mówi: „Anka, bardziej komercyjnie!”. Ma pani kogoś takiego w wydawnictwie, kto nadaje temu całemu przedsięwzięciu taki merkantylny… Zwolniłabym oczywiście delikwenta. …? Ja jestem w takiej szczęśliwej sytuacji, że nie muszę kombinować w taki sposób, że jeszcze ten jeden dodatkowy tysiąc złotych zmieni dramatycznie moją sytuację bytową, ponieważ gdyby tak było, to oczywiście musiałabym dokonywać pewnych wyborów. Natomiast pisanie literatury w Polsce dla większości z nas nie jest sposobem zarobkowania. Oczywiście są osoby, które z różnych powodów chcą czy muszą wydawać powieść lub dwie powieści rocznie. Ja na szczęście nie muszę.
35
Bo inni to robią, w sensie, że wydaje pani innych. To prawda. Ale, no mówię, nie muszę tego robić, więc nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, że ktoś stoi nade mną i narzeka straszliwie, że magiczny durszlak nie został odnaleziony należycie szybko. Owszem, zdarzają się głosy, że za ponuro (zawsze piszę za ponuro) albo za bardzo skomplikowanie, ale to są takie rzeczy, z których nie bardzo mogę zrezygnować, bo zwykle jestem w stanie dosyć wyczerpująco wyjaśnić, dlaczego pewne rzeczy napisałam tak, a nie inaczej. Czyli jest pani w szczęśliwej sytuacji, w której może pani pisać niekomercyjnie, ale są to książki komercyjne? Wystarczająco komercyjne, powiedzmy. Z tą dozą niechęci, dystansu do fantasy, czy widzi się pani w żółtej koszulce lidera w Polsce? Nie, w ogóle. I też niespecjalnie lubię te kategoryzacje: pierwsza, druga, trzecia dama fantastyki. Ja je lubię. A ja właśnie mam wtedy takie wrażenie jakiegoś peletonu (śmiech). Podsumowując pani plany: będzie książka o rewolucji październikowej czy książka przed rewolucją? O wiochach będzie książka (śmiech). Wiochach i dworkach szlacheckich?
Tak. Co jeszcze będzie…? Teraz wyszła Księga wojny, jest w niej moje kolejne włoskie opowiadanie, też jakoś rozwiewające nadzieję czytelników na akcję, ponieważ postanowiłam napisać opowiadanie, w którym nie będzie się działo nic. I wykonałam to zadanie ze stuprocentową skutecznością. Zamierzam też napisać bardzo typową książkę fantasy, której bohaterem będzie starzejący się mag i postaci nie będą mogły pójść na żadną wyprawę, ponieważ rzecz będzie się rozgrywała na niewielkiej wyspie. Drużyny też się tam raczej nie da zebrać. Dużo, dużo rozmaitych planów na przyszłość. Czyli nie będzie to czarnoksiężnik z archipelagu, a mag z wyspy; nie bezludnej, ale pojedynczej? Może nie, ale w każdym razie taka książka o starzejącym się władcy. Bez specjalnych nadziei na schemat od zera do bohatera, bo już jest bohaterem i nic więcej się nie wydarzy. Czy dobrze słyszałem, że będzie to drugi tom Wód głębokich jak niebo? To może nie będzie drugi tom, bo ja sobie obiecałam po Twardokęsku, z którym spędziłam ponad dziesięć lat, że żadnych cykli nie będzie przez dłuższy czas. To będzie samodzielna powieść, rozgrywająca się dużo później i w tym samym świecie, który jest bardzo statyczny. Tak nierzeczywiście statyczny, w którym przeszłość cały czas wraca w rozmaitych odbiciach. Ale istotnie będzie taką właśnie powieścią o starzejącym się magu.
Detektyw w rakiecie ratu jaszczurzą księżniczkę w sercu borneańskiej dżungli
uje
37
Diaboliczny mandaryn pchnął stopą wiklinowy koszyk, przewracając go i uwalniając trzy zabójcze żmije. Gady wiły się po podłodze, sunąc w stronę krzesła, do którego przywiązana była młoda dama, bezbronna wobec niebezpieczeństwa. – Pani czas niedługo się skończy, panno van Meter – mruknął doktor Tsung Li-Cho, głosem jedwabistym niczym sznur dusiciela – Gdy moje pupilki wyczują zapach ofiary, nie mogę już ich kontrolować. Proszę mi powiedzieć: Gdzie jest Zielony Sokół? Okno pękło z przeraźliwym trzaskiem. Wskoczył przez nie człowiek odziany w zieleń, strzelając z dwóch czterdziestek piątek. Węże zginęły w jednej chwili – teraz przypominały gumowe zabawki, rzucone na podłogę. – Tutaj jestem, doktorze Li Cho! – zaśmiał się Zielony Sokół. Wymierzył broń w stronę Diabła z Chińskiej Dzielnicy. Wtem poczuł muśnięcie kuli, przebijającej jego zielony płaszcz, a chwilę później usłyszał dźwięk przeładowywanego pistoletu… za swymi plecami. Obrócił się – Rita van Meter, jego własna narzeczona, stała obok krzesła, uwolniona z więzów. W dłoniach trzymała dymiący pistolet, ale jej oczy wydawały się puste. W pomieszczeniu zabrzmiał mrożący krew w żyłach śmiech. – Głupcze! Zapomniałeś, że jestem mistrzem mesmeryzmu! To wszystko było pułapką, by schwytać ciebie! Teraz zginiesz z powabnej dłoni panny van Meter… albo będziesz musiał ją zabić! Zielony Sokół desperacko szukał rozwiązania, a palec Rity nieubłaganie pełzł w stronę spustu. *** Co to jest pulp? zasadzie nie istnieje coś takiego jak „pulp” jako gatunek. Słowo to odnosi się do materiału, medium czy sposobu przekazywania opowieści, nie ich fabuły. Pochodzi od pulpy, czyli od taniego papieru – polskim odpowiednikiem może być „powieść groszowa” czy „kieszonkowa”. Pisma określane mianem pulp fiction to magazyny drukujące literaturę masową: opowiadania sensacyjne, przygodowe i romanse, osadzone w rozmaitych realiach. Narodziły się w pierwszych latach XX wieku i zniknęły mniej więcej w połowie lat 50., gdy w Stanach Zjednoczonych upowszechniła się telewizja. Stanowiły największą
Wikimedia co
mmons
W
39
eksplozję masowej rozrywki (jeśli chodzi o słowo pisane) w historii, do czasu powstania Internetu. Na kartach magazynów pulpowych każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Istniały pisma detektywistyczne, fantastycznonaukowe, westerny, opowieści sportowe, romanse i wiele innych. Niektóre opisywały wyczyny „klasycznych” bohaterów, inne prezentowały makabryczne opowieści niesamowite. Wszystkie miały jedną wspólną cechę: dostarczały prostej, rozrywkowej treści, wydrukowanej na makulaturze, wciśniętej między śliskie, jaskrawo kolorowe okładki. Dla każdego znalazło się coś miłego. Korzenie tej dwudziestowiecznej formy rozrywki tkwią w połowie XIX wieku. Przodkiem magazynów pulpowych były „dime novels”, czyli „powieści groszowe”: seriale literackie kierowane do klas niższych i średnich, drukowane na papierze gazetowym. Były raczej prostackie i oferowały wyłącznie ekscytujące historie pełne akcji, przygody i sensacji. W XX wieku, w wyniku zwalczenia analfabetyzmu, pojawiło się wielu nowych czytelników, więc rynek powieści odcinkowej eksplodował. To doprowadziło do powstania magazynów pulpowych, których barwne okładki miały zwabić potencjalnych czytelników, bo na rynku zaroiło się też od konkurentów. Złotym wiekiem pulpy było dwudziestolecie międzywojenne, zwłaszcza lata 30., czas Wielkiego Kryzysu. Magazy-
ny pozwalały uciec od trudów codziennego życia w świecie, który wydawał się beznadziejny i szary. Były przy tym tanie, każdy zatem mógł choć na kilka godzin oderwać się od ponurej rzeczywistości. Zamiast długich kolejek po chleb i ciężkiej pracy na roli, czytelnik mógł przez chwilę śmigać w chmurach wraz z asami przestworzy,
dia Wikime commo ns
lądować na obcej planecie czy ścigać bandę desperados. Najpopularniejsze powieści groszowe opowiadały o bohaterach walczących ze zbrodnią. Przeciętny Amerykanin widział, jak w czasach prohibicji (1920-33) rodzi się potężna klasa przestępcza, zdolna manipulować władzą, bogata i wciąż rosnąca w siłę. Dostrzegał, że rząd i przedsiębiorcy coraz częściej chodzą na pasku nowych zbrodniarzy i ich wielkich pieniędzy. I rozumiał, że on sam nie zdoła zatrzymać tych zmian. Urok bohatera walczącego ze złem był oczywisty: to spełnienie marzeń o zemście i sprawiedliwości, o kontroli nad sytuacją pozornie nie d o opanowania. Oto jedna z podstawowych ludzkich potrzeb, która potem zrodziła komiksy o superbohaterach, a jeszcze później – filmy akcji. Każdy chce być bohaterem mierzącym się z sytuacjami, na które zwykły człowiek nie ma wpływu. Powieści groszowe i radio (wiele audycji opierało się na historiach zamieszczonych w magazynach) były podstawowym źródłem rozrywki przed pojawieniem się telewizji. A że polegały w znacznej mierze na wyobraźni odbiorców – oferowały chyba ciekawsze doznania niż oglądanie telewizji czy filmu. Jednak wydawnictwa pulpowe nie przetrwały. Braki papieru w trakcie II wojny
światowej spowodowały spadek ich popularności. Po wojnie trwały jeszcze przez jakąś dekadę, zanim wymarły, zastąpione przez telewizję, komiksy i tanie powieści. ***
Poniżej niektóre najpopularniejsze motywy pulpowe: Walka ze zbrodnią Najwięcej magazynów pulpowych opowiadało o walce z przestępczością. Ten motyw da się zresztą rozbić na kilka rozmaitych podgatunków, wśród których najbardziej znane są opowieści detektywistyczne i o bohaterach.
41
W takich historiach detektyw (prywatny, policyjny lub tajny agent) mierzy się z zagadkowym przestępstwem. W trakcie opowieści poszukuje odpowiedzi na pięć klasycznych pytań: kto? co? gdzie? dlaczego? jak? Często ma też do czynienia z rozmaitymi zagrożeniami, tym straszliwszymi, im bliżej jest prawdy. Tę odkrywa na końcu opowieści. Pulpowe historie detektywistyczne zazwyczaj kończyły się postawieniem winnego przed obliczem sprawiedliwości. Dopiero potem, w filmach noir, rozwiązywanie tajemnicy stało się ważniejsze od skutków śledztwa. Opowieść heroiczna z kolei traktuje o niesamowitych bohaterach (przodkach komiksowych superherosów), walczących z równie widowiskowymi łotrami, dopuszczającymi się niezwykłych, dziwacznych przestępstw. Najsławniejsi reprezentanci tej odmiany to Doc Savage, The Shadow, The Spider czy The Avenger. Opowiadania heroiczne są bezpośrednimi przodkami komiksów superbohaterskich, łatwo więc traktować ten gatunek jak przygody o superherosach o niewielkich mocach lub całkiem mocy pozbawionych. Istnieją jednak poważne różnice – przede wszystkim, zachowanie pozorów realizmu. Niezależnie jak dziwna czy nietypowa była opowieść, u jej podstaw leży zawsze przekonanie, że „to mogło się zdarzyć”. Współczesne komiksy o superbohaterach, posiadających półboską potęgę i zdolnych niszczyć miasta, są z samej natury bardzo fantastyczne. Dobry przykład to różnica między wczesnymi a późnymi filmami o Jamesie Bondzie. Pierwsze filmy – nawet uwzględ-
niając gadżety – były dość realistyczne. Późniejsze, gdzie pojawiały coraz to nowsze samochody szpiegowskie, a na orbicie umieszczono promienie zagłady, dryfowały w stronę fantastyki (nie licząc ostatnich produkcji, usiłujących urealnić serię). Innym pojęciem, kluczowym dla odmiany heroicznej, jest „egzotyka”: dziwne przestępstwa, odległe regiony świata, nowoczesna (jak na lata 30.) technologia i tak dalej. Takie heroiczne przygody były szczytem eskapizmu – im więcej egzotycznych elementów mogły zaprezentować czytelnikowi, tym lepiej. Opisywane historie nie były jednak czystą fikcją i pisarze pulpowi często bardzo dbali o zgodność z faktami. Na przykład Walter Gibson, autor większości powieści o Cieniu (The Shadow), był zawodowym iluzjonistą, zatem w arsenale swojego bohatera umieszczał autentyczne sztuczki magików. A jeśli twórca Doca Savage’a, Lester Dent, przeczytał ostatnio coś ciekawego o Yukonie, mogłeś się założyć, że Doc i jego kumple niedługo odwiedzą tamten rejon świata.
43
ns
Wikimedia commo
Podniebni herosi Dla czytelników początku XX wieku podróż powietrzna była nowinką. W czasach Wielkiego Kryzysu widziano w niej romantyczną ucieczkę od dosłownie przyziemnych problemów. Piloci byli wspaniałymi, śmiałymi bohaterami, więc powieści
Złota era pism z historyjkami
Pierwsze masowe czasopisma pows tały w USA w XIX wieku, co miało związek z rozwinięciem się technologii pr odukcji papieru i druku, og romnym przyroste m ludności w Ameryce oraz upowszechn ieniem się czytelnictwa. Ówczesne periody ki były już drukowane na gładkim, lśniącym papierze, stąd określa no je mianem slick (ang. gładki) bądź glossy (ang. lśniący). Ze względu na swoją cenę , czasopisma te kie rowane były do bogatej kla sy średniej. W 1896 roku Frank Munsey zm ienił formułę istnie jącego od 1882 roku (pier wotnie pod nazw ą „The Golden Argosy”) czasopisma „The Argosy” adresowanego po czątkowo do dziec i, decydując się na publika cję jedynie literatu ry popularnej, skierowan ej do młodych męż czyzn (opowiadania przy godowe, sportowe etc.). Jednocześnie „The Argosy” było pier wszym czasopismem wydr ukowanym na tanim papierze, powstałym ze sprasowanej i utrwalonej chemicznie pulpy drzewnej. Tego rodzaju papier m iał żółtawe zaba rwienie, co negatywnie wp ływało na jakość druku. Poza tym szybko się starzał, żółkł i sta wał się łamliwy. Jednakże posiadał jedną po dstawową zaletę – by ł dużo tańszy od tego, na którym drukowan o slicks. To wystarcz yło, by nowego rodzaju cz asopisma nazywa ne pulp magazines lub w sk rócie pulps podbiły rynek czytelniczy za oc eanem. Paradoks alnie, ich popularność prze dłużył wielki kryz ys z lat 1929-1933, kiedy wielu czytelników szukało ucieczki od szar ej rzeczywistości w optymistycznych op owieściach, trakt ujących o bohaterach, któ rych działania mają wielki wpływ na otaczając ą rzeczywistość. Początkowo pulp magazines nie by wyspecjalizowane ły tematycznie. Do piero
groszowe opisywały mrożące krew w żyłach przygody asów przestworzy. Wielu lotników z kart powieści przygodowych było asami lotnictwa podczas II wojny światowej i walczyło z Niemcami. Powieści osadzone w realiach wojennych zapewniały wystarczającą liczbę autentycznych, aeronautycznych szczegółów, by zaciekawić marzących o lataniu czytelników. Lotnicy zajmowali się oblatywaniem najnowszych wynalazków aeronautycznych, a czasem nawet pojazdów fantastycznych. Był to zatem ówczesny ekwiwalent technothrillera spod znaku Toma Clancy’ego. Powieści o lotnikach nie ograniczały się jednak do opisów wyczynów asów z czasów wielkiej wojny czy śmiałków i cyrkowców w ich dziwnych maszynach. Najpopularniejszy tytuł, G-8 and His Battle Aces, łączył opowiadania o lotnikach z historią bohaterską, a nawet z horrorem. W kolejnych opowiadaniach asy przestworzy walczyły z latającymi armiami zombie, olbrzymimi nietoperzami, geniuszami zbrodni i innymi niebezpieczeństwami. Egzotyczna przygoda Akcję niektórych historii bohaterskich umieszczano w odległych zakątkach świata. Istniała jednak niezależna konwencja, traktująca o przygodach podróżników i pomijająca wątek walki ze zbrodnią. Jej bohaterami bywali wędrujący po świecie poszukiwacze fortuny, żołnierze Legii Cudzoziemskiej czy wiodący niespokojny żywot marynarze z mórz południowych.
Takie opowieści skupiały się najczęściej na prezentacji bardzo egzotycznych miejsc oraz żyjących tam dziwnych ludzi i ich obyczajów. Według dzisiejszych standardów spora ich część nie jest raczej poprawna politycznie – są pełne tępych, na wpół zwierzęcych dzikusów, chytrych i niegodnych zaufania cudzoziemców, półnagich kusicielek i tak dalej. Bohater jest uosobieniem cywilizowanego białego mężczyzny w świecie pełnym niebezpieczeństw, co dla współczesnych odbiorców może być cokolwiek obraźliwe.
45
Z drugiej jednak strony, filmy z serii Indiana Jones czy gry Tomb Raider czerpią wiele elementów z tej właśnie konwencji. A zatem z pewnością da się usunąć obraźliwe elementy i zachować podstawę tego gatunku – przygodę i akcję w dalekich krajach. Szpiegostwo Jak łatwo zgadnąć, okres między dwiema wojnami światowymi był pełen intryg. Niektórzy historycy uważają obie wojny za jeden konflikt z dłuższą przerwą, podczas której kraje zbierały siły i przygotowywały się do kolejnego starcia. Pulpowe historie szpiegowskie zwykle nie miały nic wspólnego z prawdziwą polityką i najczęściej dotyczyły fikcyjnych narodów. Bolszewicy pochodzili z krajów w rodzaju „Bulkavii”, a nie z Rosji. Naziści byli przywódcami tajemnych sił, w ukryciu rządzących światem, a nie Niemcami. Jednak w miarę, jak lata 30. dobiegały końca, a wojna była coraz bardziej nieuchronna, odsłaniano karty, a na stronach magazynów przygodowych pojawiało się coraz więcej realistycznych przygód szpiegowskich. Niezależnie, czy mierzyli się z realnymi, czy fikcyjnymi zagrożeniami, bohaterowie opowiadań szpiegowskich są dobrze znani współczesnym czytelnikom. Ich bezpośrednim spadkobiercą jest James Bond, a typowa historia szpiegowska z kart pulp mogłaby, po kilku drobnych zmianach, stać się całkiem niezłą przygodą agenta 007.
w 1915 roku, wraz z powstaniem „Det ective Story Magazine”, wydawcy chętnie j zaczęli wyodrębniać od miany literatury popularnej i umieszczać ją w sprofilowany ch czasopismach. W 19 19 roku zaczęła uk azywać się „Western Stor y”, w 1921 „Love Stories” i wreszcie w 1923 roku „Weird Tales”. Pierwszy periodyk poświęc ony szeroko rozum ianej SF, „Amazing Stories ”, powstał dopiero w 1926 roku. Należy przy tym pamiętać, że do trzydziestych XX lat wieku w zasadzie nie istniały wyraźne po działy gatunków (m.in. termin science fic tion został stwor zony dopiero przez Hugo Gernsbacka w 19 29 roku, ale upowszechnił go John W. Cam pbell Jr w redagowanym przez siebie mag azynie „Astounding Scien ce Fiction”). Z jed nej strony, opowiadania pulp charakteryzo wały się prostą konstrukc ją fabularną i wy raźnym osadzeniem w cz asoprzestrzeni aw anturniczej, z innej char akteryzowały się atrakcyjnym dla ówczesne go czytelnika boga ctwem motywów, które pojawiały się obrę bie jednej fabuły. Wysta rczy przypomnie ć twórczość dwu słynnyc h autorów publiku jących w „Weird Tales”: Roberta Erwina Howarda oraz Howarda Ph illipsa Lovecrafta , którzy swobodnie łączyli rozmaite motywy w swoich opowiadaniac h. Zły mag, szlac hetny „dzikus” i podróż e kosmiczne pojaw iają się w Wieży Słonia Ho warda (The Towe r of the Elephant, 1933, po l. 1985), a panteo n Istot Mitów, stworzony ch przez Lovecra fta, łączy byty z mitologii eg ipskiej (bogini Baste t), celtyckiej (Nodens – patron mórz i łow ów) oraz stworzenia pochod zące z innych plan et czy systemów gwiezdn ych. W ciągu pierwszy ch kilku lat istnie nia pulp magazines wy odrębnił się zbiór motywów, szczególn ie chętnie pode jmowanych przez twórcó w, których opow iadania pojawiały się w ty ch czasopismach. Fabułę charakteryzowała dynamika oraz uk ierunkowanie na akcję , często kosztem logiki. Bohaterowie byli ar chetypiczni, niezb yt zróżnicowani psycholog icznie, co m.in. wy rażało
ram Tomb Rider, Pa
ount Pictures
Publikowane w nich opowiadania zawierały mnóstwo typowych elementów horroru: wampirów, duchów, wilkołaków, szalonych zabójców, voodoo, gotyckich zamków i tym podobnych. Były zazwyczaj samodzielne i nie posiadały powracających bohaterów, dzięki czemu łatwiej było zabić protagonistę, by zwiększyć poczucie grozy. Jednak istniały serie opowiadań, koncentrujące się na wyczynach jakiegoś okultystycznego śledczego, który poznawał jakieś nadprzyrodzone niebezpieczeństwo, by na koniec je pokonać i przygotowywać się do walki z kolejnym zagrożeniem.
Horror Pulpowy horror to w dużej mierze twórczość jednego z najsłynniejszych jego autorów, Howarda Phillipsa Lovecrafta. Jednak nie wszystkie pulpowe horrory zajmowały się bluźnierczymi, przyprawiającymi o szaleństwo, bezimiennymi stworami spoza czasu i przestrzeni. Nawet ta konkretna odmiana (z oczywistych powodów nazwana horrorem lovecraftowskim) ograniczała się głównie do jednego magazynu – „Weird Tales” – choć istniały też inne pisma grozy, na przykład: „Terror Tales”, „Strange Stories”, „Ghost Stories”.
Podli złoczyńcy Wszyscy kochają nienawidzić dobrze wymyślonych łotrów. Dotyczy to także czytelników pulpowych magazynów – powstanie pism poświęconych złowrogim zbrodniarzom było nieuniknione. Inspirowały je gotyckie romanse z XIX wieku oraz niesławny teatr paryski Grand Guignol, który szokował publiczność realistycznymi scenami horroru i rozlewu krwi. Takie „pisma łotrowskie” były mrocznym zwierciadłem historii o bohaterach. Zamiast na niezłomnym herosie, koncentrowały się na wyczynach głównego niegodziwca, którego powstrzymywał jakiś miałki, nieistotny bohater. Łotr jednak zawsze unikał kary i powracał w następnym odcinku.
47
Opowiadania te często i chętnie traktowały o diabolicznych spiskach i torturach, często poddając im niekompletnie ubraną dziewicę w opresji albo samego bohatera. Choć według dzisiejszych standardów są dość łagodne, w tamtym czasie szokowały – historie zahaczały o sadyzm i „dojrzałe tematy”. Takie pisma często sprzedawane były spod lady i przyczyniły się do reputacji „dostawców podniecających sprośności”, którą zyskały pisma pulpowe. Czytelników tych magazynów przyciągały czarne charaktery – geniusze bez reszty oddani złu, posiadający jakiś charakterystyczny nietypowy motyw: sekretną tożsamość (jak Doctor Satan) albo egzotyczne tajemnice (jak doktor Fu Manchu, chyba najsłynniejszy absolwent tej szczególnej szkoły). Pikantne historyjki Kolejny gatunek spod lady. Opowiadania dla dorosłych to zazwyczaj historie należące do innych gatunków, do których dodano „dojrzałe” tematy – związane z paniami, noszącymi mniej niż więcej odzieży, zwykle umieszczanymi na okładce. Bardzo często złoczyńcy grozili damom sadoseksualnym „losem gorszym od śmierci”. Oczywiście, w XXI wieku może wydawać się to bardzo łagodne, ale było to niesamowicie skandaliczne w latach 30. Pewnie, w wielu innych gatunkach pulpu występowały damy w opresji, jednak większość poświęca mniej uwagi pejczom i kajdanom. Najfajniejsze w tym gatunku są chyba tytuły periodyków – występuje w nich nieodmiennie słowo „pikantny”, by potencjal-
się poprzez ukazan ie w sposób upro szczony motywacji postaci, a to z kolei prowad ziło do schematycznego rozgraniczenia i wyszczególnienia w świec ie przedstawionym dobra i zła. Sami bohate rowie, najczęście j zwykli ludzie, zdolni by li jednak do nadl udzkich czynów i pokonania w widowiskowy sp osób nierzadko grotesko wych złoczyńców. Amerykańscy superboh aterowie, począw szy od Kapitana Ameryk i, okazali się w pr ostej linii potomkami takic h postaci jak Buck Rogers, Flash Gordon czy Doc Savage – po dz iś dzień najsłynniejszych pu lpowych bohateró w. Wśród znanych pi sarzy (oprócz ws pomnianych wyżej), którzy współpra cowali z magazynami pu lpowymi, należy wy mienić Francisa Scotta Fit zgeralda, Rafaela Sabatiniego, Raymonda Chandlera, C.S. Fo restera, L. Rona Hubbarda (twórcy kościoła sc jentologicznego), H.G. Wellsa, Franka He rberta czy Tennessee Willi amsa. Część pisarzy pisała pod własnym na zwiskiem, część po d przybieranymi napręd ce pseudonimam i. Rekordziści tworzyli kilka opowiadań miesięc znie. Bardzo istotna dl a rozwoju tego rodzaju twórczości forma płatności była du żo bardziej dogodna dla autora. Otóż pism a płaciły już po przyjęciu op owiadania, podcza s gdy wydawnictwa dopi ero po publikacji, do której od napisania m ogło minąć sporo czasu. Sprzedawalność pulp magazines za częła maleć już na po czątku lat czterdzie stych XX w., kiedy wo jna wymusiła pr zemiany w przemyśle i do prowadziła do sp adku produkcji papieru. Po 1945 roku kolejne przemiany technologicz ne i kulturowe (pow stanie telewizji, rosnąca popularność kom iksów, odchodzenie od fo rmatu pulp na rzecz mniejszego i wygodniej szego digest) dopr owadziły do likwidacji w 19 57 roku American News Company, główneg o dystrybutora om awianych periodyków. Tę datę zwykło się uważać za kres pulp mag azines. Rynkową kontynuacją pulps w Stanac h Zjednoczonych stały się tzw. paperbacks, cz yli tanie książki w miękkiej okładce, na gorszej jakości papierze, tra fiające do masowego odbio rcy. Tomasz Smejlis
Kapitan Sky i świat jutra, Paramount Pictures
ni czytelnicy wiedzieli, że wewnątrz znajdą coś pieprznego. Powstawały zatem takie klejnociki jak „Pikantne śledztwa”, „Pikantni detektywi” czy „Pikantne westerny”. Fani często żartują, że logicznym krokiem byłyby „Pikantne opowieści o sterowcach”. Opowieści z dżungli Ten gatunek rozsławiły opowiadania o Tarzanie, autorstwa Edgara Rice’a Burroughsa, po raz pierwszy opublikowane w „All Story Magazine”. Istniało jednak wielu imita-
torów i szybko rynek zalały opowieści o Ki-Gorze czy Kazarze oraz Sheenie, Królowej Dżungli. Nie wszystkie historie z dziczy dotyczyły władców dżungli. Niektóre mówiły o śmiałych odkrywcach, wielkich myśliwych, łowcach skarbów i innych bohaterach, zazębiały się więc z opowieściami o egzotycznych przygodach. Trzeba pamiętać, że w tym czasie mnóstwo było na świecie miejsc niezbadanych – wiele z nich znajdowało się w nieprzetartych interio-
49
Science fiction Swoje istnienie fantastyka naukowa zawdzięcza magazynom pulpowym. Zrodzone z wcześniejszych „romansów naukowych” XIX wieku opowiadania science fiction (termin ukuł słynny wydawca Hugo Gernsback w swoim magazynie „Science Wonder Stories”) idealnie nadawały się do pism pulpowych. Pośród wszystkich gatunków
rach dżungli Afryki, Ameryki Południowej, Azji czy na Południowym Pacyfiku. Dla czytelników były to obszary pełne przygód i sensacji. Innym gatunkiem, którego akcja rozgrywa się w dżungli, były opowieści o zaginionych światach, gdzie podstawę stanowiły zapomniane miasta i ukryte cywilizacje. Wikimedia com
mons
pulp to właśnie ten prężnie rozkwitł poza medium, które go zrodziło. Fantastyka naukowa magazynów groszowych koncentrowała się na widowiskowości. Nie obchodził jej jeszcze wpływ technologii na ludzką cywilizację i kulturę, ale rakiety, inwazje obcych, wojowniczy naukowcy strzelający promieniami śmierci w kosmiczne potwory i tak dalej. W wielu wypadkach uzasad-
nienia naukowe nie miały sensu, jednak czytelników to nie obchodziło. Jeśli brzmiało naukowo, to w porządku! To chyba największa różnica między SF pulpowym a współczesnym. Dziś nawet w najbardziej widowiskowych space operach twórcy silą się na swoisty „realizm” – może nie zgodność z nauką, ale przynajmniej wewnętrzną spójność dzieła. Wszyscy wiemy, że „podróż nadświetlna” nie ma sensu, choć w książce istnieje przekonujące wyjaśnienie, jak rzecz działa w obrębie świata przedstawionego. Inaczej wyglądało to w pulpowym SF. Tu nikt niczego nie objaśniał. Teorie naukowe bywały absolutnie bezsensowne, jednak opisywane we wciągający sposób. Na przykład rakietę zasilały „atomowe turbiny radiowe” – co to, do jasnej ciasnej, ma znaczyć? A kogo to obchodzi! W następnym rozdziale czekają ciekawsze przygody! Tak jak w wypadku innych gatunków powieści groszowej, wiele było dzieł synkretycznych gatunkowo. SF spotykała się z horrorem w opowiadaniach o inwazji kosmitów czy porywaczach ciał albo z relacją o wyczynach bohaterów, jak Captain Future. Western Western również był popularnym gatunkiem pulpowym. Nie zawsze opowiadał o rewolwerowcach czy napadach Indian na Dzikim Zachodzie. Niektóre pisma drukowały najdziwniejszy chyba wynalazek epoki: współczesne (osadzone w latach 30.) westerny. Ta dziwna mieszanka kowbojów, Indian, radia i tommygunów była szczególnie widoczna w serialach filmowych, ale miała swoją drukowa-
ns
Wikimedia commo
51
ną realizację. Jeśli jakimś cudem uda się komuś znaleźć serial The Phantom Empire z lat 30., niech przygotuje się na niezwykłe przeżycie. Słynny śpiewający kowboj Gene Autry walczy ze złowrogimi naukowcami w podziemnym mieście Mauranii! Zaginiony świat Ten gatunek również wywodzi się od dziewiętnastowiecznych romansów naukowych. W takich historiach zazwyczaj pojawiało się miejsce, które dzięki swojej izolacji od reszty świata wyewoluowało w krainę egzotyczną i nietypową. Zaginione światy mogły znajdować się wewnątrz pustej ziemi (do której dotrzeć można przez system jaskiń), w dżunglach na środku Antarktyki (ogrzewanych dzięki aktywnym wulkanom), na odizolowanych Wyspach Południowego Pacyfiku lub w pierwotnych dżunglach Afryki. Zaginione światy zamieszkują często niedobitki starożytnych cywilizacji – spadkobiercy starożytnych Rzymian, Wikingów czy obywateli Atlantydy. Inne zaludniają stworzenia, będące tworem odmiennego toku ewolucji; klasycznym przykładem są inteligentne, mówiące małpy. Oczywiście, w zaginionych światach niemal zawsze pojawiały się dinozaury, które dzięki odizolowanemu środowisku nie wymarły, no i dlatego, że dinozaury są fajne. Treścią opowieści z zaginionych światów były zazwyczaj przygody członków naszego społeczeństwa, którzy muszą przeżyć w tym dziwnym miejscu, czasem jednak (przeplatając się trochę z opowieściami z dżungli) mówiły o losach osób, pochodzących z takich rejonów świata.
Prasa groszowa w Stanach żyła gangsterami, hinduskimi dusicielami bądź orientalnymi łajdakami. Powieść awanturnicza pierwszych dekad XX wieku ekscytowała się dinozaurami żyjącymi na ukrytych płaskowyżach czy wręcz w Pustej Ziemi, zaginionymi światami: Shangri-La, Aghartą, Atlantydą lub Lemurią, odległym Tybetem, tajemnicami miast Azteków i Inków, sekretami faraonów. Te same motywy interesowały Polaka spragnionego rozrywki. Filmy o gangsterach albo doniesienia z odległej Ameryki, często przedstawione w formie sensacyjnych artykułów, rodem z brukowego „Tajnego Detektywa”, rozpalały wyobraźnię nad Wisłą. Filmy z Jamesem Cagneyem i Edwardem Robinsonem cieszyły się równie wielką popularnością w kinach warszawskich, jak i nowojorskich. Tekst pochodzi z Sensacji i Przygody (polska edycja Thrilling Tales). Thrilling Tales and all other Adamant Entertainment product names and their respective logos are trademarks of Adamant Entertainment in the U.S.A. and other countries.This Polish edition is licensed from Adamant Entertainment. Text of Polish translation and the Gramel logo are Copyright Gramel. A co z polskim pulpem? Czy w ogóle istniało coś takiego? Czy jedyną odpowiedzią w tym zakresie były peerelowskie serie powieści milicyjnych i tzw. „tygrysy”? Postaramy się wrócić do tego tematu w jednym z najbliższych numerów „Literadaru”, a także zastanowić nad współczesną kondycją polskiej literatury rozrywkowej.
a n o s l Ne i w r k a l p o r K
iąta
dziew a n o ł s d O
53
W oparach gorszych fajek…
P
isałem kiedyś o bohaterze wódczanym, tym brzydkim a mądrym, co to chla, nie pije, nie dba o siebie, bo i po co miałby? Dzisiaj do niego wracam, i to zarówno poprzez postać autora, jak i przez jego prozę. Dzisiaj piszę o Janie Himilsbachu. Przez całe życie, od kiedy stałem się sławny, to nagrałem chyba z 400 wywiadów. Wypytywali się zawsze o moje życie. No to każdemu z nich mówiłem coś innego, bo ile razy można pierdolić to samo.1 Wszystkie cytaty z: Jan Himilsbach „Łzy sołtysa
1
i inne opowiadania”. Wyd. Etiuda. Kraków 2002 r.
Jakiś czas temu próbowałem nabyć ciasteczka. Sytuacja miała miejsce w markecie o podwyższonym standardzie, czyli takim, w którym można kupić wodę mineralną z Finlandii lub mydło z Izraela. Wybór herbatników też jest więc tam całkiem imponujący, zatem mogąc przebierać niczym w ulęgałkach, strawiłem nieco czasu, aby wreszcie dostrzec te upragnione: podłużne, maślane, w fajnym pudełku. Produkcja polska. Zadowolony wziąłem. Koszyk, kasa, samochód, dom, żona, otwieramy. Zapakowane jak należy, w smaku też niczego sobie. Tylko że co do jednego były pokruszone. Przy kolejnej okazji wymieniłem – no bo jeść takie byle jakie? Te herbatniki wróciły do mnie, kiedy postanowiłem raz jeszcze sięgnąć po Łzy sołtysa i inne opowiadania – zbiór tekstów Himilsbacha o PRL-u, lecz nie o jego polityce czy historycznych uwarunkowaniach, lecz stanowiących zapis jego codziennej bylejakości. Życia ludzi, którzy nie mogąc zareklamować wybrakowanego produktu, starali się nim, na swój sposób, nacieszyć. Sugerowany podkład muzyczny: Fabryka Strachy na lachy + Robert Matera (oryg. Dezerter). http://www.youtube. com/watch?v=mFQRh4MULOc Sugerowany trunek: bimber w szklance. Bez ruskich pagonów.
Moje osobiste, najmocniejsze wspomnienie z PRL-u wiąże się z oknem. Nie, to nie jakaś metafora, tylko masarnia. Z okna widać było masarnię. Będąc niemalże oseskiem, wdrapywałem się na parapet, co zresztą uwielbiałem czynić w owym okresie, i oparty o niewielkie barierki – w sam raz na moją ówczesną miarę – wpatrywałem się w stojących przed tym sklepem ludzi. – Po co oni stoją? – pytałem rodzinkę. – Jak to po co? Po mięso, Krzysiu – padało w odpowiedzi. Moje wczesne dzieciństwo przypadało na dekadę lat 80., ale oczywiście żyłem w niej, rozumiejąc o tyle, o ile. Jak to dziecko. Kiedy trochę podrosłem, PRL kojarzył mi się już wyłącznie odpychająco i obrzydliwie. Gówniana muzyka, brzydkie ciuchy, okulary jak denka od jabcoków, czerwoni, ruskie i Jaruzel. Potem stopniowo się zmieniało – Manaam i Republika, ciuchy miały w sobie coś, szczególnie te z lat 60., a okulary niby obciach, ale trochę wróciły, czerwoni... No cóż, tu niewiele
55
się zmieniło. Poczułem taką leciutką fascynację, bez odpału, ale jednak – tymi inaczej wyglądającymi ludźmi, dancingami, ale i Jarocinem, Teyem, całą oldskulową kultowością. I w pewnym momencie na mojej drodze znalazł się podrzucony przez Sylwię – mą żonę – zbiór opowiadań Himilsbacha. Wiedziałem, że aktorem był świetnym, kojarzyłem go z Rejsem, z Wniebowziętymi – rzecz wiadoma. Ale że pisał? Dureń ze mnie, nie wiedziałem. Strona po stronie, kartka po kartce, wchodziłem w świat PRL-u, jakim był widziany oczami autora: prosty, byle jaki, pełen smutku i cynizmu. Wszystko w dymie gorszych fajek, podlane wódką. Żaden z tekstów nie jest dokładnie osadzony w czasie, wiadomo, że kilka dzieje się za Niemca, ze dwa za wolnej Polski, reszta w socrealu. Ale nie wiadomo, czy w ‘64, czy 82, i zasadniczo nie ma to żadnego znaczenia. Ważne jest meritum. Nie ma w opowiadanich miejsca na piękno czy liryczną zadumę. Nie ma wielkich uczuć, patosu.
Nawet zdania są proste, nie barokowe, budowane tak, aby trafiały w sedno. Felek wychodzi z kicia, poznaje na schodach Mańkę, zaprasza do siebie, kupuje goździka, stawia flakon z wódką, nastawia adapter, ścieli tapczan... Potem wesele w M3, rodzina leży po nim pokotem. On pracuje jako tokarz, ona jako bufetowa. On pije, więc ona zabiera mu wypłatę. On zamyka ją w domu, żeby móc się łajdaczyć, ona dosypuje mu czegoś do zupy, on umiera. Ot i wszystko, nic śmiesznego, jakby powiedział Adaś Miauczyński. Jednak znajdziemy w nich równocześnie wszystko, poza śmiechem. Szczególnie chciałem potraktować dwa najlepsze, moim zdaniem, teksty z tego zbioru: tytułowe Łzy sołtysa oraz Party przy świecach (doczekały się ekranizacji). Łzy sołtysa - Dokąd to się kawaler wybiera? - Muszę wyjść. - Na ląfry? Przerwał
wiązanie krawata i pytająco spojrzał na tapczan, gdzie odkryta do połowy leżała Maryla. - Co, znowu zaczynasz? - Jak chcesz, to idź sobie i więcej nie wracaj, tyle Ci tylko powiem. - Umówiłem się. - A ja Ci powiem, że nie mogę z Tobą w grzechu żyć. - Kiedy Ci to przyszło do głowy? - W nocy. - Noc jest od spania, a w ogóle to znasz chyba to powiedzenie, że jak ktoś chce się napić piwa, to nie musi od razu kupować całego browaru? - Bydlę, skończone bydlę. - Nie, bo uważam, że i tak jesteśmy małżeństwem, musimy tylko się zameldować gdzie należy, to wszystko. Mnie już wszystko jedno, mogę się z Tobą choćby jutro ożenić. Raz kozie śmierć. Całość opowiadania zasadza się na prostej historii wychodzącego z więzienia faceta, który zostaje na szybko zeswatany, bierze ślub, raz ona nie wytrzymuje z nim, raz on z nią. Wreszcie ostry finał, którego nie zdradzę. Istotna jest uderzająca z tego tekstu prostota. Wszystko dzieje się beznamiętnie, jak po sznurku. - Chcesz się umówić z dziewczyną? - E tam. - No chcesz? Zresztą musisz, bo moja ślubna się uparła. - To pójdę. Jak już poszedł, to kupił do drodze goździki. Ona podała gronowe wino, potańczyli, szybki stosunek na amerykance, on u niej został itd. Beznamiętność, otępienie, poddawanie się biegowi wydarzeń, nieoczekiwanie zbyt wiele.
Bohater szuka pracy, więc idzie po przydział, rozmawia w dziale kadr, potem wydają mu narzędzia i pracuje. Czy się realizuje? A skąd! Czy mu na pracy zależy? Nie bardzo. Ale jest, jak jest. Ta bierność kojarzy mi się z Rosją Radziecką malowaną przez Kapuścińskiego z pamiętną sceną lotniska na czele. Kolejka ludzi ubranych, w środku lata, od stóp do głów stoi na lotnisku i czeka. Na samolot. Kiedy przyleci? Czy dzisiaj? Nie wiadomo, ale czekać trzeba, nie ma wyjścia. Jesteś z kobitą, ożenić się trzeba, raz kozie śmierć. Himilsbach odmalowuje istotę socrealu – jest jak jest, nie oczekuj więcej, rób swoje. Jak chcesz się napić, to siadasz, zamawiasz flaki, do tego dwie setki wódki i piwo. W innym opowiadaniu umiera mąż głównej bohaterki. Na stypie jednak rodzina, zachęcając ją do picia wódy szklankami, zauważa, że przecież pan Stefan jest wolny. Więc kilka dni później już razem mieszkają. Wszystko to strasznie przygnębiające, smutne, kopiące po nerach, beznadziejne. Himilsbach pisarz jest jak Himilsbach aktor – do bólu szczery, prostolinijny, prawdziwy. Maluje sceny bez dydaktyki, bez niepotrzebnego wysiłku i stawiania zbędnych kropek nad literkami, które mieć ich nie muszą. Pozostawia impresje, wrażenie dotknięcia czegoś, czego nie ma prawa się znać, bo się wtedy nie żyło, bo się tego nie doznało. Ale dzięki Himilsbachowi coś się zaczyna rozumieć, pojmować. Przez bibułkę, ale mimo wszystko. Party przy świecach Niuniek wzdrygał się na samą myśl, co go czeka jeszcze dzisiejszego wieczora.
57
Nagły przyjazd Gańków był mu zupełnie nie na rękę, ale nie było innego wyjścia. Szczęściem w nieszczęściu stało się to, że zdobył mieszkanie, że miał ich gdzie przyjąć i przenocować. Taka była umowa. Za to oni zaopiekują się nim i Aniołkiem, kiedy przyjadą na urlop na wieś. […] Niuniek, w tajemnicy przed Aniołkiem z „zaskórniaków”, dokonał pewnych niezbędnych zakupów. Nie licząc się z groszem, kupił w Delikatesach kilka butelek zagranicznych wódek, najlepszą czekoladę w rodzimym wydaniu, kilka puszek portugalskich sardynek, owoce południowe, różne gatunki wędlin, pieczywo normalne i słodkawe, herbatę, no i oczywiście kilka paczek doskonałych papierosów, których same celofanowe opakowania przyciągały spojrzenia palaczy. Jeśli Łzy sołtysa są esencją filozofii tamtych czasów, to Party jest clou ich estetyki. Tytułowe spotkanie przy świecach to kolacja z noclegiem, którą serwują miastowi wiejskiej rodzinie w zamian za możliwość spędzenia wakacji w ich domu. Taki socrealowy interhome. Jednak ów miastowi, czyli Niuniek z Aniołkiem, mają raptem dwa małe pokoje z ciemną kuchnią, więc jak tu przyjąć Gańków? Na szczęście udało się Niuńkowi zdobyć klucze do mieszkania szefa i je odpowiednio przystroić. A mieszkanie jest nie byle jakie – trzy pokoje, ładna podłoga, porządna zastawa do podania dla gości. Dodatkowo Niuniek dokupuje tych wędlin i sardynek, do starych butelek po koniaku (czyli tak naprawdę brandy, wszak konia-
Kadr z R
ejsu Ma
rka Piw owskie go
ku za PRL-u nie było) wlewa łąckiej śliwowicy (Gańko cham i tak nie odróżni), poza tym zbiera arsenał wódeczki. Wykładają podłogę gazetami, żeby się parkiet nie porysował, nawet dzięki temu jaśniej. I będzie party. Wszystko podlane pozerstwem i ułudą – Niuniek udaje, że jest panem domu, udaje, że zna się na brandy, w zamian okazuje się, że Gańko zaprosił ich do domu, którego nie ma (jego przypomina bardziej stodołę). I tak to się kręci, zmierzając nieuchronnie do odkrycia kart i ośmieszenia wszystkich uczestników tej zabawy. Party pokazuje, jakie wszystko w tym czasie było lada jakie, czekoladopodobne, dające jedynie namiastkę prawdziwej przyjemności czy smaku. Trudno jest zrozumieć dzisiejszą rzeczywistość, nie pamiętając o tamtej. Jeszcze trudniej zrozumieć ludzi starszych pokoleń, czemu gburowaci, czemu pesymiści, czemu podcinają skrzydła. Dzięki tekstom Himilsbacha ta układanka nabiera większego sensu. Nie jest nam dzięki temu lepiej, ale mądrzej na pewno.
rys. Maciej Dybał
Mateusz Wielgosz
Depresja kinomana, celuloidowy
Prozac Incepcja – Warner Bros.
59
K
iedyś to się robiło filmy. Nie to, co ten współczesny szajs. Tak, panie, drzewiej to się kręciło… Znamy te teksty. Babcia powie, były, że dobre jabłka to przed wojną latach ojciec, że dobrą muzykę to w ludzi 70. Pink Floyd grali, a część skówki pewnie stwierdzi, że dobre kre Dextera skończyły się na Laboratorium wniam, albo Generale Daimosie… Zape nikogo że nie planuję wyprowadzać atografii. z błędu ani wieścić końca kinem zą część To tylko podkład pod zasadnic onaniu tekstu. Zresztą w moim przek Toczę stosuję zasadę złotego środka. mier, pianę z ust, przeglądając listę pre ferkami, gdzie tytuły usiane są cy ry to uświadamiającymi mnie, któ o, mój już raz sprzedaje się to sam ne 3D. portfel straszy wszechobec zdarza Jednocześnie, co roku kilka razy jącym mi się wyjść z kina z nieprzemija historię uśmiechem na ustach, bo pisali, dobrze opowiedziano, aktorzy do a widowisko wgniotło w fotel.
Jednak rzeczywiście coś jest nie tak. Filmy zawsze robiono dla pieniędzy. Ale dawniej miały na siebie zarabiać, jednak model preferowany obecnie to finansowy blitzkrieg. Koszty promocji konkurują z kosztami produkcji, produkt ma wpaść do kina, zgarnąć jak najwięcej kasy, jak najszybciej, zanim tłum zorientuje się, że to kaszana. I tak większość hitów zarabia 80% wpływów w pierwsze dwa weekendy. Z jakichś powodów uznano, że opowiadanie historii nie jest już celem kina rozrywkowego. Standardowym argumentem producentów jest zapewne – „ludzie to kupują, ergo ludzie tego chcą!”. Mam prostą, acz uwłaczającą anonimowemu tłumowi, ripostę: „lud kupuje to, co jest!”. Tyczy się to absolutnie wszystkiego – zaczynając od mebli, przez polityków i dziennikarzy, na chlebie i igrzyskach kończąc. Zresztą jeśli wpływy będziemy liczyć z uwzględnieniem inflacji albo w przeliczeniu na ilość sprzedanych biletów (że już nie wspomnę o przeliczeniu tych biletów na populację),
Marsjanie Atakują – os Warner Br
Death Proof – Dimension Films
61
można by wysnuć wniosek, że tłum jednak nie chce. No, ale powszechne piractwo, kino domowe… Można tak wyliczać bez końca. Szkoda czasu na diagnozę, skoro nie mam leku dla Hollywood. Zamiast tego chciałbym rzucić okiem na to, czy mamy jakieś leki na tę nostalgiczną depresję. Co nam, kinomanom spragnionym „tego, co było kiedyś”, pozostało,
poza kolekcjonowaniem klasyków na coraz to nowszych nośnikach? Czy science fiction skończyło się na Odysei kosmicznej Kubricka, a horrory na Coś Carpentera? Czy nie powstaną już filmy tak uroczo naiwne i bezpretensjonalne, jak Słomiany wdowiec? Zastanawiam się czasem, czy to tylko kwestia innych dążeń producentów, czy może po prostu nie potrafią już „tego” robić. A jeśli tak, to czy jednak uda się pewne gatunki
odkryć na nowo i zredefiniować pewne schematy fabularne?
nsgate Expendables – Lio
Doomsday – Universal Pictu res
Wskrzeszenie W roku 2003 niektórzy byli gotowi ogłosić koniec Hollywood. Disney przeskoczył wszystkich, bo postanowił nakręcić film niebędący remakiem, sequelem, ekranizacją książki, gry ani komiksu. Tym razem postanowiono wziąć na warsztat jedną z atrakcji Disneylandu. Piraci z Karaibów, no po prostu
ręce opadają. Tak przynajmniej się wydawało. Nie trzeba nikomu wspominać, jakim hitem okazał się film, ile kolejnych nakręcono. Osobiście uważam tylko pierwszy film za udany i wierny dopiero co wskrzeszonemu gatunkowi. Bez wątpienia jednak okazało się, że się DA! Były też mniej udane próby. W 2008 roku Neil Marshall, który wyrobił sobie już nazwisko, próbował wskrzesić kino postapokaliptyczne. Mimo wszystko Doomsday nie stał się nowym Mad Maxem. Ma on swoich zwolenników, w tym gromadkę ludzi, którym do wzbudzenia zainteresowania filmem wystarczy pojawienie się na ekranie Malcolma McDowella i Boba Hoskinsa. Nie lepiej jest z westernem. 3:10 do Yumy i True Grit to dobre filmy, ale gatunku nie reanimowały. Może rzeczywiście został on wyeksploatowany lata temu. Są dwa tytuły, w moim przekonaniu, wskrzeszające fantastykę naukową – czy skutecznie, to po-
63
65
każe czas. Pierwszym jest Incepcja. Nolan nie ustrzegł się błędów, zrobił film o snach, któremu brak onirycznego nastroju. Skonstruowano świat pełen arbitralnych zasad, tak aby można było wyczarować wielopoziomowy napad na czyjąś głowę. Bez względu na to, jak to ocenimy, faktem jest, że Incepcja nie jest tępym letnim blockbusterem, bez fabuły, sensu, ładu i składu. Co ciekawe, przemysł stara się z całych sił nie dostrzegać sukcesu, jaki odniosła „fanaberia Christophera Nolana”, zwana również „przysługą Warner Bros dla Nolana, żeby przekonać go do nakręcenia trzeciego Batmana”. Drugim tytułem, o którym należy wspomnieć, jest niezależny Moon Duncana Jonesa, który napawa wielkim optymizmem. To dramat SF o samotnym człowieku w bazie po drugiej stronie Księżyca. Za śmieszne pieniądze nakręcono film z do-
Moon – Sony Pictures Classics
skonałymi efektami, znanym aktorem i bez widocznych ograniczeń realizacyjnych. No i bez oddechu inwestorów z wielkiego studio na karku. Choć próbowano zepchnąć go do roli filmu festiwalowego, przebił się jednak do szerszej świadomości i jest uznawany za przebudzenie inteligentnego i ambitnego kina SF. Teraz pozostaje czekać, czy i kto pójdzie tym tropem. Nostalgiczna podróż Jeśli założyć, że wspominane filmy były próbą wskrzeszenia pewnych gatunków, to poniższe funkcjonują raczej jako hołd. Sylvester Stallone, kręcąc Expendables, miał konkretny cel – zgromadzić bohaterów będących symbolami męskiego kina akcji, najchętniej tych z ery VHS, choć i młodsze pokolenie się załapało, i wysłać ich na misję Spuszczania Wielkiego Łomotu w wy-
Doomsday – Universal Pictures
myślonej bananowej republice. Dla wielu wychowanych na Commando i Cobrze był to właśnie taki celuloidowy Prozac. Zdecydowanie mniej udany eksperyment stanowił Sky Kapitan i świat jutra z 2004 roku. Twórcy postanowili w pełni odtworzyć estetykę i styl kina SF z lat 30. Trzeba przyznać, że wyko-
nano mistrzowską robotę – pełną pistoletów wyglądających jak suszarką z antenką, olbrzymich kanciastych robotów i przeczących prawom fizyki latających lotniskowców. Niestety po pierwszym zachwycie film wywołuje u widza zażenowanie przesadnie tandetną, wymuszoną i infantylną fabułą. Ciekawa idea stała się niestrawnym eksperymentem, który może przejść do historii jedynie jako pierwszy film w całości nakręcony przy użyciu blue boxa. Dla kontrastu warto wspomnieć o fenomenalnym Draculi Coppoli, który wyrzucił ekipę od efektów specjalnych, gdy ta stwierdziła, że nie da się zrealizować tego filmu bez wymyślnych s
Bro Incepcja – Warner
67
Obecnie na ekranach można poczuć powiew lat 80. w postaci Super 8. Mam wielką nadzieję, że produkcja J. J. Abramsa przynajmniej w pewnych aspektach otworzy oczy Fabryce Snów. Film ten jest utrzymany w duchu Goonies i E.T., ale absolutnie trzeba zaznaczyć jedno – stoi on na własnych nogach, nie podpiera się nawiązaniami czy cytatami z innych obrazów.
aktorsko i estetycznie. Jeszcze dalej poszli twórcy niezależnego Call of Cthulhu, którzy w 2005 roku zrealizowali czarno-białe, nieme widowisko. To najwierniejsza ekranizacja prozy Lovecrafta, jaką widział świat. Byłem oczarowany przez cały seans i nie mogłem uwierzyć, że to, co widzę, nie powstało osiemdziesiąt lat temu.
Pokazuje tym samym, że da się zrobić film przygodowy o bandzie dzieciaków, z dobrą grą młodych aktorów, którzy nie zachowują się głupio czy infantylnie. Ponadto film dobitnie pokazuje, jak atrakcyjnym zabiegiem jest niepokazywanie czegoś od razu, tylko skwapliwe ukrywanie tego przed obiektywem kamery tak długo, jak to możliwe.
Sky Captain – Paramount Pictures
rozwiązań i wsparcia cyfrowej techniki. Następnie z pomocą syna wypełnił swój horror masą klasycznych efektów, tylnej projekcji, sztuczek z ustawieniem kamery, podwójnego kręcenia i temu podobnych. W efekcie część ujęć w ogóle nie wymagała postprodukcji. Dzięki temu w 1992 roku zrealizowano kompletnie klasyczne, jakby wyjęte z innej epoki widowisko, spójne reżysersko,
pparition amite – A
Black Dyn
Film nie jest pozbawiony wad, jednak dostarcza kilku wartościowych lekcji (czy raczej przypomina kilka prostych faktów dotyczących filmoróbstwa). Parodia Te „dobre czasy” powracają do nas również w formie pastiszu lub zwykłej parodii. W 2009 roku zupełnie oczarował mnie Black Dynamite. W sposób niesamowicie drobiazgowy, oddający styl i nieudolność kina blaxploitation. Zły montaż, złe oświetlenie, złe aktorstwo, idiotyczna fabuła. A jednak film ogląda się doskonale, w przeciwieństwie do choćby wspominanego Sky Captain. Całość jest naprawdę zabawna, zwłaszcza że przez cały czas film podrzuca różne smaczki, jak mikrofon wpadający w kadr czy zupełnie inna jakość nagrań w pomieszczeniach i w czasie pościgów sa-
mochodowych. Dwa lata wcześniej, balansując między pastiszem a parodią, Quentin Tarantino i Robert Rodriguez stworzyli Grindhouse. Wydali ponad pięćdziesiąt zielonych baniek, by zrobić filmy wyglądające jakby kręcono je za dwadzieścia tysięcy dolarów. Tarantino uderzył w całkowite oddanie stylu kiczowatego i pełnego przemocy filmu z lat 70. Bez parodiowania, bez mrugania okiem. No, może z wyjątkiem jednego genialnego uśmiechu Kurta Russella wprost do kamery. Robert Rodriguez celowo miejscami poszedł w wyraźną przesadę. Planet Terror ma nawet celowo dodaną dziurę, rzekomo brakującą rolkę filmu. Zabieg ten jest nie tylko zabawnym nawiązaniem do autentycznych przypadków, gdy w podłych amerykańskich kinach zdarzało się zagubienie rolki. Jest też kapitalnym trikiem, wrzuca widza z wielkim zainteresowaniem w trzeci akt – jak on został postrzelony? jak żywe trupy dostały się do środka? Ponadto twórcy sami przyznali, że w większości filmów końcówka drugiego aktu bywa najnudniejszym i najbardziej przewidywalnym fragmentem seansu. Warto wspomnieć tu również o trylogii Krzyk. Wes Craven, jeden z królów horroru, w latach 90. rozliczył się z własnym gatunkiem. Pierwsza część miała formę podsumowania, druga analizy, natomiast trzecia była wyraźnie parodystyczna. Czwartej części nie widziałem, boję się przekonać, że miałem rację i że to niepotrzebne odcinanie
69
wspiera powrotu pewnych schematów, a już absolutnie nie promuje materiału nowego i niesprawdzonego. Łudzę się jednak, że pojawia się pewien trend. Reżyserzy o wyrobionych nazwiskach biorą pod skrzydła młodych i obiecujących, po to, by dać im szansę. Timur Bekmambetov i Tim Burton wsparli animowane 9 Shane’a Ackera. Neill Blomkamp mógł zrealizować Dystrykt 9 dzięki Peterowi Jacksonowi. Liczę na więcej takich przypadków. Szczególnie na to, że ktoś w Hollywood zauważy Hardkor 44 Tomasza Bagińskiego i powstanie efekciarski, „prawie polski” film, który odniesie komercyjny sukces.
Co dalej? Jak widać, ta bliżej nieokreślona przeszłość przeciska się do współczesnego kina na różne sposoby. Nie jest to jednak jakiś zwarty front twórców, tylko okazjonalne dawki nostalgii. Kino komercyjne ma się świetnie, ignorując niewygodne sygnały od twórców i widowni. Nie
Może za kilkanaście lat nie będziemy musieli sobie poprawiać humoru starociami lub liczyć, że raz na jakiś czas ktoś dostanie pieniądze na nakręcenie jakiejś wyprawy w dawne klimaty. Zamiast tego będzie nas cieszyć współczesne kino. Kto wie? Pewien jednak jestem, że zawsze znajdą się tacy, którzy przekonywać będą cały świat, że kino i tak skończyło się na Casablance.
Black Dynam ite – Apparit ion
kuponów. W tej samej dekadzie stare filmy SF wziął na warsztat Tim Burton w Marsjanie atakują!. Samo nazwisko reżysera już gwarantowało pewien poziom szaleństwa, a jeśli wrzucimy to w parodię Wojny światów (i nie tylko), wtedy ostateczny efekt powinien być całkowicie wykręcony. Ostatecznie jednak wyszło po prostu dziwnie, ale nie „burtonowsko dziwnie” w sensie pozytywnym. Groteska, aktorzy nieczujący się dobrze w swoich rolach, nieśmieszne gagi. Marsjanie atakują! mają pewne przebłyski, drobne niuanse obserwacji ludzkich cech, ale niknie to w niestrawnej papce.
Maciej Malinowski jest mistrzem ortografii polskiej (katowickie „Dyktando”), autorem książek „(...) boby było lepiej. Mistrz polskiej ortografii pokazuje, jak trudna jest polszczyzna, i namawia językoznawców do... zmian w pisowni (Kraków 2002 r.); „Obcy język polski” (Łódź 2003 r.) oraz „Co z tą polszczyzną?” (Kraków 2007 r.). Od 2002 r. prowadzi rubrykę językową w ogólnopolskim tygodniku „Angora”.
O zdradliwości zapożyczeń (7)
Destynacja Czy warto włączać do polszczyzny jeszcze jeden wyraz obcy, jeśli istnieje wiele rodzimych określeń, właściwie oddających jego sens?
Na fali nieustając e j fascynacji wszystkim, co angielskie (i amerykańskie), pojawiło się w polszczyźnie słowo destynacja. Ci, którzy po nie ochoczo sięgają, nie widzą żadnej niestosowności. Destynację podają jako przykład
jednego z internacjonalizmów, czyli wyrazów znanych na całym świecie, które warte są wprowadzenia do obiegu i upowszechnienia, gdyż Polska na dobre weszła do Europy. Przeciwnicy z kolei rwą włosy na głowie i grzmią, że to jeszcze jeden nowotwór zaśmiecający polszczyznę, pusty semantycznie, używany przez ignorantów, którym nie chce się ruszyć głową i poszukać rodzimych form. Przywołują oni równie manieryczne określenie torba dedykowana do notebooka, dosłowny przekład angielskiego zwrotu bag dedicated to notebook, będące niepotrzebnym neosemantyzmem i jednocześnie kalką składniową, które upowszechniają głównie informatycy (dedykowany znaczy przecież od wieków ‘poświęcony, ofiarowany’, ponadto mówi się dedykowany komuś, a nie: dedykowany do kogoś, do czegoś). Termin destynacja szczególnie upodobała sobie branża turystyczna, różni przewoźnicy i wiele linii lotniczych, włączając je do swego zasobu argotyzmów (tzn. wyrazów i zwrotów środowiskowych) i wykorzystując w folderach i spotach reklamowych, np. Idealna destynacja dla każdej rodziny; Dolina Biebrzy najlepszą wodną destynacją turystyczną w Polsce; Turcja nową destynacją Oasis Tours; Profesjonalni rezydenci pomogą Państwu wybrać odpowiednie destynacje na wymarzony urlop; Cancun to jedna z najlepszych na świecie destynacji. Nie pozostała w tyle – jakżeby inaczej – brać dziennikarska, nieodporna, niestety, na różnego rodzaju naleciałości i nowinki językowe. Destynacja błyskawicznie trafiła na łamy gazet i do tekstów portali internetowych, zyskując nowych zwolenników.
71
Jak się Państwu podobają zwroty: Konkurs na film promujący Warszawę jako atrakcyjną destynację dla turystyki biznesowej; Trójmiasto najlepszą zagraniczną destynacją turystyczną według Finów; Małopolska to wzorcowa destynacja turystyczna; Weekend za kratkami: 10 więziennych destynacji turystycznych? Cóż znaczy owa tajemnicza destynacja? To nic innego, tylko przystosowany do polskiego systemu słowotwórczego (przejście cząstki ti- w ty- i zakończenie -cja zamiast -tion) odpowiednik angielskiego i francuskiego wyrazu destination [wym. destinejszyn], [destinasją] mającego źródło w łacinie (łac. destinatio, -nis ‘przeznaczenie, postanowienie’), inaczej ‘kierunek, cel, miejsce docelowe podróży’. Postawmy pytanie: Czy warto włączać do polszczyzny wyraz obcy, jeśli istnieje wiele rodzimych określeń, właściwie oddających jego sens? Czy wystarczającym argumentem „za” może być jedynie to, że destynacja wyraża pewne treści bardziej skrótowo, a więc jest słowem użytecznym? Chyba nie…
Sam, kiedy natrafiam na sformułowania typu destynacja „Polska”, punkt destynacji, ten sam port destynacyjny, moja wymarzona destynacja, irytuję się jak mało kiedy, gdyż nie mam wątpliwości, że ktoś dosłownie przetłumaczył wyrażenia destination „Poland”, point of destination; my dream destination; the same destination airport. Pytam raz jeszcze: po co nam ta destynacja, jeśli mamy określenia kierunek, cel, miejsce docelowe podróży? Okazuje się, że owo słowo znali nasi przodkowie już 200 lat temu. Zauroczeni wtedy francuszczyzną (znali formy destination, destiner), mówili np. Armaty mają destynacją (dziś: biernik brzmi destynację) do Grodna lub Nikt do tej pracy nie chciał być destynowany; Jeden pokój destynowany był dla młodzieży. Destynację rozumiano więc jednoznacznie jako ‘przeznaczenie, cel, kierowanie czegoś w jakiejś miejsce’. Wyraz ten odnotowywały dawne słowniki języka polskiego, ale w końcu wyszedł z użycia, ponieważ okazał się niepotrzebny. Na początku XXI wieku powraca i… razi poczucie językowe wielu osób. Maciej Malinowski
Męska rzecz, Damskie sprawy czyli płciowe dyskusje o książkach toczą Dorota Tukaj i Michał Urbaniak
Sekret Rhondy Byrne
M. Książka Sekret Rhondy Byrne zmieniła podobno życie tysięcy ludzi. To samo uczyniła późniejsza wersja filmowa. Teraz pojawił się Sekret. Potęga młodości, przeznaczony dla młodzieżowego odbiorcy. Pytanie, czy zapowiada się kolejny bestseller, czy kolejny gniot? D. Jedno drugiego nie wyklucza! Swoją drogą, zdaje się, że na listach bestsellerów anglojęzycznych księgarni ta pozycja, w odróżnieniu od swego dzieła-matki, nie zagościła długo, a u nas, jak na razie chyba na nie nie trafiła. Z bestsellerami tak już bywa – wszystko zależy od reklamy, jaką wydawca zrobi książce. O ile fundamentalny utwór pani Byrne został dość intensywnie rozpropagowany i przez trzy lata utrzymywał się
73
na liście bestsellerów Empiku, o tyle ten, choć obecny na rynku już od ponad pół roku, nie wydaje się budzić wielkiego zainteresowania. Jeżeli mnie coś w tym dziwi, to raczej rozmiar popularności pierwszego Sekretu... M. Może rzecz w tym, że w dzisiejszych, nieco zwariowanych, a nawet dość niebezpiecznych czasach, człowiek tkwi w niepewności. Sekret przekonuje, że można mieć, nie tylko kontrolę nad swoim życiem, ale i nad całym światem. Wystarczy stosować tylko prawo przyciągania. D. Jak powiada Harrington, uczeń i zaprzysiężony wyznawca pani Byrne, „prawo przyciągania oznacza, że twoje myśli się materializują”, po czym wyjaśnia zasadę działania tego prawa w sposób sugerujący jego równorzędność, na przykład z prawem powszechnego ciążenia czy prawem Archimedesa. Czytelnik nieobyty z fizyką, gotów naprawdę uwierzyć, że „żyjemy we Wszechświecie opartym na działaniu elektromagnesów, w którym wszystko podlega wzajemnemu przyciąganiu. Oznacza to, że Ty, ja, wszyscy ludzie i wszystko, co istnieje we Wszechświecie, funkcjonuje na zasadzie magnesu” (str.19). Ten mało zrozumiały wykład ma przekonać czytelnika, że jeśli myślimy negatywnie – na przykład obawiamy się, że coś nam się nie powiedzie – przyciągamy negatywne zdarzenia i odwrotnie. M. Właściwie nie widzę przeszkód, aby wierzyć w siłę pozytywnego myślenia. Problem w tym, że Harrington opisując te mechanizmy, używa bombastycznej stylistyki
(coś w rodzaju: teraz już możesz wszystko, bo poznałeś SEKRET – koniecznie pisany drukowanymi literami), która ma chyba tworzyć aurę wtajemniczenia w receptę na uniwersalne szczęście. Wbrew intencjom, takie ujęcie podkopuje wiarygodność i sprawia, że cała ta wykładnia robi się po prostu niestrawna. Zresztą, ten cały osławiony SEKRET nie jest niczym nowym – potęgę podświadomości opisał już Joseph Murphy, choćby w Potędze podświadomości. D. Zaczynając od samego Murphy’ego, zasadniczą wadą tego rodzaju publikacji jest właśnie przekonywanie czytelnika, że za pomocą pozytywnego myślenia można osiągnąć absolutnie wszystko. A to nieprawda. Wystarczy zapytać, nie jakiegoś samozwańczego szamana od kosmicznej energii, tylko psychologa z prawdziwego zdarzenia; na pewno potwierdzi, że owszem, człowiekowi wykazującemu pozytywne nastawienie do życia w ogóle i do podejmowanych zadań łatwiej te zadania zrealizować, że chory wierzący w wyleczenie statystycznie lepiej się leczy niż ten, który jest przekonany o rychłej śmierci, ale przecież wpływ optymizmu na cokolwiek musi mieć swoje granice! Cudowne ozdrowienia się zdarzają, ale tylko w chorobach o przebiegu z natury mało przewidywalnym albo z dużym komponentem psychosomatycznym. Natomiast jeszcze nie słyszałam, żeby siłą podświadomości, czy jak to tam zwać, ktoś wyleczył wściekliznę albo spowodował odrośnięcie amputowanej nogi! M. Może ten ktoś z amputowaną nogą po prostu nie znał SEKRETU? Nie jest to
zresztą zupełnie bezwartościowa teoria. Bo opiera się w dużej mierze na konieczności pozytywnego myślenia i wzmocnienia poczucia własnej wartości, a zachęcanie ludzi do takich działań jest przecież chwalebne, przyznasz sama… D. Tyle że u Harringtona pozytywne myślenie zamienia się już zupełnie w jakąś magię nie z tego świata. No przepraszam, ale nikt mi nie wmówi, że jeśli sobie wypiszę czek na milion dolarów, to „Wszechświat zmówi się i posłuży się ludźmi, okolicznościami i wydarzeniami” (s. 99), żeby mi ten milion dostarczyć!
rodzaju tekstami informującymi o tym, jak żyć. W prasie kobiecej aż roi się od porad w stylu: jak być wspaniałą żoną/matką/kochanką. Przypomnij sobie też te wszystkie poradniki, które gromadziła na swojej półce Bridget Jones! Dlaczego to przeważnie płeć piękna tego potrzebuje? D. A może to tylko stereotyp społeczny? Uważamy, że kobiety z założenia mają niższą samoocenę, są mniej pewne siebie i mniej zdecydowane, więc trzeba im w tym pomóc, dostarczając gotowych instrukcji.
M. Coś podobnego już kiedyś wmawiał czytelnikowi Coelho, kolejny autor gniotów dla mas. Jak widać, poznał SEKRET, nawet przed Rhondą Byrne…
M. Albo faceci po prostu nie chcą przyznawać się do swoich słabości. I tu znów wchodzą stereotypy. Przecież „chłopaki nie płaczą”, mężczyźni muszą być silni, mocni, zbudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna.
D. No przepraszam Cię bardzo, nie myl przenośni literackiej, zachęcającej – może w banalny i naiwny sposób – do realizowania marzeń, z książką, która zupełnie serio wmawia czytelnikowi, że wystarczy marzyć i siedzieć z założonymi rękami w oczekiwaniu na prezent od Kosmosu! Zupełnie położyło mnie na łopatki wyznanie młodzieńca, który sądzi, że uratował się przed wyrzuceniem ze szkoły, nie dlatego, że przyłożył się do nauki i starał się lepiej zachowywać, ale dlatego, że sporządził sobie fałszywy arkusz ocen z szóstkami, zamiast jedynek! Do tej pory przypuszczałam, że taką naiwnością cechują się raczej przedstawicielki mojej płci…
D. A jeśli sobie z tym nie radzą, to wpadają w nałogi i depresje. To jednak już lepiej czytać poradniki. Swoją drogą, jeśli one są akurat dziełem doświadczonego psychologa, który pokieruje czytelnika na drogę samoświadomości i samoakceptacji, zamiast wmawiać mu, że szczęście osiągnie stosując jakąś bzdurną dietę, rozwijając bicepsy albo zmieniając sobie kształt nosa, to nie ma w nich nic złego. Natomiast naprawdę nie wiem, jak rozsądna osoba jakiejkolwiek płci może dać się omamić wróżbom, horoskopom czy teoriom zaprzęgającym „energię Wszechświata” do załatwiania własnych spraw!
M. Nie da się ukryć, że to przede wszystkim kobiety są bombardowane wszelkiego
M. Horoskopy oferują pewną „wiedzę”, a zatem pozwalają okiełznać życie, mieć
75
nad nim jakąś kontrolę. Przecież teoretycznie zapoznając się z horoskopem, wyprzedzamy przyszłość. Inna sprawa, że czytając horoskop człowiek pozbywa się odpowiedzialności. Przecież skoro siły nadprzyrodzone zdecydowały, że w tym miesiącu nie dostanie pracy, to po co się ma starać? Wróżka przepowiedziała, że nie utrzyma przy sobie żadnego mężczyzny, więc nie ma sensu pracować nad związkiem, bo i tak się nie uda. Rozbite auto, zgubione dokumenty – też nie jej wina, bo strata była zapisana w gwiazdach! D. No, ale zwolennicy Harringtona mają wykazywać podejście diametralnie odwrotne... I w zestawieniu z wróżbiarskimi bredniami robi ono wrażenie racjonalnego. Nie ma mowy o żadnym przeznaczeniu, o żadnych zdarzeniach losowych – wszystkim rządzi prawo przyciągania i znajomość SEKRETU, który, jeśli wierzyć autorowi, można streścić słowami: myślisz i masz. M. Ten racjonalizm jest tylko pozorny, co więcej, w SEKRECIE nie ma racjonalizmu za grosz. Harrington sprowadza wszystko do prostej zasady: proś – uwierz – otrzymaj. Innymi słowy, jeśli będę wyobrażał sobie, że w garażu stoi nowiutki mercedes, to on się tam w końcu zjawi. Tak samo z potencjalnym milionem dolarów – nie zastanawiaj się, w jaki sposób go otrzymasz! On sam przyjdzie. Czy to nie zezwoli młodym ludziom pójść na łatwiznę, a w konsekwencji potężnie się rozczarować, kiedy mercedes nie zmaterializuje się w garażu, a milion dolarów w portfelu?
Rhonda Byrne (ur. 12 marca 1951) – australijska pisarka, producentka, znana najbardziej z opublikowania swojej książki i współautorskiego filmu "Sekret", sprzedanych w ponad 6 milionach egzemplarzy. Książka jak i film odniosły wielki sukces komercyjny na świecie, przybliżając czytelnikom i widzom, prawo przyciągania, które ogólnie można scharakteryzować jako siłę opartą na ludzkiej wierze w sukces lub porażkę. Książka jak i film, oparte są na psychologicznej, filozoficznej wiedzy na temat ludzkiej świadomości. (za Wikipedią)
D. Albo gdy wystawienie sobie fałszywego świadectwa z samymi szóstkami, niepoparte zabraniem się do nauki, skończy się oblaniem matury... Ale chyba nawet bardzo naiwna młoda osoba nie będzie w stanie uwierzyć, że zdobędzie olimpijskie złoto, postępując tak, jak australijskie sportsmenki, które „kupiły sobie złote komórki, a nawet złote szczoteczki do zębów” i noto-
rycznie ćwiczyły śpiewanie hymnu narodowego. To przesada! M. Cóż, przesada wyziera z tej książki na każdym kroku. Powszechnie znane i wytłumaczalne psychologicznie prawdy, że negatywne nastawienie do jednego człowieka skutkuje odwzajemnieniem antypatii, że niewiara w powodzenie podejmowanego przedsięwzięcia rzeczywiście obniża szanse jego udania, Harrington uznaje za dowód działania „prawa przyciągania” w aspekcie negatywnym. D. I gdyby tylko to…, ale już szczytem nadużycia jest wmawianie młodemu czytelnikowi, że wyłącznie winą „przyciągania przez niego negatywnej energii” jest katar sienny albo niezapowiedziana klasówka, gorzej jeszcze – że również ofiary JAKICHKOLWIEK kataklizmów czy przestępstw również są same sobie winne. Ewentualne argumenty przeciwników – że na przykład raczej trudno przypuszczać, by choć jedna z osób przebywających 11 września 2001 roku w WTC obawiała się uderzenia w wieżowiec samolotu, opanowanego przez terrorystów – odpiera demagogicznym stwierdzeniem, że ludzie poszkodowani w tego rodzaju wypadkach, „nie znając SEKRETU, przyciągają do siebie zdarzenia automatycznie, bez zastanowienia”! M. Wychodzi na to, że kupując za kilkadziesiąt złotych książkę pani Byrne albo pana Harringtona, zapewnia się sobie ochronę przed wszystkimi nieszczęściami do końca życia. Zresztą, kto wie, czy SEKRET nie zapewnia również nieśmiertel-
ności? No bo skoro zażyczymy sobie tego od energii Wszechświata, to kwanty zazgrzytają, pójdą iskry i nasze życzenie się zmaterializuje… D. A gdyby tak sprzedaż obu wersji Sekretu osiągnęła poziom półtora czy dwóch miliardów egzemplarzy, czyli plus minus jednego na każdą rodzinę, żyjącą na Ziemi, co by było? Na to pytanie odpowiada przytoczony przez Harringtona cytat z jego mistrzyni: „Tworzę świat, w którym »cuda« zdarzają się codziennie. (…) Sprawia wrażenie nieba, czyż nie? Bo rzeczywiście nim jest” (s.147). To już chyba nawet w uszach agnostyka brzmi jak herezja! M. No bo to jest herezja. Niebo na ziemi będą mieli chyba tylko Byrne i Harrington, jeśli ich książki nadal będą się tak świetnie sprzedawać. Jak uzasadnia Harrington: „Ludzie, którzy zarabiają pokaźne sumy pieniędzy (...) nie dopuszczają do siebie jakichkolwiek przeciwstawnych myśli (...), że nie wystarczy dóbr dla każdego na tym świecie”. Po prostu trzeba się zatroszczyć o swoje konto i nie mieć skrupułów przed wtykaniem komuś bezwartościowego towaru – oto cały SEKRET! D. Przykładem takiego towaru jest masa mętnych treści, podbudowanych demagogicznymi argumentami, czyli na przykład Sekret. Potęga młodości. Cytując znów Harringtona: „Kiedy kierujesz na coś myśli, sam prosisz się o tę rzecz. I wiesz co?” Wiem! Najwyraźniej przyciągnęliśmy do siebie kiepską książkę!
77
Książki, które przeczytam mojemu synowi Piotr Stankiewicz
J
edną z książek Verne’a, której nigdy dotąd nie miałem okazji przeczytać, jest powieść Dwa lata wakacji. Nie wiem, dlaczego tak się stało, wszak uwielbiałem i uwielbiam nadal wszelkiego rodzaju robinsonady. Przypadki Robinsona Kruzoe dosłownie pochłonąłem. Pamiętam, jak niedawno w rozmowie z moim serdecznym przyjacielem wspomniałem o tej książce. Opowiedział mi wówczas, jak mocno przeżył jej lekturę i jak często do niej wracał. Cóż, mnie to ominęło, zawsze jednak tkwiło we mnie pragnienie, aby nadrobić tę stratę. Wreszcie niedawno kupiłem egzemplarz w twardej oprawie wydany przez wydawnictwo Zielona Sowa i zacząłem czytać – nie będę ukrywać – z myślą o niniejszym tekście. Dwa lata wakacji stanowią zatem wyjątek wśród książek, które pojawiały się lub będą się pojawiać w tym cyklu. A to dlatego,
że moim zamiarem jest przybliżenie czytelnikom lektur mojego dzieciństwa, z którymi chcę kiedyś zapoznać mojego syna. Tu sam od jakiegoś czasu wracam do wspomnianego tytułu. Od razu powiem – jestem dużo starszy od tego chłopca, który z wypiekami śledził przygody chociażby Johna Bobera, głównego bohatera Wyspy Robinsona Arkadego Fiedlera. „I lektury mam trochę mądrzejsze” – jak śpiewał onegdaj Kult w piosence o panu Waldku. Z tym „mądrzejsze” to oczywiście nieprawda, ale na pewno inne, skupione na innych elementach, bardziej dorosłe. Dodajmy, że słowo dorosły może mieć w moim głębokim przeświadczeniu dość pejoratywne zabarwienie semantyczne. Niemniej czytam książkę dla młodzieży, której już nie ma. Nie ma też pensji dla dobrze wychowanych panienek i stancji dla chłopców ze średnio zamożnych rodzin
79
z prowincji. Dziś dzieci mają Google, Wikipedię oraz pogłębiającą się repulsję do wiedzy o świecie. A w tej książce wiedzy jest sporo. Tu warto pochwalić wspomniane przeze mnie wydanie, silnie wzbogacone o aspekt dydaktyczny w postaci przypisów. Szczególnie że przy tego typu dziełach połowa ich atrakcyjności zasadza się na przypisach niosących kaganiec oświaty i rozbudzających w młodych czytelnikach głód wiedzy, dodatkowo łatwo przyswajalnej, bo podanej w osłonie z ciekawej fabuły. A ta jest prosta. Mali chłopcy, różnych narodowości (to ważny aspekt), po katastrofie statku trafiają na bezludną wyspę. I nie dość, że muszą sobie poradzić z nieprzyjaznymi warunkami bytowania, to jednocześnie uczą się ze sobą współpracować, aby osiągnąć pożądany cel – przeżycie. Fascynująca historia. Mam nadzieję, że za kilka lat mój syn wysłucha jej z zapartym tchem. Czym zatem warto zaprzątać głowę małemu chłopcu czytającemu Dwa lata wakacji? Ano, jest kilka rzeczy. Po pierwsze ciekawość świata. Pamiętam, jak odbywaliśmy w podstawówce dalekie wyprawy do pobliskiego lasu w celu znalezienia terenu na ewentualną „bazę”. Plac zabaw dwa osiedla dalej pachniał egzotyką, byliśmy też przekonani, że my się fajniej bawimy. Oczywiście można być ciekawym świata bez czytania Verne’a czy powieści marynistycznych. Sądzę jednak, że takie książki doskonale stymulują potrzebę odkrywania świata, ba, wręcz ją po części zaspokajają. Będąc ciekawymi, mierzymy się zawsze z nieznanym, a to jest bardzo ważna część męskiej duszy. I jeśli mój syn powie kiedyś, że nie jest ciekaw, co jest za kolejnym wzniesieniem, lub pozwoli mi zawsze rozpalać ognisko na
biwaku, będę musiał się zastanowić, czy dobrze przekazałem mu tę lekcję. Druga ważna sprawa to umiejętność i potrzeba współpracy. Dzieci to zmyślne stworzenia, które dość szybko rozpoznają pośród siebie hierarchię, tworzą doraźne sojusze i łączą się w paczki. Wszystko to ma jeden nadrzędny cel – świetną zabawę. Niemniej odczuwając wspólnotę celu, potrafią go viribus unitis osiągać. Nie ma jednak zbyt wiele miejsca dla tych, którzy nie potrafią się z innymi dogadać lub są nadto zniewoleni rodzicielskimi przestrogami. Ci raczej nie będą mieli swojej podwórkowej bandy. Wszyscy chcielibyśmy, żeby nasze dziecko dogadywało się z rówieśnikami. Wiemy, jak bardzo jest to ważne w jego przyszłym życiu prywatnym i zawodowym. Musimy jednak tę zdolność umiejętnie przekazać potomstwu (zakładając, że mamy co przekazywać). I tu z pomocą przychodzi taka książka jak Dwa lata wakacji. Dodam, bo to ważne! Dogadywanie się nie ma nic wspólnego z uleganiem presji grupy, wręcz przeciwnie. Naginać innych do swojej woli w taki sposób, aby byli z tego zadowoleni, to jedyna sensowna forma kooperacji. Tego oczywiście nie ma w tej książce, ale mimo wszystko warto ją spróbować jeszcze raz przeczytać, może tym razem swojemu dziecku, szczególnie chłopcu. Są wakacje, jest więcej czasu, tytuł dobrze z tym koresponduje. Mam nadzieję, że część tych, którzy przeczytają ten felieton, da się skusić na wyprawę w głąb bezludnej wyspy i dreszcz emocji towarzyszący pytaniu: co z nami będzie. A jeśli chcielibyście wiedzieć, jak było naprawdę, to polecam dorosłą lekturę – Władcę Much Williama Goldinga.
c
ie c e i
Dz
cz
a ez
ie
n yta
Podróze
małe i duże
D
zwoni Małżonek. Niespodziewanie zostaje dziś do późna w pracy i pyta, czy mogłabym z dziećmi, w ramach rozszerzonego spaceru, pojechać do mechanika i podrzucić mu brakującą część do samochodu. Oczywiście, że tak. Po godzinie telefon dzwoni ponownie. I jak było w warsztacie? – słyszę głos Małżonka. Dopiero będzie. Właśnie wychodzimy z domu – odpowiadam starając się zamaskować lekką irytację. Hmm, aha... Wyjść z domu w piętnaście minut z dwojgiem dzieci? Z dwojgiem dzieci w wieku 1,5 i 3,5 roku? Na ponad trzygodzinną wyprawę?! Ha, mogłabym wtedy jako wzorowa house manager pisywać bestsellerowe poradniki o zarządzaniu czasem. Jak błyskawicznie, bez grymaszenia nakarmić dzieci tuż przed wyjściem, jak ubrać je w coś względnie czy-
stego i wytłumaczyć im w miarę łagodnie, że nie potrzebujemy w piaskownicy całego zestawu drewnianych klocków i plastikowych warzyw? Jak szybko i sprawnie spakować/ zaktualizować zestaw „antykatastrofa”, czyli uzupełnić zapas pieluch, ubranek na zmianę i chusteczek nawilżających? Czy wspominałam o kremie przeciwsłonecznym, napojach, liście zakupów i... książkach do biblioteki? Po spektakularnym sukcesie mojego pierwszego poradnika, czytelnicy rzuciliby się na drugą część. Bo wyjść z domu, to dopiero początek! Jak sprawić, by dzieci chciały pójść tam, gdzie ty? Jeszcze do niedawna moja młodsza córka zwana Destrukcją, wyjęta z wózka zawsze, ale to zawsze kroczyła w kierunku przeciwnym niż ja. Co zrobić, by dzieci szły szybciej niż żółw chory na reumatyzm? Dla Destrukcji ciekawe jest wszystko: duży kamień, zielone szkło po butelce piwa, dmuchawce, mrówki... Najciekawsze są jednak psy. Moment, gdy zaczynają szczekać zza ogrodzenia to wielka, podszyta strachem radość. Koty i wiewiórki też są warte zatrzy-
81
mania się. Starszej córce czworonogi się już opatrzyły. Przeszła na ślimaki. Kto znajdzie więcej ślimaków po deszczu? Policzymy je, Mamo? Taak córeczko, a może dalej pojedziemy wózkiem, bo trochę się nam już śpieszy? No dobrze, ale jedziemy daleko. Czym je zająć w wózku? Albo jeszcze lepiej, czym je zająć w samochodzie podczas naprawdę długiej podróży? Grzechotki już dawno wyszły z obiegu, lalki, misie i samochodziki nudzą, wafelek starcza na oka mgnienie, spać cały czas nie można, a więc...? Też pytanie – książki! Książki o zwierzątkach, książki z zagadkami, obrazkami, zabawami, książki i jeszcze raz książki.
Daleko jeszcze? Czym zająć dzieci w czasie podróży „Jedziecie i jedziecie, z nudów głupiejecie... to może się sprężycie i wierszyk ułożycie?” – zachęcają autorzy książki i proponują kilkanaście wesołych zabaw umilających dalekie podróże w towarzystwie dzieci. Na początek zabawa słowem, szukanie rymów, układanie wesołych wierszyków z nazwami miejscowości w roli głównej, na przykład „Zobaczyłem w Warce, jak kot jechał na koparce” czy „Lepiej dziurę mieć w nocniku,
niż śniadanie zjeść w Świdniku”. Dla poprawy humoru głośna gimnastyka języka. Kto najszybciej powie „Król Karol podarował królowej Karolinie korale koloru koralowego”? Tzw. łamijęzyki nigdy nie zawodzą, zawsze jest przy nich sporo śmiechu. Obok znanych zabaw, takich jak pomidor czy kamień – papier – nożyce, znajdziemy w tym nietypowym poradniku wiele nowych pomysłów na urozmaicenie długiej podróży. Tablice rejestracyjne, marki samochodów, widok za oknem, wszystko to z odrobiną fantazji można wykorzystać w zabawie. Autorzy przygotowali też zestaw zagadek, labiryntów i rebusów. Dzieci lubiące rysować i malować mogą pokolorować czarno-białe obrazki typu „znajdź różnice”, a nawet całą książkę. Ilustracje Marty Kurczewskiej bazują na dwóch kolorach: niebieskim i czarnym. Miejsca na harce kolorowych kredek jest mnóstwo. Pasjonaci szyfrów i krzyżówek też znajdą coś dla siebie. Poczucie humoru autorów, różnorodność proponowanych zabaw i ich walor edukacyjny to główne zalety książki. Jej największym atutem jest natomiast zachęcanie do wspólnej zabawy dziecka z rodzicami. Dorosłym, którzy docenią pomysłowość książki Daleko jeszcze? spodoba się zapewne także Przewodnik małego turysty. Wesoły autobus, czyli podróże po Polsce – również autorstwa Marcina Przewoźniaka. Tytuł: Daleko jeszcze? Czym zająć dzieci w czasie podróży. Autor: Marcin Przewoźniak, fragmenty tekstu Agnieszka Sobich Wydawnictwo Book House Ilustracje: Marta Kurczewska Liczba stron: 144 Cena: 15,21 zł
instrukcji, wskazuje kilkuletniemu detektywowi-potworologowi, ile straszydeł ma odnaleźć. Ilustracje są barwne i wesołe. Gdy czujemy, że nadchodzi najgorszy potwór z możliwych – grymaśna dziecięca nuda – 1001 potwornych rzeczy do odkrycia może się przydać. Warto zapakować książkę do wakacyjnej torby.
1001 potwornych rzeczy do odkrycia Kryją się w ciemnych szafach i za zasłoną. Nocną porą zakradają się pod łóżko. Gdy wszyscy dorośli już śpią, na korytarzu słychać ich kroki. POTWORY. Podobno większość dzieci przechodzi etap wymyślonego przyjaciela lub potworów, które straszą, gdy tylko w pokoju zgaśnie nocna lampka. A jeśliby tak wyśmiać potworne potwory? Duet Gillian Doherty i Teri Gower stworzył zabawną książeczkę 1001 potwornych rzeczy do odkrycia. W sypialni i w kuchni, nad morzem i w górach, w salonie piękności i w szkole, w przedszkolu i... dosłownie wszędzie dzieci mogą spotkać straszne monstra. Na każdej stronie w innej scenerii narysowane jest całe mnóstwo dziwacznych istot. Tylko czy one rzeczywiście są takie straszne? O tabunach śpiworobaków, trąbozaurów, brzęczyszczygiełków i drzeworyjków można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że wywołują lękliwe bicie serca. Uśmiechnięte cudaczne stwory chowają się w przeróżne miejsca i, jak to w książeczkach Teri Gower bywa, cała zabawa polega na znalezieniu wszystkich dziwolągów. Tej książeczki się nie czyta, z nią się po prostu bawi w „szukanki”. Tekst pełni tu tylko rolę pomocnej
Tytuł: 1001 potwornych rzeczy do odkrycia Autor: Gillian Doherty Wydawnictwo Świat Książki Ilustracje: Teri Gower Liczba stron: 32 Cena: 27,00 zł Twarda oprawa
Zagadki dla malucha Dotychczas w serii Książeczki na wycieczki ukazały się wiersze i wierszyki takich sław jak Julian Tuwim czy Maria Konopnicka. Tym razem Wydawnictwo SBM proponuje dzieciom wierszowane zagadki Marty Berowskiej. Daleko im do kunsztu poetyckiego autora Lokomotywy, jednak jeśli chodzi o przydatność podczas podróżowania, leśnych wycieczek czy campingów, to rymowane łamigłówki wygrywają.
83
Zagadki dotyczą świata roślin i zwierząt. Zdobią je kolorowe, zabawne ilustracje Witolda Vargasa. Książeczkę wydano starannie, kartki są pogrubione, przyjemne w dotyku. Całość nie robi oszałamiajacego wrażenia, jednak jeśli kompletujemy zbiór wakacyjnych lektur do plecaka, to warto umieścić w nim tę lekką (również w dosłownym znaczeniu) książeczkę. Tytuł: Zagadki dla malucha Autor: Marta Berowska Wydawnictwo SBM Ilustracje: Witolg Vargas Seria: Książeczki na wycieczki Liczba stron: 32 Cena: 7,99 zł
Przygody Jeżyka spod Jabłoni Młody Jeżyk opuszcza leśne tereny i urządza sobie przytulny domek w ogrodzie pod rozłożystą jabłonią. Nowe miejsce, z pozoru ciche, tętni życiem. Przy krzaku róży spotkać można Biedronki i Pszczoły, wysoko na gałęziach drzew ćwierkają Wróble, kopce na grządce z marchewką to robota Kreta, u sąsiadów szczeka wygłodniały Kundel,
a za płotem hałasują Kury. Jeżyk poznaje swoich sąsiadów, zawiera nowe znajomości i przyjaźnie. Z bezpiecznej odległości podpatruje ludzi mieszkających w pobliskim domu. Ma iście rycerskie maniery, jest życzliwy i pogodny, zawsze służy pomocą, nawet wtedy, gdy trzeba rozprawić się z groźnym Lisem. Autorka, Alicja Ungeheuer-Gołąb (specjalistka od poezji dziecięcej wykładająca na Uniwersytecie Rzeszowskim), w każdym opowiadaniu o przygodach Jeżyka stara się przekonać czytelnika, że przyjaźń, odwaga i wiara we własne siły są wartościami najważniejszymi. Kolczasty zwierzak budzi sympatię już od pierwszego spojrzenia na okładkę. Ilustracje Kazimierza Wasilewskiego sprawiły, że wyglądem przypomina nieco słodkiego pluszaka. Większość zwierząt jest jednak przedstawiona zgodnie ze swoim prawdziwym wyglądem. Na kilka słów zasługuje oryginalna, dopracowana szata graficzna. Tytuł rozdziału, pierwsza litera i numer strony są ozdobione ładnymi paskami w pastelowych kolorach. Czcionka jest dość duża i wyraźna. Z pewnością pomoże maluchom w samodzielnej lekturze. Twarda okładka z ładną podobizną Jeżyka dopełnia całości – książka jest atrakcyjna wizualnie. Połączenie miłych dla oka ilustracji i wdziecznych, pełnych ciepła opowiadań sprawia, że Przygody Jeżyka spod Jabłoni mogą stać się na długo ulubioną książką naszej pociechy. Niestety, książka ma też istotną wadę. Na potrzeby fabuły autorka uczyniła Jeżyka wegetarianinem rozsmakowanym
w jabłkach i szarlotkach. Zapewne trudno byłoby dzieciom polubić Jeżyka zajadającego swoje prawdziwe przysmaki, czyli dżdżownice, ślimaki, żaby czy ptasie jaja. Niełatwo byłoby też poprowadzić akcję książki nocą, kiedy to jeże budzą się po przespanym dniu i wyruszają na poszukiwanie jedzenia. Niemniej, mimo tych odstępstw od rzeczywistości, warto poczytać dzieciom Przygody Jeżyka spod Jabłoni. To wartościowa, optymistyczna książka o przyjaźni. Tytuł: Przygody Jeżyka spod Jabłoni Autor: Alicja Ungeheuer-Gołąb Wydawnictwo Skrzat Ilustracje: Kazimierz Wasilewski Seria: Bajki o zwierzętach Liczba stron: 88 Cena: 14,49 zł Twarda oprawa
Złota księga mądrych bajek Chciwość, naiwność, nadmierna ambicja, tchórzostwo, podłość – lista
ludzkich wad jest przygnębiająco długa. W VI wieku p.n.e. czarną stronę natury człowieka doskonale sportretował Ezop. Jego krótkie opowiastki, z pozoru tylko opisujące przygody zwierząt, są wciąż aktualne. Z perspektywy czasu można więc spostrzeżenia bajkopisarza określić jako życiowe mądrości czy też uniwersalne prawdy o człowieku. Wydawnictwo Buchmann w Złotej księdze mądrych bajek przedstawia czytelnikom wybór bajek Ezopa i jego późniejszych naśladowców, Fedrusa i Jeana de La Fontaine’a. Oryginalną niespodzianką jest zaprezentowanie moralizujących opowieści z różnych zakątków świata: hinduskich, meksykańskich, afrykańskich i wielu innych. Każda historia jest spuentowana sentencją, która pomaga zrozumieć jej ukryty sens. Książka adresowana jest do młodego czytelnika. Z powodzeniem mogą również sięgnąć po nią dorośli. To właśnie z myślą o nich Ezop pisał swe bajki. Szata graficzna budzi ambiwalentne odczucia. Piękna twarda okładka, złocone litery, duży format (jak przystało na księgę), barwne ilustracje na każdej stronie, wyraźna czcionka, tekst dla czytelności zawsze umieszczony na białym tle, a jednak zdaje się, że nie wszyscy czytelnicy polubią rysunki Rafała Zawadzkiego. Ich niekwestionowanym atutem jest realistyczne przedstawienie zwierząt, natomiast wadą wydaje się sam wybór techniki (kredki akwarelowe?). Warto odwiedzić księgarnię i osobiście ocenić. Sama treść Złotej księgi... jest naprawdę wciągająca.
85
Tytuł: Złota księga mądrych bajek. Ezop, La Fontaine, Fedrus i inni. Wydawnictwo Buchmann Ilustracje: Rafał Zawadzki Liczba stron: 203 Cena: 34,90 zł Twarda oprawa
Z Biblią przez cały rok. Opowieści dla dzieci Żartobliwie można określić książkę ojca Wacława Oszajcy jako Biblię dla dzieci średnio wtajemniczonych. Nie jest to obrazkowa książeczka dla maluchów. To już kolejny, poważniejszy etap poznawania historii Jezusa i chrześcijaństwa. Autor przystępnym językiem opisuje dzieciom najważniejsze biblijne wydarzenia. Historie ułożone są zgodnie z porządkiem świąt. Na każdy dzień roku przypada jedno krótkie opowiadanie. W styczniu na niebie pojawia się piękna gwiazda, Mędrcy odwiedzają Dzieciątko, mały Jezus dorasta, wkrótce zaczyna nauczać. Czytelnik poznaje jego uczniów i towarzyszące mu kobie-
ty. Po przypowieściach, w kwietniu, autor w taktowny sposób opowiada o ukrzyżowaniu i zmartwychwstaniu Jezusa. Opowieści Starego Testamentu zaczynają się w lipcu. 25 grudnia Maryja rodzi Synka. Historia zatacza koło. Wacław Oszajca, człowiek wielu talentów – teolog, dziennikarz, wykładowca, poeta – umiejętnie przedstawia dzieciom treść Biblii. Słownictwo wydaje się dostosowane do zasobu wiedzy starszego dziecka, niemniej trudna tematyka sprawia, że wskazana jest wspólna lektura rodzica z dzieckiem. Na koniec ciekawie opowiedzianej historii autor często naprowadza czytelnika na jej ukryty sens. Kontakt z książką umilają barwne ilustracje Stanisława Barbackiego. Anioły mają zielone skrzydła, a dorośli (zazwyczaj) rozbrajające spojrzenie dziecka. Strony kolorowo obramowano; kwiatki, kratki, groszki – każdy miesiąc ma swój własny motyw na ramce. Całość robi bardzo sympatyczne wrażenie. Tytuł: Z Biblią przez cały rok. Opowieści dla dzieci. Autor:Wacław Oszajca SJ Wydawnictwo Święty Wojciech Ilustracje: Stanisław Barbacki Liczba stron: 451 Cena: 39,00 zł Twarda oprawa
POD LUPĄ !!! DLA DZIECI W WIEKU
5+
3+
3+
UCZY
!!
-
!
BAWI
!!
!!
!
CIESZY OKO – SZATA GRAFICZNA
!
!!
!
WIERSZEM PISANE
-
-
√
Z KRAINY FANTAZJI
-
√
-
Z ŻYCIA WZIĘTE – AUTOR O CODZIENNOŚCI
-
-
√
AUTOR BAJKI OPOWIADA
-
-
-
AUTORYTET O ŻYCIU I ŚMIERCI – POWAŻNE TEMATY
-
-
-
DOROSŁY TEŻ POLUBI
!!!
!!
!
87
POD LUPĄ !!! DLA DZIECI W WIEKU
3+
6+
6+
UCZY
!
!!
!!!
BAWI
!!
!
!
CIESZY OKO – SZATA GRAFICZNA
!!!
-
!!
WIERSZEM PISANE
-
-
-
Z KRAINY FANTAZJI
√
√
-
Z ŻYCIA WZIĘTE – AUTOR O CODZIENNOŚCI
-
-
-
AUTOR BAJKI OPOWIADA
-
√
-
AUTORYTET O ŻYCIU I ŚMIERCI – POWAŻNE TEMATY
√
√
√
DOROSŁY TEŻ POLUBI
!!
!!
!!
Kosmopolityczny patriotyzm O komiksie Pierwsza brygada rozmawiają Maciej Reputakowski i Piotr Stankiewicz
D
owcip o tym, że tzw. budionowka jest radziecką odpowiedzią na pruską pikielhaubę, stał się wśród moich znajomych początkiem całej serii żartów w sarkastyczny sposób komentujących nieudane próby naśladownictwa lub pseudoanalogie. Zwykle coś jest odpowiedzią jakiegoś narodu na oryginał. Dotyczy to konkretnych osób albo dokonań na niwie sportu, architektury czy show-biznesu. I tak, stwierdzenie, że komiks Pierwsza brygada jest polską odpowiedzią na Ligę niezwykłych dżentelmenów, może zabrzmieć w tym kontekście ironicznie i źle. Czym zatem jest ten komiks?
89
Na pewno nie jest naśladownictwem. Z pewnością widać tutaj inspirację, od której zresztą sami autorzy się nie odżegnują. Ale lepiej w porównania nadmiernie głęboko nie wchodzić, bo Pierwsza brygada by ich nie wytrzymała na żadnym poziomie. I mówię to jako wielki fan tego tytułu. Ten komiks broni się sam i nie potrzebuje pieczątki „Alan Moore poleca”.
Dlaczego by nie wytrzymała? Moim zdaniem stanowi doskonałą kontrpropozycję dla świetnych skądinąd, zachodnich produkcji. Od dłuższego czasu karierę robią wszelkiego rodzaju intertekstualne koncepcje w kolejnych dziełach (komiksowych, książkowych czy filmowych). Autorzy żonglują tekstami kultury popularnej, jedni znając się na niej lepiej, inni gorzej (vide rodzeństwo o swojsko brzmiącym nazwisku Wachowsky). Jednak w większości przypadków mamy do czynienia z elementami charakterystycznymi i przypisanymi do kultury Zachodu czy wręcz tylko anglosaskiej. Mało kto kojarzy, kim był Guy Fawkes i dlaczego za niego przebrany jest V. W przypadku Pierwszej brygady mamy do czynienia z równie błyskotliwą grą w skojarzenia, tylko że skierowaną do odbiorcy polskiego. Zastosowany kod kulturowy jest doń dostosowany i odwołuje się do jego, tego polskiego odbiorcy, kompetencji. A tak naprawdę to świetna fabuła, brawuro-
wo opowiedziana i doskonale narysowana. Pojawiają się postacie z polskiej literatury i historii, prawda i fikcja mieszają się jak w tyglu, a wszystko doprawione jest steampunkowym sosem z wielkimi maszynami i historią w tle. I chciałbym Cię zapytać jako specjalistę. Co dalej? Jak długo Wyrzykowski, Piątkowski i Janicz każą nam czekać? Czy nie jest to jedno z tych dzieł, na które czekała cała branża?
Nie chcę być źle zrozumiany: Pierwsza brygada to jeden z najlepszych polskich komiksów. Ever, jak to mówią Rosjanie. Ale uważam, że to tylko i aż świetny komiks przygodowy, czerpiący z tego wszystkiego, o czym mówisz. Polski czytelnik powinien
się przy nim świetnie bawić, rozpoznając kanoniczne postaci w nowych rolach. Absolutnie genialną rzeczą, w zasadzie bez naśladowców, był też poprzedzający publikację albumu cykl jednoplanszówek. Ukazywały się one od roku 2005 na łamach internetowej Retrostacji, która powołała do życia fikcyjny Tygodnik Młodzieży Strzeleckiej „Piechur”, udający gazetę z lat 20. minionego wieku. Na kolejne epizody naprawdę się czekało. Na polskim rynku w ostatnich latach chyba tylko seria „Status” Tobiasza Piątkowskiego i Roberta Adlera wytrzymuje konkurencję w kategorii świetnie napisanego i narysowanego komiksu „środka”. http://steampunk.republika.pl/piechur/bagdad1.html W komiksach Moore’a, nawet tych przygodowych, zazwyczaj chodzi o coś więcej. Mamy przynajmniej drugie dno, jakąś przemyconą refleksję filozoficzną. W samej Lidze niezwykłych dżentelmenów pod płaszczykiem postmodernistycznej zabawy śledzimy przemiany w literaturze przełomu wieków. Moore niby oddaje hołd pionierom fantastyki, ale przy okazji uśmiecha się do wpływu, jaki na kulturę miała psychologia. W efekcie każda postać pojawia się tu nie tylko na gościnnych występach po lekkim liftingu, ale jest rozbierana na czynniki pierwsze. Moore, grzebiąc bohaterom w życiorysach i psychice, wyciąga to, co było w nich ukryte od samego początku. To proces pogłębiania interpretacji znanych literackich figur. W porównaniu z tym danie Stasiowi do ręki karabinu maszynowego wypada dość niewinnie. No i nie sądzę, by sam Janusz Wyrzykowski miał na tyle tupe-
tu (choć to wskazane u artysty), by porównywać się do Kevina O’Neilla.
Być może należałoby poczekać na kolejne części, które przyniosą pogłębione rysy postaci, przemielone przez żarna psychoanalizy i alternatywnej historii. Nie sądzę, że jest to poza zasięgiem tych trzech autorów. Lub też zgoła inaczej, nie mają zamiaru roztrząsać, jak my, Polacy, mamy w zwyczaju, a jedynie bawić się możliwie długo stworzoną konwencją i pomysłami. Martwi mnie coś innego. Dwa numery temu pisaliśmy o tym obszernie w „Literadarze”. Jeśli komiks tej jakości nie jest w stanie przebić się do publicznej świadomości tak, aby zarobić na siebie i twórców, zachęcając ich do kontynuowania przedsięwzięcia, to wielce prawdopodobne, że jako naród jesteśmy kompletnie niewrażliwi na tę formę wyrazu. Tym bardziej że przeglądając witrynę komiksu, odnajdziemy na niej fragmenty kilkudziesięciu (zwykle pochlebnych) recenzji prasowych. Czyli został on należycie „obsłużony” przez media. I co ty na to? Nie chcę zaczynać rozmowy o niszowości komiksu i jego kiepskiej kondycji. Chcę, żebyś powiedział: „Polacy są nędznymi odbiorcami sztuki komiksowej”.
Polacy nie są nędznymi odbiorcami sztuki komiksowej. Polacy w ogóle nie są odbiorcami sztuki komiksowej. Ci nie-
91
Poleca na wakacyjną nudę!
liczni z Polaków, którzy nimi są, potrafią „obsłużyć” tytuł i napisać o nim mniej lub bardziej wnikliwą recenzję. Jest nas na tyle dużo, że docieramy do szerokiego odbiorcy i próbujemy mu pokazać, co warto czytać. Mamy tę komfortową sytuację, że polscy wydawcy ułatwiają nam sprawę i przeważnie sięgają po rzeczy wartościowe. Zrobiłem zresztą ostatnio mały eksperyment. Posiedziałem sobie w Empiku na
krakowskim Rynku przez ponad dwie godziny przy stoisku z komiksami. W tym czasie do półki podeszło – żeby poczytać lub tylko zerknąć na ofertę – może pięć lub sześć osób. Ta jedna nędzna półeczka oczywiście nie stoi na eksponowanym miejscu, ale i tak prosta obserwacja mówi sama za siebie. Moim zdaniem wpływ dziennikarzy zajmujących się komiksem na czytelnictwo jest znikomy. I tu moje pytanie do ciebie: czy w przypadku rynku książek jest inaczej? Recenzji książek ukazuje się mnóstwo, ale czy to dzięki nim sięga się po nowości?
Dyskusja zbacza nam niebezpiecznie w kierunku ogólnym. Klient książkowy jest coraz bardziej rozpieszczany lub dopieszczany. Otrzymuje mnóstwo informacji mających wspomóc jego decyzję zakupową. Moja obserwacja jest taka, że coraz częściej w tym natłoku poszukuje informacji rzetelnej. Myślę, że stąd tak duża popularność „Literadaru”. Czy kupuje nowości? Nie wiem, czy nowości w rozumieniu wydawców, ale na pewno kupuje coraz częściej
93
w oparciu o wiedzę pozyskaną przed wizytą w księgarni. Marketing książkowy jest coraz lepszy, co za tym idzie – skuteczny. Recenzje są jego nieodłączną częścią, zatem jako składowa z pewnością mają duży wpływ. Tym bardziej szkoda, że tak rewelacyjny tytuł, jak Pierwsza brygada umknął sporej grupie odbiorców, mimo, wydawałoby się, dobrej promocji. Podobnie błyskotliwych polskich komiksów nie ukazało się chyba ostatnio zbyt wiele?
Już wracam do szczegółu. Osobiście uważam, że –z całym szacunkiem dla „Literadaru” i innych periodyków – ludzie czytają książki, bo ktoś ich nauczył je czytać. Pomimo okrajania czytelnictwa w szkołach do fragmentów lektur, książka jest i zapewne jeszcze długo będzie poważana. Istnieje kultura czytania książek, w wielu domach przekazuje się ją z pokolenia na pokolenie. Kultury czytania komiksów nie ma. I koło się zamyka. Podobnie błyskotliwych polskich komiksów ukazało się od czasu publikacji Pierwszej brygady całkiem sporo. Powiem więcej, ukazały się rzeczy znacznie ważniejsze i lepsze (scenariuszowo i artystycznie). Choćby Łauma Karola Kalinowskiego czy seria „Na szybko spisane” Michała Śledzińskiego. Tyle że nie w tej szufladce gatunkowej. Tymczasem błąka się wciąż wśród czytelników komiksów tęsknota za tym, by ukazywały się dobre, polskie komiksy przygodowe. Solidne
pozycje do lekkiej lektury. Takie tytuły docierają do nas z zagranicy, więc pojawia się pytanie, dlaczego rodzimi twórcy rzadko idą w tę stronę? Może po prostu większości z nich to nie interesuje? Jeśli o mnie chodzi, to mnie również to nie interesuje. Choć kibicuję polskim twórcom, jak polskiej reprezentacji piłkarskiej, to nie odczuwam potrzeby, żeby Polacy pokazywali, „że potrafią”. Potrafią inne rzeczy i mamy dowody, że doskonale im to wychodzi. Poza tym żyjemy w otwartym świecie i nie widzę powodu, by nie cieszyć się na równi ze świetnych komiksów Amerykanów, Brytyjczyków czy mieszkańców Olsztyna lub Bydgoszczy.
Czyli że ja niby zaściankowy patriota, a ty nowoczesny kosmopolita? Pozwolę sobie jednak wciąż cieszyć się tym komiksem jako wyjątkowo ciekawym, stricte polskim dokonaniem. Niech będzie, że jestem skażony kompleksem Reja i również przy tej okazji chciałbym zaakcentować fakt, że mamy swój własny język, w tym wypadku komiksowy.
Pomimo że ja raczej „jestem z Gombrowicza”, nie widzę powodu, by kosmopolityzm kłócił się z patriotyzmem. Także komiksowym. I nie obraziłbym się, gdyby autorzy Pierwszej brygady wciąż go podsycali.
Recenzje 96 97 99 101 103 104 107 108 110 111 113 115 117 119 121
1Q84 tom 2 Człowiek bez psa Błękitny chłopiec Bóg, życie i twórczość Chwała mojego ojca. Zamek mojej matki Dziewiąty Legion Ja, inkwizytor. Dotyk zła Kolor prawdy Mowa ciała Oskarżona Wiera Gran Poślubiona korporacji Skarby Królestwa Grzmiącego Smoka. Tajemnice Bhutanu Skrzynia wspomnień Wojna Sambre’ów Zbyt wiele szczęścia
123 125 126 128 130 131 132 134 136 138 140 141 143 146
Berek Bezduszna Opowieść wdowy Pewność siebie. Jak mała zmiana może zrobić wielką różnicę Szklany dom Trzylatek w przedszkolu W krainie oliwek Opowieści grozy wuja Mortimera Zabawa w miłość Zakręty losu Gaumardżos! Opowieści z Gruzji Klemens i kapitan Zło Zabójca z miasta moreli Ślepa Bogini
95
1Q84 tom 2 Haruki Murakami
Czytelnikowi pierwszego tomu – tego swoistego opus magnum japońskiego pisarza – początkowo nieuzasadniona wydawać się mogła konstrukcja powieści. Historie dwojga trzydziestolatków, Aomame i Tengo, do pewnego momentu przeplatają się ze sobą w sposób bardzo luźny, jakby nie mogąc znaleźć wspólnego mianownika. W części drugiej, w wyniku dynamicznego rozwoju wypadków, zaczynają tworzyć spójną całość, bardziej niż można by się tego spodziewać. W Tokio mieszka ponad trzynaście milionów ludzi, na całym obszarze metropolitalnym Greater Tokyo Area – wedle szacunków – około trzydziestu pięciu milionów. Wydaje się prawie niemożliwością odna-
lezienie w tym zabieganym tłumie drugiego człowieka, szczególnie jeśli – jak w przypadku głównych bohaterów Murakamiego – widziało się go po raz ostatni dwadzieścia lat wcześniej. Jednak ani Aomame (mająca do wykonania najtrudniejsze zlecenie w swojej karierze płatnej morderczyni), ani Tengo (którego spokojne życie nauczyciela matematyki i ghost writera bestsellerowej Powietrznej poczwarki coraz częściej jest zakłócane niespodziewanymi wizytami i propozycjami) wręcz irracjonalnie nie tracą nadziei na spotkanie się. Czy jednak racjonalne podejście do życia ma jeszcze sens w roku 1Q84, w świecie o dwóch księżycach? Zagubieni w
największej metropolii naszego globu, zagubieni w dwóch różnych światach, postawili sobie ostatecznie jeden cel – odnaleźć tę najważniejszą, utraconą w dzieciństwie osobę. Niebagatelny wpływ na dążenia do tego celu mają tajemniczy Little People (postaci pośrednio nawiązujące do Orwellowskiego Wielkiego Brata) i związana z nimi nieprzeciętna siedemnastolatka Fukaeri. Zachwyt podczas lektury 1Q84 budzi szczególnie niepowtarzalny styl i sposób obrazowania Murakamiego. Opisy wnętrz, przestrzeni, osób czy sytuacji, choć niezwykle skrupulatne i szczegółowe, robią wrażenie naturalnych, lekkich i nieprzesadzonych. Dzięki temu, działając na zmysły,
97
autor tworzy własny, specyficzny świat, niesamowicie klimatyczny i angażujący czytelnika – aż chciałoby się spróbować zupy sojowej z tofu i wodorostami (przyrządzanej przez Tengo) czy pojechać pociągiem do szumiącej sosnami nadmorskiej miejscowości Chikura w prefekturze Chiba. Nie jest to z pewnością literatura dla każdego. Nie każdy odnajdzie swoje miejsce w tętniącym życiem, wielomilionowym Tokio Murakamiego, przed
czym ostrzega niejako cytat umieszczony nawet na okładce tomu drugiego: „Jeżeli nie rozumiesz bez tłumaczenia, to znaczy, że nie zrozumiesz, choćbym ci nie wiem ile tłumaczył”. Trudno zakwalifikować 1Q84 do jednego gatunku powieściowego. Thriller z nurtu realizmu magicznego przeistacza się w trzymający w napięciu kryminał, by stać się w końcu poetycką opowieścią o utraconej miłości. Czym jeszcze zaskoczy nas
Haruki Murakami, jaki nieoczekiwany zwrot akcji zmieni profil tej powieści? Dociekliwi poczekać muszą na tę odpowiedź do listopada, na kiedy to polski wydawca zapowiada premierę ostatniego, trzeciego tomu. Tytuł: 1Q84, tom 2 Autor: Haruki Murakami Tłumaczenie: Anna Zielińska-Elliott Wydawnictwo: Muza 2011 Liczba stron: 415 Cena: 39,99 zł
Człowiek bez psa Hakan Nesser
W ostatnich latach na polskim rynku można zaobserwować swoistą modę na kryminały skandynawskie, które, nawiasem mówiąc, są już na nim obecne od dawna. Ten szał – bo raczej
w ten sposób należałoby określić to zjawisko – zaczął się od słynnej trylogii Stiega Larssona. Obecnie triumfy święci cykl Camilli Lackberg o fikcyjnym miasteczku Fjällbaka (piąta część,
Syrenka, trafiła do sprzedaży w czerwcu). Wśród innych autorów tego gatunku można wymienić na przykład Asę Larsson, Lizę Marklund, Ake Edwardsona czy Karin Alvtegen. Do
tej grupy zalicza się również Hakan Nesser, kilkukrotny laureat nagrody za najlepszy szwedzki kryminał. Największą popularność zdobył zekranizowanym w większości cyklem kryminalnym o komisarzu Van Veeterenie. Człowiek bez psa jest pierwszą częścią tetralogii o inspektorze Gunerze Barbarottim. Rodzina Hermanssonów zjeżdża się w rodzinnym Kymlinge, aby świętować podwójne urodziny: seniora rodu Karla Erika oraz jednej z jego córek. Wszystko jest dokładnie zaplanowane, nic nie zapowiada dramatu. Tymczasem, w przeddzień uroczystości znika Robert, „syn marnotrawny”, który skompromitował rodzinę, biorąc udział w kontrowersyjnym reality show. Następnego dnia przepada syn jubilatki, Henrik. Czy te sprawy są jakoś ze sobą powiązane? Co właściwie się wydarzyło? Czy zaginieni jeszcze żyją? Śledztwo prowadzi inspektor Barbarotti. Może zaskakiwać pewna nieproporcjonalność Człowieka bez psa. Nesser poświęca dużo więcej miejsca opisowi uczuć bo-
haterów wobec tragedii czy ich próbom odnalezienia się w nowej rzeczywistości niż samej intrydze kryminalnej. Właściwie niewiele w tej powieści z klasycznego kryminału. Detektyw Barbarotti nie dochodzi do szczególnie zaskakujących wniosków, stosunkowo mało jest poszlak czy podejrzanych, często coś się wyjaśnia na zasadzie deus ex machina, wreszcie rozwiązania tych tajemnic wydają się aż nadto oczywiste. Co zatem sprawia, że Człowiek bez psa jest bardzo dobrą powieścią? Zdaje się, że siła tej prozy tkwi w perfekcyjnym oddaniu warstwy pozakryminalnej. Kryminały skandynawskie charakteryzują się bardzo rozbudowanym tłem obyczajowo-społecznym. Nie inaczej jest w przypadku Człowieka bez psa. Sama intryga kryminalna zawiązuje się dość późno. Nesser za to z dużą wnikliwością kreśli sylwetki swoich bohaterów, razem z ich wewnętrznymi konfliktami i frustracjami (niespełnienie w małżeństwie, świadomość „przegranego” życia, rozliczne kompleksy). Tworzy przejmujący obraz rodziny, która jest nią
tylko z nazwy, a właściwie stanowi zbiór osób zamkniętych w sobie i pełnych tajemnic. Bohaterowie toczą konwencjonalne rozmowy, wpisując się automatycznie w rolę mężów, żon, matek, synów, córek, i pozostają osamotnieni ze swoimi lękami i frustracjami, na które nie ma miejsca przy „szczęśliwym”, rodzinnym stole. Nieoczekiwana podwójna tragedia przyczynia się do ostatecznego rozpadu rodziny Hermanssonów – właściwie wszyscy stają się dla siebie zupełnie obcy. Nesser opisuje ich rozmaite ucieczki (w emigrację, chorobę psychiczną, zemstę czy w próbę poskładania swojego życia na nowo), a rozwiązanie tajemnicy wcale nie musi Hermanssonów scalić. Nie należy dać się zwieść przyporządkowaniu gatunkowemu. Człowiek bez psa to przede wszystkim powieść psychologiczna, a dopiero w drugiej kolejności kryminał. Nesser porusza rozmaite problemy współczesnego społeczeństwa czy może raczej rodziny jako instytucji: osamotnienie jej członków, rozpad więzi, niezdrową rywalizację, odrzucenie (na przykład z powodu błędów młodo-
99
ści), manipulację, egoizm, chłód w relacjach międzyludzkich (bohaterowie, pragnąc bliskości, nigdy jej nie dostają, ponieważ nie umieją o nią prosić). To ta warstwa Człowieka bez psa jest najmocniejsza, a zagadka kryminalna służy obnażeniu ułudy, jaką jest szczęśliwe życie rodzinne, symbolizowane przez zgromadzenie Hermanssonów przy urodzinowym stole. Być może w literaturze nastała nowa era kryminału, zapoczątkowana przez jego skandynawską odmia-
nę. Najwyraźniej potęga tego gatunku nie tkwi już w zawiłych intrygach, mnogości potencjalnych sprawców zbrodni, którą popełnia oczywiście ten najmniej podejrzany (tak zazwyczaj jest u Agathy Christie), ani w pościgach za przestępcą, krwawych jatkach czy dwuznacznych moralnie działaniach. Może zbrodnia ma być dziś pretekstem do ukazania całkiem niekryminalnej problematyki, rozmaitych mechanizmów (psychologicznych, społecznych), rządzących czło-
wiekiem czy zbiorowością (co było niegdyś charakterystyczne dla czarnego kryminału pod patronatem Raymonda Chandlera). Jeśli tak, to kryminał zmierza w ciekawym kierunku, czego Człowiek bez psa jest najlepszym przykładem. Tytuł: Człowiek bez psa Autor: Hakan Nesser Tłumaczenie: Maciej Muszalski Wydawnictwo: Czarna Owca 2011 Liczba stron: 458 Cena: 34,90 zł
Błękitny chłopiec Rakesh Satyal
Rakesh Satyal pracował jako redaktor w amerykańskim Random House, współpracując z Chuckiem Palahniukiem i Tori Amos.
Obecnie jest redaktorem w wydawnictwie Harper Collins, gdzie opiekuje się książkami Paula Coelho. Uwielbia jazz. Urodzony, jak jego bohater
Kiran, w Ohio, dzisiaj mieszka w Nowym Jorku. Kiran Sharma, tytułowy bohater książki, jest Hindusem. Urodził się i dorasta w Ohio. Jego
rodzice z wielkim poświęceniem pracują na lepszą przyszłość syna. Ich marzeniem jest to, żeby jedynak został lekarzem. Chłopiec różni się od swoich rówieśników, z którymi chodzi do szkoły. Nie ma on ochoty na zajęcia sportowe, nie interesują go zwyczajne „męskie” sprawy. Zamiast tego, jako jedyny chłopak uczęszcza na zajęcia z baletu. W domu, w wielkiej tajemnicy, z pasją robi sobie makijaż, używając kosmetyków swojej matki. Bawi się po kryjomu lalkami. Uwielbia różowy kolor. Wyobraża sobie, że jest kolejnym wcieleniem Kryszny. Niestety, z powodu swoich „dziwactw” Kirian jest ciągłym obiektem kpin. Koledzy, koleżanki, niektórzy nauczyciele, a także społeczność Hindusów w jego miasteczku – wszyscy uważają go za odmieńca. Nie ma on przyjaciół, boi się ojca, a jedyna osoba, która go rozumie, to jego matka. Tak prezentuje się (w ogromnym skrócie) główny bohater książki. Powieść została napisana
w pierwszej osobie, odnosimy więc wrażenie, że to sam Kirian opowiada własną historię. Skoro jednak jest on postacią fikcyjną, nasuwa się pytanie, czy autor przypadkiem nie opisuje własnego dzieciństwa lub kogoś dobrze mu znanego. Śledząc losy trudnego odkrywania tożsamości chłopca, mamy okazję zachwycić się niezwykle obrazowym, sugestywnym i wnikliwym językiem powieści. Widzimy, czujemy, oglądamy całą paletę barw świata wraz z małym Kirianem. Poznajemy ludzkie osobowości, czasami wręcz karykaturalne, takie, jakimi je widzi dwunastoletni chłopiec – odmieniec. Z powodu swojej „inności” Kirian ma również problemy znacznie poważniejsze niż kpiny kolegów. Chociaż jest prawdomówny, zostaje oskarżony o kłamstwo, ponieważ „takiemu” nie można wierzyć. Potraktowany niesprawiedliwie przez nauczycielkę, dokonuje zemsty, podpalając jej pracownię.
Wszystko powyższe jest dowodem na to, że czytaniu książki towarzyszy wiele mocnych wrażeń. Miejscami można poczuć autentyczne wzruszenie, innym razem współczucie dla małego. Czasami lektura może doprowadzić czytelnika do łez, z tym że ze śmiechu. Należy zauważyć, że dla niewtajemniczonych dzieło posiada również wartości poznawcze. Przybliża nam bowiem społeczność Hindusów żyjących w Stanach Zjednoczonych. Poznajemy zarówno ich specyficzną kulturę, jak też religię, sposób ubierania się, tradycje, potrawy, święta i wiele innych towarzyszących zwyczajów. Książka ta, mądra, ciekawa i wzruszająca, w dowcipny i wnikliwy sposób przedstawia również społeczeństwo amerykańskiej prowincji. Tytuł: Błękitny chłopiec Autor: Rakesh Satyal Tłumaczenie: Anna Gralak Wydawnictwo: Znak 2011 Cena 34,90 zł Liczba stron: 300
101
Bóg, życie i twórczość Szymon Hołownia
Charakterystyczne dla tak zwanej „polskiej szkoły dziennikarskiej” stało się wyszukiwanie niezbyt obleganych przez innych tematów i pisanie o nich z pozycji autorytetu. Dzięki temu dziennikarz zyskuje miano specjalisty na danym poletku tylko dlatego, że jest jedyny. W ten sposób na przykład Mariusz Szczygieł wyrósł na znawcę Czech i wszelkich czechizmów, tak też Szymon Hołownia stał się etatowym religioznawcą. Bóg. Życie i twórczość dobitnie ilustruje fakt, że autor, mówiąc językiem jego kolegów, „robi w religii”. Nie znajdziemy w niej na szczęście blichtru produkcji TVN-u, z którymi Hołownia bywa tabloidowo identyfikowany. Oto przed Państwem solidne i mocno osobiste kompendium spraw wiary, nie tylko katolickiej.
Doświadczenia autora z kanału religia.tv przekładają się na umiejętność narracyjnego przedstawienia tematyki, której właściwie pokrótce opisać się nie da. Religijna, mistyczna i społeczna rola Boga jest przecież dla każdego człowieka złożona i obarczona wieloma uwarunkowaniami. Jednak bez względu na to, czy mamy do czynienia z przeciętnym wyznawcą Allaha, Jahwe, czy Boga, trudno chyba znaleźć taką osobę, która będzie miała więcej niż pobieżną wiedzę na temat własnej religii. Szczególnie widoczne jest to w Polsce, gdzie katolicyzm obrzędowy dominuje nad refleksyjnym, gdzie znajomość podstawowych prawd wiary okazuje się co najmniej problematyczna, a wielu dochowuje tradycji, bo tak wypada. Śmiało za-
tem można im zadedykować książkę Hołowni, gdyż dzięki niej wiele – wydawałoby się – niezrozumiałych kwestii dotyczących Kościoła staje się oczywistych. Książka opisuje boską problematykę w niespiesznym rytmie, krok po kroku, idąc wyznaczoną przez Biblię chronologią wydarzeń. Każdy z etapów stanowi pretekst do przedstawienia znanej nam rzeczywistości przy użyciu dostępnego współczesnym aparatu pojęciowego. Dygresje te mają swój głębszy zamysł, prowadzący do lepszego zrozumienia przekazu autora. Nie brakuje także niebanalnego przypomnienia podstawowych przemyśleń wielkich filozofów chrześcijaństwa. Dowiemy się także sporo o mistyce Wschodu, jej wpływie na rozwój doktryny
i podział Kościoła na katolicki i prawosławny. Równocześnie autor w zrozumiałej chęci wytłumaczenia różnych zawiłości tkwiących u podstaw religii monoteistycznych czasami zapędza się za daleko, czyniąc dyskurs nazbyt osobistym, a przez to nie do końca zrozumiałym. Jednak ten bardzo ciepły sposób opowiadania o wierze ma szansę dotrzeć do szerszego kręgu odbiorców, którym nie wystarcza już cotygodniowe kazanie. Hołownia pokusił się także o ważną rzecz, którą jest przedstawienie założeń islamu z pozycji katolickich oraz
pokazanie istotnych różnic. Jednocześnie zastrzegając, że chrześcijaństwo jest wyjątkowe, zachęca do takiego wniosku z pozycji wiary, a nie argumentu rozumowego. Choć przy tych skomplikowanych tematach nie waha się używać trudnych słów, efekt, do którego wyraźnie dąży, to przedstawienie problematyki w swojski, odarty z koturnowości sposób. Do tego każdy rozdział kończy się bogatym wyborem innych opracowań czy źródeł oraz bardzo pomocnym poradnikiem interpretacyjnym. Książka Hołowni nie jest nastawiona na dyskurs
z nieprzekonanymi, nie ma takich ambicji. Chociaż raczej nie przysłuży się dziełu ewangelizacji, to na pewno pomoże katolikom z ambicjami intelektualnymi usystematyzować swoją wiarę. Dzięki temu osadza ją w kontekście kulturowym epok, w których tworzyły się wielkie przełomy chrześcijaństwa, dziś już kompletnie zapomniane. Tytuł: Bóg, życie i twórczość Autor: Szymon Hołownia Wydawnictwo: Znak 2010 Liczba stron: 332 Cena: 32,90 zł
103
Chwała mojego ojca. Zamek mojej matki Marcel Pagnol
Powoli zaczynamy się przyzwyczajać, że wydawane dziś wspomnienia z dzieciństwa opowiadają głównie o latach 50. czy 60. ubiegłego wieku, z rzadka o czasach wojennych lub tuż przedwojennych. Wznowione po mniej więcej trzydziestu latach od poprzedniego wydania – i w innym przekładzie – reminiscencje francuskiego reżysera Marcela Pagnola to skok w przeszłość o wiele odleglejszą, bo w początki XX wieku, gdy podstawowym środkiem komunikacji na prowincji był wóz konny, mieszkanie „oświetlane Gazem” należało do ekstrawaganckich nowości, a elegancka kobieta na spacer do parku zakładała „boa z piór i mały toczek z muślinu z niebieskim
ptakiem o rozpostartych skrzydłach”. Mały Marcelek i jego rówieśnicy dorastali w świecie bez komputera, radia i telewizji, bez kolejek na baterie i flamastrów w trzydziestu sześciu kolorach, ale czy ich dzieciństwo było przez to godne pożałowania? Ileż frajdy dostarczało ośmiolatkowi asystowanie ojcu przy odnawianiu mebli kupionych u handlarza starzyzną, obserwowanie dorosłych wyrabiających ręcznie naboje do dubeltówki czy eksplorowanie, na własną rękę, niezmierzonych obszarów półdzikiej przyrody, otaczających wakacyjną siedzibę rodziny! Współczesnego czytelnika mogą nieco szokować niektóre przejawy tej eksploracji (na przykład eksperyment z podrzuceniem modliszki do mrowi-
ska), podobnie jak sposób uzupełniania domowego budżetu przez dziewięcioletniego wiejskiego chłopca (ta torba myśliwska, wypchana zaduszonymi w sidłach kosami, drozdami i ziębami, może się śnić po nocach!). Trzeba jednak pamiętać, że były to czasy, w których nikomu nie śniło się o ekologii i prawach zwierząt. Spojrzawszy na łowieckie i kłusownicze wyczyny bohaterów z tej perspektywy, będziemy w stanie potraktować je jako nieodzowny element opisywanego świata – świata, w którym jednak znacznie bardziej od liczby ustrzelonych zajęcy i kuropatw liczy się dorastanie w rozumnej i kochającej rodzinie oraz nieustający zachwyt nad pięknem „małej ojczyzny”
(w przypadku autora – Prowansji, krainy bez wątpienia mającej coś w sobie, bo do dziś opiewanej i przez autochtonów, i przez mieszkańców całkiem świeżej daty). Książka Pagnola to rzecz ciepła, pogodna i lekka, podszyta delikatnym, odrobinę ironicznym humorem, mogąca dosko-
nale służyć jako odtrutka na przesycenie lekturami eksplorującymi najmroczniejsze i najwstydliwsze zakątki ludzkiej duszy, może czasem należącymi do literatury najwyższej próby, ale zawsze przygnębiającymi. Odrobina prowansalskiego słońca – nawet widziana tylko w wyobraźni uru-
chomionej słowami autora – nikomu nie zaszkodzi! Tytuł: Chwała mojego ojca. Zamek mojej matki Autor: Marcel Pagnol Tłumaczenie: Małgorzata Paszke i Paweł Prokop Wydawnictwo: Esprit 2010 Liczba stron: 410 Cena: 29,90 zł
Dziewiąty Legion Rosemary Sutcliff
Rosemary Sutcliff jest uważana na Zachodzie za jedną z najlepszych autorek literatury dla młodzieży. Jej twórczość została doceniona przez Brytyjską Koronę – pisarkę odznaczono szeregiem orderów i odznaczeń. Ponadto kolejne wydania książek Sutcliff drukowano w milionowych nakładach. Mimo to polski czytelnik
przez niemal sześćdziesiąt lat nie mógł się doczekać wydania najbardziej znanej powieści tej autorki. Szczęśliwie na początku tego roku wraz z premierą ekranizacji pojawił się w księgarniach Dziewiąty Legion. Pierwsza powieść z cyklu Orzeł (kolejne dwie – Srebrna gałąź i Niosący latarnie – również są do-
stępne w sprzedaży) przenosi czytelnika do starożytnej Brytanii z czasów panowania rzymskiego. Jak sama autorka przyznaje we wstępie, inspiracją do napisania książki były dwa wydarzenia oddalone od siebie niemal o 1800 lat. Pierwszym z nich było tajemnicze zniknięcie IX Legionu rzymskiego, który wyruszył za mur Ha-
105
driana i przepadł bez wieści. Drugim było odkrycie w trakcie XX-wiecznych wykopalisk figurki z brązu przedstawiającej rzymskiego orła, insygnium wspomnianej jednostki. Połączenie tych dwóch zagadek stało się kanwą do wysnucia opowieści. Głównym bohaterem Dziewiątego Legionu jest Marek Flawiusz Akwila, młody rzymski centurion, dopiero rozpoczynający swoją karierę w wojsku. Przepełniony ambicją młodzieniec ma nadzieję,
że uda mu się dostąpić wysokich zaszczytów i kontynuować militarne tradycje rodziny. Niestety, splot nieszczęśliwych wydarzeń przekreśla te marzenia i Marek jest zmuszony odejść z wojska. Postanawia jednak przysłużyć się Rzymowi w inny sposób – rozwiązując zagadkę zniknięcia IX Legionu, w którym służył jego ojciec. Markowi przyjdzie zmagać się z dzikimi terenami i barbarzyńskimi plemionami, a także nauczyć się szanować od-
mienność i rozumieć różne punkty widzenia. Na jego drodze stanie wielu wrogów, ale też i przyjaciół, którzy pomogą mu wyjść z tarapatów. Pomimo że nie trudno domyślić się, jak będzie wyglądało zakończenie książki, wartka akcja pochłania na tyle, że czytelnik nie traci ochoty na towarzyszenie bohaterom aż do samego końca. Już przy pierwszym wydaniu książki w 1954 roku Dziewiąty Legion zyskał sobie wręcz niewy-
obrażalną popularność. Pisarka pokazała zupełnie odmienny obraz Rzymu niż ten znany chociażby ze sztuk Szekspira, powieści Roberta Gravesa czy kinowych przebojów tamtych lat. Zamiast na wielkiej polityce i najbardziej znanych postaciach historycznych powieść skupia się na osobie zwykłego oficera (jakich było wielu rozsianych po całym Imperium Romanum). Autorce udało się stworzyć barwny i realistyczny obraz starożytnej Brytanii, znacznie różniący się od tego znanego choćby z kart podręczników do historii. Dziewiąty Legion jest bez wątpienia książką przeznaczoną dla młodego
czytelnika, który bez trudu mógłby utożsamiać się z głównym bohaterem. Marek jest mężczyzną stojącym na progu dorosłości, a jego przygody stanowią swoisty rytuał przejścia, decydujący o jego dalszym losie. W życiu Marka najważniejsze są proste, szlachetne cechy, takie jak przyjaźń, honor, lojalność, odwaga i miłość. Można mieć jednak wątpliwości, czy taka zwyczajna opowieść będzie w stanie trafić do dzisiejszej młodzieży, przyzwyczajonej raczej do literatury pokroju książek o Harrym Potterze. Pierwsza część cyklu Orły jest więc – powtórzmy to – prostą, klasyczną opowieścią przygodową
o przyjaźni i odwadze. Pomimo wieku książki czyta się ją dobrze, choć trzeba mieć na uwadze, dla kogo została napisana. Bez wątpienia z lektury będzie zadowolony każdy miłośnik historii oraz młody człowiek pragnący spróbować czegoś innego niż współczesnej literatury młodzieżowej. Pozostaje żałować tylko, że Dziewiąty Legion nie ukazał się w naszym kraju kilka dekad wcześniej. Tytuł: Dziewiąty Legion Autor: Rosemary Sutcliff Tłumaczenie: Dariusz Kopociński Wydawnictwo: Telbit, 2011 Liczba stron: 504 Cena: 36,00 zł
107
Ja, inkwizytor. Dotyk zła Jacek Piekara
Główny bohater cyklu Jacka Piekary – Mordimer Madderdin – jest inkwizytorem i przemierza świat, by tępić zło (albo sprzyjać własnym interesom). Rzeczywistość, w której przyszło mu żyć, przypomina dawną Europę. Jednak w książkach pojawia się istotna różnica względem znanego biegu historii. Otóż Jezus nie zmarł na krzyżu, tylko z niego zszedł, by pokonać swoich wrogów. Wykreowany w ten sposób świat wydaje się bardzo ciekawy – i taki też jest, przynajmniej podczas pierwszego zetknięcia z nim. Niestety autor nie wykorzystał w pełni potencjału swojego pomysłu. Przy ośmiu wydanych książkach należałoby się
spodziewać dokładnego opisu stworzonej rzeczywistości i olbrzymiej ilości informacji. W praktyce autor wciąż powraca do tych samych koncepcji. Ja, inkwizytor. Dotyk zła nie odbiega swoim poziomem od innych pozycji z cyklu inkwizytorskiego. Obie zamieszczone w książce minipowieści czyta się szybko, łatwo i przyjemnie. Niestety kolejne spotkanie z tym interesującym skądinąd światem nie będzie tak fascynujące jak pierwsze. Oczywiście autor wplótł w fabułę kilka ciekawych myśli o naturze Kościoła i religii. Można się nad nimi pochylić i przeanalizować, jednak nie jest to zajęcie na długie zimowe wieczory, a raczej na krótką
przerwę w pracy. Skrytykować należy również niesamowite wydłużanie fabuły. W pierwszych tomach cyklu Piekara zamieszczał po kilka opowiadań. W tomiku Ja, inkwizytor. Dotyk zła znajdujemy już tylko po dwie minipowieści (dotyczy to również poprzedniego Ja, inkwizytor. Wieże do nieba), które są nadmiernie napompowane – fabuły mają tyle, co wcześniejsze opowiadania, a zajmują dwa razy więcej stron. W recenzowanej pozycji boli ponadto niewykorzystanie potencjału tkwiącego w opisywanych wydarzeniach. Tytułowy Dotyk zła to doskonały pomysł, który należałoby rozbudować, a nie sztucznie pisać o niczym (trudno stwier-
dzić, co konkretnie znajduje się na tych blisko dwustu stronach). Z kolei minipowieść Mleko i miód, zajmująca drugą połowę książki, porusza frapujący pomysł dotyczący demonów, a autor, zamiast go rozwinąć, wolał opisywać figle inkwizytora z powabną góralką. Od strony graficznej Ja, inkwizytor. Dotyk zła prezentuje się dobrze. Okładka przykuwa wzrok, a ilustracje do tekstu, choć nie są najlepsze, to jednak
dobrze wpisują się w klimat przedstawionego świata. To książka, która zapewne przypadnie do gustu miłośnikom Jacka Piekary, ale nie wybija się ponad przeciętność niczym szczególnym. Do największych jej plusów zaliczyć należy wykreowany świat, puszczanie oka do czytelnika, lekki język oraz warstwę wizualną. Pozycja ta jednak okazuje się zbyt podobna do innych książek z cyklu i przez to wtórna. Dużym proble-
mem jest traktowanie po macoszemu ciekawych pomysłów. Amatorzy cyklu pewnikiem przeczytali już Ja, inkwizytor. Dotyk zła, innym należałoby doradzić wybranie jednej lub dwóch wcześniejszych książek i poprzestanie na nich. Tytuł: Ja, inkwizytor. Dotyk zła Autor: Jacek Piekara Wydawnictwo: Fabryka Słów 2011 Liczba Stron: 347 Cena: 35,90 zł
Kolor prawdy David Baldacci
Jest lato, wreszcie. Letnie czytanie książek to nie głęboki fotel, światło lampki nocnej i cisza uśpionego bloku. Letnie czytanie to ręcznik nad wodą, hamak albo leżak na trawniku
i przebijające się do budowanego przez wyobraźnię świata przedstawionego rzeczywiste dźwięki i obrazy. Nachalnie odrywające od lektury, przerywające akapity, spłycające przekaz. Dlatego letnie
czytanie to dobry czas na lektury lżejsze gatunkowo: powieści sensacyjne, awanturnicze, kryminały, romanse. Kolor prawdy Davida Baldacciego to powieść sensacyjna z pogranicza
109
kryminału i thrillera politycznego. Opowiada historię Mason Perry, która niegdyś była waszyngtońską policjantką, a teraz, po odsiadce wyroku za przestępstwo, któremu wcale nie była winna, próbuje się zrehabilitować i odzyskać dawną pracę oraz dobre imię. To trudne zadanie, ale wykorzystując swoje atuty – spryt, odwagę i dawne znajomości – z determinacją dąży do celu, wspierana przez Roya Kingmana, prawnika z kancelarii,w której właśnie popełniono morderstwo. Książka jest bardzo dobrze napisana. Akcja, choć generalnie liniowa i przewidywalna, jest właściwie przemyślana i nie ma dziur logicznych. Co więcej, widać wielką pracę autora włożoną w zdobycie szczegółowej wiedzy na temat opisywanych sytuacji. Zamiast dać się ponieść własnej wyobraźni i pisać bzdury na temat policyjnych procedur, pracy lekarza sądowego czy amerykańskich agencji specjalnych, Baldacci
sporo czasu spędził ze specjalistami, konsultując treść książki. W efekcie otrzymujemy sporą pigułkę wiedzy. Z dużym wyczuciem jest też dobrana skala i proporcje akcji. Autor uniknął częstego u innych pisarzy stawiania bohaterów w roli obrońców świata, a przynajmniej państwa. Tutaj akcja na początku książki splata losy zaledwie kilkunastu osób i aż do końca, mimo odkrywania coraz większego rozmiaru całej intrygi, właśnie tych osób dotyczy. Dialogi są wyważone, niektóre nawet błyskotliwe, a wszystkie dobrze współgrają z częściami opisowymi. Marta Komorowska bardzo przyzwoicie poradziła sobie z tłumaczeniem. Choć ewidentnie brakuje jej wiedzy na temat broni palnej i struktur amerykańskich agencji specjalnych (te akurat faktycznie ciężko ogarnąć), w tych miejscach widać wady tłumaczenia, ale cała reszta jest napisana sprawną, żywą i wpadającą w ucho polszczyzną. Szkoda trochę, że autor nie zabrał się do zabawy konwencjami. Postacie są
szablonowe do bólu, choć ciekawie i szczegółowo opisane, także te drugoplanowe. Główna intryga podąża bez większych meandrów w pierwotnie wytyczonym kierunku, więc zwrotów akcji nie ma co się spodziewać, jednak to nie oznacza, że książka nie zaskakuje – i to często – w drobniejszych rozwiązaniach fabularnych. Oprócz tego nad całym tekstem powiewa gwieździsty sztandar amerykańskiego patriotyzmu, co może być lekko irytujące dla nieprzywykłego polskiego czytelnika. Na zakończenie ciekawostka – kilku bohaterów książki nosi nazwiska wybrane przez zwycięzców charytatywnych aukcji internetowych. Jednak szlachetny gest Baldacciego to tylko jeden z powodów, dla których warto przeczytać powieść tego pracowitego i skrupulatnego autora. Tytuł: Kolor prawdy Autor: David Baldacci Tłumaczenie: Marta Komorowska Wydawnictwo: Fabryka Sensacji 2010 Liczba stron: 432 Cena: 34,90 zł
Mowa ciała Joe Navarro
Poradnik Mowa ciała autorstwa Joego Navarro pod wieloma względami zasługuje na uwagę. Mimo że temat do nowych nie należy (chyba każdy z nas wie, co oznacza skrzyżowanie ramion na klatce piersiowej podczas rozmowy), warto poświęcić trochę czasu na lekturę wspomnianej książki, chociażby z tego względu, że informacje dotyczące języka ciała zostały przedstawione przez agenta specjalnego FBI będącego ekspertem w dziedzinie komunikacji niewerbalnej. Co ciekawe, Joe Navarro w swej publikacji nie rezygnuje z omówienia kwestii czysto naukowych, które od strony teoretycznej wyjaśniają pewne zachowania człowieka. Dlatego też w drugim rozdziale czytel-
nik dowiaduje się mnóstwa ciekawostek o układzie limbicznym oraz reakcjach limbicznych. Reakcje te są dziedzictwem przekazanym przez człowieka pierwotnego ludziom współczesnym. W dalszej części przedstawione zostają liczne aspekty zachowań ludzkich w różnych sytuacjach oraz rola, jaką odgrywają poszczególne części ciała. A jak się okazuje, nasze ciało posługuje się całą masą komunikatów niewerbalnych, w których uczestniczą nogi, stopy, biodra, klatka piersiowa, ramiona, ręce, dłonie, palce, oczy, brwi, usta i nos. Niektóre podane w książce informacje niestety ciężko wykorzystać w codziennych obserwacjach, gdyż pewne zmiany zachodzące w ciele roz-
mówcy trwają zbyt krótko, by móc im się baczniej przyjrzeć i odpowiednio zanalizować. Tak jest między innymi w przypadku źrenic, które na różnorodne bodźce reagują w ułamku sekundy. Dzięki licznym ilustracjom przedstawiającym omawiane gesty i miny teoria w płynny sposób przekształca się w praktykę, a prosta szata graficzna sprawia, że wzrasta zainteresowanie treścią merytoryczną. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że większość z ukazanych zachowań niewerbalnych wzbogacona jest jakąś historią z życia autora, który w ten sposób udowadnia nam, jak przydatna może być umiejętność odczytywania takich komunikatów w co-
111
dziennym życiu. Ponieważ historie te są ciekawe, ułatwiają zapamiętanie treści poszczególnych rozdziałów. W gruncie rzeczy po książkę powinni sięgnąć wszyscy bez wyjątku, gdyż każdy z nas, oprócz języka mówionego, posługuje się także językiem niewerbalnym, który odkrywa nasze prawdzie uczucia, intencje i emocje. Ta publikacja zainteresuje szczególnie
osoby mające na co dzień w swej pracy kontakt z innymi ludźmi, na przykład nauczycieli, mediatorów, policjantów czy biznesmenów. Baczne obserwowanie i zdobycie wprawy w analizie mowy ciała może zagwarantować w przyszłości niejeden sukces w życiu rodzinnym, towarzyskim i zawodowym. Należy jednak przy tym pamiętać, że każdy gest należy interpre-
tować w określonym kontekście, a ta sama reakcja w różnych sytuacjach możne mieć krańcowo odmienne znaczenie. Tytuł: Mowa ciała Autor: Joe Navarro Tłumacz: Barbara Grabska-Siwek Wydawnictwo: G + J Gruner + Jahr Polska Liczba stron: 288 Cena: 34,90 zł
Oskarżona Wiera Gran Agata Tuszyńska
Wyobraź sobie, że… Masz dwa i pół roku. Kończy się I wojna światowa. Prawdopodobnie nie masz świadomości zmian, jakie zachodzą wokół ciebie. Kolejne lata mijają powoli i trochę leniwie, w międzyczasie znika gdzieś ojciec, a matka z trudem
wiąże koniec z końcem. Ciężko. Masz piętnaście lat. Przenosicie się do Warszawy. Tutaj również nie jest łatwo – ale do czasu. Ktoś, gdzieś, całkowicie przypadkiem odkrywa twój głos. Piękny, niski, nietypowy. Występy, nagrania, życie
płynie szybciej, lepiej, wygodniej, chude lata zostają w tyle, wymazują się z pamięci. Szczęście wreszcie się do ciebie (do was, bo przecież żyjesz z matką i dwiema starszymi siostrami) uśmiecha. Do czasu. Masz dwadzieścia trzy lata. Kolejna wojna. Zda-
jesz sobie sprawę z niebezpieczeństwa, więc wyjeżdżasz ze stolicy, ale w końcu wracasz i dołączasz do rodziny w getcie. Jedyne, co potrafisz robić, to śpiewać, występujesz więc w kawiarni, żeby zarobić na chleb. Przychodzi tam sporo osób, w końcu jesteś już sławna, interes się kręci, a tobie udaje się nawet pomagać innym. Ostatecznie jednak decydujesz się uciec z getta, a mąż ukrywa cię do końca wojny. Masz dwadzieścia dziewięć lat, ale czujesz się o wiele starzej. Wiele przeszłaś; teraz może już być chyba tylko lepiej? Pstryk! Weronika Grynberg – Wiera Gran. Jedna z najpopularniejszych przedwojennych polskich piosenkarek. Podobno posiadała niespotykany głos i niesamowity, magnetyczny urok. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że była swojego rodzaju muzycznym objawieniem. Przetrwała wojnę i wydawałoby się, że oto los znów się do niej uśmiechnął, dając jej kolejną szansę. Niestety, ta historia nie ma szczęśliwego zakończenia.
Posądzona w 1945 roku o kolaborację z Niemcami Wiera Gran do końca życia zmagała się z oskarżeniami. W 1949 roku została uniewinniona przez Sąd Obywatelski przy Centralnym Komitecie Żydów Polskich. Wyrok sądu nie zmienił jednak zdania osób przekonanych o jej winie. Książka Agaty Tuszyńskiej Oskarżona: Wiera Gran, jak wskazuje już tytuł, skupia się właśnie na tych oskarżeniach towarzyszących Gran aż do śmierci. Życie piosenkarki stanowi tutaj niejako tło do wiecznie powracającej kwestii jej współpracy z nazistami oraz kolejnych etapów odpierania przez nią zarzutów. Kto oczekuje dokładnej biografii, zawiedzie się, ale i nie takie było założenie autorki książki. Agata Tuszyńska dość dokładnie opisała życie Wiery Gran do 1945 roku, później jednak główną uwagę poświęciła walce piosenkarki z oskarżeniami. Pisząc, Tuszyńska opierała się na swoich rozmowach z Gran (już wtedy chorującej, więc trudno ocenić, jak wiele jej opowieści jest zgodnych z prawdą), z ludźmi, którzy znali ją z czasów
przedwojennych oraz z getta. Pisarka kontaktowała się także z osobami, które co prawda Gran nie spotkały, ale mogły coś wnieść do jej sprawy (na przykład członkowie Armii Krajowej). Ponadto autorka zapoznała się z imponującą ilością dokumentów, próbując znaleźć potwierdzenie winy piosenkarki (niektórzy z oskarżycieli twierdzili, że nazwisko Gran pojawiało się w biuletynach AK jako osoby współpracującej z Gestapo), jednak nie znalazła niczego obwiniającego bohaterkę książki. Można by zadać pytanie, po co to wszystko. Po co odgrzebywać przeszłość sprzed prawie siedemdziesięciu lat? Czy rzeczywiście jest to koniecznie i czy taka historia może współczesnego czytelnika w ogóle zainteresować? Należy przyznać, że pod względem czysto literackim książka prezentuje się bardzo dobrze. Agata Tuszyńska ma lekkie pióro i od lektury nie sposób się oderwać. Postarał się również wydawca – twarda oprawa, większy format, dużo fotografii. Szkoda tylko, że nikt nie wpadł na pomysł,
113
by dołączyć do tego płytę z chociażby kilkoma utworami wykonywanymi przez Wierę Gran. Natomiast á propos odgrzebywania przeszłości: publikacja książki wzbudziła tak duże emocje, że aż syn Władysława Szpilmana pozwał wydawnictwo. Mnóstwo dyskusji wywołały również wydane jakiś czas temu Złote żniwa Jana i Ireny Gross. A to tylko przykłady z ostatniego roku, pokazujące, jak bar-
dzo żywa i wcale nie tak odległa jest dla społeczeństwa wojenna przeszłość. Książka nie odpowiada na pytanie, czy Wiera Gran rzeczywiście była winna kolaboracji z Niemcami. Tak naprawdę nigdy nie poznamy prawdy, po tylu latach jest to zwyczajnie niemożliwe. Warto jednak zapoznać się z pracą Agaty Tuszyńskiej, poczuć klimat przedwojennej Polski, wejść z Wierą do getta, potowarzyszyć jej w licz-
nych podróżach, odwiedzić w zagraconym paryskim mieszkaniu, pełnym przedmiotów przypominających o latach sławy i świetności Wiery Gran. Tytuł: Oskarżona Wiera Gran Autor: Agata Tuszyńska Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie 2010 Liczba stron: 468 Cena: 49,90 zł Oprawa twarda
Poślubiona korporacji Marta Rogala
Stereotyp kobiety – niewolnicy ogniska domowego skrępowanej nakazami obyczaju i niesprawiedliwymi prawami oraz niemającej możności samodzielnego decydowania o wyborze partnera czy sposobu zarabiania na życie – odszedł
do lamusa raz na zawsze, przynajmniej w obrębie cywilizacji Zachodu. Natura nie znosi próżni, więc na miejsce wspomnianego stereotypu pojawił się nowy: wielkomiejskiej singielki, wykształconej i niezależnej materialnie, wolnej nie-
raz aż do granic absurdu, ale i tak nieszczęśliwej, bo cóż daje wolność wyboru, jeśli się z tego czy innego względu wybierać nie próbuje albo po prostu nie ma w czym?! Do tej kategorii należała sławetna Bridget Jones i mnóstwo jej następ-
czyń, w tym także Waleria Ross, bohaterka debiutanckiej powieści Marty Rogali. O ile jednak głównym problemem Bridget była nieumiejętność radzenia sobie z własnymi kompleksami, o tyle Walerii – atrakcyjnej i w pełni tego świadomej – dokucza przede wszystkim uwikłanie w tryby firmowej machiny i brak pomysłu na życie poza pracą. Naturalne, że dwudziestoośmiolatka marzy o miłości, lecz wszyscy mężczyźni w zasięgu ręki to albo starzy małżonkowie potrzebujący co najwyżej partnerek do skoku w bok, albo korporacyjne manekiny niemające do ofiarowania wiele więcej niż kilka czy kilkanaście wspólnych nocy i garstkę wyświechtanych słów. Gdyby jeszcze praca była satysfakcjonująca, dawała możliwości rozwoju lub chociaż poczucie przydatności. Nic z tego; człowiek zatrudniony na bliżej nieokreślonym stanowisku w dziale reklamy i marketingu, zajmujący się „wszystkim po trochu” (niezależnie od tego, czy firma trudni się produkcją rur, czy zarządzaniem hotelami), ma za zadanie przede
wszystkim wykonywać polecenia przełożonych. Nawet jeśli są sprzeczne lub absurdalne. Ma przychodzić do pracy dwie godziny przed szefem i w żadnym razie nie wychodzić wcześniej niż on, odbierać służbowe maile w niedzielę wieczorem, być do dyspozycji w środku nocy, podczas świąt i urlopu, nie móc zaplanować czasu przeznaczonego tylko dla rodziny i przyjaciół albo po prostu dla siebie. I uśmiechać się do przełożonych, nawet gdy bezczelnie kradną jego pomysły, poniżają go i obrażają. A do tego nie wiedzieć, czy mimo wszystko i tak któregoś dnia nie usłyszy, że ma się więcej nie pokazywać, a jego „rzeczy zostaną spakowane i przetransportowane kurierem”. Próba uwiecznienia tego zjawiska w literaturze bez wątpienia zasługuje na uwagę, i gdyby za temat chwycił się ktoś sprawnie operujący piórem, umiejący swoje przemyślenia nasycić dramatyzmem lub odpowiednią dozą humoru, mógłby stworzyć produkt dobry, a nawet wybitny. Niestety, Poślubiona korporacji stanowi
doskonałą ilustrację tezy, że pomysł to za mało, by napisać dobrą powieść; autorce zabrakło umiejętności warsztatowych zarówno w zakresie języka, jak i kompozycji. Powieść rozpoczyna się wewnętrznym monologiem bohaterki; następnie ster przejmuje narrator zewnętrzny, relacjonujący w pierwszej części zdarzenia z życia Walerii, a w drugiej – na przemian jej i jej przyrodniej siostry Grety. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby ta zmiana wykazywała jakąś celowość, jednak trudno się domyślić, czemu ona służy i dlaczego w zakończeniu główna rola przypada akurat bohaterce wprowadzonej w połowie akcji. Ponadto zdecydowanie lepiej byłoby powrócić do pomysłu zapisywania myśli jednej czy obu pań, niż ubarwiać narrację wtrętami w rodzaju: „Ale tak naprawdę gówno ją to wszystko obchodziło”. Mankamenty konstrukcyjne bledną jednak w obliczu nieporadności językowej. Oprócz oczywistych błędów, jak dwukrotne powtarzanie w jednym zdaniu „który/ która” lub „że”, błędne uży-
115
cie imiesłowu przysłówkowego („wyobrażając sobie, że […], z każdym dniem było mi coraz bardziej wszystko jedno”), ignorowanie podmiotu domyślnego („Gdy skończyła, spostrzegła w bloku naprzeciwko kobietę. Przebierała się z kostiumu w coś luźniejszego”), w tekście trafiają się fragmenty sprawiające wrażenie, jakby wyszły spod pióra miernej uczennicy, streszczającej koleżance obejrza-
ny film: „Poszli na kolację, a potem spacerowali przez trzy godziny, aż wreszcie Tom zrobił się tak głodny, że zamówił sobie hot-doga w pierwszej lepszej budce. Gdy jadł, zauważył, że Greta się trzęsie, zaprowadził ją do swojego samochodu i powiedział, że tak wcześnie jej nie puści, i zapytał, czy ma ochotę pojechać z nim do knajpy […]”. Nie pierwsza to książka, w której temat wart uwagi
ginie w natłoku niedoskonałości technicznych. Wypada się tylko dziwić wydawcy, że przyjął tekst do druku „jak leci”, nie zwracając młodej autorce uwagi na konieczność poprawienia choćby części błędów. Tytuł: Poślubiona korporacji Autor: Marta Rogala Wydawnictwo: Zysk i S-ka 2011 Liczba stron: 352 Cena: 34,90 zł
Skarby Królestwa Grzmiącego Smoka. Tajemnice Bhutanu Ashi Dorji Wangmo Wangchuck
Rzadko się zdarza, by koronowana głowa napisała książkę. Jeszcze rzadziej, by była to osoba z tak egzotycznego kraju jak Bhutan, a w swym dziele opisywała swoją ojczyznę. Właśnie tym są Skarby Królestwa Grzmiącego
Smoka Ashi Dorji Wangmo Wangchuck: opisem niewielkiego himalajskiego kraju dokonanym przez jego królową. Nie jest to rzecz jasna relacja bezstronna i pozbawiona wad, jednak pod niektórymi względami bywa interesująca.
W książce zawarta jest kompleksowa wiedza na temat Bhutanu. Początkowo czytelnik otrzymuje garść twardych statystycznych danych, informacje o geografii, języku, religii i inne wiadomości, które można z
powodzeniem wyczytać w encyklopedii. Gdyby tylko do tego sprowadzała się treść tej pozycji, nie byłaby ona nawet warta wzmianki. Jednakże oferuje ona znacznie więcej: wejrzenie w codzienne życie mieszkańców niezwykle zróżnicowanego – jak można dowiedzieć się z książki – kraju. Autorce z pewnością nie można odmówić zapału. Z każdej strony przebija miłość do ojczyzny i zamieszkujących ją ludzi (poddanych?), głęboka wiara i tolerancja dla wierzeń i zwyczajów innych. W naszym kręgu kulturowym przyjął się termin monarchy oświeconego, ale dopiero władcy Bhutanu nadają mu prawdziwego znaczenia. Czerpiąc garściami ze zdobyczy cywilizacji zachodniej, chronią jednocześnie niepowtarzalną kulturę i środowisko swojego państwa. Być może to nieco górnolotne stwierdzenie, ale właśnie takie wrażenie ma się po lekturze Skarbów Królestwa Grzmiącego Smoka. Nie jest to jednakże zapis działalności rodziny
królewskiej, ale przede wszystkim opowieść o kraju i ludziach. Niestety sam zapał to za mało, by napisać dobrą, a nawet tylko przyzwoitą książkę. Ba, może on stanowić wręcz przeszkodę – i to właśnie ma miejsce w opisywanej tu publikacji. Autorka z pietyzmem, nie chcąc niczego pominąć, opisuje swoje podróże i spotkania, co niestety bardzo często sprowadza się do szczegółowych opisów drogi czy napotkanych świątyń. W rezultacie mamy do czynienia z suchą wyliczanką i mrowiem obcobrzmiących i nic niemówiących nazw. Właśnie z tego gąszczu mało istotnych (i nie ukrywajmy: nudnych) informacji trzeba wyławiać te bardziej interesujące, o życiu, kulturze czy historii. Dodatkowo sporo informacji jest powielanych – ważne postaci historyczne są przedstawiane wielokrotnie; podobnie rzecz ma się z istotnymi miejscami. Całość więc urzeka równie często, co nuży.
Wrażenia z lektury książki autorstwa królowej Bhutanu są ambiwalentne. Z jednej strony miejscami można się zafascynować zróżnicowanym społeczeństwem i kulturą tego kraju, z drugiej jednak czytanie nie sprawia przyjemności, a nawet dużymi partiami jest męczące. Jest to zatem pozycja dla wytrwałych: osoby cierpliwe znajdą w Skarbach Królestwa Grzmiącego Smoka wiele ciekawych opisów, ale okupią to sporym wysiłkiem. Natomiast czytelnicy poszukujący narracji prowadzonej ze swadą, żywych dialogów czy pięknych literacko opisów powinni skierować swoje oczy ku innym pozycjom. W książce Ashi Dorji Wangmo Wangchuck tego nie znajdą. Tytuł: Skarby Królestwa Grzmiącego Smoka. Tajemnice Bhutanu Autor: Ashi Dorji Wangmo Wangchuck Tłumaczenie: Katarzyna Michniewicz-Veisland Wydawnictwo: Świat Książki, 2011 Liczba stron: 226 Cena: 36,90 zł
117
Skrzynia wspomnień Hella S. Haasse
Hella S. Haasse (Helene Serafia Haasse) jest jedną z najbardziej znanych pisarek holenderskich. Na swoim koncie ma liczne nagrody – zarówno czytelnicy, jak i krytycy bardzo ją cenią. Na jej dorobek literacki składają się głównie eseje i powieści. Niektóre z nich zostały przetłumaczone na język polski – są to między innymi Urug, Drogi wyobraźni i Panowie herbaty. Najnowsza powieść autorki, wydana w Holandii w 2002 roku, nosi tytuł Skrzynia wspomnień. Została uznana przez krytykę za najlepszą książkę pisarki. Akcja powieści rozgrywa się w Holenderskich Indiach Wschodnich, czyli kraju lat dziecinnych Helli Haasse, tam autorka się urodziła, wychowała i dorastała.
Niewątpliwie miejsce to wywarło duży wpływ na twórczość Haasse. Już swoją pierwszą powieść (Urug) poświęciła właśnie tematyce wschodnioindyjskiej. Główną bohaterką i zarazem narratorką Skrzyni wspomnień jest Herma Warner. Na prośbę dziennikarza, Barta Moorlanda, zainteresowanego zachodnimi działaczami walczącymi o prawa człowieka w Azji Południowo-Wschodniej, opowiada o swojej dawnej przyjaciółce – Mili Wychinskiej – i ich trudnej przyjaźni. Potrzebne dziennikarzowi materiały znajdują się w zabytkowej skrzyni, do której jednak brakuje klucza. Herma musi więc w najgłębszych zakamarkach swojej pamięci odnaleźć wspomnienia
dotyczące Mili. Przypomina sobie początki ich znajomości. Wiele rzeczy dawniej niezrozumiałych teraz udaje się Hermie wyjaśnić. Zaczyna rozumieć dziwne i kłopotliwe niekiedy zachowanie Dee Mijers, która dopiero jako dorosła kobieta, w ramach protestu przeciwko dominacji holenderskiej i na znak swojej niezależności, przyjmuje polskie nazwisko swojej matki – Wychinska. Herma dostrzega, że istniejące między młodymi przyjaciółkami nieporozumienia wynikały nie tyle z odmienności ich temperamentów, ile z różnic etnicznych i podziałów społecznych. Herma pochodziła z rodziny holenderskiej, należała więc do elity, natomiast korzenie Dee były mieszane, indone-
zyjsko-europejskie, co było powodem jej kompleksów. Książka ukazuje trudne relacje pomiędzy kolonizatorami a Indonezyjczykami. Jest opisem poszukiwania przez bohaterów swojej tożsamości, swojego prawdziwego ja. W pisanej w formie pamiętnika Skrzyni wspomnień główna bohaterka przedstawia nie tylko swoje osobiste wspomnienia (wie, że nie są one potrzebne dziennikarzowi) z lat młodości, ale również skomplikowaną sytuację
polityczną Holenderskich Indii Wschodnich, która interesuje Moorlanda. Wspomnienia te, szczególnie dotyczące życia prywatnego Hermy, są często dla bohaterki trudne i przygnębiające. Przeplata je informacjami dotyczącymi teraźniejszości, refleksjami, pytaniami, a także cytowanymi listami od dziennikarza. Skrzynia wspomnień to pełna nostalgii opowieść o przyjaźni i tęsknocie za opuszczoną wiele lat wcześniej ojczyzną, zawierająca
także elementy autobiograficzne. Holenderskie Indie Wschodnie w ujęciu Helli Hasse to również piękna i niebezpieczna przyroda, wspaniałe krajobrazy i niesamowite widoki, co w połączeniu z tematyką czyni książkę doskonałą lekturą na leniwe, ciepłe dni. Tytuł: Skrzynia wspomnień Autor: Hella S. Haasse Tłumaczenie: Alicja Oczko Wydawnictwo: O Noir sur Blanc 2011 Cena: 21 zł Liczba stron: 144
! u k o o b e c a f a n s a n o d z c Dołą r a d a r e t i L / m facebook.co
119
Wojna Sambre’ów Scenariusz Bernard Yslaire Rysunki Jean Bastude, Vincent Mezil
W 2006 roku wydawnictwo Egmont Polska w cyklu „Plansze Europy”, przedstawiającym wybitne dzieła komiksowe, opublikowało album Sambre. Monumentalna historia z burzliwymi realiami społecznymi XIX-wiecznej Francji w tle była jednym z hitów sezonu. Dziś komiks Bernarda Yslaire można nabyć wyłącznie na aukcjach w cenie kilkakrotnie przekraczającej tę okładkową. Wojna Sambre’ów stanowi prequel owej opowieści. Czytelnicy nie powinni się jednak obawiać, gdyż jest to całkowicie samodzielny tytuł. Akcja komiksu rozgrywa się w latach 30. XIX wieku. Główny bohater to Hugo, syn apodyktycznego Maksymiliana. Ojciec, by ratować rodzinne finanse, znajduje mu dobrze sytuowaną, lecz
znajdującą się w kłopotliwej sytuacji żonę. Małżeństwo zawarte z rozsądku – Blanka nosi bowiem cudze dziecko, a jej rodzina popadła w niełaskę – to dla Sambre’ów zastrzyk gotówki, ale też jedna z przyczyn późniejszych nieszczęść. Życie w rodzinie Sambre’ów nie należy mimo wszystko do najprzyjemniejszych, a galeria postaci (ojciec despota, matka hipokrytka, złośliwe siostry) wydaje się jakby wyjęta z naturalistycznego dramatu. Realistyczne, wiarygodne psychologicznie tło stanowi jednak przestrzeń działań mrocznych mocy, wywodzących się raczej z romantycznej tradycji. Duszący się w domu i małżeństwie Hugo ucieka w objęcia mistyki. W kopalni teścia, którą ma
sprzedać, odkrywa ludzkie szczątki i tajemnicze rysunki naskalne, które zaczynają przyciągać go z fatalną siłą. Młody Sambre dowiaduje się, że od wieków toczy się wojna między ludźmi o czarnych (takich, jakie posiadają Sambre’owie) i czerwonych oczach. Rozważania Hugo utrzymane są w stylu nawiedzonych teorii, jakby rodem wyjętych z XIX-wiecznych powieści. Jednak to nie podążanie za marzeniem o odkryciu zagadki rządzącej dziejami ludzi sprowadza na głównego bohatera katastrofę. Romantyczny marzyciel trafia bowiem do Paryża, gdzie spotyka Iris. Młoda, piękna kobieta występuje w teatrze, a wieczory spędza jako luksusowa kurtyzana w towarzystwie bogatych
mężczyzn. Tym, co ją wyróżnia, są niezwykłe, krwistoczerwone oczy. Nie trzeba dodawać, że Hugo zatraca się w namiętności i zaczyna trwonić majątek na równoczesne prowadzenie pseudonaukowych badań i zabieganie o względy Iris. Toksyczne relacje rodzinne Sambre’ów przeplatają się z erotyką i pożądaniem, tworząc atmosferę duszną od ciężkich emocji. Wojnę Sambre’ów nie tyle czyta się z zapartym tchem, co ogląda ze wzrokiem magnetycznie przyciąganym do papieru. Rysunki utrzymano w dość stonowanych barwach, a podstawowy chwyt, na którym opiera się koncepcja autorów, to bardzo mocne podkreślenie czerwieni. Jest ona szczególnie akcentowana w oczach Iris, płomiennych włosach rodziny Sambre’ów, elementach ubrania, strugach krwi. Zderzenie tej barwy z nieprzeniknioną czernią spojrzenia Hugo czy jego ojca tworzy prosty, ale sugestywny kontrast. Tajemna, odwieczna wojna toczy się zatem również na poziomie kolorów. Najnowszy komiks Yslaire’a co najmniej dorównuje poprzedniemu dziełu, opowiadającemu o Wojnie Oczu. Warto po niego sięgnąć, zanim jego cena na aukcjach przekroczy kilkukrotnie tę sugerowaną przez wydawcę. Tytuł: Wojna Sambre’ów Scenariusz: Bernard Yslaire Rysunki: Jean Bastude, Vincent Mezil Wydawca: Egmont Polska Twarda oprawa, papier kredowy, druk kolorowy, format A4 Liczba stron: 168 Cena: 99,99 zł
121
Zbyt wiele szczęścia Alice Munro
Bywa, że wielcy artyści są niedoceniani za życia. Gorzka i smutna jest to egzystencja, tym bardziej że wcale nie wiadomo, czy przyszłe pokolenia rzeczywiście docenią talent potencjalnie genialnego twórcy. W tym przypadku zasadnicze pytanie brzmi: czy Alice Munro również jest taką artystką? Bo jeśli jest, wówczas recenzująca jej książkę spuszcza ze wstydem oczy i wyciąga swą nieodłączną dyscyplinę, by skarcić się za tę niesprawiedliwą ocenę, jaką śmiała wystawić najnowszej powieści wspomnianej autorki. Mimo wszystko w recenzującej tlą się jeszcze resztki nadziei na to, że jej przypadkowy głos krytyki nie zostanie uznany za świętokradczy atak na sacrum geniuszu.
Zbyt wiele szczęścia to już kolejny zbiór opowiadań tej – zasłużenie bądź nie – niezbyt znanej w Polsce pisarki. Uznawana w świecie za mistrzynię krótkiej formy Alice Munro uchodzi za jedną z najzdolniejszych współczesnych autorek, wymienianą nawet w kolejce do Nagrody Nobla (tu recenzująca chciałaby pozwolić sobie na znaczące uniesienie brwi). Uczciwość każe wspomnieć, że Munro jest laureatką różnych, w tym także międzynarodowych nagród: Governor General’s Award oraz Booker International Prize. Być może było to w pewien sposób uzasadnione, wiara czyni cuda – wierzmy więc, że ten nie do końca udany zbiorek jest tylko przypadkowym powinięciem się nogi pisarki.
Na książkę składa się dziesięć opowiadań skonstruowanych w mniej więcej podobny sposób. W każdym z nich autorka skupia się na jakimś wątku, by potem nagle przejść do następnego i jeszcze następnego, i jeszcze kilku innych, większości z nich jednak nie kończąc. A najpiękniejszy z tego wszystkiego jest fakt, że wspomniane wątki zwyczajnie nie mogą być dokończone, każde opowiadanie urywa się bowiem w martwym punkcie… Oczywiście, można by ten zabieg interpretować jako sugestywny ukłon w stronę czytelnika, który zyskuje w ten sposób prawo do samodzielnej analizy i ewentualnego dopowiedzenia poszczególnych rozwiązań, wydaje się
to jednak nagięciem rzeczywistości. Znacznie bardziej trafne jest chyba założenie, że to po prostu niedopracowany i niedokończony tekst. Niestety, po prawie każdym z opowiadań czytelnik zostaje sam na sam z uczuciem rozczarowania i niedosytu. Krzyczącym neonem miga pytanie: po co to było w ogóle zaczynać? Inna sprawa, że same teksty tak naprawdę nie są złe. To wcale interesująco pomyślane, a potem ładnie napisane fragmenty, świetny materiał do obróbki i stworzenia z nich zupełnie nowych opowiadań. W ich obrębie przewijają się rozmaite, często zaskakujące postacie z różnych warstw społecznych, przedziałów
wiekowych i majątkowych. Znajdziemy tu i ojca skazanego za morderstwo własnych dzieci, i kobietę, która po latach wspomina swój współudział w doprowadzeniu do śmierci upośledzonej psychicznie dziewczynki. Kreacje tych postaci stanowią zadziwiający kontrast względem tytułu nadanemu zbiorkowi przez pisarkę. Jest tutaj bardzo wiele smutku, który przebija się dosłownie przez każdy z okruchów wykreowanej przez autorkę rzeczywistości. Nie jest to jednak smutek zwyczajny – jest w nim coś niepokojącego, wręcz nienormalnego i patologicznego. Mówi się, że istotą opowiadań jest właściwy dobór
słownictwa (zarówno pod względem jego ilości, jak i znaczenia). Niestety, Alice Munro albo to nie wychodzi, albo ona sama wcale nie stara się, by wychodziło. Z drugiej strony trzeba oddać jej sprawiedliwość za odwagę, jaką miała, by poruszać w swoich tekstach problemy nie tylko niecodzienne, ale i tragiczne. Nie dajmy się jednak zwieść krzykliwym pochwałom i reklamom. Tę książkę czytać należy tylko na własną odpowiedzialność. Tytuł: Zbyt wiele szczęścia Autor: Alice Munro Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Liczba stron: 409 Cena: 39,90 zł
123
Berek Marcin Szczygielski
Marcina Szczygielskiego już dziś śmiało można tytułować gwiazdą polskiej literatury mniejszości seksualnych, choć na pewno będzie to niepełne określenie. Na swoim pisarskim koncie ma on jeszcze książki bez wątków gejowskich (opisujące pracę w redakcjach prestiżowych czasopism cykle: PL-BOY oraz Nasturcje i ćwoki) oraz powieści dla młodzieży (Omega, Za niebieskimi drzwiami). Jednak prawdziwym przełom dla jego twórczości stanowi Berek, który ukazał się w ramach tzw. „gejowskiej jesieni 2007”. To właśnie tę książkę można nazwać kultową – stała się ona przyczynkiem do coming outu, zarówno Szczygielskiego, jaki i jego wieloletniego partnera
Tomasza Raczka, otwarła kolejny powieściowy cykl (Kroniki nierówności), została przeniesiona na deski teatru (Berek, czyli upiór w moherze w reżyserii Andrzeja Rozhina, z Pawłem Małaszyńskim i Ewą Kasprzyk w rolach głównych), a obecnie doczekała się już czwartego wydania. Berek został oparty na błyskotliwym koncepcie: próbie pogodzenia światów, których w powszechnej świadomości społecznej pogodzić się nie da. Szczygielski umieszcza po sąsiedzku wyemancypowanego geja i typową przedstawicielkę tak zwanych „moherowych beretów”. Paweł Sieniawski i Anna Lewandowska pałają do siebie szczerą nienawiścią – podkładają sobie psie ekskrementy na wycie-
raczki, wyzywają się, uciekają się do pomocy policji, aby pognębić przeciwnika – w tym pojedynku nie ma przerwy, a zgoda między dwojgiem antagonistów wydaje się niemożliwa. Jednak co się stanie, kiedy w wyniku splotu przypadkowych okoliczności dojdzie do zderzenia tych dwóch, tak odległych światów? Czy Paweł i Anna – skazani tylko na siebie – znajdą porozumienie? Szczygielski poprzez naprzemienną narrację buduje dwa równoległe portrety, bazując przy tym przeważnie na stereotypach. Takie ujęcie czyni z Berka wyśmienitą satyrę, a z postaci – zaszufladkowanych jako „gej” i „moherowy beret” – ich własne karykatury. Właściwie tym ta powieść
mogła pozostać: przyjemnym i dość zabawnym czytadłem, żerującym na naszych narodowych uprzedzeniach. A jednak sprawa nie jest taka prosta – autor w końcu każe swoim bohaterom przeskoczyć wzajemną niechęć, a czytelnikom stereotypy. W rzeczywistości Anna jest starą, opuszczoną przez wszystkich kobietą, która powoli przestaje rozumieć otaczający ją świat. Z kolei Paweł, zagubiony w codziennym wyścigu szczurów – zarówno dochodowa praca, jak i przelotne (zazwyczaj jednonocne) romanse nie przynoszą mu satysfakcji – nie potrafi odnaleźć drogi do osiągnięcia wymarzonych celów. Wywlekane stopniowo na wierzch niespełnienia i traumy (porzucenie, nieprzemyślane macierzyń-
stwo, trudności dorastania, zmaganie się ze starością i ze śmiertelną chorobą) sprawiają, że główni bohaterowie przestają być tylko zbiorem stereotypowych cech, a stają się po prostu dwojgiem nieszczęśliwych życiowych rozbitków, przede wszystkim godnych współczucia. Okazuje się również, że czasami tym, który może podać pomocną dłoń, jest najgorszy wróg. Berek znacząco wyróżnia się na tle innych powieści podejmujących problematykę mniejszości seksualnych. Szczygielski przekonuje do dialogu, tworząc zasadniczo przyjazną rzeczywistość – nie demonizuje, a po prostu oswaja z tym, co nieznane, stawiając przede wszystkim na humor i optymizm. Jeśli nawet wytyka społeczeństwu rozmaite wady
(z ksenofobią na czele), robi to również poprzez śmiech – choć czasem śmiech przez łzy. Anna i Paweł, bohaterowie, którzy po prostu dają się lubić, uczą się siebie nawzajem, pokonują uprzedzenia, otwierają się na to, co odmienne od ich przekonań, a razem z nimi czytelnik. Zatem mamy do czynienia z literaturą w pewnym sensie parenetyczną. Istotnie, Berek jest być może formą elementarza tolerancji dla dorosłych, jednak to nauka poprzez humor i – niewątpliwą przy tej powieści – dobrą zabawę. Tytuł: Berek Autor: Marcin Szczygielski Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy Latarnik, 2010 Liczba stron 290 Cena: 39,90 Wydanie IV, twarda oprawa
125
Bezduszna Gail Carriger
Już chociażby z racji swego pochodzenia Alexia jest w sferach angielskiej socjety jednostką ze wszech miar szczególną. Jako stara panna i owoc lekkomyślnego związku pani Loontwill z temperamentnym Włochem, panna Tarabotti jest niepowtarzalna. A to dopiero początek. Tytuł książki brzmi Bezduszna i tak się składa, że jest to jednocześnie przydomek panny Alexii, który zyskała wcale nie z powodu cech charakteru, ale autentycznego braku w jej ciele pierwiastka duchowego. Jest to koncept względnie nowy i co najmniej interesujący. W powieści Gail Carriger XIX wiek to czas, gdy wampiry i wilkołaki nie tylko istnieją, ale wywalczywszy
wreszcie swoje miejsce w hierarchii społecznej, istoty nadprzyrodzone panoszą się tu na każdym kroku. Dlatego informacja o braku duszy nie brzmi może zbyt niesamowicie. Mimo wszystko jednak na tle tego kolorowego towarzystwa z wyższych sfer, panna Alexia stanowi swoisty fenomen, bezduszni nie trafiają się bowiem zbyt często, a już szczególnie w postaci osobników płci żeńskiej. Towarzystwo londyńskie jest zresztą naprawdę barwne. Mamy tu homoseksualnego wampira, porywczego przywódcę watahy wilkołaków, wreszcie – adorującego Alexię, lekko zwariowanego naukowca. Ze szczególnym (i szczególnie ukrywanym) statusem głównej bohaterki wiążą się takie zdolności jak
umiejętność pozbawienia wampirów czy wilkołaków ich nadprzyrodzonych właściwości i chwilowego przywrócenia ich do ludzkiej formy. Ponadto panna Tarabotti ma niespotykanie rzadki (ale jakże właściwy dla bohaterek tego typu książek) talent do pakowania się w tarapaty. Dlatego to właśnie ją atakuje wygłodniały i pozbawiony wszelkich manier nowo narodzony wampir. I choć Alexię można opisać na wiele sposobów, to nie jest ona na pewno bezbronną mimozą. Sepleniący krwiopijca szybko zatem kończy na podłodze, ze szpilką do włosów wbitą w środek serca. Wówczas do akcji wkracza BUR, specjalna komórka funkcjonująca za wiedzą i przyzwoleniem królowej
Wiktorii i zajmująca się sprawami „nadprzyrodzonych i nadludzkich” – jak określa i kategoryzuje się tu wszystkich „niebędących ludźmi”. Stojący na czele ów komórki Lord Maccon, troszeczkę tylko nieokrzesany wilkołak ze Szkocji, z werwą zabiera się do śledztwa mającego ustalić pochodzenie wampira i nie tylko. A ponieważ – wbrew jego woli oczywiście – zaczyna pomagać mu Alexia, w książkę zostaje wpleciony również wątek romansowy, optymistycznie sugerujący, że stare panny wciąż jeszcze mają szansę na miłość. Na pochwałę zasługuje ironiczny i wcale błyskotli-
wy język, którym posługuje się autorka. Występujące gdzieniegdzie wtrącenia i wygłaszane od niechcenia komentarze uprzyjemniają lekturę Bezdusznej, co uwypukla udane tłumaczenie. Z drugiej strony, jest to już kolejna książka żerująca na wzmożonej popularności istot nadprzyrodzonych i ich oswojonej obecności w świecie zwykłych śmiertelników. Robi to pomysłowo i w granicach dobrego smaku, jednak to już kolejny raz. I chyba właśnie ze względu na ten przymiotnik nie zdobędzie szerokiej popularności. Bezduszna jest przyjemną lekturą. U tych,
którzy nie uciekli jeszcze na samą myśl o wpychanych dosłownie wszędzie wampirach i wilkołakach, na pewno nie wywoła reakcji alergicznej. Jedno jest pewne: młodsi czytelnicy będą zachwyceni. I choć można by pomarzyć o trochę przystępniejszej cenie, szczególnych przeciwwskazań, żeby przeczytać Bezduszną nie ma. Tytuł: Bezduszna Autor: Gail Carriger Tłumaczenie: Magdalena Moltzan-Małkowska Wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2011 Liczba stron: 317 Cena: 34 zł
Opowieść wdowy Joyce Carol Oates
Joyce Carol Oates nie ma w zwyczaju pisania o sprawach codziennych i
błahych; komiczne perypetie pomocy domowych, użeranie się ze zmierz-
łymi szefami czy randki w ciemno to nie jej działka, ale jeśli w grę wchodzi
127
nietolerancja, alienacja, rozpacz, przemoc fizyczna lub emocjonalna, zbrodnia – można być pewnym, że prędzej czy później napotkamy ten motyw w jednym z jej utworów. Każda kolejna jej powieść to mistrzowska eksploracja najbardziej skrywanych, często ponurych i mrocznych zakątków ludzkiej duszy, błyskotliwa analiza nawet najmniej oczywistych odczuć i motywacji, a jednocześnie wielkie wyzwanie dla czytelnika, bo nie zawsze łatwo poradzić sobie z tak ogromnym ładunkiem dramatyzmu. Najnowsza książka – Opowieść wdowy – tylko pod jednym względem wychodzi poza ramy tego schematu: nie jest fikcją. Mogłaby być powieścią, w której bliżej nieznana nikomu wdowa, „pani Smith”, relacjonuje swoje przeżycia i odczucia po śmierci męża. Ale nie jest i chyba nawet nie dlatego, że czytelnikom – nie tylko amerykańskim – byłoby stosunkowo łatwo rozszyfrować tożsamość narratorki i jej nieżyjącego małżonka. Może raczej dlatego, że przypisanie własnych myśli i emocji jakiemuś fikcyjne-
mu alter ego byłoby swego rodzaju sprzeniewierzeniem się i samej sobie, i pamięci najbliższego człowieka. Bo to nie „jakaś” pani Smith, tylko właśnie ona – Joyce Smith w świecie literackim, funkcjonująca pod panieńskim nazwiskiem Joyce Carol Oates – straciła męża, z którym przeżyła czterdzieści siedem lat. Opowieść wdowy jest równocześnie próbą ocalenia wspomnień z tego niewiarygodnie wręcz udanego – choć niewpisującego się w utarty schemat szczęśliwej rodziny, bo programowo bezdzietnego – związku i swego rodzaju autoterapią, usiłowaniem okiełznania (bo nie zatarcia, nie, do tego droga daleka!) negatywnych uczuć przez ich nazwanie i opisanie. Podobną próbę podjęła swego czasu Maria Bojarska w równie szczerej i równie dramatycznej opowieści Król Lear nie żyje, skupiając się jednak głównie na upamiętnieniu postaci zmarłego męża, a tylko marginalnie na przeżywaniu własnej żałoby. Oates właśnie z tej żałoby – z poczucia winy, że nie mogła niczemu zapobiec, ze złości na Raya, że
zostawił ją samą, i na znajomych, że zadają pytania i wygłaszają współczujące komentarze, z obezwładniającej bezradności wobec tysiąca problemów, którym musi stawić czoła, nagle osamotniony człowiek, z pragnienia ucieczki od świata, w którym brakuje najważniejszego elementu – uczyniła przedmiot drobiazgowej analizy. Dzień po dniu, godzina po godzinie, zaczynając od prologu całego dramatu: chwili, gdy nieprzeczuwający kresu Ray (prawda, że w słusznym już wieku, ale wciąż aktywny zawodowo, energiczny i wysportowany) trafia z zapaleniem płuc do szpitala, a ona, bodaj po raz pierwszy w życiu, wraca do pustego domu (bo dotąd to ona wyjeżdżała, choć też nigdy na dłużej niż jeden, dwa dni), by kilkadziesiąt następnych godzin spędzić w gorączce niepewności i lęku. Na zdrowy rozsądek człowiek, którego współmałżonek czy partner liczy sobie blisko osiemdziesiąt lat, winien być przygotowany na rozstanie, ale przecież każdy w skrytości ducha wyobraża sobie, że to on odejdzie pierwszy! Lecz ten,
komu nie będzie dana taka łaska, w końcu doczeka się chwili, gdy na pytanie: „Kochanie, powiedz mi: co ja mam robić?” nikt już nie odpowie… I od tej pory nic nie będzie takie samo – ani wieczorny posiłek, ani zachowanie domowych kotów, ani zakupy, czytanie, odwiedziny u znajomych. Trzeba będzie podejmować jakieś decyzje, także w kwestiach, w których do tej pory nie miało się żadnej orientacji, zakończyć wspólne przedsięwzięcia, wykasować głos męża z automatycznej sekretarki telefonu. Robić w pojedynkę coś, co zwykło było
się robić wspólnie. Balansować między pragnieniem pamiętania wszystkiego, a desperacką chęcią pozbycia się wspomnień sprawiających ból. Opierać się pokusie samowolnego skrócenia pozostałego sobie czasu (bo a nuż się nie uda?)… Szczerość tych wyznań jest porażająca, ale nie można się w nich dopatrzeć ani cienia ekshibicjonizmu, nie da się ani na moment doznać niesmaku. Tym bardziej gdy spisane są prozą tak kunsztowną, tak nasyconą znaczeniami, że chciałoby się zapamiętywać albo przepisywać całe zdania, całe akapity. Jeśli to nie jest naj-
lepsza z książek Oates, to na pewno jedna z najlepszych. Bardzo smutna, bardzo bolesna i bardzo potrzebna, bo przecież nie wiemy, komu z nas i kiedy przyjdzie snuć podobną opowieść, a temu, kogo to spotka, będzie łatwiej, gdy się zawczasu dowie, że nie jest sam ze swoimi przeżyciami… Tytuł: Opowieść wdowy Autor: Joyce Carol Oates Tłumaczenie: Katarzyna Karłowska Wydawnictwo: Rebis 2011 Liczba stron: 424 Cena: 45,90 Uwagi: oprawa twarda+ obwoluta
Pewność siebie. Jak mała zmiana może zrobić wielką różnicę Paul McGee
Chyba każdy z nas potrzebuje znajomych, którzy udzielą dobrej rady.
Ponieważ jednak mało kto ma ich tak wielu, żeby w każdej sytuacji uzyskać
dobrą (fachową) radę, niemałym powodzeniem cieszą się różnego rodzaju
129
poradniki psychologiczne. Wartość zawartych w nich rad zależy przede wszystkim od wykształcenia i doświadczenia autora. Niewątpliwie Paul McGee, autor omawianej książki, ma i jedno, i drugie: posiada wykształcenie akademickie w dziedzinie psychologii behawioralnej i społecznej, a jednocześnie prowadzi różnorodne szkolenia. Książka składa się z dwóch części. Pierwsza poświęcona jest wyjaśnieniu kwestii, czym właściwie jest, a czym nie jest pewność siebie i w jaki sposób może korzystnie wpływać na nasze życie. Autor pokazuje też, jak cienka jest linia między pewnością siebie i arogancją, i udowadnia przy tym przekonująco, że wiara we własne siły i pokora mogą stanowić całkiem nieźle dobraną parę. Poddając analizie różnorodne elementy otaczającego nas świata, autor wyjaśnia, w jaki sposób na pewność siebie wpływają wychowanie, szkoła oraz mass media. O ile omawianie wpły-
wu rodziny na kształtowanie charakteru można porównać z wyważaniem otwartych drzwi, o tyle interesująca jest analiza wpływu środków masowego przekazu na wiarę we własne siły. Wiele osób sabotuje też pewność siebie na własne życzenie, powtarzając w myślach zdania typu: „Nie dam rady...”, „Nie uda mi się...” i tym podobne. Druga część książki rozpoczyna się rozdziałem, w którym ukazany zostaje wpływ różnych osób z najbliższego otoczenia na budowę wiary we własne siły. Autor podzielił te osoby na cztery kategorie – Pasjonatów, Pedagogów, Prowokatorów i Powierników – omawiając dokładnie wady i zalety poszczególnych grup. Trudno podczas lektury nie dojść do wniosku, że chyba warto mieć wśród swoich znajomych przynajmniej po jednym przedstawicielu z każdej kategorii. Następnie podane są liczne, praktyczne wskazówki, jak zasygnalizować pewność
siebie podczas publicznego wystąpienia, jak dobrze wypaść na rozmowie kwalifikacyjnej, jak zrobić dobre wrażenie na pierwszej randce. Wartość publikacji podnoszą niewątpliwie fragmenty zatytułowane Z życia wzięte, w których autor powołuje się na prawdziwe wydarzenia z życia różnych ludzi, co z jednej strony ubarwia w ten sposób treść, z drugiej zaś nadaje praktycznego wymiaru omawianym koncepcjom. Pewność siebie polecić należy w pierwszej kolejności osobom, które chcą skutecznie popracować nad wiarą we własne siły, ale również wszystkim tym, których interesuje przekuwanie w czyn (praktykę) teorii socjologicznych i psychologicznych. Tytuł: Pewność siebie. Jak mała zmiana może zrobić wielką różnicę Autor: Paul McGee Tłumacz: Małgorzata Wróblewska Wydawnictwo: Helion, one press Liczba stron: 224 Cena: 34,90 zł
Książkę (nie) po
leca
Bartłomiej Łopatka
Szklany dom Charles Stross
Charles Stross to jeden z najbardziej obiecujących obecnie pisarzy science fiction. Jego Accelerando, wydane przez MAG-a, spotkało się z ciepłym przyjęciem, choć wielu narzekało na zastosowany tam trudny, naukowy język. Podobnie sprawa może wyglądać ze Szklanym domem, jego najnowszą powieścią wydaną w naszym kraju. Historia rozpoczyna się w XXVII wieku, pełnym technologicznych cudów i praktycznie nieograniczonych ludzkich możliwości – zmiany ciał, rasy, przenoszenie świadomości
do maszyn, teleportacja, tworzenie sztucznych, dowolnie modyfikowanych habitatów (światów/planet) i tak dalej. To także końcowe stadium poznawania mózgu człowieka, co pozwala na modyfikowanie, a nawet całkowite kasowanie pamięci. Jedną z osób, która poddała się takiemu zabiegowi jest Robin – jedynym jego wspomnieniem jest to, że miał coś wspólnego z wojskiem i że obecnie wykonuje jakieś zadanie. A teraz, z nieznanych przyczyn, polują na niego mordercy, przed którymi ucieka, biorąc udział
w eksperymencie, symulującym życie na XX-wiecznej Ziemi. Wypchanie książki wszystkimi wyżej wymienionymi bajerami technicznymi spowodowało nasycenie języka Szklanego domu mnóstwem specjalistycznego słownictwa i wykorzystanie wyższej fizyki, służącej do wytłumaczenia ich działania. Niestety, momentami przeradza się to w naukowy bełkot, który utrudnia zrozumienie książki, a co za tym idzie, czerpanie przyjemności z lektury. Natomiast bardzo ciekawy, choć nieco ograny, jest pomysł cofnięcia w czasie ludzi z przyszłości. Umieszczenie osób z XXVII wieku w laboratoryjnych warunkach, przypominających nasze czasy, daje Strossowi okazję do skomentowania w sarkastyczny i krytyczny sposób wielu ludzkich zwyczajów oraz zachowań, a także zasady budowania społeczeństw. Autor wyśmiewa również pychę, jaka dotyka często naszą cywilizację z powodu olbrzymiego rozwoju technologicznego, wskazując, że za x-set lat osiągnięcia, któ-
131
rymi obecnie się szczycimy, będą bezwartościowe. Niestety, na pomyśle tym ucierpiały kreacje bohaterów. O ile w scenerii przyszłości wydają się oni słusznie nieco niezrozumiali, a ich schematy myślowe biegną w sposób różny od tego, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni, o tyle podczas eksperymentu w symulacji XX wieku ich psychika i zachowanie, oprócz nieprzyzwyczajenia do pew-
nych narzuconych norm, zmieniają się na całkowicie przyjazne czytelnikowi, znika wyczuwalna wcześniej obcość w rozumowaniu. W rezultacie należy stwierdzić, że Szklany dom to powieść średnia. Stross stworzył hybrydę hard science fiction z satyrą XXI wieku, co nie dało dobrego efektu końcowego. Książka może wciągnąć i zachwycić plastycznością wizji i pomysłowością autora, jednak
momentami, zważywszy na kilka wspomnianych wad, lektura utyka w martwym punkcie, a mając przed sobą perspektywę powrotu do niej, po prostu odechciewa się czytać. Tytuł: Szklany dom Autor: Charles Stross Tłumaczenie: Wojciech Próchniewicz Wydawnictwo: MAG 2011 Liczba stron: 432 Cena: 35 zł
Trzylatek w przedszkolu Anna Klim-Klimaszewska
Książka jest adresowna głównie do rodziców zastanawiających się, czy ich trzyletnie pociechy są już gotowe, by pójść do przedszkola. A może lepiej dla rozwoju dziecka, by zostało jeszcze w domu pod opieką bliskich osób? Autorka, prof. nzw. dr hab.
Anna Klim-Klimaszewska, przedstawia liczne zalety edukacji przedszkolnej i radzi, jak mądrze, powoli i bez niepotrzebnego stresu przygotować malucha do nowej, przedszkolnej rzeczywistości. Bardzo ciekawa i przydatna dla wszystkich rodzi-
ców jest też pierwsza część książki dotycząca rozwoju trzylatka. Autorka w telegraficznym skrócie opisuje typowe dla tego wieku umiejętności i zachowania dzieci, ich egocentryzm, skłonność do zmiennych nastrojów, fantazjowanie, ożywianie świata przed-
miotów, impulsywność i aspołeczne zachowania (na przykład głęboka niechęć do dzielenia się czy też nieumiejętność do zabawy w grupie). Trzy lata to wiek ciągłych sprzeciwów, zwany wiekiem negatywizmu. Bywa też określany mianem wieku anomii moralnej. Dziecko
nie rozróżnia jeszcze samodzielnie, co jest dobre, a co złe. Po lekturze Trzylatka w przedszkolu rodzic zatroskany o rozwój swojego małego łobuza odetchnie z ulgą. Rzetelne wyjaśnienie kłopotliwego i trudnego wychowawczo zachowania maluchów podnosi na duchu i – co bardzo ważne
– pomaga lepiej zrozumieć nasze dziecko. Tytuł: Trzylatek w przedszkolu Autor: Anna Klim-Klimaszewska Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy Erica, 2010 Liczba stron: 111 Cena: 24,90 zł
W krainie oliwek Annie Hawes
W krainie oliwek to kolejna autobiograficzna powieść Annie Hawes, opowiadająca o życiu Angielki, która zamieniła Londyn na malowniczą wioskę we włoskiej Ligurii. Teraz Annie mieszka w Diano San Pietro już od kilku lat. Zdążyła nauczyć się podstaw uprawy oliwek i w miarę możliwości dostosować nowy dom do swoich potrzeb.
Wie, że w barze nie może zamówić po prostu kawy, ale Kawę Do Bardzo Długiego Popijania W Dużej Filiżance. Wie też, że każdy szanujący się posiadacz motorino zakłada kask dopiero przed przejazdem kolejowym oraz ile passate wlać do słoika, żeby nie skisło i nie smakowało metalem. Annie nie dziwi się, przejeżdżając przez wioski Uzbrojonych, Pulchnych,
ani nawet Kozę Numer Jeden. Znajduje też miłość. Słowem, zadomowia się. Nie oznacza to jednak, że liguryjska rzeczywistość przestała ją zaskakiwać, a Annie nie jest już dla sąsiadów „tą zwariowaną Angielką”. Poza tym życie z Cicciem, lokalnym mistrzem kuchni, obfituje w wiele niespodzianek i zabawnych sytuacji.
133
W krainie oliwek zaczyna się, gdy Annie dowiaduje się, że jej dom jest zagrożony. A właściwie – jego dach może się zawalić, bo w drewnianych belkach zadomowił się wyjątkowo uporczywy chrząszcz. Albo pszczoła. Nikt nie wie dokładnie, co to jest za owad, ale za to wszyscy wiedzą, czym to grozi: dach zawali się na pewno podczas pierwszej zimowej burzy. Na domiar złego okazuje się, iż jedynym słusznym sposobem pozbycia się tego szkodnika jest nasmarowanie wszystkich belek olejem napędowym. O ile w ogóle coś pomoże… W tym samym czasie związek Annie z Cicciem wychodzi na jaw. Teraz jest oficjalną dziewczyną syna państwa Di Gilio, co przynosi tyle samo radości, ile problemów, bo oficjalne dziewczyny mają swoje obowiązki. A wkupić się w łaski apodyktycznego
Salvatore wcale nie jest łatwo. Jeśli jednak zacznie od uszczelniania starego pieca na pizzę krowim łajnem i pomocy w zbiorze winogron, ma spore szanse na sukces. Fabuła powieści Annie Hawes opiera się właśnie na próbach ratowania dachu i potyczkach Annie z rodziną narzeczonego. Cała reszta to zabawne anegdoty i opowiastki. Czasem dotyczą rzeczy całkiem błahych, innym razem tych najważniejszych. Hawes opowiada o Włoszech, jakich nie znamy. Tłumaczy, dlaczego Włosi są tak bardzo przywiązani do rodziny, skrawka swojej ziemi i rodzinnych upraw oliwek i winogron, dlaczego wolą pić swoje własne wino, a włoskie kobiety zawsze gotują o wiele za dużo. Znajdziemy tu także mnóstwo wskazówek dotyczących gotowania – Ciccio jest przecież mistrzem tej
sztuki. Wszystko to podane w postaci przezabawnej, wprost uroczej powieści. Opisane z humorem, ale i dystansem. Niespiesznie, ale i nienudno. Tej książki raczej nie przeczytamy w ciągu jednego dnia. Nie było to jednak zamierzeniem autorki. Chciała opowiedzieć o życiu w liguryjskiej wiosce. Miało być lekko i dowcipnie. I powoli, w rytmie tamtejszego życia. Udało się w stu procentach. Fabuła dosłownie urzeka. A najlepiej smakuje w towarzystwie porannej Kawy Do Bardzo Długiego Popijania W Dużej Filiżance i talerza gnocchi. Tytuł: W krainie oliwek Autor: Annie Hawes Tłumaczenie: Agnieszka Andrzejewska Wydawnictwo: Zysk i S-ka 2010 Liczba stron: 320 Cena: 32,90 zł
Opowieści grozy wuja Mortimera Chris Priestley
Edgar się nudzi. Dni ferii okropnie się dłużą. Szkoła z internatem ma przynajmniej tę zaletę, że nie musi zbyt często przebywać z rodzicami, którzy, co tu kryć, rodzicami są kiepskimi. Nerwowi, kłótliwi, więcej uwagi poświęcają walce z kurzem i plamami niż własnemu synowi. Receptą na nudę są dla Edgara wyprawy do ekscentrycznego wuja Mortimera. Choć krewny mieszka blisko, by go odwiedzić, chłopiec musi przejść przez złowrogi las. Na jego skraju, na niewielkim wzgórzu stoi dziwaczny dom wuja, przypominający gotycki przycmentarny kościół. Każda wizyta wygląda podobnie. Wuj Mortimer zasiada w głębokim fotelu, łączy dłonie czubkami palców i powoli snuje mroczną opo-
wieść. W pokoju panuje półmrok. Dla Edgara siedzącego w drugim fotelu twarz wuja pozostaje niewidoczna. Ogień w kominku zachłannie pożera kolejne bierwiona drewna. Za oknem pojękuje wiatr. Ciszę starego, zimnego domu co jakiś czas niespodziewanie przerywa skrzypienie podłogi. Edgar twierdzi, że się nie boi… Kłamie. Chris Priestley, kochający mroczne klimaty ilustrator, twórca komiksów, pisarz znany między innymi z detektywistycznej serii o przygodach młodego Toma Marlowa w ponurym, osiemnastowiecznym Londynie, ponownie napisał dla dzieci książkę ocierającą się o horror. Edgar w gabinecie wuja dostrzega wiele rozmaitych, dziwacznych przedmiotów. Szmaciana lalka z główką
z chińskiej porcelany, drewniana rzeźba demona z zabytkowej kościelnej ławy, pusta pozłacana rama – każda rzecz ma swoją krwawą i tragiczną historię. Wuj Mortimer z powagą sugerującą prawdziwość opowiadanych wydarzeń przedstawia młodemu Edgarowi losy ostatnich właścicieli tajemniczych przedmiotów, mówi o dzieciach, które były bardzo niegrzeczne. W dziewiętnastym wieku strach był popularnym narzędziem wychowawczym. Czytanki pełne były opisów przygód krnąbrnych dzieci, które za swe nieposłuszeństwo ponosiły srogą karę. Zaprószenie ognia kończyło się dotkliwymi poparzeniami, wspinaczka bolesnym upadkiem z wysokości, czasem nieodwracalnym skutkiem dziecięcych wybryków była
135
śmierć. Straszenie drastycznymi konsekwencjami miało wpoić najmłodszym posłuszeństwo wobec rodziców i przede wszystkim uchronić je przed niebezpieczeństwem dnia codziennego. Opowieści grozy wuja Mortimera mają podobny charakter. Mali bohaterowie krótkich historii wuja Mortimera popełniają złe uczynki i ponoszą za nie srogą karę. Każde z opowiadań kończy się tragicznie. Nie ma szczęśliwego zakończenia. Kradzież, pobicie, wścibstwo czy niezdrowa ciekawość, wszystkie przewinienia zostają ukarane. Strasznie robi się, gdy na drodze każdego dziecka staje przeciwnik z innego zdawałoby się świata. Demony, upiory i diabły doprowadzają swoją ofiarę do szaleństwa i popełniania morderstw, okrutna wiedźma sekatorem odcina palce dzieciom zmienionym w drzewa, groźne duchy, monstrum czyhające na swe ofiary na czubku wysokiego drzewa, zły dżin o zębach ostrych jak sztylety, dom lalek, który staje się wiecznym więzieniem... Mroczny klimat książki potęgują ponure, czarno-białe ilustracje Davida Robertsa. Idealnie pasują do treści
i wspaniale budują nastrój grozy. Nie można na nie po prostu zerknąć i szybko przewrócić stronę. Wychudzone postacie o wyrazistych, przestraszonych oczach, rysowane szarą kreską duchy i upiory przykuwają uwagę na dłuższą chwilę. Opowieści grozy wuja Mortimera to książka oryginalna, książka, która niejednego początkującego czytelnika może zmienić w prawdziwego mola książkowego. Tajemnicze historie wuja Mortimera docenili brytyjscy czytelnicy. Po sukcesie Opowieści... Chris Priestley i David Roberts stworzyli w duecie jeszcze dwie pozycje utrzymane w podobnym, ponurym klimacie: Tales of Terror from the Black Ship i Tales of Terror from the Tunnel’s Mouth. Wątpliwości, czy Opowieści grozy wuja Mortimera to odpowiednia lektura dla starszych dzieci (nawet tych powyżej dziesięciu lat), są w pełni uzasadnione. W moim odczuciu nie rozwiewa ich nawet nominacja książki przez Stowarzyszenie Przyjaciół Książki dla Młodych przy Polskiej Sekcji IBBY do Nagrody Małego i Dużego Donga. Chris Priestley jest utalentowanym pisarzem i naprawdę
potrafi przestraszyć. Nie jest to, tak ostatnio modna, lekka i zabawna książka stylizowana na gotycką powieść o upiorach. Tutaj autor nie puszcza żartobliwie oka do czytelnika. Śmierć jest prawdziwa i ostateczna. Z drugiej strony warto pamiętać, że na przykład baśniowe okrucieństwo pomaga dziecku zrozumieć uniwersalną prawdę o życiu. Makabryczne sceny eksponują przesłanie. Baśnie braci Grimm czy Andersena właśnie w ten sposób, operując symboliką i grozą, przekazują dzieciom wiedzę o świecie. Opowieściom grozy wuja Mortimera bliżej do horroru niż baśni, lecz i w nich można dostrzec taki walor edukacyjny. Zanim wręczymy dziecku książkę, warto rozważyć wszystkie za i przeciw, a najlepiej wcześniej samemu tuż przed snem przeczytać jedną z historii wuja Mortimera. Tytuł: Opowieści grozy wuja Mortimera Autor: Chris Priestley Tłumaczenie: Bożena Kurzydłowska Wydawnictwo: Egmont Polska, 2010 Ilustracje: David Roberts Liczba stron: 215 Cena: 36,99 zł Twarda oprawa
Zabawa w miłość Margaux Fragoso
Większość rodziców stara się zapewnić swojemu potomstwu szczęśliwe dzieciństwo, pełne miłości, radości i zabawy. Dzieciństwo, w którym nie ma miejsca na przemoc fizyczną czy psychiczną. Rodzice za wszelką cenę pragną chronić swoje dziecko przed zagrożeniami, zapewniając mu poczucie bezpieczeństwa. Troszcząc się o dziecko, prawdopodobnie szybko zauważyliby, że dzieje się coś złego. Na słowo pedofil zareagują więc przerażeniem, odrazą i wzmożoną czujnością. Słowo pedofil kojarzy się przecież z ogromną krzywdą, wyrządzaną najmłodszym. I choć na myśl o tym czujemy złość i bezsilność, mało kto wie, co dzieję się w głowie molestowanego dziecka. Dzięki Margaux Fragoso i jej auto-
biografii możemy się tego dowiedzieć. W wieku siedmiu lat Margaux poznaje na basenie Petera, ponad pięćdziesięcioletniego pedofila. Od tego momentu rozpoczyna się ich „związek”, który będzie trwać kilkanaście lat. Mężczyzna wzbudza sympatię, jest miły i przyjacielski, umie bawić się z dziećmi. Spragniona miłości i zainteresowania dziewczynka nie podejrzewa nic złego. Nie potrafi odróżnić zabawy od manipulacji, czułości od wykorzystywania. Peter stanowi dla niej ogromne niebezpieczeństwo, czego nie wyczuwa ani bezbronna, niedoświadczona Margaux, ani jej rodzice. Matka dziewczynki jest chora psychicznie, więc nie zdaje sobie sprawy, co może kryć się za kontaktami kilku-
letniego dziecka z dorosłym mężczyzną. Jest przekonana, że Peter to wspaniały człowiek, który jest wsparciem dla jej córki. Z kolei ojciec Margaux, przytłoczony swoimi problemami, chorą żoną, kłopotami w pracy i skłonnością do alkoholu, nie ma siły interesować się dzieckiem. Co gorsza, za wszystkie niepowodzenia winą obarcza żonę i córkę. Peter szybko zauważa, że Margaux jest tak naprawdę pozostawiona sama sobie, może więc wmówić jej wszystko i bezkarnie ją wykorzystywać. Rodząca się między nimi więź przetrwa piętnaście lat, aż do samobójczej śmierci Petera (informacja o tym jest podana już we wprowadzeniu). Przetrwa pomimo tego, że dorastająca Margaux zaczyna rozumieć,
137
że w ich relacjach jest coś nie tak, nie potrafi jednak tego przerwać. Margaux Fragoso przedstawia obraz zastraszonego dziecka, które nie rozumie, co się dzieje i daje się wciągnąć w tę przerażającą relację. Poddana manipulacji dziewczynka przywiązuje się do Petera, który w zależności od swoich preferencji, staje się dla Margaux kochankiem, ojcem, przyjacielem, powiernikiem, a także prześladowcą i dręczycielem. W związku z tą zmieniającą się postawą Petera, uczucia dziewczynki, później nastolatki i młodej kobiety w stosunku do niego są ambiwalentne. W jednej chwili jest w stanie go nienawidzić, by w następnej kochać go i mieć wyrzuty sumienia. Zestresowane i przytłoczone dziecko szybko zaczyna dziwnie się zachowywać i źle czuć, przyczyna tych dolegliwości nie zostaje jednak odkryta, ponieważ dorastająca Margaux chroni swojego oprawcę. Jednak najważniejszym obrazem, jaki autorka kreśli w Zabawie w miłość jest portret pedofila. Tworzy przerażające studium relacji dorosłego mężczyzny z małą dziewczynką, demaskując jego perfidię i wyrachowanie,
ukrywane pod płaszczykiem przyjaźni i dobrej zabawy. Peter manipuluje dzieckiem, chcąc je skłonić do kontaktów seksualnych. Stosuje szantaż emocjonalny, potrafi się rozpłakać lub obrazić, by wywołać w Margaux poczucie winy. Izoluje dziewczynę od przyjaciół, umniejszając ich znaczenie. Jest zazdrosny o wszystkich mężczyzn, którzy nawiązują jakiekolwiek relacje z dorastającą Margaux. Dla świętego spokoju dziewczynka zgadza się na wszystko. Wie, że Peter mógłby ją namawiać w nieskończoność, bo jest nieustępliwy i zawsze chce dopiąć swego. Mężczyzna często użala się nad sobą, z jego wspomnień z dzieciństwa i wczesnej młodości wyłania się wstrząsający obraz. Wykorzystuje go, by w ten sposób usprawiedliwić – przede wszystkim przed sobą samym – krzywdę, jaką wyrządza Margaux. Jednocześnie jednak twierdzi, że naprawdę ją kocha i to, co robi, nie jest niczym złym. W swojej książce Margaux Fragoso nie broni pedofila, ale też nie oskarża go, nie próbuje oceniać wszystkiego z perspektywy czasu. Książka nie jest też zbiorem wspomnień dorosłej kobiety, a ra-
czej pisaną na bieżąco relacją z kontaktów Petera, najpierw z małą dziewczynką, a później nastolatką i dorosłą kobietą. Zabawa w miłość to opowieść, która porusza i drażni, zmuszając czytelnika do stawiania sobie pytań i nie pozostawiając go obojętnym. Na podziw zasługuje też odwaga autorki, która zdecydowała się opowiedzieć o swoich traumatycznych przeżyciach. Czyni to tę opowieść jeszcze bardziej fascynującą i niezapomnianą. Niesamowite jest również to, że dziewczyna potrafiła się podnieść i stanąć na nogi, pomimo tych tragicznych wydarzeń. Na szczególną uwagę zasługuje talent i warsztat pisarski (Margaux Fragoso niedawno obroniła doktorat z twórczego pisania), który sprawił, że książkę czyta się doskonale, niemal jednym tchem, co w połączeniu z intrygującą i ważną tematyką czyni z Zabawy w miłość lekturę obowiązkową. Tytuł: Zabawa w miłość Autor: Margaux Fragoso Tłumacz: Magdalena Moltzan-Małkowska Wydawnictwo i rok: Prószyński i S-ka 2011 Cena: 36 zł Liczba stron: 312
Zakręty losu Agnieszka Lingas-Łoniewska
Agnieszka Lingas-Łoniewska, wrocławska prozaiczka, ma w swoim dorobku thriller (Szósty) oraz dwie powieści obyczajowe (Bez przebaczenia oraz Zakręty losu, które stanowią pierwszą część trylogii o braciach Borowskich). Trudno przeoczyć fakt, że jej twórczość została przyjęta z prawdziwym entuzjazmem na większości amatorskich blogów dotyczących literatury, a sama Lingas-Łoniewska niemal zyskała status pisarskiej gwiazdy wśród różnej maści blogerek. Zachwyty się mnożą, kolejne czytelniczki dodają swoje pochwały, niecierpliwie czekając na zapowiedziane publikacje Lingas-Łoniewskiej. Maturzystka Katarzyna Matczak przenosi się
wraz z ojcem do domu jego nowej żony. Pomimo starań ze strony ojca i macochy, nie czuje się tam, jak u siebie, nie umie też znaleźć wspólnego języka ze swoją przybraną siostrą, piękną, ale zarozumiałą Gośką. Wkrótce poznaje przystojnego Krzysztofa Borowskiego – chłopaka Gośki – i zakochuje się w nim z wzajemnością. Oboje zatracają się w gwałtownej, szaleńczej miłości. Jednak tytułowy los mnoży przeszkody, a mroczna przeszłość rzuca długie cienie na szczęście zakochanych. Odbicie przybranej siostrze chłopaka zapoczątkuje cały ciąg nieprzewidzianych, dramatycznych zdarzeń, które doprowadzą do rozstania Kaśki i Krzyśka na trzynaście lat. Ona zostaje
bezwzględnym prokuratorem, ścigającym członków gangów narkotykowych, a on cenionym adwokatem. Ich nieoczekiwane spotkanie podczas przygotowań do pewnego procesu sprawi, że dawne uczucia odżyją. Czy jednak Katarzyna i Krzysztof mają szansę na szczęście? Szybko okazuje się, że oboje znajdują się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jest w Zakrętach losu sporo materiału na dobrą powieść obyczajową. Mamy tu zarówno miłość napotykającą trudności, jak i zagubienie, rodzinne tajemnice, motyw rywalizacji między rodzeństwem czy wychodzenia z uzależnienia narkotykowego. Całość wzbogaca wątek sensacyjny. Problem w tym, że Lingas-
139
-Łoniewska zupełnie nie wykorzystuje potencjału, jaki przedstawiała sobą ta powieść. Zacząć można od tego, że Zakręty losu to książka nagannie powierzchowna. Bohaterowie są jednowymiarowi, płascy, słabo dopracowani pod kątem psychologicznym, a motywacje ich działań często naciągane (jak na przykład próba wyjaśnienia, dlaczego Katarzyna nie kontaktowała się z ukochanym mężczyzną przez całe lata). Tematem przewodnim dla Lingas-Łoniewskiej jest miłość, miłość piękna i wyniszczająca zarazem. Jednak uczucia łączące Katarzynę i Krzysztofa autorka sprowadza do przesłodzonych bądź nieznośnie patetycznych dialogów oraz scen erotycznych. Autorka lubuje się w opisywaniu każdego gestu, spojrzenia, reakcji (zwłaszcza jeśli chodzi o seks). I nie chodzi bynajmniej o to, że literatura ma się zatrzymywać przed drzwiami sypialni, ale drobiazgowe obrazowanie każdego stosunku (ponadto w mało wyszukany, infantylny sposób) sprawia, że warstwa erotyczna,
która przeważa w powieści, zaczyna śmieszyć, a potem zwyczajnie nużyć. Wszystkie inne nieodzowne dla związku płaszczyzny, łączące bohaterów albo zostają pominięte, albo opisane byle jak i prowadzą ich prosto do łóżka. Na tym cierpi też fabuła – Lingas-Łoniewska potrafi ciągnąć przez całe strony tandetne opisy doznań erotycznych, a naprawdę ciekawe zdarzenia czy rozmyślania zamyka w jednym akapicie czy nawet zdaniu. Te dysproporcje są dla Zakrętów losu zwyczajnie zabójcze, a to nie jest jedyny mankament tej powieści. Równie rażąca jest stylistyka, rozliczne powtórzenia w tekście (ile razy można umieścić słowo „delikatny” w przeróżnych odmianach, w jednym krótkim fragmencie?), błędy rzeczowe i rozmaite niezręczności językowe (głównie w scenach erotycznych). Ponadto Lingas-Łoniewska ma skłonność do nadużywania wielokropków i wykrzykników, a wyróżnione kursywą myśli bohaterów niewiele wnoszą do powieści.
Trudno właściwie zrozumieć zachwyty nad Zakrętami losu. To wyjątkowo kiepska proza. Lingas-Łoniewska zamiast wykorzystać, może niezbyt świeży, ale całkiem ciekawy pomysł na fabułę czy choćby dopracować niebanalne postaci pod kątem psychologicznym, grzęźnie w opisach (s)ekscesów swoich bohaterów. Być może to właśnie (zbyt) proste historie romansowe, wzbogacone o tandetne porno-sceny znajdują dziś uznanie wśród wielu czytelniczek. Możliwe, że właśnie tu należy szukać źródła sukcesu Agnieszki Lingas-Łoniewskiej. Niemniej, popularność Zakrętów losu nie zmienia faktu, że to naprawdę marna literatura. I właściwie należałoby w końcu przerwać to zjawisko powszechnego uwielbienia, i stwierdzić: „król jest nagi”. Tytuł: Zakręty losu Autor: Agnieszka Lingas-Łoniewska Wydawnictwo: Novae Res – Wydawnictwo Innowacyjne 2011 Liczba stron: 342 Cena: 29,90
Gaumardżos! Opowieści z Gruzji Anna Dziewit-Meller, Marcin Meller
Szkoda, że ta książka nie zaczyna się od zamieszczonych w jej dalszej części reportaży Marcina Mellera, np. 1992 lub Ucieczka z mandarynkowego raju. Czytelnik, zanim do nich dotrze, musi niestety przebrnąć przez kilkadziesiąt stron wypełnionych mocno narcystycznymi opisami gruzińskiego życia towarzyskiego autorów i litanią nazwisk ich przyjaciół, z których niemal wszyscy to lokalni celebryci lub przynajmniej ludzie o wysokiej pozycji społecznej. Jakby nie ufali, że bez tego wbicia do głowy odbiorcy, że są super, ich życie bogate, ciekawe i niebanalne, ich opowieści z Gruzji będą się mogły same obronić. Tymczasem ta obawa jest co najmniej na wyrost. Mellerowie piszą bowiem
naprawdę ciekawie, kiedy już odpuszczą definiowanie siebie i swoich bohaterów („przyjaciół”, bo w tej stylistyce niemal każdy poznany człowiek, który nie jest wrogiem, to „przyjaciel”) poprzez kryteria społecznego prestiżu. Zdecydowanie najlepsze w tym zbiorze opowieści są stare teksty Marcina Mellera, pochodzące z pierwszej połowy lat 90. ubiegłego wieku i zaadaptowane na potrzeby książki. W relacjach z ogarniętej chaosem postsowieckiej Gruzji nie znajdziemy co prawda wyjaśnienia złożoności ówczesnej sytuacji czy klarownego przedstawienia związków przyczynowo-skutkowych, ale to nie zarzut, bo to po prostu inny rodzaj dziennikarstwa niż
to, które reprezentuje na przykład Wojciech Jagielski. Zamiast szerokiego tła i klucza do historii mamy potężną dawkę emocji, w pełni wynagradzającą wspomniane braki. Stan umysłu człowieka, który znajduje się na tonącej na pełnym morzu, przepełnionej uciekinierami barce albo biegnie na oślep pod ostrzałem snajperów, Meller oddaje sugestywnie i poruszająco. Wierzy się mu. Przygód – jakkolwiek by to brzmiało w kontekście wojny – niektórzy mogą wręcz pozazdrościć. Jednak także inne reportaże, składające się na Gaumardżos!, już współczesne i znacznie lżejsze, czyta się z satysfakcją. Zabawny, zawierający kilka językowych popisów Prometeusz ciut, ciut
141
Marcina Mellera czy pomysłowy tekst o kulcie Stalina Anny Dziewit-Meller lub, również jej, naprawdę interesujący reportaż o fenomenie muzyki ludowej w Gruzji, pozwalają zapomnieć o irytującym początku książki. Co prawda, gdy autorka charakteryzuje mergelskie ballady, pisząc, że są „nieco efekciarskie, w stylu: »Spójrzcie na mnie! Patrzcie, jaki jestem fajny, zdolny i piękny!«”, możemy sobie przypomnieć, że ten opis pasuje nie tylko do nich samych. Warto go sobie jednak odpuścić.
Chociaż w opowieściach o Gruzji, które snują zakochani w niej Mellerowie, jest trochę zbyt dużo uogólnień, uproszczeń i eksperckiej maniery (częste kategoryczne stwierdzenia, że Gruzini są tacy lub owacy – wszyscy?), a zdarza się też, iż zalatuje dydaktycznym smrodkiem (gdy nachalnie każą nam się oburzać, że w Gruzji istnieją i głośno wyrażają swoje poglądy organizacje, którym nie podoba się swoboda obyczajów właściwa dla świata zachodniego),
to jednak dominuje w nich afirmacja życia, zabawy, ucztowania i wspólnego spędzania czasu przy stole. Jest pasja, jest ciekawość świata i otwartość na niezwykle bogatą kulturę ze wszystkimi tego konsekwencjami. Tytuł: Gaumardżos! Opowieści z Gruzji Autor: Anna Dziewit-Meller, Marcin Meller Wydawnictwo: Świat Książki 2011 Liczba stron: 420 Cena: 36,90 zł
Klemens i kapitan Zło Piotrek Rogoża
Zagadka: polski pisarz piszący o młodzieży dla młodzieży. Miejsce akcji: zazwyczaj szkoła. Główne wątki powieści: przyjaźń i walka z osobliwymi czarnymi charakterami. Naj-
większe atuty książek: humor i zabawa słowem. Kto wie, ręka w górę. Nikt? Może pani? O, jest chętny. Pan w zielonym swetrze, proszę głośniej. Niziurski? Brawo! Świetne skojarze-
nie. Jednak odpowiedź jest błędna. Nie, nie ma nagrody pocieszenia. Prawidłowa odpowiedź brzmi: Piotr Rogoża. Jak to, pan nigdy nie słyszał? ROGOŻA, z Sulęcina, rocznik 1987. Ko-
jarzy pan tytuły Po spirali, Rock’n’roll, bejbi!? Proszę spytać syna, na pewno zna. Nie ma syna, jest córka? Lubi Alę co ma kota?! Nieważne – syn, córka, żona czy sąsiad. Rogoża pisze świetnie, każdemu się spodoba. Wróćmy do tematu naszego spotkania: Klemens i kapitan Zło Piotrka Rogoży jako czytelniczy wabik na nastolatków. Zacznijmy od akcji... Kosmiczni piraci dowodzeni przez kapitana Zło podszywają się pod Międzywymiarową Komisję ds. Edukacji i z zaskoczenia opanowują Gimnazjum im. Stanisława Lema. Pozbywszy się prawdziwych nauczycieli, sami zaczynają uczyć w szkole. Ich ukrytym celem jest vitalium, życiowa energia, bez której zmieniają się w pomarszczonych, marudzących staruchokosmitów. Żerując na bogatych, energetycznych zasobach gimnazjalistów odzyskują siły, a nawet gromadzą zapasy cudownej substancji. Perfekcyjny kamuflaż sprawia, że dorośli nie zauważają najazdu obcych. Uczniowie zdani są sami na siebie. Klemens zwany Kleszczem, Walenty, jego przyjaciel i kuzyn, oraz
szkolne koleżanki Kama i Lila podejmują wyzwanie. Zakręcone fabularne pomysły Piotrka Rogoży sprawiają, że niesamowita przygoda Klemensa i spółki poprawia nastrój czytelnikom, przez co powoduje wzrost ich własnego vitalium. Największy zastrzyk życiowej mocy następuje, gdy poznajemy nowych, kosmicznych nauczycieli, przybyszów z innego wymiaru. Zygmar Cztery Razy Bardziej, olbrzym o czterech łapskach wielkich jak bochny chleba, uczy gimnazjalistów dwutaktu, serwowania i przewrotu w przód, innymi słowy wychowania fizycznego. Sabina Śluzówka, kobieta mięczak, nieśpiesznie opowiada uczniom o świecie flory i fauny. Prastara Marianna Wielomian-Ciasna sieje postrach i grozę wśród gimnazjalistów. Z wprawą godną przybysza z Matplanety różniczkuje, całkuje, pierwiastkuje. Samozwańczy dyrektor szkoły, kapitan Zło, wygląda niczym brat bliźniak Davy’ego Jonesa z Piratów z Karaibów. Szranki z kosmiczną bandą to nie żarty. Na szczęście
Klemens i Walenty w niejednej wirtualnej strzelance rozbryzgali po ścianach gorszych przystojniaków. Przełamują więc strach i naszpikowani wiedzą mocno teoretyczną szykują plan działania. Humor sytuacyjny, żartobliwe i niezwykle trafne imiona bohaterów (przypominające jako żywo słowotwórczą zabawę Edmunda Niziurskiego) sprawiają, że cała książka iskrzy dowcipem. Klimat ten podsycają dodatkowo kapitalne, ironiczno-prześmiewcze ilustracje Tomka Lwa Leśniaka. Czy trzeba dodawać, że jest to rysownik Jeża Jerzego? Fabuła jest prosta i nieskomplikowana. Co dziwne, w przypadku tej książki brak spektakularnych zwrotów akcji nie jest wadą. Mimo że domyślamy się przebiegu wydarzeń, to śledzenie przygód Klemensa jest zajęciem przyjemnym i rozweselającym. Autor zrezygnował też na szczęście z wysokich moralizatorskich tonów. W książce znajdziemy jedynie szczyptę wychowawczych wskazówek i delikatne sygnały, że ci źli też mają swoje problemy i motywy, że nie wszystko
143
da się przedstawić w tonacji czarno-białej. Każdy ma jakieś wady, nawet rodzic. Nastoletni czytelnicy oprócz świetnego sparodiowania grona pedagogicznego z pewnością docenią też to, że młodzież w książce jest przedstawiona wiarygodnie. Dialogi brzmią żywo i natu-
ralnie, żadne słowo nie zgrzyta sztucznością. Blogi, Internet i Gadu-Gadu to zwyczajny element codzienności. Szkolno-kosmiczna przygoda Klemensa rozśmieszy niemal każdego. „W jeża pyszczek” Szanowny Panie Autorze, Klemens z pewnością marzy
o nowej przygodzie! Kapitan Zło znajdzie sposób... Tytuł: Klemens i kapitan Zło Autor: Piotrek Rogoża Wydawnictwo: Powergraph, 2011 Ilustracje: Tomek Lew Leśniak Liczba stron: 253 Cena: 35,99 zł Twarda oprawa
Zabójca z miasta moreli Witold Szabłowski
Reporterska książka Witolda Szabłowskiego o Turcji jest mimo wszystko bardzo ciekawa, ale mogłaby też być bardzo dobra, bez żadnych zastrzeżeń. A nie jest. Z winy umysłu autora zniewolonego kliszami, kalkami i bezpiecznie utartymi ścieżkami rozumowania. Najpierw język: w pobieżnym brzmieniu przyjemnie gładki, ale gdy parę
razy coś zaskrzeczy – aż boli . Współczesnogazetowe wersje klasyków: Kraju Kwitnącej Wiśni i miłośników białego szaleństwa. Jeżeli jest mowa o Marcelu Reichu-Ranickim, to nie ma zmiłuj, musi się pojawić kalka, że to nie kto inny, tylko akurat „papież” (niemieckiej krytyki literackiej, s. 29). Jeśli sprawy skomplikowały się w latach 1939-1945, to koniecznie dlatego, że przetoczył się
przez nie „walec drugiej wojny światowej” (s. 22). Jak mamy do czynienia z wybitną architekturą, to opisywany budynek trzeba nazwać jej „perłą” i opisowo przedstawić jako „wielopoziomową bombonierkę” (s. 43). Oczywiście, gdy komuś nie przeszkadza nazywanie Kanady Krajem Klonowego Liścia (czego – dodajmy – Szabłowski nie robi, bo pisze przecież o Turcji),
powyższe zastrzeżenia może sobie śmiało darować. Teraz forma: i znowu – z wierzchu wszystko poprawne, wręcz doskonałe, bez pęknięć czy choćby jednej jedynej rysy (tak, wiem, że to też nie najświeższa metaforyka). Czyli dobrze. Ale też bez zaskoczeń. Tekst przewidywalny akapit po akapicie. Dotyczy to w największym stopniu historii o Jerzym Borzęckim-Hikmecie, poecie tureckim o cokolwiek pokręconym życiorysie (tak bardzo, że przez pewien czas był nawet gwiazdą w okresie PRL-u). Formuła świetnego reportażu historycznego zrealizowana w stu procentach. Tekst kapitalny. Do tego stopnia, że aż niewiarygodny. Uważny czytelnik bez trudu dostrzeże, które fragmenty zostały podrasowane, by w odpowiednich miejscach dodać opowieści dramaturgii albo coś ładnie spuentować. A taka historia! Szkoda, że Szabłowski jej nie dał dorosnąć. Wreszcie wizja (świata): z tym najgorzej. Posługiwanie się uogólnieniami i stereotypami w świętym przekonaniu, że się z nimi walczy. Weźmy reportaż
o życiu seksualnym Turków. Para mieszkających w Stambule gejów z całą pewnością nie ma lekko. Jednak gdy autor proponuje czytelnikowi przyjąć za dobrą monetę słowa swojego bohatera: „Dwa razy musieliśmy się przeprowadzać, bo ludzie zaczynali się dziwnie patrzeć”, czytelnik ma prawo poczuć się obrażony. Spoko powód do przeprowadzki. Tego typu przejść na skróty jest w tekstach Szabłowskiego niestety jeszcze kilka. Gdy pisze o tureckim antysemityzmie i w ogóle o relacjach Turków z Żydami, jest wyczulony na stereotypy, uważa, chodzi na palcach, chucha (przy okazji też popada w sprzeczność, najpierw powtarzając ograny schemat, polegający na wykpieniu niechętnego stosunku ludzi do Żydów w otoczeniu, w którym Żydów nie ma, a następnie podając informacje – już jako opis faktów, a nie uprzedzeń – o licznych przypadkach tureckich Żydów, którzy co prawda przyjęli islam, ale nadal skrycie praktykowali judaizm). Uogólnienia o wydźwięku nacjonali-
stycznym czy rasistowskim, przesądy, narodowe klisze – tym się brzydzi. I dobrze, to oczywiście nie zarzut. Szkoda jednak, że gdy tematem tekstu są z powrotem Turcy, zakaz szufladkowania i powtarzania nieweryfikowalnych farmazonów z miejsca przestaje obowiązywać. Taki cytat: „Konstrukcja Turka jest przedziwną mieszanką dumy z przeszłości i współczesnych kompleksów”. „Konstrukcja Turka”?! Brzmi świetnie. Przez analogię na pewno też istnieje coś takiego jak „konstrukcja Żyda”. Na szczęście to jeszcze nie wszystko. Jest w Zabójcy z miasta moreli reportaż o poszukiwaniu przez Szabłowskiego człowieka, którego poznał kilka lat wcześniej, z którym od tego czasu korespondował i kilka razy się spotkał. Kolegi. Kolega zniknął. Szabłowski szuka go w 15-milionowym Stambule, opowiadając przy tym wstrząsające historie o losach ludzi z „gorszego świata”, którzy za wszelką cenę chcą się dostać do Europy. Zarówno sam pomysł na tekst, jak i jego realizacja są rewelacyjne. I te historie: niewie-
145
le warte imigranckie życia, złamane losy, utopione (całkiem dosłownie) nadzieje. Równoległy świat, o którym my, Europejczycy, wolimy wcale nie wiedzieć. Taka scena: plaża kurortu na tureckiej riwierze wczesnym rankiem przeczesywana przez porządkowych, by usunąć z niej wyrzucone na brzeg ciała topielców – imigrantów – którym ostatniej nocy nie
udało się dostać do Grecji. Gdy wsiadali do swoich łupinek, towarzyszyły im dźwięki muzyki klubowej, dochodzące z okolicznych dyskotek. Karuzela na placu Krasińskich przy murze getta. Tyle tylko że to scena nie sprzed prawie siedemdziesięciu lat, ale dzisiejsza. I to my się na tej karuzeli obracamy w kółko, mając gdzieś, co dzieje się za tym murem.
Choćby dla tego jednego tekstu książkę warto przeczytać. Bo tak w ogóle, już bez tych wszystkich narzekań, jest to pozycja naprawdę ciekawa. Tytuł: Zabójca z miasta moreli Autor: Witold Szabłowski Wydawnictwo: Czarne 2010 Liczba stron: 208 Cena: 32,9 zł
Ślepa Bogini Anne Holt
Iwona Romańska, ikony gatunkowe: kryminał, ocena: 4 na 6. Akcja książki rozgrywa się w Norwegii, w Oslo. Główna bohaterka, młoda prawniczka Karen Borg, podczas spaceru odkrywa ciało narkomana, którego twarz jest nie do rozpoznania. Zabójstwo to okazuje się dopiero pierwszym z wielu. W niedługim czasie ofiarą morderstwa pada adwokat zabitego narkomana. Wtedy policja rozpoczyna śledztwo, które nie jest łatwe… Zostaje odnaleziony morderca narkomana. Zgadza się on na udzielenie wyjaśnień wyłącznie w obecności Karen, gdyż tylko ją darzy zaufaniem. Każda inna osoba jest przez niego podejrzewana o korupcję i oszustwo (zupełnie słusz-
nie, jak się później okazuje). Karen, wbrew swojej spokojnej, poukładanej naturze, zostaje uwikłana w sieć podejrzeń, oszustw, morderstw. Warto wspomnieć również o drugiej głównej bohaterce – policjantce Hanne Wilhemsen. Postanawia ona zawierzyć swojej intuicji, dzięki czemu dochodzenie posuwa się naprzód. Śledcza odnajduje związek między powyższymi zabójstwami. Z zebranych informacji, poszlak, domysłów i dowodów wyłania się obraz działającej mafii narkotykowej, w której interesy zamieszani są politycy oraz przedstawiciele instytucji rządowych. Jednak to, czym Hanne dysponuje, to ciągle za mało. I kiedy już wszystko wydaje się nie
mieć sensu, a dowody na skazanie podejrzanych są niewystarczające, następuje zaskakujący zwrot akcji. To, co się później dzieje, zaskoczy niejednego czytelnika. Ciężko jest stwierdzić, dlaczego książka jest warta przeczytania – a jest. Nie ma tu wielu zdarzeń, które wprawiłyby w osłupienie czytającego. Wręcz odwrotnie. Autorka powoli wraz z Hanne odkrywa kolejne karty trwającego wiele tygodni śledztwa. Brak jednak banalnych rozwiązań. Winni nie zostają ukarani po tygodniu od odkrycia zbrodni, a zagadka spektakularnie rozwiązana. Praca norweskiej policji przedstawiona jest w sposób dokładny, bez zbędnych ubarwień. Każdy krok inspektorów został obmy-
147
ślony z dbałością o szczegóły i logikę w następowaniu po sobie kolejnych wydarzeń. Napięcie budowane przez autorkę jest systematycznie dawkowane. Czytelnik z każdą kolejną stroną może razem z bohaterami domyślać się rozwiązania sprawy. Być może styl autorki jest trochę suchy, jednak pasuje on do fabuły książki. Nie ma tu zbędnych opisów czy słabszych momentów. Również przedstawiony świat prawników i osób władzy został ukazany wiarygodnie. Okazuje się, że norweski wydział sprawiedliwości nie jest tak nieskalany, jak być powinien. Chęć zdobycia pieniędzy jest ważniejsza niż dobro i służba prawu. Jest to książka godna polecenia. Zainteresuje każdą osobę lubiącą kryminały. Można odnaleźć tutaj zarówno wiele niespodzianek, wpływających na prowadzone dochodzenie, jak również siłę uporu i ludzkiego umysłu, która doprowadza do zakończenia śledztwa, a bogini mimo przepaski na oczach, nie okazuje się tak naprawdę ślepa. Tytuł: Ślepa Bogini Autor: Anne Holt Tłumaczenie: Iwona Zimnicka Wydawnictwo: Prószyński i Spółka, 2011 Liczba stron: 336 Cena: 35 zł
Nasze teksty się nie
starzeją!
Zobacz archiwalne numery Literadaru ... ZA DARMO!
W środku powieść
Nr 1 Październik 2010 r.
OSTATNIE KRÓLESTWO (fragment)
wywiad: Rafał Kosik
Raczej nie napiszę fantasy
(Cyfrowa)
rewoluCja u bram48 Marlena de Blasi
Dmitry Glukhovsky
Tamtego lata na Sycylii
Metro 2033
stron recenzji! 100 stron magazynu!
GRATIS!
149
Fragment powieści:
Crimen Józef Hen
Nadszedł ów człowiek od północnej strony, od wąskiej uliczki, co ją rymarze zajmowali. Stałem ukryty za framugą okna i widziałem z góry, jak nadchodzi, smukły, jak kot, co się podkrada, szablisko u boku podtrzymywał, żeby pałętając się nie zawadzało. Idąc rozglądał się zdziwiony, niepewny, co tu się właściwie dzieje, bo chyba jeszcze nic takiego mu się w życiu widzieć nie przydarzyło: żeby domy tak martwo stały, bez ludzkiego w nich oddechu – jakby zaraza je nawiedziła. Dziaduś siedział na ławie pod ścianą, daleko od okna, i nie mógł widzieć, jak ów człowiek nadchodzi, a ja nie od razu mu powiedziałem, żeby się zaś nie wystraszył. A najpierwem tego przybysza usłyszał, bo zanim się pokazał, już kroki dudniły na klepce drewnianej, którą ulicę tu wyłożono, w całym Sańsku echem się rozlegało, ale Dziadek nie słyszał, bo na uszy stary. Powiedziałem: – Dziadku, pojrzyjcie, człowiek jakiś. Dziadek uniósł się z ławy i spojrzał przez okno, ale nic nie dostrzegł, bo i na oczy stary. Spytał: – Mąż to czy niewiasta? – Mąż. – Tutejszy jakiś? – Nie, dziadku, nietutejszy. Tutejszych nie ma, wszyscy pomknęli. – Prawda, prawda, ale ty nie wysuwaj się, bo cię przydybie – przestrzegł Dziadek. I ślinę przełknął, bom właśnie rybę w kuchni smażył, com ją rankiem w Sanie był złowił, więc zapach się miły po pokojach rozchodził, i spytał Dziadek niecierpliwie: – Prędko strawę wyguzdrzesz? A ów stał pośrodku rynku i rozglądał się, coraz bardziej swoją samotnością zdumiony. Jak w śnie dziwnym, wznosiły się dokoła niego domy drewniane niby pudła puste i ciszą
odrętwiałe. Tylko kot czasem niespokojnie miauknął albo ptak poruszył gałęzią i kwiecia nastrącał, bo nasadzili oni w Sańsku na ryneczku jabłoni i wiśni, i wszystko to właśnie kwitło haniebnie. Podałem Dziadziowi rybę z grochem, com go, znalazłszy w komorze, z czosnkiem ugotował i przetarł. Dziadek rzucił się na to zgłodniały, palcami rybę darł i do ust wpychał, i wodą kryniczną popijał. Nagle jeść przestał i zerknął nieufnie w stronę okna. – Szlachcic to? – spytał. – Szablisko ma ogromne – powiedziałem. – Każdy zbój ma szablę, a szlachcicem być nie musi. Musiałem Dziadziowi przyznać rację, bo ów mąż na rynku kim jest, wyrozumieć nie można było. Tom tylko stwierdził, że wymizerowany. Wąs miał czarny i zarost mocny, dawno nie golony, choć jeszcze nie brodę. Skórzany kaftan wytarty do cna, buty też szmat drogi musiały pokonać. Pieszo tu przyszedł, myślałem sobie, a chociażem był mały, przecież to wiedziałem, że szlachcic nierad w drogę bez konia ruszy. Zastukał do jednych drzwi, do drugich, wrócił na środek rynku, jeszcze raz przebiegł wzrokiem po pustych oknach. – Hej! – krzyknął stojąc w słońcu. – Hej, wy! – Odczekał chwilę i znowu: – Hej, ludzie! Ale nie za głośno. Niepewnie jakoś krzyczał. Głos miał zdarty, przecież miło brzmiący. Dziadek nic nie słyszał, jadł i mlaskał. A onemu mężowi na rynku gorąco się widać zrobiło, bo uszedł z jasności w cień drzew, rozpiął pas i rzucił go pod pień jabłoni, rozpiął kaftan i wtedy kolczuga się ukazała, wprawdzie podarta, ale przecież... – Dziadku – powiedziałem. – Pewnie rycerz, bo druciankę na sobie ma. – A ty uważaj przy tym oknie, bo się sekret wyda – przestrzegł znowu Dziadek. – Nie znajomy ci on? – spytał bojaźliwie. – Nie. – Nie Hlebowicz to przebrany? – A Hlebowicze ludzie możni? – spytałem. – Ho! – zawołał Dziadek. Ho, ho! – Ten biedny... – To dobrze – uspokoił się na chwilkę Dziadek. Ale zaraz zatrwożył się: – Do wszystkiego oni zdolni, do każdego szalbierstwa, zapamiętaj! – Wiem, Dziadziu. – Będziesz mi wierny, to ci imienie całe zapiszę. Panem zostaniesz nad Niemnem najbogatszym. – Ja wiem, Dziadziu, ale ja bym chciał szybciej do Ziemi Świętej. – Dojdziemy – zapewnił Dziadek. – Daleko jeszcze? – spytałem. – Sporo. Sił w tych komnatach nabierzemy i dalej w drogę. Na święty Marcin będziem. Ten człowiek siedział oparty o pień jabłoni i pożywiał się tym, co w saku ze sobą przyniósł. Jadł zamyślony i chyba bez upodobania, czy że specjały to były żadne, czy też tro-
151
skami zgnębiony. Nagle cofnąłem się w głąb pokoju, bo mi się zdało, że on patrzy w moją stronę i to tak, jakby mnie dostrzegł. – Na święty Marcin zimno – powiedziałem ukrywszy się za framugą. – Tam zawsze ciepło – uspokajał Dziadek. Ów człowiek na rynku nagle wstał, okruchy z kaftana strzepał i znowu spojrzał w stronę naszego okna. I naraz, chwyciwszy pas i szablę, dźwignął się. – Idzie! – zawołałem. – Kto? Dokąd? – Dziadek obruszył się, jakbym go ze snu wyrwał. Pewnie myślami był w Ziemi Świętej albo zgoła w trybunale, Hlebowiczów niecnych gromiąc. – Ów człowiek! Ku nam idzie! – To od nich! – zaskowytał Dziadek. – Nasłali, zdrajcy! Ukryj mnie, ukryj, Cyrylku, na wdzięczność zarobisz...! Ten człowiek już do drzwi na dole stukał, a że nikt się nie odzywał, nacisnął klamkę, drzwi ustąpiły i zaraz schody zaskrzypiały. Dziadek dosłyszał. – Wspina się – szepnął. Zdążyłem powiedzieć: – Uspokójcie się, Dziadziu, on dym zobaczył i dlatego ku nam się zwrócił. Usta obetrzyjcie, bo niechędożnieście jedli. Dziadek posłuchał bez urazy, usta zaczął obcierać i właśnie kiedy to uczynił, drzwi się otworzyły i ten człowiek stanął na progu. Zmierzył nas spojrzeniem posępnym i nieufnym. Dziadek się zestrachał tak, że się w ścianę omal z ławą nie wcisnął, i tylko wodził za onym przybyszem poczerwieniałymi jak u chorego ptaka oczyma. Ów stał i milczał. Nagle wargi mu spierzchnięte rozmiękły, nosem pociągnął. – Ryba? – spytał. Kiwnąłem głową. On do sionki przeszedł, popatrzył, do izby wrócił i powtórzył, teraz już głośniej: – Poczęstujesz? – Bierzcie, panie. A Dziadek milczał, jak to jego zwyczajem przy obcych ludziach. Położył ów rybę na jęczmienny placek, który z saka dobył, i przez chwilę jadł wcale się nie odzywając. Dziadek pozierał poczerwieniałym okiem i dychał głośno. – Ty łowiłeś? – spytał ów człowiek. – Ja – pochwaliłem się. – Wędką czy więcierzem? – Rękami. – Zręcznyś! – W Sanie ryb chmara. I w Strwiąży są – dodałem modestię udając, a z pochwały zadowolony. – Ludzie gdzie? – spytał on.
– Mieszczanie? – upewniłem się. – No, o mieszczan pytam, pewnie. Spojrzałem na Dziadusia, ale on milczał, tylko powietrze otwartymi ustami głośno łowił. A może go już przy nas nie było, może znowu z rodziną i Hlebowiczami wojował. Odpowiedziałem: – Uszli. – Przed Tatarami? – spytał przybysz. – Nie, panie. Przed swoimi. – Czemu to? – spytał ów gość, lubo bez zdziwienia, jeść nie przestając. Dziaduś milczał, to ja odpowiedzieć musiałem: – Chorągiew ma tu na stancję zjechać... chleb wybierać. – I dlatego? – mruknął przybysz. – Dlatego. Zabrali się i poszli. – Ale widzę, że nie ze wszystkim. Stoły, ławy, łoża zostawili. – Z węzełkami i chudobą poszli – powiedziałem. – A dokąd? – Gdzieś na południe, do bukowych lasów. Ale tego lepiej nie rozpowiadać – zastrzegłem się. – A to piękna impreza! – zawołał ów człowiek, oczy mu się zaświeciły, teraz zauważyłem, że niebieskie były w onej ciemnej oprawie, a lepiej mu się przyjrzawszy odgadłem, że młody jeszcze, chociaż zarost czarny tu i ówdzie srebrno błyszczał. – Słyszałeś kiedy o czymś podobnym? – radował się. – Nie – przyznałem. – Ja też nie, chociem starszy! Zabrali się i poszli! Chcecie stancję wybierać, panowie rycerze, to sobie wybierajcie, ale bez nas! A to się rotmistrzowie zdumieją...! Wszyscy poszli? – dopytywał się ciekawie. – Wszyscy. Ani cielaka, ani kury nie zapomnieli. – A wy czemużeście tu zostali? – My nie stąd. – Goście w cudzej izbie? – Goście – potwierdziłem. – Nieproszeni jak i ja – mruknął. – I długo tak macie zamiar cudze kąty wygrzewać? Chciałem odpowiedzieć, wyjaśnić, że w drodze jesteśmy i że na święty Marcin Jeruzalem zobaczymy, ale Dziadek syknął na mnie. – Milcz – chuchnął mi kwaśno w ucho. – Hlebowicz to, nie widzisz? Wysłała go pani małżonka, żeby mnie na arkan wziął. Wcale Dziadusiowi nie wierzyłem, alem zmilczał. Ów człowiek ości wyrzucił przez okno, na co wnet koty się zbiegły. A on przyglądając się rynkowi powiedział: – Zmienił się Sańsk. Pobudowano wiele. Gospodarny jakiś lud tu mieszka.
153
– Kosturowcy – powiedziałem, bom był dzieciak i lubiłem się pochwalić, że wiem. – Kto? – nie zrozumiał przybysz. – Heretycy, co miecza nie przypasują, tylko kostury noszą. Nurkami ich przezywają. – Nowochrzczeńcy – na to ów człowiek, który widać niejedno wiedział. A Dziaduś teraz poglądał nań bystro. On przybysz zaś mówił zamyślony: – Chorągiew każdemu miasteczku ciężka, ale tym w dwójnasób pewnie, bo chleb żołnierski za grzeszny uważają. Ja jeszcze tych zawiłości nie rozumiałem, dwanaście roków mi było i czegom pragnął, to do Jeruzalem się dostać, do Grobu Pańskiego, za niewiernymi się uganiać, jak owi rycerze krzyżowi, co mnóstwa przygód doznali na lądzie i na morzu, zamków dobywając, smokom łby ogniem ziejące ucinając, a co przy tym księżniczek wyzwolili, co czarnookich muzułmanek rozamorowali...! Albo do Indiów popłynąć, pogan zbawiać wiarą prawdziwą, złota i niewolnic czerwonoskórych nawieźć, tegom chciał, a to wiedziałem, że nie da się przy tym bez miecza żelaznego obejść. Zmilczałem więc i rozmowa byłaby się urwała, gdyby nie Dziaduś, który znienacka przybysza zagadnął: – Tedy powiadasz, że znajomy ci Sańsk? – Znajomy, ale trochę inny. Nowochrzczeńców, kiedym stąd odchodził, w nim nie było. – Dalekoś odszedł? – A was to czemu ciekawi? – Ot, tak po prostu. Przybysz usiadł przy stole. Chwilę przyglądał się Dziadziowi, w końcu odpowiedział krótko: – Daleko. – Czemu gadać nie chcesz? – spytał Dziadziuś. – Bo nie ma się czym chwalić. – Wojowałeś? – Nie ja jeden. – Tedy pod Moskwą byłeś – dorozumiał się Dziadziuś. Znowu ów człowiek zastanowił się przed odpowiedzią. I znowu potaknął Dziadziusiowi: – Tam. – Z Maryny carowej wojskiem – odgadywał dalej Dziaduś. – A ty, stary, jak wiesz? – Tutaj jej strony – na to Dziad. – I twoje strony. Pewnie cię zwabiła. Babie czary. Babie intrygi – powtarzał. – Ze mną to samo! – krzyknął Dziaduś. A gdy tamten nie odpowiadał, zmiarkował się, że z sekretu może się wyzbył, i od razu zjeżył się w sobie. – Tak, tak.. – pomrukiwał, pewnie myśląc, że tym mruczeniem tamto, co już powiedziane, jakoś zamruczy. I zapytał: – A siłaś Moskali położył? Ow przybysz spojrzał na Dziadusia dziwnie, nie żeby ze wzgardą, ale przecież jak na nierozumnego. Podniósł się z ławy i podszedł do okna. Dziaduś zaś, który wędrując ze mną
zdążył mi się ze swoich przewag wyspowiadać, przybrał ton dygnitarski Ginwiłłów godny. – Szablę nosisz, młodzieńcze – rzekł – ale czyżeś szlachcic przynajmniej? Przybysz nie odpowiedział. – Szlachcic? – powtórzył pan Ginwiłł. I tym razem przybysz milczał. Rozglądał się po izbie, jakby czegoś szukał. – Wody nie masz? – spytał zwracając się do mnie. W sieni beczka stała i z niej zaczerpnąłem wody do kubka, co go Dziaduś w wędrówce swej u pasa nosił. Ów człowiek pił łapczywie, a wypiwszy uśmiechnął się do mnie. Potem powiedział: – Dobra w tych stronach woda. I nagle zastygł w bezruchu. Chciałem coś powiedzieć, ale on mnie gestem uciszył. Dziaduś mruknął swarliwie: – Responsu czekam... I jego ów nieznajomy gestem uciszył. – Konie – szepnął. – Jazda sroga... Teraz i ja rozpoznałem. Nawałnica zbliżała się od zachodniej strony, od brodu, przez który droga na Hoczew prowadziła. Przybysz zajrzał niespokojnie do paleniska, ale nie było powodu do trwogi: żar stygł bez dymienia. – Nie wysuwajcie nosa – poradził. – Ja będę popatrywał. Stanął za framugą okna, jak przedtem ja. A ci tymczasem z tętentem i dzikimi okrzykami zbliżali się. Wpadli na rynek tratując kopytami dranicę, aż drzazgi leciały, tupot i wrzask bił o ściany domostw drewnianych, jakby kto na dziesiątkach werbli grał. Raptem się to wszystko poskromiło, tylko koń jakiś zarżał wizgotliwie, chrapania się rozległy, dzwonienie i szczęk żelastwa. Wysunąłem głowę spoza ławy, za którąm był przycupnął, i widzę: w ordynku uszykowani są jeźdźcy przed jabłoniami, w dwóch szeregach, łeb przy łbie, konie powściągając niespokojnie, co przebierają nogami, ale przecież linię utrzymują. Było ich ze sześćdziesięciu w tej rocie i żaden szyszaka na sobie ani półpancerzyka nie miał, żaden w pikę nie zbrojony, jeno szabla, łuk, kołczan ze strzałami, kaftan skórzany i kołpaki lisie, wysokie. Buty na nich żółte, a płaszcze z szerokimi kołnierzami, te jedni mieli na sobie, inni u łęku zwinięte. Powiewała nad nimi chorągiew ogromna, czarno-czerwona. – Hlebowicze to! – syknął z kąta wystraszony Dziadziuś. – Nie, mospanie – zaprzeczył nasz gość. – Pana Lisowskiego wojsko. – Boże, miej nas w swej opiece – ozwał się Dziaduś. I zaczął się modlić, ale chyba i Pan Jezus tego mamrotania zrozumieć nie mógł. Tam zaś na rynku uderzono w werbel, tym razem naprawdę. Po czym zapadła cisza, tylko konie prychały i wróble między ukwieconymi wiśniami furkotały trwożliwie. Oni tam na dole coś między sobą mówili. Ich głosy, gromkie i srogie, dobrze było słychać, echem się o domy odbijały, niosło je jakby w beczce drewnianej. Słyszałem, że klęli. Co u czarta,
155
czemu żaden szołdra się nie pokaże? Nurki zatracone! Popędzimy ich własnymi kosturami do Strwiąży, będą mieli chrzest dodatkowy...! Zatrąb na nich! – rozkazał starszy. Wystąpił naprzód herold i zatrąbił. Dziadek dosłyszał i w kąt się wszył. Ci zaś na rynku coraz niespokojniejsi byli. – Nie łamać szeregów! – zagrzmiał czyjś głos. – Stać w ordynku! Powściągnęli konie i wyrównali. Groźne to było wojsko, ale służbę znali. Naszeptywali teraz między sobą i brzmiało mi to w uszach jak modlitwa głośna i nieskładna. Pięciu z nich, pewnie na rozkaz starszego, z koni zsiadło i rozbiegło się po domostwach. Wrócili po chwili meldując: – Panie rotmistrzu, nie ma nikogo! – Nagła krew...! – zaklął rotmistrz, chłopisko potężne, z mieczem katowskim u siodła. – Spenetrować ratusz! – Nie mają kosturowcy ratusza – odpowiedział wesołym głosem rycerz smagłolicy, z wąsem czarnym, młody i smukły. – Jakże tak? – zdziwił się rotmistrz. – Księdza mi sprowadźcie! – I księdza nie mają – powiedział ów z czarnym wąsem. Nasz gość, który u okna stał, zauważył: – Jacek tutejszy, to wie. A ja spytałem: – Znajomy wasz? – Od małego – odpowiedział krótko. – Dydyński, stolnikowic sanocki. Na rynku pan rotmistrz, odkląwszy swoje, zakomenderował: – Zajmować kwatery! Natychmiast wycie i wrzask się podniosły. Jeźdźcy hałasując rozjechali się na wsze strony, zafurkotały spłoszone wróble, koty pomknęły oszalałe, a panowie rycerze, śmiejąc się i pohukując, do domów się instalowali, kto wierzchem, wprost do sieni, a kto i oknem, konia spiąwszy, wskoczył. Wkrótce w sieni pod nami posłyszały się głosy. Zdrętwiałem w strachu. Dziadusiowi lepiej było, nie od razu dosłyszał. Ale ja już rozróżniałem brzęczenie ostróg i dzwonienie szabel. Rozprawiali głośno, wyrzekając na heretyków przeklętych, co miast wojsko obsłużyć, dezerterują przed nim nie wiedzieć gdzie. Pierwszy raz im się taka zniewaga przydarzyła, zrozumiałem z ich mowy, nieraz nawet do bitki z łykami przychodziło, nieraz kazał pan pułkownik dla przykładu to wysmagać kogo, to powiesić u rogatek, to głowę uciąć, i zawsze potem był spokój i posłuszeństwo, chleb i sól, i ciepła pierzynka – słyszałem śmiechy gęste – tak, tak, ciepła pierzynka, oj, zdałaby się i teraz – znów śmiech, trochę jakby westchnieniem podszyty – ale żeby cała ludność przed nimi uszła, tak sobie po prostu domy opuściła, nie, takiego przypadku nie znali. – Mówią, że nie znają podobnego przypadku – szepnąłem Dziadusiowi do ucha, a on odszepnął zadowolony: – To poznają.
I zachichotał w rękaw, a nasz gość położył ostrzegawczo palec na ustach. Zaskrzypiały schody i dorozumiałem się, że dwaj ku nam podążają. Spojrzałem na naszego gościa. Nie zobaczyłem strachu na jego twarzy, tylko skupienie, jakby hetmanem jakim był, co za chwilę ma wydać rozkaz do szturmu. Ręką wskazał mi miejsce na ławie obok Dziadusia. Spojrzał z uwagą na drzwi, odległość ocenił, potem spróbował stołem poruszyć, pewnie czy się da od jednego razu przewrócić. Raz jeszcze mi dał znak ręką, żebym siedział spokojnie, potem szablę na ćwierć głowni z pochwy wysunął i stanął za stołem. Otworzyły się drzwi, dwóch naraz się w nich pokazało, obaj z dobytymi szablami. Nasz gość tylko swoją ku nim przechylił i prawą dłoń na rękojeść położył. Chwilę trwało milczenie, ponure mierzenie się wzrokiem, słyszałem obok siebie głośne posapywanie Dziadusia i dobrze to, że słyszałem, bo jużem się bał, że z bojaźni pomarł. – A to tak – zasyczał mniejszy wzrostem, a wiekiem starszy. – To tak – powtórzył. – Mamy ptaszyny. Szablę! – rozkazał wyciągając rękę w stronę naszego gościa. – Dawaj! Nasz gość uśmiechnął się. – Weź ją sobie – powiedział niedbale i wysunął jeszcze odrobinę głowni. Przyjrzałem się twarzy owego mniejszego wojownika: cała była poznaczona bliznami, najstraszniejsza szła przez czoło nad prawym okiem, tak że je zniekształcała. I czaszka jego, golona, srebrnym zarostem już świecąca, ile jej spod czapy pokazywał, też była bliznami pobrużdżona. Uśmiechem wzgardliwym próbował odpowiedzieć na uśmiech, ale że mąż był okrutny, jadowity, więc bardziej to do skrzywienia się było podobne. Powiedział tylko (a ja wtedy zmiarkowałem dopiero, że głos miał wysoki, krzykliwy, starobabski): – Wezmę, nie bój się. Na wszystko przyjdzie czas... Najpierw odpowiedz na pytania! Nasz gość głośno wsunął szablę na powrót do pochwy. Tak jakby już tego krzykacza nie miał się co bać. – Słucham – powiedział. – Heretyk? – spytał rycerz. – Nie rozumiem waszmości. – Pytam, czyś kosturowiec. – Przecież mam szablę – odparł nasz gość. – A ci dwaj? – lisowczyk wskazał na mnie i Dziadusia. – Pątnicy do Ziemi Świętej. – Szlachta? – Nie wiem. Zostaw ich waszmość w spokoju. Starzec z głową popsowaną. A to jeszcze pacholę... Skrzekliwy zerknął na mnie i ocenił: – Konie mógłby napoić... A ty, panie rapierzysty, co tu robisz? – Do domu idę. – Daleko? – Tak sobie. Waćpan kto jesteś, że tak indagujesz? – Namiestnik Mikołaj Tarnawski herbu Sas.
157
– O, banita i infamis – powiedział nasz gość. – Czołem biję. – Znasz mnie! – Pan Tarnawski zaśmiał się chełpliwie. – Ty zaś kto? Gadaj, bo będę musiał do komendanta zaprowadzić! – Panie oficerze, nie waści to sprawa. Chcesz, mogę ci konie napoić, strawę ugotować, broń wyczyścić. Ale prezentować ci się nie muszę. Wtedy ten drugi, młody i jasnowłosy drągal, co dotychczas milczał, odezwał się: – Panie namiestniku, ciura to zbiegły, widać zaraz, niewygoda mu się ujawniać. Przyjmijmy jego służby. – Tak myślisz? – zawahał się pan Tarnawski. – Sługa droższy nam od rycerza, panie namiestniku. Tarnawski zwrócił się do naszego gościa: – Dobrze, możesz mi posługować... Ale na grosz nie licz. – Nie liczę – na to ów człowiek. – O świcie ruszam w dalszą drogę. Krnąbrnego nabył sobie sługę pan Tarnawski. Ale nie miał czegoś ochoty z nim zadzierać, wskazał mu przez okno konie swoje i tych towarzyszy broni, co razem z nim sobie dom nasz na gospodę obrali. A hardy ów sługa obrócił się ku mnie. „Pójdziesz ze mną?” – spytał. „Pójdę” – powiedziałem uradowany, a on poczochrał mi czuprynę i rzekł: „Włosy trzeba, braciszku, wymyć, bo ci się robactwo zagnieździło”. A mnie się od tej jego troski tak uczyniło, żem miał chęć w rękę go cmoknąć. Popędziliśmy konie ścieżką do Sanu, gdzie woda płytko po wygładzonych kamieniach się toczy i przejrzysta jak szkło weneckie. Słońce grzało mocno, rozzułem się, nogi w szczypiącej jak mróz wodzie wymoczyłem, on zaś traw narwał i pięty mi nimi odszorował. Konie napojone szczypały zielsko, a myśmy w słońcu się wylegiwali, ja o Dziadusiu, z sekretu się nie spuszczając, opowiadałem i o Ziemi Świętej, i o onych rycerzach, co przed wiekami Jeruzalem białokamienne szturmowali. „Dobrze ci – powiedział na to ów człowiek – masz cel przed sobą, i to taki, którego nie urzeczywistnisz”. Ale ja tych jego słów nie rozumiałem, bom był mały. Alem ciepło w sobie czuł od tego, żem miał przyjaciela. Bo Dziaduś to nie to, słaby na rozumie, o sobie i swoich przewagach nadmiernie przemyśliwał i trzeba było o niego mieć staranie, a ja to chciałem, żeby ktoś tak o mnie. Wracaliśmy potem, konie na postronku prowadząc, rozgawędzeni, i ani spodziewać się kto mógł tego, co nas czekało. Wojownicy Lisowskiego nas mijali i pozdrawiali jak swoich, czasem któryś zażartował rubacha, ja w śmiech, choć i nie zawsze rozumiałem, na czym trefność powiedzenia się zasadza. Śmiałem się, bo mi dobrze było. Nawet wtedy, kiedy ów człowiek, mój nowy przyjaciel, zatrzymawszy się na ryneczku rzucił mi postronki i krzyknął: „Zaczekaj tu!” – nawet wtedy jeszcze byłem pogodny. Widziałem, że pobiegł w stronę wschodniej bramy, do zboru drewnianego, co go heretycy byli postawili, alem nie wiedział, po co. Nagle usłyszałem stuk siekier, podniecone głosy – i zrozumiałem. Zostawiłem konie i pobiegłem za moim przyjacielem.
A on już był przy onych topornikach, już ich za ramiona chwytał, już krzyczał: – Stójcie! Stójcie! Co czynicie? Ci nadal toporami w ściany drewniane walili, ale że z mocnej były dębiny, to póki co, tylko drzazgi odłupywali. – Odstąp i nie przeszkadzaj! – zawołał najstarszy z nich, człowiek niski i pleczysty. – Nie chcieli nurkowie, byśmy u nich na stancji byli, to im zbór grzeszny zrąbiemy! – powiedział inny, napluł w garść i zamachnął się. Mój przyjaciel chwycił go za ramię, tamten wyrwał się, ale wyrywając targnął moim przyjacielem, aż ten uderzył plecami o ścianę i na ziemię się osunął. Ale wnet się zerwał i zawołał: – Panowie rycerze, zaniechajcie rąbania, to bezprawie! Oni otoczyli go kołem, pięciu ich było, a każdy z toporkiem w ręku. A z tyłu jeszcze kilku z wyciągniętymi szablami nadbiegło. – A ty ktoś jest, że nam o bezprawiu gadasz? – zapytał któryś nasępiając groźnie oczy. – Ktom jest, tom jest... a rąbać nie macie prawa! – Pewnieś heretyk jak i oni! – Na gałąź go! – krzyknął jeden z tych, co nadbiegli. – Na gałąź! – Zaczekajcie! – mitygował inny. – Niech wyznanie wiary uczyni! Na to mój przyjaciel, odstąpiwszy krok do tyłu, powiedział: – Na cóż wam wyznanie wiary? Przecież widzicie, że nie noszę kostura, jeno szablę! – I wyciągnął ją, i w pogotowiu dzierżył. – Widzimy – przyznał lisowczyk. – To teraz odstąp i ujdziesz z życiem. – Nie, panowie – na to mój przyjaciel spokojnie, prawie z uśmiechem. – To wy odstąpcie. Nie ma w Rzeczypospolitej takiego prawa, żeby chrześcijańskie zbory z ziemią równać! – Chrześcijańskie! – zawołał któryś oburzony. – W głowie ci się chyba pomieszało! Ani tam obrazu, ani ołtarza, ani kobierca na chwałę Pańską! Bluźnierstwo to w takiej budzie modły odprawiać! Do dzieła, towarzysze! I chcąc dać przykład, zamachnął się toporem, ale mój przyjaciel skoczył, szablą mu rękę podbił, tamten syknął z bólu i topór z dłoni wypuścił. – Oszalałeś – powiedział lisowczyk krwawego miejsca dotykając. – Oszalałeś – powtórzył raz jeszcze. – Blekotuś się napił. – Odstąpcie – powiedział przez zęby mój przyjaciel. – Nie! Żywcem nie ujdziesz! – zaczęli wykrzykiwać. – Panowie, związać go i zadźgać jak wieprza! – Dajcie sznury! – Sznurów, sznurów na szaleńca! Już tam któryś przybieżał ze sznurami, już inny je przejął. – Dalej, panowie lisowczycy! – zagrzewał ich mój przyjaciel. – Dalej! Dobrze tak! Dziesięciu na jednego! A to piękne wojsko! A to godni rycerze!
159
– Zamilcz, luterski sługo! My żołnierze Chrystusowi! – Zali to Jezus kazał wam zabijać, palić i gwałcić? – My żołnierze! – Znam ja, jacyście żołnierze! Nie ma ani jednego, co by w pojedynkę wyszedł! No co, nie ma odważnych? Tak wołał, pewnie by na czasie zyskać, bo już śmierć nad nim wisiała, a ja stałem w tłumie i płakałem. Wtedy jeden ze straszną twarzą, od ran i choroby zniekształconą, wyskoczył do przodu, szablą się zamachnął i byłby zabił mi przyjaciela, gdyby nie to, że ten obrócił się w miejscu jak fryga, jak bąk, jak tancerka na odpuście – i jak się nie zamachnie! I chociaż wszystkim się wydało, że na oślep rąbie, to przecież patrzeć, a tu ze świstem żelaza głowa leci. Człowiek zaś bez głowy chwilę jeszcze stał, przedziwnie długa ta chwila mi się zdała, usłyszałem szczęk upuszczonej szabli i wnet owo ciało bez głowy zwaliło się.
Powieść ukaże się 15 września nakładem Instytutu Wydawniczego Erica
cz Zobtfaolio Por ne! on-li