17 minute read

Wesele bez państwa młodych

Śpiewy prowadzili mężczyźni, kobiety robiły powtóry. Całość inicjował zapiewajło, prowadnik, brastewny –różnie się go nazywało. Trwało to dwie noce.

Pamiętasz pierwszy pogrzeb, na którym śpiewałeś?

Advertisement

Pamiętam migawki. Wokół zmarłego siedziała starszyzna. Małe pomieszcze nie, nie było stołu, przy którym zazwy czaj sadza się śpiewaków. Wszyscy sie dzieli bardzo blisko trumny. Mężczyźni i kobiety śpiewali w dwóch odpowia dających sobie chórach. Gwar rozmo wy przebijał się przez pieśń. Nie pa miętam, czyj to był pogrzeb. Miałem wówczas pięć lat.

Tylko tyle?

Tak. Śpiewałem z nimi. Trudno się nie włączyć, gdy jesteś otoczony tyloma głosami. Wczoraj mieliśmy podobną sytuację na próbie zespołu Monodia Polska. Był z nami sześcioletni syn jed nego ze śpiewaków. Jeszcze nie umie czytać, a śpiewał na cały głos, usły szawszy dziesięciu śpiewających wu jów. To mechanizm stadny.

Jak wyglądają paraliturgiczne zwy‑ czaje pogrzebowe w krainie twojego dzieciństwa – w wioskach zamiesz kiwanych przez drobną szlachtę w Łomżyńskiem?

Gdy ktoś zmarł, jeden z członków ro dziny szedł po wsi i informował o tym fakcie. To był sygnał, że trzeba przyjść wieczorem. Wszyscy szli więc po wie czornej robocie do domu zmarłego, gdzie śpiewano do mniej więcej jedena stej. Potem był poczęstunek dla śpie waków – jeżeli był okraszony bimbrem, bywało, że śpiewali do trzeciej.

Jak wyglądały te śpiewy? Śpiewy prowadzili mężczyźni, kobiety robiły powtóry. Całość inicjował zapie wajło, prowadnik, brastewny – różnie się go nazywało. Trwało to dwie noce. W dniu pogrzebu odprowadzano zmar łego do krzyża na skraju. Tam odby wało się pożegnanie z wioską. Pytano: „Czyście mu wybaczyli? Czy wszystko załatwione?”. Oni wtedy zgodnie ogła szali: „Tak, tak, wszystko wybaczone, możesz iść”. Brano wtedy trumnę na plecy i dawaj na cmentarz. Bywało, że zmarłego całą drogę niesiono lub wie ziono furmanką. Zależało to od pozy cji zmarłego i od pogody.

Co się działo później?

W drodze śpiewane były psalmy pokut ne. Kiedy ksiądz żegnał się z żałobnika mi pochwalonym, wracał śpiew. Ale to nie koniec, bo mało im było modlitwy –po powrocie do miejsca, w którym od bywała się stypa, trzeba było odmówić różaniec. Robiło się to także na wde chu, bez pauz. W ten sposób można było odmówić trzy części w trzydzie ści minut. Dopiero wtedy zaczynała się stypa. Żarcie, bimber, wielka uczta –jak wesele, ale bez państwa młodych.

A czy prowadzący śpiewy dostawali wynagrodzenie?

Nie. Po śmierci poprzedniego zapiewaj ły społeczność wskazywała następcę: „No, Janek, ty znasz melodie, to śpie waj”. Prowadzący nie musiał być świet nym śpiewakiem. Ale musiał wyka zywać się przywódczymi cechami, by narzucić zgromadzonym repertu ar, tempo i wysokość dźwięku, oraz znakomitą pamięcią muzyczną po zwalającą biegle posługiwać się dzie siątkami bardzo do siebie podobnych utworów. Każda wieś miała ustalony od wieków porządek pogrzebowych praktyk, w tym śpiewów.

Kto cię uczył tych śpiewów?

To się odbywa tak jak nauka języka oj czystego, czyli samoczynnie. Bardzo szybko opanowałem te rzeczy na pa mięć, tak jak najstarsi śpiewacy. Ci uro dzeni pod koniec XIX wieku byli anal fabetami – czytać umieli urodzeni na początku wieku XX, bo wtedy poja wił się w Rosji obowiązek oświatowy. Z szesnaściorga wnucząt babki tyl ko ja śpiewałem na pogrzebach. Moi rówieśnicy raczej stronili od pogrze bów, a ja czułem miętę do tej muzyki. Budziło to niepokój rodziców, którzy próbowali mnie od tego odciągać. Ale ja wracałem i śpiewałem.

Zamiast się bawić chodziłeś na pogrzeby?

Nie do końca, ale pamiętam taki obra zek: droga ze szkoły do domu pokry wała się z drogą z kostnicy na cmen tarz, więc z tornistrem dołączam do konduktu i śpiewam. Zastanawiało mnie wówczas, o co chodziło w sło wach pieśni: „Wtenczas Twój ołtarz będzie napełniony / Wielością zwie rząt i krwią ich skropiony”. Po co Bogu tyle krwi?

Co cię wtedy przyciągało do pogrzebów?

Przede wszystkim muzyka, ale też ta formacja pokoleniowa. Ludzie, którzy w nich uczestniczyli, byli scaleni we wnętrznie. Nawet jeśli w sercu poja wiła się jakaś wątpliwość w kwestiach ostatecznych, to nie przychodziło im do głowy, żeby się tym dzielić. Myślę, że byli naprawdę pobożni. Narodziny i śmierć traktowali jako naturalną ko lej rzeczy. Jest Bóg na niebie, a człowiek na ziemi. Rodzi się, po drodze musi się paru rzeczy nauczyć, potem się roz mnożyć, wychować potomstwo, po móc przy wnukach, umrzeć, pójść do Bozi. Śpiew na pogrzebach, czy innych celebracjach paraliturgicznych, trak towali jak służbę. Katolicyzm nadawał sens i blask ich życiu.

Jakie było podejście do ludzkiego ciała?

Nie było w nim lęku. Kolejna migaw ka: w sobotę wieczorem starszyznę ką pano. Goli jak święci tureccy dziadek z babką siedzą w balii, a któryś z wnu ków ich myje. Było to coś zupełnie na turalnego. Jeszcze inny obraz: widok starszej, półnagiej kobiety. Obnażone kobiece piersi nie były tabu. Dopiero na przełomie lat 70. i 80. upowszech niły się łazienki.

A jak to wpływało na podejście do ciała po śmierci?

Śmierć to naturalna kolej rzeczy. Przekręcił się, to się przekręcił – trze ba go ogolić i ubrać elegancko. Zmarły przed śmiercią sam dbał o to, żeby ubrania do trumny były przygotowane, aby nikogo nie kłopotać. Przerabiałem to ja i moi rodzice – otwierając szafy, babki pokazywały ubrania: „W to mnie ubierzeta”, trzydzieści lat przed czasem.

Wróćmy do śpiewu. Jaki to był repertuar? Przepiękny. Przede wszystkim wąt ki barokowe, ale nie tylko – od śre dniowiecznych anonimów po wiek XIX . Ten korowód zamykali Antoniewicz i Karpiński. Nie miałem pojęcia, co śpiewam, ale jako dziecko dziwiłem się pojawiającym się w wierszach imio nom ze starożytności: Cycero, Helena. Nie znałem wtedy pochodzenia pie śni. Do tego dotarłem jako dwudzie stolatek, gdy wszedłem w posiadanie „Antologii baroku polskiego”. Dotarło do mnie, że moi półanalfabeci śpie wają z pamięci najwybitniejszych pol skich poetów. Dało mi to do myślenia, także w kontekście pochodzenia me lodii. Okazuje się bowiem, że najstar sze warianty melodyczne zachowały się w wioskach drobnoszlacheckich północno ‑wschodniego Mazowsza. W pasie ciągnącym się od Łomży po południowej stronie Narwi i biegną cym na wschód do miejsca, w którym kończą się integralnie katolickie pa rafie. Ościenne grupy etnograficzne przejmowały ów repertuar i przetwa rzały zgodnie ze swoją plemienną muzy kalnością. W konsekwencji w promie niu pięćdziesięciu kilometrów ta sama pieśń przybierała zupełnie inne kształty. To zjawisko nazywamy wariantowością.

Jesteś pewien, że korzeń tych wariantów jest wspólny?

To słychać. One są jakby wycięte z jed nego pnia, tylko po drodze ktoś coś jeszcze od siebie domalował, tam do ciął, tu przyciął. Jednym uchem wpadło, drugim wypadło i w ten sposób rodzi ły się nowe warianty. Na to nakłada się jeszcze analfabetyzm, co skutkowało –poza melodycznymi – mnogością wa riantów tekstowych. Śledzenie, w jaki sposób warianty ewoluują w kolejnych wsiach, sprawia mi do dziś wielką fraj dę. Choć śpiewam te rzeczy od dziec ka, a zawodowo 31 lat, to wciąż mnie ekscytują, bo same w sobie są dzie łem sztuki. Nie potrzebują uwspół cześniania, aranżu. Wystarczy im nie przeszkadzać.

Kiedy pierwszy raz prowadziłeś śpiewy na pogrzebie?

Dość późno, miałem 22 lata. Przy łączyłem się do Jana, starca prowa dzącego od lat 60. pogrzeby w swojej wsi w Łomżyńskiem. On intonował, a że był zaawansowany wiekiem, pod pierał się mną w śpiewie. Raz po raz przejmowałem prowadzenie, a Jan coraz częściej podczas śpiewania od poczywał. To wówczas spotkał mnie bodaj największy komplement, jaki dostałem.

To znaczy?

Śpiewając z nimi, miałem wrażenie, że spoglądam na piękny obraz, ale przez zakurzoną szybę – że melodie, które słyszę, są przez śpiewających uprasz czane. Nie było wśród nich śpiewa ków, którzy potrafili zdobić melodię w pełnej krasie. Robiłem więc drobne samowolki. Jan odpoczywał, ja pro wadziłem i nagle podbijałem nutę w górę – o ćwierć tonu – bo miałem wewnętrzną pewność, że powinno tam być wyżej. Stosowałem też przesunię cia rytmiczne, które wydawały mi się w tym momencie oczywiste. Ku mo jemu zaskoczeniu i ogromnej rado ści cała wieś wchodziła w to gładko, tak jakby byli przygotowani na te roz wiązania, ba, jakby od zawsze je zna li! Jan wtedy się do mnie nachylił i po wiedział: „Dzieciaku, zdobisz jak moja matka”. Być może to jest jeden z po wodów, dla których do tej pory zaj muję się śpiewem zawodowo – dzięki Janowi mam poczucie, że to, co robię w wokalistyce, ma sens.

Czy kontynuowaliście znajomość?

Była to dla mnie ważna relacja. Wystrzegam się podawania w notach „uczeń tego a tego”, co jest dość popu larne w folkowym półświatku. Kolesie podpierają się mistrzami, którym nie dorastali do pięt, ale w biografii to ład nie wygląda. Janowi należy się opo wieść dla niego samego.

Kim był Jan?

Jan był świętym w rozumieniu li stów Pawłowych, to znaczy świętym wyznawcą – człowiekiem integral nie religijnym, uczciwym i pracowi tym. Spędziłem z nim ostatnie osiem lat jego życia. Nigdy się nie skarżył, poza dwoma wyjątkami. Raz powie dział: „Moim krzyżem jest moja → żona”. Drugi raz na łożu boleści. Dowiedziałem się, że jest ciężko cho ry, i do niego pojechałem. Jan wcze śniej nigdy nie chorował, nie chodził do lekarza ani do dentysty. I wtedy sła bym głosem powiedział: „Nie spodzie wałem się”. Tak jakby chciał się poża lić, że po pobożnym życiu spotyka go tak marny koniec. Moim zdaniem to nie była zła śmierć – gasł zaledwie ty dzień w wysokiej gorączce. Ale jego sło wa w tamtym momencie wybrzmiały, jak te Jezusa na krzyżu: „Czemuś mnie opuścił?”.

Zostałeś z nim po tej wizycie?

Nie. Wróciłem do domu i następnego dnia odebrałem telefon z informacją o jego śmierci. Stałem wtedy na scho dach na Powiślu, z wrażenia potkną łem się i skręciłem nogę. Na pogrzeb zawiózł mnie Wojciech Gołaski, domi nikanin. Po śmierci Jana nie było niko go, kto mógłby poprowadzić śpiew. Nie mogłem go zastąpić, bo nie zostałem do tego zaproszony; to rodzina wzywa do prowadzenia. Dał tu też znać o sobie konflikt, w którym od pewnego czasu Jan pozostawał ze swoją wsią.

Podpadł czymś mieszkańcom?

Nie, to oni mu podpadli. Jan był na miętnym słuchaczem Radia Maryja. Słuchał non stop, nawet przy pie leniu ziemniaków. A we wsi wybo ry prezydenckie w roku 1995 wygrał Aleksander Kwaśniewski. Jan śmier telnie się obraził i powiedział: „Koniec, więcej Bożych Obiadów nie będzie. Za zmarłymi na pogrzebach będę śpiewał, bo zmarłym nie będę szkodować, ale z tymi kacapami nic, koniec”. Wieś też poczuła się obrażona pryncypialnością Jana. Kiedy zmarł w 2000 roku, mu zyka w jego wsi się skończyła.

Jak więc wyglądał jego pogrzeb?

Na cmentarzu firma pogrzebowa pu ściła z głośników włoski śpiew operowy. Ja ze skręconą nogą siedziałem gdzieś z boku. Gołaski w białej szacie wyglądał pomiędzy żałobnikami jak anioł. To był straszny dzień – śmierć Jana, śmierć muzyki, wszystko do dupy.

Wspomniałeś Boży Obiad. Co to takiego?

Boży Obiad to paraliturgiczna formu ła modlitewna w intencji zmarłych. W okresach postnych – w wielkim poście i adwencie – wierni zrzucali się na intencję mszalną. Rano proce sja z krzyżem pogrzebowym i śpiewem na ustach maszerowała do kościoła. Po mszy – także ze śpiewem – wracaliśmy do wioski piechotą, nawet jeśli warun ki temu nie sprzyjały. Podczas mojego pierwszego Bożego Obiadu było dwa dzieścia stopni mrozu. Szliśmy w tym śniegu i wietrze, a ja miałem poczucie totalnego bezsensu. Później okazało się, że było warto. We wsi Jana śpiewy trwały od porannej procesji do trzeciej w nocy. Kurpie Zieloni byli wytrwal si, śpiewali do kolejnego ranka.

Czy nie będąc mieszkańcem, dało się tra fić na Boży Obiad?

To trudne. Duchowni skarżyli się, że nie zapraszano ich na ten całonocny ob rzęd, kryto się przed nimi. Kierownik katedry etnomuzykologii i hymno logii KUL‑u ks. Bolesław Bartkowski zwierzył się w ostatnim udzielonym za życia wywiadzie, że całe życie ma rzył, żeby być na Bożym Obiedzie, ale zawsze kończyło się tak, że go wy stawiali. Umawiali się, a potem poń nie przyjeżdżali – albo nie udzielali dokładnej informacji, w której wsi lub w którym domu uroczystość się od bywa. A ja uczestniczyłem w Bożych Obiadach organizowanych przez Jana dwa razy w roku przez pięć lat. Obyczaj do dziś jest praktykowany w niektó rych wioskach, ale w okrojonej formie –zaczynają mszą o dziesiątej, a kończą o zmroku. Jest jeszcze jedna, bodaj ostatnia kurpiowska wieś, w której wciąż pociągną i do rana.

Jak to się stało, że ten zwyczaj wygasł, choć jeszcze 25 lat temu była to powszechna praktyka?

To kwestia metrykalna. Wraz z odej ściem pokolenia urodzonego przed pierwszą wojną odeszły i ta religij ność, i ta obyczajowość, i ten język, z którym integralnie była związana melodyka. Gdy zanika dialekt, zmienia się melodia języka, a to ona kształtuje melodię. To umarło na moich oczach. Wszystko – albo niemal wszystko –trafił szlag.

Czujesz z tego powodu żal? Oczywiście mam żal do rodaków, bo jak można porzucić tak piękną muzykę?

To jak otrzymać drogocenne klejno ty rodowe i wyrzucić je do rzeki. Nie wiem, czy gdzieś poza Polską mia ła miejsce taka kulturowa apostazja. Zatraciliśmy w bardzo krótkim czasie przynajmniej kilka fenomenów mu zycznych funkcjonujących równolegle, przenikających się, uzupełniających, żyjących w tej młodej – zaledwie ty siącletniej – polskiej cywilizacji w sym biozie.

Kilka lat temu spytałem starego kaszub skiego śpiewaka, dlaczego zaniknęły tra dycyjne zwyczaje pogrzebowe. Mówił, że widzi dwa powody. Pierwszy to kwestie sanitarne – że władze komunistyczne mocno pilnowały, by ciało leżało w kost nicy, a nie w domu...

Sanepid odgrywa pewną rolę, nie wątpliwie, ale w Łomżyńskiem i na Kurpiach nikt się nim nie przejmuje.

Trup ma być w domu i koniec. Zmarły musi się pożegnać z domem i z wsią. Nawet ze szpitala zabierany jest do domu. To kwestia honorowa.

...drugi zaś, że księża krzywo patrzyli na te zwyczaje.

Dotykamy tu wstydliwej kwestii. Duchowieństwo zazwyczaj krytyko wane jest z lewa za kwestie obycza jowe, a tutaj jest jeszcze jeden kamy czek do ogródka. W Kościele doszło do przewrotu chłopskiego – wcześniej awans w hierarchii był zarezerwowany jedynie dla szlachty, ewentualnie dla tych z chłopstwa czy mieszczaństwa, którzy z sukcesem przeszli niezwy kle trudne sito edukacyjne: dwa języki starożytne, dwa nowożytne, wszystkie dyscypliny filozoficzne i teologiczne, wreszcie prawo świeckie i kanonicz ne. Na skutek opresji komunistycz nej Pius XII miał za żelazną kurty ną ograniczone pole działania, także w kwestiach kadrowych. To wówczas uczynił prymasem Polski syna orga nisty z Zuzeli, Stefana Wyszyńskiego. Wyszyński zaś otaczał się podobnymi sobie. Społeczne pochodzenie nie jest tu bez znaczenia.

Kolejny ważny kontekst to kwestia nowi‑ nek liturgicznych...

Wyszyński ostrożnie podchodził do posoborowych nowinek (Vaticanum Secundum 1962–1965). Ale za jego → cichym przyzwoleniem i pełną afir macją ze strony kardynała Wojtyły w krwiobieg ludowego katolicyzmu polskiego wprowadzano liczne, nie tylko teologiczne eksperymenty. Za rewolucją teologiczną szły bowiem zmiany liturgiczne. W 1967 Katarzyna Gärtner skomponowała tak zwaną mszę bitową. Jej gorącym propaga torem był późniejszy ojciec dyrektor Tadeusz Rydzyk, uchodzący dzisiaj – co jest kompletnym nieporozumieniem –za tradycjonalistę. O pierwszeństwo w awangardzie liturgicznego postę pu bój toczyli postdominikanie z post jezuitami. Pamiętam Jana Górę, który w latach 70. nas, prowincjuszy, demo ralizował muzycznie gitarą i nudny mi jak falki z olejem kanonami z Taizé. W tym czasie muzyka integralnie ka tolicka żyła i oddychała pełną pier sią. Kościoły były rozśpiewane. Gdy ton muzyce kościelnej zaczęli nada wać reformatorzy, kościoły zamilkły. Liczący tysiąc lat skarbiec religijnej muzyki polskiej zdewastowano w zale dwie pięćdziesiąt. I tu trzeba wrócić do kwestii chłopskiej. Wywodzący się z tej społecznej warstwy duchowni – poza

Jak można porzucić tak piękną muzykę? Nie wiem, czy gdzieś poza Polską miała miejsce taka kulturowa apostazja.

wyjątkami – zrobili wszystko, by zapo mnieć, skąd się wywodzą. To wieśnia cy wstydzący się swego pochodzenia, którzy w Warszawie robią za inteli gentów. Fakt, że inteligencka publika warszawska się na nich nabiera, jest zastanawiający, ale nie tylko nad ta kimi absurdami postkomunistycznej rzeczywistości rodacy przechodzą do porządku dziennego. W tym kontek ście podział na tak zwaną kulturę wy soką i niską okazuje się tyleż chybiony, co szkodliwy. To pobożni polscy chło pi byli depozytariuszami naszej „wy sokiej” kultury muzycznej i literackiej. Duchowni ze społecznego awansu są jej grabarzami.

Sami dominikanie, którzy są obecni głów‑ nie w dużych miastach, to jednak trochę za mało na taką zmianę... Niech im Bóg wybaczy wszystko, o czym wierni korzystający z ich po sługi starannie i od lat nie chcą się do wiedzieć, ale rzeczywiście sami nie daliby rady. Na wsi i w małych mia stach dekonstrukcji dokonał ruch oazowy. Nie było młodego człowieka na prowincji, który by się z nim nie zetknął – partycypując osobiście albo przez kogoś z rodziny. Tą drogą wpro wadzano nowinki teologiczne i – będą ce wyrazem tychże – liturgiczne. A że zmianom nigdy dość – reforma zdaje się nie kończyć i trwa w najlepsze do dnia dzisiejszego. Na reformatorach nie robią wrażenia milczące kościoły ani spadająca na łeb na szyję frekwen cja. Nie wierzę, że nie kojarzą faktów, bo jak długo można nie kojarzyć.

Mimo to spotkania śpiewacze, które prowadzisz z Monodią Polską, od lat cieszą się bardzo dużą popularnością. Śpiewacie na warszawskich Powązkach we Wszystkich Świętych i przy Grobie Pańskim na Bielanach w Wielką Sobotę. Przychodzą tam setki, a nawet tysiące ludzi. Niekoniecznie wierzących. Rzeczywiście, wokół tego tematu gro madzą się ludzie z dwóch stron bary kady światopoglądowej i politycznej. Przyciąga ich naturalność i sponta niczność – to nie jest materiał kre acyjny, tylko piękna muzyka służąca wyrafinowanemu materiałowi lite rackiemu. Jest w nas zbiorowa pa mięć kodu kulturowego, tego, co nas łączyło. Pieśni te są arką przymierza między dawnymi a obecnymi pokole niami – śpiewane były kiedyś, śpiewa ne są dzisiaj. Pytanie tylko, czy śpiewa ne będą w przyszłości. Niekoniecznie. Powiem więcej: czarno to widzę.

Dlaczego?

Żeby polska kultura trwała, potrzebna jest wola trwania w niej, ale nie bier nego trwania, tylko współtworzenia i praktykowania. Jeżeli tej woli nie bę dzie, to kultury też nie. Analogicznie jest z niepodległością państwową, z państwową suwerennością. To są kwestie kompatybilne. Jeżeli nie będzie tej woli w jednostkach i zbiorowości –zostanie po nas to, co po Etruskach, tyle że brzydsze.

Skoro tak, to skąd to przywiązanie i tłumy na spotkaniach?

Człowiekiem jest się we wszystkich wymiarach jednocześnie. Nie jest tak, że najpierw jest się człowiekiem, po tem mężczyzną czy kobietą, a potem dopiero Polakiem– jest się tym wszyst kim naraz. Nie ma tu żadnej gradacji. Ten odzew bierze się więc z niezwykle pojemnej zbiorowej pamięci, także muzycznej. I gdy współczesny inte ligent, który jest z dala od Kościoła, usłyszy Bolesławiusza, Żabczyca albo Krasickiego, to coś mu tam w końcu zadzwoni.

Śpiewasz również na inteligenckich pogrzebach?

Tak. W Warszawie około roku 92 po szła fama, że jest facet, który śpiewa pogrzeby. Na początku u znajomych, a potem zaczęły się już pogrzeby VIP ‑owskie, często ateistyczne albo feministyczne. Śpiewałem na przykład na pogrzebie Marii Janion. Bywa, że lu dzie na początku nie są przyzwyczajeni do tego sposobu śpiewania – pełnym głosem, także do przekazu płynącego z pieśni. Ale gdy się wsłuchają, płaczą jak bobry. Staram się uszanować świa topogląd zmarłego, żeby nie stwarzać dodatkowych trudności. Zwłaszcza że sama sytuacja jest trudna. Dobieram pieśni tak, jak hipotetycznie życzyłby sobie tego nieboszczyk.

Widzisz, jak te pogrzeby się między sobą różnią?

Pogrzeby są jak ludzie. Czasami wi dać przywiązanie do zmarłego, mi łość, cierpienie, a czasami wszyscy się spieszą na stypę, bo ojciec albo dzia dek w końcu się zawinął, zostawiwszy mieszkanie przy placu Zbawiciela. Od razu da się to wyczuć. Bywają też mo menty szczególnie trudne, przy na głych, tragicznych śmierciach młodych ludzi. Nie można w tych warunkach popaść w rutynę – to zawsze jest bo lesne, gdy widzi się rozpacz najbliż szych. Czasem mam wrażenie, jakby pieśni dobierały się w takich sytu acjach same.

Czy ty osobiście oswoiłeś śmierć? Nie.

Czy twoim zdaniem to w ogóle możliwe?

Wyobrażam sobie, że można być bar dziej pogodzonym z życiem i ze śmier cią – widziałem takie odchodzenie. Pamiętam mocno zaawansowaną wiekiem panią pochodzącą z rosyj skich kniaziów. Umierała w szpitalu na Banacha. Do ostatniej chwili była świadoma. Gdy nadchodził ten kry tyczny moment, widać było na jej → twarzy skrępowanie. Tonem niezno szącym sprzeciwu nakazała nam opu ścić pomieszczenie. Gdy tylko wyszli śmy na korytarz – umarła. Miałem też sąsiada na Roztoczu, który umierał w szpitalu w Lublinie. Byłem przy nim, gdy odchodził. Miałem wra żenie, że się zapada – były to krótkie momenty utraty świadomości i powro ty do wcześniejszego wątku. W końcu zaczął śpiewać: „Zrób mi matko, zrób, zrób mi matko, zrób, maleńki kącik u Jezusa stóp”. Śpiewał jak owieczka czekająca swego losu. Pożegnaliśmy się, wyszedłem. Jeszcze na korytarzu pie lęgniarka zawołała za mną: „Już”. Oni oboje wywodzili się z różnych warstw społecznych. I oboje zdawali się oswo jeni ze śmiercią.

Pieśni pogrzebowe słychać dziś również w tak nietypowych miejscach, jak prote‑ sty w związku ze zmianami klimatu...

W swoim czasie zostałem zaproszony przez środowiska ekologiczne i femi nistyczne, żeby zaśpiewać z nimi pie śni pogrzebowe na okoliczność zmian klimatycznych. Miałem nadzieję, że przyjmą te pieśni ze zrozumieniem,

Sytuację kultury polskiej można porównać do kury, której obcięto łebek, a ta biega, nie wiedząc, że nie żyje.

mimo że estetyka dominująca w tych środowiskach nijak mi nie odpowiada. Niestety stała się rzecz tragiczna – za częto przerabiać nasze pieśni, pozba wiać je wątków religijnych. Lewicowa cenzura jak za komuny, delikatność sierpa i młota. Obecnie używa się ich także do śpiewania pod polską Strażą Graniczną w intencji osób zmarłych na granicy polsko‑białoruskiej. To po ważne nadużycie – kulturowe i poli tyczne. Żałuję, że opowiadałem tym ludziom o naszych pieśniach i że im je śpiewałem.

Czy istnieją inne przestrzenie, w któ‑ rych ta tradycja i muzyka są obecne? Wydawałoby się, że pod rządami prawicy motywy religijne znajdą swoje miejsce... Niemal nie ma ich w mediach, także w mediach narodowych. Jeżeli już, to w śladowych ilościach. Nie ma ich też na uczelniach ani w szkołach. To sy tuacja bez precedensu w szkolnictwie europejskim. W pieśniach zachowały się bowiem najstarsze wątki naszej kultury, także tej sprzed wędrów ki ludów – i melodyczne, i w samym wierszu. Mamy na przykład pieśni, którymi operuje cała Słowiańszczyzna: od Czerwonej Rusi po Serbię, w kra jach katolickich i prawosławnych, od Polski po Macedonię. W polityce kulturalnej dominuje u nas ujęcie socjologiczne, a to nieporozu mienie. Kultura to proces, którego nie da się zadekretować, przeprowadzić administracyjnie. W kontekście mu zyki polskiej – ze szczególnym wska zaniem na tradycyjną – pompowanie pieniędzy w zespoły pieśni i tańca jest marnotrawstwem czasu i środków. Ale trzeba oddać rządzącym sprawiedli wość: obecnie prowadzi się politykę historyczną i kulturalną, wcześniej jej po prostu nie było.

Nie ma środowisk czy miejsc, które warto wspierać systemowo?

Są. Myślę przede wszystkim o wspar ciu środowisk, które zajmują się za chowaniem dziedzictwa kulturo wego i wiedzą, jak działać, żeby nie szkodzić – jak na przykład Forum Muzyki Tradycyjnej czy Domy Tańca. Należałoby uruchomić międzyresorto wy zespół – od Ministerstwa Edukacji i Nauki, przez Ministerstwo Kultury, po Ministerstwo Rolnictwa – koordy nujący inicjatywy wspierające kultu rę polską w jej tradycyjnym wymia rze. Niestety, działania podejmowane po 89 roku są moim zdaniem niewy starczające.

Brzmisz pesymistycznie. O śmierci muzyki tradycyjnej nakręciłeś też film o wymow nym tytule „Agonia”. Czy widzisz jakieś iskierki nadziei?

Nie. Sytuację kultury polskiej można porównać do kury, której obcięto łe bek, a ta biega, nie wiedząc, że nie żyje. Jest, owszem, podtrzymywana, ale bar dziej na poziomie deklaracji niż rzeczy wistej woli i wiedzy. To za mało. Istotna jest forma, nie mniej istotna niż treść. Posłużę się przykładem z naszego, warszawskiego podwórka. Z przera żeniem obserwuję sytuacje, w których uroczystości państwowe, rocznico we, Powstania Warszawskiego et ce tera okraszane są muzyką rockową czy jazzową. To są rzeczy wręcz obraźliwe dla samych kombatantów, którzy tego nie trawią, jeżeli z nimi szczerze poroz mawiać. To jest ta sama brednia, któ ra funkcjonuje w Kościele – nieważne jak, liczy się treść. By istotna treść mo gła się wyrazić, potrzebuje wyrafino wanej w swej prostocie i czytelnej na poziomie intencji formy.

Tobie przekazano melodie i pieśni w tra dycji ustnej. To się już nie zdarza?

To sytuacje wyspowe, gdy w rodzi nach zachowuje się miejscowy dialekt i zrośniętą z nim tradycję muzyczną. Pogórza, południowa Rzeszowszczyzna, Radomskie. Nie zrozumcie mnie źle –nie jestem zwolennikiem administra cyjnego zarządzania kulturą, ale skoro jesteśmy w tak złej sytuacji, a jedno cześnie widzimy, że ościenne narody dbają o swoją tradycję, to może pora zająć się tym też u nas?

Mimo miłości do polskiej kultury nie masz dobrego zdania o Polakach.

To nieprawda. To raczej złe cechy wy robione w Polakach za komuny dopro wadzają mnie do szewskiej pasji. Polska kultura była przede wszystkim kulturą ziemiańską. To ta społeczna warstwa nadawała ton życiu kulturalnemu i po litycznemu. Wraz z kościelną i chłop ską tworzyły unikalnie polski idiom kulturowy. Jeżeli zabierzesz polskie mu chłopu kontekst szlachecki, jeże li Kościół w Polsce sam się degraduje, to tę pustkę wypełni Zenek, z całym do niego szacunkiem.

Ada

M Strug Jest śpiewakiem i instrumentalistą, autorem piosenek, kompozytorem muzyki teatralnej i filmowej. Producent i kurator muzyczny, reżyser i scenarzysta filmów dokumentalnych, dziennikarz radiowy i telewizyjny, popularyzator muzyki tradycyjnej.

Stan I sław Gajewsk I stanislawgajewski@gmail. com

This article is from: