13 minute read

Papież z końca świata. Moje dziesięć lat z Franciszkiem

„Czy jest to papież lewicowy?” – zastanawiają się niektórzy, ale ja podczas moich wędrówek nieraz usłyszałem, by nie zawłaszczać go dla lewicy ani prawicy, bo poglądy i działania Bergoglia wynikają po prostu z Ewangelii.

powierzchownym i zaledwie obyczajowym, w sferze ciekawych anegdotek i opowiastek, z których mógł bym skomponować zgrabny artykulik dla kolorowej prasy.

Advertisement

„M aradona, wino, tango... Czy coś jeszcze wiemy o Argentynie?” – spytali retorycznie w redak cji i zaproponowali, bym wybrał się na koniec świata.

Tydzień wcześniej na papieża wybrano człowieka, który – chyba nieco zdziwiony, że nim został – wy chodząc przed tłum zgromadzony na placu Świętego Piotra, sam obwieścił, że przyjechał z końca świata.

Nieśmiało porozumiewałem się po hiszpańsku i nigdy nie pisałem o Kościele. Ale poproszono mnie nie o ana lizę urzędowania arcybiskupa Buenos Aires, lecz o próbę poznania odległej krainy, z której przybywa.

Tak rozpoczęła się moja dziennikarska odyseja z Kościołem, która trwa do teraz, a także reporterska przygoda z Ameryką Łacińską. I proces „zaprzyjaź niania się” z Jorgem Bergogliem, synem emigrantów z Piemontu, który – jak wielu potomków Włochów – wy chowywał się w peryferyjnej dzielnicy stolicy Argentyny i nigdy w życiu nie spodziewał się, że zostanie jednym z najważniejszych ludzi na planecie.

Początki z anegdot Szybko, choć niespodziewanie dla siebie, w to wsiąkną łem. W pierwszych dniach na poziomie bardzo błahym,

Jak wtedy, gdy rozmawiałem z właścicielem kiosku na rogu ulic Yrigoyen i Bolivar, który przynajmniej od dekady codziennie przed jego otwarciem zwijał eg zemplarz gazety „La Nación” w rulon, zakładał na niego recepturkę i o godzinie 5.30 wręczał arcybiskupowi, ga wędząc z nim przez chwilę. Dostałem kilka takich re cepturek: były beżowe, niegrube, ale solidne, nie pę kały. Bergoglio zbierał je i pod koniec każdego miesiąca oddawał kioskarzowi.

O godzinie 13.15, kilka dni po konklawe, właściciel kiosku usłyszał w telefonie: „Cześć, Daniel, tu kardy nał Jorge”. „Mariano, przestań pieprzyć głupoty” – od powiedział Daniel, przekonany, że ktoś się wygłupia. „Naprawdę, to ja, Jorge Bergoglio, dzwonię z Rzymu” –zapewnił papież. Wyjaśnił, że do odwołania musi wstrzy mać prenumeratę.

Albo jak wtedy, gdy przepytałem siostrę Martę z pobliskiego zgromadzenia Matki Bożej Miłosierdzia, które Bergoglio często odwiedzał. Opowiedziała mi, że w kuchni nie pozwalał się obsługiwać. W ciepłe mie siące nalewał sobie do szklanki wody, w chłodniejsze pił herbatę z mlekiem z dużej filiżanki. Kiedy wypił, zmy wał po sobie.

Albo gdy przy calle Membrillar 555, w sąsiedz twie dawnego domu Bergogliów w dzielnicy Flores, wstąpiłem do Amalii Damonte, o której z mediów i kilku sprawdzonych źródeł dowiedziałem się, że niegdyś była dziewczyną przyszłego papieża.

– Mój Boże, gdyby żył mój mąż i wiedział, co teraz wypisują gazety, wyprowadziłby się ode mnie – zarze kała się i opowiadała, że z Jorgem, chudym jak patyk chłopakiem z sąsiedztwa, po prostu lubili się bawić. Ale bawili się rzadko, bo on wolał uganiać się za piłką.

Co zresztą potwierdził inny sąsiad z okolicy, Rafael Musolino, twierdząc, że nie był z Bergoglia żaden van Basten. Choć obaj zawsze grali tak, jakby to był finał mistrzostw świata.

Te i inne opowiastki, z pozoru nieistotne, i wcale – jak sądzą niektórzy – nie wypuszczane w świat ze wzglę dów PR ‑owych, pozwoliły mi jednak lepiej poznać czło wieka, którego miałem opisywać. Takie były początki.

Osłupienie i reporterski skarb

Kolejnym etapem wtajemniczenia był wyjazd w ciemno do Ituzaingó, niczym niewyróżniającej się miejscowości na przedmieściach Buenos. Pojechałem bez umówienia, a miejscowi wskazali mi dokładny adres. Maria Elena Bergoglio, ostatnia żyjąca z rodzeństwa papieża, akurat udzielała wywiadu argentyńskiej rozgłośni na ganku swojego niewielkiego i dawno nieremontowanego domu.

Siostra papieża odłożyła papierosa, przyniosła mi kra nówki w musztardówce, a argentyńska dziennikarka pozwoliła dołączyć do wywiadu.

Długo rozmawialiśmy. Maria Elena mówiła o rzeczach ważnych z punktu widzenia nowej pozycji jej brata i zu pełnie prywatnych: na przykład, że w soboty o 14.00 słuchał z mamą oper w Radio del Estado. Lubił tańczyć, ale od tanga wolał milongi.

Tym, co rzucało się w oczy w domu siostry papieża, był niedostatek: licha chatynka, woda w musztar dówkach, skromne kanapki przygotowywane przez syna Marii Eleny – Jorgego, który dostał imię po wuju.

Kiedy został papieżem – opowiadała mi pani Bergoglio – zadzwoniła znajoma z pytaniem, czy już spakowałam walizki. A ja mówię, że nigdzie się nie wy bieram. Nawet o tym nie pomyślałam. Odezwali się też jacyś nieznajomi Argentyńczycy, chcieli się zrzucić na mój wyjazd. Odmówiłam, choć było mi miło. A po tem usłyszałam, że Jorge prosił, by ci, którzy zamierzają przyjechać na inaugurację pontyfikatu, nie przyjeżdżali, a pieniądze podarowali biednym. Nigdy nie oczekiwa łam, że brat będzie wspierał mnie finansowo. Przecież całe życie żył tak samo biednie jak ja.

Więcej – co wpłynie na moje dalsze zainteresowanie, poszukiwania i podróż w głąb duszy „papieża z końca świata” – usłyszałem w kolejnych dniach.

Księdza Marcelo Ciamarellę, socjologa i filozofa, wy kładowcę w Diecezjalnym Seminarium Duchownym i Centrum Studiów Filozoficznych i Teologicznych, od wiedziłem w jego równie jak Marii Eleny skromnym domu w Quilmes, pół godziny koleją podmiejską → od Buenos Aires. Był członkiem komisji zarządza jącej grupy Księża w Opcji na rzecz Ubogich. Nalał mi do szklanki piwa produkowanego w jego mieście, a ja słuchałem jak osłupiały.

O homoseksualizmie („Nam się podoba, że państwo argentyńskie dba o prawa mniejszości”), o ewoluują cym na przestrzeni wieków modelu rodziny („Mieliśmy niewolnictwo – żony się kupowało. Mieliśmy model patriarchalny, w którym żona też należała do męża. Pojęcie «rodziny» cały czas się zmienia”), o komunii dla rozwodników („Jak to jest, że generał Videla, przywódca junty w Argentynie i zbrodniarz, przyjmował komunię codziennie, a rozwodnicy nie mogą?”), o sztucznej an tykoncepcji („Nauczanie Kościoła w tym względzie jest bardzo odległe od rzeczywistości”), o ambiwalentnym stosunku do głosu biskupów („To, co mówią, to wyłącz nie ich głos, nie głos Kościoła”), o krytycznym spojrzeniu na pontyfikat Jana Pawła II („Zostawił Kościół zacofany, wepchnął go w ręce konserwatystów, przedstawicieli ultraprawicowych ruchów i organizacji takich jak Opus Dei czy Legion Chrystusa”), o dochodzeniu do prawdy („Nie można jej przecież osiągnąć bez dialogu i bez kon fliktów”) i wielu innych sprawach.

Był początek 2013 roku i w Polsce nie ważono się jesz cze na tak otwarte i konstruktywne dyskusje o Kościele. Które zdumiewały tym bardziej, że były wypowiadane przez księdza.

– Byłoby to smutne, gdyby ktoś karał za myślenie, za wypowiadanie swoich opinii. W naszej diecezji czujemy się całkowicie wolni – odparł Ciamarella, gdy dziwiłem się jego bezpośredniości. Dodawał, że księży w Opcji na rzecz Ubogich jest w Argentynie około dwustu. Że nie prowadzą określonej działalności, a każdy pracuje w swojej parafii. W miastach i wsiach, w zamożnych dzielnicach i slumsach. Łączy ich wspólne spojrzenie na współczesny Kościół, na biedę, na Pakt z katakumb podpisany w 1965 roku przez ponad czterdziestu bi skupów oraz na konferencję biskupów w Medellín trzy lata później, która była latynoską odpowiedzią na Sobór Watykański II

– Uważamy, że to jest droga dla każdego chrześcija nina. Przecież Jezus przemawia do nas przez ubogich –przekonywał.

To on opowiedział mi o rycerzach Bergoglia: tych ofi cjalnych i mniej oficjalnych – buntownikach Kościoła, których arcybiskup Buenos Aires wspierał i liczył, że do trą na peryferia, do których nie przebije się nikt inny.

To był prawdziwy przełom mojego pobytu w Argentynie, to był reporterski skarb przywieziony na zamówienie „Gazety Wyborczej”, by przekonać się, że na końcu świata poza Maradoną, winem i tangiem (oraz nowym papieżem) istnieje coś jeszcze.

Księża w dzielnicach biedy

Duchowni w slumsach rzadko noszą koloratki. Noszą brody, byle jakie ubrania. Albo okrągłe okulary à la John Lennon jak ksiądz Facundo Beretta Lauria z villa nu mer 21–24, największego slumsu Buenos Aires. Kiedy do niego trafiłem, potwierdził, że curas de las villas, „księża z dzielnic biedy”, to pomysł arcybiskupa Bergoglia. Było ich dwudziestu, wszyscy młodzi, mieszkali i pra cowali w pięciu dużych slumsach Buenos Aires, do któ rych wcześniej duchowni bali się zaglądać.

– Żyjemy jak inni, dzielimy ich problemy. 98 procent mieszkańców takich dzielnic to porządni i pracowici ludzie – opowiadał mi.

Kilka kilometrów dalej, w Ciudad Oculta, „Ukrytym Mieście” – slumsie zamurowanym przez dyktatora Videlę, by nie straszył kibiców przybyłych na Mundial w 1978 roku – ksiądz Damian Reynoso taszczył dla Yeni, emigrantki z Boliwii, materac, a dla jej dzieci pieluchy. Mówił, że jej wiara i praktykowanie religii nie mają tu żadnego znaczenia. Że tutaj życie i wiara się łączą. Że wiara to nie tylko bycie w niedzielę na mszy. Ta ko bieta dba o dziecko. Więc jeśli potrzebuje pomocy, trzeba pomagać.

Ci i inni księża ze slumsów, których spotkałem w stolicy Argentyny – wszyscy działali w duchu i z in spiracji swojego arcybiskupa, skromnego hierarchy, który po swoim mieście zamiast limuzyną przemiesz czał się autobusami i metrem.

– To chyba w Chile rozpoczęła się jego wielka wrażli wość na biednych – powiedziała mi kilka dni wcześniej

Maria Elena Bergoglio, podsuwając list, który w 1960 roku dostała od brata z nowicjatu w Santiago de Chile.

„Uczę tutaj religii w trzeciej i czwartej klasie. Te dzieci są takie biedne, niektóre nie mają nawet butów. Często nie mają co jeść, a zimą marzną. Nie zdajesz sobie sprawy, jak to jest, bo zawsze miałaś czym napeł nić żołądek, a kiedy było ci zimno, siadałaś przy pie cyku. Piszę ci to, żebyś zdawała sobie z tego sprawę. Bo kiedy ty się cieszysz, wiele dzieci płacze. Kiedy siadasz do stołu, inne dzieci nie mają nawet ka wałka chleba, a kiedy pada i zimno, mieszkają w ba rakach i nawet nie mają czym się okryć. Powiedziała mi jedna staruszka: «Ojczulku, gdybym zdobyła ja kiś koc, jak dobrze by mi się wtedy żyło, bo teraz całą noc marznę». A najgorsze jest to, że oni nie znają Jezusa. Nie znają, bo nie ma kto im o nim powiedzieć. Rozumiesz teraz, dlaczego uważam, że na świecie bra kuje świętych?”.

Święty rozrabiaka

Świętych (którzy pozornie wcale nie byli tacy święci) Bergoglio zaczął szukać na ziemi.

– Tu Jorge – zadzwonił kiedyś do księdza Paco Oliveiry, Hiszpana w Buenos Aires.

– Nie pieprz – odpowiedział Paco, bo zdarza mu się przeklinać. Rozłączył się, ale kardynał zadzwonił po nownie.

Bergoglio dobrze wiedział, że z Paco jest niezły roz rabiaka. Wykłóca się z policjantami o niesłusznie jego zdaniem aresztowanych, urządza demonstracje, pi sze ostre listy do prezydenta, kumpluje się z osobami transpłciowymi, a do opieki nad dziećmi w przypara fialnej świetlicy angażuje lesbijkę. →

Natknąłem się na księży, którzy liznęli życia bardziej niż przeciętny śmiertelnik.

Tym razem arcybiskup dzwonił z prośbą. W slumsie Isla Maciel umarł ksiądz. Nie ma chętnych, żeby tam pracować. Poza tym w takim miejscu poradzić sobie może tylko ktoś taki jak Paco.

– Ryzykował dla mnie swoją reputacją – przyznał mi się Paco w trzecim tygodniu pontyfikatu Bergoglia. I wspomniał odwiedziny przyszłego papieża.

„Co za awanturę znowu szykujesz?” – pytał za każ dym razem, kiedy wpadał do Isla Maciel.

Te spotkania wywołały we mnie pewien wstrząs. To wtedy po raz pierwszy w mym reporterskim życiu naprawdę zainteresowałem się Kościołem. Odkryłem, że to temat równie wielki, co intrygujący. Natknąłem się na księży, którzy zamiast w sutannach chodzą w przy kurzonych koszulach i beretach niczym zdjętych z Che Guevary. Którzy zamiast oklepanymi formułkami żon glują opowieściami o życiu. Którzy – zamiast zamykać się w swym mieszkaniu parafialnym – liznęli życia bar dziej niż przeciętny śmiertelnik.

Reporterska ciekawość kazała mi się przekonać, czy to, co zobaczyłem w Buenos Aires, to zaledwie wy jątek, odejście od reguły, czy może Kościół, który dziś niektórzy nazywają w uproszczeniu „Franciszkowym”, a który w Polsce słabo znaliśmy, istnieje na świecie naprawdę.

Zainspirowani na krańcach świata

Wyruszyłem w podróż i spotkałem ludzi, którzy – jak przyznawali – od lat czekali na ten pontyfikat.

Jak ksiądz Regino Martínez, legendarny obrońca niewolniczo wykorzystywanych w Dominikanie Haitańczyków. Odwiedziłem go w Dajabón, na gra nicy obu krajów, gdzie całe lata czekał na papieża, który wprost stwierdzi, że pasterz musi mieć zapach owiec.

Jak świecki misjonarz Claudio, który przemierza naj biedniejsze zakątki brazylijskiej Amazonii, towarzyszy ludziom w życiu, inspirując się słowami Franciszka, że woli „raczej Kościół poturbowany, poraniony i brudny, bo wyszedł na ulice, niż Kościół chory z po wodu zamknięcia się i wygody kurczowego przywią zania do własnego bezpieczeństwa”, oraz jego adhor tacją „Evangelii gaudium”: „Często zachowujemy się jak kontrolerzy łaski, a nie jak ci, którzy ją przeka zują. Kościół jednak nie jest urzędem celnym, jest oj cowskim domem, gdzie jest miejsce dla każdego z jego trudnym życiem”.

Jak religijni i od lat wierni sobie Julian Filichowski i Martin Pendergast, para gejów z Londynu, któ rzy – przez całe dziesięciolecia napiętnowani obsesją Watykanu na punkcie seksualności – w końcu zostali nieformalnymi doradcami Watykanu do spraw pro blemów osób LGBT +, by już po roku doczekać się słów papieża: „Najlżejsze grzechy to grzechy ciała. Kapłani odczuli pokusę – nie wszyscy, ale wielu – skupiania się na grzechach związanych z seksualnością. To jest to, o czym już mówiłem: to, co nazywam moralnością

«poniżej pasa». Najcięższych grzechów należy szukać gdzie indziej [...]. Są też tacy, którzy spowiadając z grze chów tego rodzaju, pytają: «Jak to robiłeś, kiedy, ile razy?». Układają sobie w głowie film. Ale ci potrzebują pomocy psychiatry”.

Jak Ramzi Abou Zeid, pracownik libańskiego Caritasu, który wbrew rodzinie, przyjaciołom i oto czeniu poświęcił się pomocy uciekającym przed wojną Syryjczykom, a którego utwierdzają w przekonaniu słowa Franciszka.

– Przecież on mówi, że miłosierdzie jest centrum Ewangelii: głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać, podróżnych w dom przyjąć, stra pionych pocieszać, krzywdy cierpliwie znosić, urazy chętnie darować... Choć niewygodnie jest słuchać Franciszka. Ale on mówi z perspektywy humanitar nej, z perspektywy chrześcijanina, jako reprezentant Boga. Są ludzie w potrzebie i trzeba im pomóc. Jezus ciągle to powtarzał – mówił mi Ramzi, gdy spotkali śmy się w Bejrucie.

I jak kameruński ksiądz Aurelien Saniko, który w mu zułmańskiej dzielnicy Brukseli, idąc za gestami pa pieża, urządza wspólne święta chrześcijan, muzułma nów i żydów.

Musiałem wreszcie pojechać do Birmy, by przeko nać się o wadze ekologicznej encykliki „Laudato Si’”. Porozmawiać z ofiarami straszliwych cyklonów, nie bywałych i zupełnie nienaturalnych, które w ostat nich latach z powodu zmian klimatycznych pustoszą Azję Południowo‑Wschodnią. Porozmawiać z głową miejscowego Kościoła, kardynałem Charlesem Bo, który narażanie biednych i słabych na przemoc spowodowaną nieograniczoną eksploatacją pla nety przez bogatych nazywa ludobójstwem. I wzywa do ekorewolucji, także w Kościele katolickim i jego teologii.

Perspektywa Południa

Wiem przy tym, jak ostatnio boli Polaków stosu nek papieża do wojny w Ukrainie (co wzmacnia me dialna wybiórczość i kiepska niekiedy interpretacja), ale ci, których oburza postawa papieża, niech przy pomną sobie jego wcześniejsze gesty i słowa w spra wie innych wojen (które Polaków nie oburzały). Jak choćby padnięcie przed przywódcami Sudanu, poca łowanie ich stóp i błaganie, by doprowadzili w swym kraju do pokoju. Naiwne to pewnie gesty, z politycz nego punktu widzenia zupełnie nieefektywne, a pew nie i ukazujące słabość. Ale papież nie jest politykiem. I czy to dziwne, że wszelkimi możliwymi, niekiedy na wet niezrozumiałymi, sposobami próbuje zaprowa dzić pokój?

Papieską, latynoską, perspektywę tłumaczył mi nie dawno w Sao Paulo pochodzący z Polski ekonomista Ladislau Dowbor, były doradca brazylijskiego prezy denta Luli da Silvy. Tam, „na końcu świata”, z którego po chodzi Bergoglio, wszystko, w co zamieszane są Stany Zjednoczone – agresor numer jeden w historii tego kontynentu – kojarzy się źle, a w każdej zbrojnej ini cjatywie tego kraju ludzie dopatrują się (w odróżnieniu od nas) nie dążeń do pokoju, lecz raczej spisku i chęci zysku. Oto perspektywa końca świata, nie tak łatwo zrozumiała, gdy mieszka się w Europie. (To już jed nak wątek na osobną i długą rozprawę).

W ubiegłym roku, zbierając materiał do kolejnej książki o Kościele, pojechałem do Salwadoru. Zastałem tam naród umęczony wieloletnią eksploatacją przez po tężne USA i prawicowe dyktatury. Kraj, w którym tor turowano i zabijano księży troszczących się o ubo gich. Pracujący w Salwadorze jezuita z Hiszpanii Ignacio Ellacuría (zamordowany przez rządowe szwa drony śmierci w 1989 roku) mówił wręcz o „ukrzyżo wanym społeczeństwie”.

Spotkałem się tam z Marią Concepción Cruz, do brą znajomą miejscowego księdza Octavia Ortiza, któ rego w 1979 roku, wraz z kilkorgiem młodych kate chetów, zamordowała Gwardia Narodowa, a pojazd pancerny zmasakrował mu twarz. Następnie upozoro wano strzelaninę, by wmówić opinii publicznej, że du chowny był lewicowym partyzantem. →

Kiedy arcybiskup Oscar Romero, dziś święty, po jechał ze zdjęciem zmasakrowanej twarzy Ortiza do Watykanu, Jan Paweł II nie chciał się tym zajmo wać. Twierdził, że na lewicowych wywrotowców na leży uważać, a słyszał przecież, że ksiądz Octavio ta kim właśnie był.

Po wizycie u Jana Pawła II pozostał wielki smutek, że papież był obojętny na nasz los. Cóż, niektórzy pa pieże kierują się przede wszystkim politycznymi in teresami, niekoniecznie dobrem ludzi. Dopiero teraz czujemy, że z papieżem Franciszkiem Bóg przemierza świat. I zmaga się z tymi wszystkimi konserwatyw nymi ludźmi, którzy są tacy niesprawiedliwi dla bied nych – mówiła mi Cruz.

Taka migawka z odległego, niewiele znaczącego na mapie świata kraju. Dla jednych pojedyncza, nie wiele znacząca opinia; dla innych, być może, bardzo wymowna.

„Czy jest to papież lewicowy?” – zastanawiają się nie którzy, ale ja podczas moich wędrówek nieraz usły szałem, by nie zawłaszczać go dla lewicy ani prawicy, bo poglądy i działania Bergoglia wynikają po prostu z Ewangelii.

– Nie nazywałabym takiego chrześcijaństwa le wicowym ani prawicowym. To chrześcijaństwo etyczne – powiedziała mi niedawno w Brazylii Ivone Gebara, słynna siostra zakonna kojarzona z teologią wyzwolenia.

Po latach oswajania, poznawania, zbliżania się do idei i charakteru papieża Franciszka zbliżyłem się do niego fizycznie.

To podczas wspomnianej podróży do Birmy znalazłem się na wyciągnięcie jego ręki. W Rangunie azjatyccy ko mentatorzy dziwili się, że nawet w takim egzotycznym kraju papież zamiast limuzyną lub czymś zbliżonym do papamobile porusza się zwykłą, niewielką i pospo licie niebieską toyotą. „Czy któryś z azjatyckich lide rów pójdzie za jego przykładem?” – zastanawiali się na łamach swych gazet.

Tymczasem Bergoglio jechał przez Rangun toyotą z otwartym oknem. Machał do Birmańczyków, a oni machali do niego. Wymachiwali przy tym najprawdziw szymi mieczami, nieodłącznym dodatkiem do ludowego stroju, obowiązkowego na tak wielką okazję, i nikt się tym nie przejmował. Stałem wśród nich, w miejscu, w którym toyota musiała zwolnić. Bergoglio siedział roześmiany obok kardynała Charlesa Bo. Wyciągnął rękę, wreszcie mógłbym dotknąć papieża, ale lewa ręka przytrzymywała aparat, a palec prawej był go towy do naciśnięcia spustu migawki. Miałem sekundę na zastanowienie: zdjęcie czy dotyk papieża? Wygrał reporter: nie wyciągnąłem ręki, nie oderwałem oka od aparatu.

Potem długo się zastanawiałem, patrząc na to cał kiem niezłe ujęcie, czy warto było dla niego zrezygno wać z podania ręki Franciszkowi.

To niewiele znacząca anegdota. Ważniejsze, czy pon tyfikat ten faktycznie wzbudzi raban w Kościele kato lickim, co zapowiadał Bergoglio, i co chętnie wcielają w życie postaci, które w ostatnich latach spotkałem.

M I r O sław Wlekły jest autorem książek non fiction, między innymi „Raban! O Kościele nie z tej ziemi” oraz „All inclusive. Raj, w którym seks jest bogiem” –o aferach seksualnych polskich księży w Dominikanie, książki, która wkrótce ukaże się ponownie nakładem wydawnictwa Paśny Buriat.

Katarzyna Pust O ła kpustola.vsble.me

This article is from: