SKAZANI NA SNY Anna Szczyglewska
GENERACJA NADZIEI Karolina Przesmycka
SPRZEDAJĘ SWOJĄ DUSZĘ
wywiad z Robertem Kuśmirowskim
MAŁGORZATA KOSEK NUMER 1 (1) grudzień 2005
RYS.
MARIUSZ TARKAWIAN
DROGI CZYTELNIKU!
OFENSYWA NUMER 1(1)
4 8 9 11
grudzień 2005
>> Tak myślimy >> Pokolenie pomiędzy - Leszek Onak >> Skazani na sny - Anna Szczyglewska >> Generacja nadziei - Karolina Przesmycka >> Młodzież Pro - Stefan Sękowski
>> Tak żyjemy 14 >> Tysiące pomarańczy
i kasa CIA (czyli o miejscu, gdzie działa się historia) - Marek Drączkowski i Piotr Kulpa 17 >> Powrót z dalekiej podróży - Izabela Śledź 18 >> Lublin studentem stoi, czyli: studenci versus tubylcy - Paweł Duklewski
>> Tak tworzymy 20 >> Sprzedaję swoją duszę - rozmowa z Robertem Kuśmirowskim - Jakub Jakubowski 26 >> Na przekór czasowi - Iwona Rolecka 28 >> 32 >> 34 >>
Poezja - Kajetan Herdyński i Łukasz Libiszewski Miejsce zbrodni - Kajetan Herdyński Mariusz Tarkawian - galeria prac
36 >>
Aktualności
W naszym pierwszym numerze prezentujemy twórczość Mariusza - studenta Wydziału Artystycznego UMCS. Jego rysunki zdobią także wewnętrzne strony okładek (str. 2 i 39), artykuł Leszka Onaka (str. 4) oraz Anny Szczyglewskiej (str. 8).
>> Felieton 38 >> Pod znieczuleniem - Łukasz Smutek
OFENSYWA Studencki Miesięcznik Społeczno-Kulturalny Adres redakcji: Koło Dziennikarskie Wydziału Politologii UMCS Pl. Litewski 3, 20-080 Lublin http://www.ofensywa.umcs.lublin.pl e-mail: ofensywa@umcs.lublin.pl Redaktor Naczelna: Karolina Przesmycka, tel. 509 228 170 Zastępcy Redaktor Naczelnej: Jakub Jakubowski, Małgorzata Kosek, Leszek Onak Zespół redakcyjny: Publicystyka: Karolina Przesmycka (kprzesmycka@interia.pl) Reportaż: Marek Drączkowski (marekdraczkowski@o2.pl) Literatura i teatr: Leszek Onak (jonwajn@poczta.onet.pl) Muzyka: Iwona Rolecka (iwona.53@interia.pl), Piotr Kulpa (qlpa_@poczta.onet.pl) Plastyka: Małgorzata Kosek (mkosek@o2.pl), Jakub Jakubowski (drawer@poczta.onet.pl) Współpraca: Ł. Libiszewski, K. Herdyński, S. Sękowski, A. Szczyglewska, Ł. Smutek, G. Kozak, E. Gawin, M. Tarkawian, M. Skrzyński, J. Milewski, M. Ignaciuk, A. Polska, J. Jankowska, J. Janusz, A. Maj, A. Wójtowicz Korekta: Stowarzyszenie Literrarum (Marzena Dobner, Małgorzata Tchórzewska), Emilia Greń Łamanie i skład: Jakub Jakubowski, Małgorzata Kosek, Grzegorz Kozak, Leszek Onak Opieka nad projektem: red. Franciszek Piątkowski Redakcja miesięcznika OFENSYWA nie ingeruje w poglądy autorów.
OFENSYWA - grudzień 2005
<<
Miesięcznik „Ofensywa” jest wspólnym projektem studentów Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej oraz Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i zarazem pierwszą inicjatywą wychodzącą poza mury jednej uczelni. To najzwyklejsze polskie miasteczko niedaleko wschodniej granicy, z najzwyklejszymi szarymi blokami i szumem przejeżdżających samochodów, ma jeden niezwykły walor. Jest centrum akademickim. Miejscem, gdzie co roku przyjeżdżają tysiące młodych ludzi, aby kserować podręczniki, zdawać egzaminy, a później oddawać się migotającemu światłu dyskotek, przeglądaniu kolorowych stron na komputerowych ekranach i innym wytworom tak zwanej pop-kultury. I trawimy sobie spokojnie wyżej wspomnianą zapominając, że pod jej plastikową powłoką istnieje inny świat. Świat rzeczy prawdziwych. Kultura popularna nie jest następstwem przeobrażeń polityczno-ekonomicznych. W poprzedniej epoce również istniały nurty dominujące, a pozostałe skazywane były na niebyt ze względów politycznych. I dzisiaj, gdy już uwolniły się od presji czerwonego ołówka cenzury, mogą swobodnie krzyczeć, trzeba je tylko obudzić. Kluczem do tego jest autentyczność. Potrzebna jest OFENSYWA autentyczności, ofensywne podejście do utartych przekonań narzucających określone postawy lub obojętność wobec tego, co nas otacza. Odwróciliśmy się od autentyczności i dlatego to smutne pokolenie, urodzone gdzieś tam w dziwacznych, acz pięknych latach 80-tych, jest pokoleniem, którego nie ma. Które wstydzi się podnieść głos lub wyrażanie siebie uważa za pozbawione sensu. Więc milczy, choć ma tyle do powiedzenia. Poprzez słowo, fotografię, rysunek. Ta „Ofensywa” poświęcona jest właśnie jemu. Pokoleniu postmodernizmu. Migoczących świateł i szklanek piwa w zatłoczonych studenckich barach. Właśnie Tobie, drogi Czytelniku, który nie chcesz głośno krzyknąć, że istniejesz. Na koniec wznosimy więc toast za Ciebie, za nas i za naszych rówieśników. Żebyśmy byli. Dla własnego dobra
W imieniu redakcji Karolina Przesmycka
3
RYS.
MARIUSZ TARKAWIAN
>> TAK MYŚLIMY
Pokolenie pomiędzy Leszek Onak
Ludzie podobniejsi są do swoich czasów niż do swoich ojców (przysłowie arabskie) „Mam dwadzieścia pięć lat, wyższe wykształcenie ekonomiczne, szukam pracy...” „Wysoka, zgrabna, niebieskooka, długonoga dwudziestoczterolatka o blond włosach pozna mężczyznę... cel znajomości do ustalenia” „Urodziłem się zmęczony, a żyję po to żeby odpocząć...” „Jestem VIP-em, ważny jestem, salonowym typem...” „Nie lubię mówić o sobie...”
4
Jacy są ludzie, którzy teraz wchodzą w dorosłe życie? Jacy są Ci, którzy kończą studia i za kilka miesięcy będą szukać pracy? Czy coś ich łączy? Mam dwadzieścia trzy lata i opowiem Wam o moim pokoleniu. Swoje wypowiedzi opieram na ankiecie, którą przeprowadziłem wśród osób w przedziale wiekowym 20–25 lat. W tym szkicu została zarysowana tylko problematyka, bo co może powiedzieć o sobie ryba pływająca w akwarium? Należałoby spojrzeć na akwarium z zewnątrz, aby popatrzeć obiektywnie na rybę.
Spóźniona generacja
M
łodzi ludzie nie czują się częścią jakiejś grupy. Nie wierzą w pokolenia. Twierdzą, że są indywidualistami. Z jednej strony są to młode, energiczne osoby, które wiedzą czego chcą, są pewne siebie i płyną ra-
zem z prądem epoki. Z drugiej – osoby zagubione i nie mogące się odnaleźć w szybkiej, bezdusznej rzeczywistości, do której jeszcze nie dorośli. Odczuwają rozdźwięk między beznadzieją i brakiem perspektyw, a wielkimi możliwościami, które daje im nowa, zmieniająca się rzeczywistość. W chaosie wartości
OFENSYWA - grudzień 2005
TAK MYŚLIMY <<
i w drapieżnym ustroju, stawiają swoje pierwsze kroki.
Pokolenie niczyje Urodzeni w komunizmie, dorastali w czasach przemiany ustrojowej, a w życie wchodzą w kapitalizmie. Są pomiędzy pokoleniem przemiany, które kształtowało III Rzeczpospolitą, a generacją, która jest już przystosowana i zaadaptowana do nowych warunków. Strąceni w przepaść dziejów historycznych stoją na pozycji przegranej. Bezdomni - starają się szukać miejsca na nocleg. Urodzeni w czasach burzliwych wierzą, że wokół nich zawsze będzie toczyła się rewolucja. Lech Wałęsa był ich królem, Okrągły Stół – placem zabaw. Musieli nauczyć się bycia nieczułym i na to, co zewnętrzne. Szybko przystosowują się do nowych warunków. Są przyzwyczajeni do zmian: nie wywołują one u nich zdziwienia ani w polityce, ani w gospodarce, ani w kulturze. Są dziećmi mysz laboratoryjnych. Urodzeni w miejscu doświadczalnym, całe życie spędzą w białych fartuchach i czekać będą na kolejną dawkę nowego antybiotyku, który mają przetestować.
Za bardzo do tyłu, żeby być do przodu Byli za młodzi na Jarocin i za starzy na Przystanek Woodstock. Dzieci socjalizmu w zupie kapitalizmu. Stoją jedną nogą w PRL-owskim bagnie – ze świadomością czym był totalitaryzm (w przeciwieństwie do osiemnastolatków ubierających dla szpanu koszulki z Leninem), a drugą w globalnym bałaganie. Z dystansem podchodzą do wytworów współczesnej kultury takich jak „Idol” czy „Big Brother”. Zaaklimatyzowani w polskim kapitalizmie nie sikają z radości na widok promocji w supermarkecie. Nie wierzą reklamie. Byli za młodzi, żeby zrozumieć do końca „Luz”, ale za poważni na „Rower Błażeja”. Wychowani na programie „5-10-15” i na bajce „Przygód kilka wróbla Ćwirka”, czytali komiksy z Punisherem, Supermanem i Spidermanem. Przeżywali ze swoimi rodzicami festiwale piosenki w Opolu i Sopocie, by później oglądać Michaela Jacksona w MTV. Internet i zdobycze komputerowe jeszcze ich zadziwiają, ale potrafią się nimi doskonale posługiwać i wyko-
OFENSYWA - grudzień 2005
rzystywać dla własnych celów. Po wejściu do Unii Europejskiej nie czują się jeszcze obywatelami Europy. Są gośćmi. Współpracę z USA postrzegają nie jako związek partnerski, ale bardziej – koleżeństwo niedorozwiniętego z silnym kolegą. Pierwszy z nich otrzymuje ochronę, drugi – ciało siostry pierwszego. Ich starsi koledzy i koleżanki jeździli na Love Parade. Czuli się wyjątkowi, ponieważ wolność rozpostarła nad Polską swoje skrzydła. Pamiętają czasy, w których była ona ograniczona, dlatego starają się jej nie poskramiać. Realizują się w tolerancji. Są bardziej otwarci na wszystkie nowości, gdyż nie są przywiązani do aktualnej rzeczywistości. Odznaczają się liberalizmem w sprawie homoseksualizmu. Z drugiej jednak strony obawiają się potępiać wybryki Młodzieży Wszechpolskiej zakłócającej – mówiąc dyplomatycznie – defilady kochających inaczej. Większość ludzi z pokolenia mogłaby mieszkać za granicą, gdyby dano im taką szansę. Ojczyzna nie jest priorytetem. Zapewnienie sobie i rodzinie dostatecznych warunków materialnych, osiągniecie sukcesu zawodowego, realizacja swoich zamiarów to wartości, które stoją na piedestale planów współczesnego dwudziestoczterolatka.
Zagubieni w czasie Jako wydarzenia znaczące w swoim życiu, wymieniają: przemiany demokratyczne w roku 1989, wejście Polski do UE, czasami pojawia się atak na WTC i afery polityczne, które uświadomiły im jak bardzo świat, w który wchodzą, przeżarty jest korupcją. Błędem byłoby myśleć, że historia widoczna w programach informacyjnych ma realny wpływ na wszystkich ludzi w tym wieku. Wielu z nich lekceważy to, co się dzieje w tle historycznym, a za ważniejsze uważa małe incydenty w swoim własnych życiu. One tworzą dla nich punkt orientacyjny. Opowiadają o „pierwszym koncercie rockowym, po którym nie chcieli już dorosnąć” „emisję programu South Park” itd. Większość z nich postrzega wejście Polski do Unii Europejskiej w jasnych barwach. Otworzenie granic spowodowało, że „pojawiły się nowe, legalne możliwości zarobkowe. Możemy z nich skorzystać. Do tej pory trzeba
było za zachodnią granicą pracować «na czarno» co było stresujące, ponadto łatwiej można było wykorzystać Polaka”. Możliwości pracy w UE oraz bezproblemowe przekraczanie granic wielu z nich dało nowe perspektywy: „Mogłam pojechać do Francji latem 2004 bez paszportu – machnęłam celnikowi tylko dowodem osobistym. Poczułam, że w końcu traktują mnie jak Europejczyka”. Kompleksy rodziców związane z przeświadczeniem o zaściankowości Polski są powoli tłumione. Zaczynają prostować plecy i chodzić z głową do góry, równocześnie jednak lekko spoglądając do tyłu, obawiając się, czy nie czai się za nimi ktoś, kto znowu wepchnie ich w znienawidzony płaszcz Konrada z Dziadów. „Zwyciężymy jako Europejczycy, ale czy nie przegramy jako Polacy i znikniemy z wolna z mapy Europy?”. Oprócz wypowiedzi pozytywnych pojawiły się także zdania, które ukazały zniechęcenie oraz obojętność ludzi w stosunku do polityki: „Wejście Polski do UE podsyciło moją nieufność wobec działań polityków. Sprzedali nas”; „Kazali mi wymienić dowód osobisty... ale nie wiem, czy to z tego powodu”; „Mówi się że jesteśmy teraz «Europejczykami». Dla mnie zmieniło się tyle, że słyszę o pozywaniu nas do sądów UE, co jest dla mnie niedorzeczne. Pojawiły się pieniądze, ale też pojawiła się nowa flaga powiewająca obok naszej biało-czerwonej.”
Rytm uległ przyspieszeniu Wyraźnym czynnikiem kształtującym życie młodych ludzi jest technika. Dyktuje ona warunki i określa jak mają się zachowywać. Kto nie chce wypaść z obiegu, musi z niej korzystać. Dzięki jej zdobyczom odległości pomiędzy osobami zmniejszyły się. Mniej chodzi się, więcej dzwoni i dyskutuje przez gadu-gadu. Poprzez noszenie przy sobie telefonu komórkowego „na wyciągniecie palców” są dostępni wszyscy znajomi. Nadmiernie używanie tego przenośnego komunikatora pozbawiło ludzi cierpliwości. Kiedy ktoś spóźni się na spotkanie pięć minut, wstukuje się numer delikwenta – pyta się go gdzie jest i czy w ogóle wybiera się w umówione miejsce. Mogą rozmawiać z kim chcą. Mogą zobaczyć co chcą. Tanie samoloty, Internet udostępniły komunikację z ca-
5
>> TAK MYŚLIMY
łym światem. Otwarcie granic na Unię Europejską umożliwiło bezproblemowe przemieszczanie się z jednego państwa do drugiego. Odległości pomiędzy ludźmi i miejscami nie są już przeszkodą. W cztery godziny można przejść dwadzieścia kilometrów, w tym samym czasie przelecisz z Krakowa do Londynu. Już dawno przestali wierzyć we własne nogi i własny umysł. Wraz ze skróceniem przestrzeni przyszło skurczenie się czasu. Jeżeli mogę wysłać email, a po minucie dostanie go ktoś w Ameryce Południowej – zaczynam bardziej cenić czas. Kiedy podróże trwały dłużej, a poczta była jedyną drogą komunikacji, życie ludzkie rozciągało się. Przywiązywano wagę do innych rzeczy, np. ładniej pisano listy. Decyzje były podejmowane z wielkim namaszczeniem i po długim zastanowieniu. Nie spieszono się. Życie płynęło wolniej – więcej spotykano się, rozmawiano, dyskutowano. Obecnie rytm uległ przyspieszeniu. Aplikacje na komputer bardzo przyspieszają pracę, ale sprowadzają człowieka do funkcji koordynatora, który zarządza i wstukuje liczby. Nie musi rozwiązywać skomplikowanych działań matematycznych. Technika wspomaga i przyspiesza wykonywanie wielu czynności. Z drugiej jednak strony – zezwala na wyłączenie umysłu w życiu codziennym. Nie zmusza do intelektualnego wysiłku. Dlaczego mam sobie przypo-
minać datę wybuchy danej wojny, jeżeli mogę to szybko sprawdzić w Internecie? Łatwy dostęp do informacji powoduje, że ludzie mniej wkuwają faktów, a więcej pracują nad zarządzaniem i doborem materiałów.
Byle do przodu – stojąc w miejscu W 1954 r. Samuel Beckett wydał sztukę pod tytułem „Czekając na Godota”. Przedstawia ona historię dwóch osób, które wypatrują przybycia postaci o imieniu Godot. Przychodzą codziennie w umówione miejsce, siedzą i wolny czas spędzają na rozmowie. Godot jednak nie pojawia się. Ludzie po dwudziestce już nie czekają, stali się mniej wybredni, biorą to, co daje życie. Wiedzą, że ubywa go z każdą minutą i nie należy go tracić na bezsensowne oczekiwanie na kogoś lub coś, czego mogą nigdy nie zobaczyć. Zajęci własnymi sprawami nie dostrzegliby pojawienia się współczesnego Godota. Pragną intensywnie żyć i nie przepuścić żadnej okazji do osiągnięcia sukcesu oraz dobrej zabawy. Duże bezrobocie nie pozwala im być wybrednymi. Pragną konsumować świat, wiedzieć o nim jak najwięcej, aby jak najwięcej z niego wyciągnąć. Boją się, że mogą przegrać życie, że za dziesięć lat mogą obudzić się i stwierdzić – nic nie osiągnąłem. Dlatego starają się wykorzystać dawane im szanse. Żyć z dnia na dzień.
RYS.
6
MARIUSZ TARKAWIAN
Adam Małysz zastąpi Papieża Nie wierzą w autorytety: „Nie mam rodziny, nie mam własnego domu, nie mam samochodu. Mam niezależność, mam swobodę działania, mam poczucie, że ciągle jeszcze mogę próbować życia na różne sposoby”. Podziwiają umiejętności ludzi, ale z reguły z nikim się nie utożsamiają. Daleko im do zapatrzenia się w idoli: „Nie ma autorytetów na świecie; są tylko lepsi ludzie, których inni za autorytety uważają”. Pokręcona historia oduczyła ich wierzyć w czystych, nieskażonych bohaterów. Nie ulegają złudzeniom. Są bardziej krytyczni wobec świata, niż ich rodzice. W życiu nie są, jak oni, takimi idealistami: „Nie, nie potrafię wymienić osoby, z którą zgadzałabym się we wszystkim i chciała naśladować”. Podpatrują pracę i egzystencję osób na stanowiskach, pytają ich o rady, ale nie padają przed nimi na kolana. Nie ufają postaciom historycznym; jeśli już, to żyjącym, ale na pewno nie politykom, często rodzicom, albo ludziom, z którym mają bezpośredni kontakt na co dzień: „Rodzice są dla mnie wzorem, ponieważ są szczęśliwi i nigdy nikogo nie skrzywdzili”. Często wskazywali jako wzór naśladowania osobę Jana Pawła II. Obserwują tych, którzy potrafili zapewnić sobie i rodzinie szczęśliwe oraz komfortowe życie, jednocześnie nie sprzeciwiając się sobie i zasadom moralnym. Nie szukają bohaterstwa, gdyż nie wymagają tego czasy, w których żyją. Czerpią inspiracje od tych, którzy osiągnęli sukces robiąc to co lubią. Starają odciąć się od historii. Patrzą w przyszłość, nie wracając wspomnieniami w krwawą przeszłość. Chcą budować nowy kraj, w którym przede wszystkim żyłoby się dobrze: „Sama sobie biblią, uważam, że każdy jest swoim bogiem”. Są obojętni wobec religii, ale nie są z reguły ateistami. Pod pozorem akceptacji ukrywają odrętwienie. Śmierć papieża wyzwoliła w nich uczucia religijno-patriotyczne. Nie wiadomo jak długo się one utrzymają i czy były one prawdziwe. Przypuszczam, że wiele osób brało czynny udział w pogrzebie Jana Pawła II z chęci przeżycia przygody i potrzeby uczestniczenia w czymś przełomowym, a nie z prawdziwych pobudek religijnych. Większość z nich deklaruje się katolikami, ale nie zawsze chodzi do kościoła, a jeżeli uczęszcza
OFENSYWA - grudzień 2005
TAK MYŚLIMY <<
Prawda ekranu jest prawdą rzeczywistości Duże znaczenie w życiu odgrywa moda oraz autorytet marki. Wprowadzają do umysłu pewne szablony zachowań, poglądów oraz każą uznawać obcy gust za swój. Są jak wirusy, które zagnieżdżają się w systemie i pozwalają na dostęp do zasobów komputerowych osobom trzecim. Akcje reklamowe międzynarodowych korporacji wpłynęły na postrzeganie rzeczywistości. Idąc do sklepu szuka się nie odpowiedniego koloru, a produktu określonej marki. Przez wiele lat firmy próbowały wzbudzić zaufanie do znaków firmowych. Udało im się. Ludzie młodzi bardziej wierzą w jakość marki, niż w słowa wypowiadane przez osoby publiczne. W obecnych czasach odróżnianie się od innych jest bardzo popularne. Głośne wyrażanie poglądów – które nieznacznie mijają się z ogólnie obowiązujących zasadami – jest nobilitujące. Jednak w krzyku tym nie ma krwi. To śpiew operowej śpiewaczki, która występuje na scenie w bikini. Sprzeciwianie się jest niezwykle popularne, ale jest zgodne z systemem. Nie wykracza poza jego ramy. Yuppies są nudni, a anarchiści to głupcy. Epoka współczesna strasznie stresuje i ludzie potrzebują zabawy, żeby się zrelaksować. Niektórzy sądzą, że to pokolenie – to pokolenie samotnych ludzi, którzy chcą udowodnić wszystkim dookoła, że
OFENSYWA - grudzień 2005
świetnie się bawią i wcale nie boją się samotności. Oni jednak są pokoleniem zagubionym, które podróżuje autostopem przez własny kraj.
IA AW RK
TA SZ IU AR
.M
Z otwarciem granic i rozwojem Internetu wzrosła liczba przekazywanych do opinii publicznej informacji o sytuacji polityczno-gospodarczej innych krajów. Z tego powodu młodzi Polacy stali się bardziej krytyczni wobec własnego państwa. Porównują – wydarzenia, wystąpienia polityków oraz położenie materialne obywateli za granicą – z realiami polskimi. Chcieliby, żeby Polska stała się krajem na podobnym poziomie. Polacy, z reguły, krytykują politykę – mają to w naturze. Młodzi ludzie twierdzą, że jest to przesączone zgnilizną moralną bagno, do którego nie należy się pchać, bo zamienia ono ludzi w świnie. Uważają, że środowisko polityki wymaga uleczenia; należy przeprowadzić szereg daleko idących reform, które uzdrowią państwo z choroby korupcji i układów: „Nie jestem idealistą. Wychowany w obecnym systemie nie oparłbym się pokusie nieograniczonej władzy i łatwym pieniądzom” – nie jest to rzadkie stwierdzenie. Po szesnastu latach demokracji ludzie przestali wierzyć w państwo jako samoregulujący się i uzdrawiający organizm. Pokolenie wątpi, że obywatel ma jakikolwiek wpływ na kształt rządów w Polsce. Często pojawiała się w wypowiedziach ankietowanych propozycja oddania władzy jednemu człowiekowi, który będzie potrafił silną ręką pokierować krajem: „Demokracja to piękna idea, która powinna być realizowana jednak z rozsądkiem. Silna władza skupiona w ręku prezydenta z faktycznymi możliwościami, jest gwarantem braku zniekształcenia i pewnego zwyrodnienia tej idei”. Polska scena polityczna cierpi na brak autorytetów. Silna osobowość mogłaby ten stan zmienić. Proponują, żeby odpowiedzialność za kraj spadła na barki jednej osoby, a nie spoczywała na czterystu sześćdziesięciu posłach. Jako wzór wymieniano Józefa Piłsudskiego, który wprowadził kraj na drogę reform.
N
Polska albo śmierć?
RY S
– Boga pozostawia w świętym budynku. Z powodu lenistwa i pędu wykreślili kościół ze swojej listy obowiązków. Stał się on ekskluzywnym dodatkiem. W natłoku spraw bardzo rzadko zastanawiają się nad śmiercią. Dopiero refleksja nad ostatecznym końcem wyzwala potrzebę transcendencji. W chorobie życie nabiera nowego znaczenia i musimy postawić się wobec nadchodzącej nicości. Dopiero wtedy przypomną sobie o dawnych wartościach wpojonych im przez rodziców. Nie jest prawdą, że sukces przejął rolę religii. Po prostu, ludzie nie mają na nią czasu: „Dzisiaj jest trudno w cokolwiek wierzyć...”. A może nawet jest to nie tyle kwestia czasu, co brak zainteresowania kwestiami związanymi z metafizyką. Wierzą w Boga, ale refleksję nad jego faktycznym, realnym wpływem na istnienie świata, i na ich istnienie, pozostawiają takim programom jak „Nie do wiary”.
Wspominano też o królach, którzy dzierżyli w swoich rękach całą władzę.
Kolumbowie bez statków Pokolenie rozciągnięte pomiędzy dwoma ustrojami próbuje znaleźć miejsce dla siebie w czasie historycznym. Odziedziczyli wiele po swoich rodzicach, przyglądali się bezkrwawej rewolucji i oglądali w telewizji jak ich starsi bracia przejmują rynek pracy. Wierzą w siebie, ale boją się bezrobocia. Są nieznacznie sfrustrowani, dlatego zapisują się na kursy i uczą języków. Nie są idealistami. Idealizm już dzisiaj nie wystarcza – najlepszym przykładem jest Lech Wałęsa, który w ciągu kilku lat z narodowego bożyszcza przeistoczył się w błazna. Obecnie bez praktycznego podejścia każdy „wielki” przeistoczy się w śmieszka, opowiadającego historię przybłędom. Nie chcą się z nikim utożsamiać. Wzorem dla nich są ludzie, którzy pracują na zachodzie. Starają się być szczęśliwi. Pragną kochać swoją rodzinę, ale także chcą osiągnąć sukces. Ich światopogląd rysuje się pomiędzy wartościami wpojonymi im przez rodziców – Bóg, Honor, Ojczyzna – a prawidłami, którymi posługuje się współczesny ustrój. Są jak dzieci rozwiedzionych rodziców, które życie spędzają podróżując od domu mamy do – taty. Żyją pomiędzy...
Leszek Onak
7
>> TAK MYŚLIMY R IUSZ FOT. MA
P
roszę o chwilę ciszy... Moje pokolenie... upada... Innymi słowy – spada na psy... Moje pokolenie, to znaczy ci młodzi chłopcy i dziewczynki przesiadujący w mrocznych pubach lub na klatkach schodowych... Moje pokolenie zaćpane... zapite... „Rozdarci między normalnym życiem, pracą na budowach, w cukierni, warsztatach samochodowych a wspomnieniami z podróży, czują się jednakowo źle w obu rzeczywistościach. Powrót do kleju potęguje tylko frustrację”1 Pokolenie, które bardzo szybko dorasta i rano dostrzega w lustrze przedwczesne zmarszczki i pierwsze siwe włosy. „Skąd brały się te szybkie, przedwczesne marsze w kierunku znużenia? Podejrzewam, ze nieco zbyt szybko weszli w dorosłość. Czas wyrównania rachunków nadchodzi błyskawicznie. Źródełko młodości biło coraz słabiej.”2 Moje pokolenie zasiadło przed komputerem, wyszukując choć na parę godzin iluzję miłości, byle tylko „mieć złudzenie ciepła i miłości”(The Analogs – „Blask szminki”): Ile masz lat i czy lubisz szybki sex?? Czy jesteś ładna i jaki masz biust?? 18.00 pod Bramą Krakowską, jak cię poznam?? Fajno... Mam pustą chatę... Jestem platynową blondynką i lubię ostrą jazdę...
M
oje pokolenie namiętnie pisze blogi. Coraz więcej... Pisze skrótowo. Zamiast słów woli wstawić obrazek. Wystukuje na klawiaturze swoją znudzoną samotność. W międzyczasie ktoś kogoś odwiedzi: I co powiesz? Nic... I co robimy? Nie wiem! Dokąd idziemy? Nie wiem!! „My nie mówimy nic, my nie robimy nic...”(ZBEER). W jednym z lubelskich klubów muzycznych długowłosy chłopiec w skórzanych spodniach i czarnej koszuli obmacuje
8
TARK AWIA
N
wampiryczną dziewczynę z kolczykiem w pępku. Tuż obok, pod stołem, leżą panowie kilkunastoletni, wskazujący na nadmierne spożycie... Pod ścianą siedzi dziewczyna z połamanym nosem. Jutro pod okiem będzie widniał piękny siniak... Tak bawi się moje pokolenie... Tuż po 6 rano, idąc do sklepu po papierosy, spotykam chłopaka sprzątającego ulice. Przez chwilę zaglądamy sobie głęboko w oczy. Ma zniszczoną, wykrzywioną złością twarz. Jest w moim wieku albo młodszy. Gdy odchodzę, on spluwa na ziemię... swoją wściekłość... swoją nienawiść. Dzisiaj nikogo nie zdziwi już sytuacja przedstawiona w książce Katarzyny Sowuli Fototerapia, kiedy student polonistyki z dnia na dzień staje się nosiwodą i... męską prostytutką, kiedy zdolni absolwenci szkoły artystycznej fotografują wędliny, zagłodzone dziewczyny, absolwent psychologii szuka pomocy w „schludnym ośrodku terapeutycznym”. Moje pokolenie stoi na granicy niepewności; jej jedynym znakiem drogowym na młodzieńczej drodze jest znak zapytania. Bohaterka Fototerapii – Łucja – wierzyła tylko w jedno: „Łucja była bowiem, jak mawiał Galaga, kobietą z obsesją znaku zapytania. Twierdziła, iż jest to jedyny legalny znak interpunkcyjny, jakiego powinno się używać do opisywania siebie i świata.”3
N
o cóż, „najlepsze umysły naszego pokolenia na jałowych obrotach mielą zera...” – jak śpiewa Jarosław Lipszyc. Moje pokolenie tworzy literaturę... Hm... hm... Tak, oczywiście... Tyle że ci młodzi adepci pióra traktują literaturę jako rzecz niepoważną i... intymną. Ich interesuje to, jak zdobyć „Nike”, jak sprowokować redaktora jednej z najpoczytniejszych kulturalnych gazet do napisania recenzji, ile wynosi wysokość nagrody i w jakim nakładzie wyjdzie dany tomik... W większości dla młodych literatura stała się towarem, czymś, na czym można nieźle zarobić, jeśli wpadnie się w oko np. Marcina Świetlickiego, Jerzego Pilcha, Andrzeja Stasiuka czy Pawła Dunina-Wąsowicza. To ciekawe, artystą staje się ten, kto się – dosłownie – dobrze sprzedaje (patrz... sukces komercyjno-literacki niegrzecznej dziewczynki Doroty Masłowskiej). Artystą staje się ten, kto jest w stanie zaszokować społeczeństwo. Powtórzę: zaszokować, ale nie sprowokować do dialogu (patrz przykład Kozyry czy Nieznalskiej). Dla Łucji sztuka (przyp. autora) pozostawała od zawsze nieśmiałą próbą nawiązania, choćby krótkotrwałego, dialogu z ludźmi odbierającymi rzeczywistość w sposób analogiczny do jej własnego. Jaką mamy jednak pewność, że zawieszone – przy odrobinie szczęścia – na ścianach galerii zdjęcia istotnie pełnią funkcję przekaźnika? Jaką mamy pewność, że to, co sami jesteśmy gotowi odnaleźć w pracach innych, faktycznie ma cokolwiek wspólnego z ich wizją świata? „Łucja powoli dochodziła do wniosku, że TEN TAK BARDZO POŻĄDANY PRZEZ NIE DIALOG TO W ISTOCIE LUŹNO POWIĄZANE ZE SOBĄ MONOLOGI. 4 Więc póki co, póki jeszcze czas... moje pokolenie się bawi... Zanim trafi na detoxy, do psychiatryków, ośrodków terapeutycznych, odwyków... Zanim nie upadnie na samo dno i nie dostanie porządnego kopa. Na razie się bawi... Mówi dziewiętnastolatek z błyszczącym łańcuchem na szyi: „Do trzydziestki się bawię, a po trzydziestce też...” Poczekamy... zobaczymy... przyszły panie prezesie w garniturku...
OFENSYWA - grudzień 2005
TAK MYŚLIMY <<
M
Byłem Taki sam jak Ty jesteś teraz Maska dorosłości – piwo i papieros Podkrążone oczy na dziecinnej twarzy Ręce jak patyki, na nich tatuaże Szeptałem dziewczynie w ucho słodkie bajki Byle pozwoliła, żebym zdjął jej majtki. (...) Dziś nie wierzę w nic i jest mi z tym dobrze Nie zwracam uwagi, jakie kto ma spodnie Nie patrzę na buty ani na fryzury I wkurwia mnie tylko, kiedy mówisz bzdury Czemu chcesz nawracać wszystkich albo zmieniać Żyję tak jak chcę, choć trudne to nieraz.” (The Analogs – „Byłem taki sam” z płyty „Trucizna”)
Anna Szczyglewska
Przypisy: 1. M. Olszewski: Do Amsterdamu, Kraków 2003, s. 124-125 2. Tamże, s. 131 3. K. Sowula: Fototerapia, Wołowiec 2004, s. 46. 4. Tamże, s. 49.
RYS.
AGNIESZKA POLSKA
oje pokolenie ucieka w zabawę przed otaczającą je rzeczywistością, przed przyszłością, przed nudą, brakiem kręgosłupa własnej osobowości, znudzeniem szybką miłością na tyłach samochodu... Zabawa... Zabawa...Uważaj chłopcze, bo złamiesz sobie nóżkę; zaczyna się od nóżki, a kończy na główce... Zakładając, że coś takiego jak mózg posiadasz... Bo czy mózgiem nazwiesz coś, co jest wypalone do granic możliwości?? I nie wal głową o ścianę... Twój bunt nie ma szans... Nie wygrasz... Jeśli wlazłeś już w gówno, to siedź cicho (zob. S. Sikora: „Mój dług”). Jeśli chcesz coś zniszczyć lub zmienić, musisz to dobrze poznać. Dobrze poznać i czekać... A po latach zaśpiewam Ci piosenkę: „Byłem taki sam młody przyjacielu Chciałem wszystko zmieniać i dotrzeć do celu Taki sam jak Ty, mówiłem to samo Bardzo chciałem wzniecić rewolucję krwawą Mocno też wierzyłem w to, że jestem inny Plułem na ulicy, sikałem do windy Wciąż pisałem hasła w brudnej toalecie Tak chciałem pokonać zło na całym świecie
Karolina Przesmycka Nie jesteśmy już pokoleniem X. I całe szczęście, że przeszła nam ta choroba. Jesteśmy pokoleniem poszukującym siebie.
P
okolenie X siebie odnalazło. Na dnie butelki i w narkotycznych majakach. Wykreowało slogan „No Future”. Nie chciało przy-
OFENSYWA - grudzień 2005
szłości, nie chciało świata, nie chciało siebie. Swój obraz topiło w alkoholach pochłanianych litrami podczas grunge’owych koncertów. Nie chcia-
ło spojrzeć sobie w twarz i zapytać o swoją tożsamość. Nie chciało mu się o nic walczyć, bo po co? I tak przecież „wszyscy mamy źle w głowach, że żyjemy”. Buntowało się przeciwko samemu sobie, nie żywiąc do siebie nawet odrobiny szacunku. Znam tyl-
9
>> TAK MYŚLIMY
ko jedno słowo, którym mogłabym skomentować takie zachowanie. Było żałosne. Jestem pełna pogardy dla pokolenia X. Jestem pełna pogardy dla ludzi nie wyznających niczego prócz ideowej ambiwalencji. Czym był ich „bunt”? Demaskacją słabości i hipokryzji. Dlaczego hipokryzji? Bo buntowali się przeciwko wszechogarniającemu kultowi pieniądza, samemu oddając się nałogom, na których zarabiają miliony przestępców, winnych za taki właśnie, a nie inny obraz świata. Może więc trzeba było pójść po rozum do głowy. Do trzeźwej głowy. Pokolenie X się skompromitowało.
Utonęło w bagnie własnej głupoty. W wymiocinach swoich żałosnych pseudo-kontestacji. Było to pokolenie tchórzy, słabeuszy i nieudaczników. Tak, można powiedzieć, że nas też to w jakimś stopniu dotyczy.
być puści. Chcemy w coś wierzyć, czemuś zaufać. Tęsknimy za tym, chcielibyśmy o to walczyć, ale nie wiemy z kim i jaką bronią. Problem polega na tym, że nie potrafimy znaleźć wspólnego punktu odniesienia, a dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że brakuje nam wzorów do naśladowania. Właśnie niedawno odszedł ostatni z nich. Podpowiadał nam, w którym miejscu opuścić kotwicę, podczas podróży po bezkresnym oceanie postmodernizmu. Gdzie się „zaczepić”, aby nie pochłonęły nas jego fale. Bo nas ukształtowała epoka, w której żyjemy. Jesteśmy bezbronnymi dziećmi ponowoczesności, która na naszych oczach wszystko pożera i obraca w chaos. Nie istniejemy jak rycerz Italo Calvino i podobnie jak on, wciąż tak bardzo chcemy się odnaleźć. Chcieliśmy się odnaleźć
RYS. A AGNIESZK A POL SK
Jesteśmy pokoleniem piwa i LM-ów „lajtów”. Jednak w naszym przypadku są to już jedynie dodatki, a nie sens życia. Zamieniliśmy, co prawda, grunge’owe koncerty na płytkie dyskoteki, ale zamieniliśmy też koszulki z nihilistą Kurtem Cobainem na koszulki z Che Guevarą. I chociaż tego ostatniego trudno uznać za jakikolwiek wzór do naśladowania (szczególnie patrząc przez pryzmat zbrodni jego „partyzantki”), to jednak dla wielu młodych ludzi jest pewnym symbolem. Symbolem człowieka idei. My bowiem, w przeciwieństwie do swoich poprzedników, nie chcemy
10
podczas grudniowej rewolucji na Ukrainie. Dlatego po polskich ulicach przetaczały się wówczas rzesze studentów z wpiętymi w klapy pomarańczowymi wstążeczkami, które były dla nas tym samym, czym dla uczestników marca’68 białe studenckie czapki. Dlatego staliśmy na mrozie z polskimi i ukraińskimi flagami pokazując jak wielką wartością są dla nas sprawiedliwość i uczciwość. Czuliśmy się jak nasi starsi koledzy, którzy walczyli o polską demokrację pod sztandarami NZS. I wygraliśmy. Batalia o Ukrainę toczona przy pomocy okrzyków i pomarańczowych wstążeczek zakończyła się zwycięstwem.
Poznaliśmy namiastkę tego, za czym tęsknimy, a czego nie doświadczamy na co dzień w kraju korupcji, bezprawia i niedotrzymywanych obietnic. Namiastkę prawdy. W głębszym ujęciu, tęsknimy jednak za czym innym.
Za czymś, co nam wskaże sens życia w tej pluralistycznej, ziejącej pustym libertynizmem i permisywizmem, dżungli. Inaczej dnia 3 kwietnia o godzinie 21.37, dokładnie w dobę po śmierci Jana Pawła II, w miasteczku akademickim AGH w Krakowie nie odbyło by się niesamowite, spontaniczne misterium. W środku miasta nie wyrosłyby nagle cztery monumentalne „krzyże pamięci”, utworzone z rozświetlonych okien akademików. Nigdy nie powstałaby w internecie strona „Studenci Papieżowi”. Nigdy, w noc przed jego oficjalnym pożegnaniem, ulice całej Polski, nazwane jego imieniem, nie rozbłysłyby milionami świateł. Nigdy nie dostałabym dziesiątków e-maili i smsów, informujących o organizowanych spontanicznie przez młodych ludzi pochodach pamięci. Znów się połączyliśmy. Połączyła nas pamięć o wielkim człowieku i tęsknota za uosabianym przez niego kanonem wartości, z których najważniejszą dla nas jest nadzieja. Albert Camus powiedział kiedyś: „Samo wdzieranie się na szczyt starczy, by wypełnić serce człowieka”. Już samo podjęcie próby czyni nas wielkimi. Do tego potrzeba jedynie odrobiny refleksji nad nauczaniem tego, którego pamięć tak pięknie potrafiliśmy uczcić. Więc być może właśnie teraz to pokolenie powinno się zbuntować. Przeciwko czemu? Przeciwko kulturze pozorów, nihilizmu i pustki ideowej. Przeciwko modom i fałszowi. Przeciwko poprzedniej generacji beznadziei. I wtedy pojawi się szansa, że odnajdziemy się tak, jak odnaleźliśmy się rok temu na Placu Litewskim pod ukraińską flagą i na płonącej miłością ulicy Jana Pawła II, na dzień przed jego oficjalnym pożegnaniem. A „future” będzie już wtedy w zasięgu ręki
Karolina Przesmycka
OFENSYWA - grudzień 2005
TAK MYŚLIMY <<
M
łody człowiek nie spotka się jednak nigdy z wrogością przechodniów (chyba że pracuje dla partii sprawującej akurat rządy w naszym kraju). Często zdarza się politowanie nad naiwnością działacza, którego idealizm jest, w mniemaniu ewentualnych wyborców, niecnie wykorzystywany przez partyjnych bonzów. Jednak równie często zdarzają się komentarze zgoła odmienne: wy młodzi jesteście solą Ziemi, wymieńcie czym prędzej tych starych złodziei, a zapanuje raj na tym łez padole. Skąd bierze się owa ufność i nieskrywany optymizm w myśleniu o nowym pokoleniu? Przecież dwudziestolatek nie zna jeszcze życia, jest niewykształcony, a dobre chęci nie wystarczą (nawet jest nimi ponoć piekło wybrukowane). Wspaniałą ilustracją tego fenomenu jest, moim zdaniem, „Oda do młodości” Adama Mickiewicza. Proces pisania tego utworu przypominał zapewne erupcję wulkanu, był wyrzuceniem z siebie od dawna nagromadzonych uczuć młodego człowieka. Nie ma w nim ani jednego słowa o rozwadze, jest sama kwintesencja entuzjazmu i poczucia możności przemiany świata. To właśnie pokolenie filomatów i filaretów ma pchnąć bryłę świata nowymi tory. Ogólny wydźwięk tego wiersza przypomina jako żywo... „Międzynarodówkę”. Naprawimy świat - co do tego nie ma wątpliwości. A co będzie później? Wyjdzie z zamętu świat ducha / Młodość go pocznie na swoim łonie / A przyjaźń w wieczne skojarzy spojnie. Wiele lat po powstaniu wiersza, Leonard Niedźwiecki, przyjaciel Mickiewicza napisał, że „Oda do młodości” jest pochwałą „(...) tego, co nie dojrzałe, a więc odą do głupstwa”. Sam poeta do końca pozostał wierny wszystkiemu, co jest z młodością związane - niedojrzałości i brakowi odpowiedzialności. Autor „Niepewności” był rzeczywiście bardzo niepewny swoich uczuć, toteż często zmieniał towarzysz-
OFENSYWA - grudzień 2005
ki życia. Będąc już żonatym miewał wiele kochanek, z którymi także posiadał potomstwo. Jego żona postradała zmysły - o przyczynach znajome mi źródła milczą, jednak łatwo można się ich domyśleć. III część „Dziadów” powstała jako swoiste zadośćuczynienie za brak uczestnictwa w powstaniu listopadowym. Owszem, A. Mickiewicz starał się dotrzeć do ogarniętego zawieruchą Królestwa Polskiego, lecz po drodze napotkał wiele przeszkód, które uniemożliwiły mu dowiedzenie swojej miłości do Ojczyzny. Prawdopodobnie najbardziej istotną była pewna szlachcianka z poznańskiego, u której zabawił kilka miesięcy. Nie uważam, broń Boże, że poznańskie szlachcianki nie były godne przebywania z nimi przez dłuższy czas, niemniej jednak waleczna postawa wyrażona słowem choćby w „Konradzie Wallenrodzie” (którego tytułowy bohater zrezygnował z osobistego szczęścia dla dobra Ojczyzny) powinna zostać poparta także czynem. arska Rosja posiadała bardzo mądry sposób na studzenie rozpalonych głów młodych spiskowców. Bynajmniej nie chodzi mi o zsyłki na Syberię czy morderstwa. Obraz młodzieży ginącej tysiącami w warszawskiej Cytadeli jest, łagodnie rzecz ujmując, nie do końca zgodny z prawdą. Jeśli ktoś odważył się podnieść uzbrojoną rękę na cara, lub jego żołnierzy, niechybnie był skazywany na śmierć. Jednak jeśli ktoś za młodu bawił się w konspirację, wówczas czekała go zsyłka. Nie polegała ona jednak na pracy przy budowie tamy, wyrębie lasu czy wydobywaniu uranu, jak miało to miejsce po 1917 roku. Młody człowiek wysyłany był na, przykładowo, dwa lata w głąb kraju, po którym to okresie wracał bogatszy o nowe doświadczenia, by zająć się tym, czym szanujący człowiek zajmować się powinien, mianowicie zarabianiem pieniędzy i ożenkiem. Miał przydzielone mieszkanie oraz pracę.
Młodzież PRO
Obsługiwanie stolika „agitacyjnego” w trakcie kampanii wyborczej może dostarczyć na temat naszego społeczeństwa znacznie szerszej wiedzy niż niejeden podręcznik socjologii. Taka praca polega bowiem nie tylko na rozdawaniu przechodniom ulotek, ale także na prowadzeniu z ewentualnymi wyborcami rozmów. Bardzo często przechodnie próbują złamać morale działacza poprzez przekonywanie go, że: „wszyscy politycy są tacy sami” lub że „i tak nie macie szans dostać się do parlamentu”.
Stefan Sękowski
C
RYS. MICHAŁ SKRZYŃSKI
11
>> TAK MYŚLIMY
RYS. MICHAŁ SKRZYŃSKI
To
Nasz bohater został ukarany za działalność wywrotową wywiezieniem daleko, aż do Petersburga, gdzie za karę miał... uczyć dzieci w szkole. Po pewnym czasie został przeniesiony do Odessy, gdzie, z nakazu ministra oświaty, miał pracować w tamtejszym liceum. Niewola nie była zbyt dotkliwa, więzień miał pełną swobodę dysponowania sobą oraz swoim mieniem (z wyjątkiem wy-
12
jazdu bez pozwolenia). Świadczy o tym fakt, iż od petersburskich opozycjonistów otrzymał list polecający do rewolucjonistów odeskich - jego własność nie była więc regularnie rewidowana, jakby to miało miejsce w więzieniu. Na Krymie i później w Moskwie miał sporo czasu na pisanie oraz podróże - w owym czasie powstały między innymi „Sonety Krymskie” i „Konrad Wallenrod”.
prawda, że w XIX wieku w Rosji, z przyczyn politycznych, represjonowane były setki tysięcy ludzi (więzienia, zsyłki w głąb kraju, przesłuchania). Nie da się zliczyć uczestników powstań chłopskich, mordowanych bez żadnego „ale”. Niemniej jednak działalność carskiej policji w stosunku do przeciwników politycznych nosiła czasem znamiona humanitaryzmu, a nawet posiadała pewne walory resocjalizacyjne. Nam, Polakom, opozycyjność zawsze kojarzyła się pozytywnie, jednak bardzo często łączyła się ona ze zwykłym terrorem. Jakoś nie chcemy przyjąć do wiadomości, że w wyniku działań piłsudczykowskiej Organizacji Bojowej PPS ginęli także zupełnie niewinni ludzie. Działania rosyjskie, mające na celu utrzymanie porządku w państwie i obronę przed rewolucją, uznaję więc za w pełni usprawiedliwione. Imperium Rosyjskie powstało dzięki absolutnej władzy cara podpartej terrorem i wymogiem całkowitego posłuszeństwa. Jego istnienie nie było uargumentowane żadną szczytną ideologią - było własnością batiuszki i koniec. Może więc państwo powstałe przez wcielenie w życie czyichś ideałów i marzeń byłoby mniej krwawe i bardziej sprawiedliwe? Takim właśnie państwem był ZSRR. Także on miał zaciekłych wrogów, podłą reakcję, którą należało wszelkimi metodami zwalczać. W imię obrony zdobyczy socjalnych ludu pracującego, w latach 1930-1937 w radzieckich łagrach zginęło ok. 15 mln więźniów. Funkcjonowały sądy doraźne, w których jedna i ta sama osoba mogła być jednocześnie oskarżycielem, sędzią i katem. Mrzonka o wspaniałym świecie bez ekonomicznego przymusu, zamieniła się rychło w koszmar na jawie. Niestety, właśnie takich ideologii imają się zazwyczaj młodzi buntownicy. Właśnie o taki świat walczyła długowłosa młodzież w 1968 roku (plus jeszcze o prawo używania środków odurzających bez żadnego umiaru i parzenia się z kim popadnie). Rozruchy w Paryżu czy Bonn nie były niczym innym jak próbą wzniecenia komunistycznej rewolty w zachodniej Europie. Młodzi idealiści nosili na demonstracje portrety Che Guevary, współtwórcy kubańskiego reżimu, oraz Mao Tse Tunga, mordercy kilkudziesięciu milionów Chińczyków. Kilka lat później ci sami ludzie zasilali szeregi ugrupowań terrorystycz-
OFENSYWA - grudzień 2005
TAK MYŚLIMY <<
nych, takich jak Czerwone Brygady we Włoszech, czy RAF - Frakcję Czerwonej Armii w Niemczech.. Część z nich kontynuowała walkę na nieco innej płaszczyźnie. Daniel Cohn-Bendit czy Joschka Fischer czynnie włączyli się w politykę, stając się przywódcami nowej międzynarodówki - tym razem zielonej. Metodami pokojowymi dążą do tego samego celu, co ich bardziej bojowi koledzy - do urzeczywistnienia komunistycznej utopii. Owszem, nie mają tego wpisanego w programy, zasłaniając się hasłami o „zrównoważonym, ekologicznym rozwoju”. Jednak to nie słowa zmieniają świat, lecz czyny. Jako przykład przytoczę fakt, iż Zieloni byli od zawsze zwolennikami jednostronnego rozbrojenia Zachodu. Nie trzeba mieć Bóg wie jakiej wiedzy, żeby wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby Zachód nagle zniszczył wszystkie swoje głowice atomowe i pierwszy zaproponował Moskwie porozumienie. Nie zdążyłby nawet wyciągnąć dłoni do zgody, a radzieckie czołgi byłyby już w połowie drogi do Paryża. Pokolenie ’68, nieświadomie (a przywódcy jak najbardziej) kolaborowało z Sowietami.
Ale
przecież nie zawsze młodzież musi niszczyć. Wszak w tym samym 1968 roku, gdy młodzi komuniści demolowali stolicę Francji, polska młodzież toczyła, z góry skazaną na porażkę, walkę z totalitarnym reżimem w obronie przedstawienia Dziadów. Wynika to z tego prostego faktu, że w PRL i innych demoludach... było z czym walczyć. Jak napisał Albert Camus, „człowiek żeby żyć, musi się buntować”. Tak właśnie jest z młodzieżą. Gdy człowiek z rozpaczą odkrywa, ze świat to nie tylko plac zabaw i lodziarnia za rogiem, postanawia go odmienić. W komunistycznym raju kazano ludziom godzinami wystawać w kolejkach, pieniądz nie miał absolutnie żadnego pokrycia i, tak na dobrą sprawę, liczyło się tylko to, ile jeszcze gram mięsa pozostało obywatelowi na kartce; przerabiano dzieła literackie w taki
OFENSYWA - grudzień 2005
sposób, że po opuszczeniu cenzurowej młockarni nie było już nic ciekawego do czytania; bito słuchających big-beatu i zakazywano pokazywania nieprawomyślnych (w mniemaniu cenzury) sztuk teatralnych. Więc się młodzież przeciwko owemu oczywistemu złu buntowała. A że na zachodzie nie było z czym walczyć, wroga trzeba było sobie wymyślić. Stał się nim więc krwiożerczy kapitalizm i faszyzm uosabiany przez wielką koalicję socjaldemokratów, chadeków i liberałów w Niemczech, czy generała de Gaulle’a we Francji. Swoją drogą szkoda, że PRL, zamiast umieszczać
jest bardzo wartościową częścią społeczeństwa właśnie dlatego, że jeszcze życia nie zna. Ktoś, kto dostał kopniaka od żywota łatwo może popaść w marazm i uważać, że nic się nie da zmienić na lepsze. Dwudziestolatek przeciwnie będzie starał się znaleźć swoje miejsce „pod wielkim dachem nieba” i za punkt honoru uważać będzie spełnienie swoich marzeń własnymi siłami. Musimy tylko odnaleźć ideały, w imieniu których rzeczywiście warto walczyć - a w państwie demokratycznym działalność polityczna jest nierozerwalną częścią takiej walki.
RYS. MICHAŁ SKRZYŃSKI
relegowanych młodzieńców w karnych jednostkach wojskowych, nie zaproponowała Francji wymiany studentów bez możliwości powrotu. Spełniłaby tym marzenia zarówno jednych, jak i drugich. Niejedna osoba spyta zapewne, czy nie powinienem dać swoim rówieśnikom choć odrobiny nadziei. Z dotychczasowej treści artykułu wynika, że młodzież nie jest zdolna do absolutnie żadnej zmiany tego świata na lepsze, a za największą bolączkę uważa to, co akurat jest pod ręką i że w ogóle nie powinna zajmować się polityką. Gdybym tak myślał, sam bym się nie parał tym paskudztwem. Entuzjazm i wola walki może być cechą jak najbardziej pozytywną, jeżeli jest skierowany w odpowiednim kierunku. Nie w obronie prawa do zbiorowego lenistwa, nie w kierunku niszczenia mienia publicznego i prywatnego. Młodzież
Tytuł jednego z esejów Mirosława Dzielskiego brzmiał Odrodzenie ducha - budowa wolności. Aby zbudować społeczeństwo złożone z dumnych obywateli naszego państwa, trzeba wrócić do wartości - i to z pewnością przyświecającym pokoleniu polskiego, a nie francuskiego 1968 roku. Może ktoś mi zarzuci, że popieram jedną, konkretną opcję światopoglądową, czy że jestem nietolerancyjny i zaściankowy. Historia pokazała jednak, że młodzież może budować tylko w oparciu o tradycyjne wartości, chrześcijańską moralność, rodzinę, prawdziwą (a nie społeczną) sprawiedliwość i wolność powiązaną z odpowiedzialnością. W innym przypadku może łatwo zniszczyć naszą cywilizację i to bez względu na to, na jak bardzo szczytne idee budowy świata od nowa będzie się powoływać
Stefan Sękowski
13
>> TAK ŻYJEMY Marek Drączkowski Piotr Kulpa
TYSIĄCE
POMARAŃCZY
i kasa CIA
(czyli o miejscu, gdzie działa się historia)
P
adał śnieg, było zimno. Gwiazdy przebijały się przez zachmurzone niebo. Był 23 grudnia. Z Piotrkiem i Radkiem doszliśmy do Kościoła św. Ducha. Tutaj czekał już Adam. Msza minęła dziwnie szybko. Potem na Plac Unii Lubelskiej, do autokarów, do Kijowa. Przed oczami, zamiast świątecznego stołu, Majdan na Placu Niepodległości. Na plecach bagaż. Do tego obawa i nadzieja na świąteczną przygodę. Ułatwić ją miała partia PiS. Studenci, dziennikarze i inni ciekawscy ludzie zostali hurtowo przerobieni na międzynarodowych obserwatorów. No i wystąpiły problemy – organizacyjne. – Jak to, ja nie jadę?! – wycedził przez zęby zdenerwowany mężczyzna. – I teraz mi to mówisz?! – Bardzo mi przykro – tłumaczy łamiącym się głosem przewodnicząca lubelskiej młodzieżówki PiS – Musiałam losowo wykreślić część z was. To nie moja wina. Naprawdę jest mi bardzo przykro. To dlatego, że ukraińska Centralna Komisja Wyborcza w ostatniej chwili zmniejszyła zapowiadany limit akredytacji. – Jak ja mam teraz wrócić do domu? Jest noc, a ja przyjechałem tutaj z Białegostoku – rzuca rozjuszony facet. – Ja z Katowic – dodaje inny. Podobnych głosów jest więcej. Obok mnie siedzi Radek. Patrzy przed siebie. Na twarzy nerwowy grymas niedowierzania. Jego także nie ma na liście. – A tak wzorowo wypełniłem ankietę – ironizuje. – Proszę, aby wszyscy wyszli na zewnątrz! – rozkazuje organizatorka-Kasia. Jej niepewny głos wspomaga teraz
14
mikrofon. Po paru ponagleniach autokar pustoszeje. Chaos. Jest żelazna lista. Metaliczny głos tępo wyczytuje nazwiska. Ludzie wchodzą z powrotem. Pozostali kłócą się o swoje. My walczymy o Radka. Adam przedziera się przez grupę rozwścieczonych ludzi. Ja idę mu w sukurs. Przekonujemy, namawiamy, prosimy. I nic! Po głowie chodzi myśl, aby nie jechać. Taka solidarność z kolegą. – Hm.... Trudno. Nie możecie zrezygnować z mojego powodu. Po tym, co się tutaj dzieje widać, że naprawdę będziecie mieli przygodę. Pełną emocji – rzuca na pożegnanie Radek. – Wyczytują nas – zauważa Piotrek. Przebijamy się przez zapalczywie walczących z niesprawiedliwością żelaznej listy. Ludziom puszczają nerwy. Przepychają się. Chcą siłą odzyskać swoje miejsca do Kijowa. Na próżno. Organizatorka - Kasia w desperacji grozi policją. Potem mała konsternacja: zamykające się drzwi autokaru. Zza szyby oddalają się rozgoryczone twarze, milkną krzyki. Z placu Unii Lubelskiej rusza kawalkada ośmiu autokarów do Kijowa. Jedziemy w stronę Dorohuska. Wrzawa ustała. Słuchać dźwięk otwieranych puszek z piwem, rozlewanej wódki. Nieśmiałe jeszcze próby rosyjskiego przeistoczyły się w zbiorową histerię. Bo jak jest, do cholery, po rusku: międzynarodowy obserwator? Ktoś tylko cicho zwrócił uwagę – Kijów to nie Moskwa. Mało z nas mówiło dobrze po rosyjsku, a co dopiero po ukraińsku. Przód autokaru zdominowała młodzieżówka PiS z Białegostoku. W tyle zaś – studenci z Lublina. A nas opanowali dziennika-
rze: „Wyborczej”, „Rzeczpospolitej”. Potem doszło jakieś radio. Kolejne kieliszki. Do granicy dojechaliśmy szybko. Polska odprawa przed północą, a później pod górkę. Zasnąłem. – Sen retrospekcyjny – zażartował Piotrek, przecierając oczy.
Od początku Rzeczywiście. To był szybki slajd, a jednak minęło parę godzin. Właśnie odtwarzałem początek. Siedziałem w barze „U Szewca”, sącząc piwko z przyjaciółmi, kiedy zadzwonił Adam. – Cześć Marek, musisz szybko podjąć decyzję. PiS organizuje wyjazd na Ukrainę. Są jeszcze dwa wolne miejsca. Wszystko za darmo. Jedyny problem w tym, że akcja toczyć się będzie w czasie świąt bożonarodzeniowych. Wiesz, powtórka drugiej tury prezydenckich wyborów. Juszczenko kontra Janukowycz. Albo na odwrót, jak wolisz. Widziałem tysiące pomarańczy, mandarynek nawet. Miejsce, gdzie dzieje się historia. Do tego kasa CIA, słowem przygoda... Przedstawiłem obraz sytuacji Piotrkowi. – Bez dwóch zdań: jedziemy! Moc sprawcza słowa dotarła do Adama. Znajomi pogratulowali okazji. Klamka zapadła.
Na Ukrainę – Dajcie paszport – warknął ukraiński celnik. Jego widok był bardzo rozbudzający. Czapka misiowata, jak w „Brunecie wieczorową porą”. Czerstwa twarz. Srogie spojrzenie. Czułem się, jakbym przemycał kilogram heroiny. Potem czekaliśmy na pozostałe autokary. I gdzieś po czwartej byliśmy już po tamtej stronie Bugu. Obrzeża Kijowa przywitały nas siermiężnym widokiem betonowej szarzyzny. A w tle tego - pstre reklamy wszelkiego kapitalistycznego nasienia. Zaparkowaliśmy przy bezgwiazdkowym hotelu „Chodorowskiej”. Z autokarów wyległa masa. Jest szesnasta. Kwaterowanie zajęło dwie godziny. Jednak przed tym kolejna niespodzianka. – W holu robią przydziały! – krzyknął ktoś. Miał być Kijów, a okazało się, że są: Czerkasy, Połtawa, Sumy, Mariupol.
OFENSYWA - grudzień 2005
TAK ŻYJEMY <<
Ja z Adamem dostaliśmy najbliższe Czerkasy, oddalone o 250 km na południe od Kijowa. Piotrek wylosował Mariupol. Atrakcją tej wycieczki byłoby zapewne Morze Azorskie. Jednak prawie tysiąc kilometrów w jedną stronę odstrasza. Kombinujemy z powodzeniem… – Załatwiłem. Mam Czerkasy – biegnie zadowolony Piotrek - Ale akredytacji dla mnie nie ma. Co się tak patrzycie? Po prostu, akredytacji: niet. Ale żeby było śmieszniej, to jest na nazwisko Radka. Poplątanie z pomieszaniem. Wszystko na wariackich papierach. Artur i Anka z „Wyborczej” też nie mają. A chcieli jechać nawet do Mariupola. Teraz to cały ich misterny plan na reportaż chyba diabli wezmą. Nawet nie są zakwaterowani. Do Kościoła św. Aleksandra, na kijowskiej starówce, dotarliśmy z opóźnieniem. Ksiądz w języku polskim dziękował nam za przyjazd. My zrewanżowaliśmy się kolędami. Komunia św. i wolne. Organizatorzy dali nam 20 minut. To zdecydowanie za mało, aby zobaczyć wszystko na Placu Niepodległości. – Po lewej jest siedziba ukraińskiego parlamentu – rzucił ktoś z tyłu. Rzeczywiście: budynek na wysokiej skarpie, żółta elewacja. Moc oświetlających watów sprawia, iż wygląda jak baśniowy pałac. Jednak nie to elektryzowało. W stan osłupienia nie wprowadzała także potężna choinka, mieniąca się kolorowymi światełkami. To byli po prostu ludzie - tysiące, masa. – Wschód i Zachód razem – głośno skandowali po doniesieniach Kanału 5. Duże telebimy, umieszczone na potężnej scenie, informują o wypowiedzi Janukowycza. Tu wszystko jest pomarańczowe. Małe wstążeczki owinięte wokół rękawów kurtki, czapki, flagi. Serca tych, którzy walczą już ponad miesiąc, też. – Już nie mamy czasu. Jest dwadzieścia po dziewiątej. Musimy wracać. – przypomina Adam. Z powrotem do autokarów i jazda do kijowskiego Domu Nauczyciela. Szatnia. Głód już pędził do zapowiadanego wigilijnego stołu. – Niestety, zapraszają nas na przemówienia – westchnął zawiedziony głos. Najpierw przedstawiciel obozu Juszczenki. Potem ksiądz katolicki, później greko-katolicki. Ogólna tonacja dziękczynna za nasze świąteczne po-
OFENSYWA - grudzień 2005
święcenie. Że solidarność z Ukraińcami budujemy, mówili. Wszystkie te kurtuazje na pusty żołądek były nie do wytrzymania. Poseł Kamiński z PiS przelał czarę goryczy. Postanowił podzielić się refleksją „w tym temacie”. W swoich dalekosiężnych planach zahaczył nawet o Białoruś. A kiedy pozwolili już wyjść i chwycić za plastikowe talerzyki, nastąpił atak. – Uwaga, dziennikarze! – krzyknęła przerażona dziewczyna do swoich koleżanek. – Hm! Widać jakieś nieprzygotowane do pozowania – zażartował Piotrek. – Szczerze – kontynuował Adam – to mogliby dać sobie spokój. Z obiektywem do talerza? Może jeszcze sprawdzą, czy mam coś między zębami. Do hotelu wróciliśmy przed północą. Nakarmieni obserwatorzy wylegli z nielubianych, zbyt ciasnych autokarów. Część z nich skierowała się w stronę... Dziwne te kioski tutaj. Zamiast gazet, chemii - sama wóda. Alkoholi wszelkiej maści w bród. A tanie to wszystko… Półki szybko opustoszały. Kioskarz zwęszył dobry interes i poczekał. My zaś, zadowoleni i zaopatrzeni, wróciliśmy do pokoju. Dołączyły jakieś koleżanki. Później Artur z Anką. Rozmawialiśmy, o nie pamiętam czym, do rana. Krótki sen. W południe zjedliśmy wspólne bożonarodzeniowe śniadanie. Konserwy, które szczęśliwie zabrałem ze sobą, wystarczyły jeszcze na drogę. „Wyborcza” została w Kijowie. Koleżanki pojechały do Połtawy. A my do pierwszego wolnego autobusu na Czerkasy.
Dalej na południe Pod hotelem nie czekały na nas luksusowe mercedesy. To były zwykłe ukraińskie, a raczej radzieckie, ikarusy. Stare, brudne i śmierdzące autokary. Wyjazd ustalony był na godziny popołudniowe. Przedłużył się niestety i wyruszyliśmy o osiemnastej. Przed opuszczeniem Kijowa każdy z nas dostał przydział pieniędzy na wyżywienie. Po 30 hrywien. – Niestety, zmieniła się ordynacja. Na niekorzyść. Przed chwilą ogłosił to Sąd Najwyższy – wycedził Iwan, koordynator grupy polskiej ze strony Ukraińców. – Ale nie martwcie się, dzięki wam damy sobie radę z oszustwem. Nic złego nie powinno was spotkać. W razie czego dzwońcie pod numery sztabu Juszczenki.
Po niedługiej, lecz pełnej wzniosłych epitetów i podziękowań dla obserwatorów przemowie, wyruszyliśmy w dalszą podróż. Okręg Czerkasy leży w centralnej Ukrainie. Podczas poprzednich głosowań Wiktor Juszczenko zdobył tutaj zdecydowaną większość głosów. Zarówno w pierwszej, jak i w drugiej turze wyborów. Kilkugodzinna jazda
ZADZIWIAŁA
FREKWENCJA.
WSZYSCY
SZLI GLOSOWAĆ.
autobusem. Nagły przystanek. Na poboczu drogi czekali na nas złotozębni ludzie w misiowatych czapkach. To byli przewodnicy. Zabierali obserwatorów do wiosek i miasteczek. Jedyne, co zaskakiwało, to organizacja ze strony ukraińskiej. Była o niebo lepsza niż nasza. Zawsze w umówionym miejscu i czasie. My zatrzymaliśmy się w Umaniu, gdzie powitał nas Sasza. Miał porozdzielać ludzi po okręgu. Wytypował trzynaście osób, które miały zostać w hotelu. Pozostali porozjeżdżali się do innych miejscowości.
Talne Małe, niczym nie wyróżniające się miasteczko. W centrum, na środku skrzyżowania, pomnik Lenina. Szarzyzna. Parę sklepów, zniszczone budynki, pustki na ulicach, za miastem zniszczony dworek. Tak wyglądała miejscowość, do której udaliśmy się we czwórkę z Umania, aby obserwować głosowanie. Przewodniczył nam pan Oleg, który przyjechał po nas o dziewiątej rano. Podczas podróży do Talne pokazywał zdjęcia. Był na nich razem z Juszczenką. – On z tych stron pochodzi. Swój człowiek – chwalił się dumnie. Podróż nie trwała długo, ale podczas
15
>>TAK ŻYJEMY
niej zdążyliśmy się dowiedzieć, że nasz opiekun pracował kiedyś w Polsce. Pierwsza komisja, jaką odwiedzili-
TU
LUDZIE SA ZDESPEROWANI.
CHCA
ZMIAN.
śmy, ulokowana była w szkole. W środku zimno, trudno wytrzymać. Do tego te obdarte ściany. Budynek dawno nie był odnawiany. Oprócz nas wyborom przyglądali się obserwatorzy obydwu kandydatów. My nie mogliśmy okazywać sympatii dla żadnej ze stron. Jednak osoby od Juszczenki, po zapytaniu od kogo są, podnosili w geście radości pomarańczowe długopisy. Wszystko jasne. W lokalu panował spokój. Zadziwiała frekwencja. Starsi i młodzi, z dziećmi na ramionach. Wszyscy szli głosować. Ale porządek musiał być. Przewodniczący komisji nie przeszkadzał w robieniu zdjęć ani w sprawdzaniu arkuszy głosowania.
PAN OLEG (Z
LEWEJ) I JEGO PODOPIECZNI
– Wszystko w porządku – wycedził przez zęby jeden z obserwatorów Juszczenki, gdy opuszczaliśmy budynek.
16
Szóstka w ładzie Sześć osób w starej ładzie. Zapakowani w samochód, jak sardynki w puszkę, jeździliśmy do kolejnych komisji. Po odwiedzeniu czwartej z rzędu Oleg zaproponował przerwę. Udaliśmy się do katolickiej parafii, gdzie urzędował młody proboszcz z Polski. Zaprosił nas na plebanię. Na stole pojawiła się kutia, gorąca herbata i ciasto. Przypominał się dom i atmosfera powigilijna. Rodzina oddalona o tysiąc kilometrów. Aż coś ściskało w sercu. Skromny posiłek dobrze nam zrobił, a nalewka rozgrzała kości. Po krótkiej wizycie - wyjazd za miasto. Obejrzeliśmy dworek pozostawiony przez polskich szlachciców. Ukraińcy zaplanowali wszystko co do minuty. Oprócz obowiązku obserwowania, zadbali też o krótką przerwę, wyżywienie i noclegi. Wszystko zapięte na ostatni guzik. O godzinie ósmej wieczorem wszystkie lokale wyborcze miały być już zamknięte i zaczynało się liczenie głosów. My zostaliśmy przydzieleni do szkoły. Razem z nami w lokalu przebywało jeszcze sześciu innych obserwatorów. – Tu ludzie są zdesperowani. Chcą zmian, a nie tylko obietnic. Młodzi na razie nie mają szans na lepszą przyszłość. Jadą do was handlować. Każdy musi sobie jakoś radzić. Bieda – skarżyła się Katia, jedna z obserwatorek ze sztabu Juszczenki. Ubrana była w pomarańczowy szalik i czapkę. Na końcach dwóch warkoczy pomarańczowe frotki. Zapytałem ją, czy to się zmieni, kiedy wygra Juszczenko. – Na pewno – odpowiedziała z przekonaniem. Liczenie głosów przebiegało spokojnie i sprawnie. Nikt nie oszukiwał. Wszystko starannie zostało zapisane w protokołach. Pomarańczowi w tej komisji odnieśli znaczące zwycięstwo. Była dziesiąta w nocy, gdy razem z Katią wyszliśmy z lokalu. Na zewnątrz było bardzo ciemno, nie świeciła żadna lampa. – Rozkradli wszystkie kable i żarówki. Normalne – powiedziała ze spokojem Katia.
Koniec roboty – Trzeba to uczcić – z zadowoleniem na twarzy powiedział Oleg. Zaprosił nas na małe piwko. Najpierw
opieraliśmy się sugestii, aby co nieco wypić. Ulegliśmy w końcu. W małej knajpce stłoczyło się wielu ludzi. Wszyscy z niecierpliwością czekali na pierwsze nieoficjalne wyniki głosowania. Za każdym razem, gdy spiker ogłaszał wynik w barowym telewizorze, na twarzy ludzi dało się zauważyć wielkie skupienie. No i później radość, bo przecież wszyscy z tej mieściny byli za Juszczenką, a ten zdobywał coraz to większą liczbę głosów. Do naszego stolika przysiedli się jacyś ludzie. Polał się szampan. Zaczęły się podziękowania dla Polaków, że chciało im się tak w święta wyjeżdżać. Że prezydent nasz też dobry – bo pomógł. I nam obserwatorom też nie zapomniano podziękować. Aż się łza do oka cisnęła. – Wypijmy za Polskę i Ukrainę. I za to, abyście już nie musieli w takiej sprawie przyjeżdżać, tylko tak normalnie, w odwiedziny do wolnego kraju – wiwatował pan Oleg.
Znowu w Kijowie (do domu) Po pełnej radosnych uniesień nocy w Talne, wróciliśmy do Umania. Stamtąd autokarem do Kijowa. W centrum stolicy coś pulsowało, falowało na pomarańczowo. Ludzie porozbijali namioty na środku starówki. To był właśnie Majdan. Miał swoją kuchnię, zaopatrzenie. Wszyscy czekali na cud. Niedaleko stała ogromna scena, z której rozbrzmiewała muzyka dla zgromadzonych pod nią Ukraińców. – Juszczenko, Juszczenko! – skandował tłum. Radosna atmosfera, w powietrzu nagromadziło się tysiąc pozytywnych uczuć. Mróz i zimno nie odstraszały. Ciągle napływał tłum. Aż szkoda było wyjeżdżać. Ale, niestety, nasza misja powoli dobiegała końca. Znowu kilkanaście godzin w podróży, ale czego to się nie robi dla sąsiadów! Jakoś zleciało. Podróż z powrotem już się tak nie dłużyła. Do Lublina dotarliśmy nad ranem. Tylko że tutaj tak dziwnie cicho i pusto. Pierwsze promyki słońca nieśmiało przebijały się przez zachmurzone niebo… Chciałoby się wrócić z powrotem
Marek Drączkowski Piotr Kulpa
FOT.: M AREK DRĄCZKOWSKI I IWONA K ARCZ
OFENSYWA - grudzień 2005
TAK ŻYJEMY <<
U
siadł naprzeciwko mnie. Przystojny brunet. Tuż za jego głową, na ścianie, wisiał obraz świętej rodziny: Maryja, św. Józef, mały Jezus. Patrzyły na mnie cztery pary oczu.
- Ta myśl przewijała się przez pewien okres czasu. Myślę, że gdzieś tak od początku liceum, co raz powracało to do mnie. Natomiast tak już konkretnie, to była czwarta klasa, okres maturalny, może troszeczkę wcześniej. Chociaż, pomimo tego, że wcześniej o tym myślałem, nigdy o tym nie mówiłem. Dopiero dwa tygodnie przed moimi egzaminami na studia, na które miałem pojechać. Powiedziałem o tym wszystkim i dopiero wtedy było całe zaskoczenie. Totalnie dla wszystkich. Począwszy od moich rodziców, rodziny, po ludzi, którzy mnie znali tylko z widzenia. To było totalne zaskoczenie. Mówi bardzo spokojnym, jednostajnym głosem. Żadnych uniesień, żadnego podniecenia. Jest bardzo opanowany zarówno w słowach jak i w gestach. Ma w sobie niezwykły spokój, a w ręce telefon komórkowy z roznegliżowaną kobietą na tle zachodu słońca na wyświetlaczu. Irek.
- Poszedłem bezpośrednio po maturze, miałem 19 lat z kawałkiem. To było
OFENSYWA - grudzień 2005
seminarium diecezji siedleckiej pod Siedlcami - Opole Nowe. Bardzo sympatycznie położone, bo z dala od miasta, na skraju lasu, spokój, cisza, ptaszki śpiewają. Byłem tam przez dwanaście miesięcy. Rok. W czerwcu Irek zdał maturę. Zdawał z polskiego, matematyki i angielskiego. - O tym, że mam ochotę pójść do seminarium, że pojadę na egzaminy powiedziałem dwa tygodnie wcześniej przed egzaminami. Moja mama, jak to chyba każda mama, oczywiście bardzo to przeżyła. Ale powiedziała tak, jak się tego spodziewałem i to, co chciałem usłyszeć. Żebym robił to, co uważam za słuszne. To jest moje życie. I to ja będę o nim decydował. No z tatą było troszeczkę gorzej. Tutaj był konflikt interesów. W związku z tym, że jestem jego jedynym synem, myślę, że miał troszeczkę inne plany co do mnie. Był okres kiedy nie odzywaliśmy się do siebie, pomimo tego, że ja próbowałem porozmawiać z moim tatą, to on nie bardzo sobie tego życzył. I takie bardzo miłe zaskoczenie. W maju był dzień skupienia dla rodziców. Coś w stylu wywiadówki. To jest raz do roku. Wtedy rodzice przyjeżdżają, mogą wejść do pokoi, co się normalnie nie dzieje. I ogromne zaskoczenie, kiedy zobaczyłem, że z samochodu wysiadł mój tata. Aż łezka zakręciła się w oku. I wtedy zaczęliśmy rozmawiać. Naprawdę poważnie sobie rozmawialiśmy. Praktycznie cały dzień spędziliśmy razem. Seminarium duchowne trwa 6 lat. W tym czasie kleryk, czyli alumn, uczy się (seminarium kończy się obroną pracy magisterskiej) oraz poznaje zasady życia w stanie duchownym, przyjmuje kolejne święcenia: lektoratu, diakońskie i ostatnie kapłańskie. Po nich kleryk staje się księdzem. Warunki przyjęcia do Wyższego Seminarium Duchownego im. Jana
Pawła II Diecezji Siedleckiej. Osoby, które pragną służyć Bogu i bliźniemu w kapłaństwie powinny mieć szczerą wolę i czystą intencję oraz osobiście złożyć następujące dokumenty : - podanie o przyjęcie, napisane własnoręcznie; - życiorys własnoręcznie napisany; - świadectwo chrztu; - świadectwo bierzmowania; - świadectwo moralności od księdza proboszcza opinię katechety; - kartę zdrowia; - 4 fotografie. - Miałem to szczęście, że proboszcz mojej parafii osobiście zawiózł mnie na spotkanie z rektorem. Czułem się pewniej. Ale wiedziałem, że do końca mogę zrezygnować z mojej decyzji, mogę się wycofać. Do 17 września 2001 roku. Wtedy rozpoczynał się kurs przygotowawczy. Jest to wprowadzenie w ogólne zasady, jakie panują w seminarium. Zapoznanie się nawet z samym budynkiem. Nie wiem jak to jest w innych diecezjach, ale nasze, siedleckie seminarium jest bardzo duże, ma wiele skrzydeł. Na pewno można się pogubić... - Dlaczego poszedłem? Otóż chciałem sprawdzić, czy to jest to, co w życiu chciałbym robić. Do czego jestem powołany. Co mógłbym w życiu robić najlepiej. No i pomimo tego, że dosyć długo biłem się z myślami, to stwierdziłem, że jednak pójdę, jednak spróbuję. Chociażby żeby później, mając 30 lat, żonę, kilkoro dzieci, nie pomyśleć sobie: „A może to jednak było to. Może zrobiłeś nie to, co powinieneś?” Dlatego poszedłem. I dlatego też zrezygnowałem. Nie odnalazłem się tam zupełnie. Obecnie w siedleckim seminarium uczy się 138 kleryków. Razem z Irkiem kurs przygotowawczy rozpoczęło 28 młodych mężczyzn. Po I roku zostały 23 osoby.
17
>>TAK ŻYJEMY
- Ja odszedłem w sierpniu. 11 sierpnia dokładnie.
- Ja już wiedziałem o tym, że chcę zrezygnować po Bożym Narodzeniu. Wtedy zacząłem się poważnie zastanawiać, czy powinienem tutaj zostać. 11 sierpnia zabrałem wszystkie dokumenty. W tym momencie skończył się mój formalny pobyt w seminarium. Mówię „formalny”, bo często później tam zaglądałem. Mam tam wspaniałych przyjaciół. I mimo wszystko jakaś część mojego życia tam została. Przez ten rok, jak byłem w seminarium, nauczyłem się przede wszystkim życia. Troszeczkę innego życia, z innej strony. Nie jest to życie rodzinne, na pewno. Ale można bardzo dobrze nauczyć się dostrzegać potrzeby innych ludzi, dawać im bezinteresowną pomoc. Można nauczyć się rozumieć drugą osobę. Będąc pod
jednym dachem, mając dookoła samych mężczyzn robi się specyficzna atmosfera. Czasami jest to ciężko przeskoczyć. Ale się udaje. Pod warunkiem, że ktoś tylko chce.. . - Powołanie, z tego, jak ja to pojmuję, to jest nic innego jak po prostu odnalezienie tego, co w życiu człowiek powi-
nien robić. Co ja powinienem robić, to jeszcze tego nie wiem. Powołanie to jest ... Szukanie? To może nie, każdy raczej szuka tego, do czego jest powołany. Ja jestem na etapie szukania... Dla mnie
ważna w życiu jest miłość. Miłość po prostu do ludzi. Jeżeli się będzie kochać ludzi, to ta miłość będzie wracała. I ja w to wierzę, wierzę, że to jest najważniejsze. - Powrót z seminarium do domu był jak powrót z dalekiej podróży. Kiedy człowiek na nowo odkrywa pewne sprawy. I widzi wszelkie różnice, które zaszły w międzyczasie. Czasami znajomi mi to mówią. Nie wiem, może stałem się spokojniejszy. Mniej gwałtownie reaguję. Troszeczkę zmieniło się moje podejście do życia. Kieruję się zasadą jednego ze świętych: „Pracuj tak, jakby wszystko zależało od Ciebie, módl się tak, jakby wszystko zależało od Boga”. Myślę, że jest to dobry sposób na życie. Żeby dawać z siebie wszystko, ale też modlić się do Boga i prosić Go o to, żeby On też działał. Ale nie ukrywam, nasza praca jest bardzo ważna. Jeżeli nic nie będziemy robić, to nic samo się nie stanie (Obecnie Irek pracuje w Warszawie i uczy się zaocznie w studium informatycznym)
Izabela Śledź
* - modlitwa o rozpoznanie powołania.
O
dkąd studiuję w Lublinie, zastanawiam się ilu jest, takich jak ja, młodych ludzi w 350 tysięcznym mieście. Statystyki przerosły moje oczekiwania. Jest nas 78 tysięcy na samych tylko państwowych uczelniach. Przecież to prawie 25 procent miejskiej populacji! Każdy z nas robi jakieś zakupy, przecież coś jeść trzeba. Czasami wyskoczy się do pubu, albo na dyskotekę. Gdy przyjdzie sesja - kserujemy tony skryptów. Nie wszyscy też mieszkają w akademikach, a za wynajęcie stancji trzeba zapłacić, tak jak za gaz, prąd, wodę itp. Co prawda portfel studenta zbyt pokaźny nie jest, ale, jak to mawiają: „w kupie siła”. Ktoś jeszcze musi przeprowadzić z nami ćwiczenia, wykłady, konwersatoria, pracownie i za
18
wykonaną pracę dostaje całkiem spore wynagrodzenie. Trzeba też wziąć pod uwagę cały personel techniczny i sanitarny. Wszystko kręci się wokół uczelni... Gdy w 2002 roku padło Daewoo Motor - UMCS stał się największym pracodawcą w regionie. Samych tylko nauczycieli akademickich w stopniu profesora, doktora habilitowanego i doktora jest tu 1829. KUL zatrudnia 1125 samodzielnych pracowników naukowych, Akademia Rolnicza - 1055, Akademia Medyczna - 950, a Politechnika - 450. Oczywiście są jeszcze doktoranci i personel pomocniczy. Oni też mieszkają, jedzą i prowadzą życie towarzyskie. Zarabiają i pozwalają zarobić na utrzymanie właścicielom sklepów,
barów i restauracji. Pieniądz krąży. Nikt jednak nie zdaje sobie sprawy, że to wszystko dzięki studentom. Stali mieszkańcy miasta traktują żądnych wiedzy przyjezdnych z góry, ponieważ „. ..student pije, pali, ćpa i hałasuje”. Na porządku dziennym są sprzeczki z sąsiadami w bloku i z portierką w akademiku. Częste są utarczki z ochroną, policją i strażą miejską. Co roku Urząd Miasta jest zasypywany petycjami od mieszkańców, aby ograniczyć głośne studenckie imprezy, szczególnie podczas tak zwanych Dni Kultury Studenckiej. Wiceprezydent Miasta Zbigniew Wojciechowski powiedział w wywiadzie: „Od paru lat bronimy tych imprez przed mieszkańcami Lublina, nalegającymi, by zakazano głośnych uczelnianych zabaw. Tego nie możemy zrobić, nie zabierzemy studentom ich święta!” Na szczęście urzędnicy mają świadomość, że to głównie uczelnie utrzymują miasto. Niestety, wśród żaków też trafiają się tak zwane „osobniki”, które imprezują 24 godziny na dobę i przy tym - w ogóle nie przejmują się innymi. Z drugiej
OFENSYWA - grudzień 2005
TAK ŻYJEMY <<
rek, gdy późnym wieczorem ktoś wystawia kolumny w oknie i puszcza muzykę na całą okolicę. Studenci są chamscy i nie liczą się z nikim. - Wojna pana Stanisława to niekończąca się pisanina. W takiej sytuacji nie da się zawrzeć kompromisu. Oczywiście jest też druga strona medalu. Stali mieszkańcy Lublina też nie zawsze postępują fair wobec studentów. Mam na myśli właścicieli wynajmowanych mieszkań, którzy, w większości, dążą do wyciśnięcia z nas wszelkich dostępnych „zasobów finansowych”. Mariusz wspomina o starszej pani, która próbowała licytować cenę wynajmu stancji. Umówiła na tą samą godzinę dwie grupy studentów i próbowała sko-
Nawet sedes był popękany. Od sąsiadów dowiedziałam się, że była wielka balanga. Policja musiała interweniować, a następnego dnia lokatorzy wyprowadzili się. Sporo wydałam na remont, ale najgorsze były nieprzyjemne rozmowy z sąsiadami.” Najbardziej na brać studencka narzekają ci, którzy sąsiadują z osiedlami akademickimi. Pan Stanisław mieszka w pobliżu jednego z akademików Akademii Rolniczej. Wojnę ze studentami prowadzi od kilku lat. - Tolerowałem to wszystko zbyt długo. Imprezy non stop, głośna muzyka, krzyki i śpiewy pod oknem mojej sypialni. Podkradali mi nawet warzywa z ogródka. Najgorzej jest podczas juwenaliów. Wtedy przez cały tydzień nie mogę spać spokojnie. Pisałem już podania do Rady Miasta i kierownictwa akademików, ale bez skutku. Składam też skargi u portie-
rzystać na, znanym w psychologii, mechanizmie rywalizacji bezpośredniej. Na szczęście wszyscy zorientowali się w czym rzecz i szybko opuścili mieszkanie. Często też traktuje się żaka jak balast - odrzucany, jeśli okaże się niepotrzebny. Mirek wraz z kolegą zostali sprzedani razem z mieszkaniem, które wynajęli miesiąc wcześniej. Od nowego właściciela dostali trzy dni na wyprowadzenie się. „Na dworze 20 stopni mrozu, a codziennie po kilka godzin zajęć. W takich warunkach naprawdę ciężko jest upolować dobre lokum. Obdzwoniliśmy pół miasta, żeby w końcu znaleźć jakiś ciepły kąt.” Czasem właściciele próbują podnosić cenę wynajmu z każdym kolejnym miesiącem. „Ale i na takich są sposoby - zarzeka się Piotrek. - Po czterech miesiącach cena przekroczyła 400 złotych na osobę, więc po prostu uciekli-
RYS.
AGNIESZKA POLSKA
strony niewielu jest studentów, którzy nigdy nie mieli zatargów z właścicielem mieszkania, administracją osiedla, czy zrzędliwą starą panną z parteru. Pani Maria wynajmuje studentom mieszkanie od dziesięciu lat. Mówi, że poznała dzięki temu trzydziestu młodych ludzi, ale tylko z dwoma miała poważne problemy. „Studenci w większości są kulturalni i uczciwi. Potrafią też uszanować cudzą własność - przez 10 lat tylko raz musiałam przeprowadzić generalny remont. Wynajęłam mieszkanie studentom politechniki i wyjechałam na dwa miesiące do sanatorium. Gdy wróciłam zastałam połamane szafki i krzesła. Mieszkanie było w opłakanym stanie. Ściany zmieniły kolor z białego na siwy.
OFENSYWA - grudzień 2005
śmy z mieszkania, a klucze odesłaliśmy pocztą. Spotkałem potem na ulicy właściciela. Twierdził, że jesteśmy mu winni tysiąc złotych za opłaty eksploatacyjne i straty moralne. Straszył nas policją i sądem. Dodam jeszcze, że dwa dni przed ucieczką uregulowaliśmy wszystkie rachunki”. Z opowieści kolegów wiem, że nie są to przypadki odosobnione. Każdy studiujący znajdzie w swym życiorysie podobne zdarzenie. Tylko nieliczni zauważają, jak wiele w ich życiu zależy od studentów. Sławek jest właścicielem sklepu i pubu w miasteczku akademickim UMCS. - Gdy zaczynałem rozkręcać interes, studenci bardzo mi pomogli. Wtedy jeszcze wielu moich znajomych mieszkało w akademikach. Dzięki ich pomocy nie zbankrutowałem po pierwszym miesiącu. Namawiali wszystkich, aby kupowali u mnie. Również dzięki nim jestem teraz w stanie utrzymać siebie, żonę i dwójkę dzieci. Podczas wakacji, gdy studentów nie ma w Lublinie, obroty spadają średnio o 40 procent. Miasto wygląda jak wymarłe. Nie wiem, jak by się tutaj żyło, gdyby nie uczelnie. W takiej sytuacji wojna mieszkańców ze studentami będzie trwać wiecznie. Aby uniknąć tych konfliktów, należałoby zbudować campus gdzieś na obrzeżach miasta. Plany takie miała Akademia Rolnicza, ale, jak zwykle, wszystko rozbiło się o brak funduszy. Inne uczelnie też nie mają za co rozpocząć podobnej inwestycji. Na szczęście, bo dzięki temu, że w centrum jest kilka wydziałów, po ulicach kręci się mnóstwo młodzieży. Młode i wesołe osoby ożywiają szare i odrapane mury XIXwiecznych kamienic. Takie połączenie młodzieńczego żywiołu z architekturą sprzed kilkuset lat tworzy bardzo specyficzny klimat. To zawsze jest i będzie miasto studenckie. Wejście Polski do Unii Europejskiej daje możliwość szerszego wypromowania uroków Lublina. Jest możliwość przyciągnięcia wielu studentów z zagranicy, ale niezdrowa atmosfera temu nie sprzyja. Wszyscy powinniśmy być bardziej tolerancyjni. Wystarczy tylko przez chwilę zastanowić się, czy nasze postępowanie komuś nie przeszkadza. Metodą drobnych ustępstw rozwiązuje się nawet międzynarodowe spory
Paweł Duklewski
19
FOT. ARCHIWUM
ARTYSTY
>> TAK TWORZYMY
Robert Kuśmirowski, artysta, rocznik ’73. Zaczynał w 2002 roku niewielką wystawą dopracowanego rysunku na korytarzu Wydziału Artystycznego i w pizzerii Rugby w Lublinie. W tym samym roku skończył studia na Wydziale Artystycznym UMCS. Mieszka w Chrząchowie koło Lublina. W 2002 roku pokazał w galerii Białej imitację kolejowej stacji z lat siedemdziesiątych oraz wagon towarowy naturalnej wielkości. W rok później uznany został polskim artystą roku! W 2004 objechał Polskę i całą Europę z 24 wystawami. Dziś jest już po swojej pierwszej wystawie za „wielką wodą”. Osiągnął sukces. Tu nie zna go nikt, a mógłby być dla nas przykładem na to, jak pozbyć się kompleksów - osobistych, prowincjusza, Polaka; jak realizować marzenia i nie poddawać się presji otoczenia. Robert nie jest ani klasycznym malarzem, ani grafikiem, ani rzeźbiarzem. W swych obiektach łączy wszystkie te dziedziny, a nawet więcej. Początkowo z niesłychaną precyzją kopiował dokumenty, bilety, kartki z PRL-u, czy znaczki, na które nabierała się poczta. Potem na potrzeby swych realizacji potrafił z kartonu, drewna, gipsu i innych prostych materiałów zbudować imitację kolejowego wagonu, cmentarza sprzed stu lat albo robotniczego warsztatu. W stroju cyklisty sprzed wieku odbył podróż przez pół Europy na zabytkowym rowerze, a ostatnio, dla zrobienia dwóch zdjęć, przebył pieszo 1464 kilometry z Łodzi do Paryża. Dzięki niemu powracają do nas rzeczy, które historia nieubłagalnie gubi. Cudze chwalicie, swego nie znacie? Z Robertem Kuśmirowskim rozmawia Kuba Jakubowski.
20 20
Genialny imitator, fałszerz czasu, manipulator rzeczywistości, maniakalny modelarz, prestidigitator, sztukmistrz, iluzjonista, magik. To niektóre z określeń twojej osoby w świecie sztuki. Co chcesz nam przez to powiedzieć? Oszukujesz nas? - Nie ma w tym żadnego celowego oszustwa. Balansowanie pomiędzy rzeczywistym a nierzeczywistym jest ciekawe i myślę, że kryje się w tym mój charakter - skrajności: ciepło-zimno, łagodny-agresywny lub anioł-demon. To jest właśnie to balansowanie. Jeśli chcemy przekazać coś w sposób wyraźny, intensywny - powinniśmy przybrać inną szatę, by nie zdradzić naszych zamiarów i nie ukazać stanu, w jakim jesteśmy. Tak właśnie jest w moich pracach i wystawach. Kiedy i jak narodziła się owa idea fałszowania rzeczywistości? Czy był to twój przemyślany plan? - Nie. Temat powstał o wiele wcześniej, zanim w ogóle pomyślałem o studiach artystycznych. To było życie. Podrabianie, fałszowanie - unikanie problemów, czyli załatwianie spraw w sposób nie prawy. Jeśli ktoś zakazuje lub zabrania nam czegoś, stwarza barierę, którą należy złamać lub też odpowiednio się zachować. Jeśli nie ma finansów, a trzeba mieć bilet, a do zniżki potrzebna jest jeszcze legitymacja - ja po prostu taką legitymację wykonuję i problem z głowy. Kiedy zacząłem studia nie miałem
zamiaru wpisywać tego w poczet spraw czysto rysunkowych. Wykrystalizowało się to dopiero na drugim, trzecim roku, a dokładniej, na zajęciach z Janem Gryką. Rysunek w jego pracowni dotykał wielu zagadnień, a w szczególności tego, co rysunkiem nie jest. To dobre wyjście, tym bardziej, że na tych studiach i na tym poziomie, każdy powinien mieć rysunek opanowany, jeśli chce czymkolwiek zabłysnąć i szczerze się wypowiadać. Wiąże się z tym pewna opowieść. Jako że wcześniej dla eksperymentów rysowałem fotorealistyczne portrety, pomyślałem sobie o wykonaniu legitymacji, w której zdjęcie byłoby wielkości naturalnej tzn. głowa na fotografii w proporcjach jeden do jednego. Czyli musiałaby być ona rysowana w formacie A0. Dogadaliśmy się z Jankiem, że przystaje on na roczny projekt - bo tyle mniej więcej miała powstawać legitymacja. Wygłaskanie fotografii na poważnie zajmowało mi 3-4 miesiące, a cała oprawa - resztę czasu. Pod koniec semestru grupa nie wykazała się twórczo wobec prowadzącego i na półroczne zaliczenie nic nie przyniosła. Wtedy Janek bardzo się zeźlił, powiedział, że koniec przedszkola i oznajmił, że dokończone prace mamy dostarczyć nie później jak do końca tygodnia. Mówiłem mu, że umawialiśmy się trochę inaczej i nie zdążę tego zrobić, ale jego to nie obchodziło. Taka decyzja. Cóż począć? Zrobiłem mu tą legityma-
TAK TWORZYMY << FOT. ARCHIWUM
cję, ale małą, w rozmiarze oryginalnym. Aby gniew minął całkowicie, zrobiłem mu jeszcze kilka innych dokumentów - no i tak się mniej więcej zaczęło. Spodobała się reakcja na nierozpoznawanie rzeczywistego od tego, co jest faktycznie rzeczywiste. Sam zauważyłem sporo magii podczas wykonywania tych dokumentów, myląc się dość często co jest oryginałem, a co kopią. Od tego czasu można było już spokojnie zacząć sobie dumać co dalej z tym fantem począć. Taki był start. Pamiętasz pierwszą rzecz, którą skopiowałeś? - Pod „sztandarem uczelnianym” to była ta legitymacja. Wcześniej były to naprawdę różne rzeczy. Karta ewidencyjna, dokumenty, akty urodzin moich znajomych i inne, bardzo mi bliskie, które bywały pod moją ręką - nawet kwitki z Leclerca. Bardzo szybko jednak załapałem, że rzeczy aktualne mnie nie interesują, tylko te z ciekawą szatą graficzną; to, co jest nasączone historią, za czym stoi człowiek oraz kawał solidnej pracy jeśli chodzi o wykończenie graficzne. Tak się zaczęła podróż w głąb samego siebie i ludzi powiązanych z tymi przedmiotami. Można się zaczytywać w ideologiach, które krytycy przypisują twoim pracom. Jak często jest to dzieło przypadku? Na ile ludzie odczytują twoje prawdziwe zamierzenia, a na ile pozwalasz im dopowiedzieć sobie ich własną bajeczkę? - Zacznę może od tej bajeczki. Czasami są to opisy bardzo skrajne i dalece odchodzące od prawdy. Ludzie bardzo różnie opisują rzeczy, które wykonuję. Czasami przeskalują o parę tysięcy kilometrów moje przejście do Paryża. Kilkanaście dni potrafili mi dodać do podróży, jaką odbyłem rowerkiem. Jak coś trwało pięć dni, to oni wypisują, że dwadzieścia. Dobrze się dzieje, że wiele spraw toczy się swoim tokiem stając się
prawdziwą fikcją. W takim układzie nic nie prostuję, bo to wciąż dobrze pracuje na moją „sztukę”. Jest jednak kilka osób, które nie kontaktując się ze mną, bardzo trafnie, wręcz idealnie, potrafią przewidzieć i odczytać moje intencje. Cześć im za to, bo dzięki tym tekstom coś się ruszyło w moim „światku artystycznym”, a kuratorzy mieli dobre odniesienie do moich prac. Pojawiło się ogromne zainteresowanie moją osobą dzięki kilku dobrym recenzjom. Dziwne jest, że nie ma wobec tego co robię większych zarzutów. Prace są cały czas odbierane pozytywnie, a i wiekowa rozpiętość odbiorców jest również spora. Przychodzą studenci i mówią, że jest w porządku, przychodzą też osoby starsze i nie szczędzą mi ciepłych słów za dobrą zabawę w rozpoznawanie przedmiotów. Pozyskuję różne grupy odbiorców przez to, że zaglądam w historię i w teraźniejszość, łącząc te dwa światy w jeden splot. Przy okazji kilku wystaw spotkałem się też z recenzjami, które odbiegały od moich wcześniejszych ustaleń. Często dodawane są wątki, których nie zamierzałem przytoczyć, ale ja cały czas traktuję to jako dobry zwiastun, proroctwo w tym, co sobie mącę w głowie. Czyli nie do końca stawiam sprawę jasno, nie do końca jest to prawda, nie do końca też wciąż zwodzę widza. Często pokazuję prawdę tak, by odczytana zastała jako blef. Czy oddzielasz jeszcze sztukę od życia? - (Śmiech) No i tutaj sprawa będzie ciężka. Wcześniej komponowałem sobie muzyczkę - przez jakieś 15 lat - no i to był jakiś mój świat. Teraz okazuje
ARTYSTY
się, że jest też drugi, wizualny, który w połączeniu z dźwiękiem daje nadrealność. Nie czuję, żebym mocno stąpał po ziemi. Cały czas jestem gdzieś w obłokach. Może przez to, że mam ciągłość wystawienniczą, stąpam po ziemi tylko paluszkami, czasami odwiedzając znajomych, instytucje, żeby dużo załatwić i dalej znowu w kosmos. Co jest dla ciebie miarą sukcesu? - Miarą sukcesu jest doprowadzenie do tego, aby wszystko sprzyjało. Żebyś nie musiał, jak już wspominaliśmy, stąpać po ziemi, tylko robić to, co ci się zamarzy - wirtualnie i fizycznie. Zawsze marzyłem o tym, żeby sen został kiedyś zapisany, a z nim wszystkie zapachy i odczucia... Powoli tak się dzieje. Wyłaniając siebie, rozpruwając moje wnętrze, wpisuję to wszystko w materię, w moje instalacje. Z mojej chorej, chodzącej wyobraźni powstaje coś fizycznego. To jest mój osobisty sukces. Nie myślałem nigdy, że muszę osiągnąć sukces medialny, czy inny. To przypadek, że tak się stało. Ale przypadek ten w znacznej mierze mi pomógł. Na zachodzie, bez małego sukcesu na początku, ciężko jest wystartować. Coś mi się udało, ale sukces ten zawdzięczam też ludziom, którzy szukają diabelskiego podejścia do sztuki, w którym trzeba wszystko rzucić na jedną szalę, bez ogródek i kokietowania. Trzeba iść na całość, trochę zaryzykować, czasem zmienić plan na 5 minut
Y ST
M
TY AR
U
IW
H
T.
FO
RC
A
21
>> TAK TWORZYMY
FOT. ARCHIWUM ARTYSTY
22 22
przed otwarciem. Ci ludzie też tego potrzebują, a ja jestem taki, że gdzieś w środku wybucham i chcę to prowadzić w ten właśnie sposób. Nigdy łagodnym, poukładanym planem, który jest dopięty do końca - zawsze w stronę eksperymentu i daleko idącej improwizacji. Czy sukces cię zmienił? - Zmienił mnie o tyle, że nawet najmniejsze skrawki siebie położyłem na tę szalę. Gra się zaczyna rozkręcać i dochodzimy do konkretnych licytacji, ale na tak zwane wyłożenie kart musimy jeszcze poczekać. Przy każdej wystawie były jakieś ułamki, do których musiałem się dogiąć. Albo musiała to być galeria - czyli określona przestrzeń, albo czas - który przeważnie był z góry ustalony i nie można go było ani wydłużyć, ani skrócić. W tym momencie zaczynają się projekty, które pozwalają mi na dowolność. Myślę, że dopiero się pojawi wystawiennicze spełnienie, czyli sprzedanie swojej duszy po to, aby móc to wszystko, co w nas siedzi, okiełznać i zmaterializować. To jest piękne i sensowne. Wystawę z 2002 roku w Galerii Białej kuratorzy przemilczeli. Jak to się stało, że olśniło ich w Krakowie, a potem powolutku przemieszczałeś się z galerii do galerii po całym kraju? - To rzecz bardzo określonych miejsc typu Warszawa, Kraków, Poznań... Te miejsca - raz, że ze sobą walczą w sensie pozytywnym, a dwa, że nie dopuszczają myśli o innych, godnych udziału w tej walce. Taki Lublin jest po prostu ogromnie zapomniany przez świat kuratorów i w ogóle świat sztuki. Myślę, że nawet pokaz złotego wagonu nie zmieniłby frekwencji i zainteresowania, a praca, zamiast w muzeum, wylądowałaby na złomie. No właśnie. Wagon prezentowany był w Galerii Białej, a potem w Krakowie. Zrobiłeś jeden, czy po jednym na każdą z tych wystaw? - Nie. Wagon był tylko jeden, był zbudowany w galerii z poczekalnią, kasą i całą otoczką, która towarzyszy takim miejscom jak dworzec, czy bocznica. W Krakowie miałem ogromną przestrzeń, gdzie zaplanowałem sobie jednak taką bocznicę kolejową ze słupem telegraficznym, ławką i elementami pobocznymi, co bardzo dobrze wpłynęło na całą prezentację tej jednej pracy. Był to ostatni fragment hali. Ludzie myśleli,
że jest to sytuacja zastana i nie można jej było zdemontować, wywieźć, i że to taki element dodatkowy. Nie był to jakiś hiperrealizm. Misek użyłem jako kapsli, elementy szpuli po przewodach elektrycznych wykorzystałem do budowy kół itd. Było to ustawienie optycznie poprawnie, co pomagało w tej zmyłce, ale przy drugim, wnikliwym spojrzeniu każdy widział, że jest to atrapa. Wystarczyło lekko się schylić i można było zobaczyć, że to jest karton i gips. I o to chodziło. Wagon połamał się trochę przed wystawą, w trakcie transportu też, co sprawiło, że był jeszcze bardziej podniszczony. A co się z nim stało po wystawie? Sprzedałeś go? - Poszedł na śmietnik. Został przywieziony przez ekipę i złożony na naszym wydziałowym śmietniku. Dzięki tobie Polska wie, że i w Lublinie działają artyści. Czujesz się tu doceniony? - Mam dobre relacje z ludźmi, którzy prowadzą pracownie. Zawsze miałem wszędzie otwarte drzwi. Bardzo sobie to cenię i ogromne im za to podzięki. Teraz staram się jednak zakupić własną pracownię. Oczywiście będzie to pracownia w Lublinie, w mieście bogatego zagłębia niechcianych rzeczy i staroci. Są tu też wspaniali ludzie, których sobie cenię i szanuję, a to przecież podstawa. Myślę, że nikt nie odbiera szumu wokół mojej osoby jako jakiegoś ogromnego sukcesu. To normalna sprawa, tak mi się dziwnie ułożyło, a nie inaczej, i nie powinno być z tego ani problemu, ani sensacji. Odbiór tego wszystkiego jest jak najbardziej normalny. Co daje ci energię do tego co robisz? - Żeby powstała energia, muszę pracować obłędnie. Poświęcać noc i dzień. Trans zmęczenia przekierowuję na doładowanie. Jeśli praca wymaga miesiąca, dwóch, albo i więcej przygotowań to znaczy, że w tym czasie nakręcę sobie baterię na następną realizację, automatycznie, podświadomie. Dowiaduję się o tym dopiero później, kiedy praca jest już skończona; nagle czuję się tak, jakbym odbył koncert muzyczny. Coś się ziściło, coś się udało i mam ochotę iść i to nagrać. W tym przypadku mam ochotę ją wystawić i iść robić następną realizację (ale bogatszy jestem o tę, którą wykonałem w tym momencie). To wszystko się tak ładnie wiąże. Do czego to doprowadzi? Nie wiem, OFENSYWA - grudzień 2005
TAK TWORZYMY <<
w każdym razie jest coraz lepiej i coraz mądrzej ta gra się układa. Tak jak teraz, podczas rocznego projektu „The Ornaments of Anatomy” pokazywanego w Kunstverein w Hamburgu. Pierwsza odsłona była w styczniu, druga - dokładnie za rok. Jestem bardzo pochłonięty tym projektem i nie pozwala mi to na regularny sen. Budowanie konceptu do sporej biblioteki anatomicznej - tyczy się książek, starych tablic, znaków, modeli, rycin, dobrego średniowiecznego malarstwa, dużej skali i drobiazgów - jest sporym wyrzeczeniem, no i wariactwem. Wszystko ma swoje miejsce i ma być dobrze poukładane. Od tego jak zostaną ułożone i scalone elementy wystawy, zależeć będzie czy podpiszę się pod tym, czy będę starał się od tego uciec. Jak na razie cały czas sygnuję to, co robię. Utrzymujesz się ze swojej sztuki? - Tak, ale to ogromna zasługa Fundacji Galerii Foksal. Dzięki niej miałem przyjemność poznać doborowe towarzystwo miłujące sztukę współczesną i, przy okazji, umieścić moje prace w dobrych i cenionych kolekcjach. Gdybym przestał teraz wystawiać i chodził na ryby, to spokojnie mógłbym ciułać przez 10 lat, nie robiąc nic. Ale, jak mówiłem, chcę te pieniądze zainwestować w pracownię. Zakupić ją i mieć swój kąt, bo na razie cały czas żyję na walizkach. Jechałeś sam z Paryża do Lipska, wędrowałeś z Łodzi do Paryża. Czy samotność sprzyja artystycznej kreacji? Jesteś samotnikiem, czy może masz wielu przyjaciół? - Żyję wśród osób, z którymi spotykam się i rozmawiam raz na jakiś czas, ale mam niewielu przyjaciół. Samotność zawsze mi była bardzo potrzebna. Bardzo ją sobie ceniłem, będąc brzdącem. Wymyślałem sobie zabawy. Zwracałem uwagę na rzeczy, których z jakiś przyczyn nie mogłem mieć, a chciałem się nimi bawić. Musiałem więc sobie je zrobić. Zamykałem się sam i w 3-4 dni miałem daną rzecz gotową. Z kolei na uczelni wszystko robi się grupowo. Kiedy brakowało mi samotności prosiłem, abym mógł pracować w domu. Wtedy wszystko ładnie się ułożyło. W samotności wychodzą mi o wiele ciekawsze rzeczy i jest czas na pomyślunek. Stąd też może działam sam - nie mam pomocników, asystentów, ani osób, które za mnie coś wykonują. Są natomiast osoby, które pomagają mi,
kiedy potrzeba coś przewieźć, podtrzymać, załatwić itd. W twórczości zawsze zamykam się sam. Tego typu dystans pomaga przemyśleć pewne sprawy; od czegoś się odbić, a z czymś nie przesadzić. Na studiach nauczyłem się rezygnować z materialnego efektu pracy, którą wykonałem. Nie ma on dla mnie znaczenia. Znaczenie ma to, co po tej pracy zostanie u mnie w głowie. Kiedyś było tak, że nie pozwalałem nawet spojrzeć na rysunek, nie mówiąc już o korektach - zatrzymywałem go w domu, oglądałem i analizowałem. W tym momencie jest inaczej. Rysunek wykonany przechodzi w inną przestrzeń, gdzie rzadko zaglądam. Wykonuje nowy, a po tamtym zostaje dokumentacja, którą i tak ktoś robi za mnie, bo ja do tego nie mam serca. Natknąłem się na internetowym forum na wypowiedź kogoś z WA UMCS, kto żąda od Ciebie zwrotu długów. Czy Polak widząc, że komuś się udało - chce mu dokopać, odebrać to, co osiągnął, podstawić nogę? „Czujesz” takich ludzi wokół siebie? - (Śmiech) Na forum zawsze znajdzie się kilka takich komentarzy i są one takim ludziom jak najbardziej potrzebne. Ani mi to nie przeszkadza, ani nie pomaga. Podkładanie nóg? To zwykła ludzka głupota. Na zachodzie jest tak, że ludzie się wspierają i nawzajem sobie pomagają. Kiedy komuś się udaje, to wokół zaczyna koncentrować się wiele innych osób, by jeszcze lepiej wszystko dopracować. Cieszą się razem z osiągniętego celu, czy sukcesu. Tu jest inaczej. Ludzie myślą, że ktoś kombinuje, ale oczywiście każdy może się wypowiedzieć, każdy może wtrącić swoje pięć groszy i to jest też dobre. Nie powinniśmy nawet analizować tego typu komentarzy… Jesteśmy pokoleniem ludzi zakompleksionych. Zgodzisz się z tym? Masz jakieś kompleksy? - Myślę, że są we mnie jaFOT. ARCHIWUM
OFENSYWA - grudzień 2005
ARTYSTY
23
>> TAK TWORZYMY
kieś kompleksy, ale biorę je jako plusy całej tej sytuacji, by nie być jednym z milionów ludzi dążących do ideału. Zamiast przyjąć swoje kompleksy na klatę, leczą je różnymi tego typu wypowiedziami. Czasami robią coś w sposób nie prawy. Ja w to nie wnikam, tak jak nie wnikam w politykę, w sytuacje poza mną, w sferze czyjejś prywatności. A czy istnieje kompleks ludzi z Wydziału Artystycznego? Porównując, na przykład, ze studentami którejkolwiek ASP? Czy ludzie od nas są zamknięci w sobie, boją się wychodzić w świat z tym, co robią? - Nie można tu znaleźć recepty. Jedni aż wyrywają się, żeby coś zrobić, pokazać i udaje im się to. Drudzy z kolei odchodzą cichutko, zdobywają papier i są spokojni. Nieważne, co dalej. Ważne, że studia mają skończone. Ale to po studiach wszystko powinno dopiero się zaczynać!
FOT. ARCHIWUM
24 24
Nieliczni zostają asystentami na uczelni i jest to dla nich duży sukces, czy swego rodzaju nagroda. Czasem to tylko konieczność. Inni się zamykają, odchodzą w cień i nie starają się odnaleźć tej własnej wspaniałej ścieżki, po której mogliby stąpać. Niektórzy nie dają wiary, bo Lublin, jak mówiłem, jest mało rozdmuchany medialnie. W Warszawie, Poznaniu, czy innych dużych ośrodkach normalne jest, ze po akademii, po studiach, wszystko dopiero się rumieni i zaczyna - trzeba działać z impetem. Nie znaczy to, że komuś podcinasz nogi i go przeskakujesz. Musisz działać konsekwentnie. Masz studia w kieszeni, to masz dobre narzędzie, dobrze to wykorzystaj. Oczywiście nie znaczy to też, że nagle wszystko osiągniemy, może to być dopiero po dziesięciu, po dwudziestu latach. Mi się udało nawiązać kontakt z ludźmi już w czasie studiów. Może to dobry sposób, żeby wcześniej zacząć o tym myśleć? Podobno przeciętny polski student włada biegle trzema obcymi językami. Ile języków znasz ty? - Trzy, ale nie biegle. Obecnie jest niesamowity powrót do wspaniałego języka rosyjskiego i dobrze mi się do niego wraca. Francuski - rok pobytu we Francji nauczył mnie języka, którym mogę się porozumiewać, zrozumieć czyjś tekst, ale wypruwać się nim emocjonalnie nie potrafię i dużo będzie mnie kosztowało, zanim posiądę taką zdolność. Natomiast językiem urzędowym wszędzie, dla wszystkich artystów jest angielski i przyznam, że posługiwanie się nim wychodzi mi znacznie lepiej, niż przed rokiem. To wyjazdy i wizyty w galeriach zachodnich pomogły mi ten język opanować, przynajmniej na tyle, aby rozmawiać o sztuce. Może pobyt w San Francisco pomoże mi na tyle, że będę go miał w rękawie. A co planujesz pokazać w San Francisco? - Z San Francisco sprawa jest już dograna. Będzie to gigantyczna rama, około 6 na 10 metrów, przedstawiająca obraz, którego na pierwszy rzut oka nie widać. Jeśli chodzi o ramę, będzie to przepych zdobniczy: ornamenty, postacie jeden do jednego podtrzymujące kompozycyjne stropy i muzealna atmosfera. Ma to być ogromny przerost treści nad formą. Treść ma być otoczką, z jaką zmierzy się dzieło w chwili jego oprawienia.
Powstanie dzieła zawsze niesie ze sobą ogromną wartość. Jednak potem, podczas otwarcia wystawy lub przy prezentacjach muzealnych, wartość wspomnianego dzieła ginie, a zostaje tylko piękna „rama”. Czasem rynek sztuki jest do tego stopnia zimny, że nikt nie patrzy nawet czy to jest dzieło współczesne, czy historyczne. Ważny jest rozmiar, ważne jest, jak je pokazać. Traci się to, co najważniejsze, co obraz przekazuje. Pokażę więc w tej gigantycznej ramie obraz 6 milimetrów na 1 centymetr, używając do tego dobrze uzbrojonego oka. Obraz będzie bardzo malutki, więc z pozoru, przy dwudziestometrowym odejściu, nie będziemy go widzieć, jedynie ramę. Ale przy użyciu lupy lub lunety zobaczymy ten maleńki obrazek. Może trochę nas to zmieni, bo, by zobaczyć obraz, będziemy schylać głowę i wytężać wzrok. Jest tu też fajna gra formalna, która bardzo mi odpowiada. Coś jest, a czegoś nie ma - magia, optyka czy zaburzenia optyczne. Wiele osób ostatnimi czasy wyjeżdża za granicę - za chlebem, za nauką. Ty też byłeś za granicą. Rok studiowałeś we Francji. Wróciłeś. I co? Wybierasz jednak Polskę? Są tu jakieś perspektywy przed młodymi ludźmi? - Byłem w szoku, że ludzie wyjeżdżają do Francji czy Niemiec i zostają tam niejednokrotnie, tracąc automatycznie 5 lat. Na wdrożenie się, poznanie schematu, jaki tam panuje i przyjęcie wszystkich wymogów administracyjnych. Czasami są to wymogi nie do przeskoczenia, by móc funkcjonować, mieć mieszkanie, założyć rodzinę i tak dalej. Mimo to wszyscy się na to decydują, bo może będzie lepiej. Ja idę tam, gdzie jest energia, gdzie jest dobry kontakt z człowiekiem, bo dzięki temu możemy lepiej sprzedać swoją duszę, w sensie sztuki i normalnego, prywatnego życia. Dwa razy wspomniałeś już o tym, że sprzedajesz duszę. Niepokojąco to brzmi. - Może i brzmi niepokojąco, ale tak jest. Niejednokrotnie trzeba na moment oddać ducha, by pozyskać cenne informacje. Wyobraź sobie, że przez przypadek znalazłeś się wśród dzikiego plemienia. Musisz oddać duszę, by mieć akceptację grupy; zaczniesz kombinować, oszukiwać, to kociołek masz gwarantowany.
ARTYSTY
OFENSYWA - grudzień 2005
OFENSYWA - grudzień 2005
- Może, będąc brzdącem, starałbym się więcej wchodzić w sferę doznań umysłowych, nie używając oczywiście żadnych używek ani narkotyków, tylko ćwicząc sobie główkę. Myślę, że wyobraźnia o wiele bardziej by mi się poszerzyła, a co za tym idzie - spektrum mojego działania. Czyli - czytać książki? - Tak, wnikać w nie! Ale spróbuj dzieciaka, który gania za piłką, przyciągnąć do książki. To jest gdybanie. Pewnie, będąc brzdącem, od razu bym ten plan odrzucił na bok i myślę, że taka kolej rzeczy jest jak najbardziej na miejscu. Najpierw ganianie za piłą, później podrywanie, a na końcu coś rozsądniejszego. Może się też to wszystko pięknie wiązać. A czy uważasz, że przychodzą takie momenty, granice, kiedy na pewne rzeczy jest już za późno? Na przykład, żeby się dokształcić. Żeby rozwinąć wyobraźnię. - Są. W okresie - powiedzmy: chłopięcym - mamy takie predyspozycje, że szybciej chłoniemy pewną wiedzę. W pewnym wieku wzrokową, słuchową jeszcze wcześniej. Przestrzenną możemy sobie pielęgnować przy pierwszych pracach na kółkach plastycznych, czy nawet na regularnych zajęciach plastyki w podstawówce. Pewnie zależy to tylko od osób mądrych, których za czasów komuny w szkołach brakowało. To oni powinni wydobywać jakąś dziecięcą predyspozycję, pobudzać chęć i wyobraźnię, kierując nas na dobre tory. Dzieciom trzeba tylko ustawić tą zębatkę poznawania i odkrywania nowych przestrzeni. W gruncie rzeczy i tak im tego nie brakuje, ale wiedząc, że posiadamy tego jakiś skrawek, chcemy mieć tego jeszcze więcej. A czy dostrzegasz fakt, że Polska się zmienia? Że odeszliśmy od komunizmu 15 lat temu, a w tej chwili jest coraz lepiej. Cieszysz się z faktu, że wstąpiliśmy do Unii Europejskiej? - Nie pojmuję polityki w ten sposób. Cieszę się, że zaraz po wejściu do UE, dużo osób nie mieszka już w jednym miejscu, że ludzie zmieniają przestrzeń. Pewien mój znajomy wrócił ze Stanów, teraz jedzie do Niemiec, a później ma jeszcze inne plany wyjazdowe, ale po wszystkich wizytach powraca do Polski. To odchodzenie, przystawanie i powracanie. On też powrócił. Czyli można się w Polsce kulturowo zagnieździć, mimo
FOT. ARCHIWUM
Oddając duszę, oddajesz tym samym pokłon, przyjmujesz pewne zasady i tak dalej. Jeśli mówię o sprzedawaniu duszy, to w aspekcie pozytywnym. Pomaga mi to na wydobycie tajemnic głęboko zakorzenionych w nas samych. Nie zamierzam się zmieniać, przeistaczać, albo znikać. Jan Gryka na łamach lubelskiego ZOOMa był święcie przekonany, że „PASZPORT POLITYKI” masz w kieszeni. Mylił się jednak okrutnie. A ty? Byłeś przekonany? - Nie byłem przekonany, ale dostawałem coraz to częstsze sygnały, że dostanę tę nagrodę. W tym roku nikt do końca nic nie wiedział i sam Cezary był mocno zaskoczony werdyktem. (Cezary Bodzianowski łódzki artysta, performer - przyp. red.). Jan Gryka myślał, że wszystko będzie po naszej myśli, zrobił taką zapowiedź. Chciał jak najlepiej. Myślę, że taka nagroda ani by mi nie pomogła, ani nie zaszkodziła. W każdym razie cieszę się, że to Cezary ją dostał, bo poznałem go osobiście i jak tylko go widzę, to leczę zajady ze śmiechu. To jest “człowiek zjawisko” nie do przebicia i należało mu się jak przysłowiowej… Krąży legenda, że jesteś pupilkiem Tarasewicza. Czy jest w tym ziarnko prawdy? - Znamy się, to prawda. Poznaliśmy się w Galerii Białej. Pomagałem mu dwukrotnie przy realizacjach, ale jeśli przyjaźń nazywa się pupilstwem, to wydaje mi się, że ktoś jest znów o pewną wiedzę ułomny. Wiele litrów, a może wanien wódki wypitej razem, to zupełnie inny stopień znajomości. Masz jakiś autorytet? Kogoś, kto jest dla ciebie wzorem? - Tu można by wymienić sto osób w cudzysłowiu, albo ani jednej. Miałem w wieku młodzieńczym autorytety muzyczne. Tutaj wciąż szukam sytuacji, która powali mnie na kolana. Ale to szukanie igły w stogu siana. Muszę podjąć to jak wyzwanie i sam zrobić coś, co mnie ujmie. Oczywiście mam kilku takich artystów zachodnich i polskich, ale wymienianie niczemu tu nie posłuży. Zacznie robić się plątanina. Jest kilka takich osób, ale nie jestem niewolnikiem, czy fanatykiem twórczości żadnej z nich. Gdybyś mógł coś zmienić w swoim dotychczasowym życiu - co by to było?
ARTYSTY
TAK TWORZYMY <<
DWA ZDJĘCIA: 1. 14.XI.2004 - ŁÓDŹ 2. 10.XII.2004 - PARYŻ, PO PRZEBYCIU PONAD 1400 KM.
lepszych perspektyw gdzieś na zachodzie. Dla mnie, jak na razie, w naszym Grodzie jest super. Nie wyobrażam sobie innego takiego kraju, oczywiście wyłączając scenę polityczną, gdzie jest tak dobrze. Mamy wspaniałych ludzi, wybitnych specjalistów, artystów, którzy mają w sobie nutę serdeczności, jakiej na zachodzie nie doświadczysz Rozmawiał:
Jakub Jakubowski
Lublin, 3 lutego 2005
25
>> TAK TWORZYMY kowej na wyższy poziom artystyczny i udowodnienia, że może ona dostarczać przeżyć emocjonalnych na miarę muzyki klasycznej. I także ta fascynacja muzyką klasyczną znalazła swoje odbicie w twórczości wielu zespołów art rockowych. Swoją największą popularność rock progresywny osiągnął już w połowie lat siedemdziesiątych za sprawą takich zespołów, jak Pink Floyd, Genesis, King Crimson, Yes. Jednak, jak się wkrótce miało okazać, nie na długo. Został on zepchnięty z estrad za sprawą przetaczającej się przez Europę Zachodnią i Amerykę Północną fali punk rocka. Na szczęście powrócił na nie w początkach lat osiemdziesiątych. Powrócili prekursorzy, ale pojawiły się również nowe zespoły, których muzycy wychowali się na art rocku lat siedemdziesiątych. Wtedy to rozpoczynały swoją działalność właśnie takie zespoły, jak Marillion czy IQ. I choć nawiązywały one w linii prostej do działalności swoich prekursorów, zaczęto je określać mianem przedstawicieli rocka neoprogresywnego. Funkcjonując w nowej rzeczywistości, zdominowanej przez muzykę tzw. nowej fali, muzycy artrockowi poszukiwali takich form muzycznej wypowiedzi, które przezwyciężałyby gatunkowe ograniczenia. To, że dziś rock progresywny znowu stoi na uboczu, nie oznacza wcale, że nie ma nic wartościowego do przekazania. Wręcz przeciwnie, pozwala mu to na pełną swobodę twórczą, na ciągły rozwój i eksperymentowanie.
M
uzyka, jak każdy rodzaj sztuki, nie zawęża się do jednego gatunku czy stylu. Ciągle poszukuje się nowych źródeł inspiracji, nowych środków i technik do jej wyrażania. Dziś muzyka to prawdziwa mozaika przenikających się gatunków, podgatunków i stylów. Każdy z nas wybiera z niej te elementy, które najsilniej na niego oddziałują. Ale dziś, w epoce dominacji kultury popularnej, poznanie innych elementów wymaga zaangażowania odbiorcy i jego zaciekawienia muzyką. W tej swoistej muzycznej mozaice swoje miejsce ma również muzyka określana mianem rocka progresywnego (lub art rocka). Rock progresywny szybko zyskał uznanie odbiorców i,
26 26
mimo swojej początkowej popularności, dał się poznać jako gatunek chadzający własnymi ścieżkami i nie godzący się na kompromisy. Narodził się pod koniec lat sześćdziesiątych jako styl muzyki rockowej. Gatunkiem prekursorskim dla art rocka był rock psychodeliczny. To on wyznaczył nowy kierunek, w którym podążyło także wielu stawiających pierwsze kroki muzyków artrockowych. Był on niewątpliwie jednym ze źródeł, co doskonale słychać było w muzyce Pink Floyd czy Soft Machine. Estetyka psychodeliczna, mimo swoich możliwości twórczych i eksperymentatorskich, nie była wystarczająca dla muzyków z kręgu coraz wyraźniej rysującej się koncepcji rocka progresywnego. Mieli oni ambicję podniesienia muzyki roc-
C
o sprawia, że rock progresywny jest tak wyjątkowy? To bogactwo warstwy instrumentalnej, wysoka jakość kompozytorska i wartościowe teksty poruszające treści filozoficzne, mistyczne, fantastyczne; jednym słowem - poświęcone różnym aspektom życia. Nie bez znaczenia pozostaje właśnie ten fakt, że ma ona komfort egzystowania z dala od medialnego zgiełku. Ta muzyka tworzona jest przez prawdziwych artystów, dla których liczy się proces twórczy, dający im niezwykłą satysfakcję i - oczywiście - jego efekt w postaci muzyki. Nie chcę przez to idealizować i udowadniać, że pieniądze nie mają żadnego znaczenia, bo każdy muzyk musi swoją grą zarabiać na życie. Ale trudno dorobić się fortuny, kiedy nie sprzedaje się płyt w milionach egzemplarzy, a już tym bardziej, kiedy nie
OFENSYWA - grudzień 2005
TAK TWORZYMY <<
zakłada się takiego scenariusza przed wejściem do studia. Taka idea w rocku progresywnym nie ma nawet racji bytu. Pojawianiu się nowych płyt nie towarzyszą żadne fanfary i to pozwala w pełni napawać się muzyką, a nie zajmować się jej medialną oprawą. Bo tu przede wszystkim liczy się muzyka, to ona jest najważniejsza, a twórcy pozwalają jej żyć własnym życiem. Wciąga słuchacza, pozwala mu na dowolną interpretację. To nie jest zwykłe słuchanie, tu każdy kontakt z muzyką to prawdziwa kontemplacja dźwięków. Bez przesady można powiedzieć, że wymaga ona pełnego skupienia i wyciszenia. Wie to każdy, kto choć raz w życiu miał możliwość przesłuchania takiego arcydzieła, jakim jest np. „The Dark Side of the Moon” Pink Floydów. Tego albumu, jak i wielu innych z kręgu art rocka, nie da się słuchać fragmentarycznie. Tutaj nie tylko każdy dźwięk czy słowo ma odniesienie do następnego, tu każdy kolejny utwór jest kontynuacją poprzedniego. Wiąże się to ściśle z istotą tzw. concept albumu, który jest charakterystyczny dla rocka progresywnego. Concept album to taki typ albumu, który posiada pewien przewodni temat, myśl czy problem, a cała zawartość merytoryczna i stylistyczna jest mu podporządkowana. Cały album opowiada wtedy jakąś historię.
jak również nie pozbawionych ogromnej dawki ekspresyjności i improwizacji. Takie koncerty to nie tylko możliwość kontaktu z fanami, to również jedyna możliwość zaprezentowania swojej twórczości szerszemu gronu odbiorców. Rock progresywny, zwłaszcza ten w postaci neoprogresywnej, nie zrezygnował jednak i z krótszych form muzycznych. Pojawiały się i nadal pojawiają zgrabne, krótkie piosenki z pięknymi melodiami i chwytliwymi refrenami łatwo wpadającymi w ucho (w roku 1985 na listach przebojów królowała „Kayleigh”, utwór z repertuaru Marillion). Granice rocka progresywnego są bardzo płynne. To muzyka otwarta na inne gatunki i style, cały czas poszukująca przeróżnych rozwiązań stylistycznych, instrumentalnych. Niejednokrotnie czerpie z nich inspiracje dla własnej twórczości i wcale się tego nie wstydzi. Stąd bogactwo podgatunków: rock symfoniczny (Yes, wczesne Genesis), rock modernistyczny (Emerson, Lake and Palmer, Van der Graaf Generator), rock eksperymentalny (King Crimson), folk
progresywny (Jethro Tull), rock elektroniczny (Tangerine Dream). Żeby nie narazić się na ataki, że otaczam rock progresywny samymi superlatywami, przytoczę też najczęstsze zarzuty kierowane pod jego adresem. Krytycy od dawna powtarzają, że rock progresywny nie jest w stanie wnieść do muzyki niczego nowego, że opiera się ciągle na tych samych schematach; że wszystko, co tworzy, polega na „zjadaniu własnego ogona”. Zarzucają bezduszność w perfekcji wykonawczej i zbytnie przekombinowanie warstwy instrumentalnej. Trudno się jednak z nimi zgodzić, słuchając ostatnich studyjnych albumów takich dinozaurów, jak Yes („Magnification”) czy Camel („A Nod and a Wink”). Słuchanie muzyki art rockowej to ciągłe odkrywanie prawdy, że autentyczność i szczere emocje w muzyce nie oprą się nawet tak destrukcyjnej sile, jaką jest mijający czas
Iwona Rolecka
W
warstwie muzycznej, instrumentalnej wykonawcy artrockowi stosowali nowe rozwiązania, uzyskując w ten sposób nowe jakości. Mieli ambicje pokazać, że muzyka rockowa nie musi się ograniczać do prostych, krótkich piosenek, ale że mieści w sobie nieskończone pokłady możliwości twórczych. Stąd wirtuozeria wykonawcza, która jest znakiem rozpoznawczym rocka progresywnego. Co oczywiste, oprócz doskonałego warsztatu technicznego (muzycy grający rocka progresywnego mieli często gruntowne wykształcenie muzyczne – czytaj: klasyczne - lub byli genialnymi samoukami) wymaga ona również czasu. Dlatego utwór to zazwyczaj kilkudziesięciominutowa, złożona kompozycja, oparta na schemacie suity. To wszystko sprawia, że muzyka spod znaku art rocka najlepiej sprawdza się na żywo. Takie koncerty to prawdziwa muzyczna uczta dla duszy spragnionej dźwięków, zarówno doskonałych pod względem wykonania,
OFENSYWA - grudzień 2005
RY S
.J AN
MI
LE
WS
KI
27
>> TAK TWORZYMY
28
OFENSYWA - grudzień 2005 OFENSYWA - grudzień 2005
TAK TWORZYMY <<
OFENSYWA - grudzień 2005
29
>> TAK TWORZYMY
30
OFENSYWA - grudzień 2005 OFENSYWA - grudzień 2005
TAK TWORZYMY <<
PROJEKT I REALIZACJA: M AŁGORZATA KOSEK FOT.: A NNA M AJ
OFENSYWA - grudzień 2005
31
W
RYS.
JOANNA JANKOWSKA
>> TAK TWORZYMY
spółczesność jest dramatem. Jak każda świadoma siebie teraźniejszość. Wypowiedziana teraźniejszość od razu staje się przeszłością. Świadomość teraźniejszości jest zawsze świadomością przemijania. Wszystko jest identycznie trwałe jak numerek telefonu na pudełku zapałek. Jak numery telefonów, których już nie rozpoznaję. Jak skasowany bilet, wypalony papieros. Jeżeli wszystko przemija, to wszystkie znaczenia ulegają unieważnieniu, a wszystkie figury zużyciu. Wiersz jest zatem wyzwaniem rzuconym nicości. Heroicznym, bo jest jednocześnie świadomością przegranej. Walką Don Kichota z wiatrakami. Wiersz jest świadomością bezpańską, niczyją. Jeśli poeta współczesny, ponowoczesny arcypoeta nie jest wieszczem, to tylko dlatego, że wieszczenie jest relacją z bóstwem. Poeta współczesny jest ukryty w wannie, najeżony, nieutulony. Nieciekawy już świata za wanną. Nieciekawy wszechświata, zatem nieraz nieciekawy też wiersza, który raz napisany zaczyna żyć własnym odrębnym życiem. To język prowadzi poetę. Intencja tekstu przestaje być tożsama z intencją twórcy, który horyzont swojej własnej intymności często czyni jedynym horyzontem swojego świata, jako jedynej enklawy, schronu. Wiersz jest w tym świecie kolejnym naddatkiem. Pośród zgubionych kluczy, więc unieważnionych sytuacji, zapomnianych adresów i numerów telefonów, których już nie rozpoznaję. Wszystko jest równie trwałe jak numerek telefonu na pudełku zapałek. A przecież numer telefonu powinien być poręczeniem, gwarancją przyszłości. Tymczasem jest gestem umycia rąk. Gestem domknięcia pewnej sytuacji, zbanalizowania relacji międzyludzkich, jeśli w chwili zapisywania owego numeru zapisujący wie, że i tak nie zadzwoni. Jest jak pieczątka anulowania na starym dokumencie. Anulowano, czyli unieważniono. I znów świadomość dramatu okazuje się świadomością kłamstwa. Bo jedyną prawdą okazuje się jej brak, jedyną regułą - reguła ciągłej zmienności, która nie dopuszcza dopasowania się do jakiejkolwiek sytuacji. Która nie dopuszcza językowego doścignięcia jakiegokolwiek konkretu. Która zostawia za sobą pustynię unieważnionych znaczeń. Oto rzeczywistość świadomości dramatycznej, bo świadomości współczesnej, która próbuje znaleźć dla siebie jakiś
32
wyraz. Tymczasem im bardziej próbuje od siebie uciec, tym bardziej się w sobie zamyka. Schron nierzadko przeistacza się w więzienie. Świadomość granic własnego ja pozostaje tym bardziej skazana na bycie wewnątrz. W konkretnym czasie i miejscu, w ciele i w świadomości grzechu, które mimo swej konkretności bezustannie przemijają. Uciekają od samych siebie, by ciągle do siebie powracać. Czas, przeinaczony we wspomnieniach; miejsca, które przyciągają jak soczewka światło; Nie myśl, że to jest jakaś godzina i jakaś minuta. To jest nigdy. Nigdy i nigdzie jest ciało, które się starzeje, umierające komórki ustępujące miejsca nowym, nowe doświadczenia wypiera stare; świadomość grzechu unaocznia się w horyzoncie nadziei odkupienia i wyzwolenia. Poeta współczesny skazany na bycie wewnątrz, a jednocześnie wypierający się samego siebie, jest na usługach świadomości niczyjej, języka oderwanego od świata poza wanną, znaczenia wobec nicości. Na usługach samego siebie, nie będąc już wieszczem, będąc cieniem, mówiąc językiem, którego nie rozumie, którego nie próbuje nawet zrozumieć, przekonany o daremności podejmowania jakiejkolwiek próby zrozumienia. Skoro podobieństwo do odbicia w lustrze jest tylko przypadkiem, służenie samemu sobie jest służeniem nicości. Usytuowany gdzieś na obrzeżach jakiejkolwiek realności, odstawiony do granic wytrzymałości, tym bardziej przeżywa swój dramat. Zanurzony w świecie, prowadzony przez język, poeta współczesny mówi: Nie mam nic do powiedzenia. Bo rzeczywistość jest tylko odbiciem języka. Zniekształconym, przekłamanym. Lustrzane odbicie twarzy jest wynikiem przypadku i nie ma poręczenia jego prawdziwości; świat realny jest tylko odbiciem języka, który również nie daje żadnej gwarancji podobieństwa, a raczej zostawia ślady własnego przeinaczenia. Jeśli nie mam nic do powiedzenia, to zaglądam w otchłań. Trzeba jednak by byli tacy, którzy sięgają w otchłań, jak pisze Heidegger. Zatem poezja jest aktem heroicznym. Właśnie w tej mierze, w jakiej istnieje, w najbardziej ulotnej materii, najbardziej przemijającej materii, jaką jest słowo i język. Istnieje tutaj absolutna nieuchwytność, to nie jest w ogóle przedmiot. To nie jest rzecz. Jakiś rodzaj trwania dźwięku i myśli pojawia się w języku, bardzo znikomego trwania. - mówi Andrzej Sosnowski. OFENSYWA - grudzień 2005
OFENSYWA - grudzień 2005
RYS.
Poezja jest zatem poczuciem winy, jeśli nie mam nic do powiedzenia, jeśli patrzę w nicość. Bo mówienie o rzeczywistości jest mówieniem o nicości. Dramat współczesności jest dramatem paradoksu, bycia pomiędzy, balansowania na granicy świata i wytrzymałości. Świata i nicości. Siebie i świata. Siebie i nicości. Zatem mówienie jest nieuczciwe. Jest platońskim spoglądaniem na słońce, które ostatecznie oślepia. Światło przeistacza się w ciemność. Bo poezja jest świadomością grzechu. Świadomość grzechu to świadomość profanacji, gwałtu. Oczy są otwarte na oślep. W cieniu i w ciemnych okularach. To początek pierwszej z cyklu pieśni profana. Ten, który patrzy, ten, który stara się zobaczyć jest jednocześnie tym, który profanuje. Bo spojrzenie nigdy nie będzie adekwatne do własnego przedmiotu. Śladem jest światło i jego brak. Bohater Świetlickiego, Sosnowskiego, Pióry, Podsiadły i innych to bohater pokoleniowy, ów osobliwy everyman, który znajduje się w cieniu, który sam jest cieniem. To cień w ciemnościach szukający drogi na ludzki dworzec. Człowiek bez właściwości, bo bez tożsamości. Mieszkaniec mansardy, tej skarbnicy znaczeń, przesiadujący w kurzu przy podmiejskim murze, podrzucając kamyki jak zbędny zalotnik. A gdyby wciąż nosił zegarek, który dostał na Komunię Świętą, gdyby się w odpowiednim czasie wpisał do harcerstwa i miał kompas, i umiał należycie się posługiwać kompasem - nie byłoby go tu. Tutaj, czyli nigdzie. Funkcją wieszczenia jest wyzwalanie. Funkcją poezji u jej początków było, jak twierdzi Vico, ograniczanie. Ograniczanie przez oswajanie. Oswajanie rzeczywistości przez tworzenie definicji, przez ujęzykowienie świata. Dramat współczesności jest świadomością rozdarcia. To nie bóstwo przemawia głosem poetów. Poezja nie jest już wieszczeniem. Samo się też nie mówi (chociaż tak by się chciało), to mówi poeta, który wie, że rzeczywistości ogarnąć niepodobna. Który wie, że za każdą próbą opisu czai się pułapka. Sidła, które zastawia język. Tymczasem każde słowo posiada swoje znaczenie. Każde użycie słowa zamiast wyzwalać, więzi nas wewnątrz nas samych, wewnątrz języka, w sieci znaczeń, które ulegają unieważnieniu. Lecz jeżeli wtorek nie będzie w sobie już zawierał wtorku to nie umrę nie umrzesz. Lecz nawet jeśli Pan Bóg wyzna, że nie było wtorku, to i tak zwycięży heretycka wioska, na heretyckiej wyspie, która zostanie nazwana wtorek. Bo dramat współczesności polega - mimo całej samoświadomości, a może właśnie z jej powodu - na płynięciu pod prąd, na bezustannym mówieniu nie. Jest w mówieniu nie taka siła, że czasami wydaje się, iż tylko tą siłą można żyć. Poeta jest tym, który stale zaprzecza. Sobie, światu i własnemu wierszowi. Dlatego miłość jest niewysłowiona. Jedyne jej ślady pozostają w ciele, pozostają wewnątrz. Nawet miłość jest odporna na jakikolwiek dyskurs. Nie przyszedłem rozmawiać, nie przyszedłem się kłócić, nie przyszedłem prowadzić odwiecznej wojny. Ja przyszedłem się kochać, przyszedłem tu umrzeć. Bo akt miłosny to również w pewnym sensie akt profanacji. Zobaczyłem światło, więc przyszedłem. Ten, który jest cieniem, wstępuje w jasność, która oślepia. Boję się zgasić światło, lecz światła tutaj nie ma, światło nam umarło. W świetle przyszedłem się kochać, lecz miłość jest niemożliwa, więc światło zmarło. Bo niemożliwe jest porozumienie, post się gryzie z karnawałem. Niemożliwe jest zrozumienie, światło oślepia, lecz na szczęście nie trzeba rozumieć wszystkiego.
JOANNA JANKOWSKA
TAK TWORZYMY <<
Śladem miłości jest czyjaś obecność, czy raczej przeczucie obecności. Obecność zostawia ślady, bo jest, jak wszystko, przemijaniem. Obecność przestaje być obecnością; jak bilet w momencie skasowania staje się jedynie swoim odbiciem, wspomnieniem. Bo obecność jest wspomnieniem. Lecz obecność uwiera. Czyjaś obecność jest pytaniem o własną tożsamość, o własne granice i o granice naszego świata. Obecność jest strachem i straszeniem, bo jest koniecznością bycia wobec. Jednak jest przemijaniem, więc także stawaniem się. Jest niedelikatnością, gdy stawianie się żąda swojego potwierdzenia, spełnienia w języku. Poezja zapewne nie jest strategią przetrwania. Bo nie można walczyć o przetrwanie z nadzieją powodzenia mając do dyspozycji jedynie tak ulotny i nietrwały zestrój brzmień i znaczeń, jakim jest język. I nie po to jest, aby było przyjemnie. Jest budowaniem domu z butelki, papierosów. Telefonów, kluczy, adresów. Nie jest domem, domu nie ma w ogóle. Jest wygnaniem. Wygnaniem z teraźniejszości, która staje się przeszłością. Niewiadomą przyszłości. Bo nie mam pojęcia, czy wszystko kończy się weselem, czy obłędem. To wygnanie nie posiada geografii. Nie posiada przyczyny ani celu. Nie posiada czasu, ono nie istnieje w czasie. Jest wypowiedzianym nie. Jest zostawianiem śladów... Mówienie jest grą. Pisanie jest grą. Czytanie jest grą. Mówię coś. Mówię coś, lecz wolałbym żeby samo się mówiło, żeby samo się grało. To gra, która sama narzuca reguły. Nie jest lustrem, esejem, teorią. Jest zaproszeniem do lunaparku i lupanaru. Gabinetu śmiechu i konfesjonału w kobiecym ciele, w obcym mieszkaniu, w obcym mieście, w hotelu bez nazwy. To gra, której reguły są nieodkryte, niewysłowione. To zabawa w nazywanie nienazwanego, nienazywalnego. To spacer nocą po znikających śladach. Albo rekonesans w bladym świetle świtu. Zabawa, niezrozumiały wygłup. Występ, świadectwo złożone na miejscu zbrodniNie jest historią i nie jest dyskursem. Nie jest przełomem ani rewolucją. Nie jest manifestem ani konstytucją. Jest uwikłaniem i pętlą. Jest zapętleniem. Wypełnianiem, lecz nie wypełnieniem. Nie da się o niej pisać. Rzeczywistość jest nadmiarem w obliczu nicości. Pisanie jest nadmiarem wobec rzeczywistości
Kajetan Herdyński
33
VINKIEL
KONTRA
DZIQ,
OŁÓWEK,
21
X
29,7
CM,
2005
MARIUSZ TARKAWIAN II rok Edukacji Artystycznej WA UMCS BAZA,
LINORYT,
21
X
29,7
CM,
2004
2004 CM,
29,7 X
21 LINORYT,
AGNIESZKA,
Z
STUDENTKI
PRAWA, OŁÓWEK,
21
X
29,7
CM,
2005
achwyca mnie niesamowita siła oddziaływania jego prac przy tak oszczędnym doborze środków przekazu. Kilka kresek, jakby od niechcenia, czerń i biel. Finezja połączona z prostotą, lekkość i czytelność, prawda i groteska. Czy trzeba czegoś więcej do estetycznej kontemplacji? Kontemplujmy prace Tarkawiana.
Małgorzata Kosek
>> AKTUALNOŚCI
PRAWNICY POMAGAJĄ
S
tudenci fakultetów prawniczych UMCS i KUL rozpoczęli udzielanie porad prawnych mieszkańcom Lublina. Porady są bezpłatne i dostępne w niemal każdym zakątku miasta. Akcja jest wynikiem porozumienia zawartego między prezydentem Lublina a rektorami obu uczelni i ma już kilkulet-
nią tradycję. Dyżury młodych prawników odbywają się w siedzibach rad osiedli. Porady dotyczą prawa pracy, administracyjnego, cywilnego oraz karnego. Studenci odpowiadają na wątpliwości interesantów, ale nie reprezentują ich przed sądami. Jak twierdzą organizatorzy z Uniwersyteckiej Poradni Prawnej UMCS, akcja skierowana jest przede wszystkim do osób, które ze względów finansowych nie mogą pozwolić sobie
NZS W POGOTOWIU
N
iezależne Zrzeszenie Studentów postanawia walczyć o niedoszłą koalicję rządową. Władze NZS ogłosiły pogotowie strajkowe w całym kraju. Stan gotowości strajkowej obowiązuje na szesnastu uczelniach wyższych, w tym na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej. W oficjalnym oświadczeniu Zarząd Krajowy organizacji stwierdził, że „ostatecznie wyczerpała się cierpliwość i zaufanie jakim środowisko akade-
mickie darzyło polską klasę polityczną”. NZS żąda nawiązania porozumienia między Prawem i Sprawiedliwością oraz Platformą Obywatelską, jako partiami, na które głosowała większość młodych ludzi. Domaga się od nich wzięcia odpowiedzialności za kraj i większego zainteresowania problemami młodzieży. Według liderów organizacji niedotrzymanie koalicyjnych obietnic zniechęca tylko studentów do udziału w życiu publicznym.
na wizytę u radcy prawnego lub adwokata. Oprócz tego, od 3 listopada br działa na UMCS Adwokatura Studencka (dyżury w DS. Babilon). Studenci mogą korzystać z porad dotyczących m.in. pisania podań, uzyskiwania pomocy materialnej i stypendiów. Inicjatywa jest wspólnym projektem Samorządu Studentów Wydziału Prawa i Administracji UMCS oraz Fundacji Samorządu Studentów UMCS.
Niezależne Zrzeszenie Studentów jest jedyną polską organizacją studencką o politycznym rodowodzie. Organizacja powstała we wrześniu 1980 r, jako młodzieżowy odłam „Solidarności” (zarejestrowana została w lutym 1981 r.) Początkowo ograniczała się do działalności czysto politycznej. W miarę upływu lat i w konsekwencji przekształceń społeczno-politycznych, zaczęto podejmować więcej przesięwzięć o charakterze edukacyjnym i kulturalnym.
KONIEC AKADEMII ROLNICZEJ 17 listopada Senat Akademii Rolniczej w Lublinie podjął uchwałę w sprawie zmiany nazwy uczelni na Uniwersytet Przyrodniczy. Zgodnie z intencją władz Akademii, ma to m.in. podnieść prestiż uczelni oraz poszerzyć możliwości przyznawania tytułów naukowych. Zgodnie z ustawą o szkolnictwie wyższym uniwersytetem może być szkoła wyższa, posiadająca przynajmniej sześć wydziałów. AR spełnia te wymagania po niedawnym otwarciu Wydziału Nauk o Żywności i Biotechnologii (który zacznie działać od początku 2006 roku). Uzyskanie statusu uniwersytetu ma nie tylko podnieść rangę Akademii Rolniczej, ale również umożliwić przyznawanie doktoratów w dwunastu dyscyplinach naukowych (tyle jest obecnie kierunków). Do tej pory możliwość ta była ograniczona. O nadaniu lubelskiej uczelni nazwy uniwersytetu musi jeszcze zdecydować Sejm, po uprzednim zaopiniowaniu wniosku przez Ministerstwo Edukacji i Nauki.
ZIARNA ZBÓŻ ZAMIAST TARTEJ BUŁKI
A
kademia Rolnicza prowadzi badania nad obróbką ziaren zbóż. Pojawiły się nowe możliwości ich wykorzystania. W Akademii Rolniczej w Lublinie trwają badania związane z poszukiwaniem nowych metod przetwarzania ziaren zbóż. Ich celem jest produkcja nowych, nisko przetworzonych produktów zbożowych określanych
36
mianem „preparowanych produktów zbożowych”. Badania koncentrują się na metodach obróbki ziarna zbóż, pozwalającej wytwarzać dietetyczne wyroby zbożowe z naturalnymi dodatkami spożywczymi. W oparciu o wielokierunkowe badania opracowywane są technologie produkcji nowych mieszanek, posypek oraz wyrobów zbożowych z dodatkiem ziół i przy-
praw, preparowanych owoców i warzyw oraz naturalnych kompozycji smakowo-zapachowych. - Proponujemy nowe możliwości wykorzystania zbóż - mówi dr M. Panasiewicz. - Produktami, nad którymi pracujemy są np. batony na bazie pełnego ziarna odpowiednio spreparowanego oraz produkt, który, wytworzony z ziaren zbóż, w przyszłości zastąpi bułkę tartą.
W badaniach wykorzystujemy m.in. ziarna słonecznika i dyni. Akademii Rolnicza zgłosiła do Biura Rzecznika Patentów około 10 produktów. Badania nadal trwają, więc ich liczba wzrośnie. Obrany przez AR kierunek badań jest realizowany z powodzeniem od lat i będzie nadal kontynuowany. A. Teleszko
OFENSYWA - grudzień 2005
AKTUALNOŚCI <<
NOWA JAROCIN W OBIEKTYWIE CHATKI ŻAKA PASJA STUDENTÓW
S
alsa króluje. Kursy i studia tańca przeżywają oblężenie, bo lubelscy studenci masowo postanowili zgłębiać tajniki tego kubańskiego pląsu. W Studiu Tańca przy ul. Piłsudskiego w Lublinie, prowadzonym przez mistrzów Polski Joannę i Konrada Dąbskich, od niedawna największym zainteresowaniem cieszy się salsa. I choć studio proponuje różnego rodzaju tańce, to właśnie salsa przyciąga największą ilość chętnych w tym - studentów. Dla większości nie jest to pierwsze spotkanie z tańcem. Wielu zaczęło już w podstawówce i, choć każdy ma swoją własną motywację, to zgodnie mówią: "To doskonała forma relaksu, a na salsotekach (dyskotekach, na których królują kubańskie rytmy) można poznać fajnych ludzi". Niektórzy mają dość przesiadywania w zadymionych pubach, a i aktywne spędzanie czasu stało się bardziej trendy. J. Krekora
W
„Chatce Żaka” zaprezentowano słynną wystawę „Jarocin w obiektywie bezpieki”. Wykorzystane w niej materiały pochodzą z albumu o tym samym tytule wydanego przed rokiem przez Instytut Pamięci Narodowej. Z wystawy można było dowiedzieć się jak wyglądało miasto podczas festiwalu, poznać sposób ubierania się ówczesnych punkowców i prześledzić ewangelizacyjną
działalność Kościoła. Wszystko widziane z perspektywy funkcjonariuszy SB, którzy skrzętnie fotografowali i sporządzali notatki z tego, co działo się podczas festiwalu. „Jarocińskie” materiały SB zostały znalezione w styczniu 2004 r, podczas kwerendy archiwalnej w aktach byłego Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Kaliszu. Wkrótce po odtajnieniu dokumentów pojawił się pomysł ich opublikowania
nakładem Instytutu. „Odkrycie” łódzkiego IPN-u obaliło powszechnie przyjmowaną opinię, jakoby władze PRL nie wyrażały żadnego zainteresowania festiwalem. Ekspozycję przygotowało Oddziałowe Biuro Edukacji Publicznej IPN w Łodzi. Oprócz Lublina, była już prezentowana w Sopocie, Wrocławiu oraz samym Jarocinie. Lubelskiej wystawie towarzyszyła dodatkowo projekcja dwóch filmów („Przystanek Woodstock – Najgłośniejszy Film Polski” J. Owsiaka i Y. Paszkiewicza oraz „Fala” P. Łazarkiewicza).
POLSKO-UKRAIŃSKA SZANSA
L
ubelskie Kolegium P o l s ko - U k r a i ń s k i e pojawiło się w projekcie przyszłorocznego budżetu. Dla zmagającej się z problemami finansowymi jednostki to szansa na przetrwanie. Działalność Kolegium jest finansowana z budżetu państwa. Problemy finansowe dotyczą przede wszystkim stypendiów dla najwybitniejszych słuchaczy. Pokrywa je Ministerstwo Edukacji Narodowej i Sportu, jednak środki są niewystarczające. Część stypendiów jest wypła-
cana z darowizn podmiotów prywatnych. Projektu nie finansuje jak na dotąd strona ukraińska. Nie zawarto jeszcze potrzebnej do tego umowy. Jeżeli projekt budżetu zostanie zaakceptowany przez Sejm, Kolegium otrzyma dofinansowanie wystarczające na roczną działalność. Kolegium prowadzi działalność dydaktyczną od 2001 roku. Kształci się w nim obecenie około stu siedemdziesięciu polskich i ukraińskich doktorantów. Są oni jednocześnie doktorantami wszyst-
kich pięciu państwowych uczelni wyższych w Lublinie. Działalność Kolegium służy celom edukacyjnym oraz integracyjnym (podejmuje działania na rzecz „lepszego poznania się Polaków i Ukraińców, prezentowania obu krajów w kontekście ogólnoeuropejskim”). W przyszłości planowane jest zaproszenie do udziału w projekcie również studentów z Zachodu, którzy zajmują się problematyką Europy środkowowschodniej oraz powołanie Uniwersytetu Polsko-Ukraińskiego.
POLITECHNIKA OTWIERA BIBLIOTEKĘ
D
o końca bieżącego roku z gmachu Biblioteki Głównej UMCS zniknie księgozbiór Politechniki Lubelskiej. Uczelni udało się w końcu wygospodarować miejsce na własną bibliotekę przy ulicy Nadbystrzyckiej. Biblioteka Politechniki Lubelskiej mieścić się będzie w budynku, który
pełnić miał funkcję laboratorium. Do tej pory znajdowały się w nim jednak tylko magazyny. Politechnika korzystała w tym czasie z gościnności Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, udostępniając swoje zbiory na pierwszym piętrze Biblioteki Głównej przy ulicy Radziszewskiego. Jak
OFENSYWA - grudzień 2005
podkreślają pracownicy biblioteki, było to bardzo uciążliwe zarówno dla nich samych, jak i dla studentów, którzy chcąc wypożyczyć książkę, musieli przemierzać dystans od Nadbystrzyckiej do miasteczka akademickiego UMCS. Poza tym w budynku Biblioteki Głównej, Politechnika nie posiadała
własnej czytelni. Teraz się to zmieni. Na decyzji władz Politechniki Lubelskiej skorzysta również sam UMCS. Wolne miejsce po przeniesionych księgozbiorach zostanie zapełnione książkami, które dzisiaj nie mieszczą się w magazynach Biblioteki Głównej.
37
>> FELIETON Jestem znieczulony. Fizycznie, psychicznie, totalnie. Pół mojej twarzy przypomina ochłap pozbawiony jakichkolwiek biologicznych struktur, resztkami dobrej woli utrzymujący się na swoim miejscu. Znieczulony człowiek czuje się jak gówno. Bardzo offowo. Czyli trochę pasuje do założeń gazety ofensywnej – przynajmniej mam cichą nadzieję, że tak jest.
Z
aczyna się sobota. Jeszcze dwie godziny w znieczuleniu, więc nie potrzeba się spieszyć. Matka na zdrowotnym marszu dookoła miasta, brat starszy w saunie. Brat młodszy stoi tuż obok i raz po raz wali mnie po pysku, z dziecięcym zachwytem testując skuteczność środków przeciwbólowych. Jest jeszcze chomik. Od roku bezustannie jeździ na kołowrotku - chyba ma jakąś wadę. Został mu jeszcze rok, pewnie zdechnie w biegu. Ta krótka introdukcja jest konieczna i wynika z realizacji pewnego, nie do końca znanego mi planu, który zakłada, że numer bieżący ma traktować o pokoleniach. Może się okazać, że te parę linijek tekstu wstawionych bez specjalnie literackiej finezji, to moje „być albo nie być” na łamach „Ofensywy”. A w dzisiejszych czasach, jak wiadomo, lepiej być wszędzie - zwłaszcza że, jak dowodzi historia, front zawsze można zmienić. Społeczeństwo albo nie zapamięta, albo nie zrozumie, a jeśli nawet, jakie to ma znaczenie? Paraliż dolnej wargi zaczyna ustępować. Okazuje się, że dentystka sprawdzała zasięg znieczulenia igłą. Rano tego nie czułem, teraz czuję cholernie. Wieczorem wracam do Lublina. Został tam mój dogorywający związek uczuciowy, z którego, mam nadzieję, wybrnę z twarzą. Nie zabrałem też telefonu i wszystkich brudnych skarpetek – typowy dorobek studenta na drugim roku. Na starcie czeka mnie pranie. Ogólnie tydzień będzie kiepski: oby pranie brudów ograniczyło się tylko do bielizny. Spytał mnie ostatnio znajomy, czy w takich momentach nie pytam sam siebie o sens istnienia i złożoność wszechświata. Nie wiem. Niekoniecznie. Idealistą byłem kiedyś, dziś zrezygnowałem z kilku ideałów na rzecz lepszego samopoczucia. Tak. Przerażające, co przed chwilą napisałem. Teoretycznie podły nastrój mogę usprawiedliwić faktem bycia „na zakręcie”, ale co to za zakręt? Moi koledzy to dopiero mają serpentyny. Właściwie nie o tym miałem pisać. Póki pamiętam: chciałbym raz jeszcze przeprosić panią, której, dwa tygodnie temu, rozdeptałem torebkę w pewnej knajpce na Starym Mieście. Nie stałoby się tak, gdyby mnie pani nie ciągnęła za bluzę, kiedy stałem przy barze. Stojący przy barze mają prawo mieć problemy z błędnikiem. Niestety nie wiem, czy przeprosiny dotrą gdzie trzeba – zwłaszcza, że pani, sądząc po wieku, już nie studiuje. Dzień później, w tym samym miejscu, spotykam się z M... Ogólnie to, co robimy, jest chore i trąci perwersją. Intelektualnym sadomasochizmem, z którego wybrnąć w żaden sposób się nie da, bo żadne z nas nie wyraża szczególnej ochoty. Prawda jest taka, że zostaliśmy przyjaciółmi nie
38
zdając sobie sprawy z konsekwencji i powikłań wynikających ze specyficznej struktury przyjaźni damsko – męskiej. Tu nie ma winnych. Są tylko ofiary. Tak, widzę w M. kobietę. A teoretycznie nie powinienem. Jeśli przyjaciel mówi rzeczy ważne, a ty w tym samym momencie oceniasz w skali od 1 do 10 jego cycki, to to jeszcze nie musi być problem, ale może być. Wszystko to kwestia percepcji i podejścia do życia. Ja swojej szczoteczki do zębów nie pożyczę, ale znam takich, co nie mają większych oporów. I nie ma zbyt wielu sensownych argumentów odbierających im rację i prawo zarządzania własnymi rzeczami. Czasami staram się nie odbierać określonych bodźców, przymykać oczy na „opakowanie”, trzymać ręce w kieszeniach. Ale żeby tak było, muszę podpiąć pod narkozę elementy własnej osobowości mówiące: „Patrz na cycki! Patrz na cycki! Patrz na cycki!”. Złapać swój biologizm za mordę, przydusić kolanem i nie puszczać, oddając się błogiej konwersacji z samym tylko głosem nie obleczonym w seksualną tożsamość. Zadanie prawie niewykonalne, nienormalne i niezdrowe. W pewnym momencie między stolikami, pełnymi tokujących par, pojawiła się starowina z koszyczkiem tandetnie przystrojonych różyczek. Ja myślałem, że tam się zakotłuje, że jej to wszystko na pniu rozkupią – a tu - nic. Babka zobaczyła nas, zakrada się przy ścianie, papierem szeleści, płatki sypią się jak w Boże Ciało. Odzewu zero. Ona nie zna sytuacji, nic nie rozumie. Jej zabiegi spływają po mnie, jak woda po kaczce. Ale, co dziwne, zaloty dookoła też raptem ucichły. Wszyscy nagle czytają menu. Oczy dziewcząt na kwiaty, oczy chłopców w stoliki. I jakkolwiek kupić dziewusze kwiatek u starej kwiaciarki jest bez porównania romantyczniej, niż w pleksiglasowym namiocie na murku, nic takiego się nie dzieje. Po dziesięciu minutach babcia opuszcza lokal z kompletem różyczek w koszyku. Zbiorowy oddech męskiej ulgi przetacza się po sali. Za plecami słyszę, że pewnie drogie były te kwiatki, ktoś inny w ogóle nic nie zauważył. Jak w „Dziewczynce z zapałkami”. Ale to ma znaczenie raczej marginalne. Istnieją rzeczy i zjawiska, które są ponad nami i nie mamy na nie większego wpływu. One zaczęły się, zanim my się zaczęliśmy i jeszcze długo po nas trwać będą w swojej niezachwianej postaci. Przyjaźń, miłość, pogoda, McDonald’s i „Moda na sukces” – wielkie koła zamachowe współczesnego świata. Żeby to wszystko znieść bez wypaczeń i degrengolady, żeby pewnego poranka nie opluć swojego odbicia w lustrze, trzeba umieć część zdarzeń przemilczeć, puścić bokiem, dać spokój. Jeden zrobi to obracając wszystko w żart, drugi znieczuli się przy barze, trzeci pójdzie spać. Ale są i tacy, którzy nawet z opiumowym czopkiem w tyłku nadal odczuwać będą egzystencjonalne pieczenie. Tu wachlarz możliwości jest nieograniczony – byle się potem szczęśliwie wybudzić. Płynąć całe życie na fali z anestezjologicznym środkiem w żyle, to kiepska alternatywa. I to chyba tyle. Jest tak jak myślałem. Grafomania w czystej, skrystalizowanej formie, ślad własnej inwencji znikomy, doły intelektualne aż boli. Ale przepisane na czysto jako tako wygląda - trochę się jeszcze podrasuje przy edycji i będzie. Przy odrobinie szczęścia nikt się nie obrazi – no, może kobieta z knajpy. Coś tam wtedy pękło. Telefon, puderniczka, nie wiem. Ale takie są koszty. Nie można być kryształowym w oczach wszystkich
Łukasz Smutek
OFENSYWA - grudzień 2005
RYS.
MARIUSZ TARKAWIAN