Ofensywa nr 14

Page 1

nr 1(14) Studenckie Czasopismo społeczno-kulturalne Maj 2012

http://www.ofensywa.umcs.lublin.pl ISSN 1895-5169

10 1

A

7

2

8 9 4

3 4

11

6

5

5 12

reportaż:

Geniuś

reportaż:

Państwo, o którym się nie wie

wywiad numeru:

Kapela ze Wsi Warszawa

Muzyka: Film:

Pidżama Porno / The Black Keys / Fink / Myslovitz / Comeyah Skóra, w której żyje / Baby są jakieś inne / Anonymous

13


Studenckie czasopismo społeczno-kulturalne nr 1(14) maj 2012 Wydawca:

Wydział Politologii UMCS Pl. Litewski 3,  20-080 Lublin

Kontakt:

www.ofensywa.umcs.lublin.pl www.facebook.com/Magazyn.Ofensywa magazyn.ofensywa@gmail.com

Redaktor naczelna:

Teatr:

Zastępca redaktora naczelnego:

Piszą dla nas:

Gabriela Rybińska Sylwia Mosór

Sekretarz redakcji: Agnieszka Kołcz

Promocja:

Luiza Nowak

Korekta:

Sylwia Mosór, Maria Buczkowska, Magdalena Bury, Malwina Fendrych, Agata Jurek, Katarzyna Maleta, Dorota Olejniczak, Rafał Pietras

Muzyka:

Radosław Szczuchniak, Szczepan Rybiński

Film:

Maciej Wojciech Moczulski

Sztuka:

Paulina Krzyżowska

Kamila Olech Małgorzata Richter, Agata Jurek, Magdalena Grdeń, Agata Chwedoruk, Monika Zawada, Anna Poliszuk, Klaudia Komsta, Agnieszka Szczelina, Dominik Gac, Róża Kowalczyk, Małgorzata Boryczka, Beata Marzec, Paweł Gregorczyk, Mateusz Ławnicki, Magdalena Bury, Katarzyna Albrycht, Aleksander Przytuła, Izabela Zin, Klaudia Olender, Olga Kielak, Kaiser Söze, Bogna Zgłobisz, Marcin Szklarczyk

Skład, projekt layoutu i okładki: Mateusz Nowak (goldencut.pl)

Druk:

Drukarnia Akapit

Opieka nad projektem:

dr Anna Granat, dr Piotr Celiński, red. Franciszek Piątkowski,

Podziękowania dla Wydziału Politologii i Wydziału Humanistycznego UMCS za wsparcie, bez którego druk czasopisma nie byłby możliwy. Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania i adiustacji tekstów oraz zmiany ich tytułów. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Przedruk z gazety dozwolony jest jedynie za pisemną zgodą wydawcy. Redakcja nie ingeruje w poglądy autorów i nie ponosi odpowiedzialności za treść artykułów.


w numerze

Hektar Ofensywy Redaktor naczelna Gabriela Rybińska

W

ieś. Obszar zajmujący 60-stronnicową przestrzeń nowego numeru „Ofensywy”. Wszelkie skojarzenia dozwolone, a nawet wskazane, czyli kolejny hektar magazynu „Ofensywa” „zaorany”! Zmieniona forma graficzna, nowy skład redakcji i wiele innych atrakcji to plony, które czas zebrać. Świeży, odnowiony magazyn goszczący w Waszych dłoniach, to twór redakcyjny „siany” z myślą o Was. „Żniwa” nadeszły, czyli narodził się nowy, czternasty już numer „Ofensywy” poświęcony zagadnieniu wsi. Wsi bardzo szeroko rozumianej i obecnej na wielu płaszczyznach naszego życia. W tej „Ofensywie” nie znajdziecie odpowiedzi na pytanie, jak daleko pada jabłko od jabłoni, jak zdrowy jest obornik i czym różnią się piersi od wymion. Przeczytacie za to teksty, którymi opowiadamy o wsi geograficznej, gospodarczej i bez skojarzeń rolniczych. Dzięki reportażowi Małgorzaty Richter poznacie mieszkańca stolicy, pochodzącego z podlubaczowskiej wsi, Geniusia, laureata Nagrody Literackiej Nike, autora jedenastu książek poetyckich, wielokrotnie nominowanego do Paszportu „Polityki”. „Poezja Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego jest najoryginalniejszym, najlepiej rozpoznawalnym głosem spośród wszystkich poetów średniego i młodego pokolenia.” Klaudia Komsta, autorka reportażu Niebieski bez, zdradzi Wam tajemnice bzu ze wsi Abramów. „Na środku pola, przy drodze rośnie bez. Ma wspaniałe, duże, niebieskie kwiaty…” Poruszający tekst, z którego dowiecie się, że tajemnica kwiatu nie tkwi w woni. Natomiast o muzyce folkowej w Polsce i na świecie, o disco polo, a przede wszystkim o powstaniu i fenomenie popularności Kapeli ze Wsi Warszawa, przeczytacie w wywiadzie autorstwa Szczepana Rybińskiego. Polecam także zapoznanie się z postacią krypto-powsinogi w butach do kotłowni, czyli intrygującej albo raczej irytującej osoby z felietonu Aleksandra Przytuły pt. Wieśniak. W tej „Ofensywie” znajdziecie również mniej swojską, bardziej oddaloną od polskich realiów rzeczywistość. Państwo, o którym się nie wie, czyli Albania zobrazowana piórem Agaty Chwedoruk. Kraj widziany z drogi i z perspektywy lubelskiego wolontariatu. Jeżeli natomiast chcecie dowiedzieć się, dlaczego trumny w kondukcie żałobnym robią się coraz cięższe i dlaczego ciężarnym kobietom nie wolno nosić naszyjników, przeczytajcie artykuł Agnieszki Kołcz, która zmagała się z tematem dotyczącym zjawiska wiary w zabobony. Jednak ze wsi trzeba się czasem wyrwać – to uczucie najlepiej jest znane jej mieszkańcom. Tradycyjnie zatem przygotowaliśmy także recenzje muzyczne i filmowe, garść tekstów o teatrze i fotografii, nieco twórczości literackiej i jak zwykle sporo wolnych przemyśleń na tematy ogólnożyciowe. Nowością w naszym magazynie jest recenzja gry komputerowej autorstwa Marcina Szklarczyka. Życzę przyjemnej lektury!

Społecznie 4 Geniuś Małgorzata Richter 7 Niebieski bez Klaudia Komsta 9 Mindware Paulina Krzyżowska 12 Wywiad z Kapelą ze Wsi Warszawa Szczepan Rybiński 16 Państwo, o którym się nie wie Agata Chwedoruk 20 Idealna mieszanka dla zmysłów Magdalena Grdeń 21 Key West – ucieczka przed światem Luiza Nowak 24 Na własne uszy – wywiad z Katarzyną Michalak Klaudia Olender i Bogna Zgłobisz 28 Traktowanie zwierząt na wsi Katarzyna Albrycht 29 Zabobony, przesądy i inne tego typu zjawiska Agnieszka Kołcz 31 Wieśniak Aleksander Przytuła 32 Rzeczywistość za niewidzialną barierą miasta Anna Poliszuk 33 Pomnik dla ciszy Magdalena Bury 34 Współczesne Koło Gospodyń Wiejskich w Kębłowie Monika Zawada 36 Wojsławicka groteska Agata Jurek 37 Kaiser Söze kręci nosem

Kulturalnie Fotografia 38 „Jaki piękny jest ten świat, tylko czarne, białe” Agieszka Szczelina Teatr 40 Wieś skarbnicą inspiracji... Kamila Olech 41 „Cudze chwalicie, swego nie znacie...” Izabela Zin Muzyka 44 Folk z przytupem Paweł Gregorczyk 45 Dobre DVD dobrego zespołu Szczepan Rybiński 46 Pakt świdnicko-lubelski Małgorzata Richter 46 Cicho, wolno i do przodu Szczepan Rybiński 47 „El Camino”, czyli sposób na sukces Radosław Szczuchniak 48 „Nieważne, jak wysoko jesteśmy...” Paulina Krzyżowska 49 Reggae z Belgii Agata Jurek 50 Turn on, tune in, close eyes and drop out! Klaudia Olender Gry 51 Mass Effect Marcin Szklarczyk Film 52 Filmy dziwne, filmy oskarowe Małgorzata Boryczka 54 „Mówić to mało...” Maciej Wojciech Moczulski 55 Pytanie o tożsamość Maciej Wojciech Moczulski 56 Niespotykanie spokojny człowiek Róża Kowalczyk 57 Barowy nastrój Maciej Wojciech Moczulski Poezja 58 Beata Marzec Proza 60 Wyrok Dominik Gac 62 Wyzwolenie Mateusz Ławnicki OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  3


społecznie

Geniuś Tej pani chodzi o Genia, on wiersze pisze – tłumaczy pani Janina swojej synowej, która przerwała nam rozmowę. W Przemyskiem

Małgorzata Richter

Wólka Krowicka. Niewielka wieś położona w południowo−wschodniej części Polski, w województwie podkarpackim. W latach 1975-1998 miejscowość należała do województwa przemyskiego. Obecnie Wólka Krowicka liczy ok. 450 mieszkańców. Nazwa powstała od Krowicy, która wcześniej była nazywana Krwawicą z powodu krwawych walk, które toczyły się na tych terenach. Na początku istnienia wsi ludność budowała się na polach, które graniczyły ze wsią Lisie Jamy. Dalsze zabudowania oddzielające pola nazwano Wólką Krowicką. W naszym przygranicznym miasteczku (co nad jedną małą rzeką i nad drugą małą rzeką leży) śmierć się w poniedziałki pokazywała w dzień targowy, gdy wybór był wielki(...) Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, CLXXIV. Początek tygodnia Wrześniowe przedpołudnie. Ciepły wiatr smaga moją twarz i wesoło buszuje we włosach. Kilkanaście kilometrów przed wjazdem do Wólki Krowickiej wita mnie kolosalny transparent: „Budowa przejścia granicznego w Budomierzu. Za utrudnienia przepraszamy”. Chwilę potem moim oczom ukazał się las znaków drogowych – ostrzegawczych, trójkątnych chionek i okrągłych, owocowych, zakazów na cienkich nóżkach. − Teraz to numer 108. – podpowiada mi starsza pani w niebieskim fartuszku, która na dźwięk nazwiska Dycki, mimowolnie zaczyna się uśmiechać. Udaję się pod wskazany adres. Droga wydaje się być prosta, choć wieś jest rozległa, a zabudowania rozproszone. Zaorane kartofliska, pasma suchej trawy, mały drewniany mostek, w oddali las i żadnej żywej duszy. Widocznie schowali się w swoich betonowych kryjówkach, aby zjeść obiad lub odpocząć przed ponownym wyruszeniem do pracy w polu. W końcu jest – numer domu 108, to tu mieszkał niegdyś ze swoją rodziną Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki. Pukam do drzwi. Cisza. Robię to jeszcze raz. Chwila zastanowienia, znowu nic. Cisza. Automatycznie przechodzę na drugą stronę drogi. Może tam – mówię półgłosem do siebie, a mój błagalny wzrok szuka jakiejkolwiek ludzkiej twarzy. Brama jest otwarta. Powoli analizu-

4 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

ję przestrzeń, w której się znalazłam. Podwórze jest ogromne. Drewniane zabudowania gospodarcze znajdują się po prawej i po lewej stronie, w głębi biały klocek z imitującą drzwi firanką. Slalomem omijam kury. Potem robię łuk, aby ominąć psa, który traktuje mnie jak intruza. Jego głośne nawoływania w końcu zmusiły starszą kobietę do skontrolowania sytuacji. Zaprasza mnie do środka.

Młodzieniec o wzorowych obyczajach Pani Janina Furgała siada na skraju łóżka. Kuchnia ma kształt prostokąta. Po lewej stronie znajduje się okno oraz stół, po prawej zlew i staroświeckie meble. Niezgrabnie podsuwam bliżej krzesło. Ręce ma ubrudzone mąką. Przerwałam, jej robienie pierogów. Dziś piątek. − Co ja mogę powiedzieć? I w polu robił i krowy pasł, ale on jeszcze był mały jak stąd poszedł – rozpoczyna swoją opowieść pani Janina.− Dziesięć, dwanaście, trzynaście – więcej nie miał. Mały był. Potem oni to sprzedali ten dom. Do czterdziestu lat dochodzi, jak oni stąd poszli do Lubaczowa. Chłopak był zdolny. Uczył się, ale on już później roboty nie znał − kontynuuje pani Janina. Genio, jak zwykli mówić w Wólce Krowickiej wszyscy ci, którzy go znali, urodził się w 1962 roku. Do 14. roku życia wraz z rodzicami i siostrą Wandą mieszkał na wsi. W tym czasie jego matka, już od dobrych paru lat, leczyła się psychiatrycznie. Cierpiała na schizofrenię. Dorastał na pograniczu języków i kultur – ukraińskiej i polskiej. Rodzina postanowiła przenieść się do Lubaczowa, oddalonego zaledwie 10 kilometrów. Tam mały Genio chodził do szkoły. Na miejsce swojej dalszej nauki wybrał Lublin. Jego Alma Mater to Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej. Studiował polonistykę. Wraz z Andrzejem Niewiadomskim założył grupę literacką "Kresy". Był też jednym z założycieli pisma literackiego o tym samym tytule. − Poszedł do szkoły i ojciec płacił te studia. Może jakieś stypendium miał. A potem pojechał do Warszawy. On już tam pracował, jak matka zmarła. Przyjechał na pogrzeb... ja też tam poszłam. To było w Lubaczowie. Na starym cmentarzu jest pochowana–przypominała sobie pani Janina, zagłuszana przez grające w tle radio.


społecznie

Uczyli się, pokończyli te szkoły, matury, ale Genek nie będzie na tym przestawał. On wybrał się dalej w Polskę, pojechał do Lublina. Byłem tam u niego, bo mnie Staszek zapraszał. Tam tych książek miał całą ścianę... Uczył się, obronił doktora.

wprawdzie ma swoich zmarłych ale nie ma granic pokażę ci groby Argasińskich Dyckich Hryniawskich ale nie zakreślę granic których od nich oczekujesz (...) Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, XIX. Do A(...) N(...) Pod jego bytność w Przemyskiem − Ja pani mówię, Genio zestarzał się, sku­ lił, bo to pisze, pisze te wiersze. Tak się zgarbulił − dodaje. − Ja go widziałam ze dwa lata temu. Idzie i nagle „dzień dobry” i poszedł do sklepu. Tak stoję, stoję i czekam, aż wyjdzie. To Genio! Porozmawiałam z nim troszkę. – A dobrze, a dobrze żyję − mówił. – Ożeniłbyś się Geniu. – No, no... − Tu nikt więcej by nie powiedział nic o nim, tylko Jakimowicz. Ja pani pokażę, gdzie on mieszka. On jest z tego samego roku, co Genia ojciec, z '37. Reszta starych już poschodziła. Nikogo nie ma − kończy smutno kobieta. Słońce rzuciło długi blask na nasze wychodzące z ukrycia postacie. Pani Janina pożegnała mnie serdecznie, wskazując kolejnego sąsiada, który znał i przyjaźnił się z rodziną Tkaczyszynów. Idąc piaszczystym poboczem dostrzegam dwie starsze kobiety. Otwieram wysłużoną, drewnianą furtę, uśmiecham się i widzę ich zmieszane spojrzenia. Scena niczym z mickiewiczowskiego eposu. Dwie kobiety z pooranymi zmarszczkami twarzami, otoczone stadkiem domowego ptactwa. Jedna z nich jest bosa. W ręku trzyma drewnianą laskę. Druga chowa twarz za kwiecistą chustką. Ręce ma brudne i zmęczone. Zza ich pleców dobiega wrzaskliwe ujadanie psa i gaworzenie dzieci, które

Eugeniusz TkaczyszynDycki (ur. 1962r.) Poeta. Laureat m.in. Nagrody Literackiej im. Barbary Sadowskiej (1995), Nagrody Niemiecko-Polskich Dni Literatury w Dreźnie (1998), Huberta Burdy (2007), dwukrotnie Nagrody Literackiej Gdynia (2006 i 2009) oraz Nagrody Literackiej Nike (2009). Wielokrotnie nominowany do Paszportu Polityki. Swoją prywatną nagrodę przyznał mu także Czesław Miłosz. Jest autorem jedenastu książek poetyckich, z których ostatnio ukazała się Piosenka o zależnościach i uzależnieniach (2008). Mieszka w Warszawie

rys. Mateusz Nowak ( goldencut.pl )

powiem ci że cmentarz lubaczowski nie ma granic

OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  5


społecznie

Na mnie mówili Cap, a na Staszka Dycki, chociaż on na nazwisko ma Tkaczyszyn. Od tego ten pseudonim powstał. Taka była u nas tradycja. Jego syn, Genek, wziął sobie Dycki, żebyśmy tu na Wólce wiedzieli, że to o niego chodzi. Taki był.

próbują samodzielnie odbić się od ziemi. − Znam – zaczyna pierwsza. − On stąd pochodzi, stąd jest rodem. On teraz w mieście mieszka. − Ale zrozumcie, co ta pani mówi – wtrąca się druga. − Pani mówi, że chciałaby porozmawiać, jak to dawniej było. − A co ja mogę powiedzieć, że był, mie­ sz­kał tu. Staszek i Stefka to byli rodzice. Ich syn w Warszawie, a córka pojechała za granicę już dawno, matka umarła, on Stanisław, sam. − Tej pani chodzi, jak oni jeszcze tu mieszkali – znów wtrąca się i strofuje druga. − No to mówię. Mieszkali tu, żyli, pracowali. Resztę niech ktoś inny zeznaje, kto ich lepiej znał. Kolejne podwórko. Czarne pręty bramy otwierają swoje ramiona. Jedna komórka podwórza zawiera aż dwa kolorowe, mieszkalne klocki. Różnią się one od poprzednich. Są nowsze, starannie udekorowane kwiatami, a trawa jest krótko przystrzyżona. Tym razem uwiązany pies był dla mnie łaskawszy. Przed domem, na drewnianej huśtawce siedzi star­s zy mężczyzna.

Dom pogubionych i zagubionych − Siadaj pani, będzie nam się lepiej rozmawiało − zachęca pan Władysław Jakimowicz. − Bo wie pani, Staszek Dycki to mój najlepszy kolega. Był prezesem kółka rolniczego, a ja byłem skarbnikiem w tym czasie. Działacz z niego był, ale później to mu żona zaczęła chorować. To wtedy nałogowo zaczęła papierosy palić, już nie robiła nic, tylko te tabletki... Jej się zdawało, że wszystko można tobletką wyleczyć. A Genek to z moimi córkami do szkoły chodził. Jeszcze jest Wanda, jej chrzestnym byłem. My swoje, a choroba swoje − wspomina smutno. − Sam to on nie dawał rady. Do tego do-

6 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

nie zaczynaj z nikim przyjaźni szło, że musiał tu gospodarstwo sprzedać i wybudować się w mieście. Przeniósł się kto nie umie dawać w sytuacji bez do Lubaczowa. Dziewczyny moje rosły, wyjścia jego dzieci rosły. Uczyli się, pokończyli Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Piosenka te szkoły, matury, ale Genek nie będzie o sytuacji bez wyjścia na tym przestawał. On wybrał się dalej w Polskę, pojechał do Lublina. Byłem tam u niego, bo mnie Staszek zapraszał. Tam tych książek miał całą ścianę... Uczył się, O Dyciu obronił doktora. Później to on wrócił do Lubaczowa, a Wanda wyjechała za gra- − Na mnie mówili Cap, a na Staszka Dycki, nicę. Chyba wylosowała tę zieloną kar- chociaż on na nazwisko ma Tkaczyszyn − tę. I tak to się życie toczyło... Genek to tłumaczył pan Władysław. − Od tego ten jest uczony chłop, na niego wszyscy pa- pseudonim powstał. Taka była u nas tradytrzą – kontynuuje po chwili namysłu pan cja. Jego syn, Genek, wziął sobie Dycki, żeWładysław – on nie jest taki jak Staszek. byśmy tu na Wólce wiedzieli, że to o niego Syn myślał inaczej, on inaczej. Później to chodzi. Taki był. coraz rzadziej tu przyjeżdżał. Jak tę nagrodę dostał, to troszkę się zmienił. Mi się to nie podobało, jakoś to dziwnie było. Piosenka z okolic Pracę na uniwersytecie napisał wyróżnia- Lubaczowa jącą się jakoś tam, ale wszystko oparł na chorobie matki. Taki urywek znam: zgni- Choć od lat mieszka w Warszawie, kresy łymi rękami tabletki brała czy obolałymi, polsko-ukraińskie są jego literacką ojczyżebym nie zmylił − wyjaśnia. Jakbyś to zną. Tam „dzieje się” większość jego wierinaczej napisał, mówiłem do niego, tyle szy. Czytając poezję Tkaczyszyna-Dyckiego, jest różnych wyrażeń. Nic z tego. Później, można odnaleźć opisywane przez niego jak jego chora matka zmarła... byłem na miejsca – okolice Lubaczowa. Kolejne pogrzebie. wiersze uzupełniają literacką mapę, która staje się nie tylko topograficznym, ale opowiem ci o śmierci w moim także sentymentalnym odzwierciedleniedoskonałym niem jego wędrówek. O Dyckim mówi się, języku znanym z niedoskonałości że pisze wciąż jeden wiersz. Tak też trzeba czytać jego poezję, jak jednolity tekst ale zanim opowiem ci o śmierci jak to kroniki życia. Poeta jest wręcz obsesyjnie już robiłem dla wielu przed tobą autobiograficzny. Pisze o matce, o wszechobecnej śmierci, o szpitalu, o alkoholu, musisz mnie nazwać stosownie o przyjaciołach. Bierze pod lupę tematy i zapamiętać mroczne, ponure, przygnębiajace i oswaja moje imię po dzień w którym zacznie się je poprzez słowo. Nie należy do żadnego współczesneściemniać nad wszystkim czego się go nurtu. W jego wierszach można oddotknąłeś naleźć barokowy konceptyzm i marinizm. i wyzbyłeś raz na zawsze Poezja Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego jest prawdopodobnie najoryginalniejwtedy opowiem ci o śmierci szym, najlepiej rozpoznawalnym głosem wtedy opowiem ci głównie o sobie pośród wszystkich poetów średniego i młodego pokolenia.


społecznie

Niebieski bez Mała wieś w województwie lubelskim. Abramów. Jest pogodnie. Wiosenne, majowe słońce wyszło już zza chmur. Rano pogoda nie zapowiadała się tak dobrze. Teraz wiatr ustał, a w powietrzu czuć zapach bzu. To miejsce wygląda teraz tak samo. Dokładnie tak, jak w latach 40.

B

yła sobota rano. Pierwsza połowa maja, słońce od poranka mocno świeciło. Wiejska dróżka prowadziła prosto na zielone pole. Prowadziła pod wysoką brzozę, pod którą znajdował się stary, drewniany krzyż. A obok brzozy rósł krzak niebieskiego bzu. Trójka dzieci: mały Jasio, jego siostra Anielka i sąsiadka Stasia wybrali się jak co dzień na pole, żeby paść krowy. Dzieci były bardzo grzeczne, nigdy nie śmiały odmówić rodzicom pomocy. Spoczywało na nich wiele obowiązków. Pasienie bydła było jedną z prac, które musiały wykonywać. Aby urozmaicić sobie długie godziny na polu, wymyślały różne zabawy: robiły zawody w rzucaniu kamykami, opowiadały śmieszne historie czy urządzały wyścigi. Tym razem coś się zmieniło. Postanowiły, że będą bawić się w chrzest. Jasio był najmłodszy, miał tylko 5 lat, dlatego starsze dziewczynki uznały, że to on będzie chrzczony. Nowa zabawa przyniosła im dużo śmiechu. Nagle, niespodziewanie ich wzrok skierował się w stronę krzaku bzu. Przed oczami ukazał im się wielki, biały pies. Był największym psem, spośród tych, które w życiu widziały. I najbielszym. Jego sierść była tak biała, że aż lśniła w słońcu. Po obu stronach zwierzęcia, ujrzały dwójkę malutkich dzieci jakby dopiero co urodzonych. Tak malutkich, że ledwo je było widać na tle wielkiego psa. Ubrane w bielutkie sukieneczki, tak białe, że prawie

Nagle, niespodziewanie ich wzrok skierował się w stronę krzaku bzu. Przed oczami ukazał im się wielki, biały pies. Był największym psem spośród tych, które w życiu widziały. I najbielszym. Widziały wielkiego psa i malutkie dzieci po obu jego stronach. Widziały to w miejscu, gdzie rosła brzoza, gdzie stał krzyż i gdzie znajdował się krzak pięknego, niebieskiego bzu. Ludzie ze wsi Abramów przejęci historią opowiedzianą przez trójkę dzieci zebrali się na polu, by dokładnie obejrzeć to miejsce. W głębi duszy liczyli, że również coś zobaczą. Nic nadzwyczajnego, pole wyglądało tak samo jak zawsze. Jednak stało się coś tajemniczego, coś czego do tej pory nie umie nikt z nich wyjaś-

fot. Photoxpres

Klaudia Komsta

przezroczyste, wyglądały jak aniołeczki. Zjawy patrzyły w stronę trójki przyjaciół, a po chwili znikły. Rozpłynęły się tak samo szybko, jak się pojawiły. Dzieci doznały szoku. Tym czego teraz pragnęły, było jak najszybciej znaleźć się w domach. Biegły przez pole, ile miały sił w nogach, ciężko dysząc i płacząc z przerażenia. Mały Jasio bardzo to przeżył. Chłopczyk bał się wstać z łóżka, nie chciał wychodzić na dwór, nie chciał nawet z nikim rozmawiać. Rodzice Jasia i Anielki bez skutku próbowali się dowiedzieć, co tak bardzo przestraszyło na polu dzieci. Tata Stasi był bardzo surowy. Dziewczynka zawsze była mu posłuszna, bo bała się, gdy się złościł, dlatego wyjawiła ojcu, co zobaczyła na polu. Dwójka pozostałych dzieci potwierdziła historię.

OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  7


społecznie

nić. Jakaś siła skłoniła chłopów do rozkopania ziemi w miejscu pojawienia się zjaw. Nie minęła godzina, a stało się coś strasznego. Chłopi wykopali z ziemi dwa szkieleciki. Nie były przykryte żadnym materiałem. Maleńkie kości znajdowały się pół metra pod ziemią. Były to szczątki dzieci. W Abramowie mieszkała młoda dziewczyna. Kiedy dowiedziała się, że będzie miała dziecko, załamała się. Była pewna, że rodzina tego nie zaakceptuje. Ojciec dziecka nie chciał mieć z nią nic wspólnego. Była całkiem sama i zdana na siebie. Kiedy jej brzuch zaczął

Przed oczami, w obłoku światła, ukazała mu się Matka Boska. Ubrana cała na biało, w ręku trzymała niebieski bez. Mężczyzna zdążył się tylko przeżegnać. Obraz zniknął. się powiększać, chowała się pod krzakiem bzu na polu. Nie wracała do domu na noc. Lubiła noc. Tylko wtedy miała spokój. Nikt jej nie widział, nikt nie rzucał w jej stronę podejrzliwych spojrzeń. To tylko przypuszczenia ludzi. Nie wiadomo jak było naprawdę. Być może kiedy okazało się, że urodziła nie jedno, a dwoje niechcianych dzieci, nie umiała sobie z tym poradzić. Szok. Rozpacz. Strach. Strach. Strach. Pewnie jedynym wyjściem, jakie wtedy dostrzegała, było zakopanie dzieci pod krzakiem bzu. Tam, gdzie nikt, nigdy ich nie znajdzie i nikt, nigdy nie dowie się co zrobiła. Zrobiła coś strasznego. Zabiła swoje dopiero co urodzone dzieci. Bliźnięta. Dzieci, które nosiła pod sercem przez 9 miesięcy. Odnalezione szkieleciki pochowano na cmentarzu w Abramowie. Ksiądz dokonał pokropku – obrzędu pogrzebowego dzieci nieochrzczonych. Mały grobek był usypany z piasku. Znajdował się na samym początku cmentarza, po lewej stronie koło parkanu. Był często odwiedzany przez mieszkańców. Ludzie zostawiali tam kwiaty. Byli przejęci tym, co się wydarzyło. Teraz w tym samym miejscu znajdują się już inne groby. Są murowane. Ale miejsce pochowania bliźniąt tkwi w pamięci starszych mieszkańców. Mówią, że ukazanie się dzieci symbolizowało obrzęd chrztu. Pojawiły się dokładnie w momencie, kiedy mały Jasio, jego siostra Anielka i ich sąsiadka Stasia bawili się w chrzest. Pojawiły się, bo same chciały być ochrzczone. Pragnęły tego. Za życia nie było im to dane. Anielka i Stasia jeszcze żyją. Kobiety bardzo chętnie opowiedziały tę historię. Pamiętają wszystko. Aniela powiedziała: „Nigdy nie zapomnę tamtego dnia. Kiedy zamykam oczy, widzę wielkiego, białego psa. I te dzieciątka koło niego. Te bielutkie sukieneczki.” Jasio zmarł 15 lat temu. Do grobu zabrał wspomnienia z tamtych lat.

8 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

Lata 70. Wieś, gdzie przed trzydziestoma laty doszło do dziwnego zdarzenia. Zjawy ukazały się dzieciom. To tam. Jak wygląda teraz to miejsce? Wygląda tak samo. Na środku pola przy brzozie rośnie bez. Ma wspaniałe, duże, niebieskie kwiaty i jest podziwiany przez wszystkich mieszkańców, a nawet ludzi przejeżdżających przez wieś. Krzak jest tak wielki, że bardzo dobrze widać go z drogi, a w blasku słońca wygląda jeszcze piękniej. Kiedy człowiek znajduje się blisko, doświadcza tak słodkiego i intensywnego zapachu, że aż powoduje przyjemne zawroty głowy. Sama tego doświadczyłam. To właśnie w tym miejscu zdarzył się cud. Heniek Świderski mieszkający od urodzenia w Abramowie, jechał furmanką na pole, by rozwieźć obornik. Chciał zdążyć przed świtem. Było jeszcze ciemno i wyjątkowo zimno. W pewnym momencie poczuł mocniejszy powiew wiatru, a jego kobyła zatrzymała się i nie chciała iść dalej. Heniek krzyknął na nią, jednak ona nie reagowała na jego polecenia. Pociągnął za wodze, ale kobyła dalej stała i patrzyła przed siebie.t Nagle zaświeciło rażące światło, które niemal oślepiło Heńka. Przed oczami, w obłoku światła, ukazała mu się Matka Boska. Ubrana cała na biało, w ręku trzymała niebieski bez. Mężczyzna zdążył się tylko przeżegnać. Obraz zniknął. Objawienie było najważniejszym momentem w jego życiu. Matka Boska nie odezwała się do niego, ale całkowicie odmieniła swą obecnością jego życie. Kobyła ruszyła dalej. Jednak Heniek nie został na polu, zapomniał całkiem, po co tu przyjechał. Pobudził mieszkańców i rozkrzyczał po wsi, co widział. Mieszkańcy Abramowa chcieli ustawić w tamtym miejscu kapliczkę. Na początku, obok krzyża stojącego pod brzozą, postawili drewnianą skrzynkę. Na niej za szybką znajdował się obraz Matki Bożej. Tam właśnie zbierali pieniądze, aby móc wybudować najpiękniejszą kapliczkę upamiętniającą ostatnie wydarzenia. Pieniędzy przybywało, jednak po jakimś czasie zostały skradzione. Obraz i skrzynka zachowały się do tej pory. Tak samo jak krzak niebieskiego bzu. Ludzie z całego Abramowa i okolic zbierali się w miejscu objawienia, by wspólnie się modlić. Przyjeżdżali nawet samochodami z odległych miejscowości. Czasem niektórzy z nich widzieli błyski i iskry w bzie. Od tej pory tam odbywała się uroczystość poświęcenia pól. Tadeusz Komsta, który właśnie tam wówczas pracował w milicji, został wyznaczony do pilnowania tego miejsca. Jego obowiązkiem było blokowanie drogi i zawracanie ludzi, pragnących udać się w miejsce cudu. Jednak czasy komunizmu na to nie pozwalały. Próbowano oddalić człowieka od Boga i wartości religijnych. Tadeusz dobrze pamięta tamte czasy. Mówi: „Mimo szczerych chęci nie mogłem pozwolić, aby ludzie przebywali w tamtym miejscu. Zbierało ich się tam naprawdę dużo, lecz taka była moja praca. Musiałem wykonywać swoje obowiązki. Nie wątpię w to, że w tamtym miejscu zdarzył się cud.” Dawno temu w Abramowie. Obok niebieskiego bzu.


społecznie

„Mindware”, czyli Lublin oczami nowych technologii „Mindware. Technologie dialogu” to jedno z trzech rodzimych wydarzeń, z którymi mogliśmy zetknąć się w ubiegłym roku, w ramach programu kulturalnego polskiej prezydencji w UE. Zwieńczeniem nowatorskiego projektu była wizyta i prezentacja prac czternastu artystów z Gruzji, Izraela, Polski, Serbii, Słowenii, Szwajcarii i Ukrainy. To właśnie wtedy Lublin stał się przestrzenią, w której spotkali się teoretycy komunikacji, medioznawcy, kulturoznawcy i badacze nowych mediów. Co z tego wynikło? Niektóre z tych niecodziennych zdarzeń wspominają wolontariusze – asystenci artystów.

Paulina Krzyżowska

Gałka oczna mówiąca w kilku językach? – Mindware był pierwszym tak dużym festiwalem, sobie dopiero przy testowaniu sprzętu ze Slavko w którego organizacji brałam udział. W trakcie nie- – asystentem Martina, osobą zajmującą się stroną go dostałam pod opiekę dwójkę artystów: Dominikę techniczną. Chodziłam wtedy po miasteczku akadeSobolewską i Martina Baragę – wspomina Natalia mickim UMCS z netbookiem w torebce, zamontowaKołodziej, studentka kulturoznawstwa. – ­­Projekt ną kamerą do swetra, z mikrofonem przy twarzy (do Dominiki Sobolewskiej nazywał się Widzące miasto. którego mówiłam po angielsku) i smartfonem na Jak na początku przeczytałam opis całości, to nie bar- smyczy (na którego dostawałam wiadomości od siedzo sobie mogłam go wyobrazić. Jak to? Wielkie „gałki dzącego w pobliskiej knajpie Slavko). Wolę nie wieoczu” mają do nas mówić, a do tego przesyłać nasz dzieć, co sobie o mnie myśleli ludzie. Niesamowite obraz do telewizorów? Pomoc moja głównie opiera- było także to, że internauci na specjalnej stronie ła się na bieganiu i szukaniu odpowiednich miejsc, (www.public-avatar.com) widzieli, słyszeli i mogli zdobywaniu pozwoleń, wykonywaniu milionów te- kontrolować poczynania osoby podłączonej do sprzęlefonów, a także informowaniu Dominiki, na czym tu. W sumie te dwa dni, gdy biegałam po mieście za stoimy. Jednym z gorszych zadań przy tym projekcie Avatarem, były dwoma najfajniejszymi dniami na festibyło malowanie kubików pod telewizory i „oczy” – 2,5 walu. I oczywiście towarzyszyło mi uczucie satysfakcji, godziny babrania się z farbą, a później ból głowy do wynikające stąd, że wszystko się udaje i że byli ludzie końca dnia. Jednak te wszystkie stracone nerwy opła- podchodzący i mówiący o tym, jak bardzo im się to cały się. Ciężko mi opisać moje uczucia w momencie, podoba. gdy zobaczyłam zmontowaną „gałkę oczną” gadającą Podsumowując, cały festiwal był dla mnie 24-godo mnie w kilku językach, a dodatkowo jeszcze miny dzinnym maratonem załatwiania i organizowania ludzi podchodzących, by przejrzeć się w lustrze. Coś najdziwniejszych rzeczy jakie mogłam sobie wyobraniesamowitego! Do tej pory zresztą, jak tylko znajduję zić. Nabrałam ogromnego doświadczenia, dowiedziasię w Warsztatach Kultury, to podchodzę i uśmiecham łam się, że nie ma rzeczy nie do załatwienia (tylko za się do kamery wewnątrz „oka”, pomimo że nie mam mała ilość nękających telefonów), a także poznałam pojęcia czy nadal działa. niesamowitych ludzi, którzy przewrócili mój świat o 180 stopni.

„Publiczny Avatar” – najfajniejszy! – Kolejnym artystą, którym się zajmowałam, był Miksowanie krajobrazu Martin Baraga, autor projektu Publiczny Avatar. miasta i rozmowy o sztuce Początkowo nie miałam pojęcia, o co chodzi. Jakiś koleś ma latać po mieście i wykonywać polecenia – Jak zapamiętam projekt Borisa Oichermana – wysyłane mu przez internautów. Co w tym niezwy- Projected City? Jako niekończące się rozmowy kłego? Pełnię tego przedsięwzięcia uświadomiłam o sztuce, życiu w Rosji, Izraelu i wspólnej polOFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  9


społecznie

„The Seeing Place”, Dominika Sobolewska (fot. Wojciech Pacewicz)

sko-żydowskiej historii? A może jako projekt, który tem na tkankę miasta za pomocą wideoprojektora spędzał organizatorom sen z powiek, nie dając, choć – wyjaśnia Ania. Efekt przerósł nasze oczekiwania na chwilę, odpocząć? Być może jedno i drugie. Na i zadziwił widzów – wzajemne nakładanie się na pewno zaś, jako odpowiedź na potrzebę realizowania siebie miasta w postaci wizualnego remiksu sprawiadziałań, które wnoszą refleksję do dyskursu o sztuce, ło, że odbiorcy nie byli do końca pewni, czy patrzą będąc realną wartością a przy tym swoistą misją arty- jeszcze na rzeczywisty obraz miasta, czy już na jego sty w odniesieniu do historii swojej, swojego narodu wizualne odtworzenie. i miejsca, w którym wciela koncept w życie – przywołuje minione wydarzenia Ania Bakiera, studentka „Połączmy wszystkie typy, historii sztuki. – Oicherman, artysta żydowskiego pochodzenia, kształty i rodzaje społeczności!” w swoim działaniu położył nacisk nie tylko na związek technologii i sztuki, ale również na obecność Agnieszka Krawczyk, studentka pedagogiki, w ramach aspektu „pamięci miejsca”. Pod tym kątem, w trak- projektu Mindware współpracowała z ukraińskim cie tygodniowej rezydencji artystycznej, dokonał artystą – Jurijem Kruchakiem. – Zadaniem obiektu wyboru trasy, zwracając szczególną uwagę na miej- stworzonego na potrzeby projektu Mindware było posca w bezpośredni sposób wiążące się z historią wstanie symbolicznego interfejsu, połączenia różnych Żydów w Lublinie. części, społeczności Lublina – wspomina. – Obiekt ten, Działania artysty polegały na zbieraniu przez ka- kojarzony z wielkim transparentem ma uosabiać jedmerę obrazu miasta i po przetworzeniu go przez ność różnych środowisk, co można zawrzeć w haśle: specjalne oprogramowanie, rzutowaniu go z powro- „Połączmy wszystkie typy, kształty i rodzaje społeczno-

10 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012


społecznie ści”. W Lublinie był on przygotowywany w pięciu miejscach: DK Skarpa, DK Bronowice, Artetrapia, KLANZA i Lubelska Szkoła Sztuki i Projektowania. Pod nadzorem artysty poszczególne grupy wykonywały pracę nad transparentem, wykorzystując różne techniki, np.: malowanie farbami, sprayem itd. Momentem szczególnym była chwila połączenia wszystkich części transparentu. Miało to miejsce na Placu Litewskim 7 października. Głównym celem projektu było zbudowanie nowej sieci, która – oparta na lokalnej przestrzeni – byłaby ściśle z nią związana i w której mogłyby wzajemnie oddziaływać na siebie społeczności offline i online – tłumaczy Agnieszka. – Sieć ta byłaby jednocześnie artystyczna i społeczna.

Jägermeister, newerending radio story Joanna Mądra, studentka historii sztuki wspomina – Tak naprawdę projekt Dariji Medić wciąż trwa w mojej głowie: strumień danych, przekaźniki fm, wzmacniacz sygnału antenowego, greasemonkey, Ubuntu i seria innych enigmatycznych wtedy dla mnie terminów. Nowe technologie, dzięki Mindware i Dariji, stały się nieodłącznym, a w dodatku niezwykle przyjaznym,

przekonać się, jak brzmi strona internetowa Radia, „Publiczny Avatar”, Martin Baraga czego żąda od nas google.com, jak zwodny bywa translator oraz czego szukają lubelscy internau- (fot. Wojciech ci. Słuchacze się stali się częścią nietypowej audy- Pacewicz) cji. Praca przy projekcie artystycznym to jednak nie tylko sama jego realizacja, ale przede wszystkim to, czego odbiorcy projektu nie są zwykle świadomi: dziesiątki wymienionych maili, nieustannie dzwonią-

Nowe technologie, dzięki „Mindware” i Dariji, stały się nieodłącznym, a w dodatku niezwykle przyjaznym, elementem mojego codziennego życia. I chyba o to właśnie chodzi w idei „Mindware”, by ów hardware'owy świat miękko zespolić z jego użytkownikami. elementem mojego codziennego życia. I chyba o to właśnie chodzi w idei Mindware, by ów hardware’owy świat miękko zespolić z jego użytkownikami. Współpraca z Dariją Medić pozwoliła mi lepiej poznać sztukę nowych mediów, odkryć jej wspaniały potencjał, aspekt jej oddziaływania na społeczności ludzkie. Podczas realizacji projektu w miejscach publicznych, na ulicach miasta, wielu prostych, zwykłych ludzi pytało mnie: „Po co w ogóle to robicie?”. A ja każdego dnia mogłam opowiadać więcej i więcej o idei „podsłuchiwania Internetu”, czynienia niewidzialnej dotąd warstwy danych – warstwą widzialną i zrozumiałą. „Internet w radio”. Z początku niepojmowalne dla mnie zjawisko stało się impulsem do nowego spojrzenia na rzeczywistość. Praca Dariji On the air browser radio show i wszystkie jej projekty to nowa droga widzenia, rozumienia, podchodzenia do prostych rzeczy, z którymi stykamy się każdego dnia. Odwrócenie procesów, ich eksplorowanie. Poprzez swój projekt artystka chciała ujawnić prawdę ubraną w tysiące warstw, o których istnieniu nie mamy pojęcia, bo skutecznie chowa się w „cyfrowym morzu danych”. Słuchacze Radia Lublin w ten sposób mogli

cy telefon, wielogodzinne konsultacje, chwile zwątpienia. Nie ma tego złego…! Jägermeister, piwo imbirowe i spacery trasą Warsztaty Kultury–Zamek Lubelski, z plecakiem wyładowanym nowymi technologami! Niekończące się poszukiwania programisty, zdalne konsultacje z technikami, współpraca z Radio Lublin… A przede wszystkim – nieustanne rozmowy o różnicach i podobieństwach pomiędzy serbską i polską kulturą, deszczową Holandią i Instytucie Pieta Zwarta w Rotterdamie. W końcu wielu niezwykłych ludzi – artystów, teoretyków, koordynatorów, wolontariuszy. Darija Medić i ja. Tak samo niskie, tak samo rudowłose, biegające z komputerami, radiami, wątpliwościami, pomysłami, w nadziei, że żadna zła pogoda nie zajmie ustalonej częstotliwości nadawania tej unikatowej audycji, której autorem mógł stać się każdy z nas! On the air, on the air!” Sylwetki wszystkich artystów oraz opisy ich projektów można znaleźć na stronie internetowej: www.mindware.art.pl. Dokumentację działań artystycznych w ramach Mindware można również zobaczyć na: www.youtube.com. OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  11


SPołeCznie

kapela ze WSi WarSzaWa miało być o wsi – i było. ale nie tylko. z maćkiem Szajkowskim z kapeli ze Wsi Warszawa i kamilem rogińskim z orkiestry rivendell i ruty, rozmawialiśmy o stereotypach, disco polo i wykorzenieniu. zaczęło się i skończyło uściskiem dłoni. Jeśli chcecie się dowiedzieć co było pomiędzy, przeczytajcie tekst poniżej.

Szczepan rybiński

pami, które gdzieś tam funkcjonują – staramy się to Wydajecie w ważnej zagranicznej wytwórni, gracie zmieniać. na dużych międzynarodowych festiwalach, a takie zespoły jak zion train wymieniają was jako swoje Jakie to stereotypy? najważniejsze inspiracje. Jesteście jeszcze kapelą maciek: Różne, to zależy od kraju. Jeśli jedziemy na ze Wsi Warszawa, czy już Warsaw Village Band? maciek: (śmiech) To dobre pytanie. Myśmy nigdy tego południe Europy: Hiszpania, Portugalia, część Włoch nie rozgraniczali, w duchu jesteśmy dalej Kapelą ze – to są bardzo dobre. Tam Polacy to ci niepokorni, woWsi Warszawa, przede wszystkim nie zmieniliśmy jownicy. Ale są też złe, tak jak nieraz w Niemczech, muzyki. Niezależnie od tego, czy gramy w Grudziądzu, częściowo we Francji, USA, zakorzenione gdzieś głęboParyżu, czy w Nowym Jorku, to jest polska muzyka ko, związane np. ze stereotypem Polaka pijaka, głupiei polskie teksty. Za granicą koncerty różnią się jedynie go cwaniaka, złodzieja, katolickiego ortodoksa. Chociaż tym, że zapowiedzi są albo po angielsku, albo ewen- w ostatnich latach bardzo się to zmieniło. Zwłaszcza po exodusie młodych Polaków na Wyspy. To już na tualnie jakieś kwestie w lokalnym języku. szczęście zupełnie inne pokolenie, ciekawe i otwarte na świat, ciężko i uczciwie pracujące, bez kompleksów. tytuły na płycie są angielskie. maciek: Tak, ale to są polskie tytuły przetłuma- Słyszymy o nich dużo dobrego. Naszą działalnością naczone na angielski. Nie śpiewamy ani po rosyj- tomiast pokazujemy coś, czego często cudzoziemcy nie sku, ani po angielsku, dalej jest to tematyka polska. znają. Coś, co zupełnie zmienia ich pogląd na Polskę. Ludzie są tego ciekawi, często nie wiedząc nic na te- To jest bardzo miłe: często przychodzą do nas ludzie mat Polski albo kierując się schematami czy stereoty- zainspirowani, nieraz wzruszeni. Mówią, że słuchając

12 ofensywa nr 1(14) maj 2012


społecznie Maciek: Rzeczywiście było tak, że właściwie przez pierwszych kilka lat zespół był bardzo undergroundowy, funkcjonowaliśmy na małych festiwalach folkowych. Zmieniło się to w 2001 roku po płycie Wiosna Ludu i jeszcze wcześniej na Tanz&FolkFestival w Rudolstadt, gdzie przyjęcie przez publikę było po

Jeśli mówimy o ruchu folkowym, z którego wywodzi się Kapela ze Wsi Warszawa, to wszystko zaczęło się w latach 90. w dużych ośrodkach akademickich. Przede wszystkim w Lublinie: Chatka Żaka, UMCS i oczywiście Orkiestra Świętego Mikołaja.

fot. BArtek Muracki

prostu kosmiczne. Nie pozwalali nam zejść ze sceny, ustawiali się w długich kolejkach, by podziękować, zamienić z nami kilka słów, w ciągu jednego dnia sprzedawaliśmy ponad 100 płyt. Ta wulkaniczna energia bardzo nas uskrzydliła. Wtedy zobaczyliśmy, że to, co robimy, jest uniwersalne. Mimo że odnosi się do polskiego pierwiastka, to jednak ma szersze przełożenie. Jest wiele aspektów, które łączą muzykę Ziemi, są to: transowość, repetytywność, improwizacje i odniesienie do akustycznych brzmień – to powoduje, że muzyka z różnych stron świata ma wspólną podstawę – i ludzie to czują intuicyjnie, nie muszą rozumieć słów.

naszej muzyki doznali, niemal duchowych przeżyć. Kiedyś – graliśmy wtedy chyba w Stanach, przyszedł do nas jegomość ze łzami w oczach. Podziękował i powiedział, że dzięki nam zobaczył Boga. Dla nas to był szok. Jeden z amerykańskich dziennikarzy napisał przy okazji wydania płyty Infinity, że gdyby te dźwięki powstały przed 39. rokiem Niemcy prawdopodobnie nie napadliby na Polskę. Kiedy czytamy takie rzeczy w jakichś recenzjach, relacjach z koncertów czy komentarze w Internecie, okazuje się, że to, co robimy, ma sens. Dzięki temu 15 lat robimy to, co robimy. Pytam ponieważ jestem ciekawy jak to wygląda w Polsce. Poza paroma uwagami na wasz temat w Polskim Radiu i teledyskiem, który kiedyś można było zobaczyć w telewizji, w kraju chyba nie istniejecie medialnie w taki sposób jak poza granicami? (Maciek przyznaje, że o teledysku nie pamięta, jak się później okazało, chodziło o piosenkę „W boru Kalinka” z płyty „Wykorzenienie” z 2005 roku)

Jak wygląda kwestia odbioru waszej muzyki na wsi. Zdarza wam się tam grać? Maciek: Rzadko. Tam głównie gra się disco polo. Jeśli mówimy o ruchu folkowym, z którego wywodzi się Kapela ze Wsi Warszawa, to wszystko zaczęło się w latach 90. w dużych ośrodkach akademickich. Przede wszystkim w Lublinie: Chatka Żaka, UMCS i oczywiście Orkiestra Świętego Mikołaja – to moim zdaniem ojcowie założyciele tej nowoczesnej sceny folkowej w Polsce. Wcześniej mieliśmy Osjana, Syrbaków, Kwartet Jorgi, VarsovieMante, Open Folk, ale to były byty autonomiczne, funkcjonujące w swoim własnym mikrokosmosie muzycznym – nie tworzyli jednego ruchu. Dopiero festiwal organizowany przez Orkiestrę Świętego Mikołaja zaczął integrować środowisko, do którego ja i Kamil się zaliczamy. Zawsze na Mikołajkach Folkowych czy Folkowej Majówce byli ci sami ludzie – dziesięć zespołów, które były publicznością dla siebie nawzajem. Wtedy to był taki mały karnawał, teraz zjawisko rozrosło się do rozmiarów poważnej sceny. Bardzo się z tego cieszę, bo chcieliśmy stworzyć poważny ruch i się udało. Wszystkie te rzeczy działy się w miastach. Moje zainteresowanie się w latach 90. muzyką polską wynikało z tego, że zacząłem praktyki dziennikarskie w magazynie „Nowa Wieś”. Wysłali mnie w teren, żebym zrobił reportaż o muzykantach. Poznałem zupełnie inny świat. Na jednym z pierwszych spotkań górale z Orawy powiedzieli mi tak: „Jak wy – ludzie OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  13


społecznie

Nasza konfrontacja skończyła się tym, że złojony facet podszedł do nas i powiedział: „Grata, jakbyśta nigdy miasta nie widzieli.” A my na to: „No to zajebiście, to najlepszy komplement, jaki słyszeliśmy.” z Warszawy się tym nie zajmiecie, to nie będzie komu tego przekazać”. Brzmiało poważnie, ale nie przyświecały nam jakieś ambitne cele. Nie uważaliśmy się za misjonarzy czy obrońców Częstochowy – wielu innych odnalazło się w tym znacznie lepiej… Nie mieli nic przeciwko temu, że warszawiacy chcą ingerować w ich lokalną muzykę? Maciek: W niczyją muzykę nie ingerowaliśmy. Natomiast muzykanci, widząc nasze zainteresowanie, często sami zachęcali nas do grania. Przy tym nieraz skarżyli się że ich sąsiedzi, a nawet rodziny słuchają disco polo, a ich samych mają za dziwaków. Dopiero w ostatnich latach powoli się to zmienia, m.in. pod wpływem środowisk miejskich, pasjonatów kultury ludowej.

Wasza muzyka ma korzenie lokalne, nie denerwuje was, że publiczność wiejska, do której ta twórczość jest chyba adresowana, nie interesuje się tym? Maciek: Ta muzyka przestała być wyłącznie do nich adresowana w momencie, kiedy zaczęli się nią zajmować ludzie z miast – urodzeni w miastach i wychowani w miastach. Poza tym trudno z góry zakładać, do kogo ma trafiać muzyka, a do kogo nie… to nie poczta. Może w takim razie sytuacja na wsiach wygląda, jak wygląda, bo nikt nie wychodzi z nowymi propozycjami do ludzi, którzy tam mieszkają. Maciek: Co w takim razie powinniśmy zmienić? Znacie zespół Sigur Ros? Maciek: No tak.

Oni zorganizowali serię spontanicznych Grają oni już jednak nieco inaczej… Maciek: Muzyka ciągle się zmieniała. koncertów w swoim regionie. Efekt był Nawet przez dekadę nie była taka sama, taki, że tłumy ludzi spotykały się w mazajebiście to najlepszy komplement, jaki stale przechodziła ewolucję. Nie było łej mieścinie, żeby posłuchać dobrej słyszeliśmy.” (śmiech) skrzypka, który by chciał kogoś naślado- muzyki. wać, każdy chciał mieć swój styl. Istniało Maciek: Tak, to ciekawy pomysł. Zain­ wiele kanonów, muzykanci odwoływali się spirowałeś mnie do tego, czy nie warto by Czy to nie jest tak, że stereotypy rzutują do różnych inspiracji, wielu często feno- było zrobić takiej konfrontacji… Ale my- na obraz wsi, przez to, że te środowiska menalnych było samoukami, oni wyzna- śmy już próbowali na początku nowego są trochę izolowane? czali trendy. Mówiło się „co wieś, to pieśń”. milenium. Graliśmy w karczmie prowa- Maciek: Dzisiaj ta sytuacja trochę się Słuchaliśmy nagrań z Polskiej Akademii dzonej przez autochtona, np. w Ostrowi zmieniła dzięki pracy różnych środoNauk czy Radiowego Centrum Kultury Mazowieckiej, inicjowaliśmy różne akcje wisk. Warto wymienić m.in. Wolimierz, Ludowej z różnych okresów – różnice w terenie, np. przy kręceniu dokumentu Gardzienice, Supraśl, a przede wszystkim Orkiestrę Świętego Mikołaja, która pow emisji, technice, sposobach „ogrywania” Z Kapelą w podróży… trafiła w skuteczny sposób zainspirować danego tematu, melizmatach etc. są barmłodych ludzi. Wydaje mi się, że głównym Wygwizdali was? dzo wyraźne… Maciek: Nie. Wychodzimy z założenia, że problemem jest fakt, że często mamy do Jeśli pójdziesz na imprezę – tutaj w War­ żeby grać tam taką muzykę, musimy mieć czynienia z ludźmi, którzy mieszkają na akceptację autochtonów. Rozmawialiśmy wsi, ale są nieświadomi swoich korzeni. szawie – to przekonasz się, że w więkz ludźmi, którzy zajmują się jeszcze gra- Kluczem do zrozumienia tej sytuacji jest szych miastach ludzie też słuchają disco niem muzyki ludowej w naturalnym kon- to, że ludność bywa wykorzeniona przez polo. Maciek: Zdaję sobie z tego sprawę. tekście – na wsi – okazuje się że, nikt tam różne historyczne dzieje: migracje, komuUtwierdził mnie w tym ostatni sylwester nie chce ich słuchać. Grają już tylko na nę, industrializację, a także przez awans w Warszawie. To jest nowa muzyka ludo- folklorach, czyli festiwalach, głównie dla społeczny i świadome odrzucenie swoich wa. Zauważ, że jeśli jedziesz na wesele, jurorów. Nasza konfrontacja skończyła korzeni kojarzących się z biedą i upodleto tam nie zobaczysz skrzypka. Chyba, że się tym, że złojony facet – bo wóda lała niem. Świetnie opisał to m.in. Redliński. jest specjalnie zaaranżowane, stylizowa- się gęsto – podszedł do nas i powiedział: Ale coraz częściej pojawia się pytanie ne, tak jak u Lucjana Rydla w dramacie „Grata, jakbyśta nigdy miasta nie widzieli.” o tożsamość, zwłaszcza w obecnym, globa– pamiętam to jak dziś. A my na to: „No to lizującym się świecie. Stąd próby rewitaWyspiańskiego…

14 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012


społecznie

„Nie wydeptaliście sobie” jeszcze swojej publiczności? Maciek: Na świecie? Tak. Maciek: Wydaje mi się, że jest bardzo dobrze. Na początku graliśmy za przysłowiową „michę i kimę”. Po kilkadziesiąt koncertów non stop w klubach za zwroty kosztów. Tak przez kilka lat. Od 2005 roku wszystko się zmieniło. Trzeba było po prostu wykonać tę pracę.

fot. BArtek Muracki, Agata cynamonova

Opłacało się? Maciek: Na pewno. Ja jestem wdzięczny Najwyższemu, że dał nam to przeżyć i dał nam siłę.

lizacji dawnych tradycji, wierzeń, powrotu kultury do źródeł. Byliśmy zainspirowani tym, co się dzieje na Litwie. Tam ludzie kupują sobie ziemię, budują domy wedle wzorów dawnej, ludowej architektury, wytwarzają narzędzia, instrumenty, jedzenie, nalewki etc. Uczą się tej kultury od nowa. Znaczące jest, że teraz można tam zaobserwować powrót do kultury pogańskiej. W Polsce też są takie tendencje. Re­ prezentanci tego ruchu nazywają siebie nowopoganami albo rodzimowiercami. Rozmawiałem kiedyś z jednym z nich i wydaje mi się, że dla nich to bardziej hobby niż religia. Kamil: No tak, naturalnie. Ale kiedy mnie znajomi pytają, czym się zajmuję, a ja mówię, że jestem muzykiem, dziwią się, że to przecież hobby, a nie praca. Gracie już 15 lat. Z twojej wypowiedzi na temat odbioru waszej muzyki (czy muzyki źródeł w ogóle) wnioskuję, że jest dobrze, ale mogłoby być lepiej. Maciek: Biorąc pod uwagę, że nie mamy

do czynienia z materią łatwą, lekką i przyjemną, to ja dziękuję Najwyższemu, że ta ewolucja się dokonała, że możemy zapełniać kluby – są koncerty, na które przychodzą setki osób. Nie narzekam. W porównaniu z tym, co było 10 lat temu, zaszła ogromna przemiana. Ale z drugiej strony są takie zespoły jak Tinariwen czy Beirut. Na ich muzykę jest w Polsce większy hype niż na te krajowe, odwołujące się do źródeł. Maciek: Czy ja wiem… To są zespoły poważnie już funkcjonujące w ramach sceny worldmusic. Tinariwen grają muzykę bardzo ciekawą w swojej materii, ale także bardzo mocno spopularyzowaną. Ma ona swoje odwołania do dokonań wielu ważnych artystów. Na przykład Fela Kuti. Maciek: No tak, to jest muzyka, która funkcjonuje w głównym nurcie dużo dłużej niż my. Beirut z kolei nawiązuje do muzyki popularnej już w latach 90-tych. Na to co my gramy też jeszcze przyjdzie pora.

Mówiliśmy wcześniej o Tinariwen. Oni mieszają swój folk z bluesem. W Stanach – ojczyźnie tej muzyki – jest ona wspólnym mianownikiem dla całego kraju. Nie ma znaczenia z jakiego regionu się pochodzi. W Polsce kultury lokalne są izolowane? Maciek: Hmm, to spore uproszczenie. Właśnie wracamy z wyprawy do z Ameryki Płn. i Kanady i jednak tam też ważne jest, kto z jakiego jest stanu, jakiej mniejszości, bo zwłaszcza USA to konglomerat mniejszości, żyjących w lepszej lub gorszej, ale jednak symbiozie. W Polsce mamy wiele różnych regionów, ale po latach wojen i komuny społeczeństwo jest monoetniczne i monoreligijne – parado­­ ksalnie to spełnienie marzeń dwóch nie­­na­w idzących się wodzów–Gomułki i Wyszyńskiego. Ja tęsknię za Rzecz­ pospolitą Wielu Narodów. A co z projektem R.U.T.A? To chyba może być jakaś forma popularyzacji kultury tradycyjnej. W tej muzyce nośnikiem treści jest punk rock. Kamil: Z R.U.T.Ą to już całkiem inna sprawa. Nie chodzi o to, że muzyka punkowa jest popularna, ale jaką ma ekspresję, to sposób na przekaz. Muzyka Kapeli ma lekkość, lepiła wianki itp. R.U.T.A ma boleć, ma być radykalnie. Maciek: To swoista forma katharsis, przez taką, a nie inną treść i radykalną formę to dla nas forma oczyszczenia duchowego. Wyrzucamy coś z siebie, ale chcemy, żeby to poszło dalej. Kamil: Chodzi o bunt jako o postawę, punkt wyjścia. Ale przed nami jeszcze kolejne etapy. W takim razie powodzenia. Wielkie dzięki. OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  15


społecznie

Państwo, o którym się nie wie Istnieje legenda o kraju, który jest gdzieś, ale niewiadomo gdzie. Mówi się, że mieszkają tam ludzie, którzy mają swój język, niepodobny do żadnego innego języka. Ktoś inny wspomina – „bo tam wojna..” Życzliwi ostrzegają, że mafia, i że jak nie zabiją, to złapią i wyślą do burdelu. Lepiej nawet nie szukać tego kraju na mapie.

A Agata Chwedoruk

lbania zaczyna się nieśmiało, gdzieś za Barem okna. Ktoś pochrapuje. Nawet mała Emilka milknie albo Podgoricą. Droga zwęża się i ciągle pierwszy raz od trzydziestu godzin, ale to chwilowy zakręca. Zupełnie jakby chciała zniechęcić spokój. Podskok busa powoduje u dziecka zwrócenie Europejczyków do przekroczenia granicy. Znikają bu- pokarmu. Mała wymiotuje i płacze. Turyści śpieszą dynki czarnogórskich hoteli, znikają dachy wiosek. Na z pomocą i radami matce. drogę wchodzą drzewa i trawy. O tym, że żyją tu jacyś ludzie, przypomina, wyrastający znikąd, przydrożny *** stragan z pamiątkami. Zatrzymując się przy nim, zapewne można by kupić poradniki Dlaczego nie warto „Misje? W życiu nie myślałam, że pojadę kiedykolwiek. jechać do Albanii? i Jeszcze możesz zawrócić. Podziwiałam misjonarzy, poznawałam ludzi, którzy byli na placówkach w Afryce i po cichu zazdrościłam im tej Afryki, i marzyłam, że kiedyś sama tam pojadę. *** Tyle, że to było jedno z tych marzeń, o których się maBus trzęsie na wyboistej drodze. Gorąco, brak klima- rzy, a nie to które się spełnia – przynajmniej tak wtedy tyzacji. Kierowca Czarnogórzec, dwanaścioro turystów myślałam. A teraz wierzę, że i tam będę.” i dwie wolontariuszki. Dwunastka jedzie do kurortu Durres nad Adriatykiem. Wolontariuszki mają wysiąść *** na parkingu, przy hotelu, przy drodze, za jakąś mieściną. Kierowca ma przewieźć drugą grupę turystów W końcu znikąd wyrasta przejście graniczne. Nowy z Durres do Ulcinja, zatrzymując się po drodze po kil- budynek wyglądający jakby ktoś go tu przypadkowo ku wolontariuszy, potem znowu przywieźć kolejnych postawił. Kolejka aut ustawia się do szlabanu. Same turystów do hotelu i wrócić z innymi. mercedesy − marka ukochana przez Albańczyków. Mija trzydziesta piąta godzina drogi. Wszyscy mają Shqipëria wita stadem kóz pędzonych po głównej dość − bolą karki od niewygodnych siedzeń, kręgo- drodze przez starca na ośle. Bus toczy się za nim przez słupy, tyłki, nogi − od siedzenia w tej samej pozycji, kolejne dwa kilometry. Za nim kolejka samochodów. głowy − od upału i zapachu. Wszyscy patrzą przez Aż do pierwszej przydrożnej knajpy, gdzie matka bieg-

16 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012


społecznie nie do łazienki, ażeby obmyć Emilkę z resztek jedzenia. syna, akurat w tym wieku. Ale Polki dziwi to, że mąż jedzie na osiołku, trzymaPrzed podróżnikami Szkodra − miasto w większości katolickie. Na jego obrzeżach znajduje się dzielnica jąc małą córeczkę, a żona prowadzi tego osiołka. Na cygańska. Ciasne domki „rozpychają się" przy dro- uroczystości z okazji setnej rocznicy urodzin bł. Matki dze nad brzegiem Buny. Leniwa rzeka, małe budynki, Teresy z Kalkuty to mężczyźni siedzą na krzesłach, na wzgórze z zamkiem, stary most i letnie słońce. I błękit- najlepszych miejscach, w cieniu figi. Ci pechowcy, któne śmieci, plastikowe odpady, kolorowe opakowania, rzy nie zmieścili się na dobrych krzesłach, mają za przezroczyste butelki, czarne opony, zardzewiałe konstrukcje. Ludzie żyją tu w symbiozie z tym, co przejedli, przepili, zużyli... Wyrzucają od tak − pod dom, przy drodze, na chodniku, w parku, do rzeki, na przystanku. Kolekcjonują resztki, jakby to, ile wyrzucą świadczyło o tym, kim są. Nikt nie uczy tutaj podstaw ekologii czy ochrony środowiska, nie karze za śmiecenie. Potrzeba, co najmniej, dwóch pokoleń, żeby zużyty papierek Albańczyk wyrzucał do kosza, a nie za siebie. Inaczej kraj utopi się w morzu wytworzonych odpadków.

*** „Kiedy przyjechałam na studia rzucałam się pazernie na wszystkie wolontariaty. Zresztą, mimo że minęły już od tego czasu ponad cztery lata, dalej zgłaszam się wszędzie, gdzie mogę. Niektórzy znajomi pukają się w głowę, mówią: Po co ci to? Co ty z tego masz? A ja sobie tłumaczę, że to jedyny taki moment, kiedy mogę zrobić coś bezinteresownie, nie dla pieniędzy, wbrew wszechpanującemu materializmowi i konsumpcjonizmowi, dla innych − a czasami bardziej dla własnej satysfakcji. W takim porywie trafiłam do programów wolontariackich prowadzonych przy Kościele Świętego Ducha. Na początku pracowałam w programie pomocy dla uchodźców, a potem dołączyłam do grupy misyjnej, z której wiele osób wyjechało na misje do Afryki.” Na zdjęciu: Albania, typowy krajobraz (fot. archiwum autora)

Absolutna cisza tylko głosy modlitw i cykanie cykad dookoła. I nagle seria z karabinu. I kolejna. Byłyśmy pewne, że ktoś zaraz wpadnie do kościoła i wystrzela nas wszystkich. Proboszcz spokojnie wyjaśnił: „sąsiad ma owce i strzela na wilki”.

sobą swoje małżonki z parasolami chroniącymi przed słońcem głowy, przede wszystkim mężowskie, a potem swoje własne. Dziwi, że matki chodzą wszędzie za rękę ze swoimi prawie dorosłymi córkami, które są na wydaniu. Dziwią kontrakty ślubne z nieznajomymi pracującymi we Włoszech, których panny poznają na parę dni przed ślubem.

***

Na wyznaczonym miejscu nikt nie czeka. Jest godzina 14 − pora sjesty. Na tarasie hotelu siedzi kilku mężczyzn i popija kawę albo rakiję. Mówią coś po albańsku. Polki nie znają albańskiego. Mężczyźni wysyłają kelnera − ten po angielsku prosi, aby usiąść. Przynosi dwie porcje lodów, prezent od szefa. Dziwi gościnność − tyle się słyszy o tej polskiej, a tutaj taka albańska. Kelner tłumaczy, że faleminderit znaczy dziękuję. Wolontariuszki „faleminderitują” właścicielowi.

„Sceptycznie podchodziłam do opowieści osób, które nigdy nie były na Bałkanach, a straszyły nas wojną i mafią. Każdego wieczoru spotykaliśmy się w kaplicy na wspólnej modlitwie. Po 20. w sierpniu robi już się ciemno. Absolutna cisza − tylko głosy modlitw i dzwięki cykad dookoła. I nagle seria z karabinu. I kolejna. Miałam w głowie najciemniejsze scenariusze. Przypomniałam sobie ślady kul w suficie plebanii i historię proboszcza, który musiał wyjechać kanun [kodeks albańskiego prawa zwyczajowego – przyp. red]. I kolejna seria, i następna. Byłyśmy pewne, że ktoś zaraz wpadnie do kościoła i wystrzela nas wszystkich. Proboszcz spokojnie wyjaśnił: »sąsiad ma owce i strzela na wilki«”.

***

***

W Bilaj nikogo nie dziwi obecność Polek. Proboszcz parafii jest Polakiem, byli Polakami również poprzedni proboszcz i wikariusz, jedna z parafianek ma męża Polaka, inna studiuje w Polsce, a co roku przyjeżdża tu nawet kilkunastu wolontariuszy z Polski. Już w dwie godziny po przybyciu, wolontariuszki są gośćmi honorowymi na urodzinach jednej z parafianek. Potrafią już powiedzieć: „dzień dobry” i „dziękuję”. Na przywitanie cała rodzina serdecznie całuje je w policzki. Wypytują, czy są z miasta, czy ze wsi, czy mają krowy, świnie i czy nie szukają może męża, bo mają

Istnieje anegdota o krzyżach przy polskich drogach. Europejczycy dziwią się. „Co te krzyże tak stoją i stoją przy tych drogach? Czy Polacy nie mają cmentarzy, że swoich zmarłych grzebią przy drogach”? Może dlatego Polaków nie dziwią „niby-grobowce” przy drogach i mostach w Albanii. Imiona, nazwiska, daty, zdjęcia i kwiaty. Przejeżdżając przez ten kraj, można opowiedzieć całe historie ludzi z pomników. Kodeks drogowy Albańczyka mówi: „jedź tak, ażeby dojechać, a żadne inne prawa ruchu nie dotyczą ciebie”.

***

OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  17


społecznie

Albańskie kobiety w strojach ludowych (fot. archiwum autora)

Mało kto wybierając się do obcego kraju, pędzi na najbliższy cmentarz. Na cmentarzu w Bilaj średnia wieku z nagrobków wynosi 20-30 lat. Może dlatego, że oko podświadomie szuka rówieśników. Najczęściej ofiary wypadków samochodowych, czasem chorób, a jeszcze innym razem nieszczęśliwie zakochani. Nagrobki prawie takie jak u nas. Granity, krzyże, figury, prośby o modlitwę i wiersze o krótkim życiu. I zdjęcia − mnóstwo zdjęć. Zwykłe nagrobkowe, obok nazwiska, nadruk na frontowej stronie nagrobka, na tylnej i jeszcze zdjęcia w ramkach. U starszych zmarłych fotografie w tradycyjnych strojach. Wśród dekoracji szklane kamyki: białe, czerwone, błękitne, zielone. Na niektórych nagrobkach wylegują się jaszczurki, pod innymi chowają się żółwie.

*** „Największą radość sprawia uśmiech dzieci. Czekają od rana na nasze wejście. Niektóre schodzą do podnóża góry, żeby towarzyszyć nam w drodze. Rzucają się na szyję, gdy nas widzą i nie chcą puścić, kiedy pora wracać do samochodu. Chcą wiedzieć o nas wszystko. Czy Polska jest daleko? Czy mamy rodzeństwo? Po co tu przyjechaliśmy? Co oznacza zawieszka z literą »T« na szyi? Dziewczyny pytają mnie hiszpańszczyzną znaną z seriali − czy jestem enamorada [zakochana – przyp. red.]. Na drugi dzień po naszej wizycie przynoszą cie-

18 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

nie do powiek i szminki, robią nam makijaż. Armando z wioski na dole pisze romantyczne wiersze o byłej dziewczynie i tłumaczy nam je na angielski”.

*** Lata temu pewien Albańczyk szalenie bał się inwazji obcych mocarstw. Czasy sprzyjały temu − zaatakować mogła Jugosławia, Związek Radziecki, Chiny, Stany Zjednoczone. Mógł wiele, bo przez ponad czterdzieści lat władał krajem. Nazywał się Enver Hodża i jemu Albańczycy zawdzięczają kilkaset tysięcy bunkrów rozrzuconych po całym kraju. Bawią się w nich dzieci, chronią skorpiony i nietoperze, można w nich przechowywać zbiory z ogrodów, można wyrzucić niepotrzebne graty, przerobić na garaż albo na bar serwujący nad morzem przekąski. Bunkrów nie jest łatwo pozbyć się (konstruktor budowli sam testował ich wytrzymałość), więc lepiej zaadaptować żelbetonową budowlę niż próbować ją zniszczyć. Te bunkry stanowią nieodłączny krajobraz Albanii. Towarzyszą od przekroczenia granicy. Wolontariuszki mijają je każdego dnia w drodze na placówki. Albania się buduje. Obok małych domków rosną kilkupiętrowe nowe wille. Nikt w nich jeszcze nie mieszka i nikt szybko nie zamieszka. Albańczycy emigrują do Włoch, Niemiec, Wielkiej Brytanii. Za zarobione pieniądze budują domy dla swoich rodziców lub dla siebie na stare lata. Na szczycie domu wie-


społecznie

Kodeks drogowy Albańczyka mówi: „jedź tak, ażeby dojechać, a żadne inne prawa ruchu nie dotyczą ciebie”.

szają zabawki najmłodszych dzieci. Przy samych dachach wiszą wypłowiałe misie, lalki, piłki, grabki, łopatki, samochody. A to wszystko na szczęście...

*** „Dzieciaki dają nam różne dowody sympatii. Czasem są to kolby kukurydzy z ogniska, czasem garście fig z ogródka. Kiedy Henry, Ornela i Aurora wyjeżdżają do Durres na wakacje, przybiegają do nas z podarkami. Bransoletki, które umieją robić dzięki poprzednim wolontariuszom, kolorowe kamyki z grobowców, gumki do włosów i kartki z zeszytów z najpiękniejszymi wyrazami sympatii, jakie można sobie wyobrazić: Te dua [kocham cię – przyp. red.]. To nic, że pisane było też dla naszych poprzedników, to nic, że otrzymają je i wolontariusze po nas. W tej chwili są to dla nas najpiękniejsze słowa na świecie. I same czujemy się trochę Albankami”.

Na zdjęciu powyżej: Bunkry, charakterystyczny element krajobrazu Po lewej: Albanka – katoliczka (fot. archiwum autora)

*** Po tygodniu Albania przestaje zaskakiwać. Każdego dnia co raz więcej słów można powiedzieć w tym języku, który nie przypomina żadnego innego. Ma coś w sobie z polskiego, włoskiego, rosyjskiego, a nawet z angielskiego. Chociaż dzień opiera się na znanym porządku, to nie popadamy w rutynę. Następnego dnia bieli się inny kawałek płotu niż poprzedniego. Następnego dnia wywozi się taczkę z innym gruzem niż poprzedniego. Następnego dnia przygotowuje się inny posiłek albo porządkuje się dom i gasi światła przed snem. Następnego dnia pod górę do Malkuça wchodzi się dłużej bez przystanku niż dnia poprzedniego. A potem pakuje się ten cały miesiąc do plecaka. Wsiada do samochodu. Łzy dusi się w sobie − nie trzeba ich pokazywać. Może się wróci, może się nie wróci. Tym razem to Polska zaskakuje − szaro, deszczowo, zimno i dwadzieścia stopni mniej. OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  19


społecznie

Idealna mieszanka dla wszystkich zmysłów Patrzenie, słuchanie, wąchanie, dotykanie, smakowanie – każdej z tych pięciu codziennych i prostych czynności możemy doświadczyć w pełni, przebywając na polskiej wsi. Miejsce to bez wątpienia można uznać za prawdziwą ucztę dla naszych zmysłów.

Magdalena Grdeń

Polska wieś ma także szeroką ofertę dla naszego podniebienia: świeżo zerwane jabłka, soczyste truskawki czy maliny, dojrzałe warzywa i zebrane o poranku grzyby. To również smak jeszcze ciepłego krowiego bądź koziego mleka czy tradycyjnej polskiej zupy. Ze smakiem związany jest bezpośrednio zapach, zarówno ten pochodzący z kuchni, np. roznoszący się po całym domu aromat pieczonego, domowego

ciasta czy świeżego chleba, jak i zapach niczym nieskażonej natury. Każdy z nas zna doskonale woń świeżo skoszonej trawy, żywicy w lesie, intrygujący aromat unoszący się w powietrzu podczas ciepłego, letniego wieczoru czy zapach słońca na skórze. Nie sposób zapomnieć także o dotyku: rosa na trawie, wbijające się w bose stopy kamienie, chropowata i szorstka kora drzew, delikatne babie lato na skórze

Na wsi każdy z nas może wybrać własny zestaw „dań”, uczestnicząc w tej uczcie dla zmysłów.

czy ostra sierść konia – to tylko niektóre z wrażeń dotykowych, których możemy doświadczyć podczas pobytu na wsi. Dostrzeganie oraz docenianie tych codziennych doświadczeń sprawia, że przemieniają się one w prawdziwą ucztę dla zmysłów. Na wsi każdy z nas może wybrać własny „zestaw dań”, uczestnicząc w tej uczcie.

20 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

fot. Sxc.hu

W

brew pozorom bodźce wzrokowe są niezwykle istotne nie tylko dla mężczyzn. Wieś, na którą patrzymy uważnie, to opadająca powoli nad jeziorem mgła, to leniwie przebijające się przez nią promienie słoneczne, to wreszcie niezwykle urzekające swą prostotą pejzaże. Trudno nie wspomnieć również o ferii kolorów, które atakują nas na każdym kroku: błękit nieba, zieleń trawy, żółć słoneczników czy czerwień zachodzącego słońca. Wzrok pozwala nam dostrzec na wsi bogactwo skarbów natury, m.in: wąskie leśne ścieżki, misternie zaplecione pajęczyny rozwieszone pomiędzy dwoma pniami drzew czy zwinne i delikatne motyle. Równie wielu wrażeń dostarcza nam słuch, dzięki któremu zwrócimy uwagę na krzyk mew, stukot dzięcioła czy szczekanie psów. Rano towarzyszy nam pianie koguta, w ciągu dnia możemy zanurzyć się w szumie wiatru i rwącej rzeki bądź niewielkiego, leniwie płynącego strumienia zimnej wody. Na wsi słuchamy tradycyjnych lokalnych pieśni naznaczonych kulturą danego regionu, z przyjaciółmi zaś gramy na gitarze bardziej lub mniej skoczne piosenki, wychwytując równocześnie trzask dorzucanych do ogniska gałązek. Dźwięk wsi to także cisza, z daleka od samochodów, ruchliwych ulic, głośnych reklam i krzyków wiecznie śpieszących się ludzi.


społecznie

Key West

ucieczka przed światem

Czy Ernest Hemingway i jego koty mają coś wspólnego z Jamesem Bondem? Czy Harry Truman lubił ciasto limonkowe? Co łączy US Navy z motylami i starą latarnią morską? Odpowiedzi czekają 150 mil od Miami na końcu archipelagu Florida Keys. Key West jedno z najsłynniejszych miejsc w Stanach Zjednoczonych zaprasza do odkrywania swoich tajemnic. Luiza Nowak

Na zdjęciu: Widok z plaży (fot. archiwum autora)

Conch Republic czeka na turystów Po trzynastu godzinach lotu Floryda przywitała mnie żarem lejącym się z nieba, radosną atmosferą i filmowym krajobrazem. Palmy w każdym możliwym miejscu nie dziwią tylko miejscowych, a turyści muszą przyzwyczaić się do tego niecodziennego widoku. Jadąc dwie godziny autostradą – prosto z Miami na południe drogą US-1, można podziwiać cuda florydzkiej przyrody − bagna, z których czasem wychodzą aligatory czy tropikalny las, który należy do Parku Narodowego Everglades. Jeżeli ma się szczęście, można zobaczyć bielika amerykańskiego, który nie boi się ludzi i poluje w pobliżu autostrad. Wyspy archipelagu (a wśród nich Key Largo, Islamorada, czy Boca Chica) połączone są mostami, a przejeżdżając nimi można podziwiać Zatokę Meksykańską. US-1 to najstarsza

droga w Stanach Zjednoczonych i prowadzi do jednego z najbardziej niezwykłych miejsc na Florydzie. Key West, miasto-wyspa jest najdalej wysuniętym na południe punktem USA. Znajduje się na nim obiekt widokowy (Southernmost Point) bardzo popularny wśród turystów. Według mieszkańców, gdy niebo jest słoneczne i bezchmurne, z tego miejsca można dostrzec wybrzeże Kuby. Nic w tym dziwnego, skoro Key West i Hawanę dzielą tylko 92 mile (147km). Tę bliskość już od XIX wieku wykorzystują kubańscy emigranci, którzy chętnie osiedlają się na wyspie i tworzą jej niepowtarzalny, latynoski klimat. Spacerując główną ulicą miasta Duval Street, można kupić prawdziwe cygaro na straganie tytoniowym, w otoczeniu muzyków grających kubańskie rytmy. OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  21


społecznie mają domki i miski, a pracownicy muzeum dbają o to, aby niczego im nie zabrakło. Koty zaś wylegują się w upalnym słońcu Key West’u lub chowają się w cieniu, czekając na turystów i mrucząc, gdy tylko ci zaczynają je głaskać. Ciekawostką jest, że każde kocie pokolenie w domu przy 907 Whitehead Street posiada 6 palców, co powoduje, że są jeszcze bardziej wyjątkowe. Na terenie posesji znajduje się cmentarz dla kotów. Imiona i daty życia zwierząt upamiętnia specjalna tablica, a także rzeźby nagrobne w ich kształcie. Urok domu Hemingway’a docenili nie tylko turyści, ale także ludzie z branży filmowej. Część zdjęć do filmu o przygodach Jamesa Bonda „Licencja na zabijanie”, który był kręcony na Key West’cie, została wykonana na terenie muzeum. Innym miejscem związanym z pisarzem jest bar Sloppy Joe, w którym do dziś można znaleźć wiele pamiątek po nim.

Tęczowy zawrót głowy Dzięki otwartości Key West na przybyszów z różnych państw, wyspa jest barwna i wielokulturowa. Jednak nie wszyscy Amerykanie są tak życzliwie nastawieni jak mieszkańcy wyspy. W 1982 roku ustanowiono blokadę drogi US-1 prowadzącej do archipelagu, aby nie dopuścić do przyjazdu nielegalnych imigrantów do Stanów Zjednoczonych. Mieszkańców Key West ‘u uraził fakt, że są gorzej traktowa-

Ernest Hemingway. Jego dom przy 907 Whitehead Street pełni funkcję muzeum i cały rok jest otwarty dla turystów. Biało‑zielony budynek, otoczony ogrodem, jest niewątpliwie jednym z najbardziej inspirujących i klimatycznych miejsc na całej wyspie. Turyści mają okazję zobaczyć rzeczy osobiste pisarza jak i miejsca, w których tworzył. Na wyjątkową atmosferę posiadłości składają się nie

Najbardziej znanym mieszkańcem wyspy i jej żywą reklamą był pisarz, noblista Ernest Hemingway. Jego dom przy 907 Whitehead Street pełni funkcję muzeum i cały rok jest otwarty dla turystów. ni niż mieszkańcy kontynentu. Ponadto liczne kontrole utrudniały im życie. W ramach protestu Key West i pozostałe wyspy Florida Keys ogłosiły się republiką – Conch Republic. Jej godło i flaga są do dziś symbolem wyspy, mimo że konflikt został pokojowo rozwiązany i władze odblokowały drogę.

Ernest Hemingway, koty i... James Bond Wielu rozpoznawalnych ludzi, m.in. Tennessee Williams czy Harry Truman, było związanych z Key West’em. Jednak najbardziej znanym mieszkańcem wyspy i jej żywą reklamą był pisarz, noblista

22 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

tylko eksponaty, ale przede wszystkim nietypowi mieszkańcy – ukochane zwierzęta pisarza − koty. Mieszkają w ogrodzie należącym do posesji, ale i dom jest do ich dyspozycji. Hemingway pozostawił po sobie wiele rzeczy związanych ze swoimi ulubieńcami – firanki z kocim motywem, talerzyki, obrazki i zdjęcia. Koty pisarza miały fantastyczne warunki – w muzeum można obejrzeć granatowe, szklane miseczki, z których jadły oraz przypominający fontannę „zbiornik wodny” znajdujący się w ogrodzie. Dzięki niemu koty miały zawsze świeżą wodę. Niektóre źródła wspominają również o tym, że pisarz hodował krowę, aby pupile miały codziennie świeże mleko. Obecnie również nie mogą narzekać na brak wygody. W ogrodzie

Podczas spaceru ulicami Key West’u najbardziej zdumiewa architektura tego niezwykłego miejsca. Króluje tam styl karaibski, czyli drewniane domy na palach w ciepłych barwach. Żółte, niebieskie, różowe budynki ozdobione tęczowymi flagami Key West’u stanowią charakterystyczny element krajobrazu. Przed domami mieszkańcy odpoczywają w hamakach lub bujanych fotelach. Po ogrodach i ulicach wędrują koty, a nawet kury i koguty (Key West Gypsy Chickens). Z pubów i kawiarni słychać radosną muzykę, która zaprasza turystów do środ-


społecznie

Key West nigdy nie śpi – słynie z zabaw do białego rana. Sezon imprezowy trwa cały rok, a różnego rodzaju lokale są często odwiedzane przez turystów. ka. Po wejściu delektujemy się lokalnymi przysmakami. Spragnieni mogą napić się drinka Mojito z rumem i świeżymi liśćmi mięty (tylko osoby, które ukończyły 21 lat − przyp. red.). Wielbiciele słodyczy – zjeść ciasto limonkowe – Key Lime Pie, którego recepturę stworzono na wyspie. Key West nigdy nie śpi − słynie z zabaw do białego rana. Sezon imprezowy trwa cały rok, a różnego rodzaju lokale są często odwiedzane przez turystów. Znane puby to między inny Sloopy Joe, czy Jimmy Buffett’s Margariteville. Popularna zarówno wśród mieszkańców wyspy jak i turystów jest parada − Fantasy Parade Fest, która co roku przyciąga tłumy ludzi. Uczestnicy zakładają dowolne kostiumy przez co impreza jest bardzo kolorowa. Można ubrać się w kratkę, paski lub pomalować ciało. Ważnym punktem parady jest przejazd platform z osobami przebranymi za wodne stworzenia. Organizowane są wybory na najlepiej przebranego uczestnika. Ponadto w trakcie imprezy wybrani zostają król i królowa Conch Republic, którzy przez cały rok mają obowiązek zajmowania się działalnością charytatywną. Zdjęcie na sąsiedniej stronie: Dom Ernesta Hemingwaya (fot. archiwum autora) Po lewej: The Key West Butterfly Nature Conservatory Po prawej: Punkt „0”

Warto wspomnieć o tym, że wyspa znana jest z tolerancji. Key West to miejsce, gdzie pary homoseksualne mogą czuć się komfor towo i bezpiecznie. Przyzwyczajona do polskiej homofobii zwróciłam uwagę na to, że widok par gejów i lesbijek trzymających się za ręce nie wywołuje śmiechu ani wytykania palcami. Na wyspie można znaleźć miejsca poświęcone homoseksualistom np. Gay and Lesbian Visitors info Center. Ponadto co roku na Key West’cie odbywają się wybory Miss Drag Queen, a w Muzeum Miejskim można zobaczyć zdjęcia z tego wydarzenia. Niepowtarzalną, atrakcją turystyczną wyspy jest Muzeum Motyli (The Key West Butterfly Nature Conservatory), które jest domem dla motyli z całego świata. Szklarnia, gdzie przebywają wypełniona jest pięknymi tropikalnymi roślinami, nastrojową muzyką i licznymi motylkowymi smakołykami. W wielu miejscach ustawione są talerzyki z kawałkami pomarańczy, mango, melonów i innych soczystych owoców, z których motyle piją sok. Przechodząc alejkami trzeba uważać na latające i siadające na ziemi motyle, które ciągle ktoś próbuje sfotografować. Nie jest to proste, gdyż trzepoczą one intensywnie skrzydełkami lub zamykają je pijąc nektar. Zdarza się, że motyle siadają na drodze zwiedzającego lub na jego ciele. Należy bardzo uważać, aby nie zrobić im krzywdy. Oprócz dorosłych motyli w szklarni można również obejrzeć, w specjalnych gablotach, ich etapy rozwoju − od kokonu do motyla. Choć w filmach dokumentalnych ten proces trwa kilka sekund, w muzeum zobaczyłam, że ma jednak długotrwały i złożony przebieg. Każdy etap, w tym wyście z kokonu i suszenie skrzydeł, trwa kilka dni. W Muzeum Motyli są one pod stałą obserwacją, dzięki czemu można dokładnie obejrzeć rozwój tych stworzeń.

0 mile Świetnym punktem do obserwacji wyspy jest XIX-wieczna latarnia morska, z której widać panoramę Key West’u. Można z niej zobaczyć cały teren oraz statki pływające po karaibskich wodach. Widać również jednostkę wojskową US Navy, która od wielu lat ma tu swoją bazę. Dopiero na szczycie latarni morskiej można zdać sobie sprawę z tego, jak mała jest to wyspa. Z powodu jej niewielkich rozmiarów oraz ogromnej rzeszy turystów najlepiej poznawać ją pieszo, rowerem lub motocyklem, które można wynająć w wielu wypożyczalniach. Także autobusem wycieczkowym można obje-

chać całą wyspę. Mimo że po kilku godzinach spaceru ma się dosyć żaru lejącego z nieba, to udaje się dokładnie obejrzeć zakamarki wyspy. I tak zmierzając z latarni morskiej w kierunku Duval Street, na mało ruchliwej ulicy dostrzegam tablicę z napisem „0 mile”. Jest to koniec US Route 1, a zarazem początek pierwszej autostrady w Stanach Zjednoczonych. Prowadzi w linii prostej z Key West’u, wzdłuż wschodniego wybrzeża USA, aż do Kanady. Key West to nie tylko miejsce wypoczynku „zwykłych obywateli”. Przez wiele lat gościło najważniejszą osobę w państwie − prezydenta USA. Na wyspie znajduje się tzw. Little White House, który pełnił rolę zimowej rezydencji Harry’ego Trumana. W późniejszych latach korzystali z niej również jego następcy. Obecnie część domu oraz ogród są udostępnione dla zwiedzających. Istnieje również możliwość wynajęcia domu na specjalne uroczystości, np. śluby, urodziny etc. Teraz, gdy jestem w Polsce, pogrążonej w przygnębiającej aurze, z rozmarzeniem i uśmiechem wspominam dni spędzone na tej słonecznej i tolerancyjnej wyspie. Zdjęcia przypominają o jej niepowtarzalnej atmosferze i niezapomnianym klimacie, radosnych ludziach i gorącym słońcu. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś uda mi się odwiedzić to niezwykłe miejsce. OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  23


społecznie

Na własne uszy Cykl „Na własne uszy”to nowatorski projekt Lubelskiej Szkoły Reportażu, skierowany do wszystkich entuzjastów radiowej twórczości dokumentalnej. Tegoroczna, pierwsza edycja obejmuje dziewięć comiesięcznych spotkań w magicznej przestrzeni Starego Miasta – kawiarni artystycznej Czarny Tulipan. Wieczorna sceneria, możliwość swobodnej rozmowy i knajpiana atmosfera sprawiają, że Radio można „zobaczyć na własne oczy”. I choć wydarzenie istnieje na kulturalnej mapie Lublina dopiero od stycznia br., to już zyskało sobie stałych odbiorców, których z miesiąca na miesiąc przybywa coraz więcej... Z Panią Kasią Michalak, kierowniczką Redakcji Reportażu Radia Lublin i pomysłodawczynią radiowych spotkań „Na własne uszy” rozmawiają Klaudia Olender i Bogna Zgłobisz.

Katarzyna Michalak (fot. Paweł Krzemiński)

24 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

„Na własne uszy” to nowy wymiar radiowej rozmowy. Skąd w ogóle pomysł na takie przedsięwzięcie? Tak naprawdę już od kilku lat przymierzaliśmy się do tego i w końcu w tym roku doszło do realizacji projektu. Naszym celem jest promowanie gatunku, niestety niszowego, jakim jest reportaż radiowy. Wydaje mi się, że ludzie nie wiedzą, jak wiele tracą, nie słuchając reportaży. To właśnie do Lublina chcemy zapraszać tych największych, najlepszych twórców. Dawniej


społecznie

rozgłośnie regionalne były przeważnie na uboczu, dlatego też uważamy, że mamy pewien dług do spłacenia wobec tych, którzy 50 lat temu zapoczątkowali to wszystko w Lublinie. Pionierzy Lubelskiej Szkoły Reportażu mieli dusze radiowych poetów. Nie tworząc żadnych manifestów artystycznych, nie artykułując tego głośno, stworzyli inny styl reportażu radiowego – artystyczny, poetycki. Styl, w którym ważna jest metafora, żeby słuchacz dopowiedział sobie pewne sprawy – tam, gdzie nie daje się odpowiedzi, a raczej stawia się znaki zapytania. A dlaczego taka nazwa? Spośród wielu propozycji to właśnie ta nazwa spodobała się nam najbardziej. Celowo przekształciliśmy ten frazeologizm: „na własne oczy”, gdyż reportaż radiowy kojarzy się z filmem, z opowieścią wielowymiarową, czyli taką, która ma się wyświetlić w naszej głowie, w wyobraźni odbiorcy. Dlatego Na własne uszy, bo poprzez uszy, poprzez słuchanie, „widzimy”, odbieramy ten audialny film.

Pięknie opowiada, jej pasją są podróże. I choć zwiedziła wszystkie kontynenty oprócz Antarktydy, jej twórczość nie ogranicza się tematycznie tylko do odległych krain. Autorka pokazuje, jak fascynujące mogą być tematy

Pionierzy Lubelskiej Szkoły Reportażu mieli dusze radiowych poetów. Nie tworząc żadnych manifestów artystycznych, nie artykułując tego głośno, stworzyli inny styl reportażu radiowego – artystyczny, poetycki. lubelskie. To, co bliskie i znane wydaje się nam najczęściej nieciekawe, wielkim wyzwaniem było więc stworzenie przez nią reportażu o Starym Mieście. Znalazła w archiwach opisy różnych przestępstw, zbrodni popełnianych właśnie w tej przestrzeni staromiejskiej oraz podróżowała (śmiech), tzn. towarzyszyła patrolowi policji w interwencjach również na tym obszarze. Okazuje się, że tak niewiele się zmieniło na przestrzeni lat – te same problemy, te same procedery. Ten reportaż był zatem pretekstem, żeby ściągnąć ludzi ze Starego Miasta, bywalców, mieszkańców czy tych związanych z instytucjami i porozmawiać o tym miejscu, w jakim kierunku zmierza jako przestrzeń, jakie ma problemy i jak je rozwiązać.

Co decyduje o doborze gości? Przede wszystkim zapraszamy osobowości z polskich rozgłośni, ludzi, którzy mają coś do powiedzenia, są fajnymi gawędziarzami, opowiadaczami historii. Podczas pierwszego spotkania zależało nam na zaprezentowaniu postaci wielkiego formatu – Macieja Drygasa. Celowo wybrany, jedyny w Polsce twórca filmowy i radiowy, który traktuje reportaż jak audialny film. Człowiek, który dokładnie się z nami zgadza, potrafi robić na najwyższym poziomie i jedno i drugie, przyporządkowuje pewne określenia z dziedziny filmu do radia. Spotkamy się również z lokalnymi twórcami, będzie też jeden gość z zagranicy – Edwin Brys, nasz guru – guru reportażystów. Dla mnie osobiście to bardzo ważna postać, spotkanie z nim w 1999 roku uznaję za przełomowe. Nasza koleżanka Monika Malec dostała się w tym roku do Szkoły Mistrzów EBU Master School i właśnie Edwin jest jej coach’em, czyli będzie pod jego kierunkiem realizowała audycje. Siłą rzeczy on musi tu przyjechać w listopadzie, żeby sfinalizować projekt, więc skorzystamy z tego (śmiech) i zaprosimy go do Czarnego Tulipana.

Kto będzie gościem kwietniowego spotkania „Na własne uszy”? W kwietniu bardzo chciałabym, żeby przyjechała Partycja Gruszyńska – Ruman, laureatka Prix Italia 2009, ubiegłorocznego Grand Press, a także Grand Prix KRRiT za reportaż: Wrócę kiedy słońce już nie będzie mi potrzebne. Bierzemy też pod uwagę Cezarego Galka z Zielonej Góry [Radio Zachód – przyp. red.], który jest laureatem nagrody międzynarodowej PREMIOS ONDAS w Barcelonie. W tym sfeminizowanym świecie reportażu radiowego jest takim rodzynkiem (śmiech), tzn. niewielu jest mężczyzn utytułowanych w tej dziedzinie.

Tematyka spotkań jest swobodnym nawiązaniem do twórczości prezentowanych osobowości, czy może ustalona z wcześniejszym wyprzedzeniem stanowi pewien klucz doboru radiowych artystów? W lutym wiadomo–najprostsze skojarzenie, czyli walentynki. Jednak nie chcieliśmy, żeby było tylko słodko i serduszkowo, reportaże miały dać do myślenia. Autorkami były młode kobiety w różnym przedziale wiekowym: Magda Szybińska, Monika Malec oraz Agnieszka Czyżewska-Jacquemet. Różnica wieku zapraszanych przez nas gości świadczy o tym, że reportaż nie jest formą skostniałą, archaiczną, że młodzi ludzie też się tym zajmują, poszukują, że ich to fascynuje. W marcu, dla kontrastu, zaprezentowaliśmy Małgorzatę Sawicką, która jest klasykiem Lubelskiej Szkoły Reportażu.

Jaki dokładnie czas obejmuje pierwszy cykl spotkań i czy przewidziana jest jego kontynuacja w latach kolejnych? Cykl Na własne uszy przewiduje dziewięć spotkań z reportażem, odbywających się co miesiąc w lubelskim Czarnym Tulipanie. Ostatnie z nich odbędzie się w grudniu. Dla nas najważniejsi są studenci, zatem zawiesimy cykl na czas wakacji akademickich, czyli na okres lipca, sierpnia i września. Moim marzeniem jest, żeby projekt ten kontynuować w przyszłych latach. Oczywiście czekamy na różne propozycje, np. jeżeli ktoś kiedyś słyszał reportaż radiowy, który mu ciągle brzmi w uszach, to bardzo chętnie posłuchamy, co to było, zidentyfikujemy autora i być może zaprosimy na czwartkowe spotkanie. OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  25


społecznie

Można powiedzieć, że ideą tych spotkań jest wyjście radia do ludzi, poza ramy budynku lubelskiej rozgłośni... Myślę, że gdyby to się działo w radiu, a mamy przecież bardzo dobre warunki w studiu im. Stepka, to nie byłoby to. Obcowanie z reportażem radiowym wymaga tej magicznej przestrzeni, której brakuje nam na co dzień. Trzeba się zatrzymać, wyciszyć i to jest najtrudniejsze. Wiadomo, że żyjemy w czasach kultury

Obcowanie z reportażem radiowym wymaga tej magicznej przestrzeni, której brakuje nam na co dzień. Trzeba się zatrzymać, wyciszyć i to jest najtrudniejsze obrazkowej, że trudno nam się skupić dłużej niż tych klika minut na samym dźwięku. Potrzebny jest zatem cały rytuał towarzyszący: wychodzę z domu tylko po to, przekraczam Bramę Krakowską tylko po to. Bramę, która jest jakby granicą między codziennością i tą właśnie przestrzenią magiczną. Kolektywne słuchanie to jest pewna nowość, a zarazem sięganie do prapoczątków radia, kiedy radioodbiornik był rzadkością. Ludzie gromadzili się jak kiedyś przy ogniu w jaskini. I tak jak to pomarańczowe światło starego radioodbiornika, te ludzkie historie ogrzewają, pokazują, że nie jesteśmy sami, dają poczucie bliskości z drugim człowiekiem, który do nas mówi. Te spotkania dają również słuchaczom możliwość wymiany poglądów, prawdziwej konfrontacji z twórcami... Tak, to też jest nowe i takie trochę dowartościowujące artystów radia, których twarzy czy nazwisk często nie znamy. Wiadomo, żyjemy w erze cyfrowej, ale żeby ludzie znaleźli dany podcast, muszą jednak wiedzieć, że coś takiego istnieje. Spotkanie z twórcami reportażu może wzbogacić naszą wrażliwość, nasze rozumienie świata i drugiego człowieka. Wiemy, że Pani nie tylko organizuje takie spotkania, ale sama należy do grona najwybitniejszych i tych wielokrotnie nagradzanych twórców reportażu radio-

26 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

wego. Jak rozpoczęła się Pani przygoda z tą „żywą materią”? Kiedy przyszłam po raz pierwszy do radia i musiałam robić szybkie dźwięki dla informacji to poczułam pewien niedosyt. Bo przecież najfajniejsze w tej pracy jest spotkanie z drugim człowiekiem. Wcześniej znałam reportaż radiowy tylko z Trójki, ale wtedy jeszcze nie wyobrażałam sobie, że mogę to robić. Trochę pisałam, trochę śpiewałam, trochę grałam... W radiu jednak zobaczyłam, że są tacy ludzie, którzy rejestrują autentyczne, głębokie spotkania ze swoimi bohaterami. Dla mnie istotą reportażu radiowego jest właśnie spotkanie z drugim człowiekiem. Tu kłania się cała filozofia Emmanuela Levinas’a, o której wspominał również Ryszard Kapuściński. Trzeba się spotkać, doświadczyć, zrozumieć, a potem ponieść dalej tę opowieść... Trudno znaleźć bohatera reportażu, namówić go do otwartości, rozmowy? Czasami trudno, jednak są też tacy, którzy tylko czekają na rozmowę, chcą podzielić się swoimi przeżyciami, bo na co dzień nikt ich nie chce słuchać. Wystarczy włączyć mikrofon, a oni już jakby mieli wszystko przemyślane. Próbują wytłumaczyć, zrozumieć to swoje życie, tak było chociażby panem Zenkiem z Dnia Taty. To mój ukochany reportaż! Marzy mi się, żeby kiedyś, może w czerwcu przed Dniem Taty, zaprosić fajnych ojców, znanych i nieznanych, i żeby spotkanie poprowadził Rysiek Majewski z redakcji informacji RL, również świetny tato. Tylko, że będzie wtedy Euro 2012 i nie wiem, czy któryś z ojców wpadnie do Czarnego Tulipana (śmiech). A czy spotkała się Pani kiedyś z odmową ze strony rozmówcy? Jak należy postępować w takiej sytuacji? Chyba nie, nie pamiętam takiej sytuacji. Jeżeli ktoś kategorycznie odmawia to oznacza, że nie jest gotowy. Ja zazwyczaj używam takiej argumentacji, że ta opowieść wzbogaci, pokaże słuchaczom, że nie są sami. Jeśli rozmówca nie widzi sensu takiego spotkania to nie ma czego żałować, nad czym płakać. Ale jak czuję, że ktoś po prostu potrzebuje czasu na zastanowienie się, to wracam. I tak było m.in. z reportażem Studnia – historia o starszej pani, uwięzionej w studni, która tak naprawdę stanowiła metaforę starości na wsi. Zawsze jest szansa, że się uda. Ale nic na siłę, bo przede wszystkim trzeba podejść z szacunkiem do drugiego człowieka.

Jakie cechy powinien posiadać reportażysta? Są pewne specyficzne cechy dla reportażystów tego medium. Wy przepiszecie, ugładzicie moje chaotyczne wywody, a w radiu głos jest żywą materią. Musi być autentyczny i trzeba zrobić wszystko, żeby człowiek zapomniał, że rozmawia z dziennikarzem. Zresztą, dziennikarz zbiera fakty, chce jak najwięcej informacji: „co?”, „kie-

dy?”, „dlaczego?”, „po co?”. A reportażysta radiowy jest zainteresowany jak rozumują i jak odczuwają inni ludzie, czyli świat ogląda przez ten filtr emocji i uczuć, myśli drugiego człowieka... I w tej sytuacji to my jesteśmy uczniami, a nasi bohaterowie są mistrzami życia. Trzeba podejść do rozmówcy z pokorą, chociaż czasami bywa z tym ciężko. (śmiech) Należy pokazać autentyczne zainteresowanie, uczciwość. Ja dużo mówię o sobie, żeby mój bohater zapomniał, że ma do czynienia z mediami. Nie czuję się dziennikarką tylko opowiadaczką historii. Zauważyłam, że bardzo szybko ludzie zaczynają, choć nie proponuję im tego, mówić do mnie: „Pani Kasiu!”, czyli uważają mnie za jakąś prawie znajomą z sąsiedztwa i o to chodzi! W pewnym sensie można porównać pracę reportażysty do spowiedzi lub psychoterapii... Tak, bardzo często tak się czuję i nawet mnie to przeraża, że może za dużo usłyszałam. Jesteśmy o tyle w trudniejszej sytuacji, że spowiednik musi utrzymać tę


społecznie

Spotkanie z twórcami reportażu może wzbogacić naszą wrażliwość, nasze rozumienie świata i drugiego człowieka. tajemnicę spowiedzi, a naszym zadaniem jedna narratorka, która przemawia głosem jest przekazanie historii dalej. Zresztą, wszystkich rozmówców. Jest to taka forczęsto przy montażu pojawiają się dyle- ma na styku dwóch gatunków – reportażu maty etyczne, czy przypadkiem mój roz- i słuchowiska. Przedstawia kawałek prawmówca na chwilę nie stracił kontroli nad dy o tym świecie, wydaje mi się zatem, że samym sobą i nie powiedział mi za dużo. w tym przypadku wolno posunąć się do Czasami z bólem rezygnuję z pewnych tre- stworzenia jednej, wielogłosowej postaci ści, chociaż wiem, że byłoby to atrakcyjne „fikcyjnej”, która poprowadzi nas przez tę na antenie. Należy dokonać mądrego wy- historię. boru, bo najważniejsze, żeby nie skrzywdzić, nie zranić, nie przyczynić się do czy- Pani autorskie audycje z cyklu „Re­ jegoś nieszczęścia, nie pogorszyć sprawy portaż cafe” są emitowane w czwartki po g. 22:00 w Radiu Lublin. Czy wybór drugiego człowieka. wieczorowej godziny jest celowy i czy pora ma szczególny wpływ na odbiór Kto stanowi dla Pani wzór radiowego reportaży? artysty? Jest kilku takich, których podziwiam, np. Są jakieś przepisy dziwne, że nie możnorweski radiowiec – Birger Amundsen. na pewnych treści publikować w ciągu Jego reportaże to bardzo psychologicznie, dnia.... (śmiech). Tak, ta noc chyba sprzyja głębokie pejzaże, osadzone w fascynują- odbiorowi, panująca cisza potęguje przecej scenerii koła podbiegunowego. Jest żywanie emocji. Jednak marzy mi się taki autorem m.in. Roboty Diabła (The Work program dzienny, jaki w Katowicach proof a Devil), historii znanej artystki nor- wadzi Anna Sekudowicz – Trzy kwadranse weskiej, wychowanej w rygorze rodziny z reportażem. Ma on ogromną słuchalność, należącej do odłamu kościoła ewangeli- może też dlatego, że porusza przeważnie ckiego. Jest to bardzo intymna, osobista sprawy doraźne. Ale całe szczęście mamy opowieść. Konflikt wewnętrzny, napięcie, Internet i możemy odsłuchiwać reportaże, relacja z tatą, życiowe dylematy – czy ro- kiedy tylko chcemy! dzina ma prawo wpływać na nasze życie. Reporter podróżuje wraz z nią, towarzy- Lubelska Szkoła Reportażu to solidna szy jej w szarej codzienności i w czasie marka. Co świadczy o jej wyjątkowotrasy koncertowej. I właśnie ta intymność ści i jak jest postrzegana na arenie spotkania u Birgera Amundsena bardzo międzynarodowej? Mamy pewne standardy, poniżej których mi się podoba. nie schodzimy. I choć każdy z nas jest inny, każdy ma swoje zainteresowania i swoje Który reportaż szczególnie utkwił Pani ulubione tematy, to wydaje mi się jednak, w pamięci? Takim odkryciem był dla mnie Jens Jarisch że ta Lubelska Szkoła Reportażu ma swój i jego K [K.–Portrait of a Drug and Prostitute własny, odrębny styl. My przede wszystkim Scene – przyp. red.]. Jest on może bardziej buntujemy się przeciwko temu, jak dzisiaj dziennikarzem niż opowiadaczem historii, definiowany jest reportaż. Na współczesbo wszystko, co tworzy, jest preparowane ne postrzeganie tego gatunku ogromny w studiu. Ten reportaż to niesamowita wpływ ma telewizja, która przedstawia robota radiowa, miksowanie dźwięków, reportaż jako materiał wydarzeniowy muzyka, która została specjalnie napisana, i doraźny, bez żadnych wyższych pięter niesamowite przejścia, cięcia. K jest opo- znaczeniowych. A my docieramy głębiej wieścią o młodocianych prostytutkach – do wnętrza człowieka. Zresztą, w ogóle w Berlinie. Cały proceder widziany jest polski reportaż radiowy jest ceniony na z perspektywy klientów tych dziewczyn, świecie za oryginalne i ciekawe historie. samych dziewczyn, ich chłopaków, którzy Nasza duchowość słowiańska jest niezwydostarczają im narkotyki, czy z perspekty- kle intrygująca. W końcu żyjemy w bardzo wy właściciela sklepu, który patrzy na to osobliwym zakątku Wszechświata, gdzie wszystko z boku. Została wprowadzona ciągle się coś kotłuje, ciągle się z czymś

zmagamy. Polski bohater to człowiek na rozdrożach, poszukujący, a więc bohater idealny. W reportażu Chłopcy z Wygnanki wyszłyśmy od kryminalnej historii, która stała się przypowieścią na temat samotności młodych ludzi na wsi i panującej beznadziejności. To dramatyczne zdarzenie rozgrywa się w czasach transformacji, kiedy dziewczyny mogą swobodnie uciec na studia do miasta, to wielki przełom. Natomiast chłopcy nadal skazani są na pozostanie na wsi, na dziedziczenie gospodarstw, na te odwieczne rytuały. Czyli w jednej historii udało się jeszcze powiedzieć coś ważnego o tym momencie w czasie, w którym jesteśmy. Metodą indukcji: od szczegółu do ogółu... Tak, lokalne historie z uniwersalnym przesłaniem. To jest bardzo ważne. Z kolei na zachodzie mają albo perełki audialne, pięknie zrobione poematy dźwiękowe, albo głębokie psychologicznie audycje, które u nas są wręcz nie do przyjęcia, bo wiele osób sprzeciwia się traktowaniu reportażu jako psychoterapii. Zeszłoroczny Prix Europa wygrała właśnie taka audycja. Dziewczyna zrobiła reportaż o swoim dziadku, który przez 50 lat prowadził podwójne życie, miał drugą rodzinę. To totalnie osobista opowieść, czyli takie powiedzielibyśmy „wyrzucenie brudów”. Ale wygrała, więc może ludzie rządni są takich historii? Trzeba się przyznać przed samym sobą, że właśnie w radiu potrzebne są emocje! Podczas lutowego spotkania z cyklu Na własne uszy nawiązała się nawet rozmowa o tym radiowym ekshibicjonizmie... (śmiech). W końcu reportażysta, tak jak każdy artysta, opowiada świat wg swojej autorskiej koncepcji i właśnie to czyni jego pracę tworem unikatowym... Tak, bo wszystko pochodzi z wewnątrz. Jednak każdą osobistą historię można również poprowadzić ku uniwersalnemu przesłaniu. Ale czy w My grandfather’s double life był ten uniwersalizm? Może rzeczywiście była to próba opowieści o społeczeństwie zachodnim, takim właśnie pełnym hipokryzji i gry pozorów... Całe szczęście polscy, a w szczególności lubelscy, reportażyści, nie muszą uciekać się do takich tematów, żeby zaciekawić słuchaczy. Dziękujemy za rozmowę, życzymy wielu reportażowych inspiracji, kolejnych nagród i równie ciekawych pomysłów.

OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  27


społecznie

Traktowanie zwierząt na wsi

Katarzyna Albrycht

Od wieków sądzono, że zwierzę jest po to, aby służyć człowiekowi. Na szczęście wraz z rozwojem świata rośnie świadomość ludzi, że zwierzęta to żywe stworzenia, które też czują. Wiele osób stara się zapewnić zwierzętom domowym jak najlepsze warunki, a co z tymi, którzy mieszkają na wsi?

28 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

fot. Sxc.hu

P

ies szczekający, próbujący się zerwać z krótkiego łańcucha, który jest przymocowany do zaniedbanej budy – niestety taki obraz nadal można zobaczyć, głównie na wsiach. Mimo że miejsca jest dużo. – Kropka była latami trzymana na łańcuchu, wokół szyi zrobiła jej się blizna – mówi tymczasowa właścicielka psa Olga B., pomagająca w wolontariacie dla zwierząt. – Nie miała odpowiednich warunków do życia, dlatego została odebrana właścicielowi. A mieszkała na wsi, gdzie gospodarstwo jest duże, nie sprawiała problemów, gdyż jest bardzo spokojnym psem. Zapewne miała służyć do obrony, ale za tą obronę nie dostała w zamian nic. – Psy, które trafiają do naszego wolontariatu zazwyczaj są zabierane od właścicieli, którzy mieszkają na wsi – podsumowuje. Kolejnym przykładem jest ta historia. – Zawsze się denerwowałam, gdy przyjeżdżałam na wieś. Moi sąsiedzi mają dwa psy: jeden mały, drugi duży. Ten pierwszy biega, ma dostęp do domu, regularnie karmiony, a drugi? Uwiązany na łańcuchu, niedożywiony. Dopiero wujek zrobił mu wybieg, więc teraz przynajmniej ma trochę wolności – mówi Monika, studentka. Na wsi mentalność ludzi jest inna. Zwierzę jak nie jest już pożyteczne, to najlepiej żeby zniknęło z gospodarstwa. Dlatego tak bardzo są zaniedbane, gdy są chore lub stare. To tylko kolejne narzędzia do pracy. Z obserwacji można wywnioskować, że psy mają lepiej w mieście, mimo że często mieszkają w małych mieszkaniach. Właściciele traktują je jako swoich przyjaciół, pupilów, chodzą z nimi regularnie na spacery, karmią, starają się nie zostawiać na długo samych w domu. Ale co z innymi zwierzętami? Głośna afera o filmie, w którym 3-latek znęcał się nad ko-

tem, jest jednym z przykładów. Mówi się, że jeżeli od dziecka jest wpajane, że zwierzęta też czują, to nie powinno być agresji w stosunku do nich. A jednak nastolatek, który był pomysłodawcą tego filmu, miał rodziców, których interesował los zwierząt. Powodem była tylko jego bezmyślność. W mieście, zwłaszcza w blokowiskach zwierzęta, pełnią zupełnie inną rolę, nie mają służyć tylko towarzyszyć. To czasem też przynosi nieciekawe konsekwencje. – Rodzice mojej młodszej kuzynki kupili jej małego pieska. Gdy okazało się, że zwierzę to też obowiązek, zdecydowali się go oddać. Na szczęście znalazł nowy dom – mówi Grzegorz S. Takich przypadków jest więcej, bo ludzie nie pamiętają, że posiadanie zwierzątka to nie same przyjemności. Jak trafić do takich ludzi? Po pierwsze, trzeba uświadamiać. Mniejszy dostęp do środków masowego przekazu na wsiach może być problemem. Całe szczęście, że na ten problem zwraca się coraz większą uwagę i jeżeli do właściciela nie trafiają prośby, np. o spuszczenie psa z łańcucha, to jest on od niego zabierany. Problem w tym, że nie każdy z nich znajdzie nowy dom.


społecznie

Zabobony, przesądy i inne tego typu zjawiska. Od wielu wieków mieszkańcy wsi wierzą w magiczną moc zabobonów. Wystarczy odwiedzić naszą ukochaną babcię, która uświadomi nam, jak często postępujemy wbrew powszechnie znanym przesądom. Jak sami narażamy, a nawet „prosimy się” o „chodzące parami nieszczęścia”. W dzisiejszych czasach coraz mniej młodych ludzi wierzy w te bajki: rozsypana sól, czarny kot przebiegający nam drogę, piątek 13., ale zdarzają się i tacy, którzy za żadne skarby nie przywitają się z nami przez próg czy też pukają w niemalowane drewno, żeby nie zapeszyć.

C

zym tak naprawdę jest zabobon? Według ostatniego wydania Nowej Encyklopedii Powszechnej PWN przesąd to: 'bezrefleksyjne przekonanie, pogląd przyjmowany stanowczo, lecz bez należytego uzasadnienia, sprzeczny z faktami i trudny do usunięcia za pomocą racjonalnej argumentacji'. Skąd wziął swój początek? Otóż z tego samego źródła, co religia, ludzie od dawien dawna próbują wytłumaczyć niewyjaśnione zjawiska, na których potwierdzenie nie można znaleźć racjonalnego wytłumaczenia. A więc wierzą, że „maczają w nich palce siły nadprzyrodzone”. Często nikt z nas nie chce się przyznać, że wierzy w przesądy, boimy się, że zostaniemy wyśmiani, ale ilu z nas nie złapało się za guzik, kiedy zobaczyło kominiarza, albo ileż to razy życzyliśmy komuś połamania nóg, bądź „nie dziękowaliśmy” przed egzaminem czy innym ważnym dla nas wydarzeniem. Ile razy pomyśleliście, że ktoś was obgaduje, kiedy piekło was prawe ucho. Chcąc się odwdzięczyć, szczypaliście się w nie, aby spotkała „wrednego plotkarza” zasłużona kara w postaci krosty na języku.

dla nich było, że można zobaczyć swoje odbicie, a więc rozbicie lustra znaczyło roztrzaskanie swojej duszy na drobne kawałki. Jak się sprawy maja z czterolistnymi koniczynami i podkowami. Przecież zawsze były uważane za oznakę szczęścia i jest to oczywiste, jednak należy pamiętać, aby podkowę wieszać końcami do góry, w przeciwnym razie odniesiemy odwrotny skutek do zamierzonego. Ciekawe, że zwyczaj „odczekania” po zawróceniu do domu po coś zapomnianego jest tak powszechnie praktykowany. Otóż jeśli czegoś zapomnieliśmy i wracamy po ten przedmiot do domu, musimy usiąść i chwilę odczekać, zanim z powrotem wyjdziemy z domu. Jeśli tego nie uczynimy, może nas spotkać niemiła niespodzianka. Bardzo złym znakiem jest również,

fot. Sxc.hu

Agnieszka Kołcz

Przedstawię wam kilka zabobonów, o których może nigdy nie słyszeliście a których zaczniecie się doszukiwać w waszym codziennym życiu i może nieświadomie, ale w nie uwierzycie. Depilacja krzaczastych brwi, dziś coraz bardziej modna nie tylko u kobiet, ale także u mężczyzn, jest prostym zabiegiem kosmetycznym, choć czasem bolesnym. Przesąd głosi, że ów człowiek o bujnych brwiach powinien się wstydzić nie tylko ich gęstości, ale także tego, że będzie uważany za bezwstydnego, nieprzyzwoitego, tego, który ukrywa swoje prawdziwe oblicze. Rozbite lustra. Przynajmniej siedem lat nieszczęścia. Kiedy powstały pierwsze zwierciadła, ludziom wydawało się, że widzą swoją duszę. Nieprawdopodobne

OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  29


fot. Sxc.hu

społecznie

Często nikt z nas nie chce się przyznać, że wierzy w przesądy, boimy się, że zostaniemy wyśmiani, ale ilu z nas nie złapało się za guzik, kiedy zobaczyło kominiarza kiedy ptak wleci komuś do domu. Wtedy niespodzianie ktoś z domowników umrze. Nie wolno także chować zmarłego w niedzielę, bo wróży to kolejny zgon we wsi. Gdy umiera człowiek, staje jeden z zegarków w domu. Gdy zegarek stanie na danej godzinie, to godzina śmierci danej osoby. Gdy człowiek umarł, trzeba zasłonić wszystkie rzeczy, które dają odbicie, czyli lustra, telewizor, ponieważ dusza ludzka, przeglądając się w lustrze, może się sobie „spodobać” i zostać w danym domu. Kiedy kondukt żałobny niesie trumnę na cmentarz, robi się ona coraz cięższa, gdyż dusza ludzka wychodzi z ciała i siada na trumnie i spogląda, kto przyszedł na jej pogrzeb. Natomiast ciężarnym kobietom nie wolno było nosić naszyjników ani przechodzić pod kablami, dlatego że dziecko w łonie matki mogłoby udusić się własną pępowiną. Matka nie powinna obcinać włosów, bo dziecko będzie głupie. Kiedy po urodzeniu maleństwo jest niespokojne i źle sypia, należy wylać nad jego śpiącą głową wosk do naczynia napełnionego wodą świeconą, w której pływa gałązka.

30 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

Kształty, które powstają, to złe myśli, dręczące maluszka i niedające mu spokojnie spać. Jest także wiele przesądów, których powinni przestrzegać narzeczeni, jeśli chcą spędzić razem całe życie. Otóż pierwsza podstawowa sprawa: na datę ślubu należy wybrać miesiąc z literką „r” w nazwie. Następnie narzeczona nie może wkładać sukni ślubnej w innym przypadku, jak tylko w celu przymiarki, paradowanie w tym stroju bez powodu niesie za sobą złą wróżbę. Nie należy także przymierzać obrączek bezpośrednio przed ceremonią ślubną. W dzień ślubu panna młoda nie powinna oglądać się w lustrze w całej okazałości, powinna zdjąć cokolwiek, choćby jeden but. Nie wolno nakładać obrączki na środkowy palec, bo wróży to zdradę. Panna młoda nie powinna pozwolić, by mąż założył jej obrączkę do końca palca, w przeciwnym razie zostanie zdominowana przez współmałżonka. Panna młoda powinna mieć ze sobą kawałek chleba i kostkę cukru lub pieniążek włożony do buta przez matkę, co zapewni młodym

dostatek. Kwestią sporną jest padający deszcz w dniu ślubu, dla jednych to dobry znak dla innych, to życie usłane łzami. Pan młody, według starego zwyczaju, powinien prowadzić pannę młodą do ślubu z lewej strony, aby prawą ręką móc odganiać złe moce, które chciałyby przeszkodzić w zawarciu związku. Teraz wart zapamiętania dla przyszłej narzeczonej przesąd: podczas ślubu dobrze by było, aby panna młoda nakryła brzegiem sukni but pana młodego – będzie on wówczas „pod pantoflem”. Kto pierwszy powstanie z klęczek przy ołtarzu, będzie górą w małżeństwie. Najlepiej, aby pierwszą osobą składającą życzenia młodej parze był mężczyzna, np. świadek. Jeśli życzenia złoży wam osoba przypadkowo obecna w kościele, to powód do radości, ponieważ małżeństwo będzie bardzo udane. To tylko niektóre z wielu przesądów, które opowiadają nam starsi ludzie, a które swój początek wzięły na wsi. Czasem dla świętego spokoju ich przestrzegamy, bo cóż nam zależy, przecież nic złego się nie stanie, kiedy złapiemy się za guzik. Powinniśmy jedynie pamiętać, że we wszystkim należy utrzymać umiar i zdrowy rozsądek, bo jak głosi przysłowie, „co za dużo, to niezdrowo”. Gdy spadnie z nieba gwiazda, warto więc pomyśleć jakieś życzenie, a może akurat spełni się nasze ukryte marzenie.


społecznie

Wieśniak popielniczkę swojego samochodu prosto na szybę mojego auta. Gdy dogoniłem go i na stacji benzynowej wyraziłem kilka uwag w „męskich słowach”, oburzył się, że on przecież nie pali i nie wie o co chodzi. Prawdopodobnie sam spaliłem trzy konAleksander Przytuła

Wieśniacki styl życia najlepiej ujawnia się także w supermarketach i dyskontach. Ulubioną ich czynnością jest nawoływanie się i wydawanie dźwięków stadnych. Gdy robią rodzinne zakupy, tworzą „wilczą watahę” jak U-booty III Rzeszy i atakują

Diabeł tkwi w szczególach: skórzane pantoflotrzewiki na rzepy (swoisty „must have” Wieśniaków) i fryzura kpiąca z prawa grawitacji

„Wieśniak – rzeczownik, rodzaj męski, zna- tenery Viceroyów i pogrzebałem w nich sklep z furią w oczach, tratując kobiety, czenie pogardliwe, prostak, człowiek pry- mój samochód... Wieśniaki, „paląc Jana” dzieci i starców. „Eej, jest to mleko!” – woła, z samego mitywny” – z Wikipedii. „O osobie, która wpychają się do kolejek w kinie, przy budpochodzi z miasta, ale której brakuje gu- kach z fast foodami (Wieśniaki nazywają końca sklepu podekscytowany samiec do stu, stylu, kultury lub ogłady, albo też spe- je „restauracjami”), czy też przed kluba- samicy, która usłyszałaby go nawet ze stacjalnie stylizuje się na człowieka nieznają- mi itd. Wchodzą, rozglądają się, i udając cji kosmicznej Mir. „Niee, weźniemy tamto cego wielkomiejskich realiów” – z portalu Leonarda DiCaprio z Co gryzie Gilberta w eklerku!” – odkrzykuje ona, pchająca koGrape’a instalują się dokładnie przed oso- szyk z prowiantem jak na wojnę atomową. miejski.pl. Tymi definicjami z reguły można opi- bą przy drzwiach. Gdy zwraca im się uwa- „Mamaa, weźniesz mi tamte gre?” – woła sać Wieśniaka. Nie są one jednak do gę, często bywają oburzeni i wzdychając młode z grą GTA4 w ręku. „To se weeź” – końca trafne. Na ulicach jest mnóstwo jak Violetta Villas, oznajmiają że „przecież odrykuje mu samica, swoją drogą niepoWieśniaków. Doprowadzają innych ludzi nie wiedzieli, że jest kolejka”. Nie, pewnie trafiąca przeczytać sporego napisu „gra do pasji swoim zachowaniem i elemen- że nie ma. Każdy z tych biednych, złych lu- od +18 lat” na opakowaniu. Po zakupach tarnym brakiem umiejętności (współ)ży- dzi stoi sobie dla zabawy w ścisku, ponie- rodzina Wieśniaków rytualnie pakuje się przed kimś do kolejki z klasycznym „poker cia w społeczeństwie. Wieśniacy bowiem, waż to taka straszna frajda. Na ulicy Wieśniak obejrzy się dosłow- face’m” na twarzy. nie mają nic wspólnego z mieszkaniem Potem ładują się do samochodu, (ostatpoza miastem czy rolnictwem. Zwykle nie za każdą przechodzącą dziewczysą to rodowici mieszkańcy miast. Ale jak ną i nie jest ważne czy ta ma akurat 11, nio często jest to Volvo) który zaparkomożna ich rozpoznać? Co robić, żeby nie 14 czy 40 lat. Wieśniak po prostu „lubi, wany został na czterech miejscach dla być uznanym za Wieśniaka? Sprawa jest k*rwa, fajne sztunie” i tyle. Ważna kwe- inwalidów (naraz!) i na jakimś biednym ciężka i niejednoznaczna, ponieważ każdy stia dla każdego Wieśniaka to wulgary- staruszku i wracają do domu ani razu nie tworzy własną, lecz pewnie niesprecyzo- zmy. Używanie ich w miejscach publicz- używając kierunkowskazu. Za to dwieście waną definicję tego terminu. Jednak warto nych to ich znak rozpoznawczy. Autobusy, czterdzieści cztery razy trąbią na innych sklepy, przystanki, wszędzie tam praw- użytkowników dróg i traktują przepisy pokusić się o pewien opis Wieśniaka Na ulicy Wieśniaka łatwo rozpoznać dziwy Wieśniak lubi sobie „pok*rwić”. ruchu drogowego, jak zbiór luźnych propo kilku szczegółach. Trudniej po ubiorze, Przeciętnemu człowiekowi zdarzy się od pozycji „dla ciot i mięczaków”. Bo każdy ponieważ większość to nie jakieś powsi- czasu do czasu k*rwnąć. . . Ale samemu, Wieśniak uważa, że jest owocem słodnogi w wymemłanych bluzach i butach pod nosem i jak jest powód (walnie się kiej miłości Sebastiana Loeba i Krzysztof do kotłowni. Często ubrani są schludnie, młotkiem albo gdy rekin odgryza mu Hołowczyca, dzięki czemu, prowadzi saa nawet modnie. Perfekcyjnie opanowa- twarz). Ewentualnie w gronie przyjaznych mochód nadzwyczaj wspaniale. Należy więc bezwzględnie uważać na na zdolność mimikry. Diabeł tkwi jednak kolegów, też niekiedy fajnie jest powiew szczegółach. Takich jak skórzane panto- dzieć coś wulgarnego –taka ludzka natura. swoje zachowanie w miejscach publiczflo-trzewiki na rzepy (swoisty „must have” Ale używać wszelakich znanych wulgary- nych i nie narzucać swojego sposobu Wieśniaków) i fryzura kpiąca z prawa gra- zmów podczas zwykłej rozmowy, w do- bycia innym. Droga do Wieśniactwa jest witacji. A jak się zachowują? Klasyczne datku w pobliżu obcych osób, to już jest bowiem łatwa i szeroka, a kroczy się nią Wieśniaki nigdy, przenigdy nie potrafią niestety szczyt Wieśniactwa. Nie każdy ma zwykle samolubnie i z tępym wyrazem zmusić się do wyrzucenia śmieci do kosza. ochotę słuchać o (autentyczny fragment twarzy. Dlatego uważajmy na swoje zachowaPo prostu pyrgają opakowania po keba- rozmowy!) „Wyje*anej w ch*j kurteczce bie albo butelki prosto na ulicę, sądząc że najka w tym sklepie w Plazie, gdzie jed- nie, abyśmy któregoś dnia nie usłyszeli za „prawdziwy mieszkaniec wielkiej metro- na kosztuje pie*dolone cztery i pół stówy.” plecami tego pogardliwego stwierdzenia: polii” tak właśnie robi. Nie dalej jak kilka Niesamowita elokwencja... Mickiewicz się „Jezu, co za Wieśniak!” Czego ani sobie, ani wam nie życzy niżej podpisany. dni temu jeden z Wieśniaków opróżnił w grobie przewraca. OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  31


społecznie

Rzeczywistość za niewidzialną barierą miasta

Anna Poliszuk

C

hoć z perspektywy odległości tego nie widać, życie na wsi diametralnie zmieniło się na wielu płaszczyznach. Pierwszą z nich jest edukacja. Stereoty­ powo mieszkańcy wiosek są postrzegani jako ludzie niewykształceni, mało inteligentni i nieobyci ze światem. Takie zjawisko można było zaobserwować w przeszłości. Dziś lokalne licea również cierpią na brak uczniów, ale nie dlatego że nikt nie chce się w nich kształcić, lecz dlatego, że młodzież masowo wyjeżdża do większych miast, zdobywać wiedzę na jak najlepszym poziomie. Niejednokrotnie tak zwani „przyjezdni ze wsi” zadziwiają swoją inteligencją i talentem. Rozwój ten można również zaobserwować na płaszczyźnie życia kulturalnego. Zdawałoby się, że główną przeszkodą w obcowaniu z kulturą wyższą jest fakt, że na wsi nie ma teatrów, muzeów czy kin. Jednak określenie „wieś zmechanizowana” nie dotyczy jedynie sprzętu rolnego, ale również samochodów. Dziś ciężko spotkać rodzinę, która nie posiada co najmniej jednego auta. Z tego powodu odległość 30 kilometrów do miejskiego muzeum nie stanowi już większego problemu i jak

32 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

się okazuje, aż 60% publiczności na wydarzeniach kulturalnych o różnym profilu to właśnie „przyjezdni”. Trzecim poziomem zmian na wsiach jest osiągnięcie nowego standardu życia. Dziś prawdziwych rolników już nie ma. Praca na roli przestaje się opłacać, więc gospodarze pozbywają się większości ziem, kończą kursy i podnosząc swoje kwalifikacje, zatrudniają się w miejskich korporacjach. W wielu przypadkach skupują ziemię i nastawiają swoją działalność gospodarczą na produkcję masową, gdzie ich praca ogranicza się jedynie do wytyczania miejsca zasiewu i czasu zbioru. Resztę robią maszyny. W wyniku tego procesu żyje się nieporównywalnie lepiej niż kiedyś. Przystąpienie do Unii Europejskiej przyniosło wiele korzyści dla Polskiej wsi. Budżet państwa jest powiększany o ogromne sumy pieniędzy, które są przeznaczane na rozbudowę i restrukturyzację regionów wiejskich. „Jak grzyby po deszczu” wyrastają nowe orliki, świetlice i gospodarstwa agroturystyczne. Polne dróżki zamieniają się w asfaltowe dywaniki i coraz więcej zabytków architektury zos­taje docenionych. Pomimo tak licznych przeobrażeń wiejskiej rzeczywistości, doszukać się można rzeczy niezmiennych od pokoleń: tłumy pijaczków przed sklepem czy babcie wiecznie obserwujące cudze życie. Nie zmieniły się i tuziny rozkrzyczanych dzieciaków pełnych energii, rozpieszczonych jak ja kiedyś, gdy miałam siedem lat, z wyjątkiem jednej różnicy, nie bawią się one w dom czy w chowanego. Nie robią pistoletów z patyków ani kotletów z piasku. Nie łapią świerszczy w pudełka po zapałkach i nie wiedzą, co to gra w gumę. Owszem, bawią się na podwórkach i rozłożonych-

fot. SXC.hu

Wieś, w zależności od kontekstu, budzi różne skojarzenia. Dla jednych jest to kraina mlekiem i miodem płynąca, pełna bajkowych krajobrazów, świeżego powietrza i modnej, ostatnimi czasy, żywności ekologicznej. Drugim kojarzy się z zacofaniem, biedą, drewnianymi i rozpadającymi się chałupkami oraz muzyką disco polo. Dla wielu jest to miejsce tak odległe i odcięte niewidzialną barierą od reszty świata, że wiadomość o nowinkach technologicznych, takich jak: Internet czy telewizja satelitarna, jest co najmniej abstrakcyjna.

Grę w piłkę na cudzej łące zastąpiła wirtualna „FIFA”, wyścigi rowerowe – „Need For Speed” na konsoli, a zabawę w dom czy sklep – popularne „Simsy” kocykach na trawie, ale za pomocą swoich nowych komórek, laptopów czy iPodów. Te wszystkie „gadżety”, dzięki którym doszło do digitalizacji stosunków międzyludzkich, sprawiają, że społeczeństwo informacyjne


społecznie z pokolenia na pokolenie staje się coraz głupsze. Nie chodzi tu o głupotę powszechnie rozumianą jako brak inteligencji, ale o zanik naturalnych procesów rozwoju człowieka, jak na przykład degradacja wyobraźni w świecie dziecięcych zabaw. Które z tych dzieciaków w wieku dwudziestu pięciu lat, oglądając swoje blizny, zadrapania czy fotografie z dzieciństwa będzie zdolnych wykrzesać z siebie choćby garstkę wspomnień z młodych lat? Grę w piłkę na cudzej łące zastąpiła wirtualna FIFA , wyścigi rowerowe – Need For Speed na konsoli, a zabawę w dom czy sklep – popularne Simsy. Każde nowe pokolenie na swój sposób unowocześnia metody zagospodarowania wolnego czasu. Między innymi przez to, jak i szybki postęp technologiczny tworzy się przepaść pomiędzy pokoleniami. Seniorzy często czują się zagubieni w świecie pełnym elektroniki, nie są w stanie przyswajać wiedzy w takim tempie, jak kiedyś. Dlatego odsuwają się na boczny tor, zostawiając miejsce młodym i spędzają czas od lat w tym samym otoczeniu: na podwórku, przydrożnej ławce, w polu lub na łące i obserwują co dzieje się wokół nich. Co roku stają się bogatsi o kilka zmarszczek na twarzy i ciężej jest im się poruszać, ale to wciąż te same babcie i dziadkowie. Tak samo troskliwi, przejmujący się i łatwowierni, co zresztą często jest wykorzystywane przez akwizytorów i innych oszustów różnej maści. Ci przystojni panowie wbici w leżące jak ulał garniturki z fryzurami, przy których siwizna staje się głupim żartem, w butach, których połysk przyćmiewa najdokładniej wypolerowane szkło w domu, wydają się być panami życia i dobrobytu. Patrząc na ten tworzący się kontrast, ma się wrażenie, że reklamowany przez nich produkt, choćby zupełnie nieprzydatny, jest niezbędny do przetrwania. Niewiarygodny jest fakt, że tak duża część staruszków daje się na to naciągnąć. Zresztą nie tylko na to. Nie mają nawet świadomości, jak często są manipulowani przez zasady marketingu. Świat idzie do przodu i narzuca coraz to nowe reguły, które musimy przyswoić by nie zostać w tyle. Mimo tak wielu przemian i ogromnego kroku naprzód, wieś nadal jest oazą spokoju i miejscem natchnienia artystów. Coraz częściej jest celem migracji miejskiej społeczności, czy to na weekend, czy też na całe życie. Jest to bieg za modą lub wprost przeciwnie, na przekór jej. To też swojego rodzaju ucieczka przed światem ciągłej rywalizacji, nieustającego pośpiechu i hałasu. Dla jednych to powrót do rodzinnych korzeni, do miejsca, gdzie niegdyś mieszkali krewni, dla innych, rodowitych mieszkańców miasta, wieś jest miejscem egzotycznym, bo nieznanym i fascynującym jednocześnie. W miejscu tym żyje się w inny sposób niż w mieście, spokojniej, zdrowiej i ciszej. Inaczej, ale nie gorzej. I choć przez wielu wieś jest niedoceniana i krytykowana, na zawsze pozostanie strefą wyciszenia, w której łatwo można odizolować myśli od codziennego zgiełku i znaleźć się w niezwykłej rzeczywistości za niewidzialną barierą miasta.

Pomnik dla ciszy Jestem sama. Żadnych samochodów, sklepów, ludzi. Skręcam w polną ścieżkę. Rosa na trawie, mgła. Przyjechałam tu, by odetchnąć, nabrać sił i wiary w lepsze jutro.

Z

każdym dniem współczesny świat coraz bardziej mnie zadziwia. Mijam zwierzęta, które wyglądają jakby broniły wejścia do lasu przed niechcianymi ludźmi. To niewidzialna ochrona, bariera nie do przekroczenia dla obcych. Szkoda, że my w jakiś podobny sposób nie potrafimy pozbyć się z naszego życia niepożądanych uczuć i ludzi. Drzewa owocowe, pozostałości po studniach, gdzieniegdzie ruiny domów. Cisza krzyczy. W tym miejscu kilkadziesiąt lat temu mieszkali ludzie. Zastanawiam się przez chwilę, czy byli szczęśliwi i w jakich okolicznościach spotkała ich wojna. Spędzam pod jedną ze starych, schorowanych jabłoni kilkanaście minut. Zamykam oczy i słyszę śmiech dzieci, jedną z małżeńskich kłótni, miłosny szept. W czasie II wojny światowej cofające się oddziały armii niemieckiej spaliły znaczną część wsi. Tylko kilku rodzinom udało się uciec, reszta zginęła w męczarniach. Nawet tutaj, do jednej z podkarpackiej wsi – Tylawy – dotarła wojna, bez pytania odciskając piętno na bezbronnych ludziach. Głąb lasu. Zapach żywicy i grzybów. To tu matki spędzały przedpołudnia, szukając ziół dobrych na ból. Ojcowie w tym czasie pracowali przy zwierzętach domowych, co jakiś czas obserwując bawiące się dzieci. Słyszę szum potoku, który walczy z przewróconym, spróchniałym konarem drzewa. Kiedyś, po Wielkiej Bitwie Karpackiej o Przełęcz Dukielską, był to potok krwi stu tysięcy poległych żołnierzy. Za każdym razem kiedy tu jestem, zastanawiam się, dlaczego tak musiało być. Wciąż nie znajduję odpowiedzi. Ruszam dalej. Światło przebija się przez drzewa, idę zarośniętą ścieżką w kierunku starej, opuszczonej kapliczki. Łapię czyste powietrze, sercem jestem z tymi, którzy odeszli. Mój azyl, polana na wzgórzu. Ukrywam się tu przed „hałasem współczesności”, oddaję się samotności. Nie takiej, którą odczuwa się wśród zakochanych. To mój osobisty rodzaj tego stanu. Czuję wręcz namacalną łączność ze słońcem. Zamykam oczy, prosząc o odrobinę ukojenia. Kilka godzin spędzam na ponownym odkrywaniu siebie. Próbuję godzić się z przeszłością. Cisza zachodzącego słońca zmusza mnie do opuszczenia samotni. Z naładowanym bagażem marzeń o szczęściu wychodzę na szosę. Ostatnie wspomnienie, ostatnie spojrzenia. I jeszcze tylko brak ci czasu na zamęt jutrzejszego życia...

Magdalena Bury

OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  33


społecznie

Współczesne Koło Gospodyń Wiejskich w Kębłowie Kiedyś: grupa kobiet z konkretnej wsi, cykliczne spotkania w określonym miejscu – najczęściej w remizie strażackiej lub domu jednej z gospodyń–wspólne szycie, wicie wieńców i wymiana doświadczeń kulinarnych. Była to forma rozrywki, integracji, ale także świetny sposób wymiany informacji... Jak jest dzisiaj?

Jak to się zaczęło?

Monika Zawada

Pomysł grupy, działającej na rzecz lokalnej społecz­ ności, został stworzony przez 14 aktywnych kobiet z Kębłowa – małej miejscowości oddalonej o 25 km od Lublina. 7 grudnia 2007 roku Koło Gospodyń Wiejskich w Kębłowie zostało oficjalnie zarejestrowaną organizacją. W ślad za nim poszły mieszkanki siedmiu okolicznych miejscowości. Co ciekawe, członkami takiego koła mogą zostać mężczyźni. – Nasze spotkania to możliwość atrakcyjnego spędzania wolnego czasu, okazja do wymiany doświadczeń i doskonały sposób na podtrzymanie dawnych i obecnych tradycji ludowych – mówi Pani Maria, przewodnicząca KGW.

kres i formy kontroli KGW, np. „Koło jest dobrowolną, samorządną i niezależną od administracji rządowej i jednostek samorządu terytorialnego, organizacją społeczno-zawodową rolników”. Oznacza to, iż owa organizacja, jako całkowicie niezależna jednostka, nie korzysta z kapitału UE czy państwa. – Liczymy na siebie i na własną zaradność. Trzeba mieć na siebie pomysł. Wszystkie środki, które pozyskujemy, pochodzą z naszej własnej działalności lub są wynikiem wsparcia zaprzyjaźnionych instytucji oraz zakładów pracy. Od początku bardzo wspiera i pomaga nam też Ryszard Siczek, burmistrz Piask – dodaje p. Maria.

Misja

Głównym zadaniem KGW w Kębłowie jest połączenie „przyjemnego z pożytecznym”. Panie organizują wieRegulamin, stworzony przez członkinie, składa się z 12 le imprez, np. Andrzejki, Sylwestra czy Dzień Dziecka. paragrafów, w których są opisane cele, zadania, za- Poprzez czynny udział w Dniach Piask, Dożynkach

Regulamin

34 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012


społecznie

Nasze spotkania to możliwość atrakcyjnego spędzania wolnego czasu, okazja do wymiany doświadczeń i doskonały sposób na podtrzymanie dawnych i obecnych tradycji ludowych. Gminnych czy Festiwalu Flaków uczestniczą też w życiu gminy. Wszędzie tam można spróbować przygotowywanych przez nie potraw, podziwiać występy artystyczne i wieńce dożynkowe. Nie zapominają też jednak o sobie. – W trosce o nasze zdrowie i urodę organizujemy wyjazdy do SPA w Nałęczowie. Wędrówki szlakiem pielgrzymkowym do różnych miejsc w Polsce pozwoliły nam wspólnie spędzić czas i zwiedzić wymarzone miejsca. KGW odwiedziło m.in. Licheń, Skarżysko Ka­ mienną, Stary Sącz, Zakopane, Góry Świętokrzyskie, Częstochowę czy Mazury.

Fundusze Koło opiera się tylko na tych środkach, które samo zgromadzi. Przewodnicząca znalazła na stronie internetowej Fundacji Wspomagania Wsi konkurs, do którego zgłosiła napisany przez członkinie projekt Stoliczku nakryj się zastawą z Kębłowa. Zdobył on jedno z 28 wyróżnionych i pieniężnie nagrodzonych miejsc. KGW za wygrane pieniądze kupiło zastawę stołową dla 200 osób, która teraz jest stale wypożyczana na wesela, chrzciny itp. Oprócz tego członkinie biorą udział w konkursach nagradzanych pucharami i prestiżowymi tytułami. Wypiekają także własny

chleb na Święto Chleba w lubelskim skansenie oraz zajmują się przygotowywaniem potraw na coroczny Festiwal Smaków Lubelszczyzny. O potrzebne produkty spożywcze proszą zaprzyjaźnione firmy i instytucje z terenu gminy.

Co dalej? Członkinie zgodnie twierdzą, iż udział w KGW jest jednocześnie formą rozrywki, jak i dodatkowej pracy. Utrzymują też, że nie ma nawet cichej i nieoficjalnej rywalizacji pomiędzy wszystkimi funkcjonującymi w okolicy kołami. Przewodnicząca, zapytana o różnice między dawnym, a współcześnie istniejącym kołem, odpowiada: – Staramy się kultywować tradycję, lecz nie możemy spotykać się cyklicznie, bo jesteśmy aktywne zawodowo i nie mamy na to czasu. Funkcjonujemy jako oficjalnie zarejestrowana grupa, posiadająca własny regulamin. Myślę, że jesteśmy bardziej nowoczesne, co widać w każdym naszym działaniu. Pielgrzymka do Rzymu, wycieczka nad Bałtyk czy wyjazd na operetkę i do kina 3D w Warszawie to tylko niektóre z planów na przyszłość KGW. Członkinie zamierzają również spróbować swych sił w Familiadzie. Życzymy więc wytrwałości i sukcesów na dalsze lata pracy. OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  35


społecznie

Wojsławicka groteska Bimber, zjawiska nadprzyrodzone i burdy, tak można pokrótce scharakteryzować specyfikę Wojsławic. Popegeerowska wieś w województwie lubelskim nie jest sielska anielska.

Agata Jurek

rys. Wikimedia commons

Gdy pojawi się gdzieś staruszek w czarnej esesmańskiej kurtce to z pewnością jest to Wędrowycz, pogromca duchów i zjaw

W

ybierając się w tamtą stronę, trzeba pamiętać o utartych zwyczajach gawiedzi. Miejscowi witają zwykle nowo przybyłych widłami. Po dokonaniu rytualnego powitania idą pić alkohol do knajpy. Ulubionym trunkiem w Wojsławicach jest oczywiście bimber, produkowany przez co drugiego chłopa we wsi. Za najlepszego producenta owego trunku uznaje się Jakuba Wędrowycza. Jakub, ponad stuletni bimbrownik i egzorcysta, od dawnych czasów sieje postrach i wzbudza uznanie wśród ludu. Gdy pojawi się gdzieś staruszek w czarnej esesmańskiej kurtce, to z pewnością jest to Wędrowycz, pogromca duchów i zjaw, który często pomaga we wsi walczyć z kudłaczami lub małpoludami, mieszkającymi nieopodal. Od czasu do czasu sprawia sobie rozrywkę, podpalając jakąś stodołę. Praktyki i tryb życia Jakuba nie są mile widziane przez posterunkowego Birskiego czy Bardaków, jego odwiecznych wrogów. Egzorcyście zdarza się również wyjeżdżać na zagraniczne akcje. Wówczas jego dobytku pilnuje Semen, kozak z dziada pradziada i jeden z najlepszych przyjaciół od pędzenia Wędrowycza. Drugim jest stary Józwa, który prawie nigdy nie rozstaje się ze swoją pepeszą. Kiedy egzorcysta wybiera się na pojedynek, zabiera swój podstawowy ekwipaż. Jest nim walizka, a w niej chleb, ogryzek świeczki, kartka wyrwana z atlasu i zwitek linki hamulcowej zakończony pętlą. Jakub swą siłę zawdzięcza ukraińskiej viagrze. Tabletki zagryza zwykle pasztetem z Burka sąsiadów i popija bimbrem. Siła ta jest mu bardzo potrzebna w walce z wampirami czy krasnoludami, które dość często pojawiają się w Wojsławicach. Na szczęście mimo tych zdarzeń miejscowi żyją normalnym trybem, jedzą, piją, obijają się, hodują ośmiornice w studni, znowu piją i tak bez przerwy. Jeśli chcesz nauczyć się pędzić bimber z trocin, zobaczyć polowanie na kudłacza albo zagrać w rosyjską ruletkę, bo hazard jest tam na porządku dziennym, to zapraszam do Wojsławic. Sięgając po książki Andrzeja Pilipiuka, opowiadające o Jakubie Wędrowyczu, poznasz wieś o jakiej nigdy nie słyszałeś.

36 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012


społecznie

Kaiser Söze Kręci Nosem

G

dybym, myślał na głos Kaiser Söze, skończył studia nauczycielskie i jednocześnie desperacko próbował zostać pisarzem, wiecznie, dodał beznamiętnie, początkującym pisarzem, w mojej debiutanckiej, autobiograficznej powieści mógłbym zamieścić taki oto fragment: W wolnych chwilach, pomiędzy sprawdzaniem poprawek poprawek, a korektą karnych kolokwiów, myślał o rymach wewnętrznych i aliteracjach. Wówczas, po zajęciach, a przed konsultacjami, pisał. Problem w tym, za mało skreślał, a za dużo publikował w prowincjonalnej prasie. W końcu, sam by sobie zaliczenia ze wstępu do literaturoznawstwa nie dał.

W dniu egzaminów zjawili się ubrani w licealne garsonki i garnitury; z trumiennych spodni i żałobnych spódnic wystawały im, żwawo czerwone, majtki. No, jeśli już, to naciąganą tróję w sesji wrześniowej. Wiersze wychodziły mu zaledwie znośnie, opowiadania przeciętnie, dramaty poprawnie. Gdyby tworzył pornografię, również byłaby przyzwoita. Przyzwoita, w przeciwieństwie do tegorocznych wychowanków. Byli rocznikiem, który nawet w ostatnim semestrze studiów licencjackich, nie wyzbył się maturalnych zabobonów. Przesadni, w dniu egzaminów zjawili się ubrani w licealne garsonki i garnitury; z trumiennych spodni i żałobnych spódnic wystawały im, żwawo czerwone, majtki. Chodził po auli, uroczystym aczkolwiek nonszalanckim krokiem, i nie wiedział co bardziej, nie mógł się napatrzeć, czy nie mógł się nadziwić. Niestety, westchnął Kaiser Söze, mimo wszelkich chęci (teoria) i wszelakich prób (praktyka), nie zostałem pisarzem. Powiedzmy to otwarcie, mówił już nie tak zupełnie tylko do siebie, już nie tak jedynie pod (bezwąsym) nosem, nie jestem pisarzem – jestem postacią fikcyjną. Ale to się zmieni. Kaisera Söze wysłuchał, wypunktował & wypisał (się): bw. www.kaisersoze.pl

OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  37


kulturalnie / fotografia

„JAKI PIĘKNY JEST TEN ŚWIAT, TYLKO CZARNE, BIAŁE...”* Chociaż na fotografiach Jindricha Streita rzeczywistość i przedstawione postacie są czarno-białe to zmuszona jestem niejednokrotnie do zmrużenia oczu przed porażającym blaskiem wyrazistych i jaskrawych emocji.

Agnieszka Szczelina

S

poglądam w oczy spracowanego mężczyzny, w którego wtula się jego mały synek i nie mogę pozbyć się okropnego wrażenia, że niejako naruszam ich prywatność, brutalnie – niczym paparazzi wpadłam w ich życie tylko na moment. Moje skrępowanie zaczyna mijać dopiero wtedy, kiedy dowiaduję się, w jaki sposób artysta przyglądał się swoim bohaterom. Jindrich Streit dla uchwycenia w kadr jednej, wyjątkowej chwili stara się jak najdłużej towarzyszyć swoim bohaterom, przekonując ich, a zarazem mnie, jak ważne jest dla niego zdjęcie, które wykonuje. Krzyczę, nie otwierając ust… Chcę zaprotestować, wyrazić swój sprzeciw albo najlepiej wywiesić tabliczkę z napisem – „Zakaz wstępu”. Nic z tego… będę musiała się odsunąć, gdzieś schować! Właśnie jestem świadkiem, jak w brutalny i gwałtowny sposób w zupełnie prosty, podporządkowany naturze styl życia

chcę wytrącić jej z ręki tę „broń”, którą tak powoli będzie zabijać swoje dzieci. Ale wcześniej chyba jednak krzyknę… obudzę dziecko! Jeśli nie usłyszało bajki przed snem, to może chociaż zdąży usłyszeć jedno moje słowo – dobranoc. Nie znam imion dzieci stojących równo w szeregu za smażącą się na rożnie świnią. Nie opowiedzą mi nigdy, jak smakowało im mięso, czy w ogóle go spróbowali, czy któreś z nich poprosiło o dokładkę… A może uciekły i zamknęły się w swoim pokoju, płacząc i rozpaczając nad martwym zwierzęciem, aż wreszcie pojawił się tatuś – „zabójca”, obiecując im, że w przyszłym roku kupi im nową, małą świnkę, a jak będą grzeczne, to może nawet dwie… Pusta sala na zebraniu… Przepaść między działaczem społecznym a kilkoma kobietami siedzącymi na końcu sali jest wręcz namacalna. Przyszły, bo tak wypada, siadają w ciemnym kącie sali, obgryzają paznokcie, kontemplują przeciwpożarowy czujnik na suficie, liczą w głowie wydatki do pierwszego… bo przecież Ani trzeba kupić nowe buty, Bartkowi jakąś

ludzi z prowincji wkraczają elementy cywilizacji. Gdy dostrzegam matkę z pilotem w ręku nabieram troszkę * Fragment piosenki Myslovitz pt.: więcej odwagi… myślę – może jeszcze zdążę! Biegnę… „Sprzedawcy marzeń”.

38 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012


Jindrich Streit dla uchwycenia w kadr jednej, wyjątkowej chwili stara się jak najdłużej towarzyszyć swoim bohaterom, przekonując ich, a zarazem mnie, jak ważne jest dla niego zdjęcie, które wykonuje. kurtkę na zimę… i ile jeszcze do jasnej cholery będzie trwało to zebranie, zaraz Stefan wróci z pracy, a tu nie posprzątane, obiadu na stole brak… Działacz siedzi za biurkiem, wpatruje się w jeden punkt, przez kilkadziesiąt minut wydobywa z siebie słowa, które odbite od ściany upadają obolałe na podłogę z nadzieją, że na końcu nikt ich nie zdepcze. Głos działacza nagle nabiera tempa, słowa wyrzucane są gwałtowniej, coraz szybciej, szybciej, szybciej i szybciej… Koniec! Wszyscy wstają, oddychają z ulgą, działacz kieruje się do drzwi, bo przecież żona czeka na niego w domu już od ponad pięciu minut… Nie wiem, czy brałam udział w jakimś eksperymencie lub w jakiejś grze. Jeśli tak, to chyba przegrałam… leżę na polu bitwy pokonana i ranna. Siła, z jaką biły emocje i autentyczność z fotografii Jindricha Streita była ogromna. Mrużę obolałe oczy, bo okazuje się, że świat tylko z pozoru jest czarno – biały. OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  39


kulturalnie / teatr

Wieś skarbnicą inspiracji, czyli niewiele o Ośrodku Praktyk Teatralnych „Gardzienice”

Fot. Wikimedia commons

Zaczęło się od tego, że teatr wyszedł do wiejskiej społeczności. Otworzył się przed ludźmi, którzy często nie znali pojęcia spektaklu. W zamian zażądał pieśni. Pieśni wydobywającej się z ust Człowieka Tradycji.

Tożsamość, mit, zawartość, brzmienie, fundament, odkrycie, wysiłek, pytania, sacrum, granica, metoda, orszak, kodyfikacja, kumulacja…

Kamila Olech

Na zdjęciu: Gardzienice, chata zgromadzeń

Teatr Gardzienice swój początek zawdzięcza Wło­ dzimierzowi Staniewskiemu, który pod wpływem poczucia misji artystycznej dotarł w 1977 r. do małej lubelskiej wsi. Misją tą było stworzenie ośrodka, m.in. teatralnego, odwołującego się do dawnych tradycji, gestów i pieśni. Wieś Gardzienice stawała się z roku na rok coraz bardziej płodnym ośrodkiem badawczym pod względem teatru, jak i pewnego rodzaju kontemplacji nad pranaturą znaków kultury. Słynne wyprawy grupy artystów – badaczy – sięgały jednak poza obręb samych Gardzienic. Wyprawy takie polegały na dotarciu do wsi położonych z dala od cywilizacji. Drogę pokonywano pieszo, a podróż taka trwała kilka dni. Po podróży wracano z nową wiedzą, obserwacjami, z nowo wyuczonymi gestami, pieśniami i zachowa-

40 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

niami ludzi wsi, zapakowanymi na ciągnięty przez badaczy wózek, zawierający również mniej znaczące rzeczy codziennego użytku i elementy scenografii. Przez ostatnie kilka lat Gardzienice skupiały się nad teatrem Starożytnej Grecji poprzez analizę dzieł literackich, ale również kontemplację nad całą sztu-

Teatr wytworzył swoje autorskie techniki gry scenicznej, oparte na własnym doświadczeniu i obserwacji. ką starogrecką. Wystarczy obejrzeć chociażby Ifigenię w A…, żeby zobaczyć precyzję studiowania malunków na ceramice greckiej i wielki kunszt w ich interpretowaniu przez ciała aktorów. Twarze grających zaczynają przetwarzać się w maski greckiej tragedii. Pulsująca


kulturalnie / teatr

Fot. Wikimedia commons

muzyka i śpiewy ze skraju instynktownych rytuałów wprawiają w trans, nie tylko aktorów. Pierwotność obficie wypływa z ciał onieśmielając, a jednocześnie wprawiając w zachwyt widzów – świadków magicznego obrządku. Aktorzy to kukiełki w rękach wielkiej Melpomene. Teatr wytworzył swoje autorskie techniki gry scenicznej, obnażone ze stereotypowego patrzenia na świat, pozbawione pretensjonalności i oparte na własnym doświadczeniu i obserwacji. W każdej sekundzie aktor i scenografia, tworzą kompilację, fresk, średniowieczny obrazy, kompozycję idealną Wracając do działalności ośrodka poświęconej wsi: Włodzimierz Staniewski idealnie trafił ze swoją koncepcją w czas zmierzchu ludowej tradycji. Dawne pokolenie umiera. Pieśni już nie są przekazywane młodszej generacji przez dziadków. Wiedzę o ludowej tradycji dziś już czerpie się przeważnie z muzeów, książek, czy nagrań, a nie z opowieści starszych ludzi. Jeszcze dwie dekady

Włodzimierz Staniewski i wszystko zniknie, pozostanie tylko sztucznie odtwarzany i powielany folklor. Zjawisko kolekcjonowania i przechowywania zwyczajów, pieśni, języka pozwoli nam zachować pamięć o dawnych zwyczajach, pozwoli na zachowanie historyczno-kulturowej komunikacji. Dzięki niemu zrozumiemy dzisiejsze symbole. Wartość kultury tradycyjnej, choć dziś często lekceważona, jest przecież olbrzymia. …sympozjum, podróż, okoliczność, przestrzeń, konstelacja, identyfikacja, posłannik, podium, spojrzenie, bezmiar, napięcie, rozpoznanie, finał! Spektakle: Gusła (1981), Żywot Protopopa Awwakuma (1983), Carmina Burana (1990), Metamorfozy (1997), Elektra (2004), Ifigenia w A... (2007), Ifigenia w T... (2011)

„Cudze chwalicie, swego nie znacie...”, czyli o ignorancji wobec lubelskich inicjatyw teatralnych

S

łysząc słowo Lublin wielu z nas myśli: małe, prowincjonalne, słabo rozwijające się miasteczko na wschodzie Polski. Brakuje tu inwestycji, pomysłu na rozwój, szeroko rozumianych innowacji. Ludzie wegetują w atmosferze beznadziei, malkontenctwa, braku perspektyw na przyszłość. Gdyby nie to, że jakiś czas temu Władysław Łokietek nadał mu prawa miejskie, można by uznać Lublin za dużą, niczym nie wyróżniającą się wieś. Podobnie jest z życiem kulturalnym, które kuleje, reprezentując raczej prymitywny poziom. Funkcjonuje jeden teatr. Szanse na zobaczenie interesującego spektaklu w sobotni wieczór są więc niewielkie, żeby nie powiedzieć – żadne. Ten typ myślenia bardzo często jest bliski ludziom uważającym się za „miłośników” kultury wysokiej. Ale czy naprawdę życie teatralne jest tutaj w tak żałosnym stanie. Być może wystarczy sięgnąć nieco głębiej, poszukać, otworzyć się na nowe doświadczenia, aby stwierdzić, że w rzeczywistości nasze miasto oferuje nam w tym zakresie naprawdę wiele... Pierwszym punktem na teatralnej mapie Lublina jest niewątpliwie Teatr im. Juliusza Osterwy. Założony został 125 lat temu, sfinansowany w całości ze składek członkowskich mieszkańców Koziego Grodu, którzy pragnęli mieć w swoim mieście niezwykłe i unikalne miejsce umożliwiające im bliższe obcowanie z kulturą wysoką. Wiele wydarzeń tej sceny na trwałe wpisało się w historię polskiego teatru. Nie każdy z nas zdaje sobie sprawę, że to właśnie tutaj występowali najznamienitsi polscy aktorzy, m.in.: Juliusz Osterwa, Aleksander Zelwerowicz, Irena Solska, Aleksander Wertyński, Ludmiła Pawłowa, a także Jan Machulski, Stanisław Mikulski czy Zofia Kucówna. Spektakle reżyserowali m.in.: Adam Hanuszkiewicz i Ignacy Gogolewski. Instytucja musiała wiele przejść, zanim ustabilizowała się jej dzisiejsza, silna pozycja. Problemy finansowe, okres wojenny czy funkcjonowanie w warunkach niemieckiej okupacji nie zabiły ducha Osterwy, który wciąż żyw i pełen energii cieszy lubelskiego widza. Pragnie dogodzić każdemu. Możemy obejrzeć w nim zarówno surowe, konserwatywne interpretacje dramatów Szekspira, chłonąć atmosferę XIX-wiecznego Petersburga rodem z powieści Dostojewskiego, jak i śmiać się do granic możliwości, uczestnicząc w niezwykłym doświadczeniu, jakim jest zakotwiczenie sztuki Bóg Woody’ego Allena w lubelskich realiach. Można więc uznać Osterwę za teatr poszukujący złotego środka, który obrał sobie za cel usatysfakcjo-

Izabela Zin

OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  41


Fot. Wikimedia commons

kulturalnie / teatr

Teatr im. Juliusza Osterwy Na stronie obok: Teatr im. H. Ch. Andersena

nowanie jak najszerszej grupy odbiorców – od młodych po nieco starszych, a także od konserwatywnych po tych poszukujących na deskach teatru elementów nowoczesności i awangardy. Być może z tego właśnie powodu frekwencja na spektaklach przekracza ponad 80% i jest jedną z najwyższych w kraju. Blisko związany z Teatrem im. Juliusza Osterwy jest polski scenograf i reżyser Leszek Mądzik. Lubelskiej publiczności zapisał się w pamięci jako reżyser szekspirowskiego Makbeta. Absolwent historii sztuki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim w 1969 roku

Czy naprawdę życie teatralne jest tutaj w tak żałosnym stanie? Być może wystarczy sięgnąć nieco głębiej, poszukać, otworzyć się na nowe doświadczenia, aby stwierdzić, że w rzeczywistości nasze miasto oferuje nam w tym zakresie naprawdę wiele... założył funkcjonującą do dnia dzisiejszego Scenę Plastyczną KUL . Ludzka egzystencja jest tu przedstawiona za pośrednictwem ruchu, obrazu, efektów dźwiękowych i świetlnych przy całkowitej rezygnacji z przekazu werbalnego. Te elementy budują fenomen Mądzikowego teatru, którego dorobek rozsławiał imię macierzystej uczelni w szerokim świecie. Spacerując pomiędzy tajemniczymi zakątkami Starego Miasta, z pewnością natkniemy się na malowniczy budynek Teatru im. H. Ch. Andersena – to jedyny w Lublinie teatr dziecięcy prowadzący regularną,

42 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

repertuarową działalność. Już ponad 50 lat cieszy oko i duszę najmłodszego widza. Początkowo jego działalność ograniczała się jedynie do spektakli lalkowych. Dziś odchodzi się od tej idei na rzecz sztuk granych przez aktorów na żywo. Odbiorca – mimo że młody – nie jest traktowany w „Andersenie” jak widz naiwny i mniej wymagający. Dlatego uzupełnieniem każdego spektaklu jest doskonale dopasowana muzyka oraz występy grup baletowych. Zapewnia się w ten sposób dzieciom przyjemną, a zarazem inteligentną rozrywkę, kształtując w ten sposób wrażliwość najmłodszych obywateli naszego miasta. Nieopodal teatru im. H. Ch. Andersena przy ulicy Grodzkiej mieści się biuro Ośrodka Praktyk Teatralnych „Gardzienice”. Zespół, założony przez Włodzimierza Staniewskiego, realizuje swoje projekty na terenach jednej z podlubelskich wsi. Ich działalność to synteza teatru eksperymentalnego i antropologicznego. Każdy spektakl jest poprzedzony skrupulatnymi badaniami i analizą danej epoki historycznej. Źródło inspiracji dla twórców stanowi kultura ludowa. Artyści odbywają więc wędrówki w poszukiwaniu pierwotnych form widowisk. Należy wspomnieć, że Lublin ma również bogate tradycje operetkowe. Funkcjonujący tu Teatr Muzyczny jest jedynym teatrem o charakterze operowo-operetkowym po prawej stronie Wisły. W bogatym dorobku Teatru znajdują się najznakomitsze pozycje muzyki operowej, operetkowej i musicalowej. Najważniejsze, jakie należy wymienić zdecydowanie, to Carmen G. Bizeta, Straszny Dwór S. Moniuszki, Wesoła wdówka F. Lehara i Baron cygański J. Straussa czy Skrzypek na dachu J. Bocka, który grany jest już nieprzerwanie od 1984 roku. Na szczególną uwagę zasługują niewątpliwie funkcjonujące na Lubelszczyźnie ośrodki teatru alternatywnego. Artyści nie boją się tu eksperymentów, awangardy, kontrowersyjnego podejścia do tematu. Doskonałym dowodem na to jest Teatr Provisorium i Kompania Teatr – organ Teatru Centralnego, prowadzony przez Janusza Opryńskiego i Witolda Mazurkiewicza. Grupa wywodzi się z nurtu studenckiego. Artyści wciąż odkrywają, analizują i czytają na nowo dzieła literackie, stanowiące element powszechnie uznanej klasyki, a jednocześnie niebędące książkowymi anachronizmami. Do tej pory wykorzystane zostały teksy m.in. G. Herlinga-Grudzińskiego, W. Gombrowicza, F. Dostojewskiego czy S. Mrożka. Na szczególną uwagę zasługuje tutaj ostatnie dzieło Janusza Opryńskiego – Bracia Karamazow. Powieść Dostojewskiego w interpretacji Provisorium zyskała uznanie miesięcznika „Teatr”, a reżyser został laureatem prestiżowej nagrody im. Konrada Swinarskiego za sezon 2010/2011. Inny, nie mniej ważny element teatru alternatywnego to Scena Prapremier InVitro. Inicjator, pomysłodawca, a jednocześnie dyrektor programowy Łukasz Witt-Michałowski tworzy własną, konkurencyjną dla teatru repertuarowego ofertę, która zawiera elementy atrakcyjne szczególnie dla osób młodych,


Na szczególną uwagę zasługują niewątpliwie funkcjonujące na Lubelszczyźnie ośrodki teatru alternatywnego.

Fot. Wikimedia commons

otwartych na nowe doświadczenia i eksperymenty. Wystawiane spektakle cieszą się wysoką frekwencją mimo braku stałej siedziby. Ważna jest sztuka, a nie miejsce jej wystawiania. Dowodem na to może być chociażby inscenizacja dzieła Kafki Ostatni taki ojciec. Spektakl mogliśmy obejrzeć we wrześniu bieżącego roku „na deskach”, a właściwie w jednej z opuszczonych sal budynku dawnej cukrowni. Pełna frekwencja oraz komentarze widzów bezpośrednio po wydarzeniu świadczą o tym, że lubelska widownia jest gotowa na nowe doświadczenia. Odbiorcy pragną widzieć świat prezentowany na scenie takim, jakim jak jest on w rzeczywistości, nawet jeśli chwilami bywa on wulgarny i brutalny. W 2007 roku współpracę ze sceną InVitro przy realizacji spektaklu Nic co ludzkie podjął Paweł Passini – późniejszy współtwórca neTTheatre pierwszego na świecie teatru internetowego, który prezentuje swoje projekty zarówno w przestrzeni rzeczywistej jak i wirtualnej. Zrealizowany w ramach działalności neTTheatre Turandot, inspirowany operą Pucciniego, zdobył prestiżową nagrodę Bank of Scotland He­ rald Angel przyznawaną wydarzeniom i artystom biorącym udział w prestiżowym The Edinburgh Festival Fringe. Na uwagę zasługuje założony w 2004 roku przez Tomasza Bazana Teatr Maat Projekt, który szuka odpowiedzi na egzystencjalne pytania w ciele ludzkim. Najistotniejszym czynnikiem wpływającym na odbiór sztuki jest w związku z tym taniec. Aktorzy za pośrednictwem języka ciała starają się wyrazić szereg towarzyszących człowiekowi emocji. Są z pewnością jedną z najciekawszych polskich grup w obrębie eksperymentów teatralno-ruchowych Wędrówkę po lubelskim szlaku teatralnym można kontynuować bez końca. Wciąż jesteśmy świadkami nowych inicjatyw artystycznych i eksperymentów, które wzbogacają wartość kulturalną naszego miasta. Twórcy działający na ziemiach Koziego Grodu są nagradzani na ogólnopolskich, a nawet zagranicznych festiwalach. Teatr zaznacza swoje istnienie właściwie wszędzie. Chce być obecny w życiu każdego z nas – niezależnie od wieku, postaw życiowych, poglądów politycznych. Musimy tylko dać mu szansę: poszukać głębiej, otworzyć się na nowe doznania, niekiedy nawet zaryzykować. Zauważymy wtedy, że wcale nie żyjemy w mieście, które funkcjonuje jak duża i prymitywna wieś, ale że to nasz sposób myślenia i ignorancja wobec tego, co w istocie posiadamy, czyniły nasze życie tak ubogim.

OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  43


kulturalnie / muzyka

Folk z przytupem Folk. Na dzwięk tego słowa do głowy wpadają różne skojarzenia – wszystkie jednak oscylujące w jakiś sposób wokół country i południa Stanów Zjednoczonych. Punk. Większości kojarzy się z anarchią, królową Wielkiej Brytanii i manierą „trzy akordy, darcie...” No właśnie, a co takiego wyjdzie z połączenia jednego i drugiego?

C Paweł Gregorczyk

zęść osób już pewnie przy wstępie kiwała głową: „faktycznie taki mix miał już miejsce!”. Zgadza się, początki folk-punku sięgają wczesnych lat 80., kiedy to na brytyjskiej scenie brylowali The Pouges, z charyzmatycznym wokalistą o rozbrajającym uśmiechu – Shane’m MacGowan’em. W Ameryce zaś triumfy święcili Violent Femmes, których kawałek Add it up na pewno przewinął wam się przez słuchawki lub głośniki. Warto dodać, że w tym samym czasie następuje rozłam na dwie ścieżki, które zaczynają tworzyć ten gatunek muzyki – Brytyjczycy, czerpiąc ze swoich celtyckich korzeni, zaczynają grać (jak łatwo się domyślić) celtycki punk. Za oceanem zaczęto nawiązywać do americany czy country, tym samym umacniając fundamenty folk–punku. Szybką lekcję historii mamy za sobą, ale pojawiają się niedające spokoju pytania: Z czym się to je? Gdzie się to je? I czemu teraz? Wszystko po kolei.

Z czym się je? Od początku istnienia zespoły łączące punk rock z tradycyjnymi ludowymi brzmieniami tekstowo nawiązywały do szeroko pojętego buntu klasy robotniczej. Niekiedy jednak polityczne zapędy odkładały na bok (tak jak dzisiaj Frank Turner) i pisały o problemach i żalach dnia codziennego. Cały przekaz paradok-

Współcześnie można grać tradycyjnie, ale pełnym gardłem i pełnym sercem

Frank Turner, współczesny bard

44 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

salnie wzmacniały akustyczne instrumenty, których przeciętni punkowcy albo nigdy nie widzieli, albo z nich nie korzystali (bo nie mogli wprowadzić kombi-

Violent Femmes, prekursorzy folk-punku nacji trzech gitarowych chwytów ). I tak oprócz gitary do koncertowania wykorzystywano banjo, skrzypce czy dobrze znaną fanom Dylana i Younga harmonijkę. Całość najlepiej sprawdzała się na koncertach, przy żywo reagującej publiczności, dlatego słuchając takiej muzyki, ma się ochotę przyłączyć do wokalisty w podśpiewywaniu z nim refrenów. W tym miejscu należy podać przykład, aby zaprezentować wszystko w praktyce. Mój wybór pada na Chucka Ragana. Po trosze przez sentyment, dlatego że był wokalistą w hardcorowym zespole Hot Water Music, a po trosze, dlatego że niedawno ukazała się jego czwarta solowa płyta Proving Ground. Udowodniła, że współcześnie można grać tradycyjnie, ale pełnym gardłem i pełnym sercem. 100% autentyczności. Facet postury niedźwiedzia, z nieogoloną twarzą i „ogorzałym” głosem, czaruje słuchacza delikatnymi utworami o żalu i stracie, ale też o nieskończonych wędrówkach przed siebie z podniesioną głową i uśmiechem na twarzy. Ot, standard, ktoś powie. Od razu poprawiam – to właśnie magia tego krążka i samego folk-punku, tak właśnie ma smakować. A pan Ragan znakomicie wpasowuje się w odpowiedź na drugie pytanie.


Kulturalnie / muzyka

Gdzie to się je? Na ten temat nie ma co się rozpisywać: słuchając nagrań Ragana czy nawet celtycko „zakrapianej” muzyki chłopaków z Dropkick Murphys, skojarzenie może być jedno – pub lub zagłuszana kuflami karczma. Tak się składa, że nawet pogoda za oknem nastraja do zaszycia się w jakimś zadymionym lokalu z przyjaciółmi. Wtedy w pełni docenicie, o co w tej muzyce chodzi…

Chuck Ragan, zjawiskowa postać na tej scenie

Dlaczego teraz? …tak jak duża część kudłatych punków (i punkówek, bynajmniej niezarośniętych), którym niestraszne są ogromne ilości dębowo barwionego trunku. Oni bowiem, jako najliczniejsze audytorium, są zwiastunem odrodzenia „tradycji we flanelowych koszulach”, podczas corocznego The Fest, odbywającego się w Gainesville [rodzime miasto Hot Water Music – przyp. red.], w stanie Floryda. Przez trzy dni pod

Gdzie to się je? Na ten temat nie ma co się rozpisywać: pub lub zagłuszana kuflami karczma koniec października grają znani tamtejszej (mam nadzieję, że i tutejszej) publice zespoły z pogranicza melodyjnego punka, folku, post-rocka czy od niedawna używającego lekko szyderczej plakietki orgcore’u, [łączenia wymienionych wcześniej gatunków – przyp. red.]. Festiwal w tym roku świętował swoje dziesiąte urodziny, z roku na rok prężnie się rozwija, przybywa występujących artystów oraz uczestników nawet młodych jedynie duchem. Dlatego można dojść do optymistycznej konkluzji – to dopiero świt folku z przytupem.

Dobre DVD dobrego zespołu

Z

recenzowanie nowych wydawnictw takich zespołów jak Pidżama Porno, w pewnym sensie jest niemożliwe. Kapela przez fanów otoczona jest kultem, oczywiście całkiem zasłużenie, nikt nie zaprzeczy, że Grabaż zawsze potrafił pisać dobre piosenki, z którymi zespół będzie już zawsze kojarzony. Dlatego trudno napisać coś nowego o materiale, który tak naprawdę wszyscy dobrze znają. Breżniew… to zapis łódzkiego koncertu grupy, na który złożyły się przede wszyst- Szczepan Rybiński kim numery starsze, na 25 utworów jest tylko 5 piosenek z Bułgarskiego centrum – ostatniej płyty studyjnej Pidżamy: tytułowy Nie wszystko co pozytywne jest legalne, Józef K, Kotów kat ma oczy zielone i Droga na Brześć. Taki zestaw wyraźnie odpowiada obu stronom. Zarówno na scenie, jak i pod sceną panuje świetna atmosfera: Grabaż rozpisuje konkurs na nową nazwę dla zespołu i co jakiś czas odbiera sms-y od fanów z kolejnymi propozycjami… Kiedy kamera kieruje się w stronę publiki, właściwie cały czas w kadrze widać nieustające pogo i ludzi napierających na barierki. Można narzekać, że trochę mało w tym wszystkim muzyki, ale chyba zainteresowanym nie będzie to przeszkadzać. Chociaż trzeba przyznać, że takie numery jak Czas czas czas, Stąpając po niepewnym gruncie, czy Taksówki w poprzek czasu wypadły świetnie. Od strony technicznej też bez żadnych udziwnień – „zwykły”, ale profesjonalnie zrealizowany zapis. W dodatkach znajdziecie tu wywiady ze wszystkimi członkami zespołu i z zaprzyjaźnionymi z nimi muzykami. Po prostu dobre wydawnictwo dobrej kapeli. I tyle.

Pidżama Porno „Breżniew... Ujrzałem śmierć na scenie”

OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  45


kulturalnie / muzyka

PAKT ŚWIDNICKO-LUBELSKI

Małgorzata Richter

J

est ich siedmiu (wspaniałych), młodych, zdolnych, kochajacych ponad wszystko to, co robią. O kim mowa? Chodzi o tworzący roots reggae ComeYah. Jest to (jak sami o sobie mówią) zespół świdnicko-lubelski lub lubelsko-świdnicki. Wszystko zaczęło się cztery lata temu w lipcu 2008 roku. Po czterech miesiącach, od momentu sformowania pełnego składu, ComeYah zadebiutowali na scenie supportując takie zespoły, jak Cała Góra Barwinków i Dubska. Co więcej, już w lutym 2009 roku, powstał pierwszy, zarejestrowany materiał demo, składajacy się z siedmiu utworów. Od tamtego czasu

Cicho, wolno i do przodu

Szczepan Rybiński

46 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

repertuar trójkolorowych muzyków powiększył się zarówno o autorskie kompozycje, jak i znane riddimy przedstawicieli sceny reggae. Muzyka ComeYah to wypływające prosto z serca, pulsujące, melodyjne rytmy rodem z Jamajki, oparte na sekcji rytmicznej, wzbogacone o instrumenty klawiszowe i gitarę. Dodatkowo charakterystyczny wokal, autentyczne ciepło, energia zespołu i świadomość tworzenia powoduję, że słucha się ich z przyjemnością. Robią to, co lubią i są w tym dobrzy. Jak sami o sobie mówią, „główną inspiracją, punktem wyjścia i fundamentem, na którym bazujemy, jest ponadczasowe i hipnotyzujące brzmienie roots reggae. Nie stronimy jednak od wycieczek stylistycznych w inne rejony muzyczne: począwszy od ska i rocksteady przez raggamuffin, aż po jungle, a nawet r’n’b! Zawsze staramy się, żeby nasza wibracja kołysała, ale była przy tym okraszona szczerym i głębokim przekazem, ubranym w proste słowa”. Więcej do poczytania i obejrzenia na: http://www.comeyah.pl/ http://www.lastfm.pl/music/ComeYah

F

ink średnio co dwa lata wydawał płyty odwołujące się mniej lub bardziej do estetyki brytyjskiego songwritingu z lat 60. Skromne, ograniczone w zasadzie tylko do gitary akustycznej, instrumentarium i mocny bluesowy głos to nie tylko najmocniejsze punkty Brytyjczyka, ale także… jego przekleństwo. Mimo talentu do układania dobrych melodii Finkowi nie udawało się wyjść poza mury zadymionego pubu. Jego najnowsza płyta Perfect Darkness raczej tego nie zmieni, ale na pewno jest zdecydowanym krokiem na przód. Otwierający zestaw utwór tytułowy nie zapowiada rewolucji: „szarpany” motyw gitary jest rzeczą dobrze znaną z poprzednich płyt Finka, można się czepiać, że artysta bał się zaryzykować, jednak mimo całej przewidywalności to całkiem niezły numer. Jeśli zdecydujecie się słuchać dalej, może okazać się, że nie chodzi tu o jakieś radykalne zmiany stylu, a raczej o umiejętne budowanie napięcia – słychać to już w drugiej piosence Fear is like fire: pierwsze pół minuty jest przyjem-

Comeyah, fot. Grzegorz Kornijów

nym nastrojowym graniem, jednak kiedy niespodziewanie wchodzi perkusja, utwór nabiera tempa, a całości dopełnia transowy riff gitary. Chyba zmieniło się także podejście do instrumentarium, tym razem nie jest tylko sześć strun plus sekcja rytmiczna. Teraz słychać cały zespół – grający oczywiście pod wyraźne dyktando lidera. Dobrym przykładem może być Honesty czy Warm Shadow, gdzie na pierwszym planie jest nietypowa (jak na Brytyjczyka) jednostajna partia gitary, do której w połowie drogi dołącza oszczędna, ale budująca napięcie sekcja rytmiczna. Fink przekonał się chyba też do syntezatorów nadających tej, jednak chyba trochę dusznej muzyce, odrobinę przestrzeni.

Fink „Perfect Darkness”


kulturalnie / muzyka

„El Camino”, czyli sposób na sukces Równo dziesięć lat aktywności, siedem albumów, trzy nagrody Grammy i tyle samo nominacji. The Black Keys, czyli dwóch gentlemanów z Arkon w stanie Ohio: Dan Auerbach (gitara, wokal) i Patrick Carney (perkusja), mimo że niemal nieobecni w świadomości masowego odbiorcy, świecą jasno jako gwiazdy rocka alternatywnego.

W

ydany w grudniu El Camino to zdecydowanie jeden z najlepszych albumów amerykańskiego duetu. Jego współproducentem został Brian Joseph Burton, bardziej znany jako Danger Mouse, który pracował już wcześniej z The Black Keys, współtworząc singiel Tighten Up.

występów przed liczną publicznością, zaszyli się na 41 dni w studiu, czego owocem jest właśnie El Camino. Już nawet po pobieżnym przesłuchaniu oczywiste jest, że garażowe brzmienie, tak charakterystyczne dla wcześniejszych albumów, zapodziało się gdzieś w zakamarkach studia. Album jest przez to (a może dzięki temu?) bardziej taneczny, mniej szorstki niż poprzednie płyty. Będzie to z pewnością ciosem dla fanów takiego grania, jednak poza powyższym (a i to w zależności od gustu) trudno o El Camino powiedzieć cokolwiek złego. Bo doprawdy ciężko „ugryźć” ten krążek i nie natrafić na coś pysznego – od wpadającego w ucho Lonely Boy, przez zaskakujące Little Black Submarines i zaraźliwe

Radosław Szczuchniak

Fot. Wikimedia commons

Chociaż album został wydany w zimie, to grzeje jak lato w rodzinnym stanie duetu.

Dan Auerbach, The Black Keys Wracając do El Camino, warto wspomnieć o okolicznościach powstania tej płyty. Otóż po sukcesie poprzedniego wydawnictwa (Brothers z 2010 roku) duet niemal bezustannie koncertował. W pewnym momencie panowie stwierdzili jednak, że osiągnęli granicę swojej wytrzymałości i postanowili po prostu zrobić sobie przerwę (nawet kosztem odwołania pozostałych koncertów). Bogatsi o doświadczenia z dziesiątków

Sister, w której gitarę pomylić można z keyboardem, aż do Mind Eraser, klasą zamykające album. Większość melodii jest dość prosta, poza gitarami i perkusją utwory bywają „ozdobione” chórkami, a nawet rytmicznym klaskaniem. Wszystko to powoduje, że chociaż album został wydany w zimie, to grzeje jak lato w rodzinnym stanie duetu. Teksty piosenek z kolei opowiadają głównie o miłości, ale takiej bluesowej i nieszczęśliwej. Zazdrość, żal, obsesja, rozstanie – warto wsłuchać się w słowa każdej z 11 piosenek. Ktoś mógłby powiedzieć, że The Black Keys nowym albumem po prostu się sprzedali. Cóż, może to i prawda, ale za to w jakim stylu! El camino to po hiszpańsku „sposób” – po wielokrotnym przesłuchaniu mam niemal pewność, że na sukces.

The Black Keys „El Camino”

OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  47


kulturalnie / muzyka

„Nieważne, jak wysoko jesteśmy...” Dopóki nie przyjdzie nam stamtąd spaść?... Na szczęście muzykom z Myslovitz na razie to nie grozi. Od 16 lat mają swoje stałe miejsce w czołówce polskich zespołów rockowych. W marcu ubiegłego roku, 5 lat od wydania ostatniej płyty („Happines is easy”) ujrzał światło dzienne ich nowy krążek zatytułowany: „Nieważne, jak wysoko jesteśmy...” By je usłyszeć, należy patrzeć. Tekst piosenki pokazuje, jak bardzo umowne i zależne od indywidualnych interpretacji może być postrzeganie świata. Najdobitniej wyraża to właśnie sztuka, która jest czymś na kształt lustra rzeczywistości dla tego, który ją tworzy. Utwór kończy się wielokrotnie powtarzaną frazą: „przytulają się”, Paulina która daje wrażenie kłębowiska, nagroKrzyżowska madzenia, natłoku spraw, rzeczy, myśli. To wzajemne przeplatanie się obrazów świata zawartego w działaniach artystycznych. hyba żadna ich płyta nie podzie- Pięknie opowiedziana i ubrana w dźwięki liła tak skrajnie krytyków. Jedni piosenka o powstawaniu, przenikaniu się z żalem wspominają „stare dobre sztuki ze sztuką i z życiem. Tytuł kolejnej piosenki, Przypadek Myslovitz”, inni wręcz przeciwnie – uważają płytę Nieważne jak wysoko jesteśmy… Hermana Rotha odsyła do literatury, za najlepszą w ich dorobku. Nie mam a konkretnie do książki Philipa Rotha zamiaru oceniać ani porównywać nowe- o tytule Dziedzictwo. Jest to bardzo osogo krążka muzyków ze Śląska z ich do- bista i wstrząsająca opowieść o ostatnich tychczasową twórczością. Pragnę jednak miesiącach życia ojca pisarza – Hermana zwrócić uwagę na teksty ich utworów, Rotha. Autor książki pokazuje świat saw których, jak kiedyś pisał Kaczmarski, motności, bezradności, przemijania. Utwór „wszystko ma drugie, trzecie, czwarte, pią- jest przesiąknięty spokojem, pogodzeniem te dno”. Kaczmarski stworzył swój wiersz się z tym, co jest i co nadejdzie. Pokazuje, zainspirowany obrazem Muncha o tym jak wielką siłę można czerpać z rzeczy samym tytule. Czym inspirowali się mu- stałych, niezmiennych („Lubię siłę czerzycy z Mysłowic, tworząc teksty na swoją ni i nieużywania słów, wszystkiego, co niezmienne”). Rojek porównuje tutaj stanajnowszą płytę?... Autorem słów pierwszej na krążku rość do zjawiska atmosferycznego jakim piosenki pt. Skaza jest Artur Rojek. Tytuł jest mgła. To powolne „rozmywanie się utworu nawiązuje bezpośrednio do filmu życia” we mgle. Z drugiej jednak strony o tym samym tytule w reżyserii Louisa nieuchronność przemijania mobilizuje Malle, w którym bohaterka spotyka się i zwiększa apetyt na życie, działanie, osiąrównocześnie z dwoma mężczyznami – ganie celów („Patrząc wprost w jej pustkę, ojcem i synem. Odniesienie do rozchwia- pragnę tym bardziej, im więcej mam lat”). Czwartą pozycją na płycie jest pionia moralnego głównej postaci przewija się w tekście, m.in. w wykrzykiwanych senka o tytule Ukryte, czyli singiel, któpytaniach: „Czy widzisz/ słyszysz coś złe- rego autorem słów jest Przemek Myszor. go w tym?” Piosenka nawiązuje również Jak pisali krytycy, paradoksalnie, nie ma do kwestii anonimowości w Internecie w nim nic ukrytego… Ale czy na pewno? („Ogłoszenie zwykły wpis z galerią nick / Dla mnie piosenka ta pokazuje, jak bardzo może zmienić się świat, kiedy kogoś nam I z odciętą głową w sieć nie pozna nikt”). Art Brut to z łaciny „sztuka ulicy”, takim w nim zabraknie. („I choć tyle tu miejsc tytułem opatrzony został drugi numer i taki w nich zgiełk/ W tym mieście tak Nieważne… W piosence jest ona przed- bez ciebie pusto jest”). Jak nagle wszystko stawiona jako „krzyk do ludzi”, wołanie. staje się dalekie, obce i zimne. Nie czuje-

my, że jesteśmy w centrum, tylko gdzieś na zewnątrz, poza rzeczywistym biegiem wydarzeń. Autorem słów następnej piosenki pt. Ofiary zapaści teatru telewizji jest Wojtek Powaga. Jednym z impulsów do napisania utworu było morderstwo kibica Cracovii o pseudonimie „Człowiek”, które bardzo poruszyło autora. Dodatkową inspiracją był felieton Krzysztofa Grabowskiego, którego sednem było zwrócenie uwagi na

C

48 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

W tekstach z tej płyty, jak kiedyś pisał Kaczmarski, „wszystko ma drugie, trzecie, czwarte, piąte dno” fakt, iż dzisiaj w telewizji nie ma programów kulturalnych, skutki widzimy sami… Piosenka szybka, mocna i mroczna. Na długo zapadają w pamięć wykrzyczane przez Rojka słowa: „Jestem taki, jak mój wokół świat (…)” oraz „Spróbuj sam, nie wiesz jak? Spróbuj przeżyć, przetrwać– tam gdzie ja”. Szóstą pozycją na krążku jest Efekt motyla, autorstwa Powagi. Tytuł od razu przywodzi na myśl znany thriller o zjawiskach paranormalnych. O tym, co by się stało gdyby można było odwrócić bieg życia.


kulturalnie / muzyka

Reggae z Belgii

Fot. Wikimedia commons

Cofnąć się, uchronić przed czymś, o czym wiemy już, że nastąpi… Tyle film, a czy piosenka, prócz tytułu, zdradza jeszcze głębsze inspiracje tym obrazem? Okazuje się, że utwór powstał z refleksji nad ilością osób zaginionych w Polsce. „Patrzę na pusty dom(…)/ Znowu nic, czekam więc, dawno już wyszłaś tak. Chwila i… kamień w wodę… Szukam cię(…)”. Inwazja motyli jak dni, które nadchodzą jedne po drugich, nie zmieniając nic. Kolejna piosenka o poetyckim tytule: Srebrna nitka ciszy nawiązuje do twórczości Krzysztofa Komedy. Tytuł pochodzi z biografii słynnego kompozytora (tymi słowami opisano jego introwertyczny charakter). Artur Rojek w swym tekście mówi o przemijaniu, poczuciu samotności, niepewności. Bohater dokonuje bilansu dotychczasowego życia („Niby wszystko mam, a jednak niezmiennie czuję się sam…”). Druga część piosenki pozwala się domyślać, że autor zastanawia się nad swoją przeszłością w której było kogoś brak. („…za wszystko, za chwile, których brak, nienawidzę cię. I wiarę, poczucie, że mnie znasz, gdy nie było tak…”) Ten ktoś był tak ważny, że już na zawsze bohaterowi będzie towarzyszyło poczucie, że czegoś mu brak, że coś jest nie tak… Przedostatnim kawałkiem Nieważne jak wysoko jesteśmy... jest utwór 21 gramów. Jak sama nazwa wskazuje, piosenka czerpie z filmu o tym samym tytule, w którym losy trójki ludzi i ich najbliższych łączy tragiczny wypadek. Powaga w tekście piosenki zadaje pytania na temat granicy życia i śmierci, tego co się dzieje z człowiekiem, kiedy już go nie ma, w sensie materialnym (ciało) i niematerialnym (dusza). („Ile już zostać ma? Czy coś, choć gram? Więc co po mnie jest i gdzie?”). Autor zastanawia się nad tym, jak żyć, gdyż bez względu na to, co się z nami stanie po śmierci, wierzy, że życie ma wielką wartość i sens. Autorem tekstu do ostatniej piosenki na płycie: Blog filatelistów polskich jest Wojtek Powaga. Porusza on problem ludzi młodych, którzy eksperymentują z lekami („Wielki strzał, a bez recepty czekam więc. Aż coś zacznę czuć. Chmury, dym, tysiące twarzy, smog i Bóg. Już wczytało się”). Powaga trafił w Internecie na blogi z informacjami, jak zafundować sobie „legalny odlot”, co było bezpośrednim impulsem do powstania tekstu. Opisane przeze mnie inspiracje są tylko (leciutkim) uchyleniem furtki do tajemniczego i wielowymiarowego ogrodu interpretacji twórczości Myslovitz. Dalej najlepiej już pójść samemu…

Selah Sue spowodowała niemałe zamieszanie na europejskim rynku muzycznym. Drobna belgijka jest nazywana europejskim odpowiednikiem Erykah Badu.

S

elah Sue, a właściwie Sanne Putseys swoją karierę rozpoczęła w wieku 17 lat, wtedy to wystąpiła na otwartym konkursie piosenki Open Mic-avond w Het Depot w Leuven (Belgia). Dzięki pomocy Milowa, holenderskiego muzyka i wokalisty, dostała szansę zaistnienia. Wykorzystała ją bardzo dobrze, czego dowodem może być współpraca z Princem, Mobym czy Simply Red. Wokalistka i kompozytorka wydała debiutancki album zatytułowany Selah Sue. Możemy na nim usłyszeć 12 utworów. Jest to niezła mieszanka wybuchowa. Oprócz reggae usłyszymy także funk, rock czy soul. Czarny, elektryzujący głos Sanne oraz nietypowe aranżacje tworzą niespotykany klimat. Jej piosenki są zróżnicowane, od energetyzujących po smutne ballady. Selah Sue porusza w swych tekstach wiele kwestii związanych z akceptacją, wytrzymałością psychiczną, miłością, lękami i problemami współczesnego społeczeństwa. Selah Sue ma niewątpliwy talent. Przekonajcie się sami.

Agata Jurek

Selah Sue „Selah Sue”

OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  49


kulturalnie / muzyka

Turn on, tune in, close eyes and drop out! Made in Radiohead – to tak silna marka, że nie trzeba nikomu jej przedstawiać. Niezawodność, nieprzeciętność, pewna nieprzewidywalność. To one sprawiają, że oczekiwanie na nowy album Radiogłowych zawsze wiąże się ze wzmożonymi emocjami. Nerwową ekscytację uspokaja jednak gwarancja, że z ich stajni nie wyskoczył nigdy żaden muzyczny obciach.

Klaudia Olender

strona rozpoczyna się dynamicznym wejściem Bloom i z każdą kolejną sekundą robi się coraz bardziej duszno. Chaotyczne, nakładające się sample błyskawicznie zagęszczają przestrzeń. Trąbki i skrzypce, konkurują z przeszywającym głosem, który usiłuje przeciągnąć nas na drugą stronę słowami: „Open your mouth wide”. Dopływamy do brzegu i od razu zaspany Thom wita nas neurotycznym Good morning. Wkracza armia ożywionych partii

Rozdzierające partie skrzypiec wprowadzają w coraz ciaśniejszą przestrzeń, która w elektronicznym, trochę burialowym Feralu przyjmuje kształt niemal pęczniejącego balona, w każdej chwili grożącego spektakularnym wybuchem. Właśnie tak zazwyczaj kończą się zabawy z pogranicza techniki. Eksperyment na finiszu? Ostatni etap – Flower lotus. Minimalistyczny rytm, przyozdobiony loopowymi wtrętami i natarczywym wręcz klaskaniem, przecina fal-

50 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

Fot. Wikimedia commons

T

he King of Limbs – to najnowszy album w 18-letnim dorobku brytyjskiego kwintetu. Niezwykle spójny jako całość i niezwykle nieradiowy. Minimalizm, widoczny zarówno w formie muzycznej (poprzez zastosowanie prostych, zapętlających się sekwencji dźwiękowych), jak i w skromnej objętości albumu (łączny czas tracków wynosi niecałe 38 minut) czy w niezwykle oszczędnym i ekologicznym sposobie promocji. W końcu nie tylko gabaryty warunkują rzeczy wielkie – a do takich TKOL z pewnością zaliczyć należy. Radiogłowi po raz kolejny oferują nam muzyczny odjazd do podwodnej krainy psychodelii. Wystarczy (najlepiej samemu w nocy) rozsiąść się wygodnie w fotelu, zaopatrzyć w dobre słuchawki, wcisnąć play i zamknąć oczy – aby już przy pierwszych uderzeniach zanurzyć się w oceanie transowych dźwięków. TKOL działa jak narkotyk. Uderza intensywnie, poniewiera, przedostając się do obiegu, uwalnia emocje, wyostrza zmysły, by zaraz po procesie bezbolesnej synestezji zafundować nam „fade out” w takim totalnie abstrakcyjnym wymiarze. Radioheadowy haj składa się z dwóch etapów, które doskonale obrazują to, co dzieje się w naszym wnętrzu. Pierwsza, zdecydowanie „ciemniejsza”

Ta płyta działa jak narkotyk. Uderza intensywnie, poniewiera, przedostając się do obiegu, uwalnia emocje, wyostrza zmysły, by zaraz po procesie bezbolesnej synestezji zafundować nam „fade out” w totalnie abstrakcyjnym wymiarze gitarowych, które podtrzymując nerwowe napięcie, idealnie korespondują z kolejnym utworem – Little by little. Teraz robi się jeszcze bardziej klaustrofobicznie.

set Toma: „Tonight I’ll set you free I’ll set you free”. I wraz z końcem utworu następuje kluczowy moment – efekt „przebicia”. Wkracza Codex. Całkowicie zwalniając


kulturalnie / gry akcję, wywraca wszystko do góry nogami. Pojawia się światło i świeże powietrze. Złowieszcze akordy przesterowanego fortepianu, niepokojąca sekwencja trąbki, mouth loopy czy hipnotyczne zawodzenia harmonijnie łączą się z ledwo słyszalnymi dźwiękami natury. Stoimy z Thomem nad brzegiem przejrzystego jeziora i zastanawiamy się nad skokiem...W narkotycznym transie powtarzamy w myślach: „Jump off the end, the water’s clear and innocent”. Tak, to zdecydowanie najpiękniejszy i zarazem najsmutniejszy track TKOL. Elegia samotności, idealnie oddająca nastrój poszukiwania, wczesno-wiosenną depresję – wczesno-wiosenne Radiohead. Brak elektroniki dodaje przestrzenności, oczyszcza. I choć teraz muzyka znajduje się w ciągłym ruchu i płynie swobodnie, to jednocześnie można odnieść wrażenie,

że czas zatrzymał się w miejscu, po tej drugiej stronie jeziora. Akustycznym gitarowym szarpnięciem przechodzimy do kolejnej ścieżki – Give Up The Ghost. Klimat scenerii sennej, odgłosy ptaków, szumu liści, fal, a nawet wiatru. Minimalistyczny beat, na który z precyzyjną dbałością nakładają się przetworzone partie wokalne, oddaje efekt wołania z zaświatów. Z każdą minutą coraz słabszy, ledwo słyszalny. Czyżby zbliżał się koniec naszej podróży? Dźwięk zapętlonej perkusji zapowiada ostatni albumowy kawałek – Separator (stanowiący wraz z Bloom przemyślaną klamrę TKOL). Delikatnie powracają elektroniczne wstawki, wibrujące dźwięki gitar i całe instrumentarium, użyte w poprzedzających utworach. Następuje wielkie przebudzenie, które rzeczywiście jest jak „falling out of bed, from a long, weary

dream”, tylko w wersji mniej drastycznej. Pożegnanie Thoma kończy się optymistycznie słowami: „And if you think this over, then you’re wrong”. Czyżby zapowiedź kolejnej niespodzianki? To zależy tylko od nas – czy wciśniemy pętlę i pozwolimy raz jeszcze wciągnąć się w unikatowy świat Radiogłowych, kosztem bezsenności i rozstrojonych emocji. Jestem pewna, że po kilku odsłuchaniach nawet największy sceptyk zamieni się w rozentuzjazmowanego radiogłowego neofitę.

Radiohead „The King of Limbs”

Mass Effect To nie gra... To interaktywny film, w którym uczestniczymy i odgrywamy własną rolę... Zmieniamy figury na planszy... Marcin „Raztar” Szklarczyk

W

itam was w uniwersum gry Mass Effect. Przedstawię wam ogólny zarys. . . tło wydarzeń, które rozgrywają się w owym świecie. Ludzie od zawsze wierzyli, że istnieją inne cywilizacje pozaziemską, ale nie mieli dowodów na potwierdzenie tej tezy. Aż do czasu, kiedy grupa poszukiwawcza na Marsie odkryła nieznany dotąd kompleks. Były to ruiny bazy badawczej rasy kosmitów znanej pod nazwą Proteanie. Dzięki temu odkryciu ludzkość odnotowała szybki wzrost poziomu technologii. Znajdowały się tam również współrzędne najbliższego przekaźnika masy (tytułowy Mass Effect), który działał jak swego rodzaju teleport. Ludzie zaczęli szukać i odblokowywać kolejne przekaźniki masy, co zaowocowało tzw. Wojną Pierwszego Kontaktu między ludźmi a turianami (inteligentną rasą wojowników ceniących honor). Po zakończeniu działań zbrojnych ludzie zostali przyjęci do międzygalaktycznej wspólnoty. I tak mniej więcej zarysowuje się tło aktualnych wydarzeń.

Zaczynając, musimy stworzyć postać, którą będziemy grali. Wybierając klasę mamy do wyboru, żołnierza, inżyniera, adepta, szpiega, strażnika, szturmowca. Ja wybrałem żołnierza ze względu na jego możliwość noszenia ciężkich pancerzy i korzystania ze wszystkich dostępnych broni. Zaczynając grę możemy wybrać przeszłość swojej postaci i tu po raz pierwszy pojawia się opcja wyboru między dobrym a złym charakterem. Nasze punkty karmy (charakteru) możemy nabijać poprzez wybory moralne, które stawia przed nami gra np. dwoje naszych towarzyszy zostaje zaatakowanych przez gethy (główny przeciwnik w grze) w dwóch różnych miejscach. Możemy ocalić tylko jednego towarzysza, kogo wybierzesz? To zależy od ciebie, ale już w drugiej części gry tej postaci, którą poświęciłeś, nie spotkasz. W galaktycznej wspólnocie główną rolę odgrywa cytadela, czyli stare miasto stworzone przez protean (ale czy na pewno?), gdzie skupia się całe życie polityczne. Tam też przebywa rada, czyli organ władzy, który ma wpływ na rządy wszystkich ras. Do rady należą trzy rasy, Turianie, Asari i Salarianie. Turianie odpowiadają za siły zbrojne rady,

ponieważ mają największą flotę galaktyczną. Asari udostępniły radzie swój korpus dyplomatyczny, Salarianie zaś swoje siły wywiadowcze. Ramieniem zbrojnym rady są Widma, czyli agenci, którzy mają pełną swobodę w wykonywaniu zadań. Nie mogę opisać całej fabuły, ale te fragmenty powinny być wystarczającą zachętą do rozpoczęcia własnej historii w Mass Effect. Grając, czuje się specyficzny klimat, nacisk na zrozumienie historii oraz tła wydarzeń. Podobne odczucia, jak dotąd towarzyszyły mi tylko w jednej grze, Fallout. Grę tę polecam z całego serca i z nadzieją, że ktoś po przeczytaniu tej recenzji skusi się chociaż na kilka minut zabawy. Nie będzie to na pewno czas stracony, a jeśli lubisz gry tego typu, to zostaniesz na dłużej. „Mass Effect” Bioware

OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  51


kulturalnie / film

Filmy dziwne, filmy oscarowe Nominacje do Oscarów zawsze powodują wiele emocji i spekulacji. Każdy ma swoją opinię – komu się należy, komu nie, za co i dlaczego akurat teraz. Nie ma jednak wątpliwości, że w kinematografii już jakiś czas temu powstała osobna kategoria filmów określanych jako „oscarowe”. Czym charakteryzuje się taki film?

P Małgorzata Boryczka

rzede wszystkim ważny jest temat – świetnie sprawdzają się ekranizacje niszowych powieści, trochę polityki, głośne nazwiska, parę zwrotów akcji i dobra realizacja. Filmy „oscarowe” to często prawdziwa uczta dla kinomana. Są doskonale zmontowane, z piękną muzyką, porządnym aktorstwem i… kompletnie bez duszy. Zdarza się jednak, że – podobnie jak w tym roku – do ścisłej oscarowej czołówki przebije się film, o którym widzowie, przyzwyczajeni do kanonów filmu „oscarowego”, powiedzą: „Dziwny”. Tak jest w przypadku tegorocznej nominacji w kategorii „najlepszy film” dla Spadkobierców. Obraz Alexandra Payne’a wyrywa się ze sztywnych ram określających film „oscarowy” i walczy o statuetkę w pięciu kategoriach, wliczając „reżyserię”, „scenariusz adaptowany” i „główną rolę męską”. Spadkobiercy to cichy i uroczy film o mężczyźnie, kobiecie, życiu i śmierci. Aż wstyd ubierać tematykę filmu w takie banały, ale cóż zrobić – tak właśnie jest. Pomiędzy pięknymi zdjęciami rajskich wysp, nostalgiczną hawajską muzyką przywołującą szczęśliwe chwile, George Clooney gra cichy teatr jednego aktora. Dzielnie wspiera go młoda obsada, tworząc doskona-

Filmy „oscarowe” to często prawdziwa uczta dla kinomana. Są doskonale zmontowane, z piękną muzyką, porządnym aktorstwem i... kompletnie bez duszy. łe i barwne tło dla jego niespodziewanych wyczynów aktorskich. Nie trzeba się specjalnie wysilać, by uwierzyć, że taki facet może mieć jakiś problem. Film mówi jasno: każdy może. Wielką zaletą filmu jest wyrazistość postaci z dalszych planów. To ludzie z krwi i kości, którzy odrzucają schemat zachowań, do jakiego przywykliśmy w dzisiejszym świecie. Dlatego tak miło się ich ogląda. Wydaje się, że Clooney i jego rodzina są naszymi sąsiadami od lat. Równocześnie nietuzinkowość zachowań bohaterów powoduje, że widz myśli: „Znam ich, ale zachowują się jak idioci”. Wartość filmu polega więc w dużej mierze na jego prawdziwości przemieszanej z nieprawdopodobieństwem. Z jednej strony są tacy jak my, a z drugiej potrafią się nieraz zdobyć na coś, na co my się nigdy nie zdobędziemy – dziadek znokautuje mało inteligentnego chłopaka swojej

52 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

wnuczki, a zdradzony mąż wyruszy z córkami na poszukiwanie kochanka swojej żony. Na podobnych emocjach grał film Mała Miss z 2006 roku. To komiczna opowieść o nieco puszystej dziewczynce imieniem Olive, która pragnie wygrać konkurs piękności i zdobyć tytuł Miss Słoneczka. Do pomocy w spełnieniu tego marzenia ma wypełniony rodziną wesoły autobus: ojca żyjącego ideą american dream, przytłoczoną obowiązkami i zaniedbaną matkę, milczącego brata, wujka-geja po próbie samobójczej oraz zafascynowanego używkami dziadka. Na pierwszy rzut oka ekipa wygląda patologicznie, ale któż z nas nie ma w rodzinie kogoś odrobinkę zwariowanego lub po przejściach? Kto nie popatrzył kiedyś na twarze przy świątecznym stole i nie pomyślał – co za zestaw! Bazując na tym zestawie, Mała Miss wygrała dwie statuetki z czterech nominacji do Oscara. Nagroda nie trafiła wtedy w ręce grającej główną rolę Abigail Breslin, co prawdopodobnie wyszło jej na dobre – od tamtej pory rozwija się i pojawia w kolejnych produkcjach. Film nie zdobył również statuetki za „najlepszy film”. Wówczas zwyciężyła Infiltracja – opowieść Martina Scorsese o twardych facetach, tajnych aktach, strzelaninach, słowem – o „życiu każdego z nas”. Z podobną przegraną musiała pogodzić się Juno, tytułowa bohaterka filmu Jasona Reitmana. Nominowana w czterech kategoriach zwyciężyła – podobnie jak Mała Miss – w kategorii „najlepszy scenariusz oryginalny”. W kategorii „najlepszy film” uległa w 2007 roku produkcji braci Cohen To nie jest kraj dla starych ludzi, dzielnie spełniającej warunki filmu godnego Oscara. Sama Juno to kolorowa, otulona fantastyczną ścieżką dźwiękową opowieść o nastolatce w ciąży. W nieskomplikowaną historię wpleciono sprawnie wielkie tematy: dorastania, dojrzałości i siły kobiet czy miłości – pierwszej, prostej, najważniejszej. Przy okazji to znów popis aktorski i doskonały przykład kreowania postaci. Od zbuntowanej i przebojowej Juno, granej przez Ellen Paige, po stonowaną i ustatkowaną, a mimo to niepewną siebie Jennifer Garner w roli matki adopcyjnej. Wszyscy są pełnokrwiści, „jacyś” i robią ze swoim życiem „coś”. Cokolwiek by to nie było. Te filmy to subtelna analiza człowieka we współczesnym świecie; konkretnie ludzi próbujących żyć jak człowiek. Łatwo nie jest – wszędzie czyha choroba, niezrozumienie, śmierć. Za pomocą kilku prostych ujęć kamery, operatorzy robią to, co mózg człowieka:


kulturalnie / film wyłapują nieistotne szczegóły i nadają im wielkie znaczenia. Czasem nie pamiętamy twarzy pierwszego chłopaka, ale pamiętamy jak pachniał przy naszym pierwszym pocałunku. Albo tkwiący w głowie obraz człowieka z psem, który przechodził za oknem wówczas, gdy dowiedzieliśmy się o śmierci kogoś bliskiego. Te detale, które budują nasz wszechświat, budują także świat przedstawiony w wyżej wymienionych obrazach. Juno umawia się na aborcję, dzwoniąc ze swojego telefonu-burgera, a w domu jej rywalki pach-

nie zupą. Clooney musi założyć japonki, zanim pobiegnie do znajomych, aby dowiedzieć się kim, jest kochanek jego umierającej żony. Dwayne, brat Olive z Małej Miss, powita wuja w domu napisem „Witaj w piekle”. Jego matka zmieni przy obiedzie szklanki na plastikowe kubki, żeby wujek przypadkiem nie wpadł na pomysł samobójstwa przy stole. Ot, normalka. I tak mamy już wszystko – jest życie, miłość, śmierć. Tylko jak sobie z tym radzić? Bohaterowie wspomnianych filmów mają setki sposobów. Jedne są dobre, inne złe, jeszcze inne po prostu głupie i nic się nie da z tym zrobić. Przykładowy Sid ze Spadkobierców czy Leah, przyjaciółka Juno, to archetypy osób, które chcą dobrze, ale zdają się zwyczajnie bezużyteczne. Oczywiście do czasu, kiedy życie zweryfikuje nasz osąd o nich. Mimo różnych sposobów radzenia sobie z tym, co przyniósł los, nie zmienia się jedno – bohaterowie tych filmów się nie poddają. Niezależnie od tego, czy ich cel jest dla nas głupi, niezrozumiały, dziwny, oni dążą do niego i widzą w nim sens. Z tego powodu takie obrazy mają wielkich zwolenników i przeciwników. Niektórzy z seansu wychodzą zawiedzeni, bo „ni to komedia, ni to dramat”. Inni na przemian płaczą i śmieją się do rozpuku, bo dostrzegają w tych postaciach i ich irracjonalnych zachowaniach kawałek siebie i swoich najbliższych. Ostatecznie może nawet nic się nie zmieni – ani dla nas, ani dla bohaterów filmu – ale to przecież droga do celu zmienia nas bardziej, niż jego osiągnięcie. Drogą do celu dla takich filmów jest droga do Oscara za „najlepszy film”. Póki co – cel wciąż majaczy na horyzoncie bez większych szans na jego osiągnięcie. Spadkobiercy to świetny film, ale prawdopodobnie nie dostanie statuetki – nie jest filmem oscarowym. Jest za to filmem dobrym i oczyszczającym, podobnie jak Mała Miss czy Juno. I nawet gdy Artysta i Gary Oldman zgarną mu te największe kąski sprzed nosa, jest szansa na najlepszy „scenariusz adaptowany”. Chyba że wykradnie go Szpieg.

Fot. Wikimedia commons

Te filmy to subtelna analiza człowieka we współczesnym świecie; konkretnie ludzi próbujących żyć jak człowiek. Łatwo nie jest – wszędzie czyha choroba, niezrozumienie, śmierć

OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  53


kulturalnie / film

„Mówić to mało, trzeba mówić do rzeczy”* Maciej Wojciech Moczulski

M „Anonimus”, reż. Roland Emmerich

acbeth, Hamlet, Król Lear, Sen nocy letniej, Romeo i Julia – te, jak i wiele innych dzieł Williama Shakspeare’a, uważa się za kamienie milowe zarówno dla teatru, literatury i języka angielskiego. Nie ma chyba osoby, która choćby nie słyszała o tym autorze. Jednak czy na pewno wiemy kim był wieszcz z Stradford-upon-Avon? Jako że nie zachowały się żadne rękopisy czy choćby podpisane przezeń dzieła, przez lata powstawało wiele teorii spiskowych. Pod pseudonimem tym miały się ukrywać najprzeróżniejsze postaci, jak choćby sama królowa Elżbieta czy jej oddany korsarz Francis Drake. To właśnie na najbardziej popularnej z nich zbudował swój nowy film, Anonimus, Roland Emmerich. Autorami dzieł przypisywanych Shakspeare’owi miał według tej torii być wysoko urodzony szlachcic, Hrabia De Vere. Jednak czy Emmerichowi udało się tym razem nie tylko mówić, ale i mówić do rzeczy?

Wszystko w tym filmie dopięte zostało na ostatni guzik. Dostajemy więc doskonałą grę aktorów, niezwykłą dbałość o szczegóły oraz świetne ujęcia. Jednak bezsprzecznie największym majstersztykiem jest scenariusz. Odpowiedź może być tylko jedna. Zdecydowanie tak! Wszystko w tym filmie dopięte zostało na ostatni guzik. Dostajemy więc doskonałą grę aktorów, nie

detal, jakim były umazane w tuszu palce wskazujące pisarzy, stanowiące w tamtej epoce niejako ich znak rozpoznawczy! Ujęcia kamery natomiast doskonale budują napięcie i oddają emocje każdej sceny. Jednak bezsprzecznie największym majstersztykiem w tym filmie jest jego scenariusz. Fabułę Anonimusa trudno jest jednoznacznie przyporządkować do określonej kategorii. Mamy tu thriller polityczny opisujący zakulisową grę o koronę angielską, pokazujący, że władcy mogą w tej kwestii nie mieć decydującego zdania. Natomiast jeśli zmienimy kąt patrzenia na losy bohaterów, to zobaczymy historię artysty tworzącego wbrew środowisku, z którego się wywodził i zawiść, jaka panuje wśród ludzi sztuki. Obie te perspektywy łączą dwie rzeczy. Postać Hrabiego De Vere (w tej roli genialny Rhys Ifans) oraz niepewność o jego dalsze losy, która trzyma widza do końca. Jak to trafnie ujął jego największy adwersarz i zarazem szwagier Robert Cecil (również niezapomniana kreacja którą zawdzięczamy Edward’owi Hogg’owi), Hrabia De Vere stał się bohaterem greckiego dramatu. Dodatkowo film ten jest nie tylko hołdem złożonym jednemu z nielicznych ludzi, którzy w tak znacznym stopniu wpłynęli na sztukę, ale może przede wszystkim pochwałą słów. Słów, które silniejsze są od mieczy, które mają moc budzenia narodów i obalania tyranów, jak również tego na jakie wyrzeczenia muszą być gotowi ich twórcy. Podniosły temat, przedstawiony jednak w sposób nie odstraszający, a wręcz zachęcający widza. Jest to po prostu film który powinno się obejrzeć.

tylko posługujących się mową Shakspeare’a a nie jej uboższą amerykańską wersją, ale nawet ich zachowanie oddaje ducha elżbietańskiej epoki. Mamy też dbałość o szczegóły, której już dawno w kinie nie widziałem. Od wyglądu miasta i jego mieszkańców do zasad etykiety dworskiej. Zadbano nawet o taki *William Shakespeare

54 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012


kulturalnie / film

Pytanie o tożsamość Maciej Wojciech Moczulski

P

edro Almodóvar przyzwyczaił nas już do tego, że jego filmy poruszają głębokie i poważne tematy, nieraz wręcz celowo zahaczające o kontrowersyjność. Podobnie jest z jego nowym dziełem. Jednak Skóra, w której żyję jest nie tylko nowym filmem, jest również niejako powrotem do korzeni. Na planie bowiem Almodóvar spotkał się z Antonio Banderasem, aktorem, który to właśnie od występowania w jego obrazach rozpoczął swoją światową karierę. Dla nich

obu był to okres, który krytycy określają najbardziej inspirującym. Oczekiwania wobec ponownego spotkania były więc wielkie. Sam film zaczyna się właściwie od środka historii. W wielkiej willi z dala od zgiełku miasta przebywa, starannie odizolowana od reszty świata, tajemnicza pacjentka o imieniu Vera (w tej roli Elena Anaya). Obserwuje ją genialny chirurg Robert Ledgard (Antonio Banderas). Stała się ona bowiem jego eksperymentem. Testuje na niej nową, niezwykle wytrzymałą, sztuczną skórę, której to stworzenie stało się jego obsesją po śmierci żony. Ostatnią osobą, kluczową dla zrozumienia całości obrazu, jest Marilia (Marisa Paredes), wieloletnia gospodyni Roberta, wprowadzająca Verę w historię jego życia. Od początku mamy więc wszystkie postaci dramatu, jednak nie wiemy, co dokładnie je łączy. Kolejne, pojawiające się w postaci retrospekcji, elementy układanki zaczynają nakreślać nam ogólny obraz. Coś co początkowo wydaje się być opowieścią o próbie zapomnienia, czy też zatracenia się w pracy zaczyna nabierać rysów genezy obłędu. Natomiast kiedy już wszystkie te fragmenty leżą przed nami, kiedy wszystkie karty zostały już odsłonięte, widz zadaje sobie tylko jedno pytanie, „czy to na pewno obłęd”? Zdajemy sobie bowiem sprawę, że do tego finału doprowadził ciąg zdarzeń, decyzji bohaterów, które z jednej strony trudno nam zaakceptować, z drugiej – trudno potępiać. Współpraca Antonio Banderasa z Pedro Almodó­ varem ponownie przysłużyła się im obu. Aktora koja-

rzonego od wielu lat z hollywoodzkimi megaprodukcjami, widzimy bowiem w jednej z najlepszych, jeżeli nie najlepszej, kreacji w swoim dorobku. Almodóvar natomiast nakręcił jeden z ciekawszych swoich filmów. Dzieło, które trudno jest sklasyfikować. Zwykłe określenia, takie jak thriller psychologiczny z elementami dramatu obyczajowego nie obejmują pełnego spektrum zawartych tu zwrotów akcji, emocji i pytań. Reżyserowi udało się nawet wpleść typowy dla siebie element skandalu obyczajowego, mogącego „zniesmaczyć” purytańską widownię, nie niszcząc jednak całości konstrukcji. Jest to film będący czymś nowym w dorobku Almodóvara, jednocześnie stanowiącym dobry początek dla tych, którzy nie zapoznali się jeszcze z jego twórczością. Skóra, w której żyję jest filmem obowiązkowym dla każdego amatora kina. Stawia on bowiem szereg pytań o granice, jakie sobie wyznaczamy. Oraz o to

„Skóra, w której żyję”, reż. Pedro Almodovar

Współpraca Antonio Banderasa z Pedro Almodóvarem ponownie przysłużyła się im obu. Aktora widzimy bowiem w jednej z najlepszych, jeżeli nie najlepszej, kreacji w swoim dorobku. Almodóvar natomiast nakręcił jeden z ciekawszych swoich filmów. jak bardzo pod wpływem uczuć, takich jak miłość, nienawiść czy złość, jesteśmy w stanie je przekroczyć. Reżyser zawarł jednak to wszystko w niezwykle strawnym sosie doskonałej gry aktorskiej i wielkiej dbałości o szczegóły. Czysta przyjemność i perfekcja płynące z ekranu.

OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  55


kulturalnie / film

Niespotykanie spokojny człowiek I gdyby nie to, że ze mnie niespotykanie spokojny człowiek, to ja bym tutaj dzisiaj, nie za porwanie był postawiony przed oczy Ludowej Sprawiedliwości, ale... uuuu... za coś gorszego...

Róża Kowalczyk

N

Zarówno humor, jakim operuje reżyser, jak i historia, którą opowiada są uniwersalne i nadal aktualne. Przykładem może być niefortunny obrót z choinką pod pachą czy potknięcie o krzesło. Prosty, ale daleko mu do prostackiego. Wysmakowany, podobnie jak dialogi, które bazują na stereotypach i zaściankowości społeczeństwa. Nie wyśmiewają „ciemnoty”, zwracają za to uwagę widza na niesamowite przywiązanie do ziemi, do owoców własnej, ciężkiej pracy. Mamy wreszcie, co moim zdaniem jest rdzeniem tej komedii, genialny rys charakterologicz-

56 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

Fot. Karolina klonowska

iespotykanie spokojny człowiek to przyjemny w odbiorze film polskiej produkcji z 1975 roku, mający swoją premierę w Wigilię. Reżyserem jest znany z kilku porzednich komedii Stanisław Bareja, który zyskał ogromną sympatię widzów. Sukces tego filmu był jednak umiarkowany na tle wcześniejszego z 1973 roku Poszukiwany, poszukiwana. Później został skutecznie przyćmiony przez Misia. Film ten obecnie określany jako kolejna „produkcja z PRL-u”, nie koresponduje bezpośrednio z tym okresem. Zarówno humor, jakim operuje reżyser, jak i historia, którą opowiada, są uniwersalne i nadal, w co nie chcemy wierzyć – aktualne. W filmie Bareji przeważa komizm sytuacyjny rodem z Flipa i Flapa, nienachalny, świetnie wkomponowany w sytuację.

ny głównej postaci – pana Włodka (w tej roli Janusz Kłosiński). Przyjrzyjmy się zatem historii jednego dnia z życia pewnego niespotykanie spokojnego człowieka. Zasypana śniegiem polska wieś, bliżej niedookreślona, jedna z wielu, gdzieś na Ziemiach Odzyskanych. Zostało kilkanaście godzin do Wigilii. Mróz szczypie w policzki, a mieszkańcy dzielnie przygotowują domy do kolacji. Pan Włodek pomyłkowo dostaje telegram od syna z wojska. Wróży on straszne nieszczęście. Oto Tadek (Marek Frąckowiak), jego pierworodny, jego jedynak, spadkobierca całej gospodarki chce się żenić … z miastową! Z robotnicą! Chudą w biodrach, co go jesz-

cze do miasta wywiezie, zamknie w fabryce na osiem godzin. A tu tyle ziemi, własne podwórko, krówki, ptaszki… Dzięki Bogu– jest sposób. Żona wymodliła. Rezolutny pan Włodek postanawia zszargać synowi opinię oraz odwiedzić narzeczoną i przełożonego Tadka, aby przedstawić im pewną młodą damę w zaawansowanej ciąży… Film nie jest długi, nawet z głęboką analizą napisów końcowych mieści się w godzinie, to przyjemny przerywnik. Polecam go na chwilowe oderwanie się od świątecznej gonitwy lub krótki seans, gdy zwyczajnie czujemy przesycenie humorem opartym na skojarzeniach z seksem i nieustającymi dialogami rodem z Psów.


kulturalnie / film

Barowy nastrój Maciej Wojciech Moczulski

M

arek Koterski słynie z filmów, do których Fragmenty dialogów przypominają tutaj rozmowy idealnie pasuje słowo „specyficzne”. Wiele w jakich każdy z nas uczestniczył w pubach, przy piz nich łączy postać Adasia Miauczyńskiego, wie. Mamy narzekanie na nasze lepsze połówki, przebohatera, z którym w różnym, zależnym od filmu, stop- rywane kontemplowaniem otaczającej rzeczywistość. niu utożsamia się reżyser. Adaś Miauczyński zawsze Tyle, że w przypadku tego filmu zmuszeni jesteśmy do jest swoistym szkłem powiększającym z domieszką biernego obserwowania, a w kinie nikt nie zaserwuje krzywego zwierciadła dla przywar, problemów czy nam schłodzonego Guinnesa. Przyjęta konwencja nie niepewności jakie dręczą Polaków. Jednak najnowszy trafi do każdego. Idealnym odbiorcą, kimś kto poczuje film Marka Koterskiego, Baby są jakieś inne, ma być duchową więź z bohaterami, jest facet który akurat ostatnią stroną jego historii, a przynajmniej tak przed premierą filmu zapowiadał sam reżyser. Czy jest on godnym zamknięciem? Sam film opiera się na prostym pomyśle. Dwóch mężczyzn, nieznanych nam z imienia, prawdopodobnie najlepszych kumpli, podczas wspólnej podróży opisuje swoje przeżycia związane z kobietami.

Marek Koterski nie popełnił błędu umieszczając w tych rolach Adama Woronowicza i Roberta Więckiewicza. Idealnie wczuli się w rolę małych nieudaczników, nie potrafiących wziąć się w garść.

Zaczyna się niewinnie, od narzekania jakimi to one są kiepskimi kierowcami i jak ich na pozór niewinne przyzwyczajenia mogą utrudniać długotrwałe obcowanie. Z czasem jednak spirala się rozkręca. Zamiast jedynie ich życiowych partnerek na celownik brane są kobiety, jako całość, zamiast wspominania o drobnych wadach, mamy obwinianie płci przeciwnej za wszystko, co bohaterów drażni w otaczającej ich rzeczywistości. Paliwem do tego ogniska nienawiści stają się kobiety spotykane po drodze. Podróż, narzekania, jak i sam film mają jeden wspólny, choć niespodziewany koniec. Jako, że film opiera się na tym prostym pomyśle, dialogu dwóch osób, dobranie odpowiednich aktorów było tu niezwykle ważne. Marek Koterski nie popełnił błędu umieszczając w tych rolach Adama Woronowicza i Roberta Więckiewicza. Idealnie wczuli się w rolę małych nieudaczników, nie potrafiących wziąć się w garść. Doskonale obaj odnaleźli się również w typowym dla Koterskiego języku. Widać między nimi pewną chemię, bez problemu można uwierzyć że są najlepszymi przyjaciółmi. Dzięki temu wszystkiemu obraz uzyskuje pewien rytm. Nie ratuje to jednak filmu jako całości.

„Baby są jakieś inne”, reż. Marek Koterski

ma problemy ze swoją drugą połową. Pomocna będzie również niemożność odnalezienia się w otaczającej rzeczywistości. To dość wąskie grono. Mamy więc nie tyle złe, co raczej specyficzne zamknięcie przygód Adasia Miauczyńskiego. Film, po obejrzeniu którego zastanawiałem się czy nie zrobiłbym lepiej idąc z najlepszym kumplem na „jednego”, żeby posłuchać jego żalów, niż spędzając kilkadziesiąt minut oglądając Baby są jakieś inne. Niby to samo, a jednak pomógłbym bliźniemu. Obraz tylko dla równie specyficznego odbiorcy.

OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  57


kulturalnie / poezja

Wiersze Beata Marzec

życie w stylu lipowych myśli

Złamane serce legendy

cisza rozmyśleń

idzie ze skulonym spojrzeniem

splątana w miłosne ścieżki wśród drzew

przez wszystkie wsie bojaźliwe

a w domach ciepłota rąk

a jej czarne szaty tańczą z urwaną chwilą wiatru buro-kolorowe liście zostały opętane

tam łąki śpiewają dla mgieł

szaleją jak wariatki niesmaczne tancerki

tam motyle kołyszą nadzieje

jej czarne czoło spisane na straty

i umierają z hipnozy barw

a zwichrowane włosy

tam pies skomle z przyjaźni

żyją na granicy przyzwoitości

tam sad pełen wzruszeń kto ją widzi temu brakuje zmniejszyłam się dziś o jedno wspomnienie

kto ją czuje temu żal

tam… gdzie?

kto ją całuje temu smutek

w zakątku spokojnego słońca

kto ją kocha temu stracenie

zrozumienia i ptaków

58 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012


kulturalnie / poezja

Na górze piekło

***

mieszkając na najwyższej

pod lasem mieszka dom

z gór miłosnych

drewniany zaorany przeszłością

pełnej nadziei i chmur leśnych

a majestatyczny dumny

nie mamy czasu na zmartwień łyk

i na wskroś podkreślony grubą kreską życia

ile razy schodziliśmy w dół

w jego okiennicach wciąż stoi miłość

do miast zielonych

wieczna matczyna troska na policzku

w poszukiwaniu nieba?

i pajęczyny pełne tamtych myśli

nic nie odnaleźliśmy nic

pod lasem mieszka dom

o obliczu chleba

wyszyty zapachem wiecznego wiekuistego mchu

i życia w stylu Kyrie elejson

więc siedzimy na górze Rys. Mateusz Nowak ( Goldencut.pl )

z brudną twarzą i duszą marząc o nucie ziemi w niebie

OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  59


kulturalnie / proza

WYROK S Dominik Gac

pomiędzy rozchylonych wrót stodoły wyłonił się zgarbiony mężczyzna z naręczem siana. Wolnym krokiem zmierzał do stajni, omijając liczne kałuże i błoto. Z jego rąk, co chwila wypadały źdźbła suchej trawy, wstrząsane oddechem zimnego wiatru. Wirując, rozbijały się na, rozmiękczonej i brudnej ziemi. Za parawanem zapomnianej pory roku zamknięto chwile, gdy rosły na kwitnących łąkach, wynosiły swe smukłe łodygi ku niebu i cieszyły oczy zieloną barwą. Ich zmumifikowane tkanki i organy znajdowały epitafium w szaro-brązowej, zrodzonej z deszczu i ziemi, mętnej topieli. Gniada klacz, chluba właściciela, stała odwrócona tyłem do wejścia. Słysząc znajome kroki, nie podniosła głowy znad wypełnionego gęstą ciemnością żłobu, nie drgnęła nawet wtedy, gdy chłop poklepał ją po lśniącym boku. Dopiero delikatny, ale stanowczy ruch ręki sprawił, że ustąpiła mu z drogi. Mochnacki podszedł do zbitego z desek malutkiego płotu, który, zastawiając róg pomieszczenia, tworzył idealne miejsce na siano. Otrzepał kurtkę z okruchów paszy i spojrzał ze smutkiem na to piękne, zgrabne i silne zwierzę. Gwiazdka, bo tak nazywała się klacz, skubała raźno i z ochotą świeżą dostawę jedzenia, nie zdając sobie sprawy, jak wielką cenę zapłacił jej właściciel za to, aby mogła zostać w tej stajni i uniknąć frontu.

Właściciel najładniejszej klaczy we wsi nie był szlachetnym i odważnym patriotą, nie został jednak kolaborantem z powodów ideologicznych, agresorów nienawidził tak jak wszyscy inni. Gospodarz z goryczą przypominał sobie wszystkie upokarzające chwile, w których odwiedzał lokalny posterunek SS, zdając raporty i składając donosy. Była to cena nie tylko za konia, ale także za względnie spokojne życie, wolne od represji, bicia, poniżania i więzienia. Inni, wypełnieni od podeszwy butów aż po wierzchołki czapek szlachetnością i dumą, nie płacili. Teraz gnili w więzieniach albo karmili swą świetlaną postawą złaknione czerwie, które nie potrafiły docenić metafizycznych wartości posiłku. Nie złamali się, a przecież byli winni, gdyż, podobnie jak Mochnacki, posiadali członków rodziny w partyzantce, wśród leśnych ludzi, pomiędzy „banditen”, jak zwali ich Niemcy. Właściciel najładniejszej klaczy we wsi nie był szlachetnym i odważnym patriotą, nie został jednak kolaborantem z powodów ideologicznych – agreso-

60 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

rów nienawidził tak jak wszyscy inni. On także był ofiarą ironicznie przewróconej swastyki, nowego symbolu nieszczęścia. Sąsiedzi nie podawali mu ręki, odwracali głowy gdy przechodził obok nich, a ledwie zdążył ich minąć, pochylali się ku sobie odsądzając go przyciszonymi, pełnymi nienawiści głosami od czci i wiary. Niektórzy, czując we krwi zew walki i miłości do ojczyzny, wkładając w to całą swoją siłę i pogardę, spluwali na jego buty. Gdy nakarmił konia, podjął kolejną wędrówkę przez ponure podwórze. Stąpając po rozmiękłym podłożu czuł, że depcze swą własną duszę i sumienie. Ruszył do szopy, znalazł siekierę i bezrefleksyjnie podniósł pierwszy kawałek drewna, lekkim, niedbałym ruchem prawej ręki opuścił ostrze, rozłupując go na dwa fragmenty. Schylił się, podejmując kolejną łupkę. Ceremoniał odbył się ponownie, człowiek ten jakby opuścił swoje ciało, które niczym golem bezmyślnie powtarzało sekwencje ruchów. Skłon, wyprostowanie, ruch ręki. Gdy u stóp Mochnackiego urosła sterta łupek, odłożył siekierę, zebrał porąbane drewno i, niosąc je w ramionach, tak jak trzymał dawno temu swojego syna, podążył ku chałupie. Do zagrody podchodził mrok, pogoda stawała się coraz bardziej paskudna. Noc, na podobieństwo dwóch ostatnich, zapowiadała się deszczowo. Przenikliwy chłód przeszył mężczyznę, który z ulgą przekroczył próg chaty. Nie zdejmując kufajki ułożył drewno przy kaflowej ścianie kuchni. Część drobnych kawałków i większych wiórów włożył w zasłonięte żeliwnymi drzwiczkami palenisko. Zebrał stare, podarte gazety, złożył je w rulon, który wetknął między najcieńsze kawałki. Wystarczyła jedna zapałka, aby pod kuchnią zamigotał jasno i pocieszająco płomień, najpierw nieśmiały, a potem coraz pewniejszy. Ogień, urządzając spektakl, zapląsał refleksyjnie na ścianach izby. Na bielonej wapnem powierzchni dokonywał się rytuał pełen tajemnych postaci, wypełniony trzaskiem spalanych patyków i tańcem cienia, wywijającego oberki, z przytupem wirującego w polkach i mazurach. Chałupa Mochnackiego stała na skraju wioski, oddalona o kilka metrów od piaszczystej drogi, granicy między ludzkimi sadybami a lasem. Nocą bór tracił dzienną jowialność, w promieniach słońca drzewa wznosiły się, jak przyjacielscy strażnicy dbający o spokój mieszkańców. Teraz, gdy zgaszone niebo splotło się nierozerwalnym węzłem z ziemią i lasem, skrępowani korą wartownicy stali się nieprzebytą ścianą, twardym murem zamykającym wioskę. Nagle powierzchnia tej barykady rozdarła się niby kurtyna. Jedna jej część, jak fragment materiału niesiony nocnym wichrem, ulatywała ku wiosce, kierując się prosto na podwórko Mochnackiego. Gdy ten


kulturalnie / proza

– Jesteśmy... – Wiem kim jesteście – przerwał mu Mochnacki. – Wiem też, po co przyszliście, nie trać pan czasu na gadkę sztandar nocy, zerwany z jesiennego masztu załopotał przy furtce, przybrał postać trzech mężczyzn, ubranych w kurtki wzoru angielskiego i spodnie częściowo przypominające bryczesy. Jeden miał na nogach wysokie oficerki, pozostali krótkie buty. Dwaj z nich nosili czapki polówki, natomiast głowę ostatniego przykrywał czarny beret. To właśnie on, z cichym skrzypnięciem, otworzył furtkę. Znał ten dźwięk, nie pierwszy raz jego dłoń popychała mokrą, drewnianą powierzchnię skromnych wrót. Partyzanci weszli na podwórko, najwyższy z nich podszedł do drzwi chałupy i, zdejmując z ramienia słodki ciężar karabinu, przełamując ciszę nocy, energicznie załomotał w nie kolbą. Ze środka nie dochodził żaden odgłos. Mochnacki słysząc tępe uderzenia, wstrząsające leciwymi deskami, nawet przez chwilę nie miał złudzeń – wiedział, kto przyszedł w odwiedziny tej jesiennej, ponurej nocy. Znał swych gości, choć nie miał pojęcia, jak wyglądają, miał świadomość po co przyszli, choć nigdy się nie zapowiadali. Wstał, przeżegnał się zapomnianym już znakiem krzyża i ruszył ku drzwiom. Nie zawołał banalnie – Kto tam? – Nie musiał. Odsunął żelazną zasuwę i, otwierając szeroko odrzwia, wpuścił żołnierzy. Dopiero teraz, na widok tych trzech ponurych postaci i karabinu wycelowanego w jego pierś, poczuł śliskie i mocne, żylaste ręce strachu zaciskające się na jego szyi. Było jednak za późno na jakikolwiek ruch, nie miał zresztą zamiaru niczego robić. Poczekał, aż dłonie złagodzą nieco uścisk i wskazał nocnym gościom korytarz, którym weszli do największej izby. Pod kuchnią tlił się jeszcze ogień. Partyzanci stanęli przed gospodarzem. Ten średniego wzrostu, który, sądząc po brodzie, był najstarszy, zaczął: – Jesteśmy... – Wiem kim jesteście – przerwał mu Mochnacki. – Wiem też, po co przyszliście, nie trać pan czasu na gadkę – dokończył szybko, zdziwiony spokojem własnego głosu. Żołnierze nie wydawali się zaskoczeni. Brodaty podjął urwaną wypowiedź, nie dając sobie tym razem przerwać: – Jesteśmy żołnierzami Armii Krajowej, przyszliśmy oznajmić, że w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej zostałeś skazany na karę śmierci za zdradę Ojczyzny. – Waszej Rzeczpospolitej już nie ma, a jeśli jest, to na pewno nie polska... – powiedział chłop. Zamknij się, volksdeutschu! – krzyknął ten wysoki, wymierzając ziejący niezgłębioną pustką otwór lufy prosto w pierś gospodarza. Brodaty i najniższy patrzyli na całe zajście oraz reakcję kolegi spokojnie. Właściciel śmiercionośnego kawałka żelaza opuścił je po chwili i nie dając po sobie poznać, że przed chwilą został wyprowadzony z równowagi, wyjął z kieszeni papierosa. Zapalił go i zaciągnął się dymem, patrząc pogardliwie na coraz bardziej przerażonego chłopa. Czuł on, że znajome, bezlitosne dłonie znowu zaciskają się na jego szyi. Tymczasem Brodaty ponownie poruszył przer­­wa­ny wątek: – Zgodnie z wyrokiem sądu zostałeś... – Daruj sobie to, nie mamy czasu – powiedział wyższy i odrzucił wypalonego do połowy papierosa.

Przerażony Mochnacki patrzył na trzeciego partyzanta, ubranego podobnie do towarzyszy, jedyną różnicą były zadbane niemieckie buty, zapewne zdobycz wojenna, oraz angielski czarny beret. Leśny chłopiec zimnym wzrokiem spoglądał na gospodarza, który w jego oczach był tylko kolaborantem – wszą, podłą gnidą wysługującą się niemieckiej zarazie. Ten pomór w kurtkach ozdobionych swastykami, ten trąd w głębokich hełmach, toczył jego kraj, jego Ojczyznę, jego wioskę. A tacy jak ten chłop stojący przed nim, dygocący niby w febrze, pomagali tej zarazie dostać się do ważnych organów broniących organizmu państwa. Służyli hitlerowskim świniom, niczym szmaty w rękach podłych dziewek, szorujących plugawe deski karczemnych podłóg. To on podszedł do Mochnackiego, chwycił go za ramię i wyprowadził z chaty. Gdzieś w obejściu zarżała najlepsza klacz we wsi, jakby przewidując, że skończyły się dla niej dobre, spokojne czasy. Jej pan kupił swoją zdradą spokój, który teraz sprzeda pokutą. Nie zostanie jednak rozgrzeszony, gdyby ktoś mocą magii i siły ducha zajrzał w jego skłębione myśli, ujrzałby strach, trwogę i zamierającą nadzieję a, choćby wpatrywał się w każdy refleks emocji, nie odnalazłby tam żalu za grzechy. – Ruszaj się! Szybciej! – Ostrym tonem, jakby szczeknięciem, partyzant popędził skazanego w kierunku stodoły. Ominęli ją, wychodząc na ciągnące się po horyzont, zaorane pole. Pogoda była okropna, nieustanna mżawka przykryła osadę mokrym, zbutwiałym kocem dławiącym oddech. Ciemne, ciężkie, jakby zbite w jednolitą całość chmury zasłoniły wszystkie niebiańskie latarenki oświetlające drogę zbłąkanym wędrowcom. Zniknął także księżyc, chłodnym blaskiem wskazujący drogę ulatującym znad spróchniałej ziemi duszom. Droga do nieba była zamknięta. Partyzanci ustawili się w szeregu, przed nimi na rozmiękłym gruncie, klęczał Mochnacki. Nie miał odwagi podnieść głowy, spojrzeć w oczy swym oprawcom. Jeden z nich patrzył na skazanego z obojętnością, nie znał go, to był tylko kolejny sprzedawczyk, prowokujący następny ruch palca naciskającego zimny i mokry cyngiel pistoletu. Drugi, z grymasem obrzydzenia spoglądał na tkwiącego w błocie, niczym w szlamie i gnoju własnych win, człowieka. On również nie znał tego konfidenta i zdrajcy, mimo to czuł do niego odrazę. Trzeci, ten, który wyprowadził go z chaty, przyglądał się swojej broni sprawdzając, czy w magazynku znajdą się naboje. Podnosząc głowę znad przygotowanego pistoletu usłyszał stojącego obok towarzysza. – Płomień, kończ. Nie chcę dłużej moknąć. – Wezwany opuścił broń, podniósł wzrok na skazańca. Mężczyzna klęczący w błocie uniósł głowę i spojrzał na swojego kata, stojącego przed nim dumnie w nowych niemieckich butach i czarnym berecie, zmiętym, ciężkim, napęczniałym od nieustannej mżawki. Widział przed sobą partyzanta, żołnierza toczącego bój za sprawę i wiedział, że dla tego chłopca to, o co walczy, jest ważniejsze od wszystkiego, co do tej pory było w jego życiu drogie, także od własnego ojca, wpatrzonego w niego pustym i przerażonym wzrokiem. Ich oczy nie spotkały się, synowi nie zadrżała ręka, strzał był celny. OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012  61


kulturalnie / proza

Wyzwolenie

W Mateusz Ławnicki

yszedłem z mieszkania i drżącymi rękami zamknąłem drzwi. Boże, jak ja tego nienawidzę. Teraz jednak, wreszcie wszystko się skończy. Otrzymam obiecaną nagrodę i będę mógł… odpocząć. Chowam narzędzie za przepastną kurtką i zamykam drzwi. – Widzę, że wszystko poszło gładko. – Słyszę za sobą znajomy głos. – Gratuluję, robisz się w tym coraz lepszy. Zaciskam zęby i zatrzymuję pchające się na usta przekleństwo. Odwracam się powoli i spoglądam na mojego dręczyciela i zbawcę. Gabriel wyglądał teraz jakby urwał się z koncertu metalowego. Długie, czarne włosy, skórzana kurtka i jeansy. Pociągła twarz kojarząca się z obrazem świętego, kontrastowała z trzymanym beztrosko w ustach papierosem. Siedział na parapecie pod oknem i przyglądał mi się ciekawie. – Wykonałem zadanie – stwierdzi­łem rzeczowo. – A teraz, czekam na swoją nagrodę. Anioł zeskoczył na podłoże i uśmiechnął się ironicznie. – Oczywiście. Proszę, oto ona. Dopiero teraz zauważyłem leżącą na parapecie brązową torbę. Gabriel wręczył mi ją patrząc mi prosto w oczy. – Co to ma być? – spytałem, gdy zapoznałem się z jej zawartością. Dwa Big Macki, frytki i Coca Cola. To jakiś żart, kurwa to musi być żart. Anioł uniósł brwi udając zdumienie. – No jak to? Twoja nagroda. Na pewno zgłodniałeś. – Ale… – No no, nie bądź taki skromny, trochę tam czasu spędziłeś, każdy by się zmęczył. Sukinsyn nie krył już nawet rozbawienia. Znowu zrobił ze mnie durnia. – Przecież nie tak się umawialiśmy – krzyk­ną­łem wściekły. – Miałeś mnie uwolnić! Jak zwykle moje wrzaski nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia. – Naprawdę? Wydawało mi się, że nie do końca to powiedziałeś. Hmm… jak to leciało? Spojrzał gdzieś w dal i po chwili przemówił moim głosem: – „Chciałbym byś zabrał mnie tam Gabrielu. Do miejsca wiecznej szczęśliwości. Do miejsca, o którym tak bardzo marzę. Wiesz o czym mówię prawda?’’ – I co to ma wspólnego z McDonald'sem? – spytałem. – Miałem na myśli raj. Niebo. Miejsce gdzie przebywa Bóg. Oczy Gabriela pociemniały. To nie wróżyło nic dobrego. – Bóg? To tylko słowo. Puste i nic nie znaczące, wy-

62 OFENSYWA NR 1(14) MAJ 2012

myślone przez ludzi próbujących sklasyfikować coś, co nigdy nie zrozumieją. Pozwól, że przypomnę ci coś jeszcze. Pamiętasz swoje siódme urodziny? Znów wbił wzrok, gdzieś nad moją głową i po chwili przemówił głosem dziecka: – „Mamo, tu jest tak wspaniale. Tutaj jest jak w niebie. Mógłbym tu zostać na zawsze…’’ Ironia omal nie powaliła mnie z nóg. Rzeczy­ wiście, w siódme urodziny matka zabrała mnie do McDonald'sa i powiedziałem coś takiego. – Tak więc – znów uśmiechnął się Gabriel. – Proszę. Twój własny kawałek nieba. Za dobrze wykonaną robotę. Drań! Pieprzony drań! Znów mnie wykiwał. Nigdy się od tego nie uwolnię. – Daję ci siedem dni wolnego – zadecydował. – Byś poukładał swoje sprawy. Do następnego razu człowieczku. Przy ostatnim słowie zniknął, jak to miał w zwyczaju. Rozpłynął się w powietrzu zostawiając mnie sam na sam z tymi pieprzonymi frytkami, Colą i Big-Macami. Westchnąłem po czym wróciłem do mieszkania. Chciałem raz jeszcze spojrzeć na moje dzieło. Pokój był cały we krwi. Wypatroszona dziewczyna leżała, tak jak ją zostawiłem. Było w tym wszystkim coś nieuchwytnego i poetyckiego. A może to tylko radość, że wypełniam Bożą wolę, nawet jeśli zapłata jest tak żałosna. No cóż, następnym razem będę musiał ostrożniej dobierać słowa. Wyjąłem z kurtki moje narzędzie – pięk­n y nóż z czarną rączką i przejechałem palcem po zakrwawionym ostrzu. Wiesz, nie jestem pierwszym, którego nawiedzają anioły. Wszystko zaczęło się w XIX wieku w Londynie. Tak, zaczęło się od mojego szlachetnego przodka – Seweryna Kłosowskiego – choć ty możesz go znać pod innym imieniem. Tak samo jak ja jestem różnie nazywany w gazetach i dziennikach, przez durniów, którzy nie rozumieją mnie i mojego dzieła. Tak, jestem jego dziedzicem i spadkobiercą, więc kontynuuję jego dzieło! Ta dziewczyna. Jej zwłoki zawinięte w szkarłatne prześcieradła. Sama jest jak anioł. Kto wie, może i ona zacznie mnie nawiedzać? Jak Bóg da… Żachnąłem się. Bóg? Przecież to tylko puste i nic nieznaczące słowo, wymyślone przez ludzi, którzy próbują sklasyfikować coś, co nigdy nie zrozumieją. Heh, całkiem niezła myśl. Będę musiał to gdzieś zapisać. Zabawne rzeczy czasami przychodzą człowiekowi do głowy, prawda? przeginacz.blogspot.com




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.