>> DROGI CZYTELNIKU!
OFENSYWA NUMER 1 (8)
czerwiec 2009
Pamiętam doskonale jak wielka wrzawa medialna toczyła się wokół ostatnich wyborów parlamentarnych w Polsce. Dziennikarz „Newsweeka” napisał wtedy o kraju „murem podzielonym”. Wnuczek chciał chować babci dowód, a ona groziła, że wstanie raniutko i odda swój głos w jedynie słuszny sposób. SMS-ową akcję studenta z Lublina napiętnował sam prezydent. Sytuacja działa się niby jakiś czas temu, ale mam pewne deja vu. Polska znów została „murem podzielona”, ale z innej okazji. Tym razem z okazji fetowania pierwszych wyborów III RP. Media wrzały. Informacje o kolejnych groźbach i protestach wylewały się wartkimi strumieniami ze wszystkich rozgłośni radiowych. Gadające głowy krzywo zerkały na siebie ze szklanego ekranu. Mając na uwadze wszelkie informacje docierające z mediów powstaje pytanie co z nimi począć. Płynąć z prądem? Stanowczo protestować, ale w zasadzie przeciwko czemu lub komu? A może po prostu iść własną drogą bez względu na dobiegający z otoczenia hałas? Wybraliśmy ostatnie rozwiązanie. „To studenci się buntują, to studenci się burzą” wypada zacytować. Mam smutną wiadomość dla wszystkich tych, którzy pochopnie stwierdzili, że OFENSYWA umarła śmiercią naturalną. To prawda, że przez pewien czas milczeliśmy i pozwoliliśmy innym mówić za nas. Ale teraz OFENSYWA znów jest potrzebna. Doszliśmy do wniosku, że w debacie publicznej potrzebne jest jasne zdefiniowanie pojęć. Po wielu burzliwych debatach postanowiliśmy przyjrzeć się bliżej kultowi. Co oznacza to magiczne słowo? Coś uniwersalnego, unikatowego, jedynego w swoim rodzaju? A może odwrotnie – kultowym jest coś pospolitego, codziennego użytku? Politycy radośnie przenosili świętowanie z miasta do miasta, a my szukaliśmy kultu wszędzie. Ela Pyda i Kamil Brajerski zawędrowali aż do samego KULTU i stanęli z nim oko w oko. Ale nie tylko KULT może być kultowy. Tym mianem określane są najróżniejsze przedmioty, którym przyjrzała się Ilona Leć. O historii kultu opo-
>>
3 >> 6 >> 9 >> 10 >> 13 >> >> 16 >>
21 23 26 28 30 32 34 36
>> >> >> >> >> >> >> >>
wiada Aneta Pruszyńska przedstawiając ikony współczesnej kultury. Paweł Wrona zastanawia się nad kultem „Solidarności” i dochodzi do zaskakującej konkluzji. „Królewskość” króla sprawdzała Anna Fit. Jan Roguz próbował odnaleźć mistrza pośród swoich nauczycieli. Przyjrzeliśmy się nowym trendom dzięki Annie Mojskiej. Ruszyliśmy w podróż po Europie z głodnymi świata bohaterami tekstu Kingi Gruszeckiej. Szukaliśmy wiary, a potem zwiedzaliśmy Wiedeń. Pędziliśmy przez las na złamanie karku. Zatrzymaliśmy się dopiero w siłowni, gdzie poznaliśmy Zośkę i jej pasję. Ćwicząc uparcie każdy centymetr swojego ciała zastanawialiśmy się nad kultem, jakim owo ciało bywa otoczone. Mimo wielkiego trudu nie znaleźliśmy uniwersalnej definicji kultu. Zawsze znalazło się coś, co nie pozwalało na generalizację. Temat pozostaje zatem otwarty, a nasza redakcja „murem podzielona” W imieniu redakcji
Tak myślimy
Cooltowy Miszmasz - Ilona Leć Spacer moonwalkiem po broadwayowskiej scenie, czyli za co tak naprawdę kochamy Michaela Jacksona - Anna Fit Krótka historia kultu - Anna Pruszyńska Herezja kultu - Paweł Wrona Kult mistrza a powszechna edukacja masowa - Jan Roguz
OFENSYWA
Tak żyjemy
Studencki Magazyn Społeczno-Kulturalny
Nie jesteśmy gwiazdami - Wywiad Elżbiety Pydy i Kamila Brajerskiego z członkami zespołu KULT Głodni świata - Kinga Gruszecka Etyczne zakupy - Anna Mojska Idealni - Katarzyna Żyszkiewicz Jeden dzień z życia - Michał Rybak Siła i młot - Kinga Gruszecka Zagubiona wiara - Małgorzata Czpak Wiedeń - gra światła i cieni - Marta Ćwik Z miłości do dnia - Michał Hetman
Adres redakcji:
Studenckie Koło Medialne UMCS Wydział Politologii UMCS Pl. Litewski 3, 20-080 Lublin http://www.ofensywa.umcs.lublin.pl e-mail: ofensywa@umcs.lublin.pl Redaktor naczelna:
Karolina Ożdżyńska, tel. 607 324 492 Zastępca redaktor naczelnej:
Kamil Brajerski Sekretarz redakcji:
Kinga Gruszecka Promocja i marketing:
Anna Fit Korekta:
>> 38 >> >>
40 >> >>
42 >> 44 >> 46 >>
Tak działamy
Jestem poetą wizualnym, mniej uważnym - wywiad Urszuli Kokoszki z Mirosławem Bałką Tak tworzymy
Wernisaż grupy artystycznej JAK Tak piszemy
Nauka skakania - Michał Janczura Promocja - Karolina Ożdżyńska Poezja - Błażej Kozicki
Paulina Smyl Zespół redakcyjny:
Publicystyka: Karolina Przesmycka, Wywiad: Kamil Brajerski, Plastyka: Joann Koprowska, Literatura i teatr – Leszek Onak, Muzyka: Anna Fit, Kino: Karolina Ożdżyńska, Aktualności: Aneta Pruszyńska Współpraca:
A. Krysiak, A. Mojska, E. Pyda, I. Leć, J. Roguz, K. Żyszkiewicz, M. Czpak, M. Ćwik, M. Janczura, M. Nizio, M. Rybak, P. Wrona, U. Kokoszka. Oprawa graficzna, łamanie i skład:
Jakub Jakubowski - www.3jstudio.pl Opieka nad projektem:
red. Franciszek Piątkowski Druk i oprawa:
"Akapit", Lublin
>> 47 >>
Felieton
Bydłowożenie - Kamil Brajerski
Redakcja miesięcznika OFENSYWA nie ingeruje w poglądy autorów i zastrzega sobie prawo do skracania tekstów
TAK MYŚLIMY <<
Ilona Leć
„Cooltowy” MISZMASZ Co łączy ze sobą: kobiecy akt, wyciskarkę do owoców i Harley’a? Kształt? Kolor? Materiał? A może przeznaczenie? Wydaje się to absurdalne. A jednak…
I
dea sztuki dla sztuki, l’art pour l’art, sięgnęła bruku. Umarła śmiercią nienaturalną. Wyszła z mody. Coraz mniej bohemy, dandysi wyginęli jak dinozaury. Sztuka dawno już zerwała z elitarnością i zwróciła swe oblicze w stronę mas. Nie musiała być już tajemnicza, przeznaczona tylko dla wybitnych jednostek, zdolnych pojąć jej zawiły mechanizm. Otworzyła się na zupełnie nowe perspektywy. Wkroczyła do życia codziennego potencjalnych odbiorców. Stała się użytkowa. Artyści zaczęli produkować swoje dzieła na masową skalę i niekiedy oficjalnie przyznawali się, że robią to wyłącznie dla chleba. Zapewne była to naturalna kolej rzeczy, gdyż zmieniają się prądy w sztuce i gusta jej użytkowników. Wszystko ewoluuje, przeobraża się, dostosowuje do rozwoju cywilizacyjnego. Są jednak przejawy sztuki, na których czas nie odcisnął swojego piętna, wytwory ponadczasowe, które na stałe weszły do kanonu światowych arcydzieł, zapisały się na kartach historii. Można powiedzieć, że są to przedmioty, budowle, zjawiska – kultowe, wyjątkowe, porządkujące w pewien sposób rzeczywistość, będące symbolem minionej epoki, stanowiące cezurę wyznaczającą jej początek lub kres. Niektóre z nich zyskały miano symbolu, tak jak mauzoleum Taj Mahal w Indiach, zwane świątynią miłości, figura Chrystusa Zbawiciela na górze Corcovado w Rio de Janeiro, czy też sławny obraz Gustava Klimta „Pocałunek”. Nie musimy wcale wyruszać na inny kontynent, udawać się do Luwru, czy odbywać pielgrzymki do Mekki, aby zetknąć się z obiektami kultowymi. Wiele z nich jest na wyciągnięcie ręki. Kultowy może być serial, bohater, samochód, torebka, perfumy, trunek… Dosyć teorii, czas na przykłady. Oto lista „rzeczy” kultowych.
1.
Juicy Salif lemon squeezer projektu Phillippe’a Starcka. Niektórym przypomina statek kosmiczny, innym przywodzi na myśl pająka. Nie zmienia to jednak faktu, że stała się ona ikoną sztuki nowoczesnej.
2.
Kult
wiąże się z każdą dziedziną życia, bo wszędzie jest zapotrzebowanie na pewne wzorce. By rzecz, postać czy wartość stała się kultowa, musi być, co oczywiste, pozytywna w oczach wielu ludzi. Co za tym idzie, wymagana jest wysoka jakość, wzbudzenie zaufania, trwałość i pewna doza kontrowersyjności, bo nijakość – nie mylić z kiczowatością – nie sprzeda się w żadnej epoce. A kultowy oznacza: dobrze sprzedawany. Kult dotyczy przede wszystkim kultury – muzyki, literatury, kina.
Andy Warhol (1928-1987) 5 Coca-Cola Bottles. Warhol był artystą wszechstronnym, najbardziej znanym przedstawicielem pop-artu. W swoich pracach zawierał między innymi ideę konsumpcjonizmu amerykańskiego. Coca-Cola była dla niego wyrazem demokratycznej równości, którą rozumiał w ten oto sposób: Wspaniałe w tym kraju jest to, że Ameryka zaczęła tę tradycję, w której najbogatsi konsumenci kupują zasadniczo te same rzeczy co najbiedniejsi. Możesz oglądać telewizję i zobaczyć Coca-Colę i wiesz, że prezydent pije Colę, Liz Taylor pije Colę i pomyśl, że ty też możesz pić Colę. Cola to Cola i za żadną sumę pieniędzy nie kupisz lepszej Coli od tej jaką pije bezdomny na rogu. Wszystkie Cole są takie same i wszystkie Cole są dobre. Liz Taylor to wie, prezydent to wie, bezdomny to wie i ty to wiesz.
Wnioski z debaty na forum www.5lo.info.pl, autor: Aneta Chmielewska
3.
Luis Comfort Tiffany (1848-1933) był artystą, który tworzył głównie dzieła ze szkła oraz biżuterię. Ma na koncie wiele lamp standardowych i innych, z egzotycznymi kloszami i witrażami. Najprostsze przedstawiały motywy jego ulubionych kwiatów i owadów, np. bluszcz, narcyzy, geranium, róże, bratki, lilie i motyle. Najpopularniejsza była jednak ważka. Jego niebywały sukces pociągnął za sobą legiony imitatorów.
4.
Perfumy Chanel No.5 wprowadziła na rynek znana kreatorka mody Gabrielle „Coco” Chanel. Po raz pierwszy zostały zaprezentowane w 1921 roku. Na tę niezwykłą kompozycję składa się około 80 składników. Marilyn Monroe chodziła ubrana do łóżka jedynie w parę kropli Chanel No.5.
5. 6.
Guccio Gucci Bamboo purse (1947). Projektant, autor kultowego wzoru. Rolex SA, szwajcarska firma produkująca zegarki, założona w 1905 roku. OFENSYWA - czerwiec 2009
3
>> TAK MYŚLIMY
Marilyn Monroe
chodziła ubrana do łóżka jedynie w parę kropli
Chanel No.5
Największy producent ekskluzywnych zegarków na świecie. Rolex znany jest ze swej precyzji, prestiżu oraz wysokiej ceny produktów.
7.
Tę rozpoznawalną na całym świecie markę motocykli produkuje Harley_Davidson Motor Company z siedzibą w Milwaukee w stanie Wisconsin, USA. Znana wśród motocyklistów anegdota głosi, że pierwszy gaźnik do silnika Harleya powstał z pustej puszki po pomidorach.
8.
Pirelli, kalendarz ukazujący się od 1964 roku (z przerwami). O jego wyjątkowości stanowią zdjęcia pięknych kobiet (pojawiły się w nim m.in. Penelope Cruz, Sophia Loren, Naomi Campbell, Cindy Crawford) oraz to, że wydawany jest w limitowanej edycji i nie każdy może go mieć. Wręczany jest tylko wybranym osobistościom.
9.
Usta – The Rolling Stones, logo, przedstawiające usta i język, zaprojektowane w 1970 roku przez Johna Pasche funkcjonuje jako symbol zespołu przez wszystkie lata jego działalności.
10.
Pacyfka to symbol pacyfizmu, znak pokoju. Zaprojektowany prawdopodobnie w 1958 roku przez Bertranda Russella. Został zaadaptowany w latach 60-tych przez ruchy i organizacje antywojenne. Często łączono pacyfkę z hasłem „Make love not war”.
11.
Krasnal ogrodowy, bez niego żaden prawdziwy ogród nie ma racji bytu. Jaki jest, każdy widzi. Ale strzeżcie się. Istnieje pewna organizacja, Front Wyzwolenia Krasnali Ogrodowych, która porywa te małe, niewinne stworzenia i przywraca je ich naturalnemu środowisku – lasom.
12.
Kubuś Puchatek, powołany do życia 14 października 1926 roku przez brytyjskiego pisarza A.A. Milne’a. Wiadomo, kocha miodek, a Krzysia i całą bandę tylko toleruje. Kubuś został nazwany imieniem jednej z zabawek Christophera – syna Milne’a. Książki: „Kubuś Puchatek”, „Chatka Puchatka” i „Wiersze dla Krzysia” zostały przetłumaczone chyba na wszystkie języki świata.
4
OFENSYWA - czerwiec 2009
TAK MYŚLIMY <<
13.
Plakat PRL, trochę śmieszny, trochę straszny. Warto powspominać: „Bądź czujny wobec wroga narodu”; „Bimber przyczyną ślepoty”; „Myj się po pracy”; „Stany Zjednoczone maczają palce w nafcie irańskiej”…
14.
James Bond, protoplasta MacGyvera. Agent 007 w tajnej służbie Jej Królewskiej Mości. Pijał tylko martini z wódką wstrząśnięte niemieszane, jeździł wyłącznie sportowymi samochodami i kochały się w nim wyłącznie piękne kobiety: Ursula Andress, Jane Seymour, Sophie Marceau, Izabella Scorupco…
15.
MacGyver, to tak naprawdę Richard Dean Anderson. A w serialu – były agent służb specjalnych, fizyk, wegetarianin i pacyfista. Dla dociekliwych fanów – rewolweru użył tylko dwa razy: w odcinku „Flame’s End”, zamiast uchwytu do odkręcenia zaworu oraz w odcinku pilotażowym, gdzie strzelał do żołnierzy.
16.
Absynth. Anyż, koper włoski i piołun, nazywane też świętą trójcą, to trzy główne zioła używane do produkcji absyntu. Spożywa się go normalnie, jako drink, w rytuale ognia bądź rytuale wody. Nazywany Zieloną Wróżką.
17.
Fajka wodna, to rodzaj fajki w której dym, którym się zaciągamy, przechodzi najpierw przez filtr wodny (szklane lub metalowe naczynie z wodą) w którym się ochładza i oczyszcza. Mamy dwa rodzaje: Bong – niewielkich rozmiarów fajka wodna służąca do palenia narkotyków oraz Szisza – arabska fajka wodna służąca do palenia melasy. Najczęściej stosuje się tytoń jabłkowy. Potrzebne są także węgielki. Uwaga! Nie róbcie tego w domu.
18.
Gibson, nie mylić z Melem, Guitar Corporation - firma zajmująca się produkcją sprzętu muzycznego i jedynych w swoim rodzaju gitar. Największą sławę przyniosła im produkcja gitary elektrycznej „Gibson Les Paul” według projektu Teda McCarty’ego, jej pochodnych i gitar kojarzonych głównie ze sceną rock’n’rollową. Firma wypuszcza na rynek także cenione przez wielu gitary basowe. Śpiewał o niej Kazik: Biały Gibson, tylko ciebie chcę/ Biały Gibson struny te złote…
19.
Porsche jest marką sportowych samochodów osobowych produkowanych przez małą, niezależną „firemkę” niemiecką Dr. Ing. h. c. F. Porsche AG w Zuffenhausen. Takie sobie Porsche Cayenne, z nadwoziem kombi 5d, o pojemności 3159, i mocy 250 KM, można nabyć za śmieszną cenę – 59.059 €…
20.
Festiwal w Woodstock, znany wszystkim festiwal muzyczny, którego początki sięgają sierpnia 1969r., kiedy to odbył się na farmie M. Yasgura w Bethel koło Nowego Jorku. Jego hasłem było: „Peace, Love and Happiness”. Dzisiaj tego rodzaju tradycję festiwalową kultywuje Jurek Owsiak. Jest ona podziękowaniem dla wolontariuszy za ich pracę w trakcie zbiórki pieniędzy na WOŚP. Pierwsza edycja Przystanku Woodstock została zorganizowana 15 – 16 lipca 1995r. w miejscowości Czymanowo nad jeziorem Żarnowieckim.
C
złowiek, próżny z natury, od zawsze lubił otaczać się pięknymi przedmiotami. Dzięki nim wydaje mu się, że staje się wyjątkowy, a jego życie nabiera wyrazu i smaku. Apogeum owego dążenia do zakażenia życia epidemią piękna,
moim zdaniem, była secesja. Tylko ona poświęciła wygodę estetyce. Dobrze zrobiony wazon czy krzesło mogły mieć taką samą wartość artystyczną jak obraz, dlatego ich projektowaniu poświęcali się najznakomitsi artyści. Idea odrodzenia sztuki dekoracyjnej wiązała się z pragnieniem przepojenia pięknem życia codziennego. Wystarczy spojrzeć chociażby na dzieła dwóch secesyjnych architektów: Horty i Guimarda oraz złotnika - Lalique’a. Nie wspominając o wymienionym przeze mnie wcześniej Tiffanym. Homo sapiens oprócz przedmiotów kolekcjonuje także wrażenia. Lubi przeżywać wzniosłe chwile, lubi wspominać. Wie, że rzeczywistość trzeba umieć oswoić, aby nie pozwolić jej się zdominować. Przedmioty „kultowe”, które zaprezentowałam w artykule, poddane zostały swego rodzaju „homogenizacji”. Mam tu na myśli fakt, że w tym zestawieniu połączyłam ze sobą elementy, w moim mniemaniu, kultury wysokiej (np. prace Warhola, kobiece akty z „Pirelli” itp.) z elementami kultury niskiej (np. krasnal ogrodowy, MacGyver itp.). W codziennym życiu uległy one trwałemu zespoleniu. Wyobraźmy sobie dystyngowaną, nieprzyzwoicie bogatą damę z dzielnicy Notting Hill w Londynie, która pachnie tylko oryginalną Chanel No.5, ściany jej domu zdobi najdroższy obraz świata („Adela Bloch-Bauer” Klimt’a), na niedzielne pikniki poza miastem jeździ Rolls-Roycem, a jej ogród zdominowany jest przez krasnale ogrodowe, które uwielbia. Na tym właśnie polega moim zdaniem „cooltowy” miszmasz. Trzeba umieć zachować zdrowe proporcje pomiędzy tym, co kultowe i modne, a tym, co naprawdę nas bawi. Metodą prób i błędów dojdziemy w końcu do tego, co nas w życiu pociąga najbardziej
Ilona Leć
OFENSYWA - czerwiec 2009
5
>> TAK MYŚLIMY
Anna Fit
Kult idoli odradza się w każdej epoce; spektakularne rozmiary przyjął obecnie w tzw. kulturze masowej. Owa pop-kultura celowo produkuje idoli w każdej dziedzinie: sportu, kina, mody, a zwłaszcza rozrywki. Może dzięki temu, używając mass mediów, sterować mentalnością mass-ludzi, pop-człowieka. Idole w postaci poszczególnych osób wymagają rzesz „wyznawców” – fanów. Ci całkowicie wyrażają ślepe uwielbienie dla swoich „bóstw” i usiłują się do nich upodobnić na zasadzie kopiowania.
Kult osób prowadzi w efekcie do degeneracji zarówno wyznawców (bo wyrzekają się własnej tożsamości), jak i obiektów kultu (bo popadają w samouwielbienie i stają się zakładnikami, więźniami własnego wizerunku). Pierwowzorem był w tym zakresie tzw. kult jednostki. Prof. Dr hab. Jadwiga Mizińska, Zakład Filozofii Kultury UMCS Lublin
Spacer moonwalkiem po broadwayowskiej scenie, czyli za co tak naprawdę kochamy Michaela Jacksona
P
ierwsze słoneczne, prawdziwie wiosenne, niedzielne popołudnie. Warszawa, foyer Sali Kongresowej. Wśród zebranych tłumów cały wiekowy przekrój społeczny: dzieci (zazwyczaj dziewczynki) w białych koszulach, przykrótkich czarnych spodniach, okularach i z jedną rękawiczką – oczywiście w towarzystwie rodziców, nastolatki – z rodzicami lub przyjaciółmi (już rzadziej przebrani, ale tacy także), ludzie w średnim wieku w większych lub mniejszych grupach oraz państwo w podeszłym wieku trzymający się pod rękę. Wspólny mianownik tylko jeden – uwielbienie dla „Króla Popu” i jego
6
OFENSYWA - czerwiec 2009
muzyki (bo raczej niewiele osób w dobie słynnego kryzysu wyrzuca kilkaset złotych, aby posiedzieć 3 godziny w Sali Kongresowej ot, tak po prostu).
“Who is it?” Właściwie stwierdzenie, że taka liczba ludzi przybyła ze względu na miłość do muzyki Jacksona, byłoby w pewnym sensie nadużyciem. Muzyka to tylko jeden z elementów fenomenu jakim jest Michael Jackson. Można jego głos lubić lub nie, można zachwycać się jego tańcem lub wściekać się na sam jego widok, można krytykować czasem odrobinę infantylne teksty lub podziwiać
jego wszechstronność, ale nie można odmówić mu jednego – talentu. Talentu do tego, że potrafił „zapanować” nad całym muzycznym światem. Stał się samozwańczym „Królem Popu”. Na czym polega ten fenomen? Może sekret tkwi w świetnie opracowanych strategiach marketingowych, które pomogły mu się dobrze sprzedać? Może po prostu w latach 80-tych i 90-tych brakowało kogoś, kto porwałby tłumy? Te i inne pytania nasuwają się na myśl o sukcesie Jacksona, ale chyba ciężko odpowiedzieć na nie jednoznacznie. Bo trudno przecież zdefiniować „królewskość” króla. Wróćmy jeszcze
TAK MYŚLIMY << na chwilę do Sali Kongresowej i cofnijmy się do 31 marca 2009 roku, kiedy można było tam obejrzeć broadwayowski musical „Thriller” oparty na biografii i twórczości „Jacko”.
“Another part of me” W musicalu samego Jacksona zagrało w sumie 6 aktorów – pięciu wokalistów i jeden tancerz, który do perfekcji opanował wszystkie ruchy mistrza – od słynnego moonwalka po charakterystyczne zakładanie rękawiczki przed wykonaniem „Billy Jean”. Wokaliści byli bardzo różnorodni. Jedni bardziej, drudzy mniej stylizowani na Króla. Każdy z nich „specjalizował się” w innych tonacjach i każdy prezentował inną barwę głosu z palety, którą może pochwalić się „Jacko”. Jeden czarował widzów jako mały Michael, który w wieku zaledwie kilku lat występował z The Jackson 5 przed dużą publicznością w nocnych klubach. Dwóch czarnoskórych chłopaków zręcznie aktywizowało publiczność przy bardziej funkowych kompozycjach, jeden zajmował się wyłącznie balladami, a część piosenek śpiewała dziewczyna – młoda, eteryczna blondynka, którą raczej trudno byłoby przestylizować na Jacksona (właściwie nawet nie było takiej potrzeby). Do tego wspaniałe wizualizacje, świetna orkiestra i doskonale wyszkolona grupa kilkunastu tancerzy w strojach oddających klimat teledysków. Jak to Broadway – perfekcja w każdym calu. Ale publiczność żywiołowo reagowała jedynie wtedy, gdy na scenie pojawiał się Jackson wraz z jego wszystkimi „atrybutami”; złośliwi pewnie wymieniliby odpadający nos albo maskę chirurgiczną, ale chodzi tu raczej o charakterystyczne stroje i taniec, który stał się znakiem firmowym „Jacko”. Pełna świadomość, że to tylko przebrany aktor, niczego nie zmieniała. Gdy tylko pojawiał się na scenie facet w błyszczącej koszuli lub w białym garniturze, w zasłaniającym twarz kapeluszu i w białych skarpetkach, cała Kongresowa wstawała, pojawiały się salwy oklasków, krzyki i piski (pewnie nie tylko nastoletnich) fanek. Cała postać i klimat, jaki jej towarzyszył, powodowały szybsze bicie serca u większości zgromadzonych.
„Man in the mirror” Jeden z największych przebojów, „Smooth Criminal” zagrało pięć osób na pierwszym planie – tancerz i czwo-
ro wokalistów, plus grupa statystów. Scenografia i układ choreograficzny stanowiły niemal idealne odwzorowanie teledysku (z charakterystycznym tzw. „skłonem antygrawitacyjnym”, w którym tancerze pochylają się mocno do przodu nie odrywając stóp od podłogi). Z zaśpiewaniem partii Michaela musiało sobie poradzić aż czterech wokalistów jednocześnie – w końcu Jackson jest jednym z niewielu wokalistów o czterooktawowej skali głosu. Dwóch prowadziło główną linię melodyczną, jeden śpiewał falsetem, a dziewczyna „ogarniała” górne partie melodii. Pewnie ciężko byłoby któremuś z nich jednocześnie tańczyć dość skomplikowany układ, dlatego właśnie samym Jacksonem był oddzielny tancerz. Trudno zaprzeczyć tezie, że „królowi” nie brakuje talentu. Można oczywiście wysuwać argumenty, że teledysk jest kręcony fragmentami, że głos w studio nagrywany jest partiami. Ale wystarczy spojrzeć na nagrania z koncertów.
„Remember the time” Kwestia teledysków w przypadku tej postaci jest niezwykle istotna. Za moment właściwej „koronacji” Michaela na króla popu niektórzy uważają wydanie teledysku do przeboju „Thriller”. Nikt wcześniej nie odważył się zrealizować klipu w taki sposób. „Thriller”, wyreżyserowany przez Johna Landisa, to 14-minutowy film krótkometrażowy, w którym muzyka pojawia się dopiero w 5 minucie. Od tej pory zaczęło się wśród wykonawców współzawodnictwo, kto będzie miał lepszy teledysk. W taki oto niewinny sposób Jackson zapisał się na kartach muzycznej historii jako człowiek, który zrewolucjonizował gatunek zwany na świecie music video i na zawsze zmienił jego jakość.
„Leave me alone” W przypadku fenomenu „Jacko” trudno pominąć kwestie marketingu i odpowiednio poprowadzonej kariery. Niestety nie bez znaczenia są tu pierwsze szlify, które zafundował małemu Michaelowi ojciec. W mediach i książkach pojawiają się różne historie dotyczące jego życia, jednak w każdej z nich powtarza się wątek apodyktycznego rodzica, który miewał „ciężką rękę” i za pomocą swoich synów realizował własne niespełnione ambicje muzyczne, nie zważając na zdanie samych zainteresowanych. OFENSYWA - czerwiec 2009
7
>> TAK MYŚLIMY Pewnie z powodu braku dzieciństwa Jackson, osiągnąwszy dorosłość, postanowił zrekompensować sobie stracone lata i został wiecznym małym chłopcem. Zamieszkał w wielkiej posiadłości Neverland, pełnej zabawek, figurek Piotrusia Pana, dzikich zwierząt i innych atrakcji, które średnio pasują do czterdziestokilkuletniego faceta. Nawet jeśli ten facet jest gwiazdą. Ekscentryczne wyposażenie domu, poczucie silnej więzi z dziećmi i przede wszystkim pieniądze stały się powodem wielu jego kłopotów, które miewały swój finał w sądzie. Media miały o czym pisać – oskarżenie o molestowanie dzieci, wieści o bankructwie, sensacje dotyczące rodzinnego życia opisane przez jego siostrę La Toyę, wreszcie szacowanie ilości operacji plastycznych, które przebył i szukanie powodów, dla których to zrobił. Czy chodziło o upodobnienie się do Diany Ross, czy o odcięcie się od podobieństwa do ojca...
„Invincible” Dziś, jeśli pisze się o Jacksonie, zazwyczaj pisze się źle. Portale (niestety, nie tylko plotkarskie) prześcigają się w doniesieniach o jego złym stanie zdrowia, bankructwie i totalnym upadku po skandalach seksualnych i rozpadzie małżeństwa z Lisą Marie Presley. Ostatnio jeden z tabloidowych portali zamieścił sensacyjne zdjęcia „Jacko” bez maski chirurgicznej sugerując, że może to czytelnikom zepsuć apetyt. To tylko przykład tego, jakie są ciemne strony bycia królem. Prawda jest taka, że jedni Jacksona kochają, inni nienawidzą. Jednak każdy zna jego największe, ponadczasowe przeboje jak „Billy Jean”, „Beat It”, „Dirty Diana” czy „Thriller”. Dla wielu osób Jackson jest postacią kultową, ikoną, pewnym symbolem, którego nie da się podrobić ani zastąpić. Jakie są elementy tej kultowości? Pewnie taniec, głos, wrażliwość i osobowość. Ale tak naprawdę trudno zdefiniować ten fenomen. To artysta, który ma to „coś”, co porywa tłumy. Działo się tak wtedy, kiedy jako kilkuletni chłopiec występował w nocnych klubach, kiedy jako dorosły już wokalista święcił triumfy na listach przebojów, kiedy fani stali za nim murem podczas budzących kontrowersje spraw sądowych. I dzieje się tak teraz, kiedy zapowiada swój powrót i kiedy bilety na wszystkie zaplanowane koncerty są wyprzedane. Nie wiadomo, czy odniósłby taki sam sukces, gdyby dziś zaczynał karierę. Wiadomo za to, że dzisiejsze gwiazdki jednego sezonu mogą mu tylko pozazdrościć. Wspomniane na początku zróżnicowanie publiczności na musicalu w Sali Kongresowej świadczy o tym, że ten fenomen ciągle działa – nadal „zaraża” małe dzieci, które próbują się upodobnić do idola, idąc z rodzicami na musical. Pewnie za kilka i kilkanaście lat chętnie będą wracały do przebojów człowieka, który wywarł tak wielki wpływ nie tylko na muzykę, ale i kulturę, bo jest kimś więcej niż piosenkarzem, tancerzem, aktorem czy autorem muzyki. Jest po prostu królem, którego raczej nie da się zdetronizować mimo wysiłków całych zastępów specjalistów od PR i marketingu
Anna Fit 8
OFENSYWA - czerwiec 2009
Michael Jackson jest postacią kultową, ikoną, pewnym symbolem, którego nie da się podrobić ani zastąpić
TAK MYŚLIMY <<
Aneta Pruszyńska Od dłuższego czasu pojawiają się lub usiłują trwale istnieć w mediach takie osoby, jak Jola Rutowicz, Doda czy Kononowicz. Od czego zależy, czy ich pięć minut w blasku świateł potrwa nieco dłużej?
D
orota Rabczewska, znana wszystkim jako Doda, jest piosenkarką. Dla jednych słabsza, dla innych lepsza, popowa albo rockowa – nieważne – jest piosenkarką, artystką. Logicznie rozumując, swoją popularność buduje na tym, co tworzy na polu muzyki (plus epizod filmowy). Z zespołem Virgin wydała 3 płyty i 8 singli. Jej kariera solowa to 1 płyta, 2 single (choć podawanych jest 5). Imponujący dorobek? Może wystarczyłoby to innemu artyście/zespołowi, aby utrzymać się w centrum uwagi przez jakieś 2 – 3 lata, a Doda wciąż jest na topie od połowy dekady. W czym tkwi ten fenomen? Większość osób nie bardzo ją ceni, jej twórczość nie zachwyca, a krytycy mają różne opinie na jej temat. A Doda? Nadal trwa na piedestale i co chwilę okrzykiwana jest osobą najczęściej pojawiająca się na okładkach różnych, kolorowych pism. Ma status gwiazdy, o którą biją się zażarcie wszystkie główne stacje telewizyjne w tym kraju, widząc w tym jedyne remedium na zwiększenie oglądalności swoich nowych – licencjonowanych programów. Ten stan rzeczy wynika z faktu, że media odgrywają decydującą rolę w wyborze i kreowaniu gwiazd oraz gwiazdek przeróżnej maści, które uchodzić mają za idoli albo wzory dla ogółu społeczeństwa. Czy zatem w związku z tym można mówić o postaciach kultowych? Kto uchodził za kultowego na przestrzeni lat?
LATA 50-te: Narodziny kultury masowej, z silną rolą mediów w kreowaniu idoli. Wyobraźnią zwykłych ludzi zawładnęły wtedy takie osoby, jak: Elvis Presley, Marilyn Monroe, Audrey Hepburn, James Dean, a spoza show businessu należy wymienić choćby Che Guevarę. LATA 60-te: Lata ogólnego buntu, hippisów, rozwoju popkultury, „szalone lata sześćdziesiąte” z takimi postaciami, jak: Martin Luter King, John Kennedy, J.P. Stare, Bob Dylan, Jimmi Hendrix, Janis Joplin czy nieśmiertelni The Beatles. LATA70-te: Rozwój rocka progresywnego i narodziny punku. Ważni byli:
Szukając pojęcia kultu zacząć należy od etymologii słowa kultura. Francuzki uczony i erudyta wieku XVII ukazuje znaczenie słowa kultura i odwołuje się do Teodoreta, pisarza greckiego (V w. n. e.); kult jest ukazany jako część składowa kultury. Kult jest to coś wzniosłego jak kultura, natomiast nie możemy do tego wziąć tego, co robi pseudokultura (kult satanistyczny itp.). Jednym słowem kult jest to „uwznioślenie”. Prof. dr hab. Antoni Krawczyk (UMCS) Wydział Humanistyczny
KRÓTKA
HISTORIA
KULTU
Margaret Thatcher, Mao Zedong, zespół Dire Striats, Elton John, ABBA, Bruce Lee, Black Sabbath oraz Led Zeppelin. LATA 80-te: Ogólny rozwój technologiczny przejawiający się w pojawieniu się takich wynalazków jak magnetofony i walkmany oraz modzie na muzykę syntezatorową. Madonna, Micheal Jackson, Sylwester Stallone, AC/DC, Duran Duran, Queen i Freddie Mercury, a także Ronald Reagan należeli do czołowych postaci tej dekady. LATA 90-te: Nastąpił duży rozkwit kultury pop i przeróżnych girlsi boysbandów. Czasy Clintona, Jana Pawła II, Mandeli, U2, Kurta Cobaina, Tupaca i przeróżnych modelek. Co zatem stało się z kultowością?
Kultowość, o ile dawniej zależała od jakości, które się sobą reprezentowało, umiejętności, charyzmy i talentu, o tyle dziś należy ją rozpatrywać jako rozpoznawalność medialną, która na ogół jest krótkotrwała – mówi dr Anna Biała z Zakładu Socjologii Kultury i Wychowania UMCS. Dziś,
aby być kultowym, wystarczy pojawić się w odpowiednim programie, obrazić kogoś, ubrać się niekonwencjonalnie. Media odgrywają kluczową rolę w kreowaniu, powiedziałabym raczej, ikon popkultury niż postaci kultowych. Najważniejsza jest częstotliwość z jaką taka osoba jest pokazywana, mniej istotny jest fakt, że jest średnia, a nawet miałka. Wszystko, co jest wartościowe, poddane jest komercyjnej obróbce – dodaje. Jakie cechy uważane są dziś za medialne? Tupet i arogancja na granicy chamstwa, dobre samopoczucie bez względu na to, jak wypadam, brak szacunku dla autorytetów oraz deprecjonowanie rozmówcy – kwituje. Kto jest tutaj winny? Media czy odbiorcy? Trudno na to jednoznacznie odpowiedzieć, to wszystko odbywa się równolegle. Z jednej strony jesteśmy systematycznie odmóżdżani, z drugiej sami odpuszczamy sobie pracę nad budową własnego zdania, tracimy kontakt z poczuciem własnego smaku i gustu. Czasy, w których żyjemy, to czasy ekspertów i ich ekspertyz, nie własnego zdania. Niestety coraz rzadziej myślimy na własny rachunek – uważa pani doktor.
W
niosek może być taki, że w dzisiejszych czasach, niezwykle trudno o kultowość, której i tak przez naciąganie tego pojęcia ujmuje się tej wyjątkowości, nieprzeciętności, tego ach. Czy obecne ikony kultury masowej spełniają warunek uniwersalności i ponadczasowości, który jest najbardziej charakterystyczny dla kultu? Oczywiście - nie, bo one raz są, a jak ich nie ma, to są zastępowane przez ich nowe klony. Zero progresu i innowacyjności, wszystko obraca się wzdłuż tej samej, byle jakiej stylistyki
Aneta Pruszyńska OFENSYWA - czerwiec 2009
9
FOT. J. MOREK/FORUM
>> TAK MYŚLIMY
Reprezentacja narodu, symbol heroicznej postawy, a może antykult?
C
Paweł Wrona
Mimo oficjalnego odrzucenia „kultu jednostki” w dziedzinie polityki, sam mechanizm idolatrii trwa i rozwija się w najlepsze, znajdując pożywkę w „kulturze masowej”, która bazuje na braku krytycyzmu, naiwności i bezmyślności. Zapotrzebowanie (i masowa produkcja) idoli odwraca
zym była „Solidarność”. Termin ten był tak często uwagę od autorytetów, Autentyczne autorytety mają używany, że zatracił swoje pierwotne znaczenie, prawdziwe podstawy do budzenia szacunku, ale narzuszczególnie dla ludzi młodych. Jak można w jedcają wysoki poziom wymagań; idole jako jedyny powód nym lub w dwóch słowach wyrazić sens grupy, która jednodo chwały mają to, że odniosły sukces. Współczesna czyła intelektualistów i robotników, ludzi o poglądach prawiidolatria jest ukrytą propagandą sukcesu, sukces zaś cowych i lewicowych, laików i księży? Z pozoru najlepszym zachęca do zwiększonego udziału w cywilizacji konsumpcyjnej. rozwiązaniem jest nazwanie „Solidarności” reprezentacją całego narodu, co też jest wytłumaczeniem powszechnie Granicę owej konsumpcyjnej idolatrii stanowi przyjętym i od lat zakorzenionym w polskiej świadomości. postać celebrity - osoby znanej z tego, Jest to jednak duże nadużycie, podobnie jak stwierdzenie, że jest znana. W ten sposób następuje saże cały naród walczył z komunizmem. moparodiowanie się i samoośmieszanie Zatem „Solidarność” była reprezentacją tylko jego części, kultu sukcesu. oczywiście bardzo dużej, ale nie jedynej. Aby nie rozwodzić się Prof. Dr hab. Jadwiga zbytnio, nazwijmy temat naszych rozważań szerokim ruchem Mizińska, Zakład Filozofii społecznym, który - poprzez sprzeciw wobec działań totalitar- Kultury UMCS Lublin nego systemu - doprowadził do jego dekompozycji i upadku. Dziś ten ruch, a raczej jego idea stała się symbolem heroicznej postawy polskiego społeczeństwa, pokojowej walki o niepodległość i prawa obywatelskie. Bardzo szybko ta idea weszła do narodowego etosu i urosła do rangi pewnego rodzaju Na zdjęciu: mitu, a nawet kultu. „Solidarność” jest tym, z czego my, PoRadość po zarejestrowaniu lacy, możemy być dumni, co jest szczególnie ważne dla tak „Solidarności” w sądzie zakompleksionego narodu jak nasz. Jest to symbol, którym Lech Wałęsa z kwiatami.
10
OFENSYWA - czerwiec 2009
H
erezję cechuje zatem odmienność w jakiejś zasadniczej sprawie, co jest zupełnie nie do zaakceptowania dla „konserwatystów”. W przypadku „Solidarności” jest to problem niezwykle złożony. Początkowo była to kwestia wizji historii Polski po „okrągłym stole”. Dziś przeobraziła się także w problem wizerunku „Solidarności” jeszcze przed nim. Kto tworzył „Solidarność”, a kto nie, kto był z nią, a kto w gruncie rzeczy przeciwko niej? Często zapomina się, że ruchu społecznego nie tworzy jednostka, ale jakaś większa masa ludzka, która potrzebuje swojego przywódcy. W przypadku „Solidarności” jest to zagadnienie niezwykle ciekawe i wielopłaszczyznowe.
FOT.
możemy chlubić się przed całym światem i który cały świat uznaje za naszą zasługę. Zaspokaja to naszą narodową potrzebę samozadowolenia, która dąży w stronę pychy i megalomanii, która od wieków była jedną z najpoważniejszych polskich wad. Z godną podziwu starannością potrafimy wyłowić z naszej historii momenty ważne i chwalebne, co przecież samo w sobie nie jest niczym złym, robią to też i inne narody. Co więcej, jest to podstawą do wszelkich postaw patriotycznych. Jak możemy kochać coś, co nas nie porusza, z czego nie jesteśmy dumni? My jednak rozdmuchujemy wszelkie narodowe idee do rangi mitu, kultu, na który nie można podnieść ręki, gdyż jest to zbrodnia godząca w sam naród. Polacy łatwo zapominają, że każdy mit jest tylko uproszczeniem, wyidealizowanym obrazem, który ma zaspokajać jakieś potrzeby. Tak też stało się z „Solidarnością”. „Solidarność” została więc otoczona swoistym kultem, a każdy kult ma swoje herezje. Skąd one wypływają? Przede wszystkim z prób zawłaszczenia tej idei. Początkowo solidarnościowa ideologia została zagarnięta przez tylko jeden odłam tego niezwykle szerokiego frontu – obóz okrągłostołowy. To właśnie on uformował doktrynę, która przez lata była obowiązującą wersją, którą powielały (i powielają) media oraz ich odbiorcy. Zyskała ona licznych wyznawców, którzy z bezgraniczną wiarą są gotowi bronić swojej wersji. Jednak tam, gdzie wyklucza się jakąś grupę, rodzi się zawsze niezadowolenie, które prędzej czy później doprowadza do eskalacji konfliktu. Tak było też i w tym przypadku. Jaki jest tego efekt? Grupa nie podzielająca okrągłostołowej wizji historii dokonała tego samego, co jej przeciwnicy – nazwała się „prawdziwą solidarnością” i zastrzegła ten tytuł tylko dla siebie. Dziś obie grupy uważają się za jedynych reprezentantów tego różnorodnego i wielowątkowego ruchu. W historii religii wszystkie herezje mają swoje racjonalne przyczyny. Niemal zawsze jest to wykluczenie jakiegoś istotnego i różniącego się poglądu z ogólnej wizji. Tak jest i w tym przypadku.
M. BRONIAREK/PAP
TAK MYŚLIMY <<
„Solidarność” jako ruch nie miała jednego przywódcy; oprócz Wałęsy istnieli przecież Anna Walentynowicz i małżeństwo Gwiazdów, a także wielu innych, o których się dzisiaj nie pamięta, najczęściej działaczy terenowych, którzy przewodniczyli lokalnym komórkom. Przyćmił ich blask Wałęsy. Każdy ruch potrzebuje jednego przywódcy, nie kilku. Jednej twarzy i jednego reprezentanta. Dzisiaj to oni przyćmiewają jego. To właśnie Walentynowicz i Gwiazda, przedstawiciele i symbole zapomnianych, zajmują miejsce, które do tej pory zajmował Wałęsa, co spotyka się z jego zrozumiałą reakcją. Mit zawsze ciągnie do mitu. Doktrynerzy niemal zawsze doszukują się analogii w przeszłości, w bardziej lub mniej udany sposób. Dziś często porównuje się Lecha Wałęsę z Józefem Piłsudskim, co zapoczątkował zresztą sam Wałęsa. Jest to jednak porównanie co najmniej niesłuszne. O Piłsudskim jego zwolennicy zawsze mówili (i mówią) jak o wodzu. Chociaż nie brakuje i tych, którzy w podobnym tonie wypowiadają się o Wałęsie, jest też duża grupa ludzi, którzy nie traktują go w ten sposób. Zrozumienie tego faktu jest kwestią kluczową, potrzebną do zrozumienia istoty konfliktu na łonie „Solidarności”. Mimo iż Wałęsa sądzi inaczej (doskonale widać to w jego wypowiedziach), to jednak istnieje rzesza ludzi, dla których nie był on przywódcą, ale symbolem. Twarz Wałęsy nie była dla nich twarzą niezłomnego komendanta, który prowadził ich ku wolności, ale odzwierciedleniem ich samych, ich ciężkiej pracy i trudów, a nade wszystko idei, która ich motywowała. W kulcie „Solidarności” wyrósł mniejszy, ale nie mniej potężny i łączący się z nią kult – kult Lecha Wałęsy. Wystąpienie przeciwko dotychczas kreowanej w świadomości Polaków wizji pookrągłostołowej historii jest de facto wystąpieniem przeciwko głowie „kościoła Solidarności” – przeciwko Wałęsie.
Żołnierze na ćwiczeniach
Rozdmuchujemy wszelkie narodowe idee do rangi mitu, kultu, na który nie można podnieść ręki, gdyż jest to zbrodnia godząca w sam naród. Polacy łatwo zapominają, że każdy mit jest tylko uproszczeniem, wyidealizowanym obrazem, który ma zaspokajać jakieś potrzeby.
OFENSYWA - czerwiec 2009
11
>> TAK MYŚLIMY
H
erezja rodzi się z nadużyć. W przypadku „Solidarności” nadużyciem było nie tylko wykluczenie grupy, która była przeciwna „okrągłemu stołowi”, ale przede wszystkim zapomnienie. Winą za nie (w dużej mierze słusznie) obarcza się „kapłanów kultu”, doktrynerów, którzy go stworzyli i kultywują. Najlepszym, choć nie jedynym przykładem tej grupy, jest środowisko „Gazety Wyborczej”. Obecnie dołączyła do nich (jak się zdaje z przyczyn politycznych) znaczna część Platformy Obywatelskiej. Zapomina się jednak o innych okolicznościach. Przez długi czas ludzie po prostu nie zajmowali się tym problemem. Mieli przed sobą o wiele większe wyzwanie – przemiany ustrojowe, a nade wszystko idące za nimi przemiany gospodarcze. Konflikt wybuchł dopiero, gdy mieliśmy czas się nim zająć, gdy minęły ostatnie echa zawirowań gospodarczych, gdy nauczyliśmy się demokracji, wstąpiliśmy do Unii Europejskiej i NATO. Teraz. Do tej pory musiał nam wystarczyć jakiś zamiennik, uproszczona wersja, której należy się trzymać. Mit, który bardzo szybko i w bezrefleksyjny sposób przekształcił się w kult. I dopiero teraz docierają do nas reperkusje. Przez cały ten czas grupa opozycyjna tkwiła w izolacji. Obserwując negatywne skutki zachodzących przemian i tkwiąc w poczuciu zapomnienia, nawarstwiały się w jej członkach negatywne emocje,
12
OFENSYWA - czerwiec 2009
FOT. J. ŻOŁNIERKIEWICZ
W czasie stanu wojennego widok polskich czołgów na ulicach polskich miast był czymś powszednim. W ten sposób władza usiłowała zastraszyć społeczeństwo
które wreszcie po latach mogły znaleźć ujście. Nic więc dziwnego, że jest to grupa radykalna, która - znudzona długim czekaniem - najchętniej dokonałaby szybkiej przebudowy, rewolucji, sanacji otaczającej ją rzeczywistości. Często emocje biorą górę nad rozumem, co było główną przyczyną upadku (jak się do niedawna zdawało) jedynego orędownika „solidarnościowej opozycji” – Prawa i Sprawiedliwości. Zawiódł on jednak w większości pokładane w nim nadzieje i trudno dziś stwierdzić, jaką formę przybierze w najbliższym czasie obóz przeciwników „okrągłego stołu”. Mało mówi się o trzeciej stronie konfliktu. Właściwie nie do końca jest to strona, ale bardziej ogniwo pośrednie między sojusznikami a zwolennikami orientacji miłośników „okrągłego stołu”. Skoro niecały naród walczył z komunizmem, to co z resztą? Zapewne był niewielki odsetek niezdecydowanych, którym przydałoby się trochę swobód obywatelskich, ale dopóki państwo za nich myślało i gwarantowało im darmowe wczasy, nie widzieli problemu. Ale jest też znacznie silniejsze, chociaż niewidoczne stronnictwo, które z dawnego systemu czerpało profity. Widzimy ich tylko od czasu do czasu, na marginesie starcia, które przykuwa naszą uwagę, w czasie obchodów rocznicy „okrągłego stołu” lub kolejnego programu interwencyjnego w telewizji opowiadającego o esbekach. Trudno ich jednoznacznie określić, kult jest im na rękę (w końcu
zadowolony Kiszczak może dziś z satysfakcją stwierdzić przed kamerą, że „Solidarność” potrzebowała aż dwudziestu lat, żeby im odebrać emerytury), ale nie można ich nazwać „kapłanami”. Jedyne określenie, jakie pasuje do tej kryjącej się w cieniu i przytakującej wyznawcom grupie, to „beneficjenci”. Jest to fenomen w skali globalnej: Jak człowiek nie zgadzający się z otaczającą go rzeczywistością może czuć się w niej tak dobrze? Trudno nie mówić o kulcie „Solidarności”, nie stwarzając pozoru, że pomniejsza się jej znaczenie. Przecież bezsprzecznie była ona jednym z najważniejszych wydarzeń w historii nie tylko Polski i Europy, ale także całego świata. Jest to fakt, który chociaż uderza w ton typowo polskiej narodowej megalomanii, jest jednak niepodważalny. Nie dziwi więc, że jest to główny pretekst do mityzacji „Solidarności”. Pisząc o sposobie, w jaki na nią patrzymy, trzeba jednak ten mit nieco podważyć, co jest przecież wykroczeniem przeciwko powszechnie obowiązującej doktrynie i budzi zrozumiałą oraz żywiołową reakcję jej wyznawców. Jest to temat niepopularny, niekiedy nawet niebezpieczny, a nade wszystko trudny, co wyjaśnia, dlaczego tak niewielu się nim zajmuje i dlaczego tak mało się o nich słyszy.
O
pisując ten problem nietrudno popaść w subiektywizm, ale jeszcze trudniej uniknąć czegoś gorszego – narażenia się jednej lub drugiej stronie, „konserwatystom” lub „reformatorom”, co grozi w najlepszym wypadku „doklejeniem łatki” zwolennika tego czy innego obozu, co jest dzisiaj dość popularne. Niezwykle łatwo narazić się zarówno jednym, jak i drugim, bo w gruncie rzeczy sama herezja z antykultu przekształciła się dziś w nowy kult, z własną doktryną i własną rzeszą wyznawców. A ekskomunika z jednej strony najczęściej staje się przyczynkiem do opowiedzenia się po drugiej i ostatecznej utraty obiektywizmu. W tym konflikcie trudno jest pozostać bezstronnym, bo dotyczy on przecież otaczającej nas rzeczywistości. A każda ze stron nie godzi się zupełnie nie tylko z argumentami, ale i z istnieniem przeciwnego obozu. Każdy kult ma swoje herezje. Istota problemu nie dotyczy w gruncie rzeczy tego, czy ich istnienie jest słuszne czy nie, ale czy go zreformują, czy rozsadzą od środka
Paweł Wrona
TAK MYŚLIMY <<
Jan Roguz
Kult mistrza a powszechna edukacja masowa* „Sokrates był wówczas zupełnie sam i jak zwykle starał się rozwiązać jakiś problem. Tym razem jednak trudności wydawały się nie do pokonania, a myśl nie mogła przebić się przez gęsty mrok. Nagle wydało się Sokratesowi, że ktoś życzliwy wypowiedział kilka słów, a jakaś wyciągnięta ręka wskazuje mu właściwy kierunek. I było tak, jak gdyby rozbłysło światło: droga do rozwiązania problemu została odsłonięta. Sokrates rozejrzał się dookoła, aby sprawdzić kto mu pomaga. Ale nie było nikogo. Wtedy zrozumiał, że kiedy jest sam, to wcale nie jest sam, bo w nim samym mieszka jeszcze ktoś drugi, kto pomaga mu w poszukiwaniach, wskazuje na popełnione błędy, podsuwa przydatne narzędzia, czasem do czegoś namawia albo zabrania czegoś, wywierając wpływ na kierunek myśli i na podejmowane decyzje. Przyjmując z wdzięcznością jego pomoc, nazwał go Sokrates daimonionem, czuli dobrym duchem.” A. Nowicki, Nauczyciele Każdy z nas łatwo może uświadomić sobie, jak wiele z jego przekonań czy podjętych działań miało u podstaw zaufanie do kompetencji, autorytetu ludzi, udzielających nam różnych informacji. Niekiedy jednak stajemy się ofiarami „zawodowych amatorów” i dyletantów, będących kiepską kopią kogoś, kogo zwykliśmy do tej pory nazywać nauczycielami. Gdzie szukać prawdziwego mistrza i jak go odnaleźć?!
W
iele z naszych przekonań, decyzji czy podjętych działań ma, bądź miało u podstaw zaufanie do kompetencji, autorytetu czy też dobrej woli ludzi, którzy udzielają nam rozmaitych informacji. Naiwnym jest jednak ten, kto ślepo i choć bez dozy krytycyzmu przyjmuje je jako pewniki, wierząc w to, że na pewno nie zostanie oszukany, że droga wskazana mu przez innego człowieka jest drogą słuszną, prowadzącą do celu, a w żadnym wypadku nie tą, która kieruje na manowce. Niekiedy udaje się nam natrafić na ludzi, w których własnym interesie leży przekazywanie prawdziwych informacji. Nie mam tu na myśli odgórnego, urzędniczego nakazu, ale to, co wypływa z nich samych. Jedni nazywają ich nauczycielami, luminarzami nauki, autorytetami czy też po prostu – a może aż – mistrzami. Ja jednak pozwolę sobie na pewną dozę ostrożności w nazewnictwie. Spróbuję pojęciu „mistrz” nadać na nowo jego mistyczny charakter.
Pojęcie kultu powiązane jest z pojęciem idola. W Starym Testamencie „idol” stanowi przeciwieństwo „Boga żywego”. Mojżesz, udawszy się na górę Synaj po Kamienne Tablice z boskimi przykazaniami, po powrocie zastał swój lud tańczący wokół złotego cielca, oddający hołd martwemu idolowi. Na ten widok zatrząsł się ze zgrozy, Tablice wypadły mu z rąk, musiał po raz wtóry je odzyskać. Można to uznać za zdarzenie archetypiczne, pozwalające z jednej strony odróżniać wartości prawdziwe od pozornych, a z drugiej – rozpoznać sytuacje, w których w ogóle pojawia się idolatria, czyli wypieranie pierwszych przez drugie. Idolatria w ogólności to tendencja do oddawania czci i hołdu fałszywym autorytetom.
Prof. Dr hab. Jadwiga Mizińska, Zakład Filozofii Kultury UMCS Lublin OFENSYWA - czerwiec 2009
13
>> TAK MYŚLIMY Łacińskie słowo magister oznacza między innymi nauczyciela, uczonego, mistrza, fachowca czy specjalistę w jakiejś dziedzinie. Zgodnie z etymologią słowa, mistrzem w filozofii byłby ktoś lepszy od innych, znawca. Ale znawca czego? Może ktoś taki jak Sokrates, który za wszelką cenę chciał udowodnić bóstwu, że się pomyliło wskazując na niego, jako na kogoś wśród ludzi najmądrzejszego. Szukał zatem ludzi od siebie mądrzejszych. Szukał, ale nie znalazł, a to dlatego, że wszyscy, do których się udawał byli znawcami w swoim fachu i wszyscy popełniali ten sam błąd. W imię zdobytej biegłości w jakiejś dziedzinie uważali się za ekspertów we wszystkich innych, w zakresie spraw, o których nie mieli najmniejszego pojęcia. Sokrates w odróżnieniu od nich miał odwagę przyznać się do swojej niewiedzy. Świadomość własnej niewiedzy sprawiła, że do dziś uchodzi za ikonę autentycznego mędrca. Mistrzem w filozofii był zatem ten, kto był relatywnie najlepszy w zbliżaniu się do prawdy, czy też mądrości w całym jej zakresie. W zbliżaniu, bo zgodnie z poglądem pitagorejczyków, tylko bóg był mądry, a człowiekowi wypadało być co najwyżej przyjacielem owej mądrości, iść drogą w kierunku prawdy obiektywnej. Mistrzem był więc ten, kto do obiektywnej prawdy zbliżał się najbardziej, kto poznawał więcej, szybciej, dokładniej. Nie był też o Prawdę zazdrosny, bo miał świadomość tego, że nawet wiedza najgenialniejszego z poszukiwaczy jest niczym wobec wiedzy o całej rzeczywistości. Stąd się brało sokratejskie przekonanie o własnej niewiedzy.1
Tak było kiedyś, a jak jest dziś? Jak pisze J. Goćkowski w swojej książce z 1984 r. Mistrz musi być indywidualnością i to nie tylko naukową. (…) Mistrz musi mieć wyobraźnię futurologiczną. Musi obejmować szerokie pole zagadnień naukowych, tak aby uczniowie przejmowali i rozwijali zagadnienia, które są dla nich ciekawe i ważne. Mistrz musi mieć czar osobisty.2 Wg niego mistrz powinien być autorytetem intelektualnym i moralnym. Mistrz to ten kto jest równocześnie nauczycielem i doradcą, inspiratorem i stymulatorem, opiekunem i kontrolerem, dbającym o warunki pracy i wyznaczającym cele generalne, które pozwalają na konceptualizacje i artykulacje celów jednostkowych.3 A celem dla niego samego nie są stopnie naukowe, ale „przeoranie” określonej tematyki, rozstrzygnięcie pewnych zagadnień, które nie zawsze są od początku sprecyzowane. Opisów starających się przybliżyć sylwetkę i atrybuty mistrza, a więc czegoś na wzór mowy pochwalnej na cześć wybitnego uczonego, jest znacznie więcej. Każdy przedstawia ideał mistrza posiadającego niebywałe umiejętności. Kogoś, kto dzięki swojemu urokowi jest w stanie zebrać wokół siebie grupę ludzi i razem z nimi zbliżać się do prawdy. Skoro publikacji na podobny temat jest tak dużo, nasuwa się jedno zasadnicze pytanie. Czego one są efektem? Czy tego, że właśnie z takimi doskonałymi w każdym calu uczonymi, luminarzami nauki mamy do czynienia na co dzień? Czy może jest zupełnie przeciwnie? Czy są one najzwyczajniej nostalgicznym wołaniem za czymś bezpowrotnie utraconym? Wołaniem, które ma ściągnąć tych właśnie doskonałych mistrzów ze świata idei do świata żywych? Do świata, w którym królują zawodowi nauczyciele, amatorzy i dyletanci, do świata pozorów? Świata masowej edukacji! Czy nie jest przypadkiem tak, że w całym procesie naszej edukacji w pewnym momencie, zauważamy brak najważniejszego jej ogniwa. Ogniwa, które powinno nastąpić zaraz po nauczycielu, który bardziej jako rzemieślnik pokazuje, jak coś należy robić, w jaki sposób poprawnie rozwiązywać testy aby „wstrzelić” się w klucz, aby uzyskać jak największą ilość punktów. Ogniwa, które scala etap naiwnego patrzenia na świat z etapem ciągłego poszukiwania i braku odpowiedzi.
14
OFENSYWA - czerwiec 2009
TAK MYŚLIMY << Tym brakującym ogniwem wydaje się być właśnie mistrz. Mistrz, ale nie nauczyciel. Bo mistrz i nauczyciel to nie to samo. Nauczyciel przygotowuje uczniów do życia w danej społeczności. Mistrzem bywa zaś ten, kto ukazuje horyzonty szersze, kto zachęca do wykroczenia poza stereotypy społeczne, do poszukiwania prawdy częstokroć sprzecznej z prawdą często przez to społeczeństwo uznaną.4 Jak jednak w świecie pozorów znaleźć kogoś takiego i gdzie go szukać? Wspomniany świat pozorów to świat demokratyzacji nauki. Złośliwi twierdzą, iż po transformacji ustrojowej znacznie łatwiej było założyć szkołę wyższą niż prywatne przedszkole. (…) Sytuacja taka spowodowała, że nawet renomowane uczelnie zmuszone zostały do walki o studenta (…). Jakość błyskawicznie przeszła w ilość. Egzaminy ustne zastąpiono pisemnymi, i to najczęściej testowymi5 – pisze w swoim ostatnim artykule dr Antonina Szebesta. Demokratyzacja nauki pociąga za sobą obniżenie jej poziomu. Studia stały się sposobem na życie, przedłużaniem młodości, przeczekaniem gorszych pod względem ekonomicznym, czasów. Stały się kołem ratunkowym zarówno dla samych studentów, jak i kolejnych ekip rządzących, gdyż skutecznie zmniejszają wskaźnik bezrobocia. Jak przekonuje prof. Wolniewicz, szkolnictwo wyższe stało się masowe. Idąc dalej za rozumowaniem Wolniewicza, studia wyższe zaczęły pełnić rolę „parkingu dla bezrobotnych”. W ścisłym związku z tym następuje zalew przeciętności, spowodowany zniżeniem jakości kształcenia do poziomu dostępnego dla większej części społeczeństwa. Im więcej przeciętności, tym mniej potrzeby mistrzostwa i tym większa niechęć do wybitnych jednostek. W takich okolicznościach mistrzem stać się może, i z reguły staje się, ktoś nieznacznie wykraczający poza przeciętność. Posiadający pewne cechy predestynujące go do zajęcia miejsca przy mównicy. W tym kontekście pojęcie „mistrz” zostaje pozbawione swojego mistycznego charakteru. Staje się określeniem kogoś nieznacznie lepszego, kto potrafił zagarnąć sobie ludzi, by osiągnąć indywidualne cele. Zaś bezkrytyczna wiara w mistrza grozi uczniom popadnięciem w doktrynerstwo. Widzimy jak cienka może być granica między mistrzem, o którym pisze Goćkowski jako o autorytecie moralnym i intelektualnym, a kimś, kto ponad celami ogółu stawia własne, subiektywne pragnienia. W jaki sposób wśród tych wszystkich zagrożeń, nieustannego wyścigu, w otaczającym nas świecie pozorów odnaleźć mistrza, który pokaże nam najlepszą dla nas drogę? I czy to w ogóle jest możliwe? Kiedyś do tego miana bez wątpienia można było zaliczyć filozofów, którzy budzili ze snu, w którym ludzie szli przez życie nie wiedząc, o co naprawdę w nim chodzi, szli w półśnie jak lunatycy. Filozof to ktoś, kto przyprowadzał do świata. Filozof był człowiekiem, który dawał innym życie, pomagając wyciągnąć z nich to, co nosili w swoim wnętrzu. Pomagał połączyć myśli, uporządkować uczucia i kierował życiem ze sprawdzoną pewnością. Był właśnie tym, kogo dzisiaj nazwalibyśmy mistrzem. Wskazywał rozwiązanie, pokazywał drogę lecz nie jako jedyną słuszną, ale jako jedną z wielu. Zadawał pytania, lecz nie udzielał jednoznacznych odpowiedzi. W pewnym momencie rola filozofa i filozofii zaczęła schodzić na drugi plan. Filozof przestawał być (w tym wypadku zgodnie z nomenklaturą filmową) „gwiazdą”, a stawał się jedynie „statystą”.
M
oże on też nie był mistrzem, którego ciągle poszukujemy? Może najzwyczajniej szukamy go w nieodpowiednich miejscach? A może mistrz, taki przez duże M, nie jest kimś rzeczywistym? Kimś empirycznie dostępnym? Może właśnie mistrz, którego poszukujemy, a którego nie potrafimy znaleźć, nie jest tym, kogo tak naprawdę szukamy. Może jest nim coś na wzór Dajmoniona Sokratesa, Mefisto u Goethego czy coś na wzór platońskiej duszy. Może mistrz, by tak rzec, to ktoś, kto wypełnia sokratejskie pole Dajmoniona?
Przypisy: 1. Na podstawie zapisu z wykładu pod tytułem Rola mistrza i szkoły Ks. Prof. Dr hab. Andrzeja Maryniarczyka, wygłoszonego na XI Międzynarodowym sympozjum metafizycznym. Spór o rozumienie filozofii. W dniu 11 XII 2008 na KUL w Lublinie. 2. J. Goćkowski, Autorytety świata uczonych, PWN 1984, str. 145 3. Tamże, str. 148 4. Tamże, str. 148 5. Dr Antonina Sebesta - nauczyciel akademicki z 30-letnim stażem. Pracuje w Instytucie Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. [Źródło Gazeta Krakowska]
Bibliografia i Netografia 1. A. Nowicki, Nauczyciele, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1981 2. J. Goćkowski, Autorytety świata uczonych, PWN, Warszawa 1984 3. http://miasta.gazeta.pl/krakow/ 1,35798,6385915,Wykladowca__Ksero_studia__ksero_ studenci.html
Literatura pomocnicza: 1. J. Tischner, Etyka solidarnośći oraz homo sovieticus, rozdziały Pt. Wychowanie i Nauka, Wydawnictwo ZNAK, Kraków 1992 2. A. Żuk, Filozofowie i zwykli ludzie. O konfrontacji myślenia teoretycznego z myśleniem konkretnym. Wyd. UMCS, Lublin 1992
*
Artykuł powstał w oparciu o pracę zaliczeniową o tym samym tytule z seminarium pt. Antropologiczno – społeczno – kulturowe dylematy współczesności prowadzonego przez dr hab. Jolantę Zdybel
Jan Roguz OFENSYWA - czerwiec 2009
15
[Paweł Targoński] KULT - kult czego? Kult kogo? - [Kazik Staszewski] Kult niczego. Po prostu miałem takiego kolegę, który był osobą szalenie aktywną konceptualnie (notabene jeszcze dobrze nie wiedział, jak ukierunkować swój zapał). Tenże kolega wpadł na pomysł, aby stworzyć taką grupę - nazywałaby się „Kult” – której by tak naprawdę nie było. Chciał rozpropagować tę nazwę na zasadzie „maluj mury”, a wszystko to w celu wzbudzenia społecznego zainteresowania samą nazwą – dla podniesienia temperatury. Zresztą to nie był jego oryginalny pomysł – ściągnął go od jugosłowiańskiej grupy „Idol”, która znana była na długo przed nagraniem pierwszego utworu. W momencie, gdy zaczęliśmy szukać nowej nazwy dla kapeli, to sobie o nim przypomniałem, a raczej o tym jego pomyśle – i tak już zostało. [Źródło: „Wychowany na Pistolsach” - wywiad Pawła Targońskiego z Kazikiem Staszewskim, 1989, www.kult.art.pl]
TAK ŻYJEMY <<
Wywiad Elżbiety Pydy i Kamila Brajerskiego
Kazik ma najbardziej przegwizdane, bo jest charakterystyczny
Prawie 30 lat na polskiej scenie muzycznej, status legendy oraz nieprzebrane rzesze fanów, dla których każdy koncert jest misterium niezbędnym do wyrażenia kultu. Grupa, która mimo upływu lat nie zamierza jeszcze złożyć instrumentów do futerałów i dalej czerpie radość z komponowania kolejnych utworów. O czasach minionych, relacjach z fanami oraz o nowej, zapowiedzianej na jesień płycie, z muzykami Kultu - Januszem Grudzińskim, Piotrem Morawcem i Ireneuszem Wereńskim rozmawiają Elżbieta Pyda i Kamil Brajerski
K.B.: Mija dwadzieścia siedem lat od założenia KULT-u. Spytam słowami Kazika: „czy Wam się jeszcze nie znudziło (...) w Waszym wieku solówki grać”?
J.G.: Nie, nie znudziło się, może fani są inni, ale nadal jest przyjemnie. I.W.: Było kilka ciekawych zdarzeń po drodze, więc to się nie znudziło. Cały czas coś się dzieje, nawet jeśli na chwilę jest przerwa, to potem wracamy… mnie się jeszcze nie znudziło. P.M.: To jakby zadać to pytanie komuś, kto na przykład wygrywa co tydzień milion w totolotka. I.W.: To jest tak, jak w każdym innym zawodzie; czasami jedziemy busem do Szczecina przez całą Polskę, czasami nie ma o czym gadać, czasami jest fajnie. Ale nie nudzimy się tym, co robimy faktycznie, czyli graniem. Ja dopiero 23 lata gram. E.P.: Na pierwszym koncercie Kultu było 50 osób, potem zaliczyliście jedyne w karierze wesele, z pierwszej płyty Kazik nie był zadowolony… Czy nazwa „Kult” na początku była trochę ironiczna?
J.G.: Nie, to nie było ironiczne, tak wyszło. Sprawdziło się, ta nazwa była – powiedzmy – profetyczna. P.M. Nie jest to do końca wyjaśnione, skąd ta nazwa się wzięła. Podejrzewam, że było mnóstwo innych opcji, natomiast to był strzał w dziesiątkę. W tamtych czasach było na porządku
dziennym, że zespoły powstawały jednego dnia, a następnego zmieniały nazwę, skład albo się rozwiązywały. E.P.: Przewidywaliście wtedy, że będziecie tak popularni?
P.M.: Nie, podejrzewam, że wtedy nikt z nas w ogóle nie myślał o tego typu funkcjonowaniu. I.W.: Albo, że będziemy robić to samo z dwadzieścia kilka lat. P.M.: No tak, to wynikało tylko i wyłącznie z wewnętrznej chęci grania, ale nikt na pewno nie zastanawiał się nad tym, czy zaczyna karierę muzyczną, czy ktoś może mu w tym pomóc. E.P.: Czytając materiały o Kulcie można wywnioskować, że Kult to Kazik. Wywiady, fora, artykuły, nawet na Naszej Klasie jest pięć stron użytkowników o nazwisku i wyglądzie Kazika Staszewskiego. Wy jesteście w cieniu – czy Was to czasem wkurza?
P.M.: To prawda – jest taka mieszanka, niektórzy ludzie w ogóle nie kojarzą, co jest produkcją zespołu Kult, a co jest piosenką Kazika, ale to są rzeczy zrozumiałe i nikt się nigdy o to nie obrażał. Często na koncertach ktoś z publiczności krzyczy „zagrajcie «Tatę dilera»” (śmiech), ale to nikomu nie przeszkadza. I.W.: A to, że jesteśmy w cieniu, to jest dla mnie bardzo wygodne, nie lubię się pchać na początek.
Ja dopiero 23 lata gram
K.B.: Jedna trzecia twórczości KULT-u powstawała w PRL. Powiedzmy, że dzisiaj pierwszy raz stajecie na scenie. Jak by to wyglądało?
J.G.: Trudniej jest zaczynać teraz. Jest duża konkurencja, każdy ma komputer, robi muzykę. Wtedy było dużo łatwiej, było mniej zespołów, wystarczyło chcieć i mieć talent. Czy poszlibyśmy tą samą drogą...? No nie wiem, stary, na pewno nie. To są kompletnie inne czasy. I.W.: Z jednej strony na pewno teraz jest łatwiej, jeśli chodzi o dostęp do instrumentów i możliwość nagrywania i grania. Z drugiej strony – większy tłok. OFENSYWA - czerwiec 2009
17
>>TAK ŻYJEMY E.P.: Macie konkurencję, która robiłaby Wam tłok?
P.M.: Nie chodzi o konkurencję, ale ci ludzie, którzy startują, są w wieku naszych dzieci. Nasza łatwość polegała na tym, że kiedy zaczynaliśmy, było no future – wszędzie i dla wszystkich, nie było poważnych decyzji życiowych typu „będę robił to” albo „będę robił tamto” – każdy robił to, co chciał. Teraz jest dużo większe ciśnienie na ludzi młodych, tego typu decyzje są obarczone odpowiedzialnością „rezygnuję z tego, będę robił tamto”. K.B.: Po tylu latach grania – czujecie się dziećmi, ojcami, czy dziadkami polskiej sceny muzycznej?
J.G.: Żadnym chyba. Nie wiem, nikim takim. K.B.: Ale na pewno masz na polską muzykę jakiś wpływ.
J.G.: No, to jest inna sprawa, ale żeby się czuć dziadkiem… E.P. Może elementem?
J.G.: Tak, elementem. P.M.: Ja jestem za tym, że dzieckiem (śmiech). Gdybyśmy mieli jakąś przerwę i zaczęlibyśmy grać po latach, to moglibyśmy sobie jakieś nalepki przyklejać, ale teraz jest trudno. I.W.: Ja nie mogę tego powiedzieć, nie wiem. Jestem elementem, ale też nie bardzo się tym elementem czuję, nie potrafię się do tego przyznać.
Każdemu wolno kochać
E.P.: Czytacie recenzje swoich płyt?
J.G.: Jak się trafi, to oczywiście czytam. P.M.: Oczywiście, że czytamy. I.W.: Ja jestem czytelnikiem forum kultowego, ale tam jest dość jednostronnie, bo piszą fani. P.M. Po każdym koncercie są długie listy ludzi, którzy nas widzieli i piszą… I.W.: … na przykład kto się potknął albo napił piwa (śmiech). P.M.: Recenzje gazetowe, na przykład kiedy ukaże się nowa płyta, są bardziej obojętne, do tego się nie przywiązuje wagi. Dlaczego KULT – legenda rocka – nigdy nie wystąpił na Przystanku Woodstock?
J.G.: Ja wystąpiłem kiedyś raz, ale nie z Kultem. My się chyba z Owsiakiem nie za bardzo lubimy. Poza tym to jest dla zespołów młodych, a my mamy wtedy wakacje. I.W.: Z tego, co pamiętam – a nie ja zajmuje się organizacją koncertów – zawsze to wypada wtedy, kiedy mamy urlop. Człowiek jest dzieciaty, życie rodzinne też wypada poprowadzić. W któreś wakacje nasze pla-
18
OFENSYWA - czerwiec 2009
ny były przesunięte i wydawało się, że się na Woodstock załapiemy, ale akurat wtedy przesunęli też Woodstock. P.M.: Poza tym jest też tak, że my możemy pozwolić sobie na wakacje. Podejrzewam, że wiele zespołów traktuje ten okres jako sezon koncertowy… E.P.: Wiadomo, festiwal pieroga i inne…
P.M.: No tak, my wcześniej ustalamy, od kiedy do kiedy dokładnie mamy wakacje. E.P. Czy indywidualne projekty muzyczne – chociażby płyta Xięcia Warszawskiego – wynikają z tego, że czasami macie dość Kultu?
J.G.: Nie, akurat te kawałki zrobiłem na nową płytę Kultu, ale Kazikowi się nie spodobały. Do muzyki dopisałem teksty i wyszła cała płyta. Robimy różne rzeczy, ja na przykład piszę muzykę do filmów i są to sfery, których w Kulcie nie mogę zrealizować. Na razie nie ma szansy na kontynuację Xięcia – nie chce mi się za to zabierać. P.M.: Z tymi projektami jest trochę tak, jak z płytami w odtwarzaczu – jak się wyjmuje swoją ulubioną płytę i wkłada inną, to nie jest zdrada. I.W.: Żeby nie przyschnąć w Zielonej Górze bez grania, założyłem zespół z miejscową kapelą. Grywamy, ale to jest typowy garaż, nie wypuszczamy się na koncerty. Zespół ma już dwa lata, nie mamy dokonań fonograficznych, nie wydaliśmy żadnej płyty. K.B.: Jest na to jakaś szansa?
I.W.: Jest szansa, ale ten zespół nie gra po to, żeby zaistnieć w mediach, po prostu sobie gramy. E.P.: Kult staje się coraz mniej agresywny, staje się ironiczny, czasami sarkastyczny... Czy staniecie się filozofami?
J.G.: To już pytanie do Kazika, ja tu tylko akompaniuję i komponuję. I.W.: Tak, to autor tekstów powinien odpowiadać za agresywność tekstów. P.M.: No to poczekajmy jeszcze kilka dni na teksty do nowej płyty. K.B.: A zgadzacie się z tym, co Kazik przekazuje?
I.W.: Ja nie lubię, jak przeklina. E.P.: Chcecie czy nie, jesteście obiektem różnie wyrażanego uwielbienia. Czy zdarzyło się, żeby fani przekraczali granice? Macie jakiegoś psychofana?
J.G.: Nie. Czasami, jak się nieopatrznie da komuś telefon, to można mieć problem, ale to nie jest nie do przejścia.
TAK ŻYJEMY << I.W.: Przyjaźnię się z wieloma osobami, które przychodzą na koncerty. Jest grupka internetowych zwolenników poczynań Kazika – często z nimi po koncertach spotykam się i raczej unikam takich, którzy są zbyt ekspansywni lub nie mamy kontaktu. Jeżeli mamy wspólne tematy i zainteresowania, to bardzo chętnie rozmawiam. E.P.: Paparazzi też za Wami nie biegają?
I.W.: Nie, ja jestem całkowicie nierozpoznawalny. Kazik ma najbardziej przegwizdane, bo jest charakterystyczny. Nie jesteśmy gwiazdami. K.B.: Czy nazwanie dziecka Kazik z miłości do idola to nie jest przesada?
J.G.: Nie mnie to sądzić, może trochę tak, ale każdemu wolno … kochać. P.M.: Gdyby Kazik nie był Kazikiem, tylko na przykład Euzebiuszem, albo miałby jakieś dziwne imię, to być może tak. Ale to jest imię jak każde inne. Ktoś może nazwać swojego syna imieniem dziadka albo ojca - to są normalne rzeczy, absolutnie dopuszczalne. E.P.: Jeden z Waszych fanów napisał na forum, że spotkał Kazika w pociągu i nie odważył się do niego przyznać, bo był „pod krawatem”. Jak reagujecie na takich ludzi?
J.G.: Dziwne to trochę. Ja nic do takich ludzi nie mam – mówię za siebie (śmiech). I.W.: Ja sam bym się czuł pod krawatem niepewnie, nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem coś takiego na szyi… No faktycznie – miałem, była niedawno przebieranka. Czasami trzeba mieć trochę wyrozumiałości – skoro się w to wbił, to pewnie musiał, może jechał na egzamin. P.M.: Krawat w niczym nie przeszkadza, każdy z nas kiedyś nosił krawat. Takie czarne nosiliśmy, tak zwane śledziki. K.B.: Jak wygląda Wasza komunikacja z fanami?
J.G.: Głównie przez stronę Kultu i forum. P.M. Najfajniejszy jest kontakt z publicznością na koncertach. Jedyny problem, jaki z tego wynika, to kiedy ci ludzie zapraszają nas potem do pubu czy do domu, a my z reguły jesteśmy wrakami ludzkimi po całym dniu jazdy autobusem i po zagraniu koncertu i bardzo rzadko się zdarza, że gdzieś się wybieramy. K.B.: Z wypowiedzi fanów można wywnioskować, że ich sympatia pozostaje głównie przy Waszych starszych płytach. Czy Wy potraficie wskazać te, z których jesteście najbardziej dumni?
J.G.: Ja najbardziej lubię „Spokojnie” i „Tatę Kazika”.
I.W.: Moją ulubioną płytą też niezmiennie od lat jest „Spokojnie”. Była nagrana w bardzo fajnym czasie i to ma duże znaczenie, przyjemne wspomnienia. P.M.: Ja też uważam, że „Spokojnie”, to była pierwsza płyta, z której możemy być dumni, z następnych to oczywiście „Tata Kazika”. To są takie kamienie milowe. Łatwiej powiedzieć o piosenkach z różnych płyt, niekoniecznie o całej płycie. K.B.: W takim razie które piosenki?
P.M.: Właściwie też trudno powiedzieć. Czym innym jest wkład, jaki się wniosło w nagranie, a czym innym przyjemność grania tego na koncertach albo słuchania piosenki. To nie jest tak, że jedna piosenka może być najważniejsza, nie potrafię takiej wymienić. K.B.: To duży plus, bo to znaczy, że twórczość jest równa. P.M.: Tak, na pewno. I.W.: Przez te lata zmieniało się nasze podejście do grania i to też nie jest bez znaczenia. K.B. Czy wspominacie jakoś szczególnie czasy studenckie?
J.G. No miło było, studiowałem dziewięć i pół roku dwa fakultety. Poszedłem na socjologię, a potem – żeby nie iść do wojska – poszedłem na archeologię i ciągnąłem obydwa kierunki. Okazało się później, że drugi fakultet wcale nie broni od wojska, tylko ta socjologia, więc studiowałem to cztery lata, a piąty rok robiłem trzy i pół roku. Archeologię też dociągnąłem do końca, wyszło w sumie dziewięć i pół roku – studiowałem prawie całe lata 80-te. I.W.: Ja nie byłem studentem. Ale ten wiek to są wspaniałe lata. P.M. Cała scena muzyczna, wszystko się toczyło wokół studentów – kluby, które nas przyjmowały, były studenckie. Nie było nawet innych możliwości, prywatnych klubów i sal.
Na studiach..? Było miło
E.P.: W latach 80-tych więcej ludzi słuchało rocka. Teraz młodzież jest inna, a Wasze koncerty ciągle przyciągają tłumy. Dlaczego?
J.G.: Po pierwsze jest ciągłość pokoleniowa – dzieciaki przejmują zainteresowania po rodzicach. Poza tym coś musi w tym być. Nasza muzyka jest nie tylko rockowa, ma szerokie spektrum, więc każdy coś sobie znajdzie. E.P.: A może dajecie po prostu dobre koncerty?
J.G.: No to pewnie też, czemu nie. P.M.: Na pewno studenci przychodzą, bo Kult jest związany ze studenckim ruchem. Do tego najważniejsze jest to, czym ten zeOFENSYWA - czerwiec 2009
19
>>TAK ŻYJEMY spół jest – nie naśladuje żadnej kapeli amerykańskiej, ani nie jest inną chwilową podróbą. W kulturze na pewno zrobiliśmy spory kawał roboty, którą ludzie cenią. Kiedyś podczas próby w piwnicy na Wydziale Socjologii i tłukliśmy się wieczorami – to były lata płyty „Spokojnie”. Graliśmy w czasie, kiedy na górze odbywał się jakiś wykład. Kiedy jeden ze studentów powiedział, że pójdzie na dół i zobaczy, co to za hałas, wykładowca powiedział, że to, co robimy tam na dole, jest dużo ważniejsze niż ten wykład na górze. K.B.: Jak się gra w Lublinie?
Odpowiedź nadejdzie w październiku
K.B.: Odejście Banana będzie się dało zauważyć?
P.M.: Na pewno coś się zmieni. Powstaje płyta, która nigdy nie powstałaby w składzie z Bananem. Trudno mówić o tym, czy to jest lepsze albo świeższe, ocenę pozostawię słuchaczom.
J.G.: Dobrze, pamiętam plenerowe fajne koncerty. P.M.: Lublin jest chyba jedynym miastem, gdzie zostaliśmy obrzuceni jajkami. I.W.: Nie! To było w Białymstoku. Sponsorzy się nie mogli dogadać, sceny nawet nie można było tam rozstawić, a zebrał się już tłum. I oczywiście na nas wszystko się skupiło. Ale to był Białystok. A w Lublinie – no cóż, wolę grać w Lublinie w klubach, w plenerze nie ma takiego kontaktu z publicznością.
P.M.: Nie, pomysł był taki, żeby ta płyta oddawała sedno tego, co jesteśmy w stanie zagrać na koncercie. Chodzi o szlachetność brzmienia, nie o udziwnienia. To, co się nagrywa w studiu, na koncercie powinno dać się zagrać dobrze z instrumentu, ręki i wzmacniacza. I.W.: Odpowiedź nadejdzie w październiku.
E.P. Jakieś oczekiwania wobec juwenaliowego koncertu (21 maja – przyp. red.)?
K.B.: Będą nawiązania do starszych płyt?
I.W.: Żeby była ładna pogoda, żeby komary nie gryzły… P.M.: … i żeby Toi-Toi-e były bliżej sceny… (śmiech).
I.W.: Hiszpańskojęzyczny tytuł. P.M.: Pewnie coś będzie, ale trudno nam w tym monecie o tym mówić.
E.P.: Pracujecie nad nowym materiałem. Na jakim etapie tworzenia płyty jesteście?
P.M.: Kończymy instrumenty, w przyszłym tygodniu „to, o czym jest płyta”, czyli teksty wchodzą do studia, nie wszystkie są gotowe. K.B.: Czy nowy skład to nowa jakość, czy raczej nowi muzycy dostosują się do Was?
J.G.: Na pewno coś wniosą, ale nie na tyle, żeby coś zasadniczo zmienić. Płyta będzie lepsza niż ta ostatnia. Jest dobra atmosfera, wszyscy się starają jak mogą. I.W.: Kolega, który przyszedł, zastąpi waltornię puzonem. To jest inny instrument, inny sposób grania. P.M.: To nie jest tak, że Jarek Ważny zastąpił waltornię puzonem, bo jeszcze przed odejściem Banana był taki plan, żeby wzbogacić sekcję dętą. Nie chodzi o zastąpienie – zamiana tych instrumentów jest niemożliwa, nawet ze względu na aranżacje – na waltorni nie można grać tego, co na puzonie i odwrot-
20
nie. Zawsze jest tak, że zmiana personalna to powiew świeżości. W tym wypadku odszedł jeden muzyk, przyszło dwóch. Trochę liczę na to, że coś jeszcze się wydarzy. Mieliśmy przerwę, cztery lata to jest jednak kawałek czasu.
OFENSYWA - czerwiec 2009
K.B.: Czy na nowej płycie będą jakieś eksperymenty brzmieniowe?
K.B.: Czy na pomarańczowej trasie będzie Wasza ochrona?
P.M. Będziemy się o to starać. Piotrek Wieteska zawsze dba o to, żeby nawet jeśli ochrona nie jest nasza, zachowywała się przyzwoicie. Na koncerty przychodzą nieraz bardzo młodzi ludzie, muszą być bezpieczni. Teraz jest coraz mniej spięć z ochroną, głównie ze względu na te ich odprawy z naszym menadżerem przed koncertami. Ale bywało tak, że Kazik przerywał koncert, bo pod sceną działy się rzeczy, ma które nie można było pozwolić. Jako zespół mamy wkład w kulturę ochrony. I.W.: Bywało, że agresywne zachowanie ochrony wywoływało to samo u publiczności, to wszystko są niepotrzebne spięcia. K.B. W wywiadzie z 1999 roku oceniłeś swoje umiejętności na trzy z dwoma, a dzisiaj? –
I.W.: Teraz na trzy minus, naprawdę ćwiczyłem Warszawa, SP Records, 14 maja 2009
TAK ŻYJEMY <<
Kinga Gruszecka
Głodni świata Mają od 16 do 19 lat. Po dwóch panów, z dwóch różnych rodzin, równa się przyjaciele – Piotrek i Bartek, Marcin i Patryk. Z ciekawości wobec świata postanowili na miesiąc wyjechać z Polski, aby... pokonać 14 tysięcy kilometrów dookoła Europy. Podróż dla wygłodniałych smakoszy.
Umiesz liczyć? Licz na siebie... Szukaliśmy sponsorów. Pisaliśmy wszędzie, gdzie się dało; i do Lubelli, i do Perły. Tylko w „Turyście”, z racji znajomości, pomogli nam – opowiada Piotrek, jeden z uczestników wyprawy. Jego strój krzyczy „cenię wygodę!”. Ma na sobie luźne, krótkie spodnie z kieszeniami, które pomieszczą pół świata. Całości stroju dopełniają T-shirt i niezawodne trampki. Jakoś przeżyliśmy. Na jednej konserwie dziennie – dodaje z uśmiechem. Z konserwami i uniwersalnym ubiorem w postaci bojówek i polarów, za-
pakowani po brzegi możliwości swoich plecaków, ruszyli na północ – do Norwegii. Tam pierwsza niespodzianka – namiot się zepsuł. Trzeba było przywiązać go linkami do samochodu. Kolejną przeszkodą była awaria pojazdu. Z bratem, z racji tego, że mamy ojca mechanika, naprawiliśmy go na ile było to możliwe – opowiada i zaraz dodaje – Musiało działać. Za granicą nie wiadomo, gdzie szukać pomocy. Dwóch z nas zna norweski, jakoś byśmy się dogadali, ale wydatku typu mechanik, nie przewidzieliśmy. Samochód był kupiony specjalnie na tę podróż. Był używany, ale chodziło o koszty, z którymi podróżnicy musieli się liczyć. To ich nie odstraszyło. Zaraz po tym, jak postawili swoje nogi na Nordkapp, nadal pełni zapału pod wpływem uroku Skandynawii, wkroczyli na terytorium Mateczki Rosyji. Dostali oczopląsu od sierpów i młotów na Placu Czerwonym. I kto powiedział, że era ZSRR minęła? Ruszyli przez Ukrainę na Mołdawię.
Jak się szybko okazało, w tym rejonie obowiązują dwa zwroty „problem” i „prezent”. „Jak jest problem, to jest i prezent, i nie ma już problemu”. Mołdawia nie była gościnna. Podróżników przywitała czołgiem. Ot, Rosjanie mają bazę wojskową na północnym terytorium kraju. Rewizje co kilka kilometrów. A jak rewizja to i łapówka. Tutaj najwięcej wydaliśmy na łapówki. I dlatego później już nam nie starczyło pieniędzy na Europę Zachodnią – podsumowuje Piotrek. Nawet jeśli ktoś nic nie przewozi to mundur i broń osoby rewidującej robi swoje – więcej niż dreszczyk emocji. Ale oprócz tego, że chłopaki są odważni i rządni przygód, to jeszcze zakrawają na miano poliglotów – z urzędnikami dogadywali się po rosyjsku. Angielski w ramach swej międzynarodowości tam nie dotarł. W Mołdawii też był kolejny kryzys podróży – Piotrek nie miał skończonych 18 lat, niezbędne jest zezwolenie od rodziców. Trzeba było pokonać kil-
OFENSYWA OFENSYWA - czerwiec - marzec 2008 2009
21
>>TAK ŻYJEMY kaset kilometrów do Konsula Polskiego, czekać tam na skontaktowanie się z jego rodzicami, odpowiedź i wracać na trasę – kilka dni zmarnowanych. Na pytanie: To jak żeście to załatwili?, Piotrek odpowiada – No jakoś trzeba było... – Jest problem... jest prezent.
Trochę kultury Zatrzymywaliśmy się w większych miastach. Kiedy się udawało – zwiedzaliśmy – wspomina. Oczywiście w Mołdawii było to niemożliwe. Podczas rewizji przeszukiwano nawet aparaty cyfrowe, żeby przypadkiem ani jedno zdjęcie uwieczniające ten kawałek planety nie zachowało się. Ale i tak jedno przetrwało – dodaje szeptem.
Dracula zawdzięcza swój przydomek tradycji rodzinnej – jego dziadek nazywał się Dracu. On sam zasłyną potyczką z Turkami, gdzie wykazał się wyjątkowym okrucieństwem w stosunku do jeńców. Widok tysięcy ludzi nabitych na pal odstraszył liczebniejszego przeciwnika. Nie było co prawda zębów, ale krew musiała płynąć strumieniami, stąd pewnie znana nam legenda.
W Rumunii odetchnęli z ulgą. Trudno przejechać przez Transylwanię pozostając obojętnym na legendę o Draculi. Mieszkańcy opowiadali im historię tego miejsca. Z każdym kolejnym zdaniem okazywało się, jak niewiele miały wspólnego hollywoodzkie superprodukcje z prawdą. Zwykłe, codziennie rozmowy z ludźmi pozwoliły globtroterom poznać nie tylko zabytki czy historię ziemi, po której stąpali, ale także mentalność mieszkańców. Takich informacji nie dostarczy żaden przewodnik turystyczny. Pytali mieszkańców o zabytki, a później rozmowa już sama się rozwijała. Nie licząc sytuacji na Ukrainie, gdzie w Kijowie chcieli skorzystać z Internetu – moment sprawdzania wyników matur, wymiana informacji ze znajomymi, rodziną..., a Ukraińcy nie chcieli z nimi rozmawiać. Podszedłem do jednej kobiety – sprzedawczyni. Chciałem zaga-
22
OFENSYWA - czerwiec 2009
dać o jakąś Kafejkę Internetową, ogólnie porozmawiać, a ona na odległość zaczęła krzyczeć, że zamknięte i zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Ludzie tam są wyjątkowo niemili... nie to co w Norwegii – wspomina Piotrek. W Wiedniu zostaliśmy zasypani informacjami o koncercie muzyki klasycznej. Normalnie idziemy sobie uliczką, tyle, co wysiedliśmy z samochodu, i ciągle ktoś nam wciska jakieś ulotki. Jak można było taki koncert przegapić? Skoro wszyscy się tam udawali, poszliśmy i my. Teraz mogę o sobie powiedzieć, że tańczyłem walca w Wiedniu – opowiada z uśmiechem lekkiego skrępowania na twarzy. Wyobraźmy sobie grupę wędrowców w bojówkach i polarach na koncercie w stolicy muzyki klasycznej. Nowoczesna moda na sali balowej?
Przepaść W Rosji i Mołdawii panuje prawo dżungli. W państwach zrzeszonych w UE można czuć się bezpieczniej, a przez to bardziej komfortowo. Gdy panowie wjechali do Rumunii z dzikiej Mołdawii odczuli ulgę. Petersburg to piękno nałożone na „gówno” - określa Piotrek z niesmakiem. Gdy jedzie się wzdłuż Rosji widać wiele opuszczonych wsi, które rozmiarami przypominają lubelski Głusk. W Polsce w porównaniu z Rosją ludzie mało piją. Tam nawet nie ma ograniczenia promili, jak ktoś prowadzi samochód! – konkluduje młody mężczyzna. Prawnie oczywiście ograniczenie jest, tylko nikt się prawem nie przejmuje, no bo po co?! Policja sprawdza delikwenta za pomocą testu sprawności fizycznej. Kto zrobi jaskółkę – jest trzeźwy. A jeśli nie wykona tego ćwiczenia, to pojawia się problem. Skoro jest problem to będzie i prezent, który problem szybko rozwiąże. Wszystko ze sobą pięknie zgrane. Bieda na Ukrainie rzuca się w oczy. Oglądając tamtejsze krajobrazy, zaczynamy doceniać uroki naszego kraju. Francja i Niemcy aż biją po oczach zaawansowaniem gospodarczym i technologiami. Ale za te luksusy trzeba zapłacić i to już w Euro – zastanawia się na głos Piotrek. Ze względu na Mołdawskie przeprawy podróżnicy z Wiednia przemknęli do Berlina, przypadkiem zahaczając o Lichtenstein. Szukali noclegu i nie zauważyli, jak przekroczyli granicę. Keine Grenzen! Ale Europa Zachodnia ich nie zachwyciła. Owszem, widok Berlina zapiera dech w piersiach,
uprzytamnia, że w Polsce miasta są malutkie, ale jednak naszych chłopców bardziej zafascynowało chociażby niecywilizowanie Wschodu, albo mieszanka Skandynawii. Tam obok miast, gdzie o każdej porze człowiek czuje się bezpiecznie, gdzie można zostawić wszystko pootwierane w miejscu publicznym, bo i tak nikt tego nie weźmie, są dzikie tereny, gdzie trzeba dosłownie kopać renifery, bo te nie chcą ustąpić drogi samochodowi, chociaż to droga nie dla nich tylko właśnie dla automobili.
Ludzie W Polsce często się mówi, że Rumuni mają ciemną karnację. W rzeczywistości są biali, jak niezapisane kartki papieru. Są też sympatyczni i otwarci. Najbardziej przyjacielscy są jednak Skandynawowie – twierdzi uparcie Piotrek dzieląc się swoimi poglądami dotyczącymi narodów, które miał okazję poznać. I wcale nie piją mniej od Polaków. Francuzi są zadufani w sobie, a ludzie z Mołdawii chciwi i czekają tylko na okazję łatwego zarobku, czyli na turystę. Są gotowi oprowadzać człowieka nawet po śmietniku, robiąc z tego siódmy cud świata, byle coś im zapłacić. W Finlandii ludzie cieszą się z byle powodu. W Norwegii podobnie, ale może to od nadmiaru słońca, bo tam o 22 było widno, jak u nas w lecie o 15 – dodaje. Musieli się nacieszyć tym Słońcem, w końcu takie zjawisko nie trwa tam długo... Proces socjalizacji, przystosowywania się do nowych grup u obieżyświatów zachodził w trybie błyskawicznym. Gdy już z Niemiec wracali do Polski, będąc w okolicach Poznania jadą... zgodnie z przepisami... czyli ograniczeniem prędkości. I nagle słyszą przez CB Radio Ej, co to za korek do....? – po chwili ktoś doinformowany – bo jakiś idiota w zielonym Nissanie myśli, że musi jechać jak przepisy mu mówią! Pewnie Panowie nie byli by sobą, gdyby nie odrobina brawury w morzu szaleństwa. Otóż podróżnicy postanowili zrobić tyrolkę w fiordzie. Ot, taka niewinna zabawa: łączy się liną punkt „a” z punktem „b”, który jest niżej o maksymalnie 40 stopni. No i po linie się zjeżdża. To nic, że fiord miał ponad sto metrów. Młodzi zawsze są głodni wrażeń. Do odważnych świat należy! Teraz planują kolejną wyprawę... do Azji
Kinga Gruszecka
TAK ŻYJEMY <<
Anna Mojska
Odmiany kultu:
Długość damskich spódnic wpływa na indeksy giełdowe. Czerwone usta prognozują cięcia wydatków.
B
rzmi dziwnie? Nic podobnego. Dowodzi to jedynie faktu, że moda i kryzys oddziałują na siebie. Ten mariaż daje nieoczekiwane rezultaty. Nadchodząca rewolucja nie zmieni długości spódnic czy trendów w makijażu. To rewolucja na poziomie etycznym. Nasze zakupy staną się nie tylko bardziej przemyślane, ale również bardziej „zielone”.
kult religijny, pogański, maryjny, świecki, rodzinny, ideologiczny, muzyczny, polityczny, obyczajowy, samozwańczy, organizacji, czystości, tradycji, wartości, życia, pieniądza, idola, filmu, osoby, miejsca, przedmiotu, zjawiska, stylu życia, szczupłej sylwetki, słońca, ziemi itp. Kultowe są ciuchy, kultowe są filmy, piosenki, stanowiska pracy, sprzęty, miejsca wypoczynku… To, co materialne, staje się kultowe. Ankieta wśród lubelskich studentów, autor: Monika Świetlińska
W czasach kryzysu nie wypada się stroić Przesadne epatowanie bogactwem stroju i biżuterii jest nietaktem. Nawet jeśli wiele kobiet nadal stać na rzeczy „od projektantów”, nie decydują się na kupowanie ich w takiej ilości, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Jak kłuć w oczy ogromnym logo w momencie szalejącego bezrobocia? Pociąga to za sobą kłopoty największych domów mody. John Galliano pozbywa się aż 20% swojego majątku. Ostatnie pokazy ukazują bolesną prawdę o oszczędnościach, jakie muszą wprowadzić najwięksi projektanci. Mniejsze sale pokazowe, mniej kupujących, zwolnienia w szwalniach. Projektanci różnie radzą sobie z chwilowym zawirowaniem. W latach 30-tych Coco Chanel w odpowiedzi na kryzys wymyśliła tzw. luksusową biedę, bynajmniej nie tanią, jak sugeruje nazwa. Aby przetrwać, moda, jako lekceważona i przez wielu nie traktowana poważnie dziedzina sztuki i jednocześnie handlu, sięga po sposoby, które ulicy są bliskie od dawna. Ulica staje się inspiracją dla coraz bardziej hermetycznego świata glamour, wykorzystując w ciężkich czasach kreatywność – obowiązkową, gdy w portfelu pusto. Przy okazji serwuje światu mody prawdziwą moralną rewolucję.
Przejawia się ona w zupełnej zmianie podejścia do zakupów. Już nie dużo i tanio, ale mniej i lepiej. Kupując coś, uważnie czytamy metki, chcemy wiedzieć, czy użyto ekologicznego barwnika i materiału z naturalnego włókna. Chcemy mieć pewność, że koszulki nie zszywało chińskie dziecko za kilka centów za godzinę. Zakupy zaś ograniczamy do rzeczy, które służyć nam będą przez długi czas. A jeśli nie musimy, nie kupujemy nic „nowego”, ale dajemy drugie życie rzeczom, które już mamy lub które udało nam się upolować w sklepach z używaną odzieżą. Dziś każdy jest własnym stylistą, a znawczynią mody może być królowa lumpeksu.
Jestem biodegradowalna.
PROSTO Z POLA Ten intrygujący nadruk pojawił się na koszulkach prezentowanych podczas pokazów we Włoszech. Napis stanowi logo coraz popularniejszej polskiej firmy odzieżowej – Odzieżowe Pole. Koszulki, sukienki, płaszcze, dodatki... Wszystko wykonane z naturalnych włókien: lnu, bawełny, konopi, jedwabiu. Nad jakością użytych surowców czuwa Instytut Włókiennictwa, zaś producenci ekologicznej linii Eko Ego dbają o to, by substancje użyte do barwienia tkanin nie zagrażały środowiOFENSYWA - marzec 2008
23
>>TAK ŻYJEMY
sku, by były, jak głosi napis, biodegradowalne. Zaprezentowana kolekcja wpisuje się w coraz popularniejszy trend w modzie. Mowa o No Global Warming, który skupia największych projektantów używających do szycia swoich strojów wyłącznie naturalnych włókien. Nosząc takie ekologiczne rzeczy, możemy czuć się spokojni, że nie przyczyniamy się do globalnego ocieplenia, a po wyrzuceniu nasza koszulka nie obciąży środowiska szkodliwymi substancjami. Już nie tylko producenci ubrań, ale wytwórcy całej gamy produktów biorą pod lupę materiały, z jakich są one wykonane i kładą nacisk na ich ekologiczną stronę. Moda na ekologię przestaje być domeną bogatych ekscentryków. Świadczy o tym częstotliwość, z jaką sięga się po argument ochrony środowiska w kampaniach reklamowych. Mamy ekologiczne samochody z napędem hybrydowym, energooszczędne monitory, biodegradowalne kosmetyki, gadżety w postaci obudowanego drewnem laptopa czy drewnianych słuchawek, a nawet bambusowe naczynia czy całe pomieszczenia wykonane z tektury. Prawdziwe ekologiczne szaleństwo.
Z drugiej ręki, czyli przewodnik po lumpeksie. Innym sposobem na odciążenie środowiska naturalnego i przy okazji własnego portfela, stają się zakupy w tzw. secondhandach, gdzie wprawna osoba potrafi upolować prawdziwe perełki. Przedłużając życie takiej rzeczy, przyczyniamy się jednocześnie do zmniejszenia kosztów produkcji i obciążeń środowiska. Swoisty recycling. Pogardzane sklepy z używaną odzieżą odzyskują szacunek nawet wśród największych elegantek. Nazywane szyderczo szmateksami, tanimi ciuszkami czy lumpeksami, stanowią obecnie wręcz kultowe miejsca. Wyprawa do secondhandu przypomina prawdziwe polowanie. Nigdy nie wiadomo, czy trafimy na oryginalny pasek, szal albo bluzkę. W miejscach, gdzie kupujemy tzw. „rzeczy z drugiej
24
OFENSYWA - marzec 2008
reki”, często możemy trafić na prawdziwe okazje, np. ubrania od znanego projektanta – niedostępne w normalnej cenie, oryginalne i nietuzinkowe, z oczywistych względów nieosiągalne dla zwykłego śmiertelnika. W stylizacji ubrań obowiązuje zupełna dowolność, ograniczona jedynie naszą kreatywnością. O tym, że takie okazyjne zakupy przestają być wstydem, może świadczyć popularność tzw. stylu vintage inspirowanego starociami, modą na uwspółcześnianie ubrań, które odziedziczyliśmy po rodzicach, a nawet dziadkach. Zabawa konwencją, interpretowanie na nowo starych trendów. Nie dziwi więc, że na Zachodzie można okazyjnie kupić suknie Diora z lat 70-tych w firmowym secondhandzie. Tanie zakupy mogą być wyzwaniem, zabawą, wręcz stylem życia. Świadczą o tym choćby portale i fora przeznaczone dla kupujących w ten sposób. W Polsce pierwsze takiego rodzaju miejsce, gdzie bywalczynie sklepów z używaną odzieżą znajdują przestrzeń wymiany myśli i inspiracji, to strona internetowa Ryfki Sztywniary, na której można podziwiać i oczywiście komentować jej okazyjne zdobycze. Na stworzonej przez Ryfkę stronie, Szafiarki (termin ,,szafiarka” został wymyślony na określenie społeczności, która skupia pasjonatki okazyjnych zakupów) mogą prowadzić własnego bloga, radzić się bardziej doświadczonych koleżanek (jest ich obecnie 100), dowiedzieć się, gdzie są secondhandy z najlepszymi ubraniami i wreszcie pochwalić się swoimi zakupami. Polska inicjatywa wpisuje się w światowy nurt. Jedną z kopalni oryginalnych i nietuzinkowych pomysłów jest również strona Wardrobe Remix (www.flickr.com), gdzie aż roi się od oryginalnych propozycji w stylu beret-muchomor czy biżuteria z modeliny. Co ciekawe, do grona polskich szafiarek dołączają, na razie w mniejszości, także mężczyźni.
TAK ŻYJEMY <<
Innym sposobem na zdobycie nowej rzeczy i to w dodatku zupełnie bez nakładów finansowych jest swap party. Wystarczy włożyć na siebie wszystko co już nie jest nam potrzebne i spotkać się z innymi chcącymi dokonać wymiany. Na zasadzie – ja tobie spódnicę, ty mi torebkę – zupełnie odmieniamy swoją garderobę. Taki sposób na bezpieniężne zakupy jest coraz popularniejszy m.in. w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii.
Czy dobrze traktujesz swoją kozę? Paradoksalnie konsument w czasach kryzysu nie kieruje się w stronę masowej chińskiej produkcji. Skłania się raczej w stronę rzeczy dobrej jakości, wyprodukowanych z myślą o ochronie środowiska, przy poszanowaniu praw pracowniczych wytwarzających je osób. Nierzadko są to prawdzie arcydzieła, rzeczy produkowane w małych manufakturach, unikatowe, często powstające w jednym egzemplarzu. Króluje zasada „mniej znaczy lepiej”. Przykładem mogą być ubrania francuskiej firmy La Fee Parisian produkującej kaszmirowe swetry. Ubrania tej marki są droższe od swetrów innych firm, jednak osoba kupująca je może być pewna, że koza, której sierść została użyta do produkcji kaszmiru, była dobrze traktowana, wyselekcjonowano właściwej długości włókna, użyto ekologicznych barwników, a na końcu godziwie zapłacono pracownikom.
Jaskółka zwiastująca wiosnę Wszystkie trendy, które rozwijają się tak dynamicznie w czasie kryzysu, są prawdziwą rewolucją, biorąc pod uwagę wcześniejsze nastawienie na agresywną konsumpcję. Tak naprawdę zmiany w sposobie postrzegania dóbr materialnych, zmiany wyborów mogą być zapowiedzią odrodzenia wrażliwości społeczeństw bogatych państw. Pierwszą jaskółką zwiastującą wiosnę. Każdy bowiem, bez względu na zasobność portfela, może uczynić swoje zakupy bardziej etycznymi. Bogatsi mogą kupować, zwracając uwagę z czego i w jaki sposób rzecz została wykonana, zaś ci o „chudszych” portfelach mogą zaszaleć z tym, co zostało już wyprodukowane. Dowodzi to faktu, że nawet w czasach kryzysu można połączyć skrajności. Można dalej bawić się modą i jednocześnie być społecznie wrażliwym. Mix kreatywności i ekologii przekonuje, że kierowanie się tymi zasadami nie oznacza rezygnacji z modnego wyglądu. A przy okazji daje wymierne rezultaty w postaci poprawy kondycji środowiska. Wygląda więc na to, że w tym przypadku, wbrew temu co mówi przysłowie, „można zjeść ciastko i nadal ja mieć”
Anna Mojska
Bunt przeciw bublom z Chin zatacza coraz szersze kręgi. Jedna z brytyjskich firm odzieżowych – Howies – wypuściła na rynek kurtkę o jakże znamiennej nazwie: HandMe-Down (Z pokolenia na pokolenia), zapewniając, że wytrzyma ona co najmniej 10-letnie użytkowanie. Prawdziwa odmiana, jeśli zwrócić uwagę na fakt, że przeciętnie T-shirt Made In China nadaje się po kilkunastu praniach do wyrzucenia.
OFENSYWA - marzec 2008
25
>> TAK ŻYJEMY
Katarzyna Żyszkiewicz
Idealni
Ideały wyrządzają dużo zła. Cały czas poświęcasz na koncentrowaniu się na tym, co być powinno, a nie na tym, jak jest napisał Anthony de Mello, a patrząc na naszą pogoń za ideałem, trudno tym słowom zaprzeczyć.
C
zyż nasze ciało nie jest jedynie mieszkaniem dla duszy? Cóż, w dzisiejszych czasach zdawałoby się, iż ludzie w ogóle zapomnieli o posiadaniu takowej. Zewsząd jesteśmy „karmieni” wizerunkami idealnych ludzi, z ich idealnymi nogami, zębami, piersiami i włosami. A kiedy patrzymy w lustro: tu mam za dużo, tu za mało, nogi krzywe, o włosach już nie wspominając – każdy kosmyk w inną stronę. Rzecz jasna w większości przypadków kompleksy te z rzeczywistością mają niewiele wspólnego. Podobnie jak zakodowane nam wzory urody. I pomimo, iż większa część z nas zdaje sobie sprawę, że ci wszyscy piękni ludzie to efekt pracy sztabu wizażystów, fryzjerów, a przede wszystkim grafików komputerowych, którzy potrafią zmienić i udoskonalić dosłownie każdą część naszego ciała (na zdjęciu, oczywiście), nie zaprzestajemy drogi do perfekcji, stając się wyznawcami kultu ciała.
Minimalizm Nie będzie odkrywczym stwierdzenie, że w kwestii udoskonalania ciała prym wiodą wszelkiego rodzaju diety odchudzające. Niedowartościowane niewiasty, wpatrując się w wyschnię-
26
OFENSYWA - czerwiec 2009
te modelki, pragną być coraz chudsze i chudsze. Ale czy chorobliwie chude naprawdę znaczy piękne? Spójrzmy na te królowe wybiegów nie przez pryzmat sławy i prestiżu, lecz po prostu jak na kobiety. Czy rzeczywiście są tak zniewalająco piękne, idealne? Zapadnięte klatki piersiowe i policzki, kości sprawiające wrażenie, jakby za chwilę miały przebić się przez skórę, do tego patykowate nóżki. Wątpliwe to piękno. Zastanawia mnie, co ma z życia taka zagłodzona istotka, której dzienna porcja spożywanych kalorii nie przekracza 300 (przy czym rekomendowane dzienne zapotrzebowanie energetyczne dla kobiety to 2100 – 2300 lub 2500 – 2700 w przypadku dziewczyn do 20 roku życia). Wiele z nich cierpi na anoreksję, bulimię, anemię. Te choroby dotykają także rzeszę dziewczyn, które ich śladem dążą do wymarzonej sylwetki. W myśl przekonania, że im chudsza, tym piękniejsza zastanawiające jest, dlaczego wszystkie kobiety okrzyknięte symbolami seksu i urody, kobiety, do których wzdychają mężczyźni na całym świecie, wcale do chucherek nie należą. Na przykład seksbomba stulecia – Marilyn Monroe nosiła stroje w rozmiarze 42. Zatem, czy warto pozbywać
się wszystkich krągłości? Bo nie skłamię przecież mówiąc, że – bardziej niż dla siebie – kobiety odchudzają się właśnie dla płci przeciwnej. Pamiętajmy więc: kochanego ciała nigdy za wiele...
Maksymalizm … o ile jest to rzeczywiście nasze ciało, a nie silikon czy inne tego typu tworzywo stosowane do wykonania implantów. Niestety, w kulcie ciała popadamy ze skrajności w skrajność. Jedni zamykają sobie żołądki na kłódki, podczas gdy inni wpychają w siebie co tylko mogą, aby ciało nabrało ponętnego wyglądu. Tak więc mamy silikonowe biusty, pupy, usta, łydki, a nawet brody i policzki. Rozumiem, że być może niektórzy rzeczywiście nie zostali obdarowani przez naturę zbyt hojnie i poprzez wstawienie implantów chcą pozbyć się kompleksów. Pamiętajmy jednak, że wszelkie zabiegi chirurgiczne, na przykład powiększanie biustu, jak każda inna operacja, niosą za sobą ryzyko. Tym bardziej, jeśli mamy do czynienia z wprowadzeniem do organizmu obcego ciała, które niekoniecznie musi zostać przyjęte. Niestety, w konkurencji z wizją wymarzonej figury konsekwencje zdrowotne (do możliwych powikłań należą:
TAK ŻYJEMY << infekcje, krwawienia, reakcje alergiczne na środki znieczulające, obrzęki, zasinienia, krwiaki, ból, gorączka, mdłości po podanym znieczuleniu, ból głowy, stwardnienie obszaru z włożonym implantem, przesunięcie lub pęknięcie implantu, prześwitywanie implantu, powstanie krwiaka, powstanie blizn w miejscu cięcia, dyskomfort psychiczny) schodzą na drugi plan. Często także w dziedzinie tej odzywa się ludzka skłonność do przesady i próżności, choć gigantycznych rozmiarów piersi absolutnie nie wyglądają ładnie, a już z całą pewnością nieestetycznie. Nienaturalnie wydęte wargi, sprawiające wrażenie spuchniętych jak po walce na ringu, niewątpliwie nie dodają twarzy uroku i seksapilu. Jednakże są one częstym efektem wstrzykiwania botoksu. I tak zamiast ponętnych ust, jak u Angeliny Jolie, pojawia się nam kaczy dziób. Nie tylko kobiety wykazują skłonności do leczenia się z kompleksów dotyczących tej czy innej części ciała za pomocą skalpela. Otóż obecnie wielbiący swe ciało panowie ingerują chirurgicznie np. w swoją męskość. Tak, tak, w dzisiejszych czasach to nie wielkość samochodu ma za zadanie wynagradzać mężczyznom braki w spodniach. Taniej (niewiele, ale jednak) wychodzi operacja przedłużenia penisa. Co ciekawe, okazało się, iż panowie śladem pań wszczepiają sobie implanty klatki piersiowej, aby poprawić swój wizerunek i mieć ładnie wyrzeźbione mięśnie. Wizyty na siłowni zastąpić możemy także implantami bicepsa. Lenistwo czy niecierpliwość? Z całą pewnością próżność.
Nałóg: skalpel W dziedzinie udoskonalania wyglądu nic już nas chyba zaskoczyć nie może. Wszak obecnie poprawić możemy sobie niemalże wszystko. Listy zabiegów wykonywanych przez kliniki chirurgii plastycznej wciąż wzbogacają się o kolejne, coraz to ciekawsze pozycje. I o ile korekta nosa czy uszu nikogo nie dziwi, tak labioplastyka (plastyka pochwy i warg sromowych), czy zmiana kształtu oka są nieco bardziej intrygujące. Niby nic wielkiego. W końcu jeżeli mamy możliwość poprawienia czegoś, co jest dla nas przyczyną dyskomfortu, dlaczego z tej szansy nie skorzystać? Wszakże początkowo celem chirurgii plastycznej było korygowanie blizn, widocznych oszpeceń itp. Niestety, ludzie
wielbiący swoje odbicie w lustrze popadają w istny nałóg udoskonalania siebie. Nie chodzi już bowiem tylko o likwidowanie faktycznych defektów czy nawet objawów starzenia się. Teraz operacje te są sposobem na osiągnięcie wymarzonego ideału, często zupełną zmianą wyglądu twarzy i całego ciała. Nos, oczy, uszy, usta, ramiona, brzuch, nogi, a także miejsca intymne. Liczne operacje plastyczne z całą pewnością nikomu na zdrowie nie wyjdą, a przykładów tego daleko szukać nie musimy. W Internecie aż roi się od zdjęć gwiazd mniejszego i większego formatu, które stanowczo przesadziły z wizytami u chirurgów plastycznych. W skutek czego, mimo marzeń o bajecznej urodzie, bliżej im do gremlinów niż księżniczek. Priscilla Presley, Lil Kim, Donatella Ersaceto tylko niektóre słynne ofiary skalpela, w których, mimo szczerych chęci, trudno dostrzec upragnione piękno.
W czekoladowym świecie Kanony piękna i urody zmieniają się. Jednym z aspektów naszej powierzchowności, co do którego stosunek uległ zmianie na przestrzeni wieków, jest opalenizna. Dawniej unikano słońca, a nawet specjalnie wybielano skórę. Bowiem słoneczne brązy uważane były za przymiot ludzi niższego stanu, trudniących się pracą w polu. Obecnie natomiast piękna opalenizna stała się symbolem młodości i atrakcyjności seksualnej. Godzinne wylegiwanie się na plaży może być nawet przyjemne. Morza szum, ptaków śpiew… Jednakże dla wielu amatorów czekoladowej skóry lato to stanowczo za krótki okres, słońca zdecydowanie za mało, więc trzeba te braki w jakiś sposób nadrobić. Toteż rzesze ludzi prosto z plaży biegną do solarium. I tak, jak inne zabiegi upiększające, także opalanie stało się dla wielu nałogiem. Tanoreksja, czyli uzależnienie od chęci bycia opalonym to, podobnie jak anoreksja, problem natury psychicznej. Tanorektycy mają ciągłe uczucie, że są bladzi, podczas gdy ich skóra jest już nienaturalnie brązowa. Jak powszechnie wiadomo: co za dużo, to niezdrowo; w stosunku do kąpieli słonecznych (czy na plaży, czy w solarium) sprawdza się to powiedzenie bezsprzecznie. Poparzenia, udar słoneczny, a przede wszystkim rak skóry – oto skutki dążenia do perfekcyjnie opalonego ciała. Po raz kolejny
górę bierze jednak nasz ludzki narcyzm i kult ciała.
Z
dawałoby się, że przyszło nam żyć w świecie, w którym wartością nadrzędną jest uroda. Zewsząd bombardowani wzorami fałszywego piękna, zaczynamy wierzyć, że taki porządek świata jest tym właściwym. Nic bardziej mylnego. Uświadommy sobie wreszcie, że ludzi idealnych nie ma, nie było i nie będzie. I dobrze. Świat idealny byłby nudny. A nasze - takie czy inne - mankamenty czynią nas wyjątkowymi. Spędzanie całego życia na pogoni za utartym kanonem piękna sprawia, że to życie tracimy. Czas spędzany na dietach, operacjach czy smażeniu się w solarium przepływa nam przez palce i nikt nam go nie zwróciżaden producent odchudzających suplementów, silikonowych implantów czy samoopalaczy. Może warto byłoby po prostu zaakceptować siebie i cieszyć się życiem. Piękniejsi nie będziemy, ale szczęśliwsi – na pewno
Katarzyna Żyszkiewicz
FOT: NIZIO
OFENSYWA - czerwiec 2009
27
>> TAK ŻYJEMY
Michał Rybak ci. Zwijam śpiwór i chowam go do plecaka. W tym czasie ruch w kanciapie robi się coraz większy. Ktoś włącza radio. Nie wiem jakim cudem ten stary złom jeszcze działa i do tego łapie Radio Centrum. Leci Kult, „arahja”. W pomieszczeniu robi się coraz zimniej. Trociniak wygasł. Idziemy go nabić. Łukasz wysypuje trociny z worka a ja udeptuję. Wracamy do środka, rozpalamy. Dymi się straszliwie, ale w końcu dym zaczyna wylatywać kominem a nie drzwiczkami od piecyka. Łukaszowi zaparzyła się kawa, do niej wyciąga drożdżówkę z makiem. Niefart, ktoś wpuścił do kanciapy koty, a one dobrały się do bułki. Ale i tak się zje. I w tym momencie pojawiają się nowi adepci jazdy konnej. Rzucają plecaki na łóżka i zaczynają przebierać się w stroje do jazdy. Łukasz kończy kawę i rozdziela im konie na dzisiejszy kurs. Wychodzą. Na nas też czas. Konie, które nie będą teraz pracować na kursie wyganiamy na ujeżdżalnię. Niech sobie pobiegają. My w tym czasie zrobimy porządek w staj-
Jeden dzień z życia
Pędzimy przez las. Wiatr wyciska łzy z oczu. Przed nami powalone drzewo. Adrenalina. Skok, lądowanie. I dalej, galopem. Kolejne drzewo, kolejny skok. Przed oczami otwarta przestrzeń, wyjechaliśmy z lasu. Pędzimy polną drogą na złamanie karku...
D
zwoni budzik. Za oknem jeszcze ciemno. Wyciągam spod poduszki telefon i wyłączam alarm. Jest piąta trzydzieści. Co mnie podkusiło, żeby dać się zaprząc w ten kierat? Schodzę z pryczy i budzę Olę. Poranne karmienie przed nami. Buty na nogi. Ola, podnosząc się z łóżka, uderza głową o górną pryczę. Siedzi na krześle i klnąc, na czym świat stoi, masuje sobie ciemię. Kurtka, rękawice i jesteśmy gotowi zacząć kolejny dzień na Wólce. Wychodzimy przed kanciapę. W nocy padał śnieg i teraz na podwórku leży warstwa wysoka do kolan. Brniemy przez nią do stodoły po wiadra, żeby napoić konie. Wracamy do środkowej stajni, w której znajduje się kran. Ola nalewa wodę do wiader, a ja roznoszę ją koniom. Ślisko. Dwa razy prawie się wywracam. Koniom nie bardzo chce się pić. Cale szczęście. Wypijają po jednym wiadrze i nie chcą więcej. Teraz siano, i znowu rundka do stodoły. Zostały dwie kostki siana w stajni z wieczornego karmienia. I bardzo dobrze. Tylko po jednej rundce na łeb. Tym razem upadam. Leżę w śniegu i niezbornie próbuje się podnieść. Udało się. Rozkładamy siano koniom. Pół godziny przerwy. Ola idzie do kanciapy wstawić wodę na herbatę, a ja zapalam porannego pa-
28
OFENSYWA - czerwiec 2009
pierosa. Nad stadniną Akademickiego Klubu Jeździeckiego powoli wstaje blade, zimowe słońce. Niedopałek wrzucam do popiołu po wczorajszym ognisku. Wchodzę do budynku, herbata już się parzy. Szukam cukru. Wygląda na to, że się skończył. A wieczorem była pełna szklanka. Cóż, los nikomu nie szczędzi rozczarowań. Wypijamy prawie wrzątek. Oczywiście musiałem sobie język poparzyć. No i z powrotem do koni. Tym razem owies. Wsypujemy go do gniotownika. Piekielna machina zaczyna wyć, rzęzić i podskakiwać. Wyłączamy drania i przygotowujemy w wiadrach porcje pogniecionego owsa. Do każdego wiadra łyżka witamin i łyżka granulowanego czosnku. Roznosimy do stajni. Jest siódma rano, wreszcie możemy zająć się sobą. Kolejna herbata, w międzyczasie Ola znajduje cukier. Ktoś rzucił na niego paczkę po chipsach. Wyciągamy z plecaków kanapki, konie nakarmione wiec i my możemy coś zjeść. Na pozostałych łóżkach pojawiają się oznaki życia.
W
staje Łukasz. Od ósmej prowadzi kurs. Pasowałoby powoli zacząć wracać do rzeczywistości z objęć Morfeusza. Za jakieś pół godziny pojawią się kursan-
niach. Najpierw widły i taczki. Wyrzucamy nadmiar ściółki ze wszystkich stajni. Po godzinie mamy to za sobą. Teraz do stodoły po słomę, trzeba sierściuchom pościelić, żeby nie stały na mokrym. W międzyczasie kursanci czyszczą i siodłają konie. Jeżdżą. Zza stodoły słychać charakterystyczne dla każdego kursu krzyki prowadzącego: „pięty w dół”, „nie garb się”, i temu podobne. Każdy wybieg jest prostokątem o wymiarach dwadzieścia na sześćdziesiąt metrów. I chcąc nie chcąc instruktor musi krzyczeć, aby kursanci cokolwiek usłyszeli. Idziemy za stodołę zobaczyć, jak sobie radzą. Wygląda to całkiem przyzwoicie. Kiedyś mogą być z nich całkiem nieźli jeźdźcy. Z małym wyjątkiem. Jedna z dziewczyn w ogóle sobie nie radzi z koniem. Barnaba wozi ją gdzie chce. Kiedy ma ochotę, to kłusuje (kłus to chód podobny do naszego truchtu, taki niezbyt szybki bieg), a jeśli umyśli sobie stać – staje. Łukasz, zakutany w długi płaszcz, co chwilę do niej podbiega, tłumaczy, pokazuje co robi źle, ale efektów nie widać. Kursantka robi się coraz bardziej zniechęcona. Kilka osób z wachty nocnej pojechało do domu. Pojawili się za to zmiennicy z wachty dziennej. Zbliża się dziesiąta – koniec kursu. Przyjeżdża następna grupa.
TAK ŻYJEMY << Zmarznięty Łukasz wyciąga papierosa i zapala. Jego uczniowie zsiadają z koni. Śnieg zaczął się już topić i zamiast niego na ujeżdżalni jest teraz miękkie błotko pośniegowe. Kursanci sprowadzają konie z wybiegu na podwórko. Chwilowo nie ma nic do zrobienia. Przebieram się w bryczesy i buty do jazdy. Guzik nie chce się dopiąć. Cholera, przytyłem przez święta. Sprowadzam Pasera z wybiegu. Po 15 minutach jest gotowy do jazdy: napojony, wyczyszczony i osiodłany. W tym czasie kursanci z dziesiątej są ciągle „daleko w lesie” w przygotowaniach koni do jazdy. Jeszcze nie skończyli czyścić. Nie mówiąc już o kiełznaniu czy siodłaniu. Cóż, wprawią się. Ten kurs prowadzą Ola i Kaśka. Łukasz ma o 12 zajęcia na uczelni, więc od razu po zakończeniu swojego kursu przebiera się w normalne ciuchy i jedzie do domu. Wyrobi się pewnie na styk. Ruszam na ujeżdżalnię. Paser chyba nie jest dziś zbyt chętny do współpracy. Już podczas czyszczenia strasznie
się wierci. Konie są jak ludzie, też mają swoje słabsze i lepsze dni. Przeczucie mnie nie zawodzi. Paser dziś najchętniej stałby sobie na wybiegu i nie pracował pod jeźdźcem. Trochę muszę z nim powalczyć, w końcu jednak najwyraźniej nudzi mu się stawianie oporu. Zaczyna ze mną współpracować. Kłusuje poprawnie, bardzo chętnie wchodzi w galop. Czysta, niczym niezmącona ekstaza. Problemy na uczelni, stres, wszystko odchodzi. Jest tu i teraz. Tylko ja i „Pasiu”. Poezja końskiego ruchu, wiatr na twarzy. Miał rację kto powiedział: Największe szczęście w świecie na końskim leży grzbiecie.. W takich momentach czuję, że żyję. Po godzinie mam dość. Muszę pamiętać, że po południu jedziemy do lasu.
W
racam akurat na południowe karmienie, procedura identyczna jak rano. Tym razem zajmują się tym dziewczyny, bo panowie idą naprawiać ogrodzenie. Kilka belek trzyma się już tylko na słowo honoru. Młotek, piła, gwoździe, nowe żerdki i my. Pół godziny później ogrodzenie jest już naprawione. Nowe fragmenty odcinają się od starych, są sporo jaśniejsze.
Kult postrzegany jest jako pewnego rodzaju wartości, idee, wiara, szacunek, miłość, chwała, podziw, ubóstwianie, zainteresowanie, obrzęd, tradycja, a nawet fetyszyzacja. Według pytanych słowo kult oznacza postawę bezkrytycznego podziwu dla zjawiska, osoby, adoracja, fascynacja czymś, bezgraniczne wielbienie przedmiotu lub osoby, czy też jako pewne wyobrażenie i wiarę w coś, co jest dla człowieka istotne. Kult to uwielbienie, to wiara w jakiś wyższy byt, bezgraniczna chwała czegoś, wyznawanie wiary w coś, troska o coś ważnego, a także tradycja, fanatyzm, ekscytacja, hołd, przywiązywanie do czegoś istotnej wagi, coś, na czym człowiekowi naprawdę zależy. Ankieta wśród lubelskich studentów, autor: Monika Świetlińska]
Wracamy ogrzać się do kanciapy, trafiamy w dobry czas. Dziewczyny właśnie kończą robić grzańce. Gorące piwo, goździki, cynamon, z braku pomarańczy rozgniecione kawałki mandarynek. Wychodzimy ze szklankami grzańca zapalić przed budynek. Właśnie pojawiają się kolejni kursanci. Na widok Bartka w mundurze ułańskim, w rogatywce na głowie i z Mauserem na plecach, stają jak wryci. Takich atrakcji się nie spodziewali. Całe szczęście, że nie pierwszy raz są na Wólce, bo pewnie zadzwoniliby po psychiatrę. Na obiad robimy jajecznicę. Przysmażony boczek, cebula no i oczywiście jajka. Niebo w gębie. Mija czternasta, kolejny kurs czyści sobie konie. My też. Mnie dostał się Paser. Tym razem jedziemy w teren do lasu w trzy osoby. Najpierw piętnaście minut stępem (najwolniejszy chód u koni), zwierzaki muszą się rozgrzać. Kłus - ciśnienie rośnie. I nam, i koniom. Wjeżdżamy na drogę wiodącą przez las. Prowadząca, Ola, daje sygnał: Galop! Arkan momentalnie przyspiesza. Paser i Barnaba też. Końskie kopyta łomoczą w zmarzniętą ziemię, pęd powietrza wyciska łzy z oczu. Na ścieżce leży zwalone drzewo. Ola przeskakuje je nawet nie zwalniając, za nią ja. Odbicie, krótki lot, twarde lądowanie. Paser na chwile traci równowagę, kopyta ślizgają się na mokrym śniegu. Całe szczęście wystarcza lekki balans ciałem i jest ok. Pędzimy dalej. Dosłownie o milimetry mijam wystającą gałąź, byłaby gleba. Zwalniamy do kłusa. Ściemnia się, czas wracać. Kłusujemy polną drogą. Kilometr przed bazą przechodzimy w stęp. Konie muszą ochłonąć. Ola intonuje „Hosadynę”. Dołączamy. Ktoś nas usłyszy i otworzy nam bramę.
Bartek, ciągle z Mauserem na plecach mocuje się z zapięciem. Po chwili jesteśmy na podwórku, krótka komenda: Do zsiadania, z koni i jesteśmy już z powrotem na własnych nogach. Zdejmujemy siodła, ogłowia i czyścimy koniom kopyta. Sprawdzamy, czy nic nie wbiło się pod podkowę lub w samo kopyto. Wycieramy konie wiechciami słomy i prowadzimy do stajni.
Jest
siedemnasta, zdążyło się już ściemnić. Ktoś rozpalił ognisko, kiedy nas nie było, ktoś inny kupił kiełbasę, ktoś zaostrzył kije. Siadamy przy ognisku, i piekąc kiełbasę nad ogniem, zaczynamy rozmawiać. Jak zwykle o koniach. Dzielimy się wrażeniami z dzisiejszego terenu, ktoś opowiada o koniu, którego zamierza kupić. Czas do dziewiętnastej szybko mija. Wieczorne karmienie. Po karmieniu wracamy do ogniska, zaczynamy śpiewać. Repertuar oczywisty – piosenki o koniach i pieśni kawaleryjskie. Około dwudziestej drugiej zabiegi pielęgnacyjne. Czyszczenie kopyt, smarowanie ich dziegciem. Zbliża się północ, czas wypić „zdrowie konia”. Bartek wypowiada tradycyjne słowa – Jak fałsz w kocie a wierność w psie, tak wdzięk i uroda w kobiecie i w koniu, panie, panowie, pijmy zdrowie konia. Mija północ, czas spać. Jutro rano wracam do domu, uczelnia czeka. Ale już za dwa dni weekend. Wrócę tu znowu, zobaczę konie, wsiądę na któregoś. Przyjadę do zimnych stajni, zatłoczonej kanciapy i zabłoconego podwórka. I do koni. Złośliwych, upartych, nieprzewidywalnych, ale kochanych potworów. Dających mnóstwo radości, ale i potrafiących doprowadzić do szału
Michał Rybak OFENSYWA - czerwiec 2009
29
>> TAK ŻYJEMY
Kinga Gruszecka
Ma dwadzieścia lat, brązowy medal Polski w lekkoatletyce, powołanie do kadry narodowej i... pasję, która nie pozwala jej się poddać – rzut młotem.
Zofia Pietrzak, dla przyjaciół po prostu Zośka. Od roku studiuje Stosunki Międzynarodowe na Wydziale Politologii UMCS. Od 4 lat trenuje rzut młotem. Chce osiągnąć formę olimpijską.
P
rzygodę ze sportem zaczęła w pierwszej klasie liceum w 2005 roku i do dzisiaj nie może przestać. Ale ćwiczenia to wysiłek. Wysiłek to ból. Oj, bo jak nie boli to znaczy, że nie żyję – mówi Zośka ze śmiechem. I to jest prawda o sportach wyczynowych. W tym przypadku nie mówi się, że „sport to zdrowie” tylko „sport to uzależnienie, które boli mniej niż odstawienie uzależnienia, ale boli”. Zośka rzadko narzeka na ból mięśni zmęczonych ogromnym wysiłkiem. Nie skarży się, że spędza dziennie 4 godziny na siłowni. Biega niezależnie czy zima czy lato – o kondycję trzeba dbać bez względu na porę roku. Nie marudzi, że musi wcześniej wstać i położyć się znacznie później niż większość ludzi na roku, bo ma i treningi, i dojazdy do Lublina, i normalne zajęcia na uczelni. A oprócz tych wszystkich zajęć znajduje jeszcze czas na książkę i spotkania z przyjaciółmi. Historia tej dyscypliny sięga starożytności. Tylko młot wyglądał inaczej
30
OFENSYWA - czerwiec 2009
– wtedy drewniany uchwyt z metalową kulą a przed rzutem odbywały się biegi.
Prowadzona za rączkę Rzucająca młotem układna i grzeczna dziewczynka? Jeśli nawet, to na pewno nie jest to Zośka. Ona ma temperament i jest twardsza niż niejeden mężczyzna. Jej „życiówka” w rzucie młotem to 54,89 m. Chce dojść jeszcze w tym roku do poziomu 61 m. Dziwne, że siłą woli nie zmusi tego młota do upadku na 61 metrze. Jej przenikliwy, stanowczy wzrok, pewność siebie, z jaką coś robi, nie pozwala nawet na najcichsze głosy sprzeciwu. Ale tak jest tylko w przypadku sportu i życiowych rekordów. Zośka gubi się za to na najprostszych odcinkach dnia. Wtedy wie, że musi posłuchać innych. Czy iść na zajęcia czy nie iść – oto jest pytanie studenta. Zośka najchętniej odpowiadałaby „nie iść”, ale potulnie słucha się innych i idzie.
Siłownia to woda, Zośka to ryba Normalny dzień Zośki wygląda podobnie. Biega między uczelnią a siłownią. Nie ma miejsca na siłowni, którego by nie znała. Wchodzi i od razu głowa idzie jej do góry, robi się bardziej wyprostowana i pewniejsza siebie. Od przekroczenia progu zaczyna się taniec na miarę flamenco. Tańczy... z każdym ciężarkiem, poświęca chwilę wszystkiemu, co jej wpadnie w ręce. Pełna energii uprawia sprint między sprzętem siłowni AOS. Z każdą minutą coraz bardziej zmęczona, ale i bardziej uśmiechnięta. Kindzior, zobacz jaki przystojniak – mówi do mnie pokazując zdjęcie wyjątkowo umięśnionego mężczyzny, oblanego chyba litrem oliwki dla dzieci. Myślę sobie „No, dobra o gustach się nie dyskutuje”. Ale chcę się odwdzięczyć za zaufanie i pokazuje jak wygląda mój ideał mężczyzny. Przygląda się fotografii ze zdumieniem i niesma-
TAK ŻYJEMY << kiem zarazem. Po chwili pyta – A wiatr go nie zdmuchnie? Trudno wymagać od kobiety przebywającej większość czasu na siłowni aby podziwiała drobne postury. Nie, takim kobietom, kobietom jak Zośka marzą się Atlasi. Mistrzynią Polski w tej dyscyplinie jest Kamila Skolimowska ze swoim wyrzutem 76.83 m. Rekord światowy kobiet to o 1 metr więcej. W młocie zakochałam się jak zobaczyłam Kamilę – zdradza Zośka. Kamila Skolimowska to jej autorytet i nigdy nie podda się w dążeniu do celu, między innymi z tego powodu. O śmierci Kamili dowiedziała się będąc na zjeździe kadry nad morzem. Chciałam ją poznać, ale nie zdążyłam – mówi.
Na trzy dni przed Przez wydział idzie jak burza. Grzmi śmiechem i błyska radością. Przy niej nie ma jęczenia, ani skarżenia się. Przy niej jest porządek. Zresztą wstyd się przyznać, że jest się leniwym przy osobie, która w zimie leci na Start i 20 razy rzuca młotem, która przygotowuje się do Młodzieżowych Mistrzostw Europy w Kownie, a jej plany na najbliższe 3 lata to dojście do formy olimpijskiej. Londyn czeka. Siedząc z Zośką na zajęciach bezczelnie przepisuję jej domowe notatki. Dokładne, może kiepsko czytelne, ale widać, że trochę nad nimi posiedziała. To ja przepisuje od niej, choć to ona do 20.00 była na siłowni. Ukradkiem zerkam do jej zeszytu i kreślę na kartkach krzywe litery. Gdy mamy zajęcia w innych grupach widzę jak biegnie. Wiecznie biegnie, ciągle brak jej na wszystko czasu, ale zawsze zdąża w porę. Czasami biega z torbą sportową. Ja nawet nie próbuje jej podnieść, wiem, że jest wystarczająco ciężka. W torbie mieści się wszystko. Począwszy od podręczników na zajęcia, poprzez strój na trening, a na mydle skończywszy. Jak wygląda młot? Do kuli z wolframu (ciemnoszary metal) przymocowana jest stalowa linka zakończona uchwytem. „Młoteczek” waży od 4 do 7,26 kg – w zależności od kategorii. A tych jest trzy: juniorzy, juniorzy starsi, seniorzy. Podczas sesji wszyscy siedzą zdenerwowani, jak na szpilkach, nastroszeni i nieznośni. Każdy głośno zastanawia się czy zda, jakie profesor zada pytanie i czy egzaminator będzie w dobrym humorze. Zośka nie siedzi ze wszyst-
W zimie leci na Start i 20 razy rzuca młotem, która przygotowuje się do Młodzieżowych Mistrzostw Europy w Kownie, a jej plany na najbliższe 3 lata to dojście do formy olimpijskiej. Londyn czeka.
kimi. Nikt nie wie co się z nią dzieje i gdzie w ogóle jest. Okazuje się, że ma obóz sportowy. Jednocześnie próbuje zdać sesję. Kto powiedział, że jedno wyklucza drugie? Więc my denerwujemy się i panikujemy, a ona nie ma na to siły po treningu. Mimo doskwierającego zmęczenia zagląda do książki, o czym mężnie donosi innym studentom. Może to lepiej, że nie ma jej w tej nerwówce. Wraca z obozu na trzy dni przed egzaminem. Tam nie ma warunków do nauki, ciągle treningi. Ale wraca mimo braku przygotowania do sesji. Wzbogacona za to o doświadczenia, wypoczęta i pełna zapału. Już po dwóch dniach bez treningu narzeka, że ona nie może tak siedzieć bezczynnie, że musi ćwiczyć i że dobrze, że wkrótce wyjeżdża na kolejne zgrupowanie. Egzamin zdaje na 5!
Lekkoatletyka – sport indywidualny – rodzinny Nad celami Zośki pracuje sztab ludzi. Jej Anioły Stróże na Ziemi, bo jak inaczej nazwać trenerów? Wszyscy jej pomagają, chcą jak najlepiej i tylko
przy nich Zośka kruszeje, zgadza się na wszystko. Na zawodach nie ma wsparcia teamu ani polegania jeden na drugim. Rzut młotem to sport indywidualny, ale mimo to cała grupa jest jak rodzina. Czy prywatnie lubią się czy nie, w momencie czyjegoś występu to się nie liczy. Najważniejszy jest występujący. Jego siły. Siły spotęgowane skupieniem i kciukami całej grupy. Można powiedzieć, że grają o własny sukces ale nigdy nie są sami. Wyrzut odbywa się z koła o średnicy 2 m 13 cm. Zawodnik ani podczas obrotów (3 – 5) nie może nadepnąć lub przekroczyć metalowej obręczy.
M
istrzyni często mówi o rodzinie, ale rzadko o tym, że jest wspierana... Moja największa miłość jest w domu nieakceptowana – śmieje się. Pewnie dlatego, na złość wszystkim i w ramach wyrażania siebie twierdzi, że jak zrobi sobie tatuaż to tylko przedstawiający młot
Kinga Gruszecka OFENSYWA - czerwiec 2009
31
>> TAK ŻYJEMY
Małgorzata Czpak Silence
Zagubiona wiara Kult jest to wyraz oddawania czci Bogu, wykonywany na różne sposoby poprzez modlitwę, ofiarę, poświęcony czas czy na przykład przez pielgrzymowani; jest to zależne od wyznania, które ktoś preferuje, a więc od doktryny danego ruchu religijnego. Ks. Leon Kuśmierczyk
Z
ostaliśmy wepchnięci do wielkiej sali Silence przez ogromny tłum, który parł do przodu. Przed drzwiami słychać było wrzaski, wesołe śpiewy i tańce. I nagle stało się coś dziwnego. Ci rozkrzyczani, młodzi ludzie po wejściu do środka zamienili się w milczące i skupione osoby. Nikt ich nie uciszał, nikt nawet nie dałby rady ich opanować. Silence – znaczy „cisza”. To, co zobaczyliśmy w środku, było niesamowite. Przygaszone światło, trzy wielkie ołtarze w kolorze czerwieni otoczone świecami i chór śpiewający kolędy. Wokół setki, nie, raczej tysiące młodych ludzi z różnych zakątków świata, siedzący na podłodze i ta kompletna cisza. Czasem przechodził ktoś z napisem silence, ale wydawało się, że każdy wiedział, po co tu przyszedł. Zaczęła się wspólna modlitwa i śpiewy tłumaczone na włoski, niemiecki, polski, angielski, węgierski i francuski. Nie miało znaczenia czy rozumiesz słowa, ważne, że masz tekst i śpiewasz, że jesteś cząstką tej wielkiej wspólnoty ludzi, która Cię otacza. Podczas drugiej części modlitwy nastąpiła medytacja brata Aloisa i modlitwa krzyża.
Zaczęło się
Kult religijny są to wszelkie zachowania i praktyki religijne czynione wobec istoty bądź przedmiotu kultu. Czynności kultowe mają na celu ułatwienie kontaktu oraz wyjednanie przychylności dla człowieka od istot boskich, sił natury czy duchów przodków. Jeden z elementów systemu religijnego. Najczęstsze formy kultu stanowią modlitwa, ofiary, rytualne tańce, śpiewy czy inne sposoby wyrażania wiary. Z kultem religijnym nierzadko wiążą się pielgrzymki do miejsc uznawanych za święte (sanktuariów). Dr Maciej Rajewski, Zakład Antropologii Kulturowej UMCS] - żaba gdzieś w okolicy tekstu
32
OFENSYWA - czerwiec 2009
– Możemy jechać do Mediolanu na Sylwestra – wykrzyczała Ania – a po drodze będzie zwiedzanie Wiednia! – Brzmi ciekawie, ale powoli. Jak to do Mediolanu? – Jest to wyjazd TAIZE, w tym roku organizowany we Włoszech. Taka okazja za niewielką cenę szybko się nie powtórzy. Musimy jechać! Ta niewielka cena dla mnie okazała się jednak dość wysoka. Ale 3 dni przed terminem płatności wpłynęło stypendium z wyrównaniem za trzy miesiące. Postanowiłam pojechać. Okazało się, że trzeba chodzić na cotygodniowe spotkania modlitewne, które miały duchowo przygotować do wyjazdu. To podobało się nam najmniej, ale szybko okazało się, że nikt nie sprawdza obecności. To tylko strata czasu, więc po co chodzić. Zaczęłyśmy wertować przewodniki i ustalać, co tam zobaczymy. Byłyśmy zachwycone naszą wycieczką i nie mogłyśmy się już doczekać. Marzył się nam Wiedeń, skąd przez tyle wieków rządzili potężni Habsburgowie, Mediolan, który kryje w sobie nie jedną historię, no i oczywiście jest pełen przystojnych Włochów. – Super, ale to jest przecież katolicki wy-
TAK ŻYJEMY << jazd – tak reagowali niektórzy znajomi, gdy opowiadałam o swoich sylwestrowych planach. Zmieszana, pospiesznie odpowiadałam: – Tak, ale na modlitwy wcale nie trzeba chodzić, nikt tego nie pilnuje. Ja traktuję to wyłącznie turystycznie.
O
dkąd zaczęłam studiować w Lublinie poznałam wielu ludzi, którzy odrzucają Boga, czasem wręcz kpią z Niego i z wiary pod jakąkolwiek postacią. Początkowo nie miało to na mnie wpływu, ale z biegiem czasu zaczął mnie ogarniać bunt przeciw moralnym nakazom i zakazom. Wartości, które wyniosłam z mojego miasteczka, nagle zaczęły wydawać mi się prowincjonalne. Otaczali mnie ludzie, dla których jedynym Bogiem są oni sami. Są wolni, ale czy… szczęśliwi?
Pozzuolo Martesana Mieszkaliśmy w Pozzuolo Martesana, dwadzieścia kilometrów od Mediolanu. Razem z Agnieszką i Anią trafiłyśmy do typowo włoskiej rodziny. Antonella i Andre Allloni przyjęli nas bardzo serdecznie. Najzabawniejsze było to, że oni mówili tylko po włosku, a my non capisco (nic nie rozumiałyśmy). Dostałyśmy swój pokoik. Andre oprowadził nas po domu i powiedział, że możemy ze wszystkiego korzystać. Czas tam spędzony okazał się bardzo twórczy. Gdy po całym dniu pobytu w Mediolanie wracałyśmy zmęczone, gospodarze zawsze na nas czekali. Trzeba było porozmawiać z nimi, a słowa na niewiele się zdawały, więc trzeba było wykorzystywać wszelkie inne niewerbalne sposoby: ręce, rysunki i liczyć na własną wyobraźnię. Ich zwyczaje zaskakiwały nas. Czasem nie mogłyśmy powstrzymać się od śmiechu. Tak było na przykład już pierwszego dnia, gdy na kolację, czyli włoskie śniadanie dostałyśmy kawę w wielkich miskach, z łyżkami jak do zupy i do tego ciastka. – A gdzie polskie kanapki? – patrzyłyśmy z osłupieniem. Okazało się też, że na odespanie poprzednich nocy w autokarze nie mamy co liczyć. Chciałyśmy opuszczać poranne modlitwy, ale nasza rodzina budziła nas wcześnie rano i odprowadzała do samego oratorium. Podczas tych spotkań najpierw były ogólne modlitwy w różnych językach, a potem rozmowy o Bogu w małych grupkach. – To durny pomysł – narzekałyśmy – Przecież nie po to tu przyjechałyśmy.
O dziwo, inni ludzie, którzy razem z nami trafili do Pozzuolo nie bali się opowiadać o swoich duchowych przeżyciach.
Dumo i Anioły W Mediolanie zachwycałyśmy się piękną katedrą Dumo. Jest to przepiękna gotycka świątynia, na szczycie której wznosi się sześciometrowy posąg Madonny. Czekaliśmy godzinę, aby wejść na dach. Opłacało się. Zwiedzenie jej zajęło nam prawie cały dzień. Majestatyczne wnętrze katedry wypełnione jest posągami. Najsłynniejszy z nich to św. Bartłomiej, który zdartą z siebie skórę jak płaszcz zarzuca na swoje ramiona. Nie mogłam napatrzeć się na te cuda. Postanowiliśmy opuścić wieczorne modły, aby przyjść i zobaczyć katedrę nocą. Podczas kolacji w potężnej hali na Fierze, Ania z Markiem powiedzieli: – Nie idziemy już z Wami na miasto. Pójdziemy do Silence. – Nie ma sprawy – odpowiedziałyśmy. Same z Anią i Agnieszką pojechałyśmy pod Dumo. Tak jak się spodziewałyśmy, nocą była jeszcze piękniejsza. Spacerowałyśmy także po najbardziej znanej ulicy Mediolanu – Galerii Wiktora Emanuela. Czas płynął szybko. Aby zdążyć na ostatni autobus do Pozzuolo, musiałyśmy jak najszybciej skierować się w stronę metra. Godzina odjazdu ostatniego pociągu zbliżała się nieubłaganie. Zaczęłyśmy się denerwować. Trzeba pójść tędy – powiedziała Agnieszka – patrzcie jest strzałka TAIZE. Odetchnęłyśmy z ulgą. Wsiadłyśmy. Gdy minęłyśmy pierwszą stację, nasz zapał się ostudził. – Jedziemy w przeciwnym kierunku! – krzyknęła Agnieszka. Przerażone wysiadłyśmy. Wbiegłyśmy po schodkach. Spojrzałam na zegarek. Zostało 4 minuty. Znów pełno przejść. Nie wiedziałyśmy, gdzie iść, a nasze ostatnie metro miało zaraz odjechać. Wokół nikogo nie było. Pustka. Nagle odwróciłam się i zobaczyłam dwie Włoszki. Do tej pory nie wiem, skąd się tam wzięły. Pobiegłam do nich i łamanym angielskim zapytałam, jak dostać się do Loreto. Wskazały nam drogę. Nie zdążyłyśmy nawet podziękować, a już biegłyśmy po schodach. Metro właśnie nadjeżdżało. Słyszałyśmy, jak się zatrzymało. Ułamki sekund zadecydowały o tym, że zdążyłyśmy. – Ktoś nad nami czuwa – powiedziałam z trudem łapiąc powietrze. – Tak, te kobiety to były nasze anioły – powiedziała Agnieszka – gdyby ich tam nie było, miałybyśmy nocleg pod chmurką przy minusowej temperaturze.
– To szczęście, że znały angielski. Włosi z językami obcymi są raczej na bakier – powiedziałam. Następnego dnia rano w kościele starałam się podziękować za nasze anioły. Zrozumiałam, że słowa nie są najważniejsze. Postanowiłam, że myśl o tym, że jest ktoś, kto nad nami czuwa, będzie mi towarzyszyć we wszystkim, co robię. Rozejrzałam się. Wokół mnie byli młodzi ludzie z różnych części świata, mówiący różnymi językami, którzy przyjechali do Mediolanu, aby modlić się o pokój. Teraz Lublin wydał mi się daleką prowincją.
Buon Anno Nadszedł 31 grudnia. Zmęczeni wracaliśmy z Mediolanu. Sylwester miał być zorganizowany przez parafię, w której mieszkaliśmy. O 23 przeszliśmy ulicami miasta z oratorium do kościoła. Każdy trzymał zapaloną świecę. Śpiewaliśmy kolędy. Pod stopami trzeszczał śnieg, a my modliliśmy się o pokój na świecie. O 24, przy huku wystrzału fajerwerków, składaliśmy sobie noworoczne życzenia: Polacy Francuzom, Węgrzy Włochom, Serbowie Polakom. Wszyscy wszystkim życzyli szczęśliwego nowego roku! Buono Anno! A potem było niezapomniane Święto Narodów. Każda z narodowości przygotowywała zabawę charakterystyczną tylko dla danego kraju. Największe powodzenie mieli Włosi, którzy porwali wszystkich do śpiewu i tańca. Nadszedł czas powrotu. Żal nam było odjeżdżać i zostawiać przyjaciół, których niedawno poznaliśmy. Pożegnaliśmy się z naszą rodziną, Antonellą i przystojnym Andre, który został naszym Antonio Banderasem. Mimo wszelkich różnic kulturowych, które prowadziły nieraz do nieporozumień, byliśmy bardzo wdzięczni za gościnę, za ich bezinteresowność. Przecież byłyśmy dla nich zupełnie obcymi ludźmi.
P
ielgrzymi z TAIZE odjechali do swoich domów. My wróciliśmy do Lublina, do własnych problemów, do szarej codzienności, ale z innym, bardziej pozytywnym nastawieniem. Teraz wiem, że ze swoja wiarą nie jestem sama, że jestem cząstką wspólnoty rozproszonej po całym świecie. Zrobiło mi się wstyd, że poddałam się otaczającej laicyzacji. Ta wygoda bycia sobie panem i władcą przestała mnie bawić. Kiedyś trzeba zadać sobie pytanie: Dokąd zmierzasz?
Małgorzata Czpak OFENSYWA - czerwiec 2009
33
>> TAK ŻYJEMY Prolog
Ś
wit. Wrzaski Turków, płacz rumuńskich dzieci, tupot drobnych koreańskich nóg szurających po kafelkowej posadzce korytarza. Goszczący mnie Anka i Patryk wymykają się cichaczem. Słyszę przez ścianę warkliwe guten morgen, które wymieniają z imigranckimi sąsiadami w drodze ku zatłoczonym, brudnym wagonikom tramwajów i śmierdzącym przedziałom metra. W zaduchu zaspanych oddechów imigranci jadą do pra-
cy – dzień po dniu sprzątają, sprzedają, serwują. Ja tymczasem leniwie wodzę palcem po mapie. Zaczynam niespiesznie wędrówkę po wydeptanych milionem stóp ścieżkach Wiednia.
Echa przeszłości Siedząc na ławce rozcieram spieczony ostrym słońcem kark. Przede mną odbywa się wielonarodowy korowód wszelkich znanych temu światu ras, kolorów, wyznań. Każdy żyje w Wiedniu według reguł wyniesionych z rodzinnego kraju. Hinduski okutane w barwne sari, nie usuwają czarnych kropek ze środków czół. Muzułmanki, idąc dwa kroki za mężem, obładowane dziećmi i siatkami z zakupami, ukrywają ciała i twarze pod ogromnymi, burymi chustami. Koreanki kołyszą się drobnymi kroczkami, chroniąc przed słońcem blade twarzyczki pod maleńkimi parasolkami. Austriaków z krwi i kości jest w Wiedniu jak na lekarstwo. Po pierwsze, Austria od wieków była państwem wielonarodowym. Gdy w 1867 roku kraj ten połączył się z Węgrami, okazało się, iż 2/3 poddanych cesarza Franciszka Józefa nie mówiło po niemiecku. Po dziś dzień konflikty etniczne i narodowo-
34
OFENSYWA - czerwiec 2009
Marta Ćwik ściowe odbijają się donośnym echem w austriackim społeczeństwie. Po drugie, autochtoni ukrywają się w luksusowych enklawach, żyją eleganckim, „europejskim” życiem. Omijają szerokim łukiem wrzący kocioł tak imigranckich dzielnic, jak i zatłoczonych turystycznych atrakcji. Nie spotkam ich dziś na Praterze, w największym wiedeńskim wesołym miasteczku, gdzie w mechanicznym rytmie techno wiedeńscy imigranci będą świętować jedyny w roku wolny od usługiwania Dzień Pracy.
Z pamiętnika turysty Gdy pod nogami skrzypią wiekowe deski, zza okna dochodzi przytłumiony stukot końskich kopyt grających w orkiestrze z trzeszczeniem kół powozów, a na ogromnych stołach w cesarskich komnatach pałacu Hofburg iskrzą się łagodnie świece – czas staje w miejscu, a ja czekam na wejście monarchy – wszakże pora to wieczerzy. Po chwili jednak zadumę rozprasza grupa skośnookich turystów, błyskających gwałtownie fleszami. Wiedeń jest miastem zagmatwanym – od etnicznego galimatiasu po architektoniczne pomieszanie stylów. Wymyka się prostym analizom, na każdym kroku woła o szacunek historii. Jest duchowym, kulturalnym i gospodarczym centrum Austrii, dawną cesarską metropolią. Tereny dzisiejszego Wiednia i jego okolic były zamieszkane już w późnej epoce kamienia. Każde pokolenie, każda kolejna epoka dodawała Wiedniowi coś od siebie, tworząc unikatowe, ponadczasowe miasto o różnych twarzach. Z początku gubię się w gąszczu wąziutkich brukowanych uliczek starówki. Kamienne łby zachłannie połykają
obcasy butów. Stare, osiemnastowieczne kamieniczki pochylają się ku sobie, tworząc kilometry zabytkowego labiryntu. W jednej ręce mam przewodnik, w drugiej mapę. Okiem aparatu fotograficznego utrwalam w pamięci krew templariuszy spływającą po zaułkach Blutgasse (blut – krew, gasse – uliczka). Zadzieram wysoko głowę, by dostrzec strzeliste, mozaikowe wieże średniowiecznej katedry św. Szczepana, geograficznego centrum Wiednia. Wieki i barwy wirują w ostrym majowym słońcu. Chronię się w zapo-
Studenci szukają obiektów kultu w metafizyce. Czczą miłość, więzy rodzinne, przyjaźń, radość, wolność, szczerość, własne poglądy, zasady moralne, uczciwość, optymizm i nadzieję. Ankieta wśród lubelskich studentów, autor: Monika Świetlińska]
mnianym podwórku przed płynącym wartkim nurtem tłumem turystów. Opieram czoło o porośniętą jaskrawozielonym bluszczem czerwień ceglanego muru. W brudnej kałuży kąpią się wróble.
Rzeczywistość Anka jest sprzątaczką. Codziennie przed kursem niemieckiego zrywa się o piątej rano, by robić porządki w wiedeńskich biurach i domach. Wieczorami pracowała w restauracji, ale rzuciła tę robotę po poparzeniu się wrzącym tłuszczem. Szef nie pozwolił nawet na pięć minut przerwy, by obandażować rękę. Nie zmartwił się odejściem pracownicy – takich jak ona, nielegalnych i zdesperowanych, jest w Wiedniu na pęczki. Patryk ma łatwiej. Jest już drugim pokoleniem w Wiedniu. Ma obywatelstwo i nienaganny akcent. Jego rodzice przyjechali do Austrii w latach siedemdziesiątych. Teraz pomagają mu
TAK ŻYJEMY << finansowo w miarę możliwości rencistów. Wystarczy więc, że Patryk wieczorami pracuje jako kelner, a za dnia uczy się do matury. Anka i Patryk poznali się niedawno, ale już zdecydowali, że się pobiorą. Ślub wezmą w Polsce. Unia Europejska to ułuda. Nie mamy tu perspektyw – jak zdołam zarobić na studia? Ledwie starcza mi na czynsz i jedzenie. A bez studiów pozostanie mi sprzątanie i kelnerowanie – narzeka Patryk. Ambitni i głodni pieniędzy wracają do Polski z podkulonym ogonem.
róż. Z perspektywy pobliskiego pagórka wygląda to tak, jakby ogromny paw rozpostarł barwny, symetryczny ogon. Ukojenia przed palącym słońcem szukam w cieniu sześcianów i stożków wysokich drzew. Zadziwia mnie ryk lwa. To jednak nie udar słoneczny, ale pora karmienia w przypałacowym zoo. Moczę nogi w fontannie. Posejdon celuje we mnie ostrym trójzębem. Zamykam oczy bez lęku. W takim miejscu można umrzeć w pokoju. Towarzyszący mi Patryk patrzy na Shonbrun inaczej. Park i przypała-
Scena ta przychodzi mi na myśl, gdy w autokarze spotykam Mariolę. Ledwie ruszyliśmy w drogę do Polski, a Mariola już chwyta za komórkę. Dzwoni jej mąż, Austriak – Gregor. Widziałam, jak dopiero co żegnali się czule na dworcu. Pięć minut starczyło, by zdążyli się za sobą stęsknić. Mariola poznała Gregora trzy lata temu, gdy przyjechała do Wiednia z bratem. Brat woził do Wiednia ukraińskie papierosy robione na Szwajcarię. Na podmiejskim targowisku Flohmarkt miał swoich stałych kupców. Gregor
Teraz jednak jadą zmęczeni zatłoczonym tramwajem do domu na szybki obiad, zanim Patryk wyjdzie do pracy. Dołączam do nich pod Cesarskim Pałacem Hofburg. Opowiadam podekscytowana, jak tropiłam dziś ślady Beethovena, Straussów i Freuda. Jak z duszą na ramieniu wałęsałam się po kanałach pamiętających Orsona Wellesa. Jak w południe podziwiałam tańczący w takt organów orszak figur przedstawiających postaci historyczne na zegarze Anker. Jak wysupłałam ostatnie centy na lody o smaku malagi, które ciekły mi po palcach, gdy zapatrzyłam się zbyt intensywnie na ażurową, złotą kopułę budynku Secesji Wiedeńskiej. Anka i Patryk kiwają głowami ze zrozumieniem, ale ich śpiące, znużone oczy zdradzają smutek i apatię.
cowe atrakcje mija codziennie w drodze do pracy – bawarska restauracja wybudowana w miejscu cesarskich stajni przyciąga tysiące turystów. Patryk jest z pracy bardzo zadowolony – Najlepsi są amerykańscy turyści, ci potrafią zostawić niesamowite napiwki. Raz za weekendowy utarg pojechaliśmy z Anką do Salzburga. To wtedy wpadliśmy na pomysł powrotu do Polski. Tak się Ani rzewnie zrobiło, że taka udawana z niej turystka. Tak się staro poczuliśmy – niby po dwadzieścia lat mamy, a tylko praca i praca, a gdzie życie?
handlował starociami na sąsiednim stanowisku. Austriacy kochają starocie, można na tym nieźle zarobić – ciągnie opowieść dumna Mariola. Gregor, tak około pięćdziesiątki, spokojny, majętny, trzymał z Polakami, bo miał polskie korzenie. Tak od słowa do słowa okazało się, że szuka gosposi – Zostałam, co mnie tam, fryzjerce po technikum, lepszego w Bełżcach czekało? Najpierw sprzątała, gotowała, mieszkając kątem przy kuchni. Gregor był cierpliwy, uczył ją niemieckiego, pokazał miasto. Wkrótce zaproponował ślub. Żadne tam molestowanie. On żony szukał, a ja sposobu na obywatelstwo. Czysty układ. Na seks nawet nie nalegał, ja sama tak… Ale jak ślub, to tylko kościelny, po bożemu musi być. To seksu miało nie być, ale myśmy się w sobie normalnie zakochali! I pojechali do Polski, by Gregor udobruchał zagraniczną walutą miejscowego proboszcza, a i na wesele w Bełżcach nie żałował. Mariola jest szczęśliwa – To dopiero życie z majętnym, zagranicznym. Zazdroszczą jej wszystkie koleżanki. Siostry co i rusz przyjeżdżają do Wiednia w gości, licząc po cichutku na kolegów Gregora
Z wizytą w cesarskich stajniach Letnia rezydencja cesarza Franciszka Józefa rozkwita na wiosnę milionem barw. W przypałacowych ogrodach Shonbrun wszystko jest perfekcyjnie zaplanowane: wyżwirowane alejki wiją się wokół puszystych klombów i przecinają szeregi stojących na baczność
Jak ślub to tylko kościelny, po bożemu musi być Chłód mrocznej, ascetycznej katedry św. Szczepana rozświetlają wątłe świece zapalone za dusze chorych i zmarłych. Turyści cichną, gasną flesze. Chwila zadumy. Wchodzę po trzystu dwudziestu czterech kamiennych schodkach na sam szczyt katedry. Wzrok mącą miliony dachówek mieniących się we wszystkich kolorach tęczy. Przede mną rozpościera się cały Wiedeń. Leży u stóp katedry, wirują tłumy i konne powozy.
Marta Ćwik OFENSYWA - czerwiec 2009
35
>> TAK ŻYJEMY
Michał Hetman
Ciemność. Siedzę cały zdrętwiały. Dookoła mnie odgłosy rzęsiście padającego deszczu, szum poruszanych silnymi podmuchami wiatru gałęzi drzew, a przed oczami przebijający się przez mrok, oślepiający blask latarek.
S
łyszę krzyki ludzi. I wtem, nie wiadomo skąd, ten dźwięk. Głuche tąpnięcie. Zrazu pojedyncze, ledwo słyszalne, ale szybko narastające, przyspieszające, coraz głośniejsze, przytłaczające sobą wszystko dookoła. Zdawałoby się, że na świecie nie ma nic ponad nie. Grobowo, głośniej. Nagle – ryk. Dziki, hipnotyzujący, zwiastujący wszystko to, co najgorsze. Tak przerażającego dźwięku dotychczas nie słyszałem. Siedziałem sparaliżowany, niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Zdałem sobie sprawę, że – pomimo otaczających mnie tłumów – byłem sam. Wtedy właśnie ujrzałem źródło mego strachu. Wyglądał tak realistycznie, że nie sposób było uwierzyć, że nie istnieje. Powtarzałem sobie uparcie „Przecież to nie jego epoka, to niemożliwe, on nie ma prawa stać naprzeciw mnie”. A jednak stał. Tyranosaurus Rex. Miałem dziesięć lat, kiedy ojciec zabrał mnie do kina na „Park Jurajski”. Po seansie byłem pewny – film pozostanie moją miłością do grobowej deski.
36
OFENSYWA - czerwiec 2009
Jak to się zaczęło? Szczerze powiedziawszy, nie wiem. W tym srebrnym ekranie było po prostu coś. Jakaś magia, tajemnicze przyciąganie, niemożliwy do opisania pierwiastek. Film od samego początku nie był jeszcze-jedną-rozrywką, dodatkiem do obiadu, czy czasową zapchajdziurą. To była instytucja. Bilet do innego świata, świata przygód, skarbów, piratów, eksplozji, duchów, policjantów i złodziei. Świata przyjaciół, uśmiechu, rozrywki. Wielobarwnego, bogatego w dźwięki. Chyba po prostu lepszego. Koledzy mieli piłkę nożną i samochody – ja miałem kino. Znajomi z murów podstawówki słuchali wszelkiego rodzaju muzyki – od Michaela Jacksona i Roxette po Nirvanę i Pearl Jam. Ja zaś na pamięć wygwizdywałem motywy przewodnie z „Indiany Jonesa” i „Powrotu do przeszłości”. Kiedy świat ogarnęło szaleństwo na punkcie „Króla lwa”, z uporem maniaka tłumaczyłem opornym rówieśnikom, że sukces filmu tkwi tak w fabule, jak i w wyciskającej łzy muzyce Hansa Zimmera. Pochłaniałem te filmy w ilościach – jak dla jednostki nieuzależnionej
– co najmniej zastraszających. Miał w tym swój spory udział magnetowid, zakupiony przez rodziców jeszcze w minionym ustroju. Jakoś docierały do naszego domu kopie hitów zza Oceanu – kopie zdarte, z rozmytym obrazem i wytłumionym dźwiękiem. Rada była na to jedna – trzeba było usiąść bliżej ekranu. Na nic zdały się krzyki rodziny, straszenie wadą wzroku... „Co ci to da, pożytku z filmów nie ma, tylko sobie zdrowie popsujesz!” Ale To trzeba było zobaczyć. Zachwycić się, zniesmaczyć, nawet zanudzić. Przeżyć. Pasję w sobie pogłębiałem. Wadę wzroku – niestety – też.
N
im stuknęła mi dwunastka, czytałem co miesiąc, od deski do deski, trzy gazety o tematyce wiadomej; zmuszona przeze mnie matka zapisana była do pięciu wypożyczali; dzień rozdania Oscarów był drugą Gwiazdką, a jedyną barierą powstrzymującą mnie przed chodzeniem do kina na każdy obraz była ta, której runięcia przyspieszyć ni jak nie mogłem – wiekowa.
TAK ŻYJEMY << Oglądałem więc to, co mogłem. Starałem się więcej, ale cenzura Mamusi dzielnie stała na straży. Nie dla mnie były horrory, nazbyt krwiste filmy akcji czy tzw. „momenty”. Ale ja, zadziorny bachor, podług zasady „Dla chcącego nic trudnego”, i tak jakimś cudem obejrzałem „Milczenie owiec”. Twarz Lectera przestała mnie nawiedzać w snach dopiero dwa dni później... W swojej pasji każdy ma swoją ulubioną postać. Gwiazdora, ikonę. Najlepszy zespół, najlepszy piłkarz, najpiękniejsza modelka. Naj, naj, naj... Wisienka na szczycie tortu. Swoiste creme de la creme własnego mikroświata. Tarantino na ołtarzyku postawiłem kilka lat temu. Sławetne „Pulp Fiction” obejrzałem oczywiście o wiele wcześniej i naturalnie, po kryjomu, ale wiele z tego nie zrozumiałem. Ot, fajna sensacyjna komedia, nic poza tym. Całą zabawę w kino uchwyciłem dopiero później. Ujrzałem misterną sieć konstrukcji zapożyczeń i hołdów, z gracją balansujących na granicy kiczu i tandety, nigdy jej nie przekraczając. Dostrzegłem, że kinem można się bawić. Łączyć elementy z pozoru do siebie nie pasujące. Hiszpańskie rytmy w trakcie pojedynku na samurajskie miecze? Zagorzała dyskusja dwóch gangsterów o masażu stóp. Drugie dno w przeboju Madonny? A czemu by nie!? Twórczość Tarantino pokazała mi, że nie trzeba wychodzić spod etykietki „poważny i ambitny”, by osiągnąć status sztuki. By do tego dojść, trzeba było jednak być już od kina uzależnionym. Mieć obejrzane setki filmów dobrych i tysiące złych. I, na swój sposób, kochać je wszystkie.
W
tzw. międzyczasie pojawiły się kobiety. Dziwić się nie wypada, wszak natury oszukać się nie da. Przeżywałem miłości na podwórku, przeżywałem i na ekranie. A raczej z bohaterkami z ekranu. A było ich kilka... Do dziś wspominam wypieki na twarzy, gdy przez niedomknięte drzwi sypialni rodziców podglądałem Sharon Stone. Było właśnie tak, jak być powinno. Z niedowierzaniem, obawą, niemożliwością oderwania wzroku. Nie do wymazania z pamięci będzie także zjawiskowo piękna Claudia Cardinale, którą ujrza-
łem dawno temu, na Dzikim Zachodzie. I wreszcie Nicole Kidman, udowadniająca, że rude jest piękne. Te specyficzne, platoniczne zauroczenia i chłopięce fantazje były w mojej sytuacji nieuniknione. Czy z perspektywy lat się ich wstydzę? Czy mnie krępują? Nie. Wspominam je z rozrzewnieniem i uśmieszkiem czającym się w kąciku ust. A mojej matce będę wdzięczny do końca życia za to, że nie pasjonowały jej widowiska science-fiction. Dzięki temu księżniczkę Leię z „Gwiezdnych wojen” poznałem dopiero jako dostatecznie duże dziecko. Kto wie, co by się stało, gdybym tę fryzurę „na rogala” dostrzegł wcześniej. Ani chybi zapragnąłbym się znaleźć w odległej galaktyce wraz z innymi maniakami...
Twarz Lectera przestała mnie nawiedzać w snach dopiero dwa dni później... Parę lat temu swoją pasję postanowiłem rozwijać. Wzbogaciłem swój, dotychczas ubogi, repertuar. Na tapecie pojawili się von Trier, Bertolucci, Almodovar. Wciąż organizowałem sobie maratony filmowe, ale zamiast Schwarzeneggera ich bohaterami byli Kubric, Allen czy Coppola. To wciąż wierzchołek góry lodowej, ale i tak jest lepiej niż było. Szerzej, ambitniej. Chociaż, jak na potrzeby perfekcjonisty przystało – wciąż za wąsko. Przede mną więc Fellini, Godard, Polański, Bergman. Przede mną wiele filmów...
P
onoć do każdej miłości, żeby z niej w pełni czerpać, trzeba dojrzeć. To właśnie stało się ze mną. Skoków w bok nie planuję. Jestem w związku idealnym
Michał Hetman FOT: NIZIO
OFENSYWA - czerwiec 2009
37
>> TAK DZIAŁAMY HTTP://ARTBOOMFESTIVAL.FILES.WORDPRESS.COM/2009/05/IMG_1317.JPG
Wywiad Urszuli Kokoszki
Jestem poetą wizualnym, mniej ważnym Jeden z najwybitniejszych współczesnych polskich rzeźbiarzy. Interesuje go człowiek, jego egzystencja oraz śmierć. Absolwent warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Laureat Paszportu Polityki w kategorii sztuk wizualnych. Związany jest z warszawską Galerią Foksal, ale swoje prace wystawia głównie za granicą. Pisały o nim najważniejsze pisma branżowe – „Flash Art”, „Art in America”, „Arts Magazine”. O miejscu sztuki we współczesnym świecie, roli artysty oraz stosunku do swoich mistrzów i tradycji opowiada Urszuli Kokoszce Mirosław Bałka.
Urszula Kokoszka: Czym dla Pana jest sztuka?
Mirosław Bałka: Mówiąc prozaicznie źródłem utrzymania, cierpienia i radości. Jak Pan postrzega relację pomiędzy życiem i sztuką? Co jest dla Pana ważniejsze?
Moja sztuka jest też moim życiem, tego się nie rozdziela. Pracuję 24 godziny na dobę. Sztuka to nie tylko używanie rąk, ale również używanie głowy. Myślę, że przede wszystkim.
Tak, na pewno, ale w rękach też trzeba coś mieć, trzeba coś umieć. Czy sztuka powinna pełnić funkcje pozaartystyczne, np. społeczne, polityczne?
Oczywiście, jak najbardziej. Jednak czasami lepiej, by dzieło nie spełniało tych
38
OFENSYWA - czerwiec 2009
Jest bardzo niewielu polskich artystów, którzy w pewien sposób mogli na mnie wpłynąć... Szapocznikow, Kantor, Wróblewski. Z uczącymi mnie profesorami w ogóle nie czułem identyfikacji. Wręcz uważam, że na szczęście nie jestem ich kontynuatorem
funkcji, jeżeli ma być zbyt ideologiczne i naiwne w wyrazie politycznym. Preferuję sztukę, w której funkcja polityczna czy społeczna występuje nie w pierwszej warstwie. Politykę najlepiej uprawiać aktywnie w partii politycznej. Jakie było Pana najważniejsze doświadczenie, które zadecydowało o kierunku zainteresowań i wyborach artystycznych? Czytając Pana wypowiedzi, znaczący wpływ miała kultura katolicka, wychowanie chrześcijańskie, a później także wydarzenia lat 90.
Zależy na jakim etapie. Jak najbardziej, we wczesnych latach, kiedy człowiek był głęboko wierzący na pewno wpływ miała religia. Rozumiem, że obecnie już nie?
Niestety nie, aczkolwiek niedawno zrealizowałem projekt z postacią Be-
TAK DZIAŁAMY << nedykta XVI. Pokazuję tę realizację na wystawie we Wrocławiu. Powstał film religijny. Podczas wizyty Benedykta XVI w Auschwitz, robiłem zdjęcia z TV, kiedy poruszał się uliczkami obozu czarnym Audi otoczony przez kilkunastu bodyguardów ubranych na czarno. Zaintrygowały mnie te puste ulice oraz tłum ochroniarzy pilnujących Papieża nie wiadomo przed czym. Chyba przed duchami więźniów. Był to widok wręcz nieprzyzwoity. Wystawiam projekt w postaci pokazu slajdów pod tytułem „AUDI HBF 144”.
Profesorowie ukrywali obecność historii sztuki na innym niż warszawski poziomie. Próbowali studentom zasłaniać swoimi ciałami rzeczywisty obraz i przekonywali, że oni są historią sztuki. Student miał prawo być zdezorientowanym.
Kantor, Wróblewski. Z uczącymi mnie profesorami w ogóle nie czułem identyfikacji. Wręcz uważam, że na szczęście nie jestem ich kontynuatorem. Myślę, że takie postacie też są potrzebne, ażeby móc się od czegoś odcinać lub ku czemuś kierować.
Pamiętam co działo się na Warszawskiej uczelni kiedy studiowałem (myślę, że do tej pory to się nie zmieniło). Profesorowie ukrywali obecność historii sztuki na innym niż warszawski poziomie. Próbowali studentom zasłaniać swoimi ciałami rzeczywisty obraz i przekonywali, że oni są historią sztuki. Student miał prawo być zdezorientowanym. Jaka jest Pana ocena aktualnego stanu sztuki?
Myślę, że teraz są bardzo dobre czasy. Kiedy zaczynałem, tzn. w latach 80., to „półka”, na której siedzieli artyści była bardzo mała. Kreowano artystów – geniuszy i całkowicie odrzucano innych, nowych. Teraz uległo to zmianie, półka jakby się poszerzyła i nie ma wiodących nurtów (a na pewno nie w takim stopniu, jak kiedyś). Obecnie kierunków jest wiele, a wszystkie równoprawne. Jaka jest dzisiaj rola artysty? Czy ma wpływ na życie człowieka, czy rozświetla pewne problemy?
Tak, ale ciągle w moich pracach człowiek jest obecny. Może dziś bardziej pod postacią cienia.
Oczywiście, że artysta rozświetla problemy. Może najpierw zaciemnia (śmiech).To o wiele ciekawsze działanie. Wiadomo, że twórca działa na jakimś marginesie. Często popularność osiąga dzięki pewnym kontrowersjom. Myślę, że moja sztuka, moja pozycja, jest pozycją poety. Mam świadomość, że to nie jest sztuka dla milionów.
Jaką rolę odgrywa świadomość tradycji w pracy twórczej? Jaki jest Pana indywidualny stosunek do tradycji artystycznych?
Niestety, nie dla milionów. Zdaje się, że nadal jest dość małe zainteresowanie twórczością artystyczną, niewielu ludzi chodzi na wystawy.
Zawsze miałem kłopot z polską tradycją artystyczną. W ogóle nie identyfikuję się, nie widzę ciągłości swojej sztuki z rzeźbą polską. Odnajduję jednak jakąś ciągłość z rzeźbą światową. Myślę, że tradycja dotyczy historii sztuki świata, a nie wyłącznie polskiej. Jest bardzo niewielu polskich artystów, którzy w pewien sposób mogli na mnie wpłynąć... Szapocznikow,
Tutaj nie ma takiej tradycji. Polska przez ciągłe zabory nie wytworzyła ciekawej kultury materialnej. Dzieło sztuki poprzez swoją wymiarowość jest obiektem kultury materialnej. W Polsce ani do architektury, ani do sztuki nigdy nie przywiązywano takiej wagi jak np. w Niemczech czy nawet w Rosji. Tam powstawały duże kolekcje. Polska arystokracja nie odczuwała takich potrzeb, wszyst-
Zaobserwowano w Pana twórczości przełom – przejścia od przedstawień figuratywnych do bardziej metaforycznych.
ko skupiało się na literaturze. Pisarz był najważniejszy. Ja jestem poetą wizualnym, mniej ważnym. Teraz w Polsce wiele się zmienia. Generalnie jest większe zainteresowanie sztuką, niż wtedy, kiedy zaczynałem działać. Chociażby patrząc na liczbę pism, które się ukazują. Co nie zmienia faktu, iż krytyka w pismach codziennych nadal jest na niskim poziomie, mało odważna, mało kreatywna, opisowa. Artyści zawsze narzekali na krytykę: na jej brak, niekompetencje autorów piszących na temat sztuki, unikanie sądów wartościujących itp. Jak sytuacja wygląda obecnie?
Na pewno jest lepiej niż 20 lat temu. Wtedy nikt nie pisał o sztuce współczesnej, pisano tylko o profesorach, którzy wystawiali. Uważam, że codzienne gazety typu „Gazeta Wyborcza”, „Dziennik” mogłyby więcej zainwestować w omawianie wystaw na bieżąco. „Wyborcza” prawie całkowicie odpuściła sztuki plastyczne. Jeśli wystawa prezentowana jest w Warszawie, to może ktoś o niej napisze. Zorganizujesz genialną wystawę w terenie, to zostanie wspomniana tylko w miejscowym dodatku. Krytyka na Zachodzie zdobyła mocną pozycję, bo miała wpływ na cenę dzieła i zaistnienie artysty. Zła krytyka powodowała, że wystawa nie sprzedawała się. Myślę, że krytycy polscy mają świadomość swojej bezsilności i to też ich blokuje, że są mało wpływowi. Ciągle bazują na zasadzie: to mi się podoba, a to mi się nie podoba. Nie ma analizy dzieła, wszystko jest bardzo płytkie. Jest za mało mądrych ludzi piszących o sztuce. Kto dzisiaj „rozdaje karty” w życiu artystycznym: krytyk-poeta czy krytyk-ekspert? Kim jest krytyk-kurator?
„Rozdawanie kart” to proces złożony, ale zawsze są osoby które chciałyby rządzić. Ja jestem z pokolenia, które wyrastało w chaosie i trochę mnie to podporządkowywanie ominęło. Obecnie jest strasznie dużo osób, które chcą rozdawać karty. Znaczone karty. Straszą studentów, którzy kończąc studia myślą za bardzo o osiągnięciu sukcesu. No, ale cóż takie czasy Rozmawiała:
Urszula Kokoszka OFENSYWA - czerwiec 2009
39
>> TAK TWORZYMY
= Joanna Koprowska / Artur Krysiak
JA K 40
OFENSYWA - czerwiec 2009
TAK TWORZYMY <<
OFENSYWA - czerwiec 2009
41
>> TAK PISZEMY
„Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę, i wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił. a miłości bym nie miał…” Św. Paweł „Hymn o miłości”
42
OFENSYWA - czerwiec 2009
Michał Janczura
J
eśli bym w nią nie wierzył – byłoby mi łatwiej. Patrzyłbym na codzienność przez pryzmat nicości i skończoności tego, co każdym wstrząsa, porusza i zachwyca. Jeśli byłbym jej pewien – byłoby mi łatwiej. Nie pytałbym, nie czekał na odpowiedź, nie potrze-
bował pomocy. Brnąłbym przed siebie z poczuciem szczęścia – czymkolwiek ono jest – łapał każdą chwilę, wiedząc, że wszystko jest mrzonką. Ale żyję i szukam odpowiedzi. Chcę wiedzieć, chcę zrozumieć, czym ona jest i czy w ogóle jest. Jeśli Bóg to słońce, a nasze życie to ścieżka prowadząca przez las pełen niespodzianek i zagadek, to gdzie w tym świecie jest miłość? Idę tą ścieżką tak bezwiednie prowadzony jej biegiem i nie zastanawiam się, gdzie dojdę. W tym wszystkim pewne jest to, że ścieżka się skończy w najmniej oczekiwanym momencie. Jeżeli będę szedł za długo, to zacznę zbyt często wypatrywać końca i nie będę się już starał, by był on wypełnieniem czegoś, z czego będę dumny. Mojego życia. Będę się bał tego końca bardziej niż kiedykolwiek. Wiosna jawi mi się jako subtelna, szczęśliwa pora roku, która coś ze sobą przynosi. Wszystko się budzi do życia i przez to zyskuje pełniejszy sens. Idę tym swoim lasem. Oglądam uśmiech ludzi, a czasem smutek tych, którzy nie wyrwali się jeszcze z zimowego marazmu i zastanawiam się – czy ją znajdę. Czy będzie wielka, czy pozwoli mi zapomnieć o wszystkim i czy coś, oprócz samego Boga, tak naprawdę nią jest? Bo jeśli by wierzyć w jego doskonałość, jeśli by założyć, że kocha całym sobą każdego i nie robi tego za zasługi czy osiągnięcia, to czy człowiek jest w stanie coś takiego osiągnąć? Pamiętam nieustannie, że stworzył nas na swoje podobieństwo i choć tego bardzo nie chcę, boję się, że nauczył nas kochać tylko na swoje podobieństwo, a więc niedoskonale. Czy więc jedyną prawdziwą miłością jest miłość Boga do człowieka? Nieodwzajemniona tylko dlatego, że człowiek nie potrafi kochać? Gdy nie szukam – często na mojej drodze pojawia się kwiatek. Piękny kwiatek. Ciekawi mnie, chciałbym go dotknąć, powąchać, nacieszyć się
TAK PISZEMY << jego prostotą, kształtem, kolorem i może wreszcie zabrać ze sobą w drogę, by zdobił świat i by to coś przeżywało ze mną każdy następny zakręt, każdą niewiadomą. Ale czy warto go było zrywać? Przecież się nie bronił, nie stawiał oporu, mogłem z nim zrobić wszystko. Teraz schnie. Powoli umiera przy mnie i przeze mnie, a ja nie mam odwagi albo po prostu ochoty, starać się przerwać te cierpienia. Więdnący, umierający, cierpiący, ciągle ze mną jest… „Kochać to znaczy znajdować przyjemność w oglądaniu miłej i kochanej nam istoty, w dotykaniu jej i odczuwaniu jej wszystkimi zmysłami z tak bliska, jak to tylko jest możliwe.” Stendhal
Już
rozumiem, że to nie jest miłość, że czas mnie zmienił, i że już go nie potrzebuję, że było tak zwierzęco, tak mechanicznie, a ja chcę dotknąć głębi. Tak sobie tłumaczę jedynie zauroczenia, nieodwzajemnione uczucia, rodzące się i trwające w lęku przed samotnością. Bo było tak łatwo, tak bez problemu się zaczęło. Nie myślałem – tylko czułem; wziąłem i chciałem, by to dało mi szczęście. Uczymy się brać to szczęście, które przynosi los. Nie zdajemy sobie sprawy, że może sytuacja się odwróci i my na czyjejś drodze staniemy się niepotrzebnie zerwanym kwiatkiem i będziemy marnieć tam, gdzie nas porzucono: w miejscu dotąd nieznanym, nowym, niebezpiecznym. Podchodzę do krzewu. Boje się go. Może uda mi się zerwać owoc, który mnie nakarmi i da mi siłę. Ja pomogę mu nie zmarnieć między kolcami, a on sprawi, że docenię smak i trud, który włożyłem w jego zdobycie. Może tym razem ryzyko mi się opłaci? Już nie jest tak łatwo. Wkładam rękę coraz głębiej w gałęzie. Czuję ukłucia ochraniających mój obiekt pożądania kolców – zaczynam gdybać. Czy gra jest warta świeczki? A jeżeli okaże się, że to, czego w tej chwili tak bardzo pragnę, nie jest tym, czego naprawdę szukam? Niejednokrotnie w takiej sytuacji ciekawość jest silniejsza. Instynkty wygrywają ze zdrowym rozsądkiem i pragnę, i nie przestaje brnąć coraz głębiej, by wreszcie dopiąć swego i po-
czuć spełnienie… Spełnienie na chwilę – której nie zapomnę. Już to mam. Wiem, że dałem komuś wolność. Wyrwałem go z lęku przed naturą i upływającym czasem. Oboje już o niczym nie myślimy. Już nie piękno jest najważniejsze, ale zachwyt nad wzajemną przydatnością i brakiem obojętności. Było wspaniale – dopóki nie ugryzłem. „Ciało stanowi granicę wzbraniającą nam zajrzeć do wnętrza drugiego i dotknąć go”. Joseph Ratzinger
K
ażdy owoc smakuje podobnie, a ten w dodatku wyrósł w lesie. Jest dziki, nie pielęgnowany. Odróżnia go tylko to, że jest mój i ja będę z niego czerpał – dopóki go nie zjem. A potem pozostaje niesmak. Że miało być na zawsze, a się skończyło, że pragnąłem szczęścia, a znowu zabrałem coś, co do mnie nie pasowało. Znowu wyrządziłem krzywdę. Może ktoś inny doceniłby owoc? Pielęgnowałby go, wziął ze sobą i w zachwycie nad nim postanowił, że ten owoc musi dać kolejne owoce, podobne do niego samego. Tak! Mimo przykrego końca – to było dla mnie niezwykle ważne. To początek wielkiego uczucia przerwanego moją prostotą, niewdzięcznością, obłudą i nieodpowiedzialnością. Nie chcę nawet myśleć, co czuje ogryzek odrzucony w głębokie chaszcze. Już nikt po niego nie sięgnie, nie będzie walczył by go wydostać bo… bo nie warto. To nie była miłość. A teraz idę dalej, z wyrzutami sumienia i z nadzieją, że cuda się zdarzają. Może ktoś lepszy ode mnie sięgnie głęboko, wyciągnie obgryzioną ofiarę mojej próżności i da jej szczęście. Już wiem, że zakazany owoc smakuje najlepiej i boję się, by ktoś z chęci zdobywania nie sięgnął tak po mnie. Gdzie więc ona jest? Przecież musi istnieć i gdzieś może czeka, by ją dostrzec, odkryć i żyć nią.
W
ielkie drzewo stoi na mojej drodze. Z ogromnymi gałęziami, z szerokim pniem, z koroną wyrastającą ponad cały las. Wreszcie z tą jedną gałązką. Jest zielona, subtelna, delikatna. Jest inna. Spokojnie leży na samym szczycie kolosa i z całą pewnością
nie spadnie. Chroni ją przecież cały ten potworny mechanizm drzewa, który chciałbym zniszczyć, by dotknąć i poczuć. Moja gałązka jest jedynym miejscem w całym lesie, na które padają promienie zachodzącego słońca. Czyżbym zrozumiał, że to może ostatnia szansa, która już się więcej nie powtórzy? Pewnie będzie tysiąc innych gałęzi niżej, bliżej, ale nie tak cudownych. Niektóre będą leżały na ziemi złamane i poproszą, by je zabrać. Teraz jednak stoję u podstawy pnia. Mały, bezradny, bez pomysłu na zdobywanie szczęścia. Wyciągam rękę ku niej i widzę ją między palcami. Nawet przez myśl mi nie przejdzie, że to zwykła gałązka. Ona nie ma wad, jest czymś nieznanym, ale oświetlonym przez Boga właśnie dla mnie. Podskakuję i chcę ją złapać. Chyba nie dam rady. Wdrapuję się więc na wielkie drzewo, już jestem tak blisko niej, ale wtedy rozumiem, że aby ją posiąść, musiałbym pokonać ludzką naturę, prawa fizyki - wtedy rezygnuję. Boję się, że Mikołaj Gogol miał rację mówiąc, że tylko dla miłości nie ma przeszkód. Obawiam się, że tych którzy nie zrezygnowali, już z nami nie ma. Może ona jest po to, byśmy zrozumieli, że istnieją rzeczy niezdobyte, niedoścignione i wciąż próbowali po nie sięgać? Może dlatego te wszystkie prawdy uniwersalne są uniwersalne, że nie da się im zaprzeczyć ani ich potwierdzić? Dobro, piękno, wreszcie miłość przez ludzi poszukiwane, pożądane nie istnieją? Może jaskinia Platona jest jedyną sensowną próbą wytłumaczenia bezsensowności naszych poszukiwań? Bo przecież cień będzie zawsze tylko cieniem.
J
eżeli w nią nie wierzysz – to jesteś szczęśliwy, ale nie zrozumiesz ludzi. Jeżeli w nią wierzysz albo - co lepsze - myślisz, że ją przeżywasz – to życzę, abyś nie doczekał chwili, w której przekonasz się, że jesteś zeschniętym kwiatkiem albo ogryzkiem. Zresztą, myśl, co chcesz - ja stanę pod tym najwyższym drzewem i będę skakał! Michał Janczura „Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy: z nich zaś największa jest miłość” Św. Paweł „Hymn o miłości” OFENSYWA - czerwiec 2009
43
>> TAK PISZEMY
Do
Supermarketu nie mieli więcej niż piętnaście – dwadzieścia minut samochodem. Piechotą wychodziło dłużej, ale oni byli zmotoryzowani. Takie standardowe cztery kółka, które nie wyglądają, ale za to jeżdżą. Kolorowe ulotki, które znajdowali na wycieraczce albo w skrzynce na listy, kusiły obniżkami nawet do pięćdziesięciu procent ceny detalicznej. Hurtowo dodawali jeszcze jakiś prezent. Przejechali w milczeniu dwa identyczne osiedla. Zwyczajne blokowiska z betonowej, szarej płyty. Początkowo nienawidzili miejsca swojego zamieszkania, pokochali je z chwilą wybudowania im, niemal pod nosem, Supermarketu. Takiego nowoczesnego, z łazienkami i klimatyzacją. Nawet z dzieciakami można było przychodzić, bo studentki w zielonych uniformach zajmowały się nimi, kiedy rodzice buszowali między półkami. – Wzięliście reklamówki? – rozpoczęła samochodową rozmowę Matka. – No… – któremuś wyrwało się z piersi. Pomimo końca miesiąca stać ich było na zakupowe szaleństwo. Z czasem przyzwyczaili się do strategii marketu. Zżyli się z nim i rozumieli jego postępowanie. Zmierzali w jego kierunku, kontemplując narastające w sobie podniecenie. Upragniony parking i kolejka po koszyki. – Kurwa mać! – wycedził przez zęby Syn. – Tym razem się nie udało – podjął temat Ojciec, którego poranna przejażdżka wyraźnie rozbudziła. – Trzeba było dłużej przed lustrem siedzieć – syknęła Matka do malującej błyszczykiem usta szesnastolatki.
44
OFENSYWA - czerwiec 2009
Karolina Ożdżyńska
– No co...? Zawsze ja. A oni?... – kiedy to mówiła spojrzała na ziewającą Siostrę, która nic sobie nie robiła z dyskusji toczącej się wokół niej. Ziewała i przecierała zaspane oczy. Po wózki ustawiły się trzy kolejki. Długie i śpiące. – Każdy do innej. Zobaczymy, gdzie pójdzie najszybciej – wydała komendę Matka. Pięcioosobowa rodzina karnie zrobiła czego od niej oczekiwano. Oczywiście „ogonki” nie miały końca, ponieważ każdy, kto dopadł do koszyka, musiał go odpowiednio wykorzystać. Wycisnąć z niego wszystko i jeszcze trochę. Czas - zamiast płynąć skraplał się. Wydawało się, że osiadał na twarzach polujących Matek i Ojców. Widać go było na świeżo umytej posadzce i dopiero co wyszorowanym mięsie, które kunsztownie wyłożono na ladzie chłodniczej.
R
ozsuwane drzwi i „sezamie, otwórz się”. Wnętrze bardziej bajeczne niż bajka. Zapach świeżo pieczonych bułeczek... Grillowana kiełbaska i kurczak z rożna... Aromaty każące rozglądać się, skąd dochodzą. Wodziły za nos i zapraszały lubieżnie „skosztuj mnie…, no weź…” Najpierw kosmetyki i szeroko pojęta chemia gospodarcza. – Proszek koło proszku i proszkiem pogania – stwierdziła Matka rozglądając się niepewnie. – To co bierzemy? – niepewnie jęknął trochę pod nosem Ojciec. – Oooo... ten! – usłyszał stanowczą odpowiedź małżonki.
L
ubili tu przychodzić. Ktoś znajomy zawsze się napatoczył. Można było słowo zamienić, dzielić się uwagami. Zimą za każdym razem było ciepło, latem z kolei przyjemnie chłodziło, zwłaszcza między półkami z nabiałem. Muzyka też była miła dla ucha. Przeboje radiowe, lekkie do słuchania bez wsłuchiwania się. Sama przyjemność. Zero stresu. Któż nie potrzebuje takiego relaksu?
Koło regałów z artykułami papierniczymi Syn, zagadnięty, przystanął. Wiadomo, rok szkolny się zbliża, więc zapasy trzeba robić. Długonoga blondynka proponowała długopisy, korektory, gumki do ścierania, kołonotatniki. Każda cena była promocyjna. Nie można było przepłacić. Poza tym tak piękna istota nie mogła wciskać bubla, a na pięknie damskim Syn znał się, jak na niczym innym. Nie dziwi zatem, że zatrzymał się koło hostessy i zaczął prężyć przed nią mizernie swój intelekt. Dziewczyna była miła, ale po chwili sprawiała wrażenie znudzonej. Kiedy Matka przechodziła obok, Syn włożył do koszyka plik zeszytów w twardej oprawie. Wyglądały okazale, ale drogie nie były – 2,39zł za sztukę. Było ich sześć. Tak producent pakował, a nie wypadało rozdzierać folii. – A to po co? – skrzywiła się Matka, podnosząc towar z miną, jakby co najmniej był to zdechły szczur. – Do szkoły – z dumą odparł potomek. – Przecież tobie nie potrzebne – i Matka wyjęła zdobycz, popatrzyła na Syna i pojechała dalej. Ten natomiast pozostał, by kontynuować dysputę z pięknością.
TAK PISZEMY << Kolejny przystanek – nabiał. Na tych półkach zawsze było mnóstwo obniżek. Nikt nie zwracał uwagi na datę ważności czy produkcji. Masło po 1,89zł; dziesięć jajek w opakowaniu za 2,39zł; drożdże piekarskie za siedemdziesiąt siedem groszy. Jogurty poustawiane smakami, firmami, kolorami opakowań. Sery żółte też wycenione. Były tańsze, bo jeszcze przed chwilą ktoś pieczołowicie odkroił od nich pleśń, a pleśniowe – wiadomo – droższe. Okazja goniła okazję, przydeptując jej spódnicę (też przecenioną) tak, by wyścig trwał. – Które bierzemy – zagadnął Ojciec, wcale nie czekając na odpowiedź. Sam wpakował pięćdziesiąt deko wiejskiego sera, dziesięć jogurtów w różnych smakach i chyba jeszcze masło. – Nie to! Tamto – wtrąciła Matka wskazując ruchem głowy, o co jej chodzi.
– Miło było cię spotkać. Do poniedziałku. – wycedziła przez zaciśnięte zęby „koleżanka”. Znienawidzona zeszła z pola widzenia. – Żadnego kremu nie weźmiecie. Idziemy po mięso i warzywa – świadomość Matki wróciła do normy. – Ale przed chwilą... – Żadnego kremu. Poza tym, ile on kosztuje? Jak będziecie z nim jadły chleb, to bierzcie, jak nie, to na półkę i Ojca szukać.
Z
J
apach domowego ciasta unosił się wokół nich, zatem spokojnie mogli poczuć się jak w domu. Tylko bambosze założyć, wskoczyć w wygodny dresik, zasiąść przed telewizorem i tzw. szczęśliwe chwile mamy jak malowane. Właściwie spokojnie mogliby zamieszkać w sklepie. Było im tu dobrze, każdy robił to, co sprawiało mu przyjemność. Obsługa sklepu troszczyła się o swoich klientów, więc Matka mogła zrobić sobie wolne od nadzorowania rodziny.
– O... Dzień dobry. Co za spotkanie! Jak miło – Matka rozpromieniła się widząc znajomą z pracy. Słowo koleżanka było nadużyciem, gdyż obie panie nie znosiły się serdecznie. – Witam, witam. Niedzielne zakupy? – z równie promiennym i przyklejonym uśmiechem odpowiedziała Znienawidzona. – Takie drobne, tylko na niedzielę. Ty też? – Tak sobie pooglądać przyszłam. Mówię do starego, żeby pojechać, bo a nuż coś ciekawego będzie. I jesteśmy. Większa impreza się szykuje chyba, co? – zauważyła, zerkając do koszyka Matki – No skąd, tylko zapasy uzupełniam. Drobne, rzecz jasna. – Mamoooo... – jakby z odsieczą przyszły jej córki – nie możemy wybrać kremu. – Weźcie oba – bez wahania powiedziała Matka. – Muszę już iść, bo sama rozumiesz... No to do poniedziałku – kłamała jak z nut.
Rodzina poczuła się w końcu zmęczona. Od kolorowych karteczek informacyjnych kręciło im się w głowach. Wydawali się nawet szczęśliwi. Tylko ciężko stwierdzić, czy z powodu dokonanych zakupów, czy ich końca. Zanim podeszli do kasy, dociążyli z trudem toczący się wózek. – Trzysta czterdzieści siedem, trzynaście – zabrzmiał wyrok kasjerki. – Może Pani jeszcze raz powtórzyć?... – krztusząc się poprosiła Matka. – Trzysta czterdzieści siedem, trzynaście... Matka z Ojcem gorączkowo zastanawiali się co, w tak mało komfortowej sytuacji, zrobić. Dzieci specjalnie nie przejęły się rachunkiem. Córki dyskutowały o jutrzejszej imprezie u Kumpla. Syn, typowy samiec, szukał wzrokiem blond hostessy. – To może my z czegoś zrezygnujemy..., bo,... – jąkała się Matka. – Yhm... – usłyszała w odpowiedzi. – Tylko z czego? Wszystko promocyjne, obniżone... Takie okazje... – kwiliła Matka. Cóż było robić. Na początek pożegnali się z trzema szamponami przeciwłupieżowymi, pięknymi garnkami. Potem rozstali się z płatkami owsianymi po 5,99zł, kopą jajek, czte-
ako rodzicielka doskonale wiedziała, czego potrzebuje jej rodzina. W końcu to prawdziwa Matka-Polka. Z niezrozumiałą dla wielu umiejętnością wybierała produkty najtańsze, choć smaczne. Przynajmniej w założeniu. Jak lwica walczyła o twaróg półtłusty i kremówkę. A kto tam nie walczył?...
rema kartonami chusteczek, kilogramem mięsa na grilla, jakąś suszarką do włosów, pierwszy raz na oczy widzianą pastą do butów, dziesięcioma parami skarpet męskich w kolorze ciemnozielonym i dziesięcioma w kolorze grafitowym. I jeszcze pięcioma parami fig damskich różowych, łyżką do lodów, kijkami do szaszłyków, filtrami do ekspresu, którego nie mieli. Masa rzeczy niezbędnych przed kilkoma minutami, teraz do odłożenia. Trudno powiedzieć, kto gorzej znosił zwrot: Matka, Ojciec, kasjerka czy kolejka za nimi. – Dwieście jedenaście i dziewięćdziesiąt dwa grosze – uśmiechnęła się kasjerka. Ojciec przełknął ślinę. Zrobił się czerwony, podobnie Matka. – Płać – nieprzyjemnie warknął do żony i matki jego dzieci. Zrezygnowana kobieta wyciągnęła gotówkę. Podała. Dostała resztę. Usłyszała „Dziękuję”. Powiedziała „Dziękuję, do widzenia”.
W
domu Matka musiała odpowiedzieć Ojcu na bardzo trudne pytania „dlaczego?”, „ile?”... Czasami widać, że nawet Ojcowie noszą spodnie. W kwestie finansowe uwielbiają się wtrącać i robić wyrzuty. Być może posiadają jakieś specyficzne zegary biologiczne. Odpowiedź była oczywista i jedyna z możliwych – Promocja, promocja, promocja, promocja...
Karolina Ożdżyńska
OFENSYWA - czerwiec 2009
45
>> TAK PISZEMY
Poezja Błażeja Kozickiego
planeta z archiwum x fakt potrzeby wzroku tłumi każdy dialog jednak wyobraź sobie planetę ślepców najodważniejsze kalectwo ukryte (gardzi czy tęskni) za okularami laski w kolorach bez znaczenia pustynie ułaskawione z wynalazku szkła gra z deszczem lub wreszcie wspólny dach zdeptani lub głodni dotyku przy barierkach które łączą a nie dzielą czy każdy z nich zdawałby sobie sprawę z tego daru jako najdoskonalsza zmowa człowieka z pięknem
agent Fox Mulder dalej szuka prawdy czasami pomaga mu w tym agentka Dana Scully Fox zaczyna wtedy doceniać porwania przez obcych agentka Scully przekonuje Foxa że obcych nie ma Fox za jej namową zaczyna modlić się do Boga modli się żeby agentkę Scully porwali obcy udaje się Dana przeżywa spotkanie trzeciego stopnia oceniając swój stan mówi że jest w szoku Fox nigdy nie wątpił że się nie uda przecież się modlił oszukany przez automat z colą w holu agencji pochylony z palcem wskazującym w maszynie Fox zgrabnie podsumowuje odcinek prawda jest gdzieś tam
syci koniec koniec rozpoczęli najleniwsi (lenistwo staje się niebezpieczne na tyle na ile występuje jego bezpieczeństwo) afrykę zamknięto tuż przed jedenastą trzy statki z bezpiecznej odległości relacjonują nowe życie nowa linia podobno będzie spiralą rozwiązania okrzyknięto złem i pozostawiono życie samo sobie nikt nie mówił tu o tchórzostwie i opuszczaniu rozkład sił jest taki sam na każdym skrawku dowiódł tego ból i lot balonem postawiono wniosek wiara nie ma nic wspólnego z wiedzą dziś wszyscy stajemy przed tą odpowiedzialnością światło stało się silniejsze od oczu dotyk ten fałszerz i wzrok ignorant ! maszerowaliśmy leniwe plaże zapewniają ciszę a jednak istnieje ryzyko wiedzę zawsze usprawiedliwia głód
46
OFENSYWA - czerwiec 2009
jak wiele mamy wspólnego z zegarkiem a jak mało z czasem czasami jest tak że człowiek staje w miejscu i okazuje się że jest w kropce . choć koniec nie jest już miejscem które opisuje to kropka zawsze wydaje się powiązana z rzeczywistością przeciwnie do człowieka jeśli prawdą jest to że można zrezygnować z ostatniej chwili warto się zastanowić czy cel ten nie uświęca środka w środek kadr oddaje się w niepewną symetrię i kończymy konflikt za peryferyjnym ugodzeniem stron w sedno nie w tym tkwi bowiem problem czy poddać się sobie czy miejscu lecz czy w ogóle istnieje różnica
Kamil Brajerski
O
czy rejestrują pożądany obiekt... Przekazują impuls do mózgu... Mózg do ośrodka napędowego... Biegnę... Szybciej! Szybciej! Puls przyspiesza, krople potu roszą czoło... Biegnę... Oddech rani płuca rozrywając pęcherzyki, które nie są zainteresowane dużą dawką świeżego tlenu, wolą leniwie smażyć się w resztkach nikotynowego rytuału... Biegnę... Czy te kilkadziesiąt metrów pomiędzy stłoczoną tłuszczą musi wyglądać jak Wielka Pardubicka??? Kurwa! Jeszcze kilka metrów... iii... Chuj jak trąba słonia... Przecież nikt normalny nie budzi w człowieku nadziei na sukces, podcinając mu skrzydła tuż przed metą... Normalny nie, ale są tacy, którzy z szatańskim uśmiechem na ustach czerpią z tego niezaprzeczalnie głęboką radość. Drzwi zamknęły się tuż przed nosem. Jeszcze tylko „sztach” kłębem dymu z ikarusa i błysk oka kierowcy dyliżansu we wstecznym lusterku. Przez moment wydawało mi się, że widzę zza porażającego blasku szczęścia diabelskie rogi z logo MPK... Dzień jak co dzień, wszystko ustawione co do minuty. Budzik... Oczy... Sufit... Ten sam, zmęczony nieludzką porą dnia, wzrok. Zęby... Kawa... Itd... Na końcu zgrzyt zamka w drzwiach i droga na miejsce wiecznej niewiadomej. Do momentu, kiedy chowam klucze do kieszeni, wszystko jest przewidywalne. Przyjemna powtarzalność. Smak kawy pobudza w ten sam sposób, krew przemierza te same korytarze ciała, umysł odpala w całkiem niezłym tempie. To, co ułożone i poddające się wymogom planu, pozostaje za drzwiami. Nadchodzi codzienny czas chaosu. Codzienna walka. Ty vs reszta tego miasta w rozklekotanym środku transportu. Na przystanku spocona kobieta jest prologiem tego, co zaraz nastąpi... Czy ludzie o poranku nie mogą pachnieć na przykład świeżo zmieloną kawą albo zroszonymi kwiatami bzu, o które ocierają się w drodze „na skróty”??? Niech już nawet będzie brak zapachu. Całkowita bezwonność jak u suskindowskiego bohatera. Czy zredukowana do minimum 10 minut kąpiel to tak dużo w XXI wieku??? W przypadku niektórych jednostek to Mount Everest możliwości... Stoję obok zbierającej się grupki i chłonę skrawki rozmów, które do mnie i tak nie dochodzą, bo uszy przykrywa kojące ciepło słuchawek odtwarzacza. Chłonę je innymi zmysłami... Czuję te rozmowy,
FELIETON <<
a to znak, że stoję za blisko. Póki jest czas, oddalam się na chwilę, bo za moment nadjeżdżający autobus pozbawi mnie możliwości wyboru. Stoję... stoję... stoję... i nabieram pewności, że człowiek, który układał rozkład jazdy, nigdy nie przestąpił progu publicznego środka transportu. Przecież poranne korki to dla niego rzecz tak niezwykła jak wyjście polskich piłkarzy z grupy. Rzeczywistość, niestety, jak koń – każdy widzi, jaka jest. Zagłębiony w tej myśli przeczekuję oczekiwany kurs, który całkiem „nieoczekiwanie” nie przystąpił. Kolejne 10 minut atrakcji przystankowych... W końcu w chmurze czarnego dymu pojawia się na horyzoncie sylwetka pojazdu. Tego pojazdu. Pojawienie się jakiegokolwiek innego nie wzbudza moich emocji, ponieważ czekam na ten, a nie inny. Czemu zawsze 90% ludzi czeka również na niego??? Staram się jak najmniej kolizyjnie przedostać w pobliże miejsca zatrzymania, jednak już przy pierwszym podejściu dostaję torbą w plecy i jestem zmuszony do wyboru między dwiema rzeczami – koniecznością poddania się naporowi i balansowaniu na krawędzi krawężnika, co godzi w moje poczucie kultury (nienawidzę wysiadać, kiedy ktoś w tym samym momencie wchodzi, dlatego pomny własnych zasad nie czynię tego, co mej osobie nie miłe) oraz koniecznością wycofania się na z góry upatrzone pozycje. Wybieram opcję drugą, jako tę nie gwałcącą podstawowych zasad współżycia społecznego. Czekam, aż przeleje się cała zawartość przystanku i przystępuję do natarcia. Chcąc nie chcąc, pozostaje mi ostatni schodek z możliwością obrotu głowy w kierunku jazdy lub w kierunku do jazdy przeciwnym. Drzwi zatrzaskują się, wciskając mnie pomiędzy współpasażerów. Autobus rusza. Koniec aktu pierwszego. Antraktu nie ma, bo już stoję z twarzą pomiędzy dorodnymi, aczkolwiek znajdującymi się na wysokości pasa, piersiami niemłodej osobniczki płci pięknej. Ten przymiotnik jest nieco naciągnięty ale to i tak o niebo lepiej niż facet w przepoconej koszuli stojący z drugiej strony. Doświadczenie to przydatna tarcza w starciu z nieprzyjaznym otoczeniem. Duży haust powietrza pozwala dotrwać do pierwszych świateł bez zbędnego zagłębiania się w pośniadaniowe pochuchy, które niczym wściekłe lwy zamknięte w klatce kąsają wszystkich dookoła. A jakże... OFENSYWA - czerwiec 2009
47
Mimo że temperatura o tej porze roku pozwala na smażenie jajka na masce samochodu już od wczesnego przedpołudnia, nikt nie jest skory do otwarcia wszystkich okien. Ja rozumiem, że co drugie jest zepsute, ale dlaczego gotujący się autobus podlega terrorowi 60-letniego babochłopa, który uparcie twierdzi, że jest na dobrej drodze do przewiania??? Następny przystanek. Dostaję drzwiami w plecy, co powoduje odbicie od wspomnianej wyżej kobiety i eksploduję razem z wnętrzem w kierunku zebranej na chodniku grupki. Jeszcze tylko zdeptanie przez wysiadających, kilka uwag od wsiadających i mogę znów zająć swoje miejsce. Oczywiście – jeśli mogę, bo zawsze pozostaje opcja „wyrolowania”, czyli miejsce jest już zajęte i trzeba w jakiś cudowny sposób zawalczyć o nie lub przejąć pozycję nieprzyjaciela. Wbrew pozorom sytuacja ta występuje ze sporą częstotliwością i każdy przystanek to walka. Walka w słusznej sprawie, ale wymagająca poświęcenia i ofiar. Od lat niezmiennie dziwi mnie nieuzasadniony upór przejawiający się w okupowaniu drzwi. Przeważnie wsiadam na końcu i za mną już tylko nicość, ale wnętrze wnętrza jest puste. Podobnie jest z wysiadaniem – zawsze na kilka chwil przed przystankiem wszyscy okupują drzwi w jakimś przerażającym transie, z błędnymi oczami, w których czai się strach przed przejechaniem swojego celu... Odwieczni Odyseusze na dziobach swoich okrętów wypatrujący Itaki... Jakby nie mogli jej dojrzeć, stojąc dwa metry dalej... Jak nie mogą, to powinni pójść do lekarza. Tego od oczu... Kołowrót przystanków trwa aż do momentu, kiedy opuszczam miejsce tortur i ze wzrastającą radością napełniam z powrotem płuca świeżym powietrzem. Wypluty to przymiotnik, który obrazuje mój stan, może jeszcze wymięty... Tak. Te dwa przymiotniki są właściwe. Wymięty i wypluty, wypluty i wymięty. Oddalający się autobus żegna mnie chmurami spalin. Złudne pożegnanie. Za kilka godzin znów nastąpi starcie... Godziny szczytu... Jakże urocze i pojemne sformułowanie. W tych dwóch wyrazach można ująć cały koszmar powrotu do domu. O ile poranna podróż pozwala na jakąś iskrę nadziei, to godzina 16 brutalnie ją gasi. Momentami wydostanie się z centrum miasta przypomina próbę wydostania się z beczki smoły... Walka następuje od momentu wejścia w krąg czekających na transport do domu. Jeśli, dochodząc do przystanku, widzisz swój numer, zapomnij o tym, że do niego wsiądziesz. Sukces w godzinach szczytu jest tylko dla wybranych. Są dwie opcje porażki. Pierwsza opcja to hordy oczekujących, przelewająca się żywa masa uniemożli-
wiająca jakikolwiek kierunkowy ruch. To nie Morze Czerwone i masa nie rozstępuje się na grzeczne „przepraszam”, godzina 16 powoduje u przeciętnej jednostki przytępienie słuchowe, które może i da się leczyć, ale nikt nie kwapi się pójść po rozum do głowy bądź do lekarza. Tym razem tego od uszu... Przedarcie się przez tłum następuje w czasie pozwalającym jedynie na potwierdzenie słuszności wyboru linii przez znikający w oddali numer w okienku informacyjnym tylnej szyby. Opcja druga to facet, rzadziej kobieta, w niebieskim mundurku z trzyliterowym logiem miejskiego przewoźnika. Ja rozumiem, że praca męcząca, że nisko płatna, że ciągle w tę i z powrotem po dziurawych jak szwajcarski ser drogach, ale na bóstwa opiekuńcze, strażniczki domowego ogniska, dlaczego zwykłą ludzką życzliwością obdarzony jest jedynie co dziesiąty powożący dyliżansem??? Zamknięcie drzwi przed nosem to chora norma, która przerodziła się w nieodłączną część rytuału wsiadania. Kto korzysta z usług państwowego przewoźnika, musi wliczyć ten „gest” w koszty – i na nic płacz i zgrzytanie zębów... Po odstaniu, jak cieć pod hałdą żwiru, kilkunastu minut często przeciągających się o następnych kilka chwil, powtarzam znaną sprzed kilku godzin walkę o miejsce. Procedura prawie taka sama, jednak skłamałbym, gdybym powiedział, że nie wzbogacona o kilka modyfikacji. Przekroczenie progu ikarusa to wejście do piekarnika, w którym zmuszony jestem obcować z pływającymi we własnym sosie ludźmi. Pół biedy jak trafię na towarzystwo, któremu łazienka nie jawi się jako jaskinia szatana – wtedy pozostaje mi tylko walczyć z duchotą i własnym zmęczeniem. Gorzej, jak zrządzeniem ślepego i niezaprzeczalnie złośliwego losu zostanę pchnięty w pobliże królestwa Odoru. Książęta i księżniczki małych państewek kształtu wysepkowego kiszą się we własnym mikroklimacie. Ociekają atmosferą, której strumienie ryją bruzdy zalegającej gleby. Źle położony makijaż spływa po policzkach, nieogolone zakamarki ciała uniesione w tryumfalnym geście posiadania uchwytu straszą swoją zawartością, przesiane skarpety wystające z przedpotopowych sandałów, żółte zęby... NIEEEEEE...!!!! Wystawiam własny łeb za okno i z muskaną wiatrem twarzą wyczekuję kresu podróży... Jeszcze trzy przystanki, jeszcze dwa, jeszcze jeden... Wysiadam!!!
K
oszmar minął. Następny dzień przyniesie to samo... A może nie? Następnym razem przejdę się, może wsiądę na rower, przestanę pić, odłożę trochę grosza i przesiądę się do własnej puszki na czterech kołach. A może wyjadę- i nie wrócę...
Kamil Brajerski