Ofensywa nr 11

Page 1

SPOŁECZNIE

Magazyn

społeczno-kulturalny numer SPECJALNY STYCZEŃ 2011 ISSN 1895-5169

Utopia?

Leszek Do Europy z demonami

Bomba w butonierce


Redakcja „Ofensywy” dziękuje za pomoc przy wydaniu tego numeru Wydziałowi Politologii UMCS oraz Wydziałowi Humanistycznemu UMCS.

OFENSYWA

Teatr:

Magazyn Społeczno-Kulturalny

Anna Petynia

Adres redakcji:

Film:

Studenckie Koło Medialne UMCS

Olga Tarasiuk

Wydział Politologii UMCS Pl. Litewski 3, 20-080 Lublin

Aktualności: Aneta Pruszyńska

Redaktor naczelna: Karolina Ożdżyńska Tel. 607 324 492 (k.ozdzynska@gmail.com)

Współpraca:

Zastępca redaktor naczelnej/redaktor graficzny:

M. Bąk, K. Brajerski, R. Kielak (fot., rys.),

Joanna Koprowska

A. Biaduń, K. Wójtowicz, A. Kozioł,

A. Krysiak (fot.), M. Pietroń, A. Rybka,

M. Chanyszkiewicz, R. Ptasiński. Promocja i Marketing: Anna Fit (anna.fit@poczta.onet.pl),

Opieka nad projektem:

Katarzyna Pawłowska (katarzyna_pawlowska@onet.pl)

dr Piotr Celiński

Fotografia:

Projekt graficzny i wykonanie:

Magdalena Nizio (magdalena.nizio@gmail.com)

Joanna Koprowska

Korekta:

Druk i oprawa:

Paulina Smyl

Drukarnia I-F

Literatura:

Redakcja magazynu OFENSYWA nie ingeruje w poglądy

Błażej Kozicki

autorów i zastrzega sobie prawo do skracania tekstów.

Muzyka: Anna Fit

Okładka: Szef Dzielnicy fot: Marek Cieślar


04. Utopia? – Kinga Gruszecka 06. Gatunek na wymarciu – Magdalena Pietroń

Problemowo 09. 11. 13. 16.

Do Europy z demonami – Olga Tarasiuk EURO 2016 – Artur Rybka Student po godzinach – Olga Tarasiuk Wars i Sawa po lubelsku – Olga Tarasiuk

Reportersko 18. Dzień z życia urzędnika – Marcin Bąk 20. Leszek – Anna Biaduń 22. Polskie dzieciństwo na Białorusi – Karolina Wójtowicz

Kulturalnie Literacko 25. Poezja – Kuba Hołaj 28. Bomba w butonierce – Arkadiusz Kozioł 30. Kredyt, czyli Opowieść Windykacyjna - Marcin Chanyszkiewicz 32. Prawdziwa historia upadku komunizmu – Marcin Chanyszkiewicz

Plastycznie Wernisaż Ali Delzendehrooy Mahsa Falsafi

Muzycznie Recenzje 36. Grabażowe niepokoje – Kamil Brajerski 36. Sen Zu – Stajlisz & Romantik - Kamil Brajerski

Z

Kinga Gruszecka w swojej „Utopii” zwraca uwagę na przeniesienie naszego życia do sfery wirtualnej. Być może niedługo wizja z filmu „Surogaci” stanie się faktem. Magdalena Pietroń przygląda się studentom. Sprawdza co się zmieniło na przestrzeni kilku lat i dochodzi do smutnej konkluzji. Olga Tarasiuk zabiera nas w podróż „Do Europy z Demonami” sprawdzając przy okazji co ciekawego dzieje się w Lublinie. Pokazuje też co może zrobić „Student po godzinach”, żeby poznać ciekawych ludzi i robić rzeczy powszechnie uznawane za pożyteczne. Z kolei Artur Rybka przybliża zasady, na jakich przyznawany jest tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, czyli porusza wyjątkowo eksploatowany ostatnio temat. Wtóruje mu Olga Tarasiuk przypominając lubelskie legendy. Jesteśmy przekonani, że nie dostrzegliśmy wszystkiego. Chcemy wierzyć, że miasto nazywane studenckim ciągle się przeobraża, zmienia, ewoluuje. Zamykając ten numer doszliśmy do wniosku, że największych zmian w Lublinie nie wprowadzają urzędnicy czy tytuły, tylko studenci. Dlatego kolejny numer będzie im poświęcony.

Redaktor Ożdżyńska

Filmowo Recenzje 37. Pieskie życie – Olga Tarasiuk 38. UMCS – na tych samych falach, co zawsze – Olga Tarasiuk

Teatralnie Recenzje 38. Mroczna prowincja – Anna Petynia

39. Obcy współczesności – Anna Petynia

Końcówka 40. 52 metry po wodą – Radosław Ptasiński

03

spis treści

Publicystycznie

SPOŁECZNIE

Społecznie

miany mają to do siebie, że cechuje je pewna dynamika, progres/regres czy ewolucja a nawet rewolucja. One po prostu się dzieją. Raz szybciej, raz wolniej. Dlatego szukaliśmy ich wokół siebie. W otaczającym nas Lublinie. Przy okazji przeszliśmy kilka zmian w redakcji na czele ze zbuntowanym sprzętem, stąd 11. „OFENSYWA” dociera do Waszych rąk dopiero teraz. Bijemy się w pierś obiecując poprawę. Przygotowując ten numer skupiliśmy się zwłaszcza na zmianach zachodzących w Lublinie w związku ze staraniami o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury oraz działalnością studentów.


Utopia? Przechodzę przez Plac Litewski, przy partii szachów siedzi pięciu podstarzałych graczy. W końcu co wiele głów, to nie jedna. Między jednym a drugim ruchem żartują, komentują przechodniów i ostatnie doniesienia ze świata. Robię zdjęcie w mojej głowie i idę dalej.

społecznie

S

potykam znienawidzone gołębie. Zastanawiam się, czy jest jakieś miejsce na świecie, gdzie ich nie ma. Po co ludzie je karmią? Pewnie Greenpeace ich tego nauczył, tworząc swoją super-hiper-rzeczywistość. Właśnie do tego sprowadza się działalność w Internecie. Radosna twórczość konstruowania świata na podobieństwo własnej iluzji. W Internecie wszystko ma swoje udoskonalone odbicie. Photoshop czyni cuda. Selekcja materiału następuje w zawrotnym tempie. Tworzymy genialnych, pięknych i wspaniałych „ludzi”. Nasze awatary często robią to, na co my nie mamy odwagi. Żyją życiem, na które my nie możemy sobie pozwolić. Życiem nie-życiem. Świat nie jest piękny – to stanowi o jego rzeczywistości; ale zapominamy o tym, wędrując meandrami Internetu. Wstawiamy udoskonalone zdjęcia na Naszą-Klasę. Zaprasza-

04

my na swój profil jak najwięcej znajomych. Przecież jesteśmy social, jesteśmy lubiani. Komentujemy, szukamy, mobilizujemy się. Ileż można rozmawiać przez Inter net? Por a w ydos t ać się z nor! Biali od świateł monitorów nieśmiało wychodzimy. Zamiast iść do ludzi, zmieniamy portal społecznościowy. Siedzimy na N-K, na Facebooku, albo na innych stronach. „Dzięki Ci, Panie, za funkcję zakładki w wyszukiwarkach”, „k… jego m…, co za wolne łącze, do jasnej cholery” – czasami przerywamy modlitwami wytężoną pracę nad przeskakiwaniem z programu obsługującego muzykę, przez przeglądarkę e-stron, do edytora graficznego i tekstowego. W Internecie możemy wszyst-

ko. Możemy znaleźć odpowiedź na nurtujące nas pytania, potrzebne informacje, przyjaciół i grupę terrorystyczną, która czeka, żebyśmy do niej dołączyli. Tylko lepiej, żebyśmy mieli zachodni typ urody,

Publicystycznie

bo trudniej będzie nas rozpoznać, kiedy będziemy wysadzali kolejne metro. Możemy nawet brać udział w audycji radiowej, komentując ją na Facebooku. Przy okazji uśmiechniemy się do monitora, widząc liczbę osób do nas podobnych. Czasami na nasz komputer zaprosimy Trojana, bo przecież jesteśmy zapisani na milionach stron i czekamy na newslettery. Kto by się przejmował społecznością hakerską. W sieci możemy tworzyć. Własne profile, blogi, artykuły w encyklopediach społecznościowych, a nawet cały świat. Świat, w którym spotkamy Bono i kilka innych gwiazd, może nawet Baracka O. - w końcu to Second Life. Możemy też zwiedzać. Już nie palcem po mapie. Dzięki temu palec zostaje czysty, o ile komuś podczas jedzenia nie ubrudzi się klawiatura. Wypadki się zdarzają. Podróżujemy więc myszą, z czasem pewnie będzie palcem po monitorze, jak to ma miejsce w przypadku wszystkich iPho-


Lublin wcale ciekawie nie pachnie. To dobrze, że film nie jest medium zapachu. Patrzę na Lublin przez pryzmat monitora. Dobiega do mnie muzyka Kozienaliów. Zastanawiam się, jak uchwycić atmosferę z tego zabłoconego pola przed sceną? Jak o niej powiedzieć na FB koleżance z Rosji? Jak powiedzieć biegnącej i ciągle spóźnionej Warszawie, że może na chwilę przystanąć, np. na Placu po Farze, popatrzeć na odrapane kamienice? Nawet Kubańczycy pokazują w Internecie słynne samochody, drinki ostatnio zawłaszczone przez KFC

(dzięki czemu co niektórzy pewnie w grobach się przewracają) i stare ulice, które mimo wszystko wyglądają lepiej niż te nasze, z deskami w oknach i rozwalonym na podłodze gruzem. Może ktoś czeka, aż same runą? Były Judenrat i dom Palikota są pięknie odnowione. Nawet dom „spokojnej starości”. Trzeba patrzeć w stronę zamku, żeby nie widzieć upadającego miasta. Plecami do walących się kamienic.

Niedługo przyjadą turyści, którzy w Internecie wyczytali, że Lublin to miejsce iście żydowskie, a przynajmniej do czasu II wojny światowej, że to miasto multicultural, z Krakowskim Przedmieściem jako business street. Przybysze chyba już są. Gdzieniegdzie słychać obce języki. Ale przecież to równie dobrze mogą być studenci, którzy przyjechali tu na semestr, dwa, czasami na cały okres studiów. Pełni energii, spragnieni zdobyczy. Przebiegają obok wszystkich babć, które – chcąc widzieć wnuków – nauczyły się obsługiwać Skype. Przebiegają obok dziadków, którzy po spacerze z miłością swojego życia wrócą do domu i zaczną czytać maile od swoich kolegówkombatantów. Studenci biegną, dostając czasami sms-a od miasta

SPOŁECZNIE

nów. Odwiedzamy odległe miejsca, o których potem marzymy. Oglądamy filmiki na YouTube z tymi krainami w rolach głównych. Wszystko pięknie, jakbyśmy tam byli. Tylko ich zapachu nie czujemy.

o tym, co się w nim ciekawego dzieje. Zwykle sms informuje za późno, albo o imprezach źle rozpromowanych, o ile w ogóle.

Bombardowani przez informacje i spragnieni kolejnych wchodzimy do sieci. Łączymy się ze światem, szukając sobie podobnych. Nikt nie chce być sam. Jak zabezpieczyć ludzi przed wirusem Internetu? A może nie ma przed czym?

Tekst: Kinga Gruszecka

Będę tak prawdziwy jak, kurwa, lubię! To jest moje zasrane życie! E. Vedder

Publicystycznie

05


Gatunek na wymarciu Co robi student, kiedy już zdecyduje iść czy nie iść dziś na wykład, kiedy skseruje wszystkie skrypty, kiedy wyjdzie z biblioteki?

społecznie

S

tudent – istota kształcąca się, myśląca, tzw. „elita” naszego społeczeństwa – po zakończeniu wszystkich obowiązków wynikających z racji bycia żakiem ma pragnienie obcowania z kulturą (tą tzw. „wysoką” lub „niską”). Szczególnie wiosną, kiedy rozkwitają stokrotki, na drzewach pojawiają się pierwsze pąki, a słońce coraz częściej nieśmiało wychyla się zza chmur, w każdym budzi się wiosna. Po kilku miesiącach intelektualnego wysiłku chcemy, chociaż przez kilka dni odpocząć od ciągłych testów i tego niepowtarzalnego zapachu książek w bibliotece. Chcemy odetchnąć świeżym powietrzem, poczuć pierwszy wiosenny deszcz, nabrać energii i siły do pracy przed nieuniknionymi czerwcowymi egzaminami. W maju na ulicach wszystkich miast uniwersyteckich pojawiają się plakaty informujące o juwenaliach i innych studenckich festiwalach. Różnorodne formy aktywności studenckiej organizowane są przez studentów i dla studentów. Jest grupa młodych, kreatywnych osób, „szaleńców”, którzy chcą byś aktywni

06

i zrobić coś, aby rozjaśnić tą masową imprezę, nadać jej blasku. Chcą pokazać, że w leniwym i nastawionym konsumpcyjnie społeczeństwie jest jeszcze miejsce na aktywność, wystarczy tylko trochę chęci i wyobraźni. Samo studiowanie im nie wystarcza. Takich osób jest niewiele, to chyba już gatunek na wymarciu (uwaga! pod ochroną, nie strzelać!). Ale to dzięki nim, imprezom studenckim towarzyszą spotkania literackie, wystawy, kabarety, warsztaty, dyskusje z ciekawymi ludźmi, występy grup teatralnych, a nawet akcje krwiodawstwa. Młodzi, początkujący twórcy mogą się zaprezentować, a często takie występy to ich pierwsze kroki do kariery. Dla większości żaków maj to jedynie całonocne szaleństwo na koncertach i w dyskotekach. Głośna muzyka i alkohol pomagają zagłuszyć myśli, chociaż na chwilę oderwać się od szarej rzeczywistości. I to właśnie ta najliczniejsza grupa tworzy wizerunek studenta, ma wpływ na to, jak środowisko studenckie postrzegane jest przez innych. Zabawa na koncertach powinna być radosna, kolorowa, pełna młodzieńczej energii, śmiechu i kreatywności. Maj to prze-

Publicystycznie

cież „święto” studentów, s am o t o s ł owo kojar z y z czymś przyjemnym.

już si ę

Tymczasem zazwyczaj kończy się na awanturach, potłuczonych butelkach, a miasto wygląda jakby przeszło przez nie tornado. Ślady wracających do domów studentów widoczne są wszędzie. To właśnie dlatego mieszkańcy Lublina domagają się ograniczenia hałaśliwych imprez i koncertów podczas Dni Kultury Studenckiej. Do Urzędu Miasta wpływają kolejne petycje i listy ze skargami na głośno „bawiących się” żaków. Zastanawiam się, czy da się coś zrobić, aby zapobiec tej nieustającej wojnie między studentami a mieszkańcami miasta, a zwłaszcza tymi z okolic miasteczka akademickiego. Chyba jedynym wyjściem jest próba zrozumienia i dostrzeżenia potrzeb innych zarówno przez jedną, jak i drugą stronę. Bo przecież Lublin to miasto, które mimo tego, że rzadko pojawia się w folderach turystycznych, nie może go zabraknąć na mapie polskich miast uniwersyteckich. Kiedyś kultura studencka była walką o wolność, pokolenie naszych rodziców musiało szukać różnych


Jak będzie wyglądała kultura studencka za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat? Na pewno nie będzie ona taka, jaka była kiedyś czy jaka jest teraz. To jak odgrzewanie

Kultura, a zwłaszcza studencka, to nie tylko zabawa, to przede wszystkim umiejętność dialogu, między ludźmi, a także między różnymi dziedzinami sztuki wczorajszego obiadu, który już nie smakuje tak samo jak dzień wcześniej. Czy może słowo „juwenalia” nie za szybko trafi do słownika ar-

Studia to ostatnie lata, kiedy jeszcze można pozwolić sobie na ten komfort nie myślenia wyłącznie o pracy i karierze Kultura, a zwłaszcza studencka, to nie tylko zabawa, to przede wszystkim umiejętność dialogu, między ludźmi, a także między różnymi dziedzinami sztuki. To właśnie ze środowiska studenckiego wyłoniło się wiele festiwali, przeglą-

zwólmy jej rozwijać się dalej, odnaleźć się pośród nowego pokolenia studentów – trochę zagubionego w tym chaosie, jednak gdzieś w głębi marzeń skrywającego swoje ideały. Musi się zmieniać, aby sprostać potrzebom nowego pokolenia, powoli staje się tym, czego zaprzeczeniem była do tej pory. Jej głębsza wartość została zepchnięta na margines. Jest wchłaniana przez popularną kulturę masową, coraz trudniej jest iść pod prąd i bronić swej wyjątkowości. A może wcale tego nie chce… Może już nie ma takiej potrzeby… Nie ma dla kogo… Czy poza tym, że wszyscy jesteśmy posiadaczami indeksów, studentów nic innego już nie musi jednoczyć? Jeden z ostatnich elementów scalających zaczyna tracić swą wartość. To nie musi oznaczać, że kultura studencka chyli się ku końcowi. Jest po prostu inna, zmierza w odmiennym niż jeszcze kilka lat temu kierunku. Czy w lepszym? To się dopiero okaże. Ale jedno jest pewne: potrzeba więcej chęci i zaangażowania ze strony studentów, bo to przecież my tworzymy tą kulturę, to od nas zależy, w jakim stanie oddamy ją tym, którzy wstąpią w progi uniwersytetu po

chaizmów? Czy dojdzie do tego, że w przyszłości zabraknie kontynuatorów studenckich zabaw, a jedyną rozrywką będzie spędzenie wieczoru w ciemnym i zadymionym pubie? To trochę mroczna wizja przyszłych dziejów studenckiej kultury. Po-

nas i jakie wartości im przekażemy. Także władze uczelni nie powinny zapominać, że studia to nie tylko nauka, to nie początek wyścigu do najwyższych szczebli kariery. Te pięć lat bardzo szybko minie, warto je przeżyć tak, aby mieć miłe wspomnienia na długie lata i za kilka lat z tęsknotą i wzruszeniem opowiadać kolejnym pokoleniom żaków o tych najpiękniejszych w życiu latach.

Tekst: Magdalena Pietroń Fot: Joanna Koprowska

Publicystycznie

07

społecznie

dów, a specyfika tego środowiska potrafiła przyciągnąć tłumy. Dziś przypomina to bardziej rodzinne festyny w małych miasteczkach transmitowane przez lokalne telewizje, gdzie królują konkursy na niskim poziomie i kiełbaski z grilla. Ważniejsze od pokazania dorobku twórczego studentów jest pokazanie logo firmy sponsorującej, najczęściej browaru. Od uczestników wymaga się tylko biernej obecności. Studenckim imprezom i klubom zaczyna brakować tej wyjątkowości, atmosfery pełnej radosnej energii. Szkoda czasu na obejrzenie wystawy czy amatorskiego filmu powstałego w środowisku lokalnym, teraz siedzi się w czterech ścianach własnego pokoju i ogląda filmy ściągnięte z Internetu. O byciu gwiazdą nie decydują występy na studenckich festiwalach, ale częstotliwość pokazywania się w popularnych stacjach telewizyjnych i na okładkach tabloidów, dominującą rolę odgrywają media.

SPOŁECZNIE

możliwości, aby pokazać, co im w duszy grało. Teraz walka ta została zastąpiona walką o dobra materialne. Już w okresie studiów wiele osób rozpoczyna pogoń za pieniądzem, na szczycie ich hierarchii wartości króluje bogactwo (niekoniecznie to duchowe) i szybka kariera. Materializm wkrada się we wszystkie sfery życia. Gdzieś w tym wszystkim ginie radość płynąca z młodości, brak czasu na zabawę. A studia to ostatnie lata, kiedy jeszcze można pozwolić sobie na ten komfort nie myślenia wyłącznie o pracy i karierze. To czas dokonywania wyborów i rozwoju, zawierania nowych znajomości, uczenia się odpowiedzialności i samodzielności, szukania swojej drogi ku przyszłości. Przed rozpoczęciem Lubelskich Dni Kultury Studenckiej w prasie i Internecie pojawiły się informacje o Korowodzie Kozienaliowym: „długi, roztańczony, energiczny, wciągający wszystkich mieszkańców Lublina”. Ciekawie się zapowiadało, opis niczym relacja z karnawału w Rio. Jak to wyglądało w rzeczywistości? Na głównych ulicach miasta pojawiła się zaledwie garstka studentów, w większości byli to organizatorzy imprezy. Było kolorowo i wesoło, ale nie udało się przyciągnąć większej ilości osób. Gdzie w tym czasie byli pozostali studenci, których w Lublinie przecież nie brakuje? Najprawdopodobniej siedzieli na zajęciach albo odsypiali po całonocnej imprezie. No cóż, student też człowiek, nie może się rozdwoić i być w dwóch miejscach jedno cześnie.


społecznie 08 Publicystycznie


SPOŁECZNIE

Do Europy z demonami

M

uzeum Lubelskie zamieniło się w gromny ul wypełniony śmiechem, głośnymi rozmowami i pstrykaniem aparatów. Lublinianie mogli nacieszyć oczy starymi monetami i obejrzeć wystawę o Katyniu. Mieli możliwość krok po kroku zobaczyć, jak powstaje ikona, odkryć tajemnice obrazów „Uczta u Heroda” i „Unia lubelska”, zwiedzić rzadko otwartą Kaplicę Świętej Trójcy, odbyć podróż w świat porcelany, powrócić na ziemię i napotkać na swojej drodze jelenia na rykowisku, bądź też zafundować sobie dreszczyk emocji, wysłuchując wykładu o ludowej demonologii. Ostatni punkt zainteresował nas najbardziej. Wykład zaczynał się o godzinie 20.00. Punkt ósma nie było już żadnego miejsca stojącego. Kto by pomyślał, że demony cieszą się aż taką popularnością? Wykład poprowadził Mateusz Soroka, pracownik muzealnego Działu Etnografii. Czarcie opowieści dla

prawdziwie czarciego referenta. Pan Marcin z tyłu miał… czerwony ogon! Zgasło światło. Oczom przybyłych ukazały się wiedźmie środki lokomocji: łopaty i miotły oraz

różnej wielkości drewniane podobizny diabła. Lubelskie Muzeum zapełniło się zastępem demonów, które przybyły wprost z ludowej

chłopów. Cudownym sposobem na sali znalazły się powietrzne i wirujące duchy, skory do flirtów Latawiec i potrafiący przeciągnąć chmurę Płanetnik, z odmętów Wszystkie dziwy i gusła starej wyciągnięto zaś duchy wodne – zielonkawesłowiańskiej Polski ożyły go topielca i rusałkę, zdolną załechtać pierdemonologii. Na samym początku siami mężczyznę na śmierć. zjawił się szafarz zła, Diabeł. NieWszystkie dziwy i gusła stawielkiego wzrostu, kulejący Pokuśrej słowiańskiej Polski ożyły podnik o siarkowym oddechu, rogaty czas Nocy Muzeów. Dzięki Mamieszkaniec podziemia. Później teuszowi Soroce poznaliśmy przybyła Czarownica odbierająca prawdziwe „Oblicza zła”. Referent krowom mleko, sprowadzająca na otrzymał duże brawa, a ludzie ludzi choroby i nieurodzaj. Na sali opuszczali salę podekscytowani, nie zabrakło jakże popularnego z wypiekami na twarzy. – Demoostatnimi czasy Wampira. Mateny w kulturze ludowej są czymś, usz Soroka, zanegowawszy ich o czym chcemy słuchać. To była rumuński rodowód, starał się pozdecydowanie najlepsza z dzisiejdać kilka sposobów walki z wampiszych wystaw – podsumowali. rzą naturą. Zaczynając od odcięcia głowy potencjalnego wampira i włoLublin stara się o tytuł Eurożenia jej między nogi, na sypaniu ziapejskiej Stolicy Kultury. Czy ma renek maku przez dziurkę w trumszanse? Noc Muzeów była dobrą nie skończywszy. Zamek odwieokazją, żeby wypromować nasze dził także daleki krewny Wampira, miasto. Okazją nie zmarnowaWilkołak. Nie zapomniano zaproną. Na kulturze nam nie zbywa, sić Zmory, zwanej też Dusiołkiem, przed którą można się było uchronić przez zasypianie na brzuchu, ani Południcy, starej kobiety w białej sukni, z kosą, która czyha na odpoczywających w południe

o czym świadczą liczne wycieczki na Lubelskim Zamku.

Tekst: Olga Tarasiuk Fot: Artur Krysiak

Problemowo 09

społecznie

Lublin intensywnie myśli o tytule Europejskiej Stolicy Kultury. Także nocą. 15. maja dyżur przy sztabie promocyjnym przypadł pracownikom muzealnym. Mieszkańcy Lublina zaproszeni zostali na Królewski Zamek.


społecznie 10

Problemowo


SPOŁECZNIE

EURO 2016

K

onkurs polega na corocznym przyznaw a n i u t y t u ł u Eu ropejskiej Stolicy Kul t ur y dwóm miastom. Z g o d n i e z obecnymi zasadami, jedno ma być ze „starej”, a drugie z „nowej” Unii. W 2016 roku specjalne komisje wybiorą kulturalne stolice z Polski i Hiszpanii. O co chodzi? Początki pomysłu sięgają 1985 roku. Pierwotnie rywalizacja nazywała się Europejskie Miasto Kultury i wyróżniano w niej tylko jedną miejscowość. Sam tytuł ma głównie charakter prestiżowy, chociaż zwycięzcy przyznaje się też nagrodę pieniężną (im. Meliny Mercouri – pomysłodawczyni) w wysokości 1.5 mln euro. Na początku r ywalizacji miasta przygotowują specjalny program, który przedstawia obchody (działania w dziedzinie kultury i sztuki) w przypadku zwycięstwa. To właśnie jego realizacja jest pods t awow ym zadaniem. Głównym zwycięstwem natomiast jest

społecznie

Na początku maja odbyły się specjalne koncerty promujące Lublin w konkursie na Europejską Stolicę Kultury 2016. Na scenie mogliśmy obejrzeć zespoły pochodzące z Lublina. I to nie tylko topowe, jak Bajm czy Budka Suflera, ale też undergroundowe, jak Backbeat albo Plug and Play. Co tak naprawdę trzeba zrobić, aby odnieść sukces w staraniach o zaszczytny tytuł?

pr z yciągnięcie turystów i inwestorów, co udowodnił opublikowany w 2004 roku „Raport Palmera”, czyli badania nad europejskimi miastami kultury. Sam konkurs składa się z trzech etapów: 1.Preselekcja W trakcie jej trwania pretendenci muszą złożyć wstępne projekty. Do ich ocenienia państwo-gospodarz powołuje specjalną komisję złożoną z 6 ekspertów krajowych oraz 7 europejskich. 2.Selekcja końcowa W wyniku preselekcji miasta kwalifikują się do drugiego etapu. Wtedy muszą przygotować cały projekt, tym razem ze wszystkimi szczegółami. Na jego podstawie ta sama komisja selekcyjna wybiera ostatecznie Europejską Stolicę Kultury i przekazuje tę wiadomość instytucjom unijnym już na cztery lata przed obchodami.

3.Monitorowanie Po wybraniu zwycięzcy powstaje komisja monitorująca, złożona z siedmiu ekspertów powołanych

Problemowo

11


społecznie

przez UE, która sprawdza realizację programu i jego celów. Spotyka się dwa razy: na dwa lata oraz na osiem miesięcy przed obchodami. To na drugim spotkaniu ostatecznie przyznaje nagrodę zwycięzcy – tylko wtedy, gdy miasto spełni kryteria, dzięki którym zostało Europejską Stolicą Kultury. Kryteria Sam projekt obchodów musi spełnić pewne kryteria, dotyczące dwóch dziedzin: „Wymiaru europejskiego” (różnorodność kulturowa, wspólne aspekty kultury europejskiej, współpraca z artystami i miastami z Polski oraz Unii) oraz „Miast i obywateli” (wspieranie przez mieszkańców projektu ESK oraz trwałość rozwoju kulturalnego). Ponadto projekt musi być powiązany z programem miasta hiszpańskiego, które także zostanie wybrane w 2016 roku. Szanse Zgodnie z opisaną procedurą w Polsce selekcja końcowa ma zakończyć się do 2011 roku. Wyraźnie widać działania Lublina na rzecz rozwoju kulturalnego. W tej

12

chwili zaczyna się remont Centrum Spotkania Kultur – budynku znanego bardziej jako „Teatr w Budowie”. Odnawiany jest też Teatr Stary, niedługo ruszy budowa lotniska Lublin-Świdnik. Odbywają się wydarzenia kulturalne, a o ich liczbie może świadczyć chociażby rozmiar informatora kulturalnego „ZOOM”. Strona internetowa promująca ESK jest dostępna w pięciu językach (oprócz polskiego: angielski, hiszpański, ukraiński i białoruski). Drogą mailową lub sms-ową można otrzymać informacje o najbliższych wydarzeniach w mieście.

świetny projekt promujący miasto i mieć wsparcie mieszkańców. Koncert zespołu The Rasmus, otwierający Juwenalia 2010 w Lublinie, gdy cała publiczność wtórowała prezydentowi Adamowi Wasilewskiemu, krzycząc: „Lublin – stolica kultury”, udowadnia, że nasze miasto wcale nie jest bez szans. Poparcie jest. A przynajmniej ze strony studentów.

Nie ma jednak sensu powtarzać słów z ulotki promującej Lublin, w stylu chwalenia się zabytkami, studentami czy Starym Miastem. W rzeczywistości każde inne polskie miasto kandydujące do ESK też to ma. Lublin będzie rywalizował z Gdańskiem, Katowicami, Warszawą i Wrocławiem. Prawdziwą szansą Lublina na zwycięstwo jest to, że wbrew sceptycyzmowi wielu mieszkańców, w konkursie nie chodzi o wielkość miasta, inwestycje kulturalne czy ilość imprez, w czym dawna stolica Unii Lubelskiej ustępuje niektórym kontrkandydatom. Zgodnie z założeniami, aby wygrać, trzeba przygotować

Problemowo

Tekst: Artur Rybka Fot: Artur Krysiak


SPOŁECZNIE

Student po godzinach

W

Lublinie funkcjonuje wiele s t owar z ys ze ń, w których studenci mogą rozwijać swoje zainteresowania. Działalność w organizacji daje dużo satysfakcji, może okazać się czasem przyjemnie i pożytecznie spędzonym. To sposób na walkę ze stereotypem wiecznie pijącego studenta. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Z myślą o żakach panicznie bojących się zaszufladkowania przedstawiamy kilka wybranych studenckich organizacji bądź przestrzeni twórczych, które mają coś do powiedzenia i pozwalają się wypowiedzieć. Homo Faber Organizacja kierująca swoją uwagę na człowieka. Dla jednostek powstają liczne spotkania, festiwale filmowe, akcje i happeningi (w obronie Tybetańczyków, przeciw represjom na Białorusi). Wolontariusze Homo Faber kierowani miłością do bliźniego pracują z czeczeńskimi uchodźcami, wspomagają lubelskie grupy Amnesty International

czy Kampanię Przeciw Homofobii. Są świadomi tego, że nie naprawią całego świata. Terenem ich działań jest obszar Lubelszczyzny. Marzą o zbudowaniu Lublina pod sztandarem tolerancji i poszanowania ludzkiej godności. Od marca 2005 roku z ich inicjatywy ukazuje się z różną częstotliwością „Opornik – Gazeta Obywatelska”. Czasopismo – swoista „tuba propagandowa” stowarzyszenia, jak ładnie podsumowała Anna Dąbrowska z Homo Faber – wydało na świat kilka artykułów o małych akcjach zapaleńców, którym udało się wygrać równie małe, prywatne wojny. W Homo Faber zrodził się tajemniczo brzmiący projekt „Lublin szeptany”, owoc poszukiwań sposobu, jak ciekawie mówić o historii najnowszej. To indywidualny, osobisty i nowoczesny, jak zaznaczają jego twórcy, sposób oprowadzania ludzi po mieście. Zainteresowani mogą udać się na niezapomniany, godzinny spacer po Lublinie. Wycieczka po miejskiej przestrzeni to nie tylko marsz od jednego zabytku do drugiego. – Opowiadana historia jest prywatną opowieścią, którą słyszymy przez słuchawki

w przestrzeni miasta. Mamy wrażenie, że słowa kierowane są tylko do nas. – mówi Anna Dąbrowska. cyberLublin Wspólny projekt Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Administracji oraz Wydziału Politologii UMCS. CyberLublin jest organizacją o charakterze naukowym, edukacyjnym i artystycznym. Skupia zapaleńców technologii cyfrowej. Studenci spotykają się na wykładach otwartych i seminariach. Przyświeca im hasło: „Miasto w dialogu z cyberkulturą”. Intensywnie myślą o tytule Europejskiej Stolicy Kultury dla naszego miasta. Pod cybernetycznym sztandarem udało im się przeprowadzić wiele spotkań ze specjalistami z całego kraju. RADIO CENTRUM Akademicka rozgłośnia działają-

ca już w czasach moich rodziców. Z otwartymi ramionami czeka na wszystkich początkujących dziennikarzy spragnionych praktyki w radiu. Studenci mają tu swoje pięć minut, które nierzadko przekształ-

Problemowo

13

społecznie

Żacy są społecznością ciągle zdobywającą wiedzę. Podręcznikowi mole wiecznie siedzą w książkach, nadgryzając kolejne wielostronicowe Liber mundi. W wolnych chwilach, które zdarzają się niezmiernie rzadko, popijają bachusowe trunki lub… działają w studenckich organizacjach.


ca się w całą godzinę. To rozgłośnia typowo studencka, informująca o tym, co piszczy w trawie akademickiego parku, zamieszczająca ogłoszenia o tym, kiedy, kto i gdzie koncertuje, jaki film aktualnie będzie szedł w kinie i powiadamiająca studencką brać o prognozie pogody.

społeczna polegająca na rozdawaniu ludziom bezdomnym ciepłych wegetariańskich posiłków). W Tekturze każdy znajdzie dla siebie miejsce. Działanie niecodziennego klimatu, właściwego tylko temu miejscu, jest porównywalne z pobytem w Ciechocinku.

Miasto Poezji

Niezależne Zrzeszenie Studentów

swoje marzenia. W „Chatce Żaka” odbywają się warsztaty – bębniarskie, rysunkowe, taneczne czy indiańskiego rękodzieła. Tutaj działa Scena AD HOC, dającą młodym lubelskim muzykom szansę na zaistnienie. W ACK znajdują się Pracownia Działań Plastycznych i Studencka Galeria, które zapewniają warunki sprzyjające wykluciu się sztuki i tę sztukę promujące.

Studencka organizacja, która pomaga żakom rozwijać swoje zainteresowania. Chcą „coś” robić i dobrze się przy tym bawić. Zaciekle bronią praw studenta, organizują życie studenckie w Lublinie i przygotowują żaka do roli obywatela z krwi i kości. To tutaj zrodziło się wiele ogólnopolskich projektów, w których każdy może wziąć udział.

Bezczynność i bierność odbierają chęć do życia, sprawiają, że rzeczywistość wokół nas jest bezbarwna, wypełniona tylko i wyłącznie nauką. Czas z tym skończyć! Studia to najlepszy okres w naszym życiu, powtarzali rodzice i dziadkowie. Trzeba się postarać, żeby rzeczywiście taki był. W Lublinie działa wiele organizacji,

Lubelskie spotkania poetyckie to już tradycja. Na kilka dni miasto zamienia się w obszar przestrzeni artystycznej. Kursują trolejbusy, w których deklamuje się wiersze. Poezję znaleźć można wytatuowaną na ulicy, zapisaną na chodniku czy ścianie. Uczestnicząc w programie „Miasto Poezji” będzie się miało okazję odwiedzić prywatny dom poety i tam w miłej, intymnej atmo-

społecznie

sferze wysłuchać tego, co ma on do powiedzenia. Co roku poszukiwani są wolontariusze, którzy pomogą trybikom poetyckiej machiny dobrze funkcjonować. Mieszkańcem „Miasta Poezji” może zostać każdy. Tektura Czyli tak zwana Przestrzeń Inicjatyw Twórczych. Miejsce magiczne, w którym odbywają się liczne poetyckie wieczorki, wystawy fotografii, pokazy niszowych filmów, koncerty muzyki prawdziwie alternatywnej. To przy Tekturze działa lubelska odnoga organizacji Jedzenie Zamiast Bomb (inicjatywa

NZS dwa razy w roku organizuje akcję honorowego krwiodawstwa, tzw. „Wampiriadę”. Tutaj też pojawił się program „Studencki Nobel”, mający na celu wyłonienie najbardziej utalentowanego i najaktywniej działającego studenta.

w działalność których można się włączyć. Nasze miasto naszpikowane jest ośrodkami różnorakich inicjatyw twórczych. Wystarczy tylko chcieć i znaleźć coś dla siebie. Nie gryzą, a mogą całkowicie odmienić nasze dotychczasowe życie.

Akademickie Centrum Kultury „Chatka Żaka” Przestrzeń, w której działać mogą wszyscy studenci. Przestrzeń ogromna, różnorodna, pozwalająca wykazać się na różnych płaszczyznach. Jest mecenasem rozporządzających grantami, które pomagają kołom studenckim realizować

Tekst: Olga Tarasiuk

Więcej informacji znajdziecie: Homo Faber – http://www.hf.org.pl/ao/index.php cyberLublin – http://www.cyberlublin.pl RADIO CENTRUM – http://www.centrum.fm Miasto Poezji – http://miastopoezji.pl Tektura – http://tektura.wordpress.com Niezależne Zrzeszenie Studentów – http://www.nzs.umcs.lublin.pl „Chatka Żaka” – http://ack.lublin.pl

14

Problemowo


Problemowo 15

społecznie

SPOŁECZNIE


społecznie

Wars i Sawa po lubelsku Każde miasto i miasteczko posiada swoje legendy. Bajecznie kolorowe opowieści, które nadają miejscu niepowtarzalny urok i lokalny koloryt. Lublin nie jest wyjątkiem – on także posiada swoje podania, o których warto pamiętać teraz, gdy ubiegamy się o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury.

M

agiczna przestrzeń Lublina wypełniona jest przedmiotmi, miejscami czy przechadzającymi się duchami osób, o których mówią liczne podania. Warto powęszyć w starych książkach czy Internecie, aby przekonać się, że Lublinianie nie gęsi i swoje legendy mają… Czarcia Łapa Najpopularniejszym z lubelskich podań jest opowieść o Czarciej Łapie. Mówiono, że w XVII wieku do lubelskiego Trybunału Koronnego przyjechała pokrzywdzona wdowa. Pewnemu bogatemu szlachcicowi, który ograbił jej domostwo i spalił zabudowania gospodarskie, udało się uniknąć kary. Kobieta przybyła do miasta szukać sprawiedliwości. Niestety, sędziowie Trybunału również okazali się przekupni. Zrezygnowana wdowa, pozbawiona szansy na odzyskanie swojego majątku,

w złości wykrzyczała podobno: Nawet diabli sprawiedliwiej by mnie osądzili! Na diabelską interwencję nie trzeba było długo czekać. Wieczorem przed Trybunałem pojawiła się piękna karoca, z której wysiedli bogato ubrani panowie, stąpając na… końskich kopytach. Dziwnym trafem, jak to zwykle w legendach bywa, w sądzie po raz kolejny odbywała się sprawa pokrzywdzonej wdowy. Niezwykłych przybyszów powołano na świadków. W obecności nieznajomych nikt nie ośmielił się kłamać i wydano sprawiedliwy wyrok. Aby ową decyzję uprawomocnić, diabeł, który miał przyjemność ją odczytać, uderzył dłonią w stół. Na blacie pozostała wypalona Czarcia Łapa, którą po dzień dzisiejszy można oglądać na lubelskim zamku. Mówiono też, że podczas ogłaszania czarciego wyroku, Chrystus

16 Problemowo

wiszący w sali na ścianie odwrócił się, nie mogąc spokojnie patrzeć, jak diabeł wydaje sprawiedliwy wyrok. Wspomniany krzyż z Chrystusem znajduje się w Archikatedrze. Amalteja Inna legenda opowiada o lubelskim herbie. Widnieje na nim biały koziołek i krzew winogron. Skąd ów herb, który tłumaczy potoczną nazwę Lublina – Kozi Gród? Kiedy w zamierzchłych czasach lublinianie zapragnęli dla swojego grodu praw miejskich, musieli przekonać króla Władysława Łokietka, aby im owe prawa nadał. Sprzedali mu historyjkę o tatarskich najazdach, które do tego stopnia wyniszczyły ich gród, że uchowała się tam jedynie grupka dzieci, wykarmionych przez lubelską Amalteję. Zachwycony opowieścią król zgodził się nadać grodowi prawa miejskie, doradzając jednocześnie, aby


W zbiorze legend nie zabrakło historii o Kamieniu Nieszczęść. Skąd się wzięła jego zła sława? Mówiono, że kiedyś pewna kobieta niosła swojemu mężowi zupę, aby posilił się podczas meczącej pracy. Niestety, niewiasta nie była zbyt zręczna i niosąc naczynie, wylała zupę na ów kamień. Podobno zjadły ją okoliczne bezpańskie psy, a zlizawszy całą ciecz – zdechły. Kamień zaczęto uważać za niebezpieczny… Według miejskiej legendy stawiano na nim pieniek, na którym ścinano głowy skazańcom. Kiedyś, gdy ścięto na nim niewinnego człowieka, kamień rozłupał się na pół, a topór wyszczerbił nawierzchnię. Głaz przynosił pecha każdemu, kto go dotknął. Wielokrotnie próbowano się go pozbyć, przenosząc nieszczęśliwy kamień z miejsca na miejsce. Pewien piekarz postanowił użyć kamienia do

Rozpustnica i kogucik Znana jest też historia o pięknej złotniczance, mieszkającej przy ulicy Złotej. Dziewczyna była zjawiskowa i miejscowi chłopcy często wystawali pod oknem, aby choć przez chwilę ujrzeć jej urokliwą twarzyczkę. Uroda złotniczanki niepokoiła kobiety, których mężowie także poddawali się urokowi panny. Mieszkanka ul. Złotej nie była zaś taka niewinna, jak przystało na młodą panienkę. Wieczorami przyjmowała młodszych i starszych mężczyzn. Świadkiem tych niemoralnych schadzek był złoty kogucik, zdobiący szczyt Wieży Trynitarskiej. Córki złotnika dziś już nie ma, ale kogucik wciąż pieje, gdy przez bramę przechodzi niewierny mąż. Zdradzona rusałka Wśród podań nie mogło zabraknąć romantycznej opowieści. Starsi

ludzie pamiętają jeszcze historię nieszczęśliwej miłości pięknej akrobatki i mieszkańca Lublina. Młodzi zakochali się w sobie w teatrze i przez długie miesiące byli nierozłączni. Akrobatka postanowiła poświęcić dla miłości swoją karierę. Niestety, z powodu swojej reputacji nie spodobała się matce ukochanego. Nastąpiło bolesne rozstanie i samobójcza śmierć odtrąconej kobiety. Jej dusza po śmierci zamieniła się w rusałkę. Lublinianie nazwali tak ulicę, na której po dzień dzisiejszy można usłyszeć żale i narzekania zdradzonej kobiety.

Lubelskich legend znalazłoby się o wiele więcej. Jednak nie o ich przedstawienie chodzi, a o pokazanie mieszkańcom Lublina, że posiadamy to coś, co odróżnia nasze miasto od innych polskich miejscowości. Warszawa ma swoją Syrenkę, Toruń – pierniki, a my mamy Czarcią Łapę i Kamień Nieszczęść. I powinniśmy być z tego dumni, przekazując te legendy z pokolenia na pokolenie. Prawdziwie Europejska Stolica Kultury bez bajecznych podań nie może się obejść.

Tekst: Olga Tarasiuk

Gdy otworzysz oczy wydaje ci się już, że widzisz. Johann Wolfgang Goethe

Problemowo 17

społecznie

Licho nie śpi

budowy chlebowego pieca. Niestety, w piekarni wybuchł pożar. Ocalał tylko pechowy głaz. Ludzie uznali, że z lichem lepiej nie walczyć i zostawili go w spokoju. Wielki, płaski kamień leży dzisiaj na skrzyżowaniu uliczek przy Wieży Trynitarskiej.

SPOŁECZNIE

w herbie miasta znalazła się bohaterska koza. Żeby kozie nie było smutno, monarcha wymyślił, żeby umieścić obok niej krzew winogron – symbol bogactwa grodu.


Dzień z życia urzędnika Godzina 7.30, Lubelski Urząd Wojewódzki, ulica Spokojna. Szary, wielki i smutny budynek nie wzbudza mojego większego zainteresowania. Zaspany, wdrapuję się po schodach. To mój pierwszy dzień pracy.

społecznie

N

a korytarzu gwarno jak na Bernardyńskiej. Wszyscy biegną podpisać listę. Zagadują, dowcipkują, witają się z uśmiechem odsłaniającym ewentualne braki w uzębieniu. Jak się później zorientowałem, jest to – oprócz oczywiście godziny wyjścia z pracy – najważniejszy i zarazem najbardziej dynamiczny punkt programu w tej sztuce. Bo przez resztę dnia korytarze przeważnie zieją pustką i nudą. Za chwilę życie poważnie zwalnia. Poranna kawa, papieros, przegląd prasy… Wszystko ciągnie się aż do godziny 10.00. Jedynie pan Tadzio, który jest tuż przed emeryturą i wygląda na to, że życie spędził na pracy w urzędzie, nie rezygnuje z lektury „Wyborczej” w zasadzie do końca dnia. Sympatyczny, uśmiechnięty, szpakowaty pan po sześćdziesiątce podchodzi do całej sytuacji z wyraźnym dystansem. Każdy wie, że pan Tadzio wychodzi z pracy wcześniej, bo mieszka poza Lublinem i śpieszy się na busa. Nawet dyrekcja przymyka na to oko – w końcu pracuje tu na pewno dłużej niż kilku dyrektorów razem wziętych. Dobry hu-

18

mor nie opuszcza go zatem przez cały dzień. Palarnia to najchętniej i najczęściej odwiedzane miejsce w tym przybytku. Przez chwilę nawet zaczynam żałować, że nie palę, bo wygląda na to, że tam rozkwita życie towarzyskie urzędu. Obrazy przepalonych płuc, żółtych zębów oraz wizja raka i chorób serca z re-

Teraz wiem, dlaczego tak ciężko dostać pracę w tym kraju klam skutecznie odbierają mi chęć na papierosa. Wymieniam więc na ten temat uwagi z kolejną niepalącą osobą – dziewczyną koło trzydziestki, która będzie moją współlokatorką w pokoju 37. Ewa, niska blondynka o spokojnym, wręcz nieco flegmatycznym charakterze skończyła studia kilka lat temu. Przez 3 lata bezskutecznie szukała pracy w zawodzie, aż w końcu dostała się tutaj. Jak się później okazało, jej mama pracuje piętro wyżej. Zresztą to niejedna koligacja rodzinna w tej firmie. Średnio co

Reportersko

trzecia osoba ma mamę, ciocię czy stryjeczną babkę w innym dziale lub nawet pokoju obok. Wcześniej dużo o tym słyszałem, ale nie bardzo w to wierzyłem. Teraz chyba wiem, dlaczego tak ciężko dostać pracę w tym kraju. Godzina 11.00. Dostaję od kie-

rowniczki zadanie. Kierowniczka, pani Basia, ładna brunetka pod czterdziestkę, każe mi zrobić tabelkę w Excelu i wprowadzić do niej dane z całego stosu papierów leżących na biurku. Biorę się ochoczo do pracy i po godzinie tabela gotowa. – Już?! – dziwi się pani Basia – Ja myślałam, że to zajmie ze dwa dni. Na drugi raz można trochę wolniej – kwituje. Biorę sobie tę radę do serca. Jeszcze nie raz mi się przyda, a słowo „wolniej” wejdzie na stałe do mojego podręcznego słownika. Niezbyt forsowne tempo pracy to przecież podstawa. Kierowniczka wyjeżdża za chwilę w teren na kontrolę. – Obłóżcie się jakimiś papierami, jakby ktoś z dyrekcji wpadł – rzuca na odchodne. Grunt to zachowanie pozorów.


Całe szczęście, że jest Internet – to moja jedyna rozrywka na następną godzinę. Dostaję od Ewy ostrzeżenie, żeby uważać, co się pisze i jakie strony ogląda, bo Internet jest monitorowany. Nie wiem, czy w to wierzyć, ale na prywatne maile wolę nie odpisywać. Gry internetowe zastąpiły starego pasjansa. Sposoby na zabicie nudy w biurze też idą z duchem czasu. Próbuję podpytać pracowników, jak im się tutaj podoba. Głównie narzekają na niskie zarobki. To podstawowy temat przewijający się w rozmowach. I słusznie: 900 czy 1000 zł za 8 godzin dziennie to nie jest dużo. Cóż,

Koło 13.00 przychodzi miła pani z kadr z informacją, że mam się zgłosić na szkolenie BHP. Przyjmuję to z zadowoleniem, bo już mnie oczy bolą od komputera. Szkolenie, z natury swej nudne, okazuje się w miarę znośne. Interesują mnie zwłaszcza fragmenty o odszkodowaniach, ubezpieczeniach i – oczywiście – o urlopach. Po szkoleniu idę do barku coś zjeść. O tej porze wybór jest już niewielki, a stoliki prawie puste. Zjadam powoli flaczki i prowadzę interesującą dyskusję z panią wydająca porcje wygłodniałym urzędnikom. Ona wie prawie wszystko. Nic dziwnego,

że czas szybko ucieka. Jeszcze tylko na krótko wracam do pokoju po rzeczy i zmierzam powoli w stronę wyjścia.

Jest godzina 15.30 – korytarze pełne ludzi, ruch dużo większy niż rano. To najciekawszy obrazek w ciągu całego dnia. Wszyscy z podziwu godną precyzją i zorganizowaniem w pośpiechu opuszczają budynek. Nie wygląda na to, żeby nawet jedna osoba została choćby minutę dłużej. Chyba jednak wszyscy mają tu szwajcarskie zegarki. A podobno zarobki są takie słabe.

Tekst: Marcin Bąk

społecznie

chciałoby się jednak rzec: „Jaka praca, taka płaca”. I vice versa.

SPOŁECZNIE

Grunt to zachowanie pozorów

Kłamię dużo, ale nigdy w moich utworach. Courtney Love

Reportersko

19


Leszek

społecznie

Po raz pierwszy zobaczyłam Leszka w momencie, gdy zamiatał chodnik koło piekarni na Radziszewskiego. Lekko zgarbiony, w spodniach przybrudzonych błotem i czapce z daszkiem, na której widniał napis „Tatra”. Powoli i z namaszczeniem sprzątał skutki wczorajszej imprezy w pobliskim klubie.

L

eszek, w zasadzie Lecho, codziennie rozpoczynał dzień pracy na Radziszewskiego od zamiatania chodnika. Jego kolejne płynne ruchy przerywały zwyczajowe powitania z pracownikami okolicznych instytucji. Znał dosłownie wszystkich. Pracownikom jednej piekarni załatwiał leki bez recepty w aptece, gdzie farmaceutki w razie potrzeby mierzyły mu ciśnienie. W kiosku pomagał otwierać lodówki z napojami, zwłaszcza jeśli zamiast właściciela pracowała jego siostra lub matka. Kobietom w końcu trzeba pomagać, a on był dżentelmenem w każdym calu. Od ochroniarzy z KUL-u czasami pożyczał miotłę lub kupował w ich imieniu piwo, kiedy byli „na służbie”. Właścicielce galerii znajdującej się w pasażu pomagał wypakować z bagażnika ogromne worki z ubraniami. Kiedy kinooperatorzy z Bajki potrzebowali pomocy w rozwieszaniu plakatów, zawsze mogli na niego liczyć. Lecho – złota rączka, człowiek od wszystkiego.

20

Najlepiej znał pracowników sklepu monopolowego. Najczęściej też spędzał czas przed południem na rozmowach, głównie z dziewczynami pracującymi w delikatesach nocnych. Kiedy sklep z trunkami wyskokowymi otwierał swoje podwoje, a było to w okolicach godziny 7, natychmiast pojawiał się w nim po swoją ambrozję. – Munia daj – recytował w sklepie z uśmiechem na twarzy. Tylko wtajemniczeni wiedzieli, że chodziło mu o popularną nalewkę, która składa się prawie z samej siarki, ale w pewnych kręgach uchodzi za rarytas. Nalewka, koniecznie wiśniowa, stanowiła źródło jego sił, jak uparcie powtarzał. Gdy w butelce pokazywało się dno, wracał po kolejną i następną, i jeszcze jedną. Zwykle można było doliczyć się 4, a nawet 6 litrowych butelek nalewki. Lecho nigdzie nie pracował. Mieszkał z matką i siostrą. Na nalewkę zarabiał właśnie dbając o porządek wokół pasażu handlowego na Radziszewskiego. – Praco-

Reportersko

wałem jako kierowca w PKS-ie, ale to było dawno – wspominał z rozmarzeniem. Po takim wyznaniu obowiązkowo następowała chwila ciszy i zaciągnięcie się papierosem marki Classic. Wszelkie opowieści najlepiej snuło mu się z papierosem w dłoni i dymem w płucach. Rozluźniony wspominał, jakie osobowości bawiły w okolicy jeszcze kilka lat temu. Szczególnie zapamiętał starszego mężczyznę tańczącego zimą na bosaka, popijającego denaturat prosto z butelki i nucącego sobie pod nosem nikomu nieznane melodie. Do dzisiaj ma z nim zdjęcie. Obaj siedzą na murku koło żółtego kiosku, w lekkim półcieniu, z uśmiechami na twarzy i policzkami wysmaganymi ostrym, lipcowym słońcem. Lecho już wtedy nosił czapki z daszkiem i miał przybrudzone niebieskie jeansy. Nie zmienił się także uśmiech na jego twarzy. Ten uśmiech nie znikł nawet wtedy, gdy przedsiębiorcy z Radziszewskiego nie dostali przedłużenia umowy na wynajem lokali.


SPOŁECZNIE

Wojsko postanowiło zająć swoje budynki w celach bliżej nie sprecyzowanych. Wydawać by się mogło, że Leszek będzie musiał się pożegnać z dotychczasowym życiem. Z jego przewidywalnością o smaku wiśniowej nalewki. Z codziennymi rozmowami o wszystkim i o niczym.

Pasaż handlowy został zamknięty siedem miesiący temu. Wojsko zamurowało wejścia do sklepów i pomalowało ściany intensywnie żółtą farbą. Leszek nadal zamiata na Radziszewskiego. Po swoją ulubioną „Wisienkę” musi chodzić kilka metrów dalej do Groszka, ale wciąż się uśmiecha. Ciągle ma na głowie czapkę z daszkiem i jeansy, które niejedno już widziały.

społecznie

Tekst: Anna Biaduń Fot: Marek Cieślar

Reportersko 21


Polskie dzieciństwo na Białorusi. społecznie

Oksana i Weronika pochodzą z Radunia. Raduń to spokojne małe miasteczko położone w zachodniej Białorusi. Właściwie jest to wieś, ale funkcjonuje na prawach miasta. U nich mówi się na to gorodskoj posiołok. Jest tam jedna restauracja, jeden bar, jedna dyskoteka z policją zamiast ochrony. Ma dwa tysiące mieszkańców, co za tym idzie wszyscy się znają i plotkują o sobie. Absolutna większość, bo aż 90 procent to katoliccy Polacy, którym wypadło żyć na Białorusi po przesunięciach granic po II wojnie światowej.

K

iedy Polak myśli o jakimkolwiek mieście położonym w kraju za wschodnią granicą to zapewne od razu w jego głowie pojawia sie obrazek szarego, beznadziejnego krajobrazu bez żadnej przyszłości. Rzeczywiście taka perspektywa nie jest zbyt interesująca, bo co ciekawego może się tam wydarzyć? Ale może warto byłoby sie zastanowić jak patrzą na ten świat rodowici, szczególnie młodzi mieszkańcy i czy rzeczywiście jest tam tak ponuro? W końcu nawet takie małe miasteczka mają swoje „sensacje”. Jedną z nich, jak wspomina Weronika byli Żydzi. Z podekscytowaniem mówi o meczecie, cmentarzu żydowskim, „prawdziwym” rabinie. Niezapomnianym wydarzeniem był przyjazd Żydów do Radunia. Powodem

22

była rozbiórka starego żydowskiego domu i przetransportowanie go do Izraela. Oksana z Weroniką wspominają, jak wszystkie dzieci z Radunia z zaciekawieniem im się przyglądały – w końcu to coś innego, nowego, lepszego. Zderzenie dwóch światów – bogatych Żydów i biednych dzieci z Radunia. W żydowskiej synagodze powstał Miejski Dom Kultury. Do dzisiaj organizuje sie tam koncerty. Kiedyś było kino, chodziło się do niego ze szkolną wycieczką. Dom kultury sponsorował bilety. Coś się działo, rozpraszało codzienną nudę. Dzieciństwo

sza poszła do przedszkola, drugą opiekowała sie babcia. Kilka pierwszych lat spędziły beztrosko. Jak to dzieci – nieświadome tego, co ich czeka w przyszłości. W swoim otoczeniu czuły się bezpiecznie. Żyły z dnia na dzień, korzystając z uroków dzieciństwa. Potem przyszedł czas na szkołę. Na Białorusi to rodzice decydują w jakim wieku posłać tam dziecko. Oksana wylądowała w szkolnej ławie w wieku sześciu lat, Weronika rok później. W pierwszej klasie zdarzały sie również pięciolatki. Czekało je jedenaście klas szkoły średniej, następnie studia a w najgorszym przypadku praca w kołchozie.

Cofnijmy się do lat wczesnego dzieciństwa. Oksana z Weroniką rozpoczęły swoje życie jak nie jedno dziecko na świecie. Pierw-

W Raduniu są dwie szkoły. Numer 1 i 2. Stara i nowa. Gorsza i lepsza. Oczywiście panuje między uczniami tych szkół rywaliza-

Reportersko


W wakacje w Raduniu organizowane były kolonie w mieście i wyjazdy do Świdnika. Kto zostawał w mieście rodzinnym wolny czas spędzał w miejskim Domu Kultury na zabawach i konkursach. Pod koniec takich koloniiodbywał się wyjazd nad pobliskie jezioro pod namioty.

Swoje dzieciństwo obie uważają za szczęśliwy czas, bo nie miały świadomości, że może być inaczej, lepiej. Zgodnie z powiedzeniem: „czego oczy nie widzą tego sercu nie żal”. W ogóle czas chodzenia do szkoły to w gruncie rzeczy szczęśliwy okres. Chociaż docenia się to dopiero po latach. Zmiana

Ale dziewczyny stawały się coraz starsze. Trzeba było zacząć zastanawiać się nad swoim życiem po ukończeniu szkoły. Weronika zawsze chciała studiować w Polsce. Wierzyła, że jest to możliwe, bo jej starszej siostrze się udało. W jej rodzinie często mówiło się o Polsce. Weronika była nią zafascynowana, czuła, że to jej ojczyzna. Oksana była bardziej sceptyczna. Nie zastanawiała sie tak bardzo nad swoją przyszłością. Ojciec miał jej załatwić jakieś studia w Szkole Wojskowej w Mińsku. „Jakieś”, bo na Białorusi nieważne co się studiowało, byleby tylko studiować i nie skończyć w kołchozie. Chociaż dzisiaj ludzie decydujący się na pracę w kołchozie dostają od państwa dom – jest to więc pewna pokusa, aby zostać w miasteczku i resztę swojego życia spędzić na zaspakajaniu podstawowych potrzeb. W 2004 roku Weronika wyjechała na kolonie do Świdnika – miasta partnerskiego Radunia. Wtedy narodził się pomysł o ściągnięciu kilku dziewczyn do Polski. Mama Weroniki jest prezesem Oddziału Związku Polaków na Białorusi, więc pewne było, że Weronika wyjedzie. Przez rok załatwiano pozwolenia na wyjazd. Trzeba było uporać się z biurokracją. U notariuszy rodzice podpisali zgodę na to, aby dyrektor świdnickiego liceum – Ryszard Borowiec był jej prawnym opiekunem. Minął rok. Przyszły kolejne wakacje. Tym razem na wakacje do Świdnika razem z Weroniką wyjechała Oksana. Spodobało się jej. Okazało się, że jest szansa także dla niej. Kiedy wróciła do Radunia szybko musiała odnaleźć swojego biologicznego ojca, gdyż potrzeb-

Reportersko 23

społecznie

Weronika z Oksaną do szkoły chodziły od poniedziałku do soboty. Codziennie od dziewiątej do czternastej, piętnastej. Wszystkie przedmioty odbywały się w języku rosyjskim. Poznawały literaturę rosyjską i białoruską na oddzielnych przedmiotach. Także historia była rozdzielona na powszechną i białoruską. Pomimo tego, że większość mieszkańców to Polacy na co dzień rozmawiają między sobą po rosyjsku. A właściwie w trzech językach – rosyjskim, białoruskim i polskim, tzw. trasianką. Mówić po białorusku to u nich wstyd, jakiś folklor. Tak jak u nas w czasach PRL-u były traktowane dialekty – kaszubski czy śląski. Ta codzienna szkolna rutyna była urozmaicana przez sobotnie dyskoteki organizowane w szkołach. Oprócz tego w szkole przy różnych okazjach odbywały się występy, konkursy. Klasy rywalizowały między sobą w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Zbierano punkty i wygrywano nagrody. Dzięki tym drobnostkom rozpraszano nudę i codzienną szarość dnia.

Często zdarzało się, że dzieci zamiast wracać do domu zostawały w szkole i bawiły się razem, rozrabiały. Oksana pamięta jak ze swoimi koleżankami zamknęły chłopców w klasie. Chłopcy musieli uciekać przez okno, wybili szyby. Dziewczyny dobrze też wspominają obchodzenie świąt socjalistycznych – Święto Pracy i Dzień Zwycięstwa. W pamięć zapadły im pochody pierwszomajowe. W tym dniu dziewczęta były ubierane w kolorowe sukienki, miały zaplatane warkoczyki i jechały przez ulice miasteczka na wielkiej przyczepie prezentując dawną tradycję. Odbywały się wóczas liczne konkursy, na których można było wygrać świnię albo worek mąki. W Dzień Zwycięstwa chodziło się do byłych żołnierzy z życzeniami i kwiatami, słuchało się ich opwieści o wojnie. W pewien sposób obcowało się z historią. Poza szkołą miały obowiązki w domu. Oksana musiała się opiekować o sześć lat młodszą siostrą Wioletą. Wstydziła się, że ma bawić się z dzieckiem, bo przecież ona była już „prawie dorosła”. Wolała wyjść gdzieś ze swoimi znajomymi i zająć się sobą. Czuła do siostry gniew i złość, że musi się nią opiekować. Weronika wręcz przeciwnie. Ona w domu opiekowała się swoim o siedem lat młodszym siostrzeńcem z przyjemnością. Rodzice nie zmuszali dziewczyn do pomocy w gospodarstwie, bo uważali, że ich dzieci nie muszą pracować w domu, ważne żeby sie uczyły. Oni wychowali się na wsi – nie mieli takiej szansy na edukację, dlatego nie chcieli zabierać dzieciom czasu, który mogły przeznaczyć na pogłębianie wiedzy. Ale Oksana, kiedy tylko mogła unikała szkoły. Dlatego wolała czasami pójść w pole niż do szkolnej ławki.

SPOŁECZNIE

cja, którą dodatkowo podsycają nauczyciele. Konkurencja dotyczy różnych dziedzin: zaczynając od sportu, na wynikach w nauce kończąc. Uczniowie między sobą wytykają kto jest lepszy, kto gorszy w zależności od tego do jakiej chodzi szkoły. Do „jedynki” chodzą zazwyczaj dzieci z okolicznych wsi, do „dwójki” dzieci z Radunia. Choć nie jest to regułą. Na przykład Oksana poszła do „jedynki”, bo jej tato miał tam znajome nauczycielki, dlatego wolał oddać córkę w zaufane ręce.


społecznie na była zgoda obu rodziców na wyjazd córki zagranicę. Udało się. Nie było czasu na zastanawianie się czy warto. Każdy wiedział, że warto

i taka szansa może się już nie powtórzyć. Nie ukrywają, że czuły żal, bo zostawiały rodziny, przyjaciół, ale podjęły to wyzwanie. Oprócz Weroniki i Oksany do Świdnika przyjechała też Jana. Najważniejsze, że nie były osamotnione, miały siebie. 1 września 2005 roku przekroczyły progi świdnickiego liceum i ich życie wywróciło sie do góry nogami.

Tekst: Karolina Wójtowicz

24

Reportersko


„Głos w Sprawie Miasta” Żółte ściany pokryte pleśnią Pajęczyny w rogach, połamane meble Wracam tu, właśnie dziś, na stare śmieci Otwieram drzwi i widzę... Pustkę, bezduszny pokój, nagie ściany. Wychodzę, nie zamierzam tu umrzeć. Wąską uliczka podążam za moim cieniem Wzrok wbity w szarą brukową kostkę Co raz potykam się o krzywe krawężniki Zwiedzając moje ciche, zacne miasto... Witryna za witryną, Mijam ich dziś tysiące Paletą kolorów błyszczą, niczym tęcza Mijam kolejne sklepy, Wtem moje nogi stanęły... Wpatrzony jak w magiczny obrazek Podziwiam cudo, które jest po drugiej stronie szyby. Nie czekając dłużej wchodzę, Kupuję nie patrząc na cenę. Szybko wracam, biegnę, galopuje do domu! Malownicze uliczki, promieniujące neony, Nic nie jest w stanie zatrzymać mnie... Nie zwracam uwagi na to... Pędząc ku nowej lepszej rzeczywistości Pędząc, aby oczyścić swoje życie.

Okres czystki minął bezpowrotnie... Szybko uwinąłem się z porządkami Wszystkie niepotrzebne śmieci wyrzuciłem Prosto za okno, na chodnik Niszcząc moje miasto... by Kuba Hołaj (limp_fan ®)

SPOŁECZNIE

K

uba Hołaj - rocznik ‘86, student Politologii UMCS, sangwinik, leń, marzyciel. Od dziecka interesował się dziennikarstwem, zarówno pisanym jak i mówionym. W mikrofon gadać chce. Raczkujący fotograf amator. Ponad wszystko kocha muzykę, zwłaszcza na żywo, koncertowo. Pisze głównie do szuflady, choć niegdyś zdarzało mu się uzewnętrznić na kilku wieczorkach poetyckich w zakątkach Lublina. Fanatyk jedynie słusznego klubu - Manchesteru United.


„Kłamca” nowa, niebezpieczna broń niczym bomba atomowa rzucona w moją stronę wybucha... nowa, niebezpieczna broń wynalazek nie twój narzędzie umysłowej zagłady wybucha... miliony odłamków mego mózgu rozrzucone po kątach czaszki śmierdzą... ty szukasz miotełki twoje życie pedantyczny porządek uporządkowane wybuchy moje życie pełne krwawych ofiar jestem jedną z nich? 14.10.04. „Najlepszy Przyjaciel” Znowu mnie oczerniasz nie ściszaj głosu, ja i tak usłyszę. Jestem blisko, po drugiej stronie drzwi patrzę na ciebie przez dziurkę od klucza. Jeszcze wczoraj jechaliśmy razem tramwajem, uśmiechy towarzyszyły naszej rozmowie. Czemu to zmieniłeś? Pytam czemu ją uwiodłeś? Mój odwieczny „najlepszy przyjacielu” Dlaczego ci zaufałem? Wprowadziłem cię w moje życie, przedstawiłem ukochanej. Co mam w zamian? Cierpienie! Smutek! Samotność! Pamiętam twoje zapewnienia, zarzekałeś się być obojętny, neutralny wobec niej. Całe moje życie straciło dziś sens. Wszystkie radości odeszły już w kąt. Dlaczego, pytam dlaczego? Bo ci zaufałem... Pieprzony hipokryto...


Napięty jak struna stoję w mej głowie morze myśli czekać... oddychać... biec... tak mi każą. Wokół mnie miliony oczu morze ciekawskich ludzi siedzą... jedzą... obserwują... taka ich natura. A ja? Mały, szary człowiek za mną morze wysiłków ćwiczyć... ćwiczyć... ćwiczyć... tak musiałem. Nagle strzał impuls w mózgu, skurcz mięśni biegnę... zacierają się kolory pędzą z prędkością światła i po chwili zwalniają... Stoję na środku wielkiego placu na głowie dziwna zielona gałązka słychać okrzyki, wiwaty rozglądam się... wodzę oczami... szukam wszędzie zwycięzcy. Jednak oni już go znaleźli...

SPOŁECZNIE

„Olimpijczyk”


Bomba w butonierce

KULTURALNIE

L

ublin, piątek, czerwcowe popołudnie. Na ulicach ludzie nad wyraz weseli i uśmiechnięci. Pracownicy lubelskich zakładów, banków, urzędów, studenci, emeryci… Wszyscy doczekali końca tygodnia i pragną odpoczynku. Spacerowicze przechadzają się po parkach, żaglówki leniwie suną po tafli lubelskiego zalewu. Ktoś pogodził się z rodziną, ktoś inny pokłócił z sąsiadem. Jeszcze inny kupił nowy samochód, wybrał się na krótką wycieczkę rowerową albo ogląda telewizję w domu. Tak zwana proza życia. Ten monotonny obrazek przerywa niespodziewane wycie syren. Nikt z mieszkańców nie zna jeszcze zagrożenia. Wokół słychać tylko przeraźliwy dźwięk. Ludzie z całą pewnością wpadliby w panikę, gdyby wiedzieli, o jakim zagrożeniu są informowani. Bomba z ładunkiem

28

Literacko

nuklearnym. Wojsko już wie, co za kilka chwil się wydarzy. Na miasto spadnie bomba, którą zrzuci ciężki bombowiec lecący na wysokości 10 km... Sytuacja wydaje się tak nieprawdopodobna, że pierwsze wiadomości dobiegające z mediów są ignorowane. W końcu makabryczna informacja dociera do wiadomości publicznej i zaczyna roz-

„To nie są ćwiczenia!” – krzyczą komunikaty przestrzeniać się wśród obywateli w postępie geometrycznym. Ludzie w strachu i panice nie do opisania próbują chaotycznie uciekać. „To nie są ćwiczenia!” – krzyczą komunikaty. Na ulicach wzmaga się ruch pojazdów, dochodzi do stłuczek i wypadków. Niektórzy porzucają auta i biegną o własnych

siłach. Ustaje ruch komunikacji miejskiej. W telewizji podawane są komunikaty, jak należy się zachować. W takich chwilach w człowieku odzywa się pierwotny instynkt woli przetrwania. Zachowania są impulsywne, mimowolne, czasem tylko na pozór irracjonalne. Można schować się do piwnicy, gdzieś pod ziemię. Jednak to, co wyróżnia człowieka spośród żyjących stworzeń to uczucia, trwałe więzi z innymi osobami. Dlatego można spotkać takich, którzy spieszą do swych rodzin, do bliskich. Zostawiają po drodze wszystko, bo rzeczy należące do „tego świata” nie są im już potrzebne. Prawdopodobnie ostatnie chwile życia chcą spędzić z najbliższymi. Niewielu zdąży. Od chwili ogłoszenia alarmu do zrzutu bomby minie zaledwie kilkanaście minut. Syreny wyją bez przerwy. Ludzie tratują się na ulicach. Krzyk. WY-


Kula gazowa unosi się do góry, zabiera ze sobą pył, kurz i drobiny miejskich zgliszczy. W górę, białym kominem, krągły obłok wędruje na wysokość kilku kilometrów, rozszerzając się na boki. Ta para tworzy znany i charakterystyczny obraz – grzyb atomowy widoczny z daleka.

SPOŁECZNIE

BUCH! Ładunek nie uderza w ruchliwą i gwarną taflę miasta. Wybucha w powietrzu, na wysokości kilkuset metrów – powoduje to spustoszenie większego obszaru, niż gdyby bomba miała uderzyć o ziemię. Do zniszczenia miasta wielkości Lublina wystarczy ładu-

W promieniu 500 m od epicentrum wybuchu nie ma nic prócz wielkiej wyrwy w ziemi. Dalej w obrębie kolejnych kilku kilometrów zniszczenia są totalne. Jeszcze dalej można już zaobserwować zarysy tego, co przed chwilą stanowiło miejską zabudowę. To, co nie zostało zniszczone od razu, trawione jest pożarem. Płonie wszystko,

Jakby naraz zrzucono 20 tys. ton konwencjonalnych bomb nek o mocy 20 kt (kiloton) trotylu. To tak, jakby jednocześnie zrzucono 20 tys. ton konwencjonalnych bomb. Kiedy bomba wybuchnie, ucieczka ludzi będzie daremna. Ładunek atomowy siłę i moc czerpie z niepohamowanej i nieposkromionej reakcji, w której udział biorą atomy uranu Najpierw i wolne neutrony. Najpierw wstrząs, potem wielkie, nieporównywalne z niczym uczucie gorąca przeniknie całe miasto. Temperatura gorących oparów, rozprężających się dzięki energii z reakcji rozszczepiania jąder uranu, przez krótki czas sięgać będzie kilkuset tysięcy stopni Celsjusza. Ciśnienie kuli gazowej utworzonej w wybuchu dochodzić może do wartości miliona atmosfer. Jedna atmosfera odpowiada normalnemu ciśnieniu atmosferycznemu, jakie odczuwamy na co dzień. Wysoka temperatura i ogromne ciśnienie – ten śmiercionośny duet powoduje od razu parowanie ludzkich ciał. Bez straty czasu po prostu uchodzi się w nicość. Faktem jest, że im dalej od punktu zero, tym wartości te są niższe – niewiele niższe. Następnie wielki podmuch i fala uderzeniowa zmiatają na swej drodze ludzi, samochody, miejskie budowle i inne obiekty. Ściana sprężonego powietrza nie zna litości. Błysk świetlny widoczny jest z odległości dziesiątek kilometrów od miejsca eksplozji. Niewiele, bo tylko kilka procent udziału w wybuchu, mają promieniowanie gamma i neutrony, ale to wystarczy, by napromieniować teren o znacznej powierzchni, co będzie miało swoje konsekwencje w przyszłości.

KULTURALNIE

wstrząs, potem wielkie, nieporównywalne z niczym uczucie gorąca co względnie ocalało. Ale to jeszcze nie koniec. Chmura radioaktywnych substancji niedługo opadnie w postaci deszczu. Ludzie, którym cudem udało się przeżyć, nie mają szczęścia. Albo oni, albo ich potomstwo dowiedzą się, na czym ten brak szczęścia polega.

Tekst: Arkadiusz Kozioł

Literacko 29


Kredyt, czyli Opowieść Windykacyjna KULTURALNIE

Kredyt zapukał do Tomasza w poniedziałek rano. Miał jasnoszary garnitur, białą koszulę i krawat. Znalazł się tam zupełnie przypadkiem.

K

redyt pachniał tanimi perfumami. Miał teczkę czarną, małą, plastikową. Krótko ścięte włosy. I uśmiech, który po donośnym „Dzień dobry” zagościł na jego twarzy i obnażył brak obu górnych czwórek. Ubytki pewnie świeże, bo właściciel nadal z przyzwyczajenia szeroko się uśmiechał. Wyglądał bardziej jak „szybka gotówka” niż niskooprocentowana pożyczka dla stałych klientów biznesowych markowego banku. Tomasz otworzył drzwi bez spoglądania przez wizjer. Gestem dłoni zaprosił gościa do środka. Był starcem gościnnym. W oczach znajomych był starcem naiwnym. Po wskazaniu przybyszowi miejsca na

30

Literacko

kanapie zaproponował kawę i kawałek ciasta, które kupił wczoraj w cukierniczym. Wszystkim zawsze wciskał, że piecze sam. Raz upiekł placek ze śliwkami według telewizyjnego przepisu. Upiekł przy tym również całą kuchnię, kawałek podłogi w pokoju i okno. Na remont poszło kilka emerytur. Jeszcze od córki musiał pożyczyć. Kredyt usiadł na kanapie i rozejrzał się po skromnie wyposażonym domu. Trzydzieści dwa metry kwadratowe urządzone w stylu Art Benedicti. Kanapa, biurko, stolik. Okno, krzyż i różaniec. „I to by było na tyle”, jak mawiał Stanisławski. Tomasz przyniósł kawę i ciastko. Kredyt otworzył plastikową teczkę i przebierał w dokumentach. Znowu

uśmiechnął się do gospodarza i obnażył swoje braki w uzębieniu. Po marketingowym wstępie, złożonym z kilku nieporadnych zdań w języku korzyści, zaproponował Tomaszowi telewizor, lodówkę i pralkę. Starzec chwilę kręcił nosem, ale jak Kredyt powiedział, że do telewizora dorzuci pilota i kablówkę, wątpliwości zniknęły. Jego skromne mieszkanko na LSM-ie miało się niebawem zmienić w blokowy apartament. Tomasz w jednej chwili miał przenieść się z XIX w XX wiek. Bał się pomyśleć, co będzie dalej. Dwudziesty pierwszy był poza jego zasięgiem. Przynajmniej jeśli chodzi o postęp technologiczny. Do dzisiaj pamięta, jak pierwszy telewizor na wsi zainstalowali u sołtysa. I jak z matką zaglądali za wielkie pudło, żeby sprawdzić, czy ten pan


Przez pierwszy rok żyło im się cudownie. Tomasz gotował obiady, Kredyt przynosił jednego dnia nowe dokumenty do podpisania, a już następnego – nowe zakupy. Starzec trzy tygodnie spędził w Ciechocinku. Spełnił swoje marzenie. Chciał tam pojechać, od kiedy przeszedł na emeryturę. Wychwalał Kredyta na lewo i prawo. Po kilku latach w związku zaczęło się coś psuć. Kredyt stał się bardziej wymagający, wyżerał wszystko z lodówki. W listopadzie bez zapowiedzi zakręcił grzejniki. Potem wyniósł gdzieś nową pral-

kę i telewizor. Odłączył kablówkę. A potem gaz, światło i wodę. Tomasz częściej chorował. Zerwał kontakt z córką. Ostatnia rozmowa, jaką pamięta, to ta z wiosny, kiedy powiedział, że napisał testament i wszystko jej zapisał. Dziwiła się i zastanawiała, co trafi się jej po ojcu. Krzesło? Ten stolik z kuchni? Może różaniec? Od tygodni nie odwiedził Jadzi spod szóstki. Z dolegliwościami fizycznymi jakoś sobie radził. Miał jeden niezawodny sposób. Leżeć i się nie ruszać. Ale gorzej było z głową. Nawet jak nią nie ruszał, ona pracowała. Popadał w coraz większe przygnębienie. Próbował nawet zmienić zamki w drzwiach, żeby w ten sposób Kredyta zatrzymać. Nic to nie dało. Wracał, otwierał drzwi przy asyście policji i rozsiadał się na kanapie z tą swoją plastikową teczką, z której wyjmował tonami papiery do podpisania. Tym razem po każdym podpisie Tomasza coś z domu znikało zamiast się pojawiać. Starzec postanowił Kredyta zabić. W przypływie desperacji taka myśl przychodzi łatwo, a wątpliwości nie ma prawie żadnych. Mocne ukierunkowanie na cel przyćmiewa wszelkie konsekwencje z tym związane. Tomasz czekał na dogodny moment. Kredyt palił na balkonie. To jedyna rzecz, jaką udało się gospodarzowi wynegocjować. W domu nie paliło się nigdy. Kredyt ten zakaz uszanował. Kiedy stał tak na balkonie i zaciągał się kolejnym papierosem, jakby wdychał świeże górskie powietrze, Tomasz rozpędził się z przedpokoju i z całą swoją mocą, a niewiele jej było w tym wieku i przy tym stanie zdrowia, wpadł na Kredyta. Zaskoczonemu gościowi oderwały się nogi od ziemi, ciało zaczęło przelatywać nad barierką balkonu. Już nie było ratunku. Kredyt spadał. Dłońmi próbował jeszcze łapać się prętów z barierki. W ostatniej chwili chwycił krawat.

KULTURALNIE

W piątek Tomasz miał już nowy telewizor i kablówkę. Poprosił Kredyta, żeby został na dłużej. – Cudownie! – piał z zachwytu Kredyt – jesteś bardzo dobrym człowiekiem i ja ci tę twoją dobroć wynagrodzę. Co powiesz na nowy samochód? – Ostatnio jeździłem w 1984. Maluchem. Nie wiem, czy dam radę – powiedział Tomasz. – Stary. Teraz samochody takie, że same jeżdżą. Jak żeś sobie z Maluchem poradził, to teraz nic ci problemu nie sprawi. No to jaki chcesz? – A widziałem w telewizji takiego ładnego Forda – Dobra. Będzie Ford. Podpisz tutaj i tutaj, a ja się zajmę resztą. Tomasz podpisał jakieś dokumenty i poszedł przygotować obiad. W poniedziałek miał już Forda. Srebrnego, z automatyczną skrzynią biegów i skórzaną tapicerką. Wsiedli z Kredytem i pojechali lansować się na mieście. Przy okazji kupili trochę potrzebnych rzeczy. Kino domowe, działkę na Mazurach i konia.

SPOŁECZNIE

z wiadomości siedzi tam w środku i czy da się go wyjąć. Cieszył się w zasadzie, że ma światło, gaz i kibel za drzwiami w przedpokoju, a nie za stodołą. Ale do sąsiadów czasem chodził, córkę odwiedzał, to kusiło. Ot, kolorowy telewizor mieć przynajmniej. I tego pilota, żeby nie wstawać z kanapy, kanał zmienić.

Ten, który wisiał na szyi Tomasza. Uderzyli głucho o ziemię. Trafili dokładnie między dwa drzewa i trawę. Wprost na alejkę z płyt chodnikowych. Dla Tomasza lot z siódmego piętra był pierwszym w jego życiu i ostatnim zarazem.

Kredyt wstał, otrzepał swoje tanie ubranie z kurzu i poszedł na Czechów. Tam mieszkała córka Tomasza. Natalia była po rozwodzie. Walczyła o prawo do opieki nad czteroletnim synem. To jej starzec wręczył kilka miesięcy temu nowy testament.

Tekst: Marcin Chanyszkiewicz

Literacko 31


Prawdziwa historia upadku komunizmu KULTURALNIE

Dawno, dawno temu w późnym PRL-u żył sobie Chłopiec. Nie był zbyt urodziwy. Rodzice ubierali go w takie same ubrania, co wszystkie inne dzieci w PRL-u: gryzące rajstopy, szaro-bure koszulki, a w zimie – wełniane rękawiczki na sznurku…

C

h ł opie c mia ł swoją t ajemnicę. Na naj większej ścianie jego pokoju ojciec przykleił fototapetę przedstawiającą gęsty, liściasty, mroczny las. Kawałki tapety przyklejał po mocno zakrapianej imprezie, dlatego w jednym miejscu, między dwoma fragmentami lasu, widoczna była ściana obdrapana ze starej farby. To właśnie tędy w każdą sobotę wieczorem, kiedy rodzice byli zajęci rozpracowywaniem kolejnej flaszki, Chłopiec wymykał się do mrocznego lasu. Las był wilgotny, szeleścił złowrogo, ale Chłopiec się nie bał, bo w porównaniu z jego domem było mu bardzo dobrze. Za przyjaciela i przewodnika miał Mysz. Nigdy nie wierzył, kiedy przysięgała na najlepszy kawałek francuskiego sera pleśniowego, że jest zwykłą gadającą myszą i że jako człowiek nie została przez nikogo zamieniona w zwierzę. Dlatego Chłopiec przy każdym spotkaniu brał ją do ręki i pomimo mysich protestów całował w pysk.

32

Literacko

Chłopiec i zwyczajna gadająca Mysz najczęściej po prostu szwendali się po lesie. Wsłuchiwali się w szum liści, wkładali kije w mrowiska i straszyli dzięcioły. Czas upływał im na rozmowach o gryzących rajstopach, serze ze wschodnich krańców Francji, zabawkach, które chłopiec mógł oglądać tylko przez szybę w Peweksie, no i o Dance ze starszaków. Pewnego dnia dotarli do miejsca, w którym jeszcze nigdy nie

byli, a był to koniec Szumiącego Lasu. Przed nimi pojawiła się niezmierzona miarą Chłopca, a tym bardziej miarą Myszy, ciemność. Gdzieś w oddali majaczyły drobne światła, jakby całodobowa stacja benzynowa i kilka domów. Chłopiec i Mysz postanowili pójść w stronę świateł. Szli przez całą noc, a drogę co jakiś czas oświetlał im wychodzący zza chmur Księżyc. Nad ranem wyczerpani i głodni dotarli do równej asfaltowej drogi. Na poboczu zauważyli tablicę – Berlin Zachodni. Zupełnie nie wiedzieli, co to jest ten Berlin. – Może

to jakieś Królestwo? – zapytała

Mysz wpatrzona w tablicę. Ulegając mysiej intuicji postanowili wejść do Berlina. Byli zachwyceni. Zwłaszcza Chłopiec oglądał się za kolorowo ubranymi ludźmi, wpatrywał w wystawy sklepowe z milionami zabawek, czekoladą i Coca-Colą. Tak mu się spodobało, że zapragnął mieć to wszystko u siebie, w swojskim PRL-u. Kiedy na jednej z ulic za znalezione monety kupowali batony z automatu, Mysz przemówiła ludzkim głosem. – Słuchaj, Chłopiec. Jak chcesz mieć to wszystko u siebie, musisz ukraść Pierścień Szczęścia u pobliskiego jubilera i zabrać do swojego świata. W swoim świecie musisz dać go rodzicom i jakimś cudem namówić ich do tego, aby wrzucili go do rzeki, wypowiadając przy tym proste zaklęcie – tajemniczo instruowała Mysz. Chłopiec odmówił bez wahania. Po pierwsze wiedział, że kradzież to zła rzecz, bo podczas leśnych wędrówek Mysz o tym wspominała, a po drugie: już raz dał rodzicom talony na benzynę, które znalazł w skrytce w kamienicy. Przepili je od razu.


KULTURALNIE

SPOŁECZNIE Chłopiec i Mysz opuścili Berlin Zachodni i wydeptaną ścieżką wrócili przez las do szczeliny w fototapecie. Pożegnali się i umówili na następny wypad. Chłopiec jeszcze z zaskoczenia pocałował Mysz, ale i tym razem nie udało się zamienić małego stworzenia w piękną królewnę, albo chociaż w Dankę ze starszaków. Chłopiec otrzepał się z liści i przeszedł przez szczelinę. Wszedł do dużego pokoju, pozbierał butelki po libacji. Przykrył kocem ojca, który próbował dotrzeć do kanapy, ale zwalił się tuż przed nią, i już chciał wyłączyć telewizor, kiedy usłyszał głos kobiety: – Pro-

szę państwa, 4-go czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm. Chłopiec nie wiedział, co to znaczy, ale pani tak dobrze z oczu patrzyło, że uznał to za dobrą wiadomość. W tym samym czasie na jednej z ulic Berlina Zachodniego automat z batonami wystrzelił z radości wszystkimi słodyczami, jakie miał w środku. Śmiał się swoim grubym, charakterystycznym dla automatów głosem. Wykrzykiwał z całą mocą – Przeszedł próbę!!!... Przeszedł próbę!!!... Chłopiec przeszedł próbę!!!... Zaczepiał przechodzących ludzi i opowiadał im

niewiarygodną historię o Chłopcu i Myszy, wspominał też trochę o Dance ze starszaków. Najczęściej jednak mówił o Próbie Pierścienia, którą Chłopiec przeszedł, dzięki czemu będzie teraz żył dostatnio i kolorowo. A jak dorośnie, będzie pracował w biurze, oddawał składki na ZUS, płacił podatki, a za zaoszczędzone pieniądze kupi sobie używany zachodni samochód i założy instalację gazową.

Tekst: Marcin Chanyszkiewicz Fot: Magdalena Nizio

Literacko

33


Mahsa Falsafi

34


SPOナ・CZNIE Ali Delzendehrooy

Literacko


Muzycznie Grabażowe niepokoje Strachy na Lachy popełniły świetną płytę, rzec można najlepszą w dorobku i z pewnością jest to zdanie trudne do podważenia. „Dodekafonia” wznosi się na wyżyny „strachowego” kunsztu, miejscami tuli, miejscami skłania do zastanowienia, miejscami porywa energią, a przede wszystkim wspaniale wypełnia czas słuchającemu.

KULTURALNIE

Kiedy pod koniec zeszłego roku ukazał się pierwszy singiel zapowiadający nową płytę Strachów, w powietrzu zawisło przekonanie, że piąty w dyskografii zespołu krążek będzie niemałym wydarzeniem. Słodko-gorzki „Żyję w kraju” był przysłowiowym strzałem w dziesiątkę w kwestii promocji płyty. Okraszony refrenowym bluzgiem kawałek, wyrażający grabażowe niepokoje, trafnie obrazuje otaczającą nas rzeczywistość, co pozwoliło mu szybko zdobyć serca słuchaczy. Ten mały kęs przyszłej płyty zaostrzył apetyt i wzmógł niecierpliwość związaną z oczekiwaniem na cały album. Wreszcie pod koniec lutego światło dzienne ujrzało najnowsze dziecko SNL i już

Sen Zu – Stajlisz & Romantik Wydany pod skrzydłami niezależnej wytwórni SP Records debiutancki krążek Sen Zu pt. „Stajlisz & Romantik” wydaje się (jednak) wyróżniać spośród zalewu wszechogarniającej pop-nijakości i z pewnością zasługuje na kilka chwil fonicznej uwagi. Zaczynamy. Pierwsza w historii zespołu płyta serwuje nam mieszankę muzycznych klimatów. Znajdziemy tutaj zarówno coś ostrzejszego, jak i uspokajającego. Jest trochę rockowo, trochę alternatywnie, a miejscami elektropodobnie i softpunkowo. Muzyczną przygodę z Sen Zu

36 Recenzje

po pierwszym przesłuchaniu wiadomo było, że przedpłytowe przekonanie o klasie albumu sprawdza się w 100 procentach. „Dodekafonię” otwiera utwór „Chory na wszystko”. Depresyjno-smutny klimat kawałka bardzo łagodnie wprowadza w album, jednak już następne kawałki znacznie przyspieszają i w końcu docieramy do trzeciego i drugiego singla promującego płytę. Szczególnie interesująco objawia się „Ostatki – nie widzisz stawki”. Energetyczna porcja dobrze poskładanych dźwięków plus dobry tekst zachęcają do dłuższego postoju w tych rejonach płyty. „Po raz ostatni. To nasz ostatni raz. Ostatni taniec. Ostatnie łóżko. Wisi u szyi ostatni kamień. I łzy ostatnie schną pod poduszką. Nie warto... Nie liczy się...”. W samym centrum płyty spotykamy piękną balladę pt. „Dziewczyna o chłopięcych sutkach”. „Czekam kiedy dla mnie się rozbierzesz. I co po drugiej stronie masz. Twe stotinki, twe halerze. Chroni truskawkowy płaszcz” – śpiewa Grabaż wspomagany subtelnym głosem Natalii Fiedorczuk. Teksty Grabaża są jak zwykle klasą samą w sobie. Niesamowita lekkość pootwiera utwór „Fed up with reality”, który łagodnie wprowadza nas w krążek i stanowi przedsmak tego, co znajdziemy dalej. Na tle całości wyróżnia się utwór „Co mamy”, o czym doskonale wiedział zespół, naznaczając go piętnem singla promującego „Stajlisz & Romantik”. Doskonale słychać tutaj zadziorny głos Zuzy, która jest niepodważalną liderką i najbardziej rozpoznawalną twarzą grupy. Jej możliwości wokalne wypełniają przestrzeń muzyczną i pozwalają na przekazanie odbiorcom tego, co zalęgło się w jej umyśle. Płyta jest dwujęzyczna. Mimo że polskojęzyczne utwory są na płycie mniejszością, wydają się ciekawsze, np. „Romantyczna piosenka” jest wyjątkowo pozytyw-

sługiwania się językiem, plastyczność przekazywanego obrazu i jego głębia, sytuują Krzysztofa Grabowskiego w ścisłej czołówce rodzimych „tekściarzy”, czy precyzyjniej rzecz ujmując, w gronie muzycznych poetów. Tuż za wyżej wspomnianą balladą natykamy się na równie spokojny, aczkolwiek przykuwający uwagę „Ten wiatrak, ta łąka” z mantrycznie powtarzanym słowem „Polska”, które podświadomie przywołuje na myśl „Polskę” Kultu. Końcówka płyty jest natomiast fantastycznym finiszem z dwoma niesamowitymi utworami – „doDekafonią” i „Radio Dalmacyja”. Strachy budują w nich niezwykle niepokojący klimat pozostawiający słuchacza w swego rodzaju zadumie, której warto doświadczyć. Może być ona jak haust świeżego powietrza w zatęchłej płyciźnie otaczającego nas rzeczywistości. Jednym zdaniem – obowiązkowa pozycja wśród krążków wrzucanych do odtwarzacza. Kamil Brajerski

SNL, „Dodekafonia” Wydawca: SP Record nym, wiosennym i optymistycznie nastrajającym kawałkiem. (Osobiście stawiałbym na nią jako na drugi singiel promujący płytę.) Podobnie rzecz ma się z utworem „Usta” – Zuza daje się poznać jako sprawnie władająca językiem polskim autorka i wokalistka, co będzie procentowało w przyszłości i być może przełoży się na następną, bardziej polską płytę. „Late nights”, „Lullaby for Kelly”, „Go” – to silna trójka i choćby dla nich warto zapoznać się z albumem. Kamil Brajerski

Sen Zu, Stajlisz & Romantik Wydawca: SP Records


SPOŁECZNIE

Nie chcę Cię częstować śmiercią. Życie piękniejsze jest niż śmierć. Grabaż

Pieskie życie Witajcie na deskach teatru w dziwacznej przestrzeni Dogville. Poświęćcie niespełna trzy godziny mieszkańcom miasteczka, a przekonacie się, jakimi ścieżkami przechadza się dzisiejsza sztuka filmowa. Po tym niecodziennym spotkaniu już nic nie będzie takie, jak było. Nazwisko

Larsa

von

Triera

rozpoznajemy dzięki „Tańczącej w ciemnościach” i głośnemu ostatnimi czasy „Antychrystowi”. Warto jednak poszperać w jego wcześniejszych filmach, i mieć satysfakcję, wyławiając ogromne perły. Jedną z pereł jest „Dogville”. Przedziwny film. Przewrotny. Nieprzewidywalny. „Dogville” pozuje na antyczną tragedię. Mamy tu jedność miejsca, choć czasu i akcji już niekoniecznie. Mamy chór dogvillczyków, złożony z mieszkańców miasteczka oraz przewodnika owego chóru. Mamy też konflikt – piękną Grace (Nicole Kidman) z jej równie piękną wiarą w ludzi – skonfrontowaną ze swoistym fatum, okropną, niezmienną naturą człowieka. Czyżby to była próba wskrzeszenia gatunku? Powrót do antycznych wzorów piękna?

Reżyser udowodnił, że przy ograniczonej liczbie miejsc i rekwizytów (akcja dzieje się na planszy, na której kredą narysowane są kontury ulic, domy w Dogville są „na niby”, widz musi je sobie wyobrazić), można zrobić film wybitny, który niełatwo będzie zapomnieć. Filmową opowieść Triera trzeba sobie wyobrazić. Brak tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, nie utrudnia nam bynajmniej oglądania tej miejscami surrealistycznej opowieści. Wręcz przeciwnie, ubóstwo ścian, domowych sprzętów czy drzew nie rozprasza myśli, pozwala śledzić uważniej filmową opowieść. Nie uronić ani szczegółu.

malum? Film Triera zmusza do zastanowienia się nad naszą rzeczywistością. Bardziej wrażliwych prowokuje nawet do uronienia łezki. Mimo ciemnych kolorów, świat duńskiego reżysera kusi, nęci, intryguje. Jedna wizyta pociągnie za sobą następne. Olga Tarasiuk

Duński reżyser bezwzględnie obnaża nasze paskudne człowieczeństwo. Któryś ze średniowiecznych ojców kościoła dziwił się kiedyś jak można przytulać kobietę, naczynie wypełnione nieczystościami. Takim naczyniem jest bohater „Dogville”. Bohater zbiorowy – mieszkańcy przeklętego miasteczka, pozornie szczęśliwej przestrzeni, w której od razu zakochuje się Grace. Smuta, pesymistyczna, nieco apokaliptyczna wizja świata. Świata wypełnionego przemocą, obdartego ze współczucia i ludzkich odruchów. Między jedną a drugą sceną powraca odwieczne pytanie ludzkości o przyczynę zła: unde

reżyseria: Lars von Trier scenariusz: Lars von Trier zdjęcia: Anthony Dod Mantle muzyka: Antonio Vivaldi czas trwania: 178

Recenzje

37

KULTURALNIE

Filmowo


UMCS – na tych samych falach, co zawsze Numer „Ofensywa”, który trzymacie w rękach, jest niepowtarzalny. Zawładnęła nim tematyka studencka. Pozwoliłam więc sobie w kąciku zwykle poświęconym recenzjom opowiedzieć o czymś, co ma związek z filmem, bracią studencką i Lublinem. 30 kwietnia na UMCS-ie kręcony był tajemniczo brzmiący LIP DUB. Czymże on jest? Poradziłam się strony internetowej i otrzymałam wyjaśnienie, że lip dub to typ wideo, które jest kombinacją synchronizacji ruchu ust i audio dubbingu, ma na celu utworzenie klipu muzycznego. Tworzony jest przez filmowanie pojedynczych osób lub grup metodą master shot (czyli jednym ujęciem), które słuchając piosenki porusza-

ją ustami i śpiewają kolejne partie utworu. Muzyczny klip, nagrywany w biurach czy budynkach szkolnych ma promować, w jakże niebanalny sposób, daną instytucję. Króciutki filmik, promujący moją Alma Mater, znaleźć można w Internecie. Po włączeniu kilkuminutowego klipu najpierw słychać uprzejme powitanie i nieco przekorną zapowiedź: Teraz kawałek, na który wszyscy czekacie. Po chwili przerwy do uszu osób zainteresowanych dobiega wesoła, skoczna, żywa i brzmiąca przerażająco studencko melodia piosenki „Wake me up before You go go”. UMCS zapełniają białe niedźwiedzie, zakuci w zbroje rycerze, kochające fitness panny na rowerach treningowych, młodzi chemicy w oparach swoich doświadczeń, zespół taneczny „Impetus” i sam Na-

poleon! Na ekranie możemy ujrzeć profanację biblioteki i szaleńczą pogoń za uprowadzonym Indeksem. Scena finałowa to efekt rozpasania wyobraźni studentów Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Któż z nas nie marzył o wielkiej auli i pięciu minutach za katedrą? Lip dupa zamykają, napawający optymizmem żacy, skandujący – UMCS! UMCS! Klip ogląda się z zainteresowaniem, wypatrując wśród aktorówamatorów znajomych z uczelnianego korytarza. Dobry pomysł na promocję uczelni. Krok w stronę zwalczenia stereotypu leniwego studenta, który na uczelni pokazuje się sporadycznie, zmuszony do odrobienia naukowej pańszczyzny. To coś, co warto zobaczyć.

Olga Tarasiuk

KULTURALNIE

Teatralnie Mroczna prowincja Góralska wioska, rdzenni mieszkańcy, ksiądz-przybysz, dwoje studentów krakowskiej PWST i zbrodnia sprzed lat. Tak najkrócej można streścić fabułę groteskowej opowieści, którą Krzysztof Babicki przeniósł na deski Teatru Osterwy. Sceniczną opowieść osnuł na kanwie debiutanckiego dramatu „Biały Dmuchawiec” Mateusza Pakuły. Przenosimy się do polskiego miasteczka, które do złudzenia przypomina serialowe Twin Peaks. Tak jak pierwowzór jest pełne przemocy, strachu i grozy. Ludzie żyją tu obok siebie, nie interesują się dramatem obok nich. Wycieczkę po Białym Dmuchawcu zaczynamy od odwiedzin u właścicielki sklepu „Lody-Napoje”. I tak wraz z Mateuszem i Karoliną poznajemy mroczną tajemnicę zabójstwa z przeszłości. Reżyser za pomocą kilku historii przedstawia wynaturzony, grote-

38

Recenzje

skowy obraz prowincji. Na widowni raz po raz wybuchają salwy śmiechu albo zapada grobowa cisza. Z czego się śmiejemy? A właściwie z kogo? Z samych siebie, niestety. Babicki za pomocą tekstu Pakuły pokazuje nasze wady i przywary – w karykaturalnym odbiciu, co gorsza. Wizja górskiego Twin Peaks przeraża. Takich Białych Dmuchawców mamy w Polsce setki, może nawet tysiące. Można sztuce zarzucić, że operuje nieznośnie wyolbrzymionymi stereotypami o małych miejscowościach, ale za pomocą takiego właśnie obrazu pokazuje ich upiorne i często prawdziwe oblicze. Przecież podobnych historii jest mnóstwo, a i ta opowieść została oparta na autentycznych wydarzeniach. Miejscowości, w których „diabeł mówi dobranoc”, żyją swoimi problemami i przez to wydają się małymi piekiełkami. Nie raz i nie dwa padają ze sceny ciężkie słowa, co nie zawsze może się podobać wrażliwemu widzowi.

Bo sztuka ta – niestety – odarta jest z pozytywnych uczuć, z miłości. Nie ma się co dziwić; przecież żyjemy w brutalnym świecie, gdzie każdy chce przetrwać. Jak twierdzi Pakuła: „jedynie okrutne jest piękne, bo tylko takie ma szansę nie być tandetną gównością”. Anna Petynia

Teatr im. J. Osterwy w Lublinie Mateusz Pakuła „Biały Dmuchawiec” reżyseria – Krzysztof Babicki kostiumy i scenografia – Barbara Wołosiuk muzyka – Janusz Grzywacz choreografia – Zbigniew Szymczyk światło – Olaf Tryzna www.bialydmuchawiec.pl


Kolejny wątek to motyw „Obcego”, który ukazany został w wielu aspektach. W samym dramacie Szekspira mamy obcego – Otella, wyalienowanego i zakochanego

38

Sztukę charakteryzuje motyw przełamywania konwencji. Narrator – Jagon, który bawi się, prowadząc ciągły dialog z widzem - wciąż pozostaje na granicy widowni i sceny. Granicy, która w tej sztuce mocno się zaciera. Widz staje ramię w ramię z aktorem, twarzą w twarz – niebezpiecznie blisko. Jagon-prowokator zadaje widzowi pytanie i zmusza do odpowiedzi: Chcecie prawdy czy kłamstwa? Jagon przewodnik po spektaklu pokazuje drogi odkrycia prawdy. Sprawnie manipuluje, zmusza do myślenia. Dzięki temu przedstawienie jest bardzo ekspresyjne, ciągle coś się dzieje, nie ma czasu na nudę.

Wszechobecny strach, alienacja, samotność w tłumie. Dodatkowo wypaczony język, pełen wulgaryzmów, wrzasku i krzyku. Przenikanie rzeczywistości i scenicznej fikcji. Zmierzmy się z Otellem, zmierzmy się z obcym. Krzyknijmy mu w twarz: „Już się Ciebie nie boję, Otello”. Anna Petynia

Scena Prapremier InVitro – Teatr Centralny Reżyseria - Joanna Lewicka autor - Artur Pałyga (w oparciu o koncepcję Joanny Lewickiej i Artura Pałygi) asystent reżysera - Karol Rębisz choreograf - Tomasz Dajewski obsada - Ewa Pająk, Ewelina Stepanczenko, Dariusz Jeż, Paweł Pabisiak, Adam Pater, Marcin Zarzeczny

Recenzje 39

KULTURALNIE

Lubelska Scena in Vitro zafundowała swoim widzom nowe spojrzenie na Szekspira. Artur Pałyga uwspółcześnił klasyczny tekst „Otella”, na podstawie którego powstał spektakl „Już się Ciebie nie boję, Otello”. Reżyserii podjęła się Joanna Lewicka. Zaznaczyć należy, że nie mamy tu do czynienia z tradycyjną formą teatralną, ale z ciągłym przenikaniem się rzeczywistości i sztuki. Regularna zabawa formą i konwencją trwa już od pierwszych sekund spektaklu. Jego temat przewodni to wszechobecny strach. Strach czytany w sposób uniwersalny, w sposób przeróżny. Strach udzielający się także widzowi. Strach obezwładniający, odbierający siły życiowe. Dopadający nas na co dzień.

w Desdemonie. Artur Pałyga skroił jego postać na modłę współczesnych czasów. Przenikająca się z rzeczywistością sztuka stawia w głównej roli Dariusza Jeża – lubelskiego outsidera, aktoraamatora. Można powiedzieć, że wcielenie się Jeża w rolę unowocześnionego Otella jest swoistą kontynuacją jego historii przedstawionej w „Złym”.

SPOŁECZNIE

Obcy współczesności


52 metry pod wodą Niedostępność i tajemnica wraków spoczywających na dnie budzi szacunek. Dla nich czas zatrzymał się w chwili zatopienia. Każdy wrak ma swoją duszę, która albo pomoże zwiedzić go i bezpiecznie wrócić na powierzchnię, albo będzie straszyć i nie pozwoli poznać swojej tajemnicy. Czy warto podejmować ryzyko?

KULTURALNIE

D

o centrum urkowego jadę z samego rana. Nie mogę doczekać się wypłynięcia w morze. Wiem, że czeka mnie trudne zejście pod wodę, ale jestem tak podekscytowany nurkowaniem na wraku owianym legendą, że nie mogę usiedzieć w hotelowym pokoju. Francesca di Rimini zatonęła w 1943 roku, ale okoliczności wypadku nie są

Szybko i sprawnie przygotowujemy się do odwiedzenia jednego z najtrudniejszych miejsc do nurkowania w okolicy. Samochód załadowany sprzętem rusza w kierunku portu, gdzie przeładowujemy nasz ekwipunek na statek. O 9:30 ruszamy w morze.

Na miejsce nurkowania mamy płynąć ok. 1,5 godziny. Poświęcamy ten czas na relaks i łapiemy promienie słońca, Francesca di Rimini zatonęła w 1943 k t ó r y c h roku, ale okoliczności wypadku nie są siłę niweluje lekdokładnie znane ka br yza. Rozkładam ręcznik dokładnie znane. Prawdopodobnie na górnym pokładzie. Okolica jest trafiła ją torpeda zrzucona piękna. Malutkie chorwackie wyz samolotu. Wrak transportowca spy narodowego parku Kornaty, o długości ok. 60 metrów spoczywa bezchmurne niebo i piękne słońce. na dnie na głębokości 50-52 W międzyczasie wyobrażam sobie, metrów. Od ponad pół wieku leży spokojnie przechylony lekko na Pod wodą człowiek jest lewą burtę. O godzinie 9 docieram do centrum. Spotykam nurków, którzy również są podekscytowani dzisiejszym nurkowaniem. Wszyscy chcą zobaczyć legendarny statek – perełkę wśród chorwackich wraków.

40

zrozumieć, co znaczy i da nieskończoność jak wygląda statek zatopiony ponad 60 lat temu. Zastanawiam się, dlaczego jest tak niedostępny?

Końcówka

Po 45 minutach rejsu zaczyna się rutynowa odprawa. Ustalamy, w jakich parach schodzimy pod wodę i w jakiej kolejności. Wszystko musi pójść sprawnie. Ważne jest, od której strony opływamy wrak i ile czasu spędzamy na danej głębokości. Analizujemy plan statku oraz miejsca godne uwagi. Przypominamy sobie migowy język nurkowy oraz zasady bezpieczeństwa. Gdy zegar okrętowy wskazuje 10.30, jesteśmy na miejscu. 52 metry Przed opuszczeniem statku organizator nurkowania podczepia do bojki zapasową butlę z powietrzem, która wisi na lince na głębokości 5m – tak na wszelki wypadek, gdyby komuś skończyło się powietrze, a musiałby jeszcze zostać pod wodą z powodu dekompresji.

Na znak kolejno opuszczamy statek. w stanie W parach zanurzajak wyglą- my się pod wodę mniej więcej co 10 sekund. Pierwszy płynie organizator z nurkiem najmłodszym stażem, potem kolejne pary. Ja zamykam grupę; mam w ręce kamerę, żeby


Przystanek dekompresyjny – przystanek bezpieczeństwa, jaki musi wykonać nurek na odpowiedniej głębokości i w odpowiednio długim czasie w celu zminimalizowania szkodliwego działania azotu na komórki nerwowe i organizm płetwonurka. Głębokość i czas przystanku dekompresyjnego oblicza się z tabel Buhlmanna Hahna lub odczytuje ze wskazań komputera nurkowego.

Pięćdziesiąt dwa metry pod nami znajduje się wrak skrywający swoją tajemnicę. Już od chwili zanurzenia się każdy z niecierpliwością wypatruje zarysu statku. Jedyne, co słyszę, to bicie własnego serca. Zanurzając się, wpatruję się w głębię, jakbym szukał skarbu. Dziesią-

nych cząstek tworzących zawiesinę, przez co kamera nie zawsze dobrze łapie ostrość. Francesca jest piękna – porośnięta żółtymi gąbkami, jakby udekorowana specjalnie na nasze przypłynięcie.

Niestety nie możemy zbyt długo przebywać na głębokości pięćdziesięciu metrów z powodu czasu dekompresji i ograniczonej ilości powietrza. Ciśnienie na tej głębokości wynoMinęła 11 minuta nurkowania si 6 atmosfer – sześć razy więcej niż na na głębokości pięćdziesięciu powierzchni! Musimy metrów być skoncentrowani, aby zobaczyć te ty metr głębokości, a ja nadal widzę elementy, o których mówiliśmy na tylko wielki błękit. Piętnasty metr odprawie. Nie ma miejsca na brak i tylko kawałek opustówki znikajązdecydowania. Każda decyzja musi cy w nieskończonym błękicie. Pod być trafna i szybka, bo od tego zawodą człowiek jest w stanie zrozuleży nasze życie. mieć, co znaczy i jak wygląda nieskończoność. 11 minut Dwudziesty piąty metr i dalej nic. Nagle jak na zawołanie moim oczom ukazuje się zarys wraku. Pojawia się znienacka, jak statekwidmo. Niektórzy nie wiedzą, czy to złudzenie, czy rzeczywiście widzą już wrak. Czy duch Franceski wiedział, że nurkowie nie mogą się doczekać, aby choć w części poznać jego tajemnicę i postanowił pokazać statek? Szybka kontrola czasu zanurzenia i ilości powietrza. Sprawdzamy, czy wszyscy czują się dobrze i zanurzamy się dalej, bo to dopiero połowa drogi. Po trzech minutach jesteśmy na miejscu – czterdzieści pięć metrów pod wodą i siedem metrów nad dnem. Widoczność jak na chorwackie wody jest średnia – lekko mętna woda, w której pływa dużo drob-

Płyniemy na dziób wzdłuż prawej burty. Mijamy wyrwę po torpedzie, drobne elementy wyposażenia statku. Widzimy skrzynki z amunicją przeciwlotniczą i artyleryjską. Dostrzegam nawet lufę działa. Nikt nie wpływa do środka. Nie chcemy poruszyć amunicji i spowodować wybuchu. Płyniemy 1,5 – 2 metry nad pokładem. Następnie kierujemy się na rufę wzdłuż lewej burty, omijając przewrócone maszty porośnięte żółtymi i zielonymi gąbkami. Jeden z nich oplątany jest siecią rybacką. Opływamy rufę. Oglądając miejsce po śrubie, zaglądamy do maszynowni. Minęła 11 minuta nurkowania na głębokości pięćdziesięciu metrów. Musimy się pospieszyć, bo komputery sygnalizują nam już

Końcówka 41

KULTURALNIE

uwiecznić to, co uda mi się zobaczyć pod wodą.

SPOŁECZNIE

Lina opustowa (opustówka) – lina, która z jednej strony jest zamocowana do bojki pływającej po powierzchni lub znajdującej się na głębokości 2-3 metrów pod wodą, a z drugiej strony jest przymocowana do wraku. Pozwala na bezpieczne zanurzenie i wynurzenie, szczególnie podczas zanurzania się w prądzie, oraz utrzymanie punktu odniesienia podczas przystanków dekompresyjnych.


Plastycznie 41


Prędkość wynurzania nie może przekraczać 10m/min. Wszystko kontrolują komputery. W trakcie wynurzania możemy jeszcze przez chwilę obserwować wrak. Ostatni rzut oka na kadłub i po chwili wszystko znika w głębinach. Łączny czas nurkowania wyniósł ok. 26 minut. Po wynurzeniu się i wejściu na statek ruszamy w rejs powrotny do portu. Wyprawa dobiega końca. Nurkowanie wrakowo-morskie łączy w sobie strach i odwagę, niepewność i ciekawość. Największym przeżyciem jest wpłynięcie do środka wraku, zwiedzenie ładowni, zobaczenie silnika czy nawet odna-

lezienie dzwonu okrętowego. Jak śpiewa Roman Roczeń w jednej ze swoich szant: „Tajemnice śpią we wrakach” i to właśnie one czekają na odkrycie. Taka już jest natura człowieka, że każdy chce być „małym odkrywcą”.

Tekst: Radosław Ptasiński Fot: Radosław Ptasiński

SPOŁECZNIE

drugi przystanek dekompresyjny. Podpływamy do liny opustowej i zaczynamy się wynurzać.



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.