PROJ. JAKUB JAKUBOWSKI
DROGI CZYTELNIKU!
OFENSYWA NUMER 2(3)
maj 2006
>> 4 >> 5 >> 7 >>
Tak sądzimy Ameryka chora na wybór - Marta Ćwik Irak trzy lata później - Szymon Martys Do poczytania - Żaneta Grzywacz
>> 9 >>
34 >> 36 >>
Tak piszemy Trzeba szukać złotego środka - rozmowa z prof. dr. hab. Włodzimierzem Michem - Karolina Przesmycka Szacunek dla profesjonalizmu - rozmowa z dr. hab. Jackiem Dąbałą - Elżbieta Pyda W Kościele nie ma sensacji - rozmowa z o. prof. dr. hab. Leonem Dyczewskim - Leszek Onak Tochman o reportażu i ... - Marika Banach Hipnoza osobista - Ilona Idzikowska Środa popielcowa - Elżbieta Pyda Magiczna głębia drobiazgów - rozmowa z prof. dr. hab. Stefanem Symotiukiem - Sylwia Hejno Kultura masowa - Michał Domagalski One - Żaneta Grzywacz Odrobina poezji we współczesnych kamieniach - Magdalena Pietroń Wszyscy jesteśmy Piłatami - Piotr Gofroń i Elżbieta Pyda My, z gorszej Europy - Karolina Przesmycka
>> 38 >> 39 >> 40 >>
Tak pamiętamy Droga do domu - Agnieszka Król Tato, a dlaczego? - Kamil Olszewski Wiara, nadzieja, miłość... - Kinga Pijas
11 >> 13 >> 15 17 19 22
>> >> >> >>
26 >> 28 >> 30 >>
32 42 44 48
>> >> >> >> >>
Tak tworzymy Wernisaż - Grzegorz Wójcik Automatyka, mięso i poezja - Leszek Onak Poezja - Bartosz Konstrat Przyszłość techniki, ale czy sztuki? - Izabela Kamińska
50 51 52 54 58
>> >> >> >> >> >>
Tak myślimy Wybiórczy ogląd świata - Michał Leśniak Media wolne czy zajęte - Karolina Ożdżyńska Za co cenimy media - Roland Piotrowski Wolność, równość czy poprawność? - Olga Jankowska Wolność bełkotu - Kinga Nieczaja
59 >>
Aktualności
>> 61 >>
Felieton Świnia w czekoladzie - Łukasz Smutek
OFENSYWA
Studencki Miesięcznik Społeczno-Kulturalny Adres redakcji: Studenckie Koło Medialne UMCS Wydział Politologii UMCS Pl. Litewski 3, 20-080 Lublin http://www.ofensywa.umcs.lublin.pl e-mail: ofensywa@umcs.lublin.pl Redaktor naczelna: Karolina Przesmycka, tel. 509 228 170 Zastępcy redaktor naczelnej: Jakub Jakubowski, Leszek Onak Sekretarz redakcji: Leszek Onak Zespół redakcyjny: Publicystyka: Karolina Przesmycka (kprzesmycka@o2.pl), Reportaż: Marek Drączkowski (marekdraczkowski@o2.pl), Literatura i teatr: Leszek Onak (jonwajn@poczta.onet.pl), Muzyka: Iwona Rolecka (iwona.53@interia.pl), Piotr Kulpa (qlpa_@poczta.onet.pl), Plastyka: Jakub Jakubowski (drawer@poczta.onet.pl), Aktualności: Elżbieta Pyda (elzbieta_pyda@gazeta.pl) Współpraca: Ł. Libiszewski, K. Herdyński, S. Sękowski, A. Szczyglewska, M. Domagalski, A. Darmochwał, J. Janusz, A. Kliczka, G. Kozak, A. Lemieszek, M. Mierzejewski, M. Skrzyński, J. Sozoniuk, A. Świderska, M. Tarkawian, G. Wójcik. Łamanie i skład: Jakub Jakubowski, Grzegorz Kozak, Mariusz Mierzejewski Opieka nad projektem: red. Franciszek Piątkowski Druk i oprawa: Drukarnia „BaCCarat”, Lublin, ul. Raszyńska 39, tel. (081) 527-49-59 Redakcja miesięcznika OFENSYWA nie ingeruje w poglądy autorów i zastrzega sobie prawo do skracania tekstów
OFENSYWA - maj 2006
<<
N
astępny tort zapowiadaliśmy na kwiecień, ale upiekł nam się dopiero teraz (ze względu na dużą ilość składników - nie, żebyśmy byli złymi kucharzami). Nie użyliśmy żadnych sztucznych konserwantów, barwników, aromatów ani spulchniaczy, ale ostro dopieprzyliśmy. Trzeci numer OFENSYWY ma charakter przede wszystkim warsztatowy. Można się w nim zapoznać z umiejętnościami studentów różnych wydziałów i uczelni lubelskich. Widać to choćby w bloku „Tak piszemy”. W pozostałych blokach, jak zwykle, duży publicystyczny biszkopt; dziś, z samego wierzchu pokryty warstwą gorzkiej czekolady prosto z Ameryki. Ale jeszcze nie pora na bitą śmietanę. Żeby nie było za słodko, z niniejszego numeru dowiedzieć się można na przykład, z jakim szacunkiem dba się w naszym mieście o pamięć jego wielkich mieszkańców. Polecam również krwawy reportaż z sali operacyjnej o Eli, co nie płakała po ślepej kiszce i bała się, że będą cięli na żywca. A potem to już prawie sama śmietanka: przegląd innych studenckich wypieków, porady (kogo warto zabierać do łóżka), a także puszysta masa z naszych wspomnień... Na rodzynki, goździki, skórki pomarańczy i inne drobiazgi, bez których tort, jako całość, z pewnością by się nie udał, zwróci uwagę prof. Stefan Symotiuk, opowiadający o tym, dlaczego nie warto wyrzucać starych rzeczy. Przy pieczeniu ciasta nie mogło się obyć bez ekspertów w tym fachu: dr Jacek Dąbała z Wydziału Humanistycznego UMCS rozstrzyga problem etyki dziennikarskiej, prof. Włodzimierz Mich z Wydziału Politologii UMCS - szuka złotego środka między państwową a prywatną kontrolą medialnych korporacji, a ks. prof. Leon Dyczewski z KUL częstuje refleksją na temat mediów katolickich. Podkradliśmy też przepis na reportaż Wojciechowi Tochmanowi. Spód tortu nasączony jest spirytusem - pięcioro naszych publicystów rozprawia się z mediami. Bezlitośnie i z premedytacją. Aż wióry kokosowe lecą. Tort należy już wyjąć z lodówki. Do dekoracji można wykorzystać owoce cytrusowe. Podawać z kawą. Waniliową i nie psutą. A na deser – świnia w czekoladzie. Mamy nadzieję, że nikt się nie udławi...
3
>> TAK SĄDZIMY
Zajęcia. cia. Frank Rybicki, profesor Produkcji Telewizyjnej, wyjaśnia, dlaczego komunistyczna propaganda w polskich bajkach dla dzieci wyprała mi mózg; czlowiek, który nie docenia szerokiego wyboru amerykańskiej popkultury musi mieć przecież zdeformowaną psychikę. Studiowanie na amerykańskim uniwersytecie w Edinboro skłania do wielu refleksji. Nawet jeśli obserwacja potrwa tylko przez jeden semestr stypendialnego wyjazdu.
Na
następnych zajęciach – Women’s Studies - dowiaduję się, że amerykańskie prawa konstytucyjne gwarantujące wolność wszelkiego wyboru to dziedzina, której Polka nie jest w stanie ogarnąć swym postkomunistycznym rozumem. Nie pomaga tłumaczenie, że wychowalam się w demokratycznym ustroju. Jeżeli nie popieram aborcji, nie popieram wolności wyboru – wniosek nasuwa się sam: komuniści wyprali mi mózg. Rozumowanie to wydaje się o tyle szokujące, że wyszło z ust imigrantki z Ghany, profesor Marthy Donkor. Klasa, wyraźnie podbudowana ideologicznie, dyskutuje żwawo jak to „ich” demokracja jest najlepsza. Milknę. Czas na „Informację Dziennikarską”. Profesor Anthony Peyronel stwierdza jednoznacznie, że gazety to firmy rządzące się prawami rynku. Artykuł godzący w interesy reklamodawców nie zostanie opublikowany i dziennikarz musi się z tym pogodzić. Takie jest życie. Co w takim razie z wolnością prasy, wolnością słowa? Według Peyronela nie zachodzi tu żaden konflikt interesów. Reklamodawcy nie godzą wszakże w wolność słowa, a jedynie bronią praw rynku. Mój postkomunistyczny umysł postrzega to jednak jako hipokryzję. Z ciężkim już sercem idę na spotkanie ze znaną reporterką NBC Andreą
4
Mitchell „Prawda Mitchell: Prawda jest, iiż zaufaliśmy (my, amerykańscy dziennikarze) za bardzo Colinowi Powellowi. Ten, z kolei, zaufał za bardzo CIA. Wyprawiliśmy się na wojnę w Iraku, by zniszczyć broń masowego rażenia, której nigdy nie było. Dziennikarze niepotrzebnie podsycali ogień, ale takie rzeczy się zdarzają. Wolność słowa to nasze konstytucyjne prawo. Wszyscy popełniamy błędy, czyż nie?” Poczucie winy towarzyszy także profesorowi Stosunków Międzynarodowych Gerremu Gendlinowi; „Musimy być realistami. Ameryka jest zawsze przygotowana do wojny. Co prawda nie znaleźliśmy broni atomowej w Iraku, ale zaprowadzimy tam demokrację – to także szczytny cel.” Gendlin podkreśla wagę „wiecznego” przygotowania armii amerykańskiej do wojny – to przecież daje Ameryce fundamentalne prawo wyboru: kraj może iść na wojnę, bądź nie; gotowość wojskowa jeszcze o niczym nie przesądza.
P
olska głowa puchnie, idę więc na obiad do kampusowej stołówki. Kwestia wyboru prześladuje mnie jednak i tu. Wygląda na to, że Amerykanie bardzo przejmują się tym, co jedzą – w bufecie znajduję więc mnóstwo jarzyn, owoców, niskokalor ycz nych dań. Jednak gdy rozglądam się po talerzach bie sia d n i ków, wszyscy jedzą wyłącznie pizzę i hamburgery. Na co więc im wybór, jeśli z niego nie korzystają?
Wieczór spędzam w kinie. Na ekranie pojawia się zapowiedź „Brokeback Mountain”, gejowskiego melodramatu. Na sali rozlegają się gwizdy i wyzwiska. Wolność wyboru czy hipokryzja amerykańskiej prowincji? Postkomunistyczna dedukcja podpowiada mi paradoksalnie, że Jean Baudrillard miał rację mówiąc o amerykańskiej utopii. W jego wizji Ameryki - jako świata oderwanego od własnego przedstawienia. Disneyland powstał, by ukryć fakt, że realna i prawdziwa Ameryka już nie istnieje. Tak samo jest z wolnością wyboru. Amerykanie przywiązują do niego bardzo dużą wagę, ale w rzeczywistości rzadko z niego korzystają. Wybór jest więc utopijnym słowem - kluczem, za którym Amerykanie chowają kompleksy i poczucie winy. Karmią się iluzją, popadają w hipokryzję. Może więc pranie mózgu wcale nie dotyczy studentki z Polski, ale dzieje się tu i teraz - w wolnej Ameryce? Takie to właśnie myśli krąża po głowie stypendystki, a za oknem śnieg pada. Zupełnie jak w Polsce
Marta Ćwik
OFENSYWA - maj 2006
TAK SĄDZIMY <<
20
marca minęła trzecia rocznica agresji USA i Wielkiej Brytanii na Irak, bezkrytycznie poparta przez polskie władze. Rozpoczęła się wojna, która nie miała precedensu. Po raz pierwszy od powstania Organizacji Narodów Zjednoczonych dwa państwa należące do Rady Bezpieczeństwa, bez zgody jej pozostałych członków, napadły na suwerenne państwo. Ludzkie i finansowe koszty tej wojny są ogromne: zginęło w niej 2300 Amerykanów i około 130 tysięcy Irakijczyków, a jej koszt osiągnął blisko 300 miliardów dolarów. Stany Zjednoczone wciąż są militarną potęgą zdolną pokonać „niepokornych”. Atak na Irak zmienił jednak bardzo wiele. Amerykanie nie byli w stanie przekonać państw zasiadających w Radzie Bezpieczeństwa, a przez lata znajdujących się w ich strefie wpływów (Meksyk, Chile i Pakistan) do poparcia ich decyzji. Pomocy odmówiła im Turcja, także znana do tej pory raczej z naiwnego proamerykanizmu. W Europie na protest zdecydowały się Francja i Niemcy. Stworzona przez USA „koalicja chętnych” była zupełną groteską. Bo czyż popieranie agresji na Irak przez kraje takie jak Turkmenistan, Uzbekistan czy Azerbejdżan, które same mają rządy autorytarne nie jest groteską? Czy groteską nie było poparcie agresji przez małe oceaniczne państewka takie jak Fidżi i Tonga, czy nie posiadającą armii - Kostarykę?
OFENSYWA - maj 2006
Pogarda dla prawa międzynarodowego i arogancja, zademonstrowane siłą militarną, spowodowały największą falę antyamerykanizmu od czasu wojny w Wiet namie. Spowodowały również wnież największe w historii świata wiata protesty. Siłyy tej ogromnej mobilizacji nie dało się nie zauważyć.. „New York Times” napisał nawet, że istnieją obecnie dwie potęgi międzynarodowe: dzynarodowe: USA i światowa opinia publiczna.
Uzasadnienia agresji
Czy
Stany Zjednoczone miały słuszny powód, aby tę wojnę rozpocząć? Nie. Nie zostały przez Irak napadnięte. Nie ma też przekonywających dowodów na to, że Irak stanowił pośrednie zagrożenie dla USA. Nie udowodniono posiadania przez ten kraj broni masowego rażenia, czy związków z Al -Kaidą. Reżim Husajna był oczywiście zbrodniczy. W takim razie dlaczego Amerykanie i ich sojusznicy nigdy nie wspominali nawet o krwawej rozprawie z dynastią Saudów w Arabii Saudyjskiej, Saparmuradem Nijazowem w Turkmenistanie czy Hajdarem Alijewem w Azerbejdżanie? Czyżby podwójna moralność? Czyżby byli równi i równiejsi? Kolejnym, podawanym przez agresorów powodem ataku (gdy na inne już nie można się było powoływać) miała być chęć „demokratyzacji” Iraku. Reżim Husajna amerykańskie błogosławieństwo stracił dopiero po ataku na Kuwejt i z tego powodu raczej trudno mi uwierzyć, że był to prawdziwy powód zbrojnej interwencji. Strojące się w piórka demokratów władze amerykańskie, argument o demokratyzacji stosują bardzo wybiórczo. Dyktaturę potępia się tylko
w t e d y, gdy jest ona otwarcie antyamerykańska lub zdecyduje się na zbyt wielką niezależność względem hegemona. Nie można przyjechać czołgami i zaprowadzić ot, tak sobie, demokracji. Historia pokazuje, że jest to proces trwający pokolenia, obfitujący w społeczne konf likty. Świat arabski musi sam tej demokratyzacji pragnąć. Przekonanie, że można to uczynić, zrzucając z samolotu marionetkowe rządy i wspierając je siłą oręża, jest jednak złudzeniem.
Polska jako okupant
P
olskie władze, wbrew woli zdecydowanej większości społeczeństwa, zdecydowały o udziale w ataku na Irak i późniejszej okupacji tego kraju. Wśród polskich elit politycznych panuje kompletna zgoda w tej sprawie. Żołnierzy wysłało na tę „misję”, podobno lewicowe SLD, przy pełnym poparciu PO i PiS. Ostatnio nie słychać też głosów sprzeciwu ze strony Samoobrony i LPR, które na początku konf liktu chętnie brały udział w antywojennych spotkaniach, czy PSL, które organizowało zbiórkę podpisów przeciwko obecności polskich wojsk w Iraku.
5
>> TAK SĄDZIMY
Polska wzięła udział w wojnie niesprawiedliwej, napastniczej, stając się przez to agresorem. Objęcie dowództwa nad jedną ze stref „stabilizujących” w Iraku oznacza nic więcej, jak tylko okupację obcego kraju. Tym bardziej jest to moralnie ohydne, że zazwyczaj to my byliśmy krajem okupowanym, nie zaś okupującym. Irak jest niechlubną kartą w dziejach polskiego oręża, podobnie jak tłumienie powstania czarnoskórych Haitańczyków przez żołnierzy armii Napoleona, zajęcie Zaolzia czy udział w tłumieniu Praskiej Wiosny w ’68 roku.
Irak dzisiaj
I
rak znajduje się na skraju wojny domowej, której armia amerykańska nie będzie w stanie zapobiec. W wyniku krwawych ataków wymierzonych w społeczność sunnicką, do których doszło po zbombardowaniu szyickiego meczetu w mieście Samara, zginęło co najmniej 1400 osób. Ten wybuch przemocy, będący głównie udziałem uzbrojonych oddziałów w szyickich, nastąpi nastąpił po miesiącach czystek etnicznych oraz operacji milicji szyickiej przeciw sunnitom. Działania te prowadzone były na rozkaz i pod nadzorem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Iraku oraz irackiej armii, wyszkolonej i wyposażonej przez Stany Zjednoczone.
W ciągu trzech lat trwającego konf liktu, administracja George’a Busha oraz usłużni dziennikarze i publicyści, próbowali za wszelką cenę tworzyć iluzję dokonujących się w Iraku przemian i postępu na drodze do demokracji. Nie zmieni to jednak faktów. To okupanci maltretowali więźniów w Abu Ghraib, to oni przetrzymują bez żadnych dowodów wielu Irakijczyków (i nie tylko ich) w bazie wojskowej Guantanamo, to oni bombardowali Faludżę. Wmawia się nam, że wycofanie obcych wojsk w z Iraku spowoduje konf likt między szyitami, a sunnitami. A czy nie jesteśmy teraz jego świadkami? Wmawia się nam, że wycofanie obcych wojsk w z Iraku spowoduje, że stanie się on miejscem schronienia dla terrorystów. A czy nie jest nim teraz? To przecież wojna i okupacja spowodowały pojawienie się tych problemów. Iracki ruch oporu jest mocno zróżnicowany, a jedynym wspólnym celem walczących w jego szeregach islamistów, w, nacjona-
listów i lewicowców jest wyrzucenie z kraju wszystkich okupantów. Amerykanie przedstawiają wszelkie ataki jako dzieło Al-Kaidy. Jednak nawet oni zmuszeni byli przyznać w raporcie Rządowego Centrum Statystycznego, że ponad osiemdziesiąt procent akcji przeprowadzonych przez bojowników ruchu oporu było skierowanych przeciwko siłom koalicyjnym. Partyzanci atakują także irackie wojsko i policję, uważane za kolaborantów. Wbrew medialnym przekazom, ataki na ludność cywilną nie są tak częste, a osoby walczące z okupantami to tylko w niewielkim stopniu fani Osamy bin Ladena. O stosunku do wojny i okupacji w USA i Iraku możemy przekonać się z sondaży. Tylko 30 procent Amerykanów popiera działania administracji Busha w Iraku, a 72 procent stacjonujących w Iraku żołnierzy amerykańskich jest przekonanych, że Stany Zjednoczone powinny opuścić Irak w ciągu tego roku. 87 procent Irakijczyków chciałoby jak najszybszego zakończenia amerykańskiej okupacji, a 47 procent mieszkańców kraju popiera ataki wymierzone w siły USA.
W
ydaje się, że w dzisiejszej sytuacji Ameryka nie jest w stanie zapanować nad wydarzeniami w Iraku. Wbrew rozpowszechnionym, w istocie rasistowskim stereotypom, Irakijczycy są w stanie rządzić własnym krajem i nie potrzeba ich pouczać, za pomocą karabinów, o wolności i demokracji. Jakie zresztą moralne prawo do pouczania kogokolwiek mają władze kraju stosującego podwójne standardy i chętnie łamiącego prawa człowieka, jeśli tylko jest to w tegoż państwa interesie?
Szymon Martys
6
OFENSYWA - maj 2006
TAK SĄDZIMY <<
Student
- wiadomo
- istota myśląca;
wyjaśnianie hasła
Cogito ergo sum
byłoby w stosunku do niego
.
nieporozumieniem
Student
wie, co
Kartezjusz
.
miał na myśli
Student
przyjmuje konsekwencje,
jakie niesie ze sobą hasło wywoławcze
.
racjonalizmu
OFENSYWA - maj 2006
Student odczuwa pragnienie wypowiadania się, dyskutowania oraz zdobywania nowych wiadomości. Czy tak? Na potrzeby tego tekstu przyjmijmy, że tak. Dlatego mamy prasę studencką! Tak? Ależ oczywiściedrogie siostry i drodzy bracia, dzielący wraz ze mną trud zdobywania wiedzy w tym zacnym mieście - są pośród nas tacy, którzy tworzą specjalnie dla nas pisma studenckie, spiesząc z oświaty kagankiem. Poważnie: fakt, że możemy wymienić kilka tytułów prasy studenckiej wydawanej w Lublinie, jest kolejnym argumentem za tym, że nasze miasto nie jest jakąś tam prowincją, ale poważnym ośrodkiem akademickim. Jakie to pisma? Proszę bardzo - po kolei… Zacznę od KUL. Niestety, ta najstarsza uczelnia nie może poszczycić się żadnym ogólnouniwersyteckim tytułem. Wydawany jest natomiast „BIS”, czyli Biuletyn Informacji Studenckiej przygotowywany przez samorząd studentów; zawiera on praktyczne informacje dotyczące studiów oraz wiadomości o imprezach organizowanych przez ten związek. Pilnie pracują studenci socjologii wydając, średnio co miesiąc, niewielką gazetkę „Socpresskę”. Dominującą tematyką, jak można się domyślać, jest socjologia, choć znajdzie się miejsce również na informacje spoza „zaklętego kręgu”. Angliści tworzą natomiast „Cool Times”. Ładna nazwa, natomiast oczywiste jest, w jakim języku ukazuje się pismo. Oto tytuły kilku ostat-
nich artykułów: Spiritual Journey, The Land of the Maimed, A Faithful Mirror. Można poćwiczyć język. „Akapit” jest pismem wydawanym przez Studium Komunikowania Społecznego i Dziennikarstwa KUL. Na okładce widnieje określenie nieregularnik i, faktycznie, pismo ukazuje się rzadko, ponieważ jego głównym celem jest przede wszystkim szkolenie warsztatowe uczestników studium. Poczytamy w nim o osobowościach uczelni, zapoznamy się z różnorodną twórczością samych studentów, znajdziemy również wywiady oraz rubrykę Kulturalny (Info)Maniak. Te cztery pisma są czarno- białe, znajdą się w nich różne drobne rysunki; jedynie „Akapit” zamieszcza zdjęcia. Akademia Rolnicza, a raczej jej samorząd studencki, wydaje „Radar”miesięcznik okraszany licznymi fotkami oraz rysunkami. Co jest znamienne dla tej gazety: może poczytać ją każdy student, niekoniecznie z AR, a to z racji doboru materiałów. Pismo
7
>> TAK SĄDZIMY
to nie ogranicza się jedynie to wydarzeń związanych z własną uczelnią, czy miastem. Znajdują się tam także działy takie, jak np. Dyskusje, Opowiadania, (Nie)pozytywni bohaterowie, Hobby czy Recenzje- czyli, po prostu, do poczytania. Drugi z lubelskich uniwersytetów ma do zaoferowania całkiem bogaty zbiór tytułów prasy studenckiej. Przede wszystkim: dwa pisma ogólnouczelniane - „A4” oraz „Spinacz”. Pierwsze wydawane jest przez samorząd studencki i zawiera praktyczne informacje, które mogą zainteresować każdego studenta UMCS. Natomiast druga gazeta ukazuje się przy Chatce Żaka, a jej podtytuł: „Akademicki miesięcznik kulturalny” nie wymaga dopowiadania, co znajdziemy w środku. Jest jeden minus: ostatnio „Spinacz” ukazuje się rzadko, choć tematyka, jaką podejmuje, jest ważna i potrzebna. Dlatego można odczuć pewien niedosyt- nie tylko wśród studentów UMCS, bo przecież ACK odwiedza również społeczność pozostałych uczelni. Studenci Wydziału Prawa i Administracji mają pismo „§22”, natomiast wydział sąsiedni wydaje „Ekonomistę UMCS”. Są to gazety wyglądające ciekawie, ale raczej nie zainteresują osoby, która z prawem czy ekonomią nie ma nic wspólnego i mieć nie chce. Na UMCS ukazują się, dzięki staraniom studentów, i inne wydziałowe tytuły prasowe. „Polformance” to magazyn studentów politologii i tamtejszego koła dziennikarskiego. Pojawia się rzadko, a podejmuje tematykę kulturalną, społeczną, obyczajową i jaką jeszcze sobie życzymy. Napomknę tylko, że dwa ostatnie numery zawierały m.in. uroczą karykaturkę Miłościwie Nam Panującego oraz komiks o „PO-PISowej akcji w obronie zwierząt”. Nie widzieliście? No cóż, żałujcie. Wydział Humanistyczny oraz Koło Dziennikarskie Studentów Filologii Polskiej oferują „Głos Humanisty”. Jest to kwartalnik ukazujący się od 2004 roku; w marcu wydany został jego szósty numer. Recenzje, artykuły, wywiady, opowiadania oraz wiersze autorstwa studentów- to dość bogata i ciekawa oferta pisma.
8
Spośród wymienionych „uemceesowskich” pism jedynym ukazującym się regularnie jest „A4”; reszta redakcji narzeka na trudności finansowe oraz brak osób chętnych do pracy przy tworzeniu gazet. Wszystkie tytuły mają ciekawą szatę graficzną, przy czym „Spinacz”, „Ekonomista UMCS” oraz „A4” są pismami kolorowymi. W Lublinie znajduje się, jak wiadomo, kilka prywatnych uczelni wyższych- one również mają coś do powiedzenia w dziedzinie prasy studenckiej. Przede wszystkim trudno sobie wyobrazić, aby studenci Wyższej Szkoły Dziennikarskiej im. Melchiora Wańkowicza nie próbowali swych sił na polu prasowych potyczek. Wydają miesięcznik „Karaf ka” pełen wiadomości o Lublinie, o bieżących wydarzeniach kulturalnych oraz znajdujący miejsce na tematy interesujące każdego żaka. Podobnie jest z „Wyspą”- magazynem studentów Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Administracji; czytelnicy tego pisma znajdą tam rady jak przetrwać sesję, jak znaleźć pracę w UE, jak żyć zdrowo, jak wybierać książki i płyty, jak, jak, jak… Grupa literacko - graficzna Światłocienie wydaje pismo o tej samej nazwie. Gazeta ma charakter międzyuczelniany. Link do strony Światłocieni znajdziecie pod internetowym adresem naszego pisma. Jest jeszcze jedno pismo studenckie, tworzone przez ludzi z różnych uczelni - „Ofensywa”, ale o niej chyba nie muszę pisać. Tak to wygląda. W tym miejscu nie padnie żadna ocena, zarówno co do jakości, jak i ilości tytułów prasy adresowanej do naszej społeczności. Każdy czytelnik dokonuje własnego wyboru. Zachęcam natomiast do sięgania po te pisma- niektóre mają naprawdę ciekawe propozycje. Jest jeszcze jeden plus: są bezpłatne, co dla studenta- wiecznie bez grosza przy duszy- nie jest bez znaczenia. Pozwolę sobie na jeszcze jedną uwagę: chyba rację miał stary, dobry Kartezjusz? „Myślę więc”…- nie: piszę, czytam - więc jestem
Żaneta Grzywacz
OFENSYWA - maj 2006
TAK PISZEMY << „Historia pokazuje, że często, gdy politycy się za coś biorą, to chcą to coś sobie przyporządkować”
Trzeba szukać złotego środka Rozmowa z prof. dr. hab. Włodzimierzem Michem, Kierownikiem Zakładu Dziennikarstwa Wydziału Politologii UMCS Utworzenie Narodowego Ośrodka Monitoringu Mediów, centralnego urzędu o nazwie Centrum Dobrych Mediów i powołanie komisji śledczej do zbadania naruszeń wolności słowa oraz prawa społeczeństwa do rzetelnej informacji w latach 1990-2006, to niektóre z planów Prawa i Sprawiedliwości. Opozycja zarzuca PiS-owi chęć ograniczenia wolności mediów. Na ile, według Pana, te zarzuty są uzasadnione? Na ile dokładnie – trudno powiedzieć, ale są oczywiście uzasadnione. W przypadku komisji śledczej chodzi o uniknięcie skutków działania komisji zaproponowanej przez Platformę Obywatelską (PO złożyła wniosek o powołanie komisji śledczej w sprawie domniemanej inwigilacji dziennikarzy „Rzeczpospolitej” - przyp. red.). Kurski powiedział coś, co akurat da się odwrócić przeciwko niemu i wtedy jest trafne, że „PO chce zbadać jedno drzewo, a PiS
OFENSYWA - maj 2006
cały las”. Chodzi właśnie o to, żeby to drzewo ukryć w tym lesie. Niewątpliwie PiS ma tendencje do podporządkowywania sobie wszystkiego, do nieufności, do przekonania, że tylko oni są uczciwi... Jednak PiS tłumaczy powołanie tych wszystkich instytucji konkretnymi względami – one mają za zadanie rozwiązać pewne problemy, z którymi się borykamy. W przypadku Narodowego Ośrodka Monitoringu Mediów ma to być głównie kontrola przestrzegania koncesji przez stacje; zadaniem Centrum Dobrych Mediów jest z kolei walka z rażącą pornografią i agresją w mediach. W takim razie jak inaczej rozwiązać te problemy i czy w ogóle jest taka potrzeba? Zależy które, bo jeśli chodzi np. o pornografię, to ja nie czuję się przez nią zalewany i nie odczuwam potrzeby walki z nią. Myślę, że to znowu jest charakterystyczne dla PiS-u mnożenie instytucji w sytuacji, gdy już jest mnóstwo in-
nych, które powinny wystarczyć. Przecież mamy instytucje broniące prawa i etyki, chociaż, generalnie rzecz biorąc, to etyki nie da się bronić przy pomocy instytucji. Mogą być one jedynie pomocą, ale taką instytucję przecież już mamy – jest to Rada Etyki Mediów. To samo z koncesjami – istnieje już Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, która nie tylko koncesji udziela, ale jest również organem nadzorczym, dysponuje przecież określonymi sankcjami. Problem tylko w tym, na ile skutecznie to robi, ale z drugiej strony – dlaczego inna instytucja miałaby to robić skuteczniej? Poza tym historia pokazuje, że często, gdy politycy się za coś biorą, to chcą nie tyle usprawnić działanie czegoś, ile to coś sobie podporządkować. PiS twierdzi też, że chce bronić dziennikarzy przed wydawcami i zagranicznymi korporacjami, które, według polityków tej partii, mogą realizować interesy obcych krajów... Trudno coś na ten temat powiedzieć. Bo czy da się udowodnić, że np. „Fakt”, który jest gazetą Axel Springera, realizuje interesy państwa niemieckiego w Polsce? Że jego stosunek do polskich polityków jest funkcją stosunków polsko-niemieckich? Zagraniczne koncerny mają, wydaje mi się, przede wszystkim cele ekonomiczne, a nie polityczne. No właśnie. Od momentu zniesienia w 1990 r. państwowego urzędu cenzorskiego mówi się o niezależości mediów, czy też konkretniej – redakcji. Problem w tym, że redakcje nie są do końca wolne, bo zależne są od swoich właścicieli niekoniecznie w sensie politycznym, ale często nastawionych wyłącznie na zysk, co prowadzi do obniżania poziomu treści, czy nieprzestrzegania zasad etyki dziennikarskiej. Jak więc znaleźć złoty środek między kompletnym leseferyzmem, a jakimiś formami kontroli państwowej? Trzeba szukać złotego środka. Rozwiązania modelowe właściwie mamy, trzeba je chyba tylko trochę udoskonalać i po prostu poczekać, aż się te normy jakoś ukształtują. Generalnie nie ma cenzury i chwała Bogu, że jej nie ma, ale jest za to presja rynku. I to on powinien przede wszystkim decydować. Co może robić państwo? Jeśli chodzi o media elektroniczne, instytucja państwowa, jaką jest np. KRRiT powinna przestrzegać rozdziału pasm. Chodzi o to, żeby np. Radio Maryja nie zagłuszało Radia Centrum. Tego musi pilnować urząd państwowy. Poza tym jest
9
>> TAK PISZEMY
jeszcze prawo w tym kraju, także prawo cywilne. I państwo, w postaci sądów, musi stać na straży tego prawa. Problemem jest, na co wskazuje m. in. Helsińska Fundacja Praw Człowieka, w jaki sposób państwo ma to kontrolować, przy pomocy jakich instrumentów. Np. żeby dobra osobiste były chronione przez prawo cywilne, a nie karne, żeby nie było tak, że zaraz prokurator ściga z urzędu. To są dwie główne sfery ingerencji państwa. Ponadto - państwo może jeszcze tworzyć jakieś ogólne normy, np. zapobiegające nadmiernej koncentracji mediów, natomiast cała reszta to jest kwestia rynku. Czy funkcjonowanie systemu koncesji nie kłóci się trochę z wolnym rynkiem? Koncesja jest potrzebna przy mediach elektronicznych po to, by np. ktoś nie nadawał na tych samych falach. Z tym że, oczywiście, mogą z tego wynikać jakieś dalsze uzależnienia. No, ale coś za coś. Np. jak mamy akademickie rozgłośnie załóżmy mniej komercyjne i bardziej „publiczne” - to mamy pewne przywileje, ale i obowiązki. KRRiT jest jednak instytucją państwową, a z tym wiąże się ryzyko upolitycznienia... To nie jest ryzyko, to jest pewność (śmiech). No, ale jak inaczej to zrobić? Mówią np. „niech do Krajowej Rady wchodzą autorytety”. Ale kim są te autorytety? Np. profesorowie – no, ale profesorowie też mają różne poglądy na interwencjonizm państwowy... W związku z tym głównie rynek powinien regulować te kwestie. Bo na rynku cenzury nie ma. Problem się trochę komplikuje, jeśli mówimy o administracji publicznej niższych szczebli. Tu nie ma cenzury, ale jest całe morze cenzorskich zapędów i przejawów działalności cenzorskiej... Na poziomie samorządu? Tak. Ale nawet większość gazet lokalnych jest dzisiaj w rękach prywatnych właścicieli, chociażby „Kurier Lubelski”, czy „Dziennik Wschodni”... Tak, ale ja mówię o poziomie np. gminnym czy powiatowym. I tam jest tak, że 1/3 to są gazety samorządowe. To w ogóle nie jest żadna prasa, tylko de
10
facto biuletyny PR-owskie. Ale one tworzą konkurencję, podważając możliwość bytu niezależnej prasie. I ta właśnie prasa nie może utrzymać się na rynku, bo rynek jest płytki, oni nie mogą żyć ze sprzedaży, w związku z tym np. potrzebują subwencji, ogłoszeń. Podobnie jest na szczeblu centralnym. Kołodko, na przykład, wycofał się z zamieszczania ogłoszeń o sprzedaży obligacji w „Rzeczpospolitej” i dużo przez to stracili. I tak to działa – państwo ma w rękach własność, przedsiębiorstwa i może w ten sposób wpływać na los firm, to znaczy na los gazet, że nie daje tam ogłoszeń. Oprócz tego mamy niejasne powiązania polityczno-biznesowe, środowiskowe... Sposobów uzależniania gazet lokalnych jest sporo, bo np. redaktor nie jest w stanie utrzymać się z redagowania, a jest na etacie państwowym. Poza tym był kiedyś taki przypadek, że wójt zabronił kolportowania gazety. Więc istnieje wiele metod cenzurowania rynku. Często padają zarzuty, że telewizja publiczna jest bardzo upolityczniona i zawsze związana z ekipą rządzącą. Swego czasu Lech Kaczyński zaproponował, żeby w takim wypadku jeden kanał telewizji przekazać władzy, a drugi opozycji. Jakby Pan to skomentował? Oczywiście nie jest to dobry pomysł. Chciałoby się przecież, żeby to były obiektywne media. To, co proponował Lech Kaczyński, to jakaś schizofrenia. Media publiczne nie są zresztą już aż tak uzależnione. Są dziennikarze, którzy tej niezależności odważnie bronią. Ale okazuje się, że i na nich są sposoby, np. na Jacka Fedorowicza, który zrezygnował z występów w TV, tłumacząc to usiłowaniem cenzurowania jego programu... Naciski w telewizji publicznej będą zawsze. Wydaje mi się, że prawdziwy problem polega na tym, czy tej niezależności potrafią bronić dziennikarze mediów prywatnych. Na ile te media są bezstronne. To kwestia sympatii i antypatii, ale również i warsztatu dziennikarskiego. Wspominał Pan o Radzie Etyki Mediów – jest to instytucja pozbawiona właściwie siły wykonawczej, nie dysponująca żadnymi sankcjami i nie pełniąca funkcji sądu koleżeńskiego, a przede wszystkim nie dysponujaca zasobami
finansowymi. Czy w takim razie jest sens, żeby ona w ogóle istniała? Czy istnieją jakieś sposoby na podniesienie jej prestiżu? Sens jest, a sposobów nie ma. Mówimy tutaj o sprawach moralnych, więc o żadnych sankcjach - oprócz potępienia - nie może być mowy. Rada jest zalążkiem większej instytucji. Skuteczna będzie nie wtedy, gdy będzie miała aparat represji (co jest w ogóle niemożliwe, bo byłoby to sprzeczne z prawem), ale jeżeli środowisko będzie jakoś rozstrzygało sporne kwestie. Problem jednak w tym, że i środowisko nigdy nie będzie w pełni zgodne i zawsze, choćby z powodów ekonomicznych, będzie pewne reguły łamać, ale punkt wyjścia jakiś musi być; Rada daje ten punkt wyjścia, czyli krytykę negatywnych tendencji. Problem tylko, jak później doprowadzić do wyeliminowania tych tendencji. Rada tego oczywiście zrobić nie może. Natomiast z sądem koleżeńskim jest już inna kwestia – sąd może wykluczyć z jakiejś profesji. To jest już jednak właściwe dla korporacji, takich jak np. SDP. Można by było oczywiście potraktować dziennikarzy jako korporację zawodową, czyli cech, ale sądy działające w ramach korporacji też z reguły słabo spełniają swoje role. Czyli nie ma szans na to, aby kwestie przestrzegania zasad etyki dziennikarskiej sprawiedliwie regulowały instytucje? Raczej nie ma, ale nie tragizujmy. Zdarza się np. tak, że środowisko dziennikarskie funkcjonuje właśnie jak korporacje, tj. broni się przed atakiem z zewnątrz. To jest dobre wtedy, gdy politycy chcą nadużyć swojego stanowiska. Np. gdy jakieś medium lokalne zostaje zaatakowane i jest bezbronne wobec polityków samorządowych, natomiast kiedy uzyska wsparcie silnych, należących do zagranicznych koncernów dzienników, to wtedy oczywiście może się realnie bronić. Z drugiej jednak strony, media rywalizują ze sobą i same się kontrolują, np. gdy dany dziennikarz naruszy zasady etyki, chociaż nie grożą mu za to konsekwencje prawne, to sankcją jest potępienie ze strony środowiska. SDP uchwala np. tytuł „Hieny roku”. Dziękuję za rozmowę. Dziękuję Rozmawiała:
Karolina Przesmycka
OFENSYWA - maj 2006
TAK PISZEMY <<
Jacek Dąbała (ur. 22. VIII. 1959) – absolwent filologii pol-
skiej KUL i scenopisarstwa Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. W 1993 broni pracę doktorską, a w 2005 habilitacyjną na UMCS. W latach 1989-2002 redaktor TVP Lublin (obecnie nadal z nią współpracuje). Od 2002 r adiunkt w Zakładzie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UMCS. Jego zainteresowania badawcze to m.in. aksjologia mediów masowych, gatunki i warsztat dziennikarski, analiza dzieła medialnego oraz literatura współczesna. Scenarzysta, powieściopisarz, autor publikacji (m.in. „Pamiętnik Literacki”, „Więź”, „Odra”, „Kresy”, „Tygodnik Powszechny”, „Twórczość”, „Rzeczpospolita”, „Akcent”), członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Polskiej Akademii Filmowej.
Czy w świetle takich wydarzeń - jak przedruk karykatur proroka Mahometa przez „Rzeczpospolitą”, albo umieszczenie madonny częstochowskiej z twarzą piosenkarki na okładce „Machiny” - powinna istnieć cenzura obyczajowa? To jest bardzo trudne pytanie, ponieważ ono dotyka bezpośrednio ludzkiej wrażliwości. Na pewno cenzura nie jest czymś dobrym. Tam, gdzie możemy unikać krzywdzenia kogoś, znajduje się granica, którą umownie nazywamy cenzurą. Jestem zwolennikiem dziennikarstwa, które zawsze ma w tle element dobra. Trudno mi zrozumieć dziennikarstwo agresywne, jątrzące. Ja nie umiałbym tego robić; mam blokadę moralną, która powoduje, że nie zdecydowałbym się na ostrzejsze kroki. Być może dlatego, że nie jestem dobrym dziennikarzem. Jeśli chodzi o karykatury, mogę wyrazić swoją opinię. Nie chcę tego potępiać, ale uważam, ze tam, gdzie w grę wchodzi religia, powinniśmy być nieOFENSYWA - maj 2006
zwykle ostrożni. Wszystko, co dotyczy prywatności i intymności człowieka, jego najbardziej wewnętrznych przeżyć religijnych, powinno być traktowane przez dziennikarzy bardzo mądrze, subtelnie. Ja bym nie opublikował tych karykatur. Chcę jednak wyraźnie powiedzieć, że mnie osobiście by to nie przeszkadzało, ale nie zrobiłbym tego, myśląc o czyjejś wrażliwości religijnej. To zakłada autocenzurę. Co zrobić, jeśli nie powoduje ona tego, że dziennikarze się ograniczają? Czy powinny istnieć jakieś ustalenia odgórne? Istnieją sądy, prokuratury; istnieje prawo, możliwości oskarżenia kogoś o nadużycia w mediach. Są pewne mechanizmy, które to regulują. Nie sądzę, żeby ktoś, kto przekroczy granice, był całkowicie bezkarny. W „ustawie medialnej” znalazł się zapis, że KRRiT może inicjować i podejmować działania w zakresie ochrony etyki dziennikarskiej.
Czy etyka dziennikarska w rękach polityków to dobre rozwiązanie? Ja patrzę na etykę znacznie szerzej. Nie patrzę na etykę w rękach polityków, dziennikarzy, operatorów, czy montażystów. Jeśli ktoś jest etyczny, jeśli ktoś jest moralny, to nie jest istotne, kim jest z zawodu czy kogo reprezentuje. Cząstkowe ujęcie problemu etyki pojawia się od czasu do czasu. Chodzi o to, żebyśmy byli odpowiedzialni, prawi, uczciwi. Być może jest to naiwność, ale zobaczymy, jak to wszystko się potoczy, bo dziś mamy za mało danych, żeby wypowiedzieć się na ten temat w sposób całkowicie odpowiedzialny. Kto powinien należeć do KRRiT i jakie powinny być kompetencje tego organu? Potrzebny jest organ, który decyduje o porządku w mediach. To nie jest istotne, czy to będzie KRRiT, czy inna instytucja, ale trzeba ustalić pewne zobowiązania prawne. Jeśli chodzi o ludzi, którzy powinni tam pracować, to powinni się tam zna-
11
>> TAK PISZEMY
leźć przedstawiciele różnych środowisk twórczych - dziennikarze, pisarze, medioznawcy. Ludzie reprezentujący różne kierunki myślenia o mediach, którzy wyobrażają sobie jakiś kształt tych mediów. Trudno mi powiedzieć, czy to jest możliwe; to jest wizja idealna. Raczej nie powinna to być struktura polityczna. W gestii KRRiT jest również przyznawanie koncesji. Czy uprzywilejowanie nadawców w staraniach o rekoncesję to dobry pomysł? Musiałbym się przyjrzeć znacznie dokładniej wszystkim nadawcom społecznym i ocenić, co sobą reprezentują. Po rozważeniu wszystkich za i przeciw mógłbym odpowiedzieć na to pytanie. Narodowy Ośrodek Monitorowania Mediów miałby umożliwić dziennikarzom swobodę wypowiadania się; czy to jest możliwe? Sformułowała pani to pytanie dobrze, ja też mam pewne wątpliwości, czy to jest możliwe. Sam pytam, czy to jest możliwe. A czy w dzisiejszych mediach jest możliwy obiektywizm? Myślę, że tak. Obiektywizm jest możliwy, jeżeli stoi za tym ludzka uczciwość i myślenie w kategoriach faktów, a nie domysłów. Czasami trudno zachować obiektywizm, ponieważ dziennikarz musi zająć stanowisko, choćby przez dobór słów, ujęć czy rozmówców. Wszystko zaczyna się i kończy w człowieku. To dziennikarz może być albo prawy i obiektywny, albo nie. Wszelkie potknięcia, które my odnotowujemy, nie są wynikiem złej woli. Nie sądzę, żeby było wielu dziennikarzy, którzy spiskują w zaciszu, żeby kogoś wynieść lub pognębić. Jeżeli w programie publicystycznym ktoś reprezentuje określone poglądy, wtedy ta równowaga może być lekko rozchwiana. W pewnej mierze zależy to od poglądów, temperamentu, zainteresowań. Ale tu znów wracamy do człowieka. Jeśli myślę o dobrym dziennikarzu, zawsze pojawia się słowo przyzwoitość; jeśli o to zadbamy, to reszta przyjdzie sama. Jak praktyka może weryfikować założenia, z jakimi dziennikarz rozpoczyna pracę? Dochowanie wierności własnym poglądom jest trudne, nie tylko w dzienni-
12
karstwie. Wymaga odwagi, konsekwencji, pracy nad sobą, ciągłego kształcenia się. Najważniejsze jest, by zachować szacunek dla profesjonalizmu. Zdarza się, że do pewnych zadań garną się ludzie, którzy niekoniecznie się do tego nadają. Każdy powinien wykazywać się profesjonalizmem. Wtedy jest szansa, że dziennikarstwo zachowa pewne wartości. Jak wizja świata kreowana przez dane medium wpływa na pracę dziennikarzy? Rozpoczyna się to na etapie planowania tematów. Jeżeli weźmiemy pod uwagę różne kanały telewizyjne czy tytuły czasopism, od razu stwierdzimy, że media mają zróżnicowane profile. Sam tytuł w jakiś sposób definiuje dziennikarza. Również media przekazujące informacje proponują pewien język i określone widzenie świata. Stąd mamy to zróżnicowanie w mediach; z jednej strony „Fakt” i „Trybunę Ludu”, a z drugiej „Gazetę Wyborczą” czy „Rzeczpospolitą”. Gdzie można znaleźć rzetelną informację i dobry komentarz? Tym pytaniem wywołała pani słowo medioznawstwo. Ja, jako medioznawca, staram się czytać, oglądać i słuchać jak najwięcej. Oczywiście, zmuszony jestem wybierać. Więc wybieram - od prawej do lewej, uwzględniając środek. Sięgam do różnych źródeł, byleby to nie było obciążone skrajnością, i tak staram się wyrobić swoje zdanie na określony temat. Każde medium ma pewną wizję świata, przekazywania informacji. Te media, które są najczęściej wybierane, najprawdopodobniej zyskują aprobatę odbiorców. Rozstrzyga rynek; ludzie są inteligentni, niezależnie od wykształcenia Jakie są największe problemy współczesnego dziennikarza? Problemów jest wiele. Na pewno najbardziej przeszkadzają pośpiech i stres. Również dążenie do obiektywizmu nie jest łatwe. Poskładanie tych wszystkich elementów w coś, co się nazywa dobrą pracą, jest niezwykle trudne. Dlatego dziennikarze żyją krótko; o ile pamiętam, długość życia dziennikarza nie przekracza 55 lat Rozmawiała:
Elżbieta Pyda
OFENSYWA - maj 2006
TAK PISZEMY <<
„Wolność
jest ograniczona
wolnością i godnością
innych ludzi.
O mediach katolickich z o. prof. dr. hab. Leonem Dyczewskim OFMConv. - dyrektorem Studium Komunikowania Społecznego i Dziennikarstwa KUL, rozmawia Leszek Onak. Grzegorz Polak, laureat nagrody „Ślad” im. Biskupa Jana Chrapka powiedział, że bardzo trudno jest pisać w sposób atrakcyjny i przystępny o Kościele. Media katolickie popełniają grzech przynudzania. Zdarza się, że w mediach świeckich ukazują się fascynujące teksty o Kościele. Natomiast w katolickich czasami spotykamy się z hagiografią. Biskupi, księża są postrzegani jako postacie doskonałe, tak jakby ci ludzie nie mieli problemów, nie przeżywali ywali dramatów. Oczywiście, cie, zgodzę się z tym. Ale też trzeba powiedzieć, że media prywatne żerują na ludzkim nieszczęściu, szukają sensacji, eksponują atrakcyjne ujęcia. Natomiast w życiu yciu Kościoła trudno o sensacje. Jak ukazać w mediach modlitwę, pokorę, wiarę,, cud? To bardzo trudne, wręcz niemożliwe. liwe. A zabójstwo, ó ójstwo, wypadek drogowy można ukazać bardzo łatwo. Mówienie wienie o Panu Bogu jest o wiele trudniejsze niż o polityku, który ry popełnia błędy lub dokonuje wielkich czynów. Ale problem jest. W kościele ściele jeden kaznodzieja nas nudzi, a drugi na ten sam temat mówi wi tak fascynująco, ą ąco, żee nie mamy ochoty wychodzić. To kwestia talentów. w. Wielu zdolnych ludzi idzie do mediów w komercyjnych czy mediów w publicznych, a nie do mediów w katolickich. Może jest to sprawa wynagrodzenia? A być może niewielu jest ludzi ideowych, którzy za małe pieniądze dze chcą wykonywać misję. Czy w mediach katolickich istnieje cenzura, tzn. czy istnieją takie tematy, o których rych nie powinno się mówić? OFENSYWA - maj 2006
Nie ma
swobody
Cenzura, jako urząd, nie powinna istnieć. Natomiast każdy redaktor naczelny czuwa nad tym, co wypada pisać. Jest on odpowiedzialny za całokształt pisma, zatem musi mieć ostatnie zdanie. Adam Michnik w pierwszych miesiącach istnienia „Gazety Wyborczej” w artykułach, które miały iść do druku, nanosił poprawki. Zasugerował tym samym dziennikarzom jak mają pisać. Media katolickie powinny pisać o wszystkim. Czasami jednak traktowały pewne tematy tak, jakby ich nie było. Na przykład niektóre pisma przez jakiś czas unikały informacji o homoseksualnych małżeństwach. Pisma katolickie powinny pisać o problemach i tematach dyskusyjnych, czasem bardzo drażliwych, żeby ich czytelnik nie musiał dowiadywać się o nich z innego źródła,
IL .
MA
RI
US
Z
MI
ER
ZE
JE
W
SK
I
zupełnej”
13
>> TAK PISZEMY
IL. MARIUSZ MIERZEJEWSKI
gdyż te inne źródła mogą przedstawiać sporną kwestię w innym, często niewłaściwym świetle. Zatem wydaje mi się, że dla mediów katolickich nie ma tematów zakazanych. Czy media katolickie mają ustosunkować się tylko do wydarzeń związanych z Kościołem, czy, może, do całej rzeczywistości; także tej laickiej? Media katolickie to media, którym wprawdzie patronuje Kościół, a więc instytucja religijna, ale powinny one zajmować się całością rzeczywistości, ponieważ życie religijne to nie jest jakiś fragment człowieka, lecz obejmuje go w jego życiu osobistym i społecznym, prywatnym i publicznym. Zatem media katolickie mogą zarówno dawać sprawozdanie z olimpiady, jaki i z konklawe na Watykanie, mogą transmitować obrady sejmu, jak i mszę świętą. Problem tkwi nie w tym, co się pokazuje, ale jak się pokazuje. Polskie media publiczne z przedstawianej rzeczywistości wypreparowują wszelką nadprzyrodzoność, wszelkie sacrum. Dla wygody w uprawianiu tego stylu montowania przekazów, w polskiej telewizji publicznej istnieje odrębny program religijny, który istniał już w czasach PRL. Istnienia tego „kącika religijnego” mówi wyraźnie o separacji sfery religijnej od reszty życia. I inne audycje są tak preparowane, by nie było w nich aspektów religijnych, by były wolne od sacrum, wolne od tego co święte, co fascynuje i wzbudza szacunek albo lęk, grozę, co odnosi się do życia wiecznego. Ojciec Andrzej Majewski SJ, kierownik Sekcji Polskiej Radia Watykańskiego do roku 2001, powiedział, że „«dziennikarz katolicki» to tyle, co «dziennikarz» pracujący w tzw. «mediach katolickich» bądź po prostu dziennikarz, który jest katolikiem. Trudno bowiem mówić o «dziennikarstwie katolickim» jako wyodrębnionym gatunku, zajmują-
14
cym się tylko tym, co «ochrzczone»”. Co ojciec profesor o tym sądzi? Trudno wyodrębnić „dziennikarza katolickiego” w ogóle z dziennikarstwa, gdyż nie ma wyraźnych kryteriów, aby to uczynić. Natomiast wydaje mi się, że można mówić o dziennikarzu, który w pracy kieruje się kryteriami swoich przekonań religijnych i swoich zasad etycznych. „Dziennikarzem katolickim” jest zatem ten, który w tym, co robi uwzględnia przekonania religijne własne i innych osób, który wydłuża perspektywę – wizję życia – poza śmierć. A wyobraża sobie ojciec profesor człowieka, który nie jest katolikiem, a pracuje w mediach katolickich? Tak. Jeżeli jest dobrym dziennikarzem sportowym, albo dobrym sprawozdawcą giełdowym. Takie dziedziny także powinny mieć miejsce w mediach katolickich. Z katolicyzmem sport lub giełda nie ma wiele wspólnego; pomostem jest człowiek religijny, który uprawia sport lub gra na giełdzie. Czy media katolickie powinny zajmować się polityką? A nie powinny? Polityka jest angażowaniem się w sprawy publiczne, a nie walką o władzę. Jan Paweł II, i obecny papież Benedykt XVI, nakłaniają katolików, by angażowali się w politykę. Trudno, żeby media katolickie nie zajmowały swojego stanowiska na przykład w stosunku do afery, w której jakaś grupa zawłaszczyła sobie bank narodowy. A co ojciec profesor powie o takiej sytuacji, w której Radio Maryja sugeruje, na kogo słuchacze powinni głosować? To uważam za błąd. Media nie powinny być narzędziem propagandy partyjnej. Radio katolickie może wyjaśnić zasady wyborów. Może wymienić nazwisko człowieka, który spełnia kry-
teria wymagane na określone stanowisko w państwie, społeczeństwie, ale nie powinno wyraźnie wskazywać, na kogo należy głosować. Czy istnieje obecnie rozłam w mediach katolickich? Po jednej stronie Radio Maryja, czy Nasz Dziennik, po drugiej Radio Józef i Tygodnik Powszechny... Ja bym tego tak nie widział. Nazwałbym to raczej różnorodnością. Istnieją różne kategorie ludzi, którzy mają różne upodobania, różne zainteresowania, różne umiłowania formy i treści. W czasach demokracji każda kategoria ludzi ma prawo do swoich środków komunikacji. Dlatego też dzisiaj bardzo ważny jest odbiorca; to, do kogo komunikat będzie skierowany. Dlatego nie mówiłbym o rozłamie mediów katolickich, a raczej o ich różnorodności. Mamy więc „Tygodnik Powszechny”, „Niedzielę” i „Gościa Niedzielnego”, „Rycerza Niepokalanej”, „Miłujcie się”, „Nasz Dziennik”. Jednemu odpowiada to, a drugiemu tamto. Tak samo rzecz się ma z radiem. Radio Maryja jest radiem ogólnopolskim, a Radio Józef jest radiem regionalnym i ma inny charakter. A co ojciec profesor sądzi o języku używanym w Radiu Maryja? To trzeba byłoby szczegółowo przebadać wszystkie audycje. Czasami celowo słucham tego radia, by wyrobić sobie zdanie o treści i języku emitowanych audycji. Nie mogę stwierdzić, by dziennikarze Radia Maryja używali negatywnego języka, określeń, które by zachęcały do nienawiści. Natomiast ostre sformułowania są czasami wypowiadane przez słuchaczy, którzy dzwonią do Radia Maryja. Można sobie postawić pytanie, czy rzeczywiście należy takie głosy z miejsca odciąć i nie dopuścić na antenę? Mielibyśmy wtedy do czynienia z manipulacją. Radio Maryja jest radiem, które bazuje na zasadzie interaktywności. Przy tym każde radio OFENSYWA - maj 2006
TAK PISZEMY << teraz dąży, by odbiorca reagował na audycję. Pewna kategoria słuchaczy Radia Maryja ma takie poglądy - dlaczego ma się im nie pozwolić na ich wyrażenie? Dlaczego ci ludzie nie mają mieć swojego głosu na antenie? Istnieje przecież możliwość wyrażenia opinii odmiennych, poprawnych. Te niepożądane wypowiedzi można odczytać pozytywnie – wskazują na tematykę, którą należy omawiać nie tylko w Radiu Maryja, ale i w innych mediach, wskazują na pola edukacji medialnej. Edukacja narodowa, etyczna, religijna to ważna misja mediów publicznych w polskim społeczeństwie. Jak według ojca profesora wygląda obraz kościoła w mediach katolickich? Jest on obiektywny czy, raczej, tendencyjny? Są na ten temat badania. M. in. wykonaliśmy analizę: „Obraz duchownego w Przekroju 2000-2004”. Analiza wykazała, że w tych latach tygodnik „Przekrój” upowszechniał negatywny obraz duchownego. Jedynie Jan Paweł II był przedstawiany pozytywnie, biskupi w połowie pozytywnie, a w połowie negatywnie, natomiast duchowieństwo niższe zdecydowanie negatywnie. Życie religijne jest charakteryzowane przede wszystkim jako obyczajowość. W jaki sposób można rozliczać środowisko dziennikarskie, jeżeli dopuszcza się kłamstwa? Metody, które wypracowali Amerykanie są dzisiaj najbardziej skuteczne. Jeżeli dziennikarz łamie zasady etyczne, należy nakładać na niego kary pieniężne. Jeżeli ktoś kogoś obraża, zniesławia to nie jest wolność słowa. Wolność słowa dziennikarza jest ograniczana wolnością i godnością tych, o których pisze i mówi oraz tych, którzy to czytają, czy tego słuchają. Nie ma swobody zupełnej, bo moja wolność jest ograniczona wolnością kogoś innego. Nie mogę kogoś pobić, bo mam na to ochotę. Jeżeli byśmy przyjęli, że każdy może mówić to, co chce i każdy może rysować to, co chce, to taka zasada dawałaby możliwość naruszania praw innych i nie byłaby przejawem wolności słowa, lecz przestępstwem Rozmawiał:
Leszek Onak OFENSYWA - maj 2006
Wojciech Tochman
urodził się w Krakowie w 1969 r. W 1990 r. debiutuje na łamach „Gazety Wyborczej”. Zauważony przez Hannę Krall, zostaje przyjęty do gazety. Dwa lata później odbywa pierwszą podróż do Bośni w konwoju zorganizowanym przez Janinę Ochojską. W 1993 r. uzyskuje dyplom na Wydziale Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 1996-2002 autor i gospodarz telewizyjnego programu „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. W międzyczasie zakłada Fundację ITAKA, która poszukuje ludzi zaginionych i pomaga ich rodzinom. Autor zbiorów reportaży: „Schodów się nie pali” (2000), „ Jakbyś kamień jadła” (2002). Obie książki znalazły się w finale Nagrody Nike w 2001 i 2003 roku. Był nominowany do Nagrody im. Dariusza Fikusa przyznawanej przez „Rzeczpospolitą”, a także znalazł się w finale prestiżowej nagrody Prix RFI „Temoin du Monde” przyznawanej w Paryżu przez Radio France International. Najnowsza jego książka to „ Córeńka”, będąca zapisem poszukiwań Beaty Pawlak, reporterki, która 12 października zginęła w wyniku wybuchu bomby na Bali. Jego książki zostały już przetłumaczone na szwedzki, rosyjski, francuski, szwajcarski, fiński.
W
iecie więcej o moim życiorysie niż ja sam”- były to pierwsze słowa Wojciecha Tochmana po krótkiej prezentacji autora, dokonanej przez studentów Koła Polonistycznego KUL, organizatorów spotkania 3 marca. Dalej zapewnił, że kiepsko wymyśla i tak naprawdę nie umie tego robić. Gdyby nie te słowa - historię, którą opowiedział zaraz po nich, potraktowalibyśmy pewnie jako kolejny chwyt, mający podnieść popularność autora. Otóż, zapytany o okoliczności powstawania promowanej książki „ Córeńka” , zaczął opowiadać o „chorobie balijskiej”. Już tłumaczę… Wyspa Bali, na której, po półtora dnia pobytu zamordowano Beatę, opanowana jest przez duchy, a dokładniej bogów wyspy (oczywiście są to zapewnienia tubylców). Oddawanie czci bogom pochłania mnóstwo energii i wymaga ogromnych przygotowań mieszkańców. Owe rytuały są dla nich najważniejsze, a już na pew-
no istotniejsze, niż jakiś uciążliwy reporter z Polski. „Dostawałem tam bzika - mówił Wojciech Tochman - nic tam nie można było załatwić”. Pół roku starania się o dotarcie do czegokolwiek, nie przynosiło rezultatów. Jak współpracować z ludźmi, którzy nie pamiętają o umówionych spotkaniach, nie używają kalendarza, nie uznają terminarzy?! Znakomite miejsce na wakacje, paskudne do pracy. Nie ryzykował utraty zmysłów i przyspieszył wyjazd. Jednak nie duchy, ale głównie zagadnienia z dziedziny dziennikarstwa stały się wiodącym tematem dyskusji.
Z
wielkim zainteresowaniem spotkały się odpowiedzi na następujące pytania: „Czy każde pytanie może być zadane”? Okazuje się, że nie. Główną zasadą W. T. jest, aby nie drążyć tematu, jeżeli rozmówca powiedział tyle, ile chciał powiedzieć. Dalej: „Czy
15
>> TAK PISZEMY
wszystko, co zostało powiedziane w wywiadzie, należy opublikować”? Także nie! Nie należy pisać o czymś, jeżeli przypuszcza się, że dana informacja przyniesie szkodę rozmówcy, z jakiej on nawet nie zdaje sobie sprawy. Zdradzony został również przepis na dobry reportaż. Najważniejsze jest, aby nie traktować człowieka instrumentalnie. Należy towarzyszyć mu w jego życiu, a nie odpytywać z niego. Opowiedziana historia to dopiero początek pracy. Czasami na jedno zdanie warto czekać rok. Istotne jest także, aby nie nagrywać wszystkiego na dyktafon, a nawet nie notować. Te zabiegi wytwarzają pewien dystans i ludziom trudniej jest się otworzyć. Dopiero po całym dniu pracy warto zapisać zapamiętane rozmowy i sytuacje. One stają się kluczowymi w pracy nad materiałem reportażowym. Autor reportażu „Jakbyś kamień jadła” szybko zanegował stwierdzenie, jakoby tematem swych utworów czynił jedynie „rzeczy drastyczne”. „Nie myślę w kategoriach, czy to jest drastyczne, czy nie - odpowiedział. - Podejmuję się danego tematu, bo chciałbym, aby ten bohater, o którym piszę, poruszył nieporuszoną część w moim czytelniku”. Zgadza się ze słowami Ryszarda Kapuścińskiego, że ludzie w sytuacji dramatycznej, widziani przez nas w TV, obchodzą nas tyle, ile ich widzimy; potem jesteśmy w stanie zrobić sobie kawę i nie pamiętać o wykrzywionych bólem twarzach. Chce, abyśmy umieli przekroczyć granicę ekranu, abyśmy umieli naprawdę współczuć. Wzruszające były relacje z obydwu pobytów w Bośni w latach 1992 i 2000. Jako dwudziestotrzyletni chłopak był świadkiem przerażających obrazów spustoszenia i śmierci. Oddychał unoszącą się tam nienawiścią i cierpieniem. Był z ludźmi, których domem stał się las. Z tymi, którzy za cztery baterie paluszki mogli wyżywić rodzinę przez cztery dni. Z tymi, którzy już nigdy nie przytulą się do rodziców, czy swych dzieci. Takie doświadczenia zapadają głęboko w serce. Dodają bądź zabierają coś człowiekowi. Kiedy po ośmiu latach wrócił do tamtych miejsc, wierząc, że wraca do życia, zastał lu-
16
„Nie ma
obiektywnego reportażu. Jeśli taki
istnieje,
jest zapewne
nudny
i nie da się go czytać. W reportażu
autor
powinien być obecny, ale dyskretnie.
To , o czym piszę,
wydarzyło się, fakty są
obiektywne. Ale
wrażenia,
to są moje wrażenia.
To jest moja
wizja świata” dzi stojących nad grobami. Myśląc, że wraca do odbudowujących swe domy, zastał ludzi, którzy zbierają kości swych bliskich. O heroicznych czynach, o żalu i cierpieniu, o „dziejach międzyludzkich” i tlącej się nadziei przeczytać można w książce o wspomnianym powyżej tytule. „Na ile w reportażach Wojciecha Tochmana jest sam Wojciech Tochman”? Jak się okazało - jest w pełni, mimo iż jego głos jest maksymalnie wycofywany. „ Piszę historię innych ludzi, a tym samym swoją historię”. Dodał także, że często sam nie jest świadom, dlaczego akurat ta sprawa go obchodzi. Na brak tematów nie narzeka, gdyż ludzie sami zgłaszają się z nimi. Wybiera te historie, za pomocą których opowie swoim czytelnikom o istotnych dla niego sprawach. Z drugiej zaś strony nie podejmuje się tych tematów, na które ma już pomysł, które wie jak „uszyć” i „po-
kroić”. Lubi przeszkody. Praca ta jest dla niego pasją. W niej się spełnia, rozwija, a na dodatek dostaje pieniądze. Czego chcieć więcej? Pytany o stosunek do mediów odpowiedział, że wierzy w ich misję. Uważa, ze wojna w Bośni skończyła się dzięki ich ingerencji; że dzięki apelom stacji telewizyjnych i radiowych wyruszają i nadal będą wyruszać konwoje z żywnością i pieniędzmi dla najbardziej potrzebujących.
D
ziennikarze mówią o nim, że żaden z niego dziennikarz, pisarze, że żaden z niego pisarz. „Niech mówią, co chcą - komentuje prowokujący głos z sali. - Stale twierdzę, że mam prawo zająć godzinę czytelnikowi i na pewno nie będzie to zawracanie głowy czymś nieważnym”. Kontynuuje mówiąc, że pisze o świecie, w którym on zmarzł, w którym on się bał. Jego reportaże przefiltrowane są przez różne emocje i osobiste wrażenia. Podtrzymuje wypowiedziane kiedyś słowa: „ Nie ma obiektywnego reportażu. Jeśli taki istnieje, jest zapewne nudny i nie da się go czytać. W reportażu autor powinien być obecny, ale dyskretnie. To, o czym piszę, wydarzyło się, fakty są obiektywne. Ale wrażenia, to są moje wrażenia. To jest moja wizja świata”.
Na koniec zdradził, że kolejna książka, nad którą właśnie pracuje, będzie nieco inna. Dobitniej usłyszymy osobiste zdanie autora na temat współczesnej Polski i jej chorób: nietolerancji, ulegania wszelakim manipulacjom, znieczulicy społecznej. Zachęcał, abyśmy zgłaszali się do niego ze sprawami wartymi opowiedzenia Polakom. Podał nawet swój adres internetowy, który oczywiście przekazuję: wojciech@tochman. com.pl. Gromkie brawa poświadczyły, iż dwie godziny w sali 042 nie były stracone. Zastanawia mnie tylko, dlaczego człowiek, który wyznaje zasadę, że warto mówić o wszystkim i wszędzie, tak często gryzł się w język i dodawał: „ale chyba na tej uczelni nie powinienem o tym mówić?”. Czyżby każdy miał w sobie wirusika „polskiej choroby”?
Marika Bannach OFENSYWA - maj 2006
TAK PISZEMY <<
W
Kolberg i cadycy Pierwsza wzmianka o Przysusze dotyczy transakcji handlowej Pawła Męciny z 1490 roku. Żoną tutejszego hrabiego Dembińskiego była przez dwa lata Loda Halama, sławna w dwudziestoleciu międzywojennym aktorka. W Przysusze urodził się Oskar Kolberg - folklorysta i etnograf. Założono tu pierwszą w Polsce szkołę spółdzielczą. W pobliskich lasach walczyli partyzanci majora Hubala. Urodziłam się w Przysusze. Dziś liczy ona niespełna siedem tysięcy mieszkańców. Jest tu fabryka soków „Hortex”
i zalew Topomia. Jest kościół w stylu klasycystycznym, XIX-wieczny dworek Dembińskich. Jest synagoga... Na początku XIX wieku, kiedy do centralnej Polski zaczęły napływać pierwsze idee chasydyzmu, Przysucha stała się ważnym ośrodkiem tego nowego ruchu religijnego. Stało się tak za sprawą Jakuba Icchaka zwanego „Świętym Żydem”. Gdy zmarł w 1813 roku, na czele tzw. „szkoły przysuskiej” stanął jego uczeń - Symcha Bunim i prowadził ją aż do śmierci w 1827 roku. Martin Buber w „Opowieściach chasydów” wymienia siedmiu cadyków z Przysuchy.
IL. JAKUB JAKUBOWSKI
chodzę przez okno. Właściwie przez prostokątny otwór bez szyb i framug. Sprawia mi to pewną trudność. Michał, który jest już w środku, podaje mi rękę. Otacza mnie niemal zupełna ciemność. Pozostałe otwory okienne zabite deskami. Przez szpary w nich wpadają smugi światła z ulicznych lamp. Oczy przyzwyczajają się do ciemności. Odrapane ściany, pajęczyny. Dostrzegam fragment ozdobnego gzymsu. Ołtarz? Pod moim butem pęka szkło. Potłuczona butelka po winie lub piwie. W ciemności rozpoznaję kręte schody bez poręczy. Betonowe. Chyba powojenne. Prowadzą do góry na około pięć metrów. - Choć zobaczyć - słyszę Michała. Wchodzę za nim po krzywych stopniach. W pewnej chwili obsuwa mi się stopa. Michał w porę łapie mnie za ramię. Jesteśmy na czymś w rodzaju półpiętra. Przez dziurę w dachu widać księżyc. Półpiętro, na którym stoję w czasie mojej nielegalnej wycieczki to babiniec (pomieszczenie dla kobiet). Mój przewodnik - Michał ma na oko 17, może 18 lat. - Przychodzimy tu z chłopakami jak pada deszcz. Można coś wypić i policja nie zaczepia jak w parku opowiada. Michał nie ma pojęcia, że stoi na babińcu. Nie wie, że pod nami jest sala modlitewna męska, bima (podwyższenie, z którego odczytuje się Torę) z czterema filarami i arkadami, ołtarz zwieńczony gryfami i resztki polichromii na ścianach.
Hipnoza Przed ukazaniem się książki, Krall była w Przysusze. Niedługo przedtem w synagodze zmieniono dach i podparto stropy żelaznymi wspornikami. Krall tuż po remoncie zobaczyła w synagodze butelkę po „czystej”, worki z cementem, kapsle, puszki, jakieś szmaty. Na zewnątrz, pod murem zeschnięte kupy. Dziś pod murem stoi zielony kontener na śmieci.. W ciemności nie dostrzegam, co z wspomnianego przez Krall „inwentarza” nadal pozostało w budynku. Pewnie zastąpił go nowy, podobny. OFENSYWA - maj 2006
17
>> TAK PISZEMY
Listy „Kiedy cadyk żył, a cadyk znaczy - sprawiedliwy, (...) udzielał rad, leczył chorych, rozstrzygał spory i ogłaszał wyroki. Na drabinie łączącej Żyda z Bogiem, był - dzięki swojej świętości i pobożności - w połowie drogi. Do Boga miał bliżej niż ludzie, do ludzi bliżej niż Bóg” - pisze Krall. Po śmierci moc cadyków trwa. Żydzi z Nowego Jorku czy Tel-Awiwu przyjeżdżają na przysuski kirkut (żydowski cmentarz). Zostawiają listy do cadyka - swoje sprawy spisane na kartkach. W dzieciństwie, ze wzgórza, na którym leży kirkut, zjeżdżałam zimą na sankach. Dziś kirkut jest ogrodzony. Porasta go trawa i gdzieniegdzie tylko można odnaleźć wystające z ziemi fragmenty macew (nagrobków). W całości zachował się tylko jeden nagrobek. Pod koniec lat 80. XX wieku ufundowano dwa ohele (specjalne kapliczki). Pierwszy ohel ma upamiętniać ludowego kaznodzieję i jednego z pierwszych propagatorów chasydyzmu w centralnej Polsce - Abrahama z Przysuchy. Budyneczek jest niewielki i nie widać
w nim żadnych oznak kultu. Drugi ohel jest podwójny. W jego wnętrzu umieszczono aż osiem mosiężnych tabliczek. Dwie mają upamiętniać fundatorów, pozostałe sześć wybitnych cadyków związanych ze szkołą przysuską.
Papierowe korony Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w Przysusze mieszkało 2153 Żydów, a tuż przed wybuchem II wojny światowej już około 3500. 15 sierpnia 1942 Niemcy utworzyli tu getto dla około 5 tysięcy Żydów przysuskich, ale także przetransportowanych z Przytyka, a nawet Płocka. Przed wojną w przysuskiej remizie wystawiano jasełka. Zostawiono tam wtedy kostiumy - szaty pasterzy, skrzydła aniołów, papierowe korony trzech króli. W 1942 roku córka miejscowego lekarza wygląda przez okno na ulicę Warszawską. Nigdy nie zapomni tego widoku. Pod nadzorem okupantów Żydzi zamiatają ulicę. Z polecenia Niemców są przebrani w kostiumy z remizy.
- To było jak sen. W blasku porannego słońca wyglądali jak cienie, nie ludzie. Postacie ze skrzydłami, w koronach zamiatające ulicę - opowiada córka lekarza. Pod koniec października 1942 roku ludność żydowską z przysuskiego getta wywieziono do Treblinki.
Opuszczona W 2005 roku idę ulicą, którą zamiatali Żydzi w papierowych koronach na głowach. Widzę szarą, odrapaną synagogę. Budowę rozpoczęto w 1764 roku. W ciągu 13 lat wzniesiono klasycystyczny budynek z piaskowca, zaliczany do najokazalszych żydowskich domów modlitwy w Polsce. Dziś zachwyca jedynie rozmiarem. Gmina synagogi nie remontuje, bo nie należy do niej. Żydzi też nie remontują. - Dla nich to miejsce jest zbezczeszczone - wyjaśniają miejscowi. Gdy Krall odwiedziła Przysuchę, były jeszcze plany. Żydzi z Nowego Jorku zapowiadali, że do ich cadyka, do Przysuchy, będą przyjeżdżać tysiące ludzi. W synagodze miało powstać muzeum. Właściciel miejscowego motelu chciał nawet uruchomić koszerną kuchnię. Dziś Żydzi przyjeżdżają już tylko na kirkut z listami do cadyków. Zabrakło pieniędzy czy chęci? W małym miasteczku łatwo rodzą się plotki. Prawdy ciężko dociec. - U nas w synagodze jest dyskoteka. Nazywa się „Jerycho” - opowiada mi znajomy z Szydłowca. W internetowym katalogu polskich synagog znajduję rubrykę „obecny rodzaj użytkowania”. Czytam: muzeum, kościół, cerkiew, biblioteka, ale też warsztat, basen, remiza, sklep. Trafiam na „moją” synagogę. Czytam: budynek opuszczony. „Nieprawda, że istnieje obowiązek pamiętania - pisze Krall. - Jak nie istnieje obowiązek miłości. Zresztą... Kto ma pamiętać? W Przysusze?”
Ilona Idzikowska
IL. JAKUB JAKUBOWSKI
18
OFENSYWA - maj 2006
TAK PISZEMY <<
C
zwarta nad ranem. Ze snu wyrywa mnie silny ból z prawej strony brzucha. Zanim udaje mi się rozbudzić, ten ból paraliżuje moje ruchy. Skręcona w dziwnej pozycji, w myślach rozważam wszelkie możliwe schorzenia, które mogły mnie tak nagle dopaść. Niestrawność - odpada, zbyt silne i nie w tym miejscu. Mógłby to być pęknięty wrzód, ale tego nikt mi nigdy nie zdiagnozował. Nooo, co to jest? Gdyby nie ten ból, myślałoby mi się znacznie lepiej. Z każdym oddechem sytuacja się pogarsza, robi mi się mdło. Nie ma mowy, nie prześpię tego. Muszę dzwonić po pogotowie. Ale zaraz, to może być zapalenie jajnika albo wyrostek. Zadzwonię jednak. Znajduję po omacku telefon; zwyczaj pisania sms-ów óów przed snem i porzucania telefonu pod łóżkiem łóż nie jest taki zzły. zł ły. ły.
- Dzień dobry... ja się obudziłam z bardzo silnym bólem...nie wiem, co mam robić. Nie, nie piłam alkoholu. Nie, nie brałam środków przeciwbólowych. Ale mnie nie ma kto zawieźć, mieszkam sama... No pięknie, nie chcą po mnie wysłać karetki. Nie będę się z babą licytować. Skoro powiedziała, że mam spokojnie pojechać na izbę przyjęć, żeby mnie chirurg obejrzał, to chyba nic strasznego mi nie grozi. Chyba... A jak to jakaś łowczyni skór? Co robić, pojadę taksówką. Tylko muszę się ubrać. Ale przecież nie pojadę w tym stanie. Idę się umyć. „Idę” to jest dość śmiało powiedziane, ale niech tam. Pozostając ąąc w dziwnym skręcie tułowia, napuszczam ciepłej wody do wanny. Nagle przechodzi mi przez myśl, że jeżeli mam krwotok wewnętrzny, to od ciepłej wody szybciej umrę. Przynajmniej umrę czysta. Podobnie jak myślenie, mycie i ubieranie trwa bardzo długo. Skupiam się
IL. ANNA ŚWIDERSKA OFENSYWA - maj 2006
na tym, żeby się nie przewrócić i utrzymać oddech. Po godzinie złażę jakoś do taksówki. - Na izbę przyjęć ogólną, czy chirurgiczną..? - taksówkarz próbuje to chyba wyczytać z mojego grymasu na twarzy. Bo ja wiem..? Jedźmy na ogólną, tylko już jedźmy... No i jedziemy. Nagle powolny bieg wypadków zaczyna mnie irytować. Jest po piątej; na zajęcia nie dotrę, muszę komuś powiedzieć, że jadę do szpitala. Ale kogo mam obudzić o tej porze? Daję sobie z tym spokój.
Na
mrozie ból staje się mniejszy. Oznajmiam panu w recepcji, że mam zapalenie wyrostka. On powoli, bardzo powoli spisuje wszystkie moje dane z dokument dokumentów, a potem pyta, czy pojechałam na pogotowie, czy karetka pojechał przyjechała do mnie. Sama tu przecież przyjecha dotarłam, taksówką; taks niech on mnie lepiej nie denerwuje, tylko zacznie ratować. Swoj Swoją drogą, na lekarza, to on nie wygląda... wygl Pięć minut później skręcam się już na leżance szpitalnej. Pan (jak się okazało) ratownik jest miły; zupełnie jakby pochodził z Leśnej Góry. Podczas badań próbuje nawet ze mną rozmawiać, zwłaszcza podczas utaczania krwi. Jakoś mnie te zabiegi nie poruszają; bardziej intrygujące jest to, że „na wypadek operacji”, wenflon pozostaje w żyle. No, to może być nieciekawie. Ale ból jakby zelżał; przychodzi mi nawet do głowy, że niepotrzebnie niepokoję służbę zdrowia o tak wczesnej porze. Dzielę się tym spostrzeżeniem z moim wybawc wybawcą, ale on wyraźne mi
19
>> TAK PISZEMY
wszystko, jeśli pęknie i spowoduje zapalenie otrzewnej. Ale pękać nie musi; skoro jeszcze tego nie zrobił, to może nie zamierza. W zasadzie, nie mam tak wiele do stracenia. Teraz nie mogę z tym zrobić nic. Czeka mnie operacja, narkoza, stan nieświadomości. Zaczynam o tym myśleć jak o nowym doświadczeniu.
Po
kolejnym okresie porzucenia, przychodzi chirurg. Miły, spokojny; znowu jest jak w Leśnej Górze. Czuję się tak groteskowo w tej całej sytuacji podchodzenia do siebie z boku, że kiedy słyszę, że za trzy godziny mam być operowana, zaczynam się śmiać. W ogóle mam świetny humor. Mogę już zadzwonić do rodziców i powiedzieć, co się ze mną dzieje. Ale potem mają mnie jeszcze
wybadać; to, żeby się upewnić, że wytną, co trzeba. Na oddział ginekologiczny idzie się długo. Ból nie jest już taki silny, ale ciągle mi słabo. Okazuje się, że lekarza nie ma i trzeba czekać. Przypadkiem wylądowałam w miejscu, gdzie krzyżuje się oddział położniczy z jaskinią smoka, czyli pokojem badań ciężarnych kobiet. Porody to, jak wiadomo, zjawisko bardzo dynamiczne i taki też jest cały ten oddział. - To pana żona? - Nie! - To uciekaj pan, co cudze żony podglądasz!słyszę nad sobą despotyczną położną. Wymieniam z niedoszłym ojcem porozumiewawcze spojrzenie. On też czeka i czeka. Patrzymy, jak coraz to nowe życie domaga się ujścia, czasami w dość kłopotliwy sposób.
IL. ANNA ŚWIDERSKA
niedowierza i nie chce mnie wypuścić tak łatwo. Mam czekać na wyniki, to czekam. Czekam i czekam... Przed siódmą zaczynam pisać sms-y informacyjne do znajomych. „Życie moje jest chwilowo zagrożone zapaloną kiszką, więc odwołuję wszystkie spotkania w najbliższym czasie”. Pewnie nie zrozumieją od razu, o co chodzi, ale każdemu należy się trochę rozrywki, jak dostaje wiadomość o takiej porze. Sama się zastanawiam, skąd we mnie takie makabryczne podejście do własnego ciała. Zaczynam nawet filozofować. Człowiek wie, że takie sytuacje się zdarzają, ale nie potrafi się w nich znaleźć, jakoś one nie pasują. Do innych tak, do siebie - nigdy. A przecież mój wyrostek w skali globalnej jest niczym. Dla mnie może znaczyć
20
TAK PISZEMY <<
Mija pół godziny i przychodzi wreszcie lekarz. Na pierwszy rzut oka jest trochę niepewny tego, co robi, ale w moim stanie zaczyna mi być wszystko jedno. To zdecydowanie lepiej i dla mnie, i dla niego. Słyszę, jak za parawanem bije serce jakiegoś człowieczka, który jest jeszcze w brzuchu matki, ale już go podsłuchują. Ja tymczasem jestem poddawana badaniu ultrasonografem. Ten lekarz ciągle ma nadzieję, że przyjdzie jeszcze jakiś inny, żeby skonsultować wynik, ale w końcu mnie puszcza i mogę sobie wracać na chirurgię. Jestem tak zmęczona, że zaczynam marzyć o jakimś łóżku, niech już będzie nawet, że szpitalnym.
T
eraz mam się przygotować do operacji. Wyciągam kartkę i wypisuję listę rzeczy, których będę potrzebowała, jak już się obudzę z narkozy. To dla mojego ojca, więc opisuję też szczegółowe umiejscowienie wszystkiego w moim domu. Muszę się jeszcze przebrać. W tak zwanym międzyczasie odpisuję na krzepiące sms-y. Robią mi EKG. Jest już 9.40, do operacji zostało niewiele czasu. Gdzie są rodzice? Już dawno powinni być. Nie mam żadnych swoich rzeczy do przebrania i nie mogę się przez to pozbyć poczucia dyskomfortu. Wreszcie wpada moja mama. Za chwilę ojciec. Po standardowych pytaniach - skąd się to wzięło i jak się czuję - pyta, co mi będzie potrzebne. Triumfalnym gestem wyciągam kartkę z listą, a ojciec się śmieje z mojego wyrachowania, ale ostatecznie jego córką jestem. Mama się boi i powierza wszystko Bogu. No tak, środę popielcową pierwszego marca zapamiętam do końca życia. Czas minął, teraz mam iść za pielęgniarką. A rodzice za mną. Muszą przechwycić moje buty, bo po szpitalnym korytarzu drepczę sobie w niebieskim, przepisowym wdzianku i w traperach. Okazało się, że doszliśmy prosto na salę operacyjną. Strasznie mnie to bawi, że chorzy przychodzą na OFENSYWA - maj 2006
stół operacyjny na własnych nogach. Drzwi zamykają się. - Mam się na tym kłaść? („to” chyba były serwety na krew i inne efekty uboczne) - pytam zielonego fartucha. - Tak, oczywiście. No, to się kładę, a potem - zgodnie z instrukcjami - rozbieram i przykrywam zielonym prześcieradłem.
D
ookoła tego mojego stołu uwijają się co najmniej trzy osoby. Jedna przyczepia do mnie chłodne elektrody. Ta na palcu może nie działać dobrze, bo mam pomalowane paznokcie. Domagam się, żeby mi pokazano wykres pracy mojego serca na ekranie. Trochę niewygodnie mi się oglądać za siebie, ale widzę. Ktoś pyta, co studiuję. Podobno dużo ostatnio studentów mieli. Co za pech; mało nas dręczą na uczelniach? Nic a nic się nie boję; pochłaniają mnie szczegóły sali operacyjnej. Jeden zielony fartuch się śmieje, że się tak rozglądam. Zaczynam podejrzewać siebie o histerię, bo w końcu euforia w mojej sytuacji nie jest do końca wytł u maczalna. Zimne diagnozowanie własnego stanu
też chyba nie. Lekarz anestezjolog podchodzi do mnie i mówi, ze zaraz usnę. Mam co do tego poważne wątpliwości. Tylko żeby nie zaczęli mnie ciąć na żywo... W każdym razie, chcę wszystko zapamiętać jak najdokładniej. Zakładają mi maskę. Dostaję tlen - mam oddychać głęboko. Po chwili czuję coś jeszcze. W przelocie widzę chirurga w zielonym kitlu, jak myje ręce. Oczy mi się kleją, słyszę: „No, już prawie śpi”, na co niemal zrywam się i mówię do maski: „Nie! Ja tylko tak wyglądam!” Czuję ściskanie w klatce piersiowej i zaczynam się śmiać... ...„Pani Elżbieto, już proszę nie spać”. Uśmiech na mojej twarzy pojawia się zaraz po tym, jak zaczynam rozumieć sens tych słów. „O, znowu się śmieje”. Pamiętliwe te fartuchy. Ruszam ręką, bo głową nie mogę. Jednym okiem widzę kroplówkę. Szukam drugiej ręki, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście czegoś w moim ciele brakuje. Czuję tylko opatrunek, ale pod nim musi się coś ukrywać. Zasypiam
Elżbieta Pyda
IL. ANNA ŚWIDERSKA
21
>> TAK PISZEMY
Stefan Symotiuk
urodził się w 1943 roku pod Rejowcem. Na trwałe związał się z Lublinem. Jest kierownikiem Zakładu Filozofii Kultury UMCS i był redaktorem „Wiadomości Uniwersyteckich UMCS”. Opublikował liczne prace dotyczące tematyki przestrzeni (jest współorganizatorem konferencji „Zagadnienia przestrzeni w nauce współczesnej”), filozofii cywilizacji, filozofii polskiej, niemieckiej i jest to przedmiot, który wykłada. Jego eseje ukazywały się m.in. w „Akcencie”, „Studiach Filozoficznych”, „Miesięczniku Literackim”. Jest miłośnikiem Witkacego, był jednym z założycieli „Towarzystwa Witkacjańskiego”. W jednej ze swoich książek pt. „Filozofia i genius loci”, która jest zbiorem krótkich esejów, odkrywa osobliwy charakter rzeczy na pozór zwyczajnych : bram, studni, chodników, skrzypiących drzwi, jako niecodziennych towarzyszy ludzkiej codzienności.
Człowiek odkrywa tajemnice. Tajemniczy, czyli ukryty, tajemnica to skórka, która okrywa. Co w takim razie jest szczególnego w rzeczy ukrywanej ? Cały świat jest w jakiejś postaci zaszyfrowany. Nie ma chyba w przyrodzie ani w wytworach ludzkich czegoś, co by było jednoznaczne i bezdyskusyjne. Heidegger mówił o sytuacji skrytości. Poznanie polega na wydobyciu rzeczy ze skrytości - w nie-skrytość. Może to być dwojako rozumiane : albo jest to sytuacja niewygodna, gdy męczy nas coś, czego sami nie rozumiemy w sobie (albo w innych) i nie wiemy jak to wydobyć; wtedy tajem-
22
nica ma charakter rebusu: odpowiedź tkwi w tej rzeczy, problem polega na właściwym podejściu; albo tajemnica jest celowo kultywowana. Właściwie, gdyby ludzie byli dla siebie zupełnie przejrzyści, byliby dla siebie nieciekawi. Tylko poprzez to, że nie rozumieją się do końca, ciągle są dla siebie intrygujący, ciągle chcą się poznawać, mogą czuć w tym wspólną przygodę... Dobrze jest nie ujawniać siebie do końca. Bylibyśmy strasznymi prostakami, gdybyśmy wszystko z siebie wydobyli i nie mieli w sobie już żadnej niejasnej sfery. Istnieje pojęcie nudy małżeńskiej, gdy ludzie w pewnym momencie tak się ze sobą nudzą, że aż nie mogą tego wytrzymać. Dlatego istnieje sugestia, aby ludzie zmieniali się, rozwijali, mieli kilka osobowości, wtedy to umacnia związek. Czy sama tajemnica decyduje o tym, że coś jest takie intrygujące, niesamowite, a więc nie-samo? Rzeczy mają chyba jakieś własne niesamowite cechy, które zaważają na ich niesamowitości... Użyła pani ciekawego słowa „niesamowitość”. Zygmunt Freud napisał cały wspaniały esej o niesamowitości. Pisał go w czasach, gdy powstawał tzw. film grozy o pewnych tajemniczych atmosferach, ciemnościach, strachach... Moim zdaniem właśnie w tajemnicy niesamowite jest to, że te rzeczy, nas interesujące, skrywa. Rzeczy skryte mogą okazać się dobre, w związku z tym w tajemnicy kryje się pewna OFENSYWA - maj 2006
TAK PISZEMY <<
nadzieja : coś możne nas przyjemnie rozczarować, np. ktoś, kto wydawał się nam zupełnie nieciekawy i banalny nagle pokazuję się nam jako człowiek z pasjami, ktoś bardzo wartościowy. Zawsze warto czekać na rozwikłanie takiej tajemnicy. Ale też bardzo często ta tajemnica oznacza możliwość zła. Może to być świadome, gdy ktoś coś ukrywa i wtedy mamy do czynienia z demonicznością. Ludzie w ten sposób tajemniczy, czy inne byty, wydają się niezwykle groźne. Przykładem jest wąż, który może w każdej chwili zaatakować, a my nie rozumiemy jego sposobu widzenia świata i działania. Sztuka wykorzystuje tę demoniczność i pewne jej odmiany, tak jak swoistą, szamańską świadomość u niektórych ludzi. Czy wrażliwość na magię drobiazgów czyni człowieka dobrym? Myślę, że tak. To wyrabia wrażliwość, a wrażliwość zawsze stoi po stronie dobra. Ludzie okrutni, źli są często niewrażliwi, nie zdają sobie sprawy ze swojego postępowania, bo nie mają wyczucia, że sprawiają komuś przykrość. Wrażliwość kształtuje etykę. Człowiek, który szanuje tylko wielkich ludzi, wielkie idee, może nie szanować małego człowieczka, w myśl zasady „mały człowiek nie wart uwagi”, można go bowiem poświęcić. A człowiek, który szanuje rzeczy drobne, tym bardziej będzie z szacunkiem traktował rzeczy większe. Czy jest różnica pomiędzy drobiazgowością a umiłowaniem drobiazgu? Rzecz jest jakby drobną istotą, która służy człowiekowi. Ma swoją osobowość, nastrój... Zawsze wszystkie przedmioty są ustawione względem nas w taki sposób, że znajdują się w pewnej przestrzeni dialogowej z nami. Człowiek w ogóle kocha drobiazgi. Jest to widoczne zwłaszcza w kulturze Zachodu - która jest w nich szczególnie rozmiłowana - co widać na przykładzie choćby igieł: ten drobiazg podbił rynki wielkich cywilizacji, stał się powszechnym źródłem zarobku. Jest w nas coś takiego, że lubimy wszelkie miniatury jak czcionka, bilon, biżuteria, zapałka... Setki OFENSYWA - maj 2006
takich drobiazgów stały się podstawami cywilizacji; wszelkie przedmioty poddaliśmy stopniowym przekształceniom, dały one początek drobiazgom, a te – nowemu spojrzeniu na świat. Na przykład młyn wodny: jego tryby zainspirowały powstanie zegarka, który całkiem zmienił ludzkie poczucie czasu, organizację pracy. W znacznym stopniu mentalność człowieka zachodniego polega na tworzeniu świata zminiaturyzowanych rzeczy. Człowiek jest takim rozumnym kolekcjonerem różnego rodzaju bibelotów.
Pośpiech wyklucza dostrzeganie drobiazgów, ale innym cudzy pośpiech pozwala je dostrzec... Wielość rzeczy jest namiastką ruchliwości. Ascetyczna, pusta przestrzeń nadaje charakter kontemplacji, ale w niej samej nie możemy żyć. Oszalelibyśmy bez osobliwego zgiełku świata. Niekiedy mieszkania urządza się ascetycznie celowo, gdy ma to służyć praktykom medytacyjnym, ale nie można w nich wtedy mieszkać; momentalnie zapełniają się różnymi domowymi przedmiotami.
23
>> TAK PISZEMY
Stoicy
zwykli mawiać, że wszystkie drzwi są
otwarte
.
Oznacza to, że
człowiek może pójść w każdym
kierunku, jest
wewnętrznie zupełnie
wolny.
Czy potrzebujemy pośpiesznego „ świata dworca”? Właśnie tu pojawia się pewien problem. Uważam, że żyjemy w cywilizacji, którą nazywam „mineralną”, ponieważ od zawsze fascynowała się materią: martwą, fizyczną... Chcąc ją troszkę ożywić, stworzyliśmy technikę, w której materia jest ciepła, ruchliwa i skomplikowana. Nasza cywilizacja mineralna to cywilizacja łowcza, ruchliwa: nie oswajamy rzeczy, ale brutalnie je kształtujemy. Z tą różnica, że łowcy zabijali, a my ożywamy, choć boleśnie: kucie, tarcie, cięcie przedmiotów, poddawanie ich obróbce, to poddawanie ich torturom. Naszym celem jest tworzenie coraz to nowszych elementów, które sobie wyobrażamy. Stale gonimy za tym, co ucieka, bo jakby przestało uciekać, to my przestalibyśmy gonić. Już samo słowo „myślenie” przywodzi skojarzenie ze słowem „myślistwo”. Nie myślimy intuicyjnie jak ludzie Wschodu, którym wolne przestrzenie nie przeszkadzają; my nasze myśli łowimy. Sądzę, że z czasem nasza kultura się udelikatni, ale chwilowo z jej pośpiechu bije pewna chorobliwość. Wystarczy spojrzeć na ludzi w hipermarketach, którzy w oczywisty sposób kojarzą się z myśliwymi, buszując i wypatrując łupów na wystawach. W wyrzucaniu rzeczy widzi Pan przejaw nieszanowania ich; jest to zarazem akt moralny. Wyrzucanie towarzyszy wszelkim wielkim porządkom, ale, z drugiej strony, kończy też pewne etapy : pierwszym wielkim wyrzuceniem jest pozbycie się zabawek. Tak. Jest to albo bardzo traumatyczne przeżycie, gdy pozbawia się dziecka zabawek, albo zwyczajnie zaczynamy je lekceważyć; jest to wtedy odruch bezwzględności i okrucieństwa wobec nich. Rzeczy to nasi mali przyjaciele, partnerzy, nasze aktualne uzupełnienia, służą nam. Znakomite są tradycje ze strychami, gdzie przechowuje się stare przedmioty, bo szkoda je wyrzucać. Można wtedy w nich grzebać, odnajdywać dawne zabawki, kapelusze, listy, suknie, zdjęcia ślubne... Uważam, że kiedy wyrzucamy - niszczymy kartki, zaproszenia czy różne nieprzydatne już rzeczy - wtedy też niszczymy dokumenty naszej codzienności, faktycznie przekreślamy więc siebie. Stanisław Lec kiedyś napi-
24
sał, że trzeba żyć przez kalkę. Oznacza to, że trzeba zostawiać po sobie ślady – dzieła, albo całkiem drobne śladziki naszej obecności, tego, co było dla nas kiedyś ważne. Ktoś, kto takie rzeczy wyrzuca, pustoszy sam siebie, zaciera po sobie ślady : gdy wyrzuca ukochaną zabawkę, laskę, którą zawsze przy sobie nosił, czy jakiś bibelot albo starą fotografię... Jest to barbarzyństwo. Często ludzie zamiast wyrzucić jakieś szczególnie ważne rzeczy, jak stare listy czy zdjęcia, wcześniej je niszczą albo po prostu palą. Dlaczego? W grę wchodzą pewne zabobony. Istnieje przekonanie, z którym się zetknąłem, że jeśli jest jakaś pamiątka, która nam sprawia przykrość, stanowi wspomnienie po kimś, kto zawiódł, to, na przykład, jeśli jest to zdjęcie, wówczas należy je przeciąć i tej osoby się pozbyć. W ten sposób chcemy żeby zniknęło zło, które nam wyrządziła. W rzeczywistości niszczymy także dobro. Niszczenie jednego i drugiego jest bezsensowne; to bardzo prymitywna terapia uwalniania się od czegoś przykrego, chwilowo groźnego, ponieważ to odczucie może się zmienić i chyba nie warto w tym celu zacierać całej przeszłości. Jest słynna książka Orwella „Rok 1984”, gdzie cała cywilizacja jest pokazana jako ta, która zaciera ślady: wyrzuca się portrety dawnych przywódców, wyciera napisy... Zresztą, nawet Egipcjanie to robili tj. wycierali imiona złych faraonów. Jest to myślenie magiczne: jeśli wytrę ślad, to zniknie ten czynnik, który spowodował przykrość. Ludzie o głębokim widzeniu świata tak nie postępują. Ludzie chowają to, co cenne, za szybami. Czy świat za szybą jest dla nas lepszy? Doznaję pewnego chłodu, gdy myślę o człowieku „za szybą”. Takie postrzeganie świata przez szybę pojawia się w psychozach, przy poczuciu obcości. Odczuwanie świata za szybą jako świata równoległego, jest dosyć dziwnym stanem. Witkacy uważał, że jest to stan najbardziej twórczy, a ludzi, którzy go doznają nazwał „ginącą rasą” , bez której, stopniowo, zaniknie wielka sztuka i wszelkie odczucia metafizyczne. Uważam, że efekt szklanej szyby rodzi w człowieku poczucie bycia „rzeczą wśród rzeczy”. Nie sądzę, żeby to była cecha współczesności. OFENSYWA - maj 2006
TAK PISZEMY <<
Uważam, że jest to cecha pewnych typów ludzkich. Ale nie można do końca się dowiedzieć, dlaczego w ten sposób postrzegają świat i rzeczy. Ale, tak jak rzeczy, jesteśmy uwięzieni w przejściowości. Para pijaków i para zakochanych stojących w bramie wzbudza zainteresowanie, bo w niej stoją. Przez bramę przecież się idzie... Przejściowość można pojmować dwojako. Statycznie: czyli gdy jest się między czymś a czymś; na przykład, stojąc na moście, człowiek znajduje się na skrzyżowaniu mostu i rzeki. Albo jako przechodniość: kiedy jesteśmy przechodniami, mijamy wystawy, włóczymy się po mieście. Profesor Bauman wyróżnia postać spacerowicza, miejskiego włóczęgi, który lubi wałęsać się, bo sprawia mu to radość. Bycie w przejściu jest zresztą sytuacją antyczną. Nad Morzem Śródziemnym, koło południa, gdy był nieznośny upał, był zwyczaj sjesty. Przy agorze Grecy ustawiali portyki z kolumnadami, podobnie jak w sukiennicach, i tam się gromadzili w cieniu, żeby sobie podyskutować. Stąd właśnie zrodził się stoicyzm, nazwa pochodzi od słowa stoa, które oznacza bramę, przejście. Stoicy zwykli mawiać, że wszystkie drzwi są otwarte. Oznacza to, że człowiek może pójść w każdym kierunku, jest wewnętrznie zupełnie wolny. Stanie w przejściu jest sytuacją wolnego wyboru: mogę pójść prosto przed siebie, mogę zawrócić... Ukazuje to decyzyjność człowieka, wielość możliwości. Bardziej to widać w przejściu niż na placu, gdzie też mogę pójść wszędzie, gdzie chcę, ale to się odbywa przy tzw. agorafobii, mianowicie: na placu idę jak najkrótszą drogą, żeby przejść jak najszybciej, żeby nie być na widoku, podczas gdy schroniony w przejściach, znajduję się w punkcie wyjścia do wolności. Przyczyna powstawania śmietnisk tkwi, według Pana, również w rzeczach : w ich masowości, tandetności i jednorazowości. Ale czy postępująca różnorodność śmieci nie dowodzi także postępującej komplikacji wewnętrznej człowieka? Nasza cywilizacja produkuje ogromną ilość rzeczy jednorazowego użytku; możliwe, że z czasem dojdzieOFENSYWA - maj 2006
my do jednorazowych, plastikowych - jak worki czy folie sklepowe – koszul, czy garniturów, które pod koniec dnia będziemy zwyczajnie wyrzucać. Stalibyśmy się wtedy cywilizacją przedmiotów jednorazowych, z natury rzeczy tandetnych i banalnych. Już teraz jest ich dużo, jak choćby długopis. Taki postęp byłby bardzo smutny, bo człowiek, który postępuje w ten sposób z rzeczami, sam staje się rzeczą jednorazowego użytku. W takiej kulturze identycznie traktuje się ludzi : aby ich do czegoś użyć. A to jest konsekwencja straszliwa. Czy przechowuje Pan dużo niepotrzebnych, starych drobiazgów? Mam pełne szuflady różnych różności. Najwięcej starych kluczy. Żeby się w tym bałaganie połapać, trzeba by naprawdę długo siedzieć. I rzeczywiście, nie lubię wyrzucać czegokolwiek. Myślę, że jedną z cech ludzi przyszłości jest pasjonowanie się rzeczami. Zbieracz jest jakby prototypem pasjonata. Ktoś, kto zbiera starą broń, stare zegarki czy stare książki, ma pewną pasję. Sądzę, że ujawni się ona, gdy ludzie będą mieli więcej czasu wolnego; staną się wtedy kolekcjonerami, bardzo rozwinie się ich pomysłowość. Małe domowe muzea są nauczycielami kreatywności. Zawsze powtarzam studentom, żeby pisali dzienniki... Po co? Bo utrwalają nastroje-miniaturki, które potem możemy sobie w dowolnej chwili odtworzyć. Jest to kolekcjonerstwo życia, niezastąpiona szkoła pisania, takie ćwiczenie niesamowicie wyrabia styl. Najlepszym dowodem są „ Dzienniki” Gombrowicza. Swoją drogą, szkoda, że tak późno je zaczął. A listy? Kiedyś cała kultura opierała się na pisaniu listów, pamiętników, dzienników. Ludzie uprawiali w ten sposób fotografię pięknych chwil, chcieli zatrzymać, zapisywać to, co wartościowe, cenili w ten sposób różne drobiazgi, chcieli sobie te skarby przekazywać. Takimi ulotnymi „ śladami dni” są dziś sms-y. Może powinno się je utrwalać... Rozmawiała:
Sylwia Hejno 25
>> TAK PISZEMY
Trzeba ulec reklamie, indoktrynacji mediów, producentów. Trzeba, by być takim jak inni, nie wyróżniać się i nie zostać okrzyczanym gorszym, kupować to, co jest aktualnie na topie. Tysiące braci i sióstr-ksero chodzących po ulicach nie mogą się mylić. Moda zmienia się bardzo szybko. To, co jeszcze wczoraj było trendy (to określenie chyba już nie jest na topie, ale mogę nie mieć racji), dziś jest już przestarzałe i niemodne. Znajomi będą się śmiali, trzeba kupić coś nowego. A jest co. Producenci prześcigają się w produkowaniu coraz to nowych rzeczy. Przy pomocy mediów kreują modę. To, co jeszcze kilka lat temu było szczytem bezguścia, teraz może być super-modne. Prawo owczego pędu działa doskonale. Masz ty, muszę mieć i ja. Trzeba jeść grzecznie papkę, jaką serwują nam reklamy. Potem można patrzeć z góry na kogoś, kto nie ma podwiniętych nogawek u spodni, nie posiada komórki
26
z aparatem fotograficznym, czy nie słyszał nowego albumu Tokyo Hotel. To daje przewagę. Jesteśmy w grupie, jesteśmy tacy sami, ubieramy się fajnie, jesteśmy cool, jazzy, trendy i tak dalej. To, co jest popularne i powszechne, jest dobre. Myślenie nie jest potrzebne. Za ludzi myślą kolorowe gazety. Po co się zastanawiać, czy jakiś ciuch będzie dobry; wystarczy wziąć gazetkę i już wszystko wiemy. Jakaś gwiazda napisze do nas, za pośrednictwem czasopisma oczywiście, dlaczego warto nosić futrzane kozaczki, lub kupić sobie fikuśną lampę czy inny (wydawałoby się – nikomu niepotrzebny) gadżet.
tach. Kult serialu polskiego oczywiście, bo mieliśmy przecież jakiś czas temu uwielbienie dla Dynastii, czy nieśmiertelnej Mody na sukces (która, notabene, ciągnie się dalej w najlepsze). Obecnie jednak, zarówno w telewizji publicznej, jak i prywatnej, królują polskie produkcje. Królują dosłownie, bo w ostatnich latach nastąpił istny wysyp różnego rodzaju tasiemców, począwszy od komediowych sitcomów, a skończywszy na ckliwych sagach rodzinnych. Dzięki temu wszyscy w kraju znają Katarzynę Cichopek (bo tańczy tak pięknie, jak gra w serialu) oraz najlepszą polską aktorkę – Małgorzatę Kożuchowską.
yślenie nie jest potrzebne. Potrzebne jest zapamiętywanie. Czego? Trendów oczywiście. Ale również imion i nazwisk wielkich gwiazd muzyki, kina, czy – chyba przede wszystkim – serialu. Kult serialu w Polsce bardzo się rozprzestrzenił w ostatnich la-
Ostatnio byłem, mówiąc eufemistycznie, bardzo zaskoczony, kiedy usłyszałem historię z jednej z lubelskich uczelni. Na lektoracie języka angielskiego nikt z grupy studentów II roku nie potrafił powiedzieć, któż to taki jest Woody Allen. Kożuchowską by pewnie znali. Wylansować można
M
OFENSYWA - maj 2006
TAK PISZEMY <<
wszystko i każdego. Zależy to wyłącznie od kreatywności i pomysłowości danego producenta.
Z
nany i podziwiany kolarz Lance Armstrong, który wygrał walkę z rakiem i wrócił do czynnego uprawiania sportu, rozpoczął jakiś czas temu kampanię przeciw nowotworowi. Charakterystycznym jej znakiem stała się żółta opaska ze specjalnego tworzywa, noszona na przegubie ręki przez sportowca oraz ludzi solidaryzujących się z akcją. A dziś? Armstrong nawet się nie spodziewał, że wylansuje nową modę. Jeszcze rok temu opaskę można było zdobyć jedynie drogą wysyłkową, zamawiając bezpośrednio w fundacji z USA. Jednak po jakimś czasie, w każdym niemal pisemku „dla pań”, pojawiły się jej kopie. W różnych kolorach i dużo taniej niż z zagranicy. I o ile wcześniej altruistów było niewielu, o tyle teraz wszyscy masowo zaczęli wspierać walkę z rakiem. Szczególnie kobiety, bo gadżet nie
OFENSYWA - maj 2006
jest żółty, można wybrać sobie kolor; gazeta niedroga – można kupić kilka różnych opasek i zakładać do różnych strojów. Słowem: opaska ładna, kolorowa, niedroga, no i oczywiście WSZYSCY ją noszą. Wniosek jest prosty i nasuwa się sam: TRZEBA ją mieć. A że przy okazji solidaryzujemy się z czymś dobrym, to chyba tym lepiej. Ostatnio jednak mniej ludzi nosi kopie opasek Armstronga. Czyżby już się nie solidaryzowali?
S
ezonowa jest również muzyka. Radio i telewizje muzyczne raczą nas coraz to nowymi gwiazdami. Wykreować można właściwie każdego artystę (przykładem chociażby królowa dyskotek – Mandaryna). Każdy jest objawieniem. A ile z tych objawień zobaczymy ponownie za kilka miesięcy? Niedużo. Nie śledzę muzyki popularnej, więc nie nadążam za trendami. Nie da się jednak nie zauważyć, nawet
jeśli ogląda się telewizję sporadycznie, że jeszcze niedawno modny był hip-hop. Muzyka dotąd zawsze mocno undergroundowa, nagle zaczęła pojawiać się w telewizji. Niemal wszędzie można było usłyszeć zespoły domorosłych raperów, śpiewające jakie to życie jest kurewskie. Nagle połowa nastolatków zrozumiała, że życie rzeczywiście jest takie, a hip-hop to jedyna rzecz, dla której warto żyć. Obecnie jednak jest go jakby mniej w mediach. Może więc warto żyć również dla czegoś innego? We wszystkich mediach na topie jest dziś kwestia ich wolności a raczej zniewolenia. Na każdym kroku możemy się natknąć na artykuły poświęcone temu zagadnieniu. Dzięki poczynaniom partii rządzącej temat ten stał się bardzo modny. Trzeba o nim pisać. Trzeba być takim jak inni. Dlatego ja nie napiszę o tym ani słowa
Michał Domagalski
IL. ANNA DARMOCHWAŁ /JAKUB JAKUBOWSKI
27
ONE
„Do łóżka zabieramy tylko dobre towarzystwo”
>> TAK PISZEMY
No,
wiesz, każdy coś ma. Ja mam ją. Nie wiem od jak dawna, ale pewnie długo, bo wydaje się być już solidnie zmęczona swą egzystencją. Ale czy można jej wierzyć? Zawsze lepiej zachować dystans, żeby móc się wycofać - JAKBY CO.
…nie pamiętam, czy było już kiedyś takie „jakby co”, czy trzeba było uciekać. Po prostu takie związki towarzyszą mi od kiedy moja pamięć zaczęła coś notować i, jak sam pewnie wiesz, bywają mniej lub bardziej czytelne bazgroły, a moje pismo do wyraźnych nie należy. Ale to nie na temat. Miało być o mnie i o niej, albo raczej - o NICH. Najpierw: dzieciństwo - dojrzewanie - teraz studia (nie żeby studia wykluczały dojrzewanie, ale „wszyscy’” mówią, że wtedy człowiek jest już dojrzały). Jakoś tak się to wszystko toczy, że od początku mego bytowania, zawsze była i jest jakaś „ona”. Dlaczego? pytasz… Chyba mogę rzucić tu tylko jakiś mierny banał, że pomaga zrozumieć i przetrwać w tym pokręconym świecie. Ten układ mi po prostu pasuje, mój egoizm może sobie tu buszować niczym nieskrępowany: biorę dużo nie dając prawie nic, poza odrobiną uwagi. Chyba na razie starczy tego uzewnętrzniania; nie wiem, czy to teraz modne. Jak to wygląda z - tak zwanego - boku? Hm… W szkole uczyli mnie o Tristanie i jego „Jasnej” kobiecie, o Abelardzie i Heloizie, no i, oczywiście, nie można pominąć nieśmiertelnej dwójki z Weronyw tych związkach zawsze coś szwankowało. Im było dobrze, ale inni [większość] mieli na ten temat inne zdanie. Wiadoma rzecz, że nasz związek jest inny i to porównanie może dziwić: rzecz dzieje się w XXI wieku, nie ma jego i jej, ale pewnego paralelizmu między naszym i tamtymi związkami nie możesz nie dostrzec; i u nas, i u nich jest zgrzyt z „poza-nami”. A poza - nami akceptację ma tylko to, co jest współczesne; współczesne do bólu są media. Są wszędzie i we wszystkim, rządzą każdym skrawkiem rzeczywistości, rządzą nami. Nasza świadomość nie potrafi już odnotować faktu, że jesteśmy doskonale zaprogramowanymi medialnymi roboto-odbiornikami. Oto do czego prowadzi „przyzwyczajenie”, wielkie globalne przyzwyczajenie, które już dawno zmieniło się w ogólne uzależnienie. tym układzie ja i ona wydajemy się zabawne, groteskowo - anachroniczne. Anachronizm bywa ciekawą stylizacją, ale na taką jej formę nie znajduję miejsca pomiędzy internetem a telewizją. Można by tu wstawić kolejny frazes o samotnej wyspie na morzu medialnej dominacji, ale nie popadajmy w śmieszność. Jeśli nawet niezbyt uważnie obserwujesz współczesną współczesność - sam zauważyłeś, że >one wszystkie< przestały być już wskaźnikami i wykładnikami tego, co dzieje się w kulturze; teraz jest ona zapładniana przez radio, telewizję, internet czy gazety. Kiedyś taki Gustaw mógł wykrzykiwać i rzucać wyzwiska, że katy itp. - wszyscy rozumieli dlaczego. Samobójstwo Wertera w żółtym fraczku też było pośrednio przez nie spowodowane i nie wymagało to żmudnych wyjaśnień. Kiedyś były bohaterkami [co z tego, że czasem negatywnymi? Na szkol-
W
28
OFENSYWA - maj 2006
TAK PISZEMY <<
nych seansach „Ogniem i mieczem” też odbywało się zbiorowe wzdychanie do Bohuna, a ten raczej kryształowy nie był]. One kształtowały opinie, na nich wspierała się kultura. Ale wiek XIX dawno odszedł do lamusa, XX - też; ten jeszcze jako tako o nich pamiętał. Teraz mamy, trochę już trwający, wiek XXI i początek tek bajecznej ery IV RP, a jak to wygląda - już się dowiedziałeś. Jeśli chcemy na coś pokrzyczeć, one będą ą ostatnimi adresatkami. Swój głos os skierujemy na odbiornik TV, kiedy pokaże np. panoszące się ptactwo, bo to albo ptasia grypa, albo zamiar wprowadzenia cenzury obyczajowej. Możliwe jest też wyartykułowanie swych emocji względem wyszukiwarki internetowej, gdy nie znajdziemy strony Trzech Ich, lub wobec jakiejś gazety, bo akurat tego dnia nie ma wkładki z przepisami prosto z Meksyku. ONE. Jeśli nawet będą za 9.99 w kiosku, w którym ta gazeta zostanie kupiona, raczej nie zatrzymają naszej uwagi. ie pamiętam czy ci opowiadałam o moich znajomych, też studentach. Jakiś czas temu kupili sobie pralkę. W sumie nic niezwykłego, tyle tylko że nie ma ona „wejścia na wodę” [zupełnie nie wiem jakiego terminu technicznego powinnam użyć], więc maszyna nie do użytku. Postawili ją sobie w kuchni, bo w łazience stoi już inna, też wybrakowana. Każdy ma bzika, ich bzikiem może być zbieranie zepsutych pralek, a bzikiem innych zbieranie >ONYCH< byłych twórców kultury. Całkiem podobna sytuacja: towar też nieużywany, o czym świadczy gruba warstwa kurzu. Ale co tam kurz - ładnie prezentują się na półkach. Podobno do łóżka zabieramy tylko dobre towarzystwo. Skoro to nie one dostarczają nam potrzebnej dawki adrenaliny przed snem, widocznie należą do klasy niższej, której wstęp do naszego elitarno - medialnego świata jest wzbroniony. Długo mogłabym tak gdybać, a ty mi przytakiwać - może powinnam znaleźć innego adresata. Bo przecież ciebie chciałam tylko spytać, co czytasz. Bo wiesz, każdy coś ma. Ja mam ją
N
Żaneta Grzywacz
OFENSYWA - maj 2006
29
>> TAK PISZEMY
Odrobina poezji
we współczesnych kamieniach
P
óźne godziny popołudniowe, 15 marca, w Ośrodku Brama Grodzka - Teatr NN: sala widowiskowa zapełnia się ludźmi. Przyszli tutaj z okazji rocznicy urodzin. Zazwyczaj przyjęcia urodzinowe kojarzą się z tortem ze świeczkami i prezentami dla jubilata. Tutaj jest jednak inaczej… to 103 rocznica urodzin Józefa Czechowicza, poety, który zginął podczas bombardowania Lublina w 1939 roku. Dzisiaj możemy nie tylko czytać jego wiersze, ale także oglądać zdjęcia przedstawiające przedwojenny Lublin. W sali gwar i chaos, wszyscy zastanawiają się, kto w tym roku usiądzie na czternastu krzesłach stojących naprzeciw widowni. Inni wspominają, jak było w poprzednich latach, bo to już piąte spotkanie z tej okazji.
Kilka minut po godzinie siedemnastej wszystkie miejsca siedzące i stojące są już zajęte. Tomasz Pietrasiewicz, dyrektor Teatru NN wita przybyłych gości: „Za oknem zimno, plucha, politycy się kłócą, a my czytamy poezję.” Bo właśnie czytanie Poematu o mieście Lublinie ma być najważniejszym punktem tej uroczystości. A skąd to nawiązanie do polityki? Miał tu-
taj być Janusz Palikot, ale nie pozwoliły mu na to obowiązki. Organizatorzy spotkania chcieli pokazać, że jesteśmy już w XXI wieku i próbowali połączyć się telefonicznie z panem Palikotem. Niestety, odpowiadała tylko automatyczna sekretarka. Już po raz piąty osoby w różny sposób związane z Lublinem przeczytają czternaście fragmentów Poematu… Czternaście fragmentów, dlatego czternaście krzeseł, ale dwa z nich są wolne. Dlaczego? Za chwilę wszystko wyjaśni jeden z pracowników Ośrodka Brama Grodzka, Witold Dąbrowski. Przedstawia on osoby, które w tym roku będą miały zaszczyt zaprezentować swoje umiejętności recytatorskie. Są to: Jose Dakar, Jan
Magierski, Bolesław Stelmach, Edward Balawajder, Grzegorz Rzepecki, Ojciec Hieronim Kaczmarek, Jan Kondrak, Elżbieta Cwalina, Andrij Sawenec, Agnieszka Dybek, Tomasz Rakowski, Jarosław Koziara
Zgodnie z tradycją ostatnie miejsce przeznaczone jest dla ochotnika; w tym roku zajmuje je Jerzy Kalinowski. Pozostało jeszcze jedno puste krzesło, a na nim kartka z na-
TAK PISZEMY <<
pisem: „Władysław Panas”. Profesor zmarł rok temu, ale pamięć o nim będzie zawsze, zwłaszcza w tym miejscu i przy takiej okazji.
S
posoby odczytania poezji są tak różne, jak różni są zaproszeni goście. Niektórzy czytają z kartki, inni recytują z pamięci, głosy są ciche, ale nie zabrakło też tych bardziej donośnych; są zwróceni twarzą do publiczności, ale również spoglądają przez okno na Stare Miasto, o którym tak pięknie pisał Czechowicz. Głos profesora Panasa również da się słyszeć; niestety- to tylko nagranie; u niektórych osób pojawiły się łzy w oczach. Za oknem robi się ciemno, zamyślone twarze osób siedzących na widowni odbijają się w szybach okien, a za nimi oświetlone Stare Miasto. Nie mogło zabraknąć prezentów urodzinowych. Pan Józef Zięba prezentuje wydaną przez Ośrodek książkę Rozmowy o Józefie Czechowiczu. Teraz nadszedł czas na wspomnienia i refleksje. Jak to ktoś żartobliwie określił: „sytuacja zmieniła się z urodzin Czechowicza na urodziny Lublina”. Zaczyna się rozmowa na temat stosunku różnych osób do Lublina, zarówno przyjezdnych, jak też tych, którzy tutaj się urodzili. Dyskusję zaczyna ojciec Hieronim Kaczmarek, który mówi, że często spotyka lublinian, którzy nie cieszą się z tego miasta. Bardzo go to dziwi, dlatego wypowiedź kończy słowami: „Chciałbym im życzyć, żeby kochali swoje miasto. Cieszę się, że mogłem przeczytać coś, co jest świętością dla lublinian.” Według Jana Kondraka miasto tworzą ludzie; gdyby nie to, ciężko byłoby się przywiązać. Profesor Bartmiński mówi, że w Polsce są dwa takie same miasta, jedno na wschodzie, drugie na zachodzie: Lublin i Lubin. Lublin ma w sobie to coś, co mieści się w tym „l”.
Pan Tomasz Rakowski przyznaje, iż wielokrotnie próbował wyjeżdżać z Lublina, ale to miasto ma w sobie to coś, czego nie potrafi określić, ale co nie pozwala stąd wyjechać. Może chodzi o to, że miasto powstało na gruncie, którego już nie ma, który został zniszczony i do tej pory nie udało się przywrócić jedności. ”Może to jest ta tożsamość, że właściwie jej nie ma, że dopiero się tworzy.” Jeden z lubelskich architektów, Bolesław Stelmach, skierował rozmowę na inne tory: „mniej zajmuję się materią ludzką, mnie bardziej interesują kamienie: te stare i te nowe. Jeżeli będzie w nas miłość i poezja, będzie łatwiej budować kamienice. Bo ściany nie do końca będą proste, będą przesączone poezją. Chciałbym, żebyśmy tej odrobiny poezji we współczesnych kamieniach nie zatracili.” Na koniec jeszcze jeden prezent dla Czechowicza. Jest przygotowywana płyta, której fragmentu już teraz można było wysłuchać. To było nagranie Hanny Krall: wspomnienie o Czechowiczu, Lublinie i odczytanie fragmentu Poematu…Witold Dąbrowski, który kilka dni wcześniej z nią rozmawiał, powiedział, że ona sama zaczęła się zastanawiać: „A może ja bym w tym Lublinie zamieszkała, skoro mi tam tak dobrze?...” Siedząca w kącie widowni grupka młodych ludzi zaczyna po cichu rozmawiać, że to trochę dziwne, iż przyjezdni potrafią docenić urok Lublina, a mieszkańcy chcą jak najszybciej stąd wyjechać. Może rzeczywiście trzeba objechać cały świat, aby stwierdzić, że drugiego takiego miasta nie ma nigdzie. To właśnie dostrzegł Czechowicz, który czuł atmosferę Lublina, a teraz jego duch unosi się gdzieś nad miastem nawet w tak pochmurne popołudnie
Magdalena Pietroń FOT. MARIUSZ MIERZEJEWSKI
>> TAK PISZEMY
Wszyscy jeste jesteśmy my Pi Piłatami Jest Czechowicz związany z Lublinem najgłębiej jak tylko można[..]. Poznał tu niemal wszystko co liczy się w ludzkiej egzystencji: biedę, choroby, patriotyczne uniesienie [..], przyjaźń, inicjację artystyczną. Wyjeżdżał stąd za chlebem, ale nigdy nie odciął się od swojej małej ojczyzny lubelskiej i stale do niej wracał. Ostatni raz w tragicznym wrześniu 1939 roku, aby tu spotkać się (9 IX) ze śmiercią. Koło jego życia zamknęło się: zginął pod niemieckimi bombami bardzo niedaleko od miejsca, gdzie przyszedł na świat. Rzec wolno: z lubelskiego prochu powstał i do lubelskiego prochu powrócił. Żyje jednak w swoim dziele a wraz z nim nasze miasto i my. [...] Wprowadzając swoje miasto rodzinne do wielkiej poezji, utrwalając je w słowie poetyckim, czyli w materii nad wyraz subtelnej i wydawać by się mogło ulotnej, ale faktycznie takiej, która nie podlega ani unicestwiającemu działaniu czasu, ani niszczycielskim zapędom ludzi, uczynił je Czechowicz bytem zaiste niezniszczalnym. Odejdą bowiem w niebyt działacze i ich czyny, rozpadną się budowle, nowoczesne ongiś technologie zestarzeją się, zdezaktualizują się odkrycia naukowe, szybko przeminie doraźna popularność, lecz to, co ustanowi poeta, żeby sparafrazować wielkiego filozofa i innego wielkiego poetę, będzie trwało zawsze. Prof . Władysław Panas
G
rób Józefa Czechowicza znajduje się w kwaterze ofiar września ’39 roku na cmentarzu przy ul. Lipowej. Oznaczono go skromną tablicą
FOT. AUTORZY
34
nagrobną. Podczas swojego pobytu w Lublinie miejsce spoczynku przyjaciela odwiedził Czesław Miłosz. Powiedział wtedy: „chrońcie przed czasem grób Józka”.
Grób Józefa Czechowicza TEKSTU
OFENSYWA - maj 2006
TAK PISZEMY <<
Innego zdania jest ks. rektor Cezary Kostro, według którego groby są własnością cmentarza, ponieważ nikt nie figuruje jako ich dysponent. – Poza tym istnieje coś takiego jak domniemanie zgody. To miejsce należące do narodu, mamy więc prawo o nie dbać i w tej sytuacji domniemywać o zgodzie rodziny - uważa ks. Kostro.
- Śmietnik stoi tam dlatego, że żaden z dysponentów nie chce się zgodzić na to, żeby stał koło jego grobu - tak skomentował to ks. rektor Cezary Kostro, zarządca Cmentarza Rzymskokatolickiego przy ulicy Lipowej – Powiem przekornie, że było to jedyne miejsce, o które nikt się nie upominał. Stanisław Czechowicz studiował prawo na KUL-u, pracował jako profesor w Gimnazjum im. Arciszowej. To on wprowadził młodszego brata do lubelskiego środowiska literackiego. Był legionistą, uczestnikiem walk I wojny światowej i wojny polsko-radzieckiej. Po powrocie z niewoli zachorował na gruźlicę i, po kilku latach, zmarł. Ponieważ jego rodzina nie była zamożna, pogrzeb urządzili mu przyjaciele.
Powstały plany uporządkowania grobów rodziny Czechowiczów. Zaangażował się w to m.in. Ośrodek „Brama Grodzka Teatr NN”. Dyrektor ośrodka, Tomasz Pietrasiewicz uważa, że należy zachować skromny charakter tych miejsc. - Dookoła ziemnych grobów brata i matki poety powinny powstać kamienne obramówki. Pamięć o nich nie potrzebuje pomników, krzyku i luksusu. Groby Czechowiczów to świetna okazja do pokazywania historii. Każdy ma prawo się nimi zająć. To ludzie, a nie instytucje powinni być wrażliwi, na tym polega budowanie społeczeństwa obywatelskiego.
FOT. AUTORZY
TEKSTU
Przy ulicy Lipowej pochowany jest również brat Józefa, Stanisław. Miejsce jego spoczynku zaznaczono jako ważny obiekt na planie cmentarza, umieszczonym na tablicy przy wejściu głównym. Mimo dokładnego określenia lokalizacji tego grobu, jest on trudny do odnalezienia. Zasłania go wielki kontener ze śmieciami.
Widok grobu Stanisława Czechowicza od strony alejki
Grób Katarzyny Czechowicz
FOT. AUTORZY
TEKSTU
W Lublinie pochowana jest też matka Czechowiczów, Katarzyna. Niewiele osób wie, że jej grób znajduje się na cmentarzu przy ul. Unickiej. Uczniowie XIX Gimnazjum im. J. Czechowicza na ziemnej mogile postawili krzyż. Do tej pory nikt nie zajął się sprawą grobów rodziny największego lubelskiego poety. Eugenia Łoś, dyrektor Muzeum Literackiego im. Józefa Czechowicza tłumaczy to tym, że nie można nic zrobić bez zgody rodziny.
OFENSYWA - maj 2006
B
rak wyobraźni i ignorancja spowodowały, że na grobie Stanisława Czechowicza stanął śmietnik. Teraz „ważne miejsce”, zaznaczone na planie cmentarza, szczególnie przyciąga uwagę. Najwyższy czas zadbać o wizytówki miasta i przestać umywać ręce. Lublin bez przestrzeni świętych i specjalnych pozostanie tylko prowincjonalna dziurą
Piotr Gofroń Elżbieta Pyda 35
>> TAK PISZEMY
J
akiś czas temu Młodzież Wszechpolska oburzyła się na duńską reklamę, której bohaterami byli trzej polscy chłopi. Jeden miał na głowie kapelusz, drugi pokazał się w podartym swetrze, a trzeci trzymał widły. Według Młodzieży Wszechpolskiej już sam ten widok siał zgorszenie, bezpośrednio uderzając w dobre imię narodu polskiego. Z ciekawości obejrzałam tę kontrowersyjną duńską produkcję (była dostępna w internecie). Niestety, choć bardzo się starałam, nie znalazłam w niej nic oburzającego. Ani w obrazie, ani w dialogach. ANDRZEJ STASIUK też by nie znalazł. On by się w tej reklamie wręcz zakochał. Choć jego ostatnia książka - Jadąc do Babadag - została wydana dwa lata temu i głośno o niej trąbiono, wpadła mi w ręce dopiero teraz.
My gorszej Europy z
Ta
książka jest jak świat, który opisuje. Pozbawiona właściwie początku i końca, chaotyczna i nieprecyzyjna gatunkowo. Ni to reportaż, ni opowiadanie, wszystko gubi się i plącze jak zapomniana trakcja kolejowa na słowackiej prowincji. A może węgierskiej, a może polskiej. W książce Stasiuka jest to bez znaczenia, tak samo jak chronologia wydarzeń. W tej części kontynentu czas jest zupełnie nieważny. Krytycy rozpisywali się o Jadąc do Babadag jako o przypowieści o przemijaniu i trwałości. Tak, bo w środkowej Europie trwała jest właśnie nietrwałość i to najbardziej zachwyca autora. Ciągły rozkład, rdzewienie, butwienie trwa od wieków i będzie trwało wieki, bo ta kraina zawsze będzie śmietniskiem Zachodu, który nigdy nie przestanie wyrzucać tu swoich odpadów. A my je będziemy próbowali przetwarzać na coś, co nam się jeszcze może przydać. I nieważne, czy odpadem tym będzie uszkodzone audi na niemieckich numerach, czy zwiędła idea integracji europejskiej, która integracją przestała być już dawno. A więc, zgodnie z polsko-słowacko-albańsko-rumuńsko-ukraińskimi kompleksami, jesteśmy zapóźnieni. Tylko że im głębiej wczytujemy się w opowieść Stasiuka, tym częściej nachodzą nas dziwne pytania, a pewne rzeczy przestają być już tak oczywiste. Na przemysłowych peryferiach rumuńskiego miasta Baia Mare, spotyka autor niecodzienny widok: Nie było ani aut, ani ludzi. Płaską przestrzeń wypełniał pordzewiały metal, pokruszo-
36
ny beton i porzucony plastik. [...] Słońce świeciło na zrudziałe konstrukcje, na potrzaskane szklane ściany hal, na wypatroszone magazyny, na zamarłe dźwigi, na korozję stali. [...] Blaszane beczki, gumowe węże, radioaktywne błoto [...] dym i ostateczna dekadencja industrialu – wszystko pod świetlistym niebem. Pomiędzy ruinami, wśród wysypisk, na zielonych spłachetkach udręczonej trawy pasły się krowy. W cieniu gigantycznego stalowego komina dreptało stado owiec. W Baia Mare czas zataczał koło. Zwierzęta wchodziły między umarłe maszyny. Te pozornie kruche, miękkie i bezbronne byty trwały od początku świata i odnosiły spokojne zwycięstwa. [...] Tutaj widać to wyraźnie [...] w Baia Mare, w ruinie industrialnego świata, który przetrwał
raptem sto lat. [...] Maszyny są jak zombie. Żywią się naszym pożądaniem rzeczy, zachłannością i pragnieniem ziemskiej nieśmiertelności. otyw gruzowiska złomu powtarza się w Jadąc do Babadag kilkakrotnie. Tak więc ta zacofana wschodnia Europa, gdzie ludzie i zwierzęta żyją w jakiejś dziwnej, niemal duchowej symbiozie („Cóż z nas za ludzie, jeśli nie mamy zwierząt”), odnosi zwycięstwo nad postępem. Nad światem zachodnim, skąd zawsze płyną najnowsze recepty na uszczęśliwienie ludzkości, ostatecznie nie wytrzymujące próby czasu, tak jak zamarłe dźwigi w Baia Mare. Być może więc to po tej stronie niewidzialnej granicy między lepszą i gorszą Europą, leży prawda
M
OFENSYWA - maj 2006
TAK PISZEMY <<
„...
Prowincja kształtuje
niepowtarzalną
mentalność wschodnich
Europejczy-
”
ków
o wszystkim, a reszta kontynentu żyje tylko złudzeniami. Kiszyniów stanowił jedno z niewielu miast, w których zatrzymał się Stasiuk na dłużej (złożył jeszcze wizytę w Bukareszcie, ale tylko po to, by zobaczyć grób „Geniusza Karpat”). Oto, co tam zastał: Rodząca się właśnie mołdawska klasa średnia: złoto, ciemne okulary, ogólnie dostępny styl, gdzieś między cinkciarzem, alfonsem i włoskim amantem. Kobiety przypominały te widywane w telewizji. Prawie wszystkie nosiły na szyjach małe srebrne telefony komórkowe zawieszone na łańcuszkach. [...] Kolesie w land cruiserach, patrzący na ulice jak na swoją własność, [...] łysi małolaci w szerokich spodniach [...] panny z gołymi brzuchami, na niebotyczOFENSYWA - maj 2006
nych i chwiejnych obcasach [...] romańsko-słowiańska mieszanka urody, oszpecona burdelowym makijażem, chłopska nieśmiałość w rewiowych kostiumach. To, czym żyją mieszkańcy Kiszyniowa to tylko żałosny akademizm, prymitywne naśladownictwo zachodniego life style’u. To Europa Zachodnia przeglądająca się w krzywym zwierciadle. To ten odwieczny kontrast między Zachodem i Wschodem. W końcu, to odzwierciedlenie wschodnich kompleksów, ale też wielka metafora kruchej materii, z której zbudowany jest Zachód. Materii opartej na fałszu. Połyskujące komórki, służące nie tyle do dzwonienia, ile do noszenia ich na łańcuszkach, zbyt szerokie spodnie na tyłkach małolatów o wygolonych głowach i ogólnie wojna wypowiedziana autentyzmowi i prawdzie. Tak trafna demaskacja zachodniej pseudokultury może nastąpić tylko tutaj. achód też uprawia naśladownictwo – samego siebie. Zakochany tylko w sobie i swoich postimperialnych sentymentach, przypomina rozkapryszone dziecko, które gubi się w zasadach własnych zabaw, choć się do tego nie przyznaje. Wymyśliło kiedyś grę w tolerancję religijną. Europa miała być chrześcijańska i muzułmańska. Ostatecznie stała się ateistyczna, bo nie potrafiono znaleźć metody na pogodzenie obu religii i, krok po kroku, dyskryminowano je obie. Wilno (do którego Stasiuk nie dotarł, ale które również ma w sobie tą cudaczną środkowoeuropejskość) też nie jest miastem katolickim. Ani prawosławnym. Jednak jest miastem bardzo religijnym. Zza każdego niemalże rogu wychyla się gotycki kościół, albo barokowa cerkiew. Żyją w symbiozie jak ludzie i zwierzęta spod rumuńskiej Baia Mare. Na Zachodzie podobno nie ma granic. Ale czymże są granice? Granice to świadomość odmienności. Nie możemy zjeść na górze, bo przyjechali Niemcy, a my jesteśmy Polakami, zostaje więc tylko dół – wytłumaczył mi kiedyś szef jednej z paryskich restauracji w państwie „bez granic”. Nie wiesz, co to znaczy być Albańczykiem w Europie – usłyszał Stasiuk od jednego z rodaków Envera Hodży. W Jadąc do Babadag padają nazwy wsi i krain geograficznych, ale nigdy państw. Granice w tej części kontynentu przesuwane były tak często (w dodatku rzadko kiedy z udziałem
Z
jej mieszkańców), że straciły już jakiekolwiek znaczenie. Między Bałtykiem a Morzem Czarnym rozciąga się wielka kraina, która istnieje i której nie ma. Na wschód od cywilizowanego Zachodu i na zachód od dzikiego Wschodu leży odwieczny poligon Europy, która testuje sobie na nim swoje, w większości nietrafione, idee. I nie robi tego w miastach, a właśnie na prowincji. Bo to prowincja kształtuje niepowtarzalną mentalność wschodnich Europejczyków. Stasiuk wie, że chłopi z duńskiej reklamy mogli być tak Polakami, jak i Ukraińcami, Rumunami czy Słoweńcami (twórcom reklamy zapewne też było wszystko jedno). Bo tą część Europy zamieszkuje tak naprawdę jeden naród. Spory ukraińsko-rumuńskie, rumuńsko-węgierskie i węgiersko-słowackie przypominają niewinne sąsiedzkie waśnie o miedzę. Bo jak Węgier z Siedmiogrodu może kłócić się z sąsiadem - Rumunem, skoro jeszcze niedawno obaj byli Węgrami, a teraz obaj są Rumunami? Narodowość jest w tej części Europy nadal święta, ale każdy wie, że tak naprawdę stanowi już fikcję. W książce Stasiuka pojawia się odwołanie do postaci Corneliu Zelei Codreanu – przedwojennego rumuńskiego nacjonalisty, pół-Polaka, pół-Niemca, jednak uważającego się za najbardziej rumuńskiego z Rumunów. ywa, że narody środkowoeuropejskie nie mają swoich państw (Cyganie), a państwa środkowoeuropejskie - swoich narodów (Mołdawia). Mołdawię zamieszkują Rumuni, których Mołdawianami uczynił dopiero niedawno pewien Gruzin, stojący na czele rosyjskiej potęgi. We wschodniej Europie istnieje też państwo-fantom. Jego granic strzeże materialne wojsko, ale kraju nie ma na żadnej z map świata. Nikt go nie uznaje. To Naddniestrze, przypominające dekorację do jakiegoś filmu. Ktoś wybudował tam szeroką szosę, po której nic nie jeździło oraz stacje benzynowe, które teraz zapadały się w ziemię i ogólnie wszystko wyglądało na porzucone, wzgardzone i niepotrzebne, nic nie warte. Bo cała wschodnia Europa jest porzuconym i wzgardzonym fantomem. O wiele bardziej autentycznym niż struchlały Zachód, którym tak bardzo pragnie kiedyś zostać
B
Karolina Przesmycka 37
>> TAK PAMIĘTAMY brązową blachą. Dwa stanowiska i podniszczone ławki dla podróżnych. Całkiem nieźle, w porównaniu do okolicznych miejscowości, gdzie jeden przystanek służy za cały dworzżec. Na ławce siedzi starszy pan (z laseczką, w marynarce koloru mokrej ziemi). Obserwuje mnie uważnie spod ronda starego kapelusza. Wygląda jak element dworca, jakby właśnie tam było jego miejsce. Uśmiecham się do niego, a on odpowiada na pytanie, którego nie zdążyłam jeszcze zadać. - A, paani! Autobusy do Słonnego we wakacje nie jeżdżą. Tak to jeszcze dzieci do szkół wozi, ale teraz to już nie... Trzeba iść. Staruszek radzi mi iść po piętnastej. Może ktoś będzie wracać z pracy, to mnie zabierze.
J
est południe. Nie chcę czekać. Biorę plecak i idę. Koło starej, okrągłej cerkwi skręcam w lewo, tuż obok znaku „Słonne 7 km”. - A, siadaj pani! Co będziesz pani szła taki kawał - słyszę po przejściu może stu metrów w dół asfaltowej drogi. Dziękuję i siadam na wóz, na worki z mąką. Widzę małe, czarne robaki, które wspinają się w poszukiwaniu dziury, przez którą mogłyby dostać się do zawartości worków.
Są
dwa sposoby, żeby się tam znaleźć. Pierwszy, osobisty: zamykam oczy... Drugi - normalny, dostępny dla każdego. Trasa Lublin - Rzeszów, kilka godzin jazdy, to zależy od środka komunikacji. Ja wybieram busy; są tańsze i wygodniejsze. Kilka minut po godzinie szóstej stoję na przystanku PKS. Przyjeżdża nowy, lśniący, niebieski bus. Dwie osoby siadają z przodu i szybko wpadają w, typowy dla podróżnych, stan pół-snu pół-jawy. Ruszamy. Wyjeżdżamy z Lublina powoli, bo ruch jest duży, mimo tak wczesnej godziny.
Po
ponad dwóch godzinach bus wjeżdża do Rzeszowa, parkuje na placu przed najbrzydszym pomnikiem w Polsce, zwanym „wielką c...” Wysiadam. Idę w stronę dworca PKS. Mijam Uniwersytet Rzeszowski, okazałe szare mury, studentów palących przed wejściem. Ponad godzinę czekam na autobus do Dubiecka. W końcu przyjeżdża stary gruchot, nazywany przez niektórych „ogórkiem”. Wsiadam i zastanawiam się, czy pokona wszystkie podjazdy, a będzie ich kilka. Za oknem zaczyna się robić zielono. To jeszcze nie tu, ale już na twarzy mam uśmiech, który pewnie dziwi innych pasażerów. W autobusie panuje martwa cisza, pomimo ryku silnika, który przewyższa dopuszczalne normy hałasu. Nikt nie rozmawia, nikt się nie śmieje, nikt się nie śpieszy. No bo i nie ma do czego. Mijamy tabliczkę Dubieckiego Parku Krajobrazowego. Serce zaczyna mi szybciej bić, a to przecież tylko mała, czerwona tabliczka z rozmytym przez deszcz napisem. Litery są już prawie niewidoczne. Nikt, poza mną, na tę tabliczkę nie patrzy, ani nawet na krajobraz rozciągający się za nią. Ot, kawałek łąki, jak tu wszędzie. Ta jest nawet gorsza, bo podmokła i do uprawy się nie nadaje. Wysiadam na dworcu, idę do okienka - zamknięte. Dworzec wygląda dość okazale: odremontowany, pokryty
38
To najpiękniejszy sposób podróżowania latem. No, może gdyby wóz ciągnęły konie, a nie traktor, byłoby jeszcze przyjemniej. Kierowca to mężczyzna w średnim wieku, ubrany w koszulę flanelową i za krótkie spodnie. Nie odzywa się do mnie. Widocznie wie z doświadczenia, że ciężko byłoby przekrzyczeć ryk silnika. Po lewej dzikie łąki, po prawej - przez niewielki pas drzew - widać rzekę. Mijamy pierwszy most. Zaraz obok jest prom, którego nikt nie używał od lat. Kilkaset metrów dalej jest bród, którym przeprawia się wozy w czasie żniw. Ostry zakręt w prawo. Przejeżdżamy przez lasek. Droga jest wymyta i zniszczona przez ziemię, która osuwa się do rzeki w czasie wiosennych roztopów. Zbliżamy się do Słonnego, do domu. Wysiadam przy drugim moście, dalej idę już pieszo. Zza zakrętu widzę niebieskie ogrodzenie i bramkę, którą z mozołem malowałam poprzedniego lata. Klucz trochę skrzypi, gdy próbuję otworzyć zardzewiałą kłódkę. W końcu wchodzę. Kładę plecak, oddycham głęboko i przyglądam się zarośniętemu trawnikowi, który już od dawna wymaga strzyżenia. - A, dzień dooobry - słyszę śpiewny głos mojej sąsiadki. - A na wiele przyjechałaś? A to z tatom przyjechałaś? Zarzuca mnie pytaniami. Stoi przy płocie, udaje, że karmi indyki, a tak naprawdę, to chce poplotkować i chwilę odpocząć, zanim wróci do pracy. Nadal jest postawna i uśmiechnięta. Ale widzę jak posunęła się w latach, jak zaczyna się garbić, a kolorową chustką przykrywa siwiejące pasma włosów. iadam na leżaku przed domem i nic już nie robię, o niczym nie myślę. Dla mnie czas się zatrzymał. Zegarek leży schowany w szufladzie; tu wystarczą mi pory dnia. Nigdzie się nie śpieszę. Nie mam telewizora ani radia. Tu nie ma zmartwień, bo nie ma otaczającego mnie świata: jestem tylko ja i cisza. Cisza, która nie jest ciszą, bo lasy szumią, rzeka płynie...
S
W nocy idę na kładkę. Kładka to potężny, metalowy most linowy, pięć metrów nad wodą. Kładę się na drewnianych deskach. Patrzę w gwiazdy. Jestem w domu. Dlaczego tu? Nie wiem, nie rozumiem
Agnieszka Król OFENSYWA - maj 2006
TAK PAMIĘTAMY << to, że był biały, śnieżnobiały. Do dzisiaj nie wiem, czy był taki od początku, czy może na starość tak wyblakł.
Ż
T
ego dnia ojciec obudził mnie bardzo wcześnie. Na dworze dopiero się rozjaśniało. Widok z okna na podwórko, ulicę i domy po drugiej stronie powoli się zażółcał od promieni wschodzącego czerwcowego słońca. W nocy trochę padało i trawa tego poranka miała wyjątkowy ciemnozielony odcień. Parująca rosa tworzyła mistyczną mgiełkę, która dodawała tylko uroku temu widokowi. Było około piątej, może wcześniej. Wtedy jeszcze mieszkaliśmy na wsi u dziadków. Moi rodzice byli już na nogach. Mama robiła śniadanie, a ojciec to wchodził, to wychodził z pokoju. Widać było, że się do czegoś przygotowuje. Ubrałem się w przyszykowane poprzedniego dnia ubranie. Od kiedy pamiętam, wieczorem wybierałem ubrania na dzień następny. Nie wiem, kto mnie tego nauczył. Robię to do dzisiaj, a wtedy miałem około pięciu lat. Jadłem, kiedy wszedł ojciec i powiedział, że po śniadaniu pojedziemy do lasu. Można pomyśleć – normalna sytuacja: wieś, las, ojciec i syn, ale to nie to. Poprzedniego dnia zdechł mój pies, Bary. Ojciec wyszedł, ja wybiegłem za nim. Sięgałem mu do połowy uda, ledwo za nim nadążałem. Na dworze było jeszcze chłodno. Szliśmy żwirowanym chodniczkiem, prowadzącym na drugie podwórko. Tak się składało, że o tej porze dom rzucał cień na całą ścieżkę, co potęgowało uczucie chłodu. Na środku części gospodarczej stał już żółty ursus. Z tyłu miał przyczepioną platformę. Coś jak paleta przemysłowa wisząca pół metra na ziemią. Taka, żeby zawieźć bańki z mlekiem do skupu albo parę worków żyta do młyna, jak się mąka skończyła. Teraz leżał na niej ten biały bydlak, którego jeszcze wczoraj ciągałem za uszy. Wyglądał zupełnie jakby spał. To był duży mieszaniec. Rzadko kto miał wtedy rasowego psa, szczególnie na wsi. On był taki pomiędzy wilczurem, a bernardynem. Nie byłoby w nim nic szczególnego, gdyby nie
OFENSYWA - maj 2006
eby dojechać do lasu, musieliśmy przejechać przez całą wieś, a to była wtedy, i jest teraz, długa wieś. Ulica była brukowana i nierówna. Mijaliśmy kolejne gospodarstwa; ludzie zajmowali się swoimi sprawami. Siedząc na kolanach ojca, obserwowałem jak wstaje nowy dzień. Mieszkałem w Dąbrówce od urodzenia, ale tego dnia zobaczyłem jej drugi koniec po raz pierwszy. Tam była szkoła. Rok później poszedłem do zerówki i widywałem ją codziennie do znudzenia. Na końcu wsi skręciliśmy w lewo. W oddali pojawił się las. Prowadziła do niego piaszczysta droga. Po obu stronach były pola; wtedy głównie ziemniaki, żyto i dzisiaj już niezwykle rzadko spotykane pszenżyto. Droga do lasu mogłaby być zupełnie prosta, ale nie była. Jak się nad tym teraz zastanawiam, to większość polnych dróg, które pamiętam, z powodzeniem mogłaby być prosta jak od linijki, a nigdy takie nie były. Tak samo jest ze ścieżkami wydeptywanymi w śniegu. Nigdy nie są proste. Jakby wszyscy, którzy mają wytyczać nowe drogi, ścieżki, ścieżynki dokładnie w tym samym momencie wpadali w stan dziwnego upojenia, który nie pozwala im prosto iść. Kałuże po nocnym deszczu zaczynały już wysychać. Słońce było już wysoko, niebo czyste, błękitne. Lekki wiatr poruszał łany zboża. Domyślam się, że podobnie wygląda ruch wody na pełnym morzu. Odkąd zjechaliśmy z brukowanej drogi, to ja prowadziłem; to znaczy - kręciłem kierownicą. Często tak bywało. Dla pięciolatka to było ogromne przeżycie. Byłem tak podekscytowany przejeżdżaniem przez środek każdej kałuży, że zapomniałem o martwym psie za mną.
D
ojechaliśmy do skraju lasu. Jedno drzewo było trochę wysunięte przed szereg. Tam był już wykopany dół. Najwidoczniej ojciec był tam poprzedniego wieczora, albo wcześniej rano. Ściągnął Barego i położył go na dnie. Pamiętam: zapytałem wtedy, dlaczego on nie żyje. Usłyszałem, że sąsiedzi go otruli, bo za głośno wył w nocy. Nigdy więcej się o to nie dopytywałem; zresztą do dzisiaj, gdyby ktoś zapytał, co się stało z moim psem, usłyszałby taką samą odpowiedź. Ojciec zasypywał go łopatą, a ja stałem obok i rzucałem garstki ziemi z góry. Pamiętam, źe się rozpłakałem. Zrozumiałem, że Bary już tam zostanie, że już nie mam psa. Trafiło mnie to dopiero wtedy, gdy zobaczyłem, jak ginął pod ziemią. Dowiedziałem się, że zdechł wczoraj wieczorem, a zrozumiałem, że zdechł rano, jak dół był pełny. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie byłem w tamtym miejscu, a do końca będę pamiętał, gdzie to jest. Reszty dnia już nie pamiętam. Był pewnie jak inne na wsi - długi, zdrowy... Łaziłem pewnie za babcią przypominając jej, jak obiecała, że upieczemy chleb. Ona piekła babkę drożdżową, a ja jęczałem, że to nie jest prawdziwy chleb. Jeździłem swoim moskwiczem na pedały po podwórku i dziwiłem się, dlaczego drzwi do domu znowu są za wąskie, żeby wjechać do środka. Wyprowadziliśmy się do miasta, jak miałem siedem lat, ale to na wsi nauczyłem się najważniejszych rzeczy. Wiązać buty na dwa sposoby, jeździć na rowerze bez trzymanki, nie ćlamać przy stole i co to jest śmierć...
Kamil Olszewski 39
>> TAK PAMIĘTAMY
- Byłam w szpitalu odwiedzi odwiedzić panią Krysię. Wys Wysłali ją na emeryturę. Pami Pamiętam jak się tego bała. - Szkoda - odpowiedzia odpowiedziałam. Nie potrafiła żyć bez swojej pracowni, w kt której całe dnie spędzała na rob robótkach ręcznych i pogaw pogawędkach z pacjentkami. Nikt nie robi robił takich ciapów jak ona, no i serduszek na choink choinkę.
J
est piękny wieczór. Siedzimy z mamą w kuchni, popijamy czerwoną herbatę. W radiu grają przeboje z lat osiemdziesiątych. Za oknem prószy drobny śnieżek. Już ponad dwa lata minęły od powrotu mamy ze szpitala.
- Musiałaś się mnie wstydzić? - Daj spokój - urywam krótko - Przecież wiesz, że tak nie było. Nie obchodziło mnie i nadal nie obchodzi, co gadała ta spod trójki. Liczyło się tylko twoje zdrowie. Reszta nie miała znaczenia. Moment, kiedy zabierała mamę karetka, pamiętam jak przez mgłę. Zamknęliśmy się z bratem w pokoju. Patryk miał zaledwie czternaście lat, chciałam oszczędzić mu widoku obłąkanej matki, której zakładają kaftan i wbijają strzykawkę, żeby się nie darła. Jej krzyk był przerażający, jakby nie z tego świata. W końcu nastała cisza. Zabrali ją. Przez okno widziałam odjeżdżający ambulans, ściskałam Patryka i powtarzałam, że wszystko będzie dobrze. Tata cała noc przepłakał w kuchni. Ja do rana nie zmrużyłam oka. Przychodziły mi do głowy różne myśli. Byłam wściekła, miałam żal do mamy. Jak ona mogła mi coś takiego zrobić? Zabiera mi najlepsze lata młodości: beztroskę, radość, wewnętrzny spokój. Z drugiej strony, to nie była przecież tylko jej wina. Tata, Patryk, ja - wszyscy mieliśmy w tym swój udział. Najbardziej obwiniałam ojca. Nigdy nie potrafił z mamą rozmawiać, ciągle się kłócili. Te wszystkie złe przeżycia kumulowały się i w końcu bomba wybuchła - mama zwariowała. Tak strasznie ją kochałam. Co mogłam zrobić, żeby jej pomóc? Być przy niej.
40
- Mamusiu, nie pozwolę cię skrzywdzić, wyjdziemy z tego razem. Obiecuję.
T
ego dnia nie poszłam do szkoły. Tata zawiózł mnie na miejsce: ul. Abramowicka 6, oddział VII. Bałam się. Jak tam jest - w wariatkowie? Jak zareaguje mama na mój widok? Czy mnie w ogóle pozna? Wzięłam głęboki wdech. Drzwi otworzyła salowa. „Do kogo?” - zapytała. - Do Aliny Pijas wydusiłam z siebie. Wskazała mi salę nr 27. „Tylko proszę się nie przerażać!” dorzuciła z uśmieszkiem. Przeżyłam szok. Obskurne ściany odarte z farby, na stołach porozrzucane resztki jedzenia (stołówka), długi korytarz, na końcu jedno okno, przy parapecie kobieta: „wypuście mnie” - krzyczy i tłucze pięścią w szybę. Sala 27, w środku sześć łóżek, na jednym przykuta pasami młoda dziewczyna, ktoś chrapie po proszkach uspokajających. Podbiega do mnie wychudzona istotka i prosi o papierosa. Natychmiast się odsuwam, jakbym chciała powiedzieć - nie zbliżaj się do mnie! Biegnę wzrokiem po wszystkich łóżkach. Widzę ją. Siedzi nieruchomo, wpatrzona w okno. Jest taka bezbronna, jak małe dziecko. Jej oczy - zbłąkane. Patrzy na mnie, a raczej przeze mnie. Przytulam ją mocno i szepczę do ucha: Mamusiu, to ja. Zawsze będę przy tobie. Zobaczysz, wszystko się ułoży. Sytuacja powtarzała się przez jakiś miesiąc. Codziennie po szkole przyjeżdżałam do szpitala. Chciałam być blisko niej, przynosiłam jedzenie, bo to ze stołówki nie nadawało się nawet dla psa i, obowiązkowo, papierosy. Paliła tonami. Miała pożółkłe ręce, które trzęsły się tak bardzo, że czasem nie mogła trafić fajką do ust. To wina leków; dostawała silne proszki uspokajające. Ja bym je nazwała otępiającymi, ale lekarze zapewniali, że taka kuracja jest konieczna. OFENSYWA - maj 2006
TAK PAMIĘTAMY <<
Z czasem jej stan zaczął się poprawiać. To było piękne, kiedy poprosiła mnie, żebym przyniosła przybory kosmetyczne, bo musi się wziąć za siebie. Wyrywałam jej brwi, farbowałam włosy, pomagałam się umyć, co było nie lada sztuką. Wanna jak ze średniowiecza, odpadający prysznic. Cud, jeśli trafiłyśmy na ciepłą wodę. Zbliżyłyśmy się do siebie. Zwierzałam się jej ze wszystkich sekretów, problemów. A miałam ich sporo, jak na osiemnastolatkę przystało. *** ochodzi jedenasta w nocy. Ciągle siedzimy z mamą w kuchni. Chociaż niewiele mówimy, czujemy swoją bliskość. Jest nam ze sobą dobrze.
D
- Mamo, pamiętasz Mirka Mikę? - Oczywiście. Przecież sama cię z nim poznałam.
Wybuchamy śmiechem. Pod koniec grudnia przenieśli mamę do tej części oddziału, którą określano: „dla spokojnych”. Mieszkała z nią starsza kobieta, bardzo miła, choć trochę wścibska. Nie pamiętam jej imienia. Miała syna, Mirka, studenta drugiego roku historii. Zbliżała się moja studniówka, a ja wciąż bezskutecznie szukałam partnera. Mama wpadła na rewelacyjny pomysł. Właściwie to za moimi plecami uknuła spisek i umówiła mnie na spotkanie z Mirkiem. Bardziej romantycznego miejsca nie można sobie wyobrazić. Korytarz w szpitalu dla wariatów.
- Kinga, proszę cię przestań. Zaraz pęknę ze śmiechu. - Ciekawe, co ty byś powiedziała na półtoragodzinny wykład na temat historii średniowiecza? Dobrze, że przekonałam się o jego zdolnościach do zanudzania, zanim na dobre został moim towarzyszem na studniówce.
- Przyznaję, na króla parkietu to on nie wyglądał. Chciałam dobrze. - Wiem, wiem. Przecież żartuję. ***
Po
jakichś trzech miesiącach mama w pełni odzyskała kontrolę nad sobą. Pomagała nawet przy innych pacjentkach, wyprowadzała je na spacer, robiła im zakupy. Wtedy poznała panią Krysię. Złota rączka - z kilku skrawków materiału czarowała przepiękne poduszki, dekoracje, zabawki. Te arcydzieła podziwiałam w jej warsztacie. Był to dworek, nieco oddalony od szpitala. Mama spędzała tam całe popołudnia. Cieszyłam się, że miała zajęcie - wypychała watą poduszki, coś szyła, sklejała. Mogła oderwać się od szarej szpitalnej rzeczywistości. Jak dziecko, które stawia pierwsze kroki, odkrywała na nowo piękno i różnorodność świata. Nadeszła wiosna, a jak wiosna - to maj i matura. Rozkwitały pąki kwiatów, a mama razem z nimi. Kilka razy zabraliśmy ją na przepustkę do domu.
- Na początku nie umiałam się odnaleźć. Wszystko było dla mnie takie normalne. Spokój, zapach świeżo zaparzonej kawy, miękka pościel. Nie wiem jak ci to wytłumaczyć. Kto nie był po tamtej stronie, nie zrozumie. -Nie musisz mi niczego tłumaczyć. Cieszę się, że masz... Mamy to za sobą. *** szkole nikt się nie zorientował. Nadal byłam tą samą Kingą: grzeczną, milą, spokojną. Wszystko dusiłam w środku. Matura? Przebrnęłam przez nią bez problemów. Oczywiście nie obyło się bez stresu, paniki i drżących rąk. Teraz się zastanawiam: jak to zrobiłam? Jak pogodziłam naukę i popołudnia spędzane z mamą? Oprócz
W
tego - cztery razy w tygodniu trenowałam siatkówkę. Dobre anioły czuwały nade mną, jeden szczególnie Alina. Nie wypuszczała mnie spod swoich skrzydeł bez hasła: „Moc, siła, energia. Wierzę w ciebie.” Może to głupie, ale na mnie działało. Magiczne zaklęcie, które dodawało mi pewności. Na świadectwie widniały same piątki, z wyjątkiem języka angielskiego (4) - poległam na gramatyce. Szczerze - byłam z siebie dumna. Mama rozniosła po całym oddziale, jaką ma zdolną córkę. Zawstydzały mnie gratulacje od salowych i pacjentek. Nie lubiłam się chwalić. Przecież maturę, oprócz mnie, zdawały miliony licealistów. rzez ponad pół roku żyłam nadzieją. To był mój wewnętrzny motor, który napędzał mnie do walki ze słabościami. Czułam się odpowiedzialna za mamę, więc nie mogłam się poddać. Była w tym jakaś przewrotność. Z im większej wysokości spadałam, z tym większą siłą odbijałam się od dna. nagle przychodzi moment, gdy ledwo żarząca się iskierka rozpłomienia się w nadzieję. Pamiętam ten słoneczny, czerwcowy poranek. O ósmej wbiegłam do szpitala. Rozpierała mnie energia. Wiedziałam, co za chwilę nastąpi. Mama już czekała. Dzień wcześniej spakowałyśmy rzeczy. Jeszcze kilka spraw papierkowych, pożegnanie najbliższych, życzenia, podziękowania dla lekarzy i... Dźwięk zamykanych za nami drzwi. Na zawsze. Z torbą podróżną w jednej ręce i bagażem doświadczeń w drugiej, wkraczałyśmy razem w nowy etap życia. Co nas czekało? Skąd mogłam wiedzieć? Jednego byłam pewna - cokolwiek się wydarzy, stawimy temu czoła, bo miłość czyni cuda.
P I
- Trochę się zasiedziałyśmy. Idziemy spać, jutro zaczynasz wcześnie zajęcia. Wchodzę do swojego pokoju, na paluszkach, żeby nie obudzić Patryka.
Zatrzymuję się w progu: - Mamo?! - Co Kingu Kinguś? - Dobrze, że jesteś. Kocham cię. - Ja ciebie te też. Kolorowych snów
Kinga Pijas
OFENSYWA - maj 2006
41
>> TAK TWORZYMY
BARTOSZ mieszka przy ulicy Staszica w Lublinie. Na drugie piętro idzie się starymi, zjedzonymi przez korniki, schodami, które pewnie pamiętają jeszcze dwudziestolecie międzywojenne. Dwupokojowe mieszkanie wynajmuje, wraz z kumplem, od trzech lat. Nie płacą drogo. Właścicielka na czas zimy zmniejsza im czynsz o sto złotych, bo ogrzewanie jest elektryczne i nabija liczniki. Drzwi otwiera Bartosz, podaje kapcie i zagaduje na temat pogody. Jest ubrany w dżinsy, bluzę, a na głowie ma czapkę, którą w połowie rozmowy ściąga odsłaniając bujną czuprynę. Wchodzimy do pokoju. Zajmuję miejsce w fotelu przy stoliku, natomiast on siada po turecku, na łóżku. To jest nasze drugie spotkanie. Zaczynamy rozmowę od literatury. Mówi szybko, ale składnie. Pytam czy mu nie wstyd, że jest poetą? Bartosz stwierdza: „podoba mi się takie podejście egalitarystyczne, że równie fascynujące może być pisanie jak robienie butów. I wcale nie uważam, żeby to był jakiś niezdrowy idealizm. Myślę, że to daje pewną siłę temu, co robię. Jak jesteś wewnętrznie uczciwy to czytelnik to dostrzeże. Poza tym czyż nie są śmieszni wszyscy ci młodzi poeci, którzy mówią: ja jestem poetą i czuć w tym taką egzaltację? Gdyby im powiedzieć, że pisanie to rzemiosło, to już by ich nie było, bo ich nie interesuje pisanie, tylko promowanie siebie. Straszne.” Jednym z tematów jego pierwszego tomiku jest dzieciństwo spędzone na prowincji. Z jednej strony autor przedstawia je idealistycznie, a z drugiej – zdziera z niego wszystkie mity. Bartosz urodził się w Lublinie. Mieszkał w nim przez trzy lata, potem razem z rodziną przeprowadził się na wieś, do Wólki Bieleckiej, czterdzieści kilometrów od Lublina. Jeden z krytyków – Karol Maliszewski napisał: „Zmęczenie, dużo zmęczenia – pomyślałem. – Tak jakby dzieciństwo było dla niego czymś męczącym.” Bartosz jednak stwierdza, że nie należy utożsamiać wydarzeń z tomiku z jego biografią: „Przede wszystkim nie mam
42
wrażenia, że ta książka jest o moim dzieciństwie. Jest ona po prostu pewną opowieścią, do której mam dystans. Nie ma tam bezpośrednich odniesień do mojego dzieciństwa. To jest po prostu opowiedziana pewna historia. Oczywiście każda historia, którą opowiada autor, ma jakiś tam związek z nim samym, ale nie można traktować tego, co napisał, na równi z tym, co przeżył. Czuję w sobie bardzo duży dystans do tego, co się naprawdę zdarzyło w moim życiu. Dla mnie jest to po prostu taki film.”
T
omik „thanatos jeans” został zauważony przez krytykę. Bardzo dobre recenzje ukazały się w „Nowych Książkach”, „Studium”, „Lampie” oraz w portalu „nieszuflada.pl”. Przeglądając Internet można natrafić na kilka wypowiedzi na temat jego twórczości. Jednak, jeżeli będziemy chcieli się dowiedzieć czegoś więcej o samym Bartoszu, zawiedziemy się, bo nie znajdziemy zbyt wiele. Nawet na jego stronie internetowej, która znajduje się na portalu literackie.pl (swoje strony mają tam np.: Karol Maliszewski czy Adam Wiedemann), można dostrzec tylko skromną informacje: „ur. 1977. Z wykształcenia animator i menedżer kultury. W 2005 roku zadebiutował książką «thanatos jeans»” Bartosz tłumaczy, że jest to celowe działanie, gdyż nie chce dzielić się z innymi swoim prywatnymi doświadczeniami. Oddziela pisanie od życia osobistego. Nie chce czynić ze swojej egzystencji tematu sztuki. Jest człowiekiem o spokojnym usposobieniu. Daleko mu do prowokowania poprzez kontrowersyjne wystąpienia, czy wyciągania na światło dzienne pikantnych szczegółów z życia prywatnego. „Bardzo ważne jest dla mnie, żeby nie istnieć publicznie przez moją osobę, tylko poprzez poezję. Teraz jest tak, że ci, którzy piszą poezję i ci, którzy piszą o poezji, to są dwa kręgi, które się wzajemnie przenikają. Jak popatrzysz sobie na to, kto pisze recenzję i komu pisze recenzje, zobaczysz ile jest ich napisanych, dla kolegów. Nie chcę w tym uczestniczyć, OFENSYWA - maj 2006
TAK TWORZYMY <<
w tym procederze, dlatego nie staram się trzymać ze środowiskiem.” Kiedy mówi o kontaktach poetów z krytykami daje się wyczuć, że jest nieznacznie zdenerwowany. Widać, że ten problem dotyka go osobiście. „Recenzenci i poeci nie powinni w ogóle się znać” – stwierdza idealistycznie. „Dla literatury byłoby najlepiej, gdyby poeci i krytycy to były dwa wrogie sobie plemiona.” – dodaje. Wyraża również opinie, o kontaktach między samymi literatami: „Nie ma takiej potrzeby, żeby posiadać duże znajomości w tzw. środowisku” Bartosz ma swoich kumpli, z którymi spędza wolny czas, chodzi na piwo. Organizowanie cotygodniowych spotkań poetyckich śmieszy go; jeżeli coś robić – to większego, jakąś imprezę. Wystarczy mu pisanie; nie musi być w centrum wydarzeń kulturalnych, należeć do grupy literackiej, bądź być członkiem jakiegoś natchnionego środowiska. Wyraźnie stawia się w opozycji do środowiska: „Dostałem ileś tam nagród w jakiś tam konkursach, miałem jakieś tam publikacje w czasopismach, wygrałem tego Bierezina i wydałem ten tomik. Dla mnie ma wartość, że wszystko to osiągnąłem dzięki poezji, a nie kontaktom.”
M
ieszka cały czas w Lublinie. Studiuje w Krakowie, do którego czasami dojeżdża na zajęcia. W Lublinie jest mu dobrze, nie chce mieszkać w Krakowie. Tutaj pisze, tutaj czyta, chodzi ulicami. Podoba mu się prowincjonalność tego miejsca. Nie mniej jednak kiedyś organizował konfrontacje poetyckie. Chciał rozruszać miasto i je rozreklamować. Ogłosił konkurs w mediach i zaprosił najlepszych poetów do Lublina. Twórcy sami między sobą wybierali laureata. Odbyły się dwie edycje konfrontacji. Pytam, dlaczego konfrontacje nie są już organizowane? Odpowiada, że ma pomysł na interesującą literacką imprezę w Lublinie, ale sam na pewno jej nie zrealizuje, gdyż organizowanie dwóch konfrontacji poetyckich kosztowało go dużo nerwów i pracy. Ktoś musiałby mu pomóc. „Robienie jednego z dwustu konkursu w Polsce nie ma sensu.” Po drugie, żeby stworzyć dobrą imprezę, potrzeba znacznych środków pieniężnych, którymi nie dysponuje. Przecież nie studiuje w Lublinie, a w Krakowie nie może się ubiegać o pieniądze na promowanie poezji lubelskiej. Po trzecie doszedł do wniosku, że równocześnie pisanie i organizowanie imprez koliduje ze sobą.
wydawane nie należą do tych z czołówki. Dla młodej poezji dużo ważniejsze jest teraz «Studium» czy (może przede wszystkim) «Ha!art». Także wszystkie większe imprezy czy festiwale poetyckie omijają Lublin” – mówi.
K
arol Maliszewski, w recenzji tomu „thanatos jeans”, stwierdził: „ [...] czytam te wiersze fabularnie. Dla mnie tworzą opowieść o człowieku rozpisaną na gesty, scenki, sytuacje.” Historie przedstawione w tomiku są fabularyzowane, akcja powoli się rozwija, słowo za słowem, zdanie za zdaniem. Pytam, czy cały czas tworzył w taki sposób? Zaprzecza: kiedyś pisał bardzo krótkie teksty o zdyscyplinowanej frazie i rytmice. „Jednak pewnego dnia napisałem wiersz, który potem zgubiłem, a nazywał się «Żywopłoty». I od niego zacząłem już pisać długie wiersze, bardziej złożone, z jakąś historią w tle, z fabułą, które złożyły się na drugą część tomiku „thanatos jeans”. Tak mi to przyszło, ale gdy skończyłem „thanatos jeans”, to doszedłem do wniosku, że już nie będę tak tworzył. I drugi tomik będzie wyglądał całkiem inaczej.” Drugi tomik ma już właściwie ukończony. Zastanawia się, gdzie go wydać. Wspomina, że musi to być miejsce, które sobie ceni, nieprzypadkowe. „Od wydania pierwszego tomiku napisałem czterdzieści pięć tekstów, a chciałbym pozostawić może z trzydzieści pięć, może mniej. Są to wiersze pisane w różny sposób: niektóre
„D z n la mn dyc ajbardz ie Kon h dz i e p o e t ó i e j o b s t r a t i j t wó a w s w p o l s e c u j ą c t o j e d p r y i ins ca o ó łc zes kich, w ch m en ło ne ni t y nk ie cie eby wa j me lka na t af o poe ł ej t yck r w ht t p im." rażliw yki, ://w o ś ci J asp w w.nie acek ? i dk l a s y s zu f l a d D e hn e l, = 53 a.pl /k 03 6&r
o dz
la s a . aj = 2
Swój debiut poetycki miał w „Kresach”. Chodził na warsztaty literackie w Centrum Kultury prowadzone przez Arkadiusza Bagłajewskiego. Zapytał go, czy byłaby możliwość wydrukowania jego tekstów. Otrzymał pozytywną odpowiedź. To było ze trzy, albo cztery lata temu. Potem otrzymał jedną z najważniejszych nagród dla debiutujących poetów, ale w mieście, w którym żyje, nie jest zauważany. „Pisma literackie, które są tutaj OFENSYWA - maj 2006
43
>> TAK TWORZYMY
regularnym trzynastozgłoskowcem, a inne mają zajebiście rozbudowaną strukturę: zaczynają się od prawej strony, a kończą na lewej, inne, które zaczynają się w połowie wersu, takie strukturalne szaleństwo. Mają także różną tematykę. Jedyna moja obawa jest taka, że to, co złożyłem jako całość, może nie być całością spójną. Tomik podzieliłem na dwie części: „Samochody” i „Krew”. Pierwsza część jest absurdalna, druga jest bardziej krwista, prawdziwa. Poszczególne części, w przeciwieństwie do „thanatos jeans”, nie różnią się one od siebie formą, lecz ujęciem tematu, w obu można znaleźć wiersze pisane tradycyjnie i nowatorsko.”
Z
apytany o przyszłość Bartosz mówi, że na razie musi się obronić, kończy właśnie pisać magisterkę na temat polskiej sztuki politycznej. Potem pewnie wyjedzie z Polski. „Podczas ostatnich wakacji byłem dwa i pół
miesiąca w Londynie i zarąbiście się tam odnalazłem. Co tydzień chodziłem sobie do teatru, kupowałem książki. Pod względem wydarzeń kulturalnych, to miasto jest miejscem, gdzie najwięcej się dzieje takich rzeczy. Światowa awangarda, szczególnie jeśli chodzi o teatr. No i zawsze mogę zostać poetą emigracyjnym, w Polsce to profesja z tradycją” – kończy żartem. W wywiadzie przeprowadzonym przez Marcina Kamolę dla „szpinacz.blog.pl” stwierdza, że chciałby, żeby pisanie poezji było zawodem. Nie boi się zmiany języka, kraju. Nie jest przywiązany emocjonalnie do Polski. „Może się okazać, że mentalnie ja należę bardziej tam niż tutaj, że tutaj jakbym był adoptowanym dzieckiem, ale moja ojczyzna to Londyn. Nie wiem, ale jestem gotowy na takie rozwiązanie. Świat się zmienił i trochę inaczej przebiegają dzisiaj granice. Tym bardziej, że samolotem to w sumie godzinę drogi.”
Leszek Onak
LITURGIA To Amanda odkryła znaczenie horoskopu na najbliższy tydzień: gdybyśmy się znaleźli w pobliżu krzyża możemy na nim skończyć. Ale i tak niebezpieczeństwo kłótni pozostaje znaczne. Wszystko z powodu dzieci Uranosa, które obejmując się w locie dosięgły orbit jakichś obcych planet. Więc na przyjęciu w ogrodzie, obejmując palcami talie młodych wiśni, przypomnij sobie Hansa, zanim opuścił wieko hebanowej trumny nad swą własną głową, zanim jego żona z powodu samotności w jedną z mroźnych nocy znalazła w sobie z trudem ślad katolicyzmu, by się nim potem pieścić (był to zresztą bękart). Więc on w tym właśnie miejscu rozgniatał truskawki z cukrem i śmietaną, bo też mieli przyjęcie, i siląc się na spokój planował już wieczorne prezenty dla gości: francuskie długopisy, gramofon z Londynu, a miał w zanadrzu także coitus interruptus (sztuk kilka) by podarować przyjaciółkom żony. Przypomnij sobie Hansa, otwierając widelcem brzuch upieczonej ryby i mrucząc coś pod nosem. Coś czego nie rozumiem.
44
OFENSYWA - maj 2006
TAK TWORZYMY <<
Pomyślałam, że powinnam zapytać: czy sądzisz, że Marianna i David mieliby – moja Marianna i mój David mieliby – potrafię sobie wyobrazić ten obraz – w Kopenhadze, przy ulicy Anny Berg, gdzie ona dostała stypendium, marna rola (ale pieniądze) została w samych perłach, on jest już prawie kaleką – przyniósł trzy równo ucięte tulipany, przezroczysty wazon, wieczorem jeszcze dzwonię do niej opowiadając, że mamy pierwszą próbę „Do Damaszku” z podziałem na role, robię trzy okrążenia po dzielnicy naszym starym renault’em i zasypiam nad winem, więc on jedzie tam za nią, błękitny anioł w rękawiczkach – Do mnie przychodzi Aleksander – na maszynie zaczyna pisać: MARIANNA: Teraz w każdym razie muszę iść. (pośpiesznie pieści policzek i kark Davida). Masz okropnie długie włosy. DAVID: No właśnie. Przestałem dbać o wygląd. MARIANNA: Tylko bez teatru, kochany Davidzie. Marianna wychodzi. Pozostawiony na gazie czajnik, ogień zdmuchnięty przez Nie życzę im śmierci, Aleksandrze, przestań, on włącza backspace, pochyla się i wkłada palec w moje usta.
OFENSYWA - maj 2006
45
>> TAK TWORZYMY
UL DOGASA Prawdopodobnie z powodu świecącego w dachówki słońca – Pożar ogarnął wioskę, a w naszym domu było jego jądro– Naciągnęłaś rajstopy i wybiegłyśmy w pole – Piasek parzył nas w stopy i popędzał – Limuzyna wuja Leona za chwilę roztrzaskała się o wrota stodoły – Gdy pijany próbował odjechać w kierunku najbliższego telefonu – Ale oczywiście akcja była doskonale zaplanowana – To znaczy mam na myśli fakt, że telefon został wcześniej zepsuty – Największy w okolicy buchaj zerwał się z łańcucha i pobiegł w kierunku rzeki – Zofii przyśniło się to wcześniej – A mała Ania znalazła w gnieździe trzy małe wróble – Zdychały w upale, ich wysuszone gardła pokryły się mapką popękanych żyłek – Leon w samym szlafroku, który nosił w poobiednią sjestę – Nawet w takie nieszczęście musiało wydać się to śmieszne – Kiedy wbiegł pomiędzy jabłonie, tłuste włosy i nierówno wsunięte okulary – Stare kobiety sikały na stojąco za szopą z węglem – Otworzyły bezzębne usta śmiejąc się głośno – I okazało się, że to nie słońce postanowiło nas zabić – Chociaż również od gorąca miała pochodzić nasza śmierć – Pierwszy raz widziałam wtedy czołg – Przystojni mężczyźni są najbardziej okrutni – Więc postanowiłam obrócić to w swoją korzyść – Zamknęłam tylko oczy i rozstawiłam szeroko nogi – Przewróciliśmy się na miedzę – Niebieskie kwiatki bławatków łaskotały mnie w czoło – Czerwone owoce pomidorów – Szrapnele w moim umyśle – W mojej głowie były to szrapnele – Niepotrzebnie naciągnęłaś rajstopy – Są teraz do wyrzucenia – Zupełnie podarte – Masz też więcej siniaków – Nasi bracia jako pierwsi dopadli buchaja – Wbili w niego widły, kiedy wskakiwał do rzeki – Czerwone strużki nurtu prześwietlało powietrze – Wszystko jest przezroczyste – W szczególności pergamin, na którym narysowano plan naszej wioski – Teraz jest do podarcia – Do wyrzucenia – Jest już zupełnie nieprzydatny –
46
OFENSYWA - maj 2006
TAK TWORZYMY <<
NOC JEST CUKIERKIEM KARMELOWYM Jamie, masz fajny sweter i puszczasz oko do całego świata, gdy paląc skręty szepczesz mi do ucha: ty jesteś work in progress, jesteś w każdym calu!, jestem bardzo pijany, przechylam się w sobie, alkohol się kołysze we mnie tak jak morze, ale mówię do ciebie: jesteś cudownym kłamcą, od ciebie słyszałem, o najgłębszych uczuciach, ale co ty wiesz, niczego nie przeżyłeś, zawsze się ślizgałeś, och jestem taki głupi, przecież to nieprawda, dzisiaj to dobrze widzę: przecież to nieprawda, och, jestem taki głupi, działam przeciwko sobie, zawsze w ten sam sposób, wiem doskonale co zrobić, żebyś sobie poszedł, proszę cię, proszę Jamie, kołyszesz się jak morze, kiedy zapalasz skręta ciebie tylko chcę, niczego nie przeżyłem i o niczym nie wiem, wszystko co opisuję słyszałem od ciebie, proszę cię, proszę Jamie, jesteś taki piękny, kiedy na ciebie patrzę, widzę cały świat, jesteś dziełem skończonym, ja to tylko proces, ale teraz w tym barze tańcząc prawie nago obaj czujemy w nogach siłę boskich rąk, zostaliśmy stworzeni dla jednego tańca, który właśnie nas szarga, a więc nasze matki i nasi ojcowie przekazali nam w darze siłę naszych nóg, i dodali do tego wilgotność języka i dodali do tego owłosione pachy, dla naszej przyjemności uprawiali seks i dla naszego szczęścia pokonały drogę plemniki naszych ojców wewnątrz naszych matek, więc teraz to konieczność, to jedyne wyjście, żebyśmy razem dzisiaj pokonali drogę od drobnych przyjemności do poważnych skutków.
OFENSYWA - maj 2006
47
>> TAK TWORZYMY
Izabela Kamińska
F
otografia jest zapisem pamięci, kopalnią znaczeń, w której doszukujemy się wciąż nowych śladów życia, istnień niekoniecznie tam obecnych. Cała jej magia tkwi w świecie ukrytym, niedostępnym naszym oczom. Aby zobaczyć ten efemeryczny świat potrzebujemy uzbrojonego oka, którym - w tym przypadku - jest nasza wrażliwość. To, co widzimy, lub chcemy widzieć, zależy właśnie od niej. Decyduje o tym jak postrzegamy świat, a idąc dalej - sztukę, fotografię. Zdjęcie „żyje” wówczas, gdy jest oglądane, gdy ma swoich odbiorców, gdy się o nim mówi (niekoniecznie dobrze!). Dzięki różnicom w odbiorze rzeczywistości i innym potrzebom w sferze doznań artystycznych, możliwość egzystencji mają różne rodzaje fotografii. Artyści prześcigają się w pomysłach, stosują zaskakujące efekty. I choć mogłoby się wydawać, że „wszystko już było” - wciąż powstają nowe, zaskakujące dzieła.
FOT. I. K AMIŃSKA
Fotografia artystyczna, w odróżnieniu do fotografii dokumentalnej, wcale nie pokazuje rzeczywistości istniejącej przed obiektywem aparatu fotograficznego. Przemyca, przeobraża, przekracza, przetwarza, przedefiniowywuje. Aż chce się powiedzieć, że artyści kłamią! Bo jak inaczej, jeśli nie oszustem nazwać kogoś, kto na płaskiej kartce tworzy trójwymiarową przestrzeń, czy, poprzez fotografię, ukazuje niemożliwość zobrazowania świata. Przecież to paradoks. W dodatku sztuczki owych sztukmistrzów wprowadzają nas w stan hipnozy, więcej - stajemy się ich więźniami.
C
zy sztuczki wykonane techniką cyfrową są tak samo wartościowe artystycznie, jak te w technice tradycyjnej? Fotografia jest jedną z najmłodszych sztuk, powstała przeszło sto osiemdziesiąt lat temu i przeżyła wiele metamorfoz, które w diametralny sposób zmieniły zasady działania sprzętu fotograficznego W dodatku nadal jesteśmy świadkami niesamowitego rozwoju techniki fotograficznej. Pewnie za głowę złapałby się Joseph Niepce (twórca pierwszej zachowanej fotografii), gdyby zobaczył, że materiały światłoczułe, żmudny proces naświetlania, wywoływania i utrwalania, zostały zamienione w ciąg liczb zmagazynowany w elektronicznych bankach pamięci. Już od samego początku fotografia wywołała dyskusje. Niejednokrotnie musiała „udowadniać”, że jej miejsce znajduje się
48
OFENSYWA - maj 2006
TAK TWORZYMY <<
wśród sztuk, a nie jest tylko dokumentacją otaczającej nas rzeczywistości. Historia lubi się powtarzać. Dziś fotografia ponownie znalazła się na „ławie oskarżonych”. Musi odeprzeć kolejne zarzuty, by nie została usunięta poza zbiór o nazwie „sztuka”. Przecież nie najważniejsze jest to, jaką drogą udało nam się dotrzeć do określonego celu, a efekt końcowy. Schemat: twórca – dzieło – odbiorca jest ten sam.
By nie zagubić się w świecie przełomowych odkryć, fotograficy muszą pogodzić cele artystyczne z rozwojem techniki. Połączyć wady i zalety nowej technologii tak, aby nie zakłóciło to procesu twórczego. Często zdjęcie im mniej pokazuje, im bardziej jest ubogie w szczegóły, tym więcej zawiera w sobie treści. Drobiażdżki odbieramy jako elementy jakiegoś olbrzymiego spektaklu, zwyczajne twarze potrafią fascynować, a miejsca, niby puste, są dowodem czyjejś obecności.
N
ie możemy zapomnieć o jeszcze jednym, bardzo ważnym aspekcie fotografii cyfrowej, a mianowicie - dostępności. Po pierwsze: olbrzymi jest dostęp do aparatów. Już nie tylko „wybrani” mogą parać się elitarną dyscypliną, ale i niejednemu Jankowi Muzykantowi uda się ze swym talentem wyjść na świat. No właśnie - wyjść na świat, bo, mówiąc o dostępności, mam tu na myśli także odbiorców, którzy mogą w każdej chwili obejrzeć elektroniczne obrazy, niekoniecznie wytwory znanych osób. Surfując po stronach www obserwujemy prace z całego świata i nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy sami dołączyli do narybku młodego pokolenia fotografów, sprawdzili się w nowym medium.
OFENSYWA - maj 2006
FOT. I. K AMIŃSKA
Postęp techniki daje olbrzymie możliwości ingerencji w materiał fotograficzny niebędący jeszcze fizycznym zdjęciem. Autor ma do dyspozycji retusze, fotomontaże i szereg innych zabiegów. Pozwala to na stworzenie pozorów sytuacji, które nie mogłyby się wydarzyć, lub jakich nie można zaaranżować. Poza tym - niemal od razu widzimy wynik finalny. Istnieje jednak zagrożenie, że wiele zdjęć nie opuści kart pamięci i będzie lewitującym szeregiem cyferek, ponieważ artysta uzna, że nie są na tyle dobre, by inwestować w ich obróbkę chemiczną.
Mnogość nowych fotografów i ich poczynań artystycznych stały się też przekleństwem. Przez globalne rozprzestrzenianie, łatwą dostępność, dziecinną obsługę wyrosło przekonanie o banalności i powszechności fotografii. W gąszczu zdjęć często trudno znaleźć te, które rzeczywiście są sztuką, lub choćby się o nią ocierają. W dodatku, odbiorca, widząc z jaką łatwością powstają zdjęcia już nie wpada tak szybko w zachwyt, jak wtedy, gdy kojarzone były z tajemnicą ukrytą za kurtyną ciemni. Zastanawiające jest, dlaczego tylu artystów nadal sięga do tradycyjnej fotografii. Obserwujemy wielki powrót do camera obscura. Fotografia otworkowa znów zaczyna pasjonować. W dodatku twórca może sam skonstruować swój aparat. To wszystko wynika z ciągłych poszukiwań, a niekoniecznie chęci powrotu do źródeł. Twórcy artystycznej fotografii, „bawiąc się” różnymi mediami pragną odnaleźć to, w którym w pełni będą mogli wypowiedzieć się twórczo. Dzięki temu technologia tradycyjna wciąż cieszy się popularnością. Nie udaje się uniknąć ustawicznego porównywania, wartościowania, zajmowania stanowisk wobec fotografii cyfrowej i analogowej. Artyści nie widzą tu jednak problemu. Każdy wybiera tę drogę, która jest dla niego właściwsza, w której będzie mógł się w pełni realizować i „wykazać się niepowtarzalną, żarłoczną wrażliwością” (Susan Sontag: „On Photography”)
Izabela Kamińska 49
>> TAK MYŚLIMY
Czy media będą dą kontrolować się same?
Czy nagle staliśmy się piewcami „wolnych mediów”, mających odegnać od biednego zagrożonego i zaszczutego społeczeństwa widmo tyranii, które nad nim zawisło? Wypowiedzi niektórych ludzi znanych z gazet, telewizji i radia tylko rozbudzają naszą wyobraźnię wizjami: co będzie, gdy „jakieś oszołomy” zaczną mieszać w tak dobrze przecież funkcjonujących mediach.
Czy istnieją niezależne media?
P
rzed postawieniem pytania o kształt i profil mediów w przyszłości, należy zadać inne: jak wyglądają one teraz? Czy czytając wysokonakładowy, opiniotwórczy dziennik, lub oglądając materiał telewizyjny zastanawiamy się, dlaczego tematowi poświęcono tyle miejsca i przyłożono do niego tak dużą wagę? Jakimi źródłami podpiera się autor artykułu? Kim są wybitni eksperci, tak często proszeni o fachowy głos? U kogo autor bywa na spotkaniach towarzyskich? Wielu z nas na pewno zadaje sobie te pytania, ponieważ widzi, że artykuł, audycja itp. ma zazwyczaj mniej lub bardziej wyraźne zabarwienie ideologiczne nadane przez autora (lub szefa tego autora). Nie są to wcale żadne teorie spiskowe, ale, niestety, praktyka. Ktoś zapewne powie: „Dobrze, ale przecież piszesz co chcesz, jesteś wolny, więc gdzie widzisz problem?” Kryterium tej formy wolności powinniśmy szukać nie w tekstach opublikowanych, ale w tych, które nie mogły trafić do czytelników z różnych względów. Co prawda teoretycznie mogłyby się ukazać gdzie indziej, ale z kolei tam inny tekst zostałby zablokowany. W efekcie uzyskujemy bardzo wybiórczy ogląd świata w ramach
50
jednej marki medialnej. Czy o takich wolnych mediach myśleliśmy na początku i o takich marzymy?
Media zależne – media zniewolone? Czy media powinny być całkowicie niezależne? Nie. Ograniczać je powinny normy etyki dziennikarskiej, a te wydają się być ostatecznie ustalone. Wiemy (a może przeczuwamy), że chodzi w nich o rzetelną, obiektywną informację i zaprezentowanie faktów, a nie manipulowanie nimi. Przestrzeganie zasad etyki dziennikarskiej leży w interesie odbiorców informacji. Taka jest też idea mediów. Ale, z drugiej strony, mamy interes korporacji medialnych, które mają, zdaje się, inne priorytety. Jest oczywistym, że poprzez umiejętne zaprezentowanie faktów można dokonać manipulacji w celu osiągnięcia jakichś wymiernych korzyści z tego płynących, np. osłabienie pozycji jakiejś grupy społecznej, organizacji lub też partii politycznej. Nie powinniśmy się zatem łudzić, że taka wielość spojrzeń jest jedynie wynikiem prezentowania różnych światopoglądów, przez pryzmat których każdy patrzy na rzeczywistość. Środkami manipulacji są np. aspektywność ujęcia tematu, przesadne eksponowanie wagi poruszanego problemu, używanie wartościujących przymiotników lub odpowiedniego cięcia materiału.
Nie. Sprzeczność między ędzy normami etyki dziennikarskiej, a interesami grup, wewnątrz których rych działają podmioty medialne narzuca się sama. Mitem jest samokontrolowanie się korporacji medialnych bez udziału jakichś instancji zewnętrznych. trznych. Odwoływanie się w tym miejscu do ich kodeksu etycznego i powinności moralnej spełniania swojej informacyjnej misji, wydaje się być „głosem wołającego na pustyni” z zupełnie jasnych względów. Dziś organ kontrolujący przestrzeganie kodeksu etyki dziennikarskiej nie ma prawie żadnych sankcji, które zapobiegałyby patologiom w świecie mediów. Ostatnio pojawił się pomysł powołania państwowego organu, który miałby realnie działać w przypadku łamania kodeksu etyki dziennikarskiej. To dobry pomysł pod warunkiem, że nie będzie stał na straży „oficjalnej prawdy” (czyli karał dziennikarzy, którzy mają inną wizję rzeczywistości), lecz nie będzie dopuszczał do manipulowania faktami. Jeśli taka instytucja powstanie, to miejmy nadzieję, że będzie działała przejrzyście i, jako obywatele RP, będziemy mogli ją kontrolować i wpływać na jej działanie ówiąc o mediach wolnych od patologii, nie krytykuję (bo jest przeciwnie!) wielości głosów pojawiających się na medialnym rynku, ale postuluję podporządkowanie ideologii informacji, a nie odwrotnie. Czy mamy przestać wierzyć naszym ulubionym dziennikarzom? Nie, jeśli zgadzamy się z tym, co mówią. Pomimo naszego zaufania powinniśmy jednak stale poddawać ich wypowiedzi ocenie, nie pomijając tego, kim są. Nie można przeczyć, że dostęp do informacji mamy dobry, więc dlatego należy korzystać z tego dobrodziejstwa. Swoje opinie powinniśmy jednak wyrabiać na podstawie własnej, krytycznej analizy wielu różnych źródeł. Również my sami powinniśmy się ćwiczyć w szukaniu rzetelnych informacji
M
Michał Leśniak OFENSYWA - maj 2006
TAK MYŚLIMY <<
Z problemem próbowali zmierzyć się jakiś czas temu w programie „Co z tą Polską?” goście Tomasza Lisa: Jacek Kurski i Tadeusz Cymański (posłowie PiS) oraz Jacek Żakowski („Polityka”) i Piotr Najsztub („Przekrój”). Panowie stanęli ze sobą oko w oko i zaczęła się walka. Postawiono fundamentalne pytanie o wolność mediów. Il. J. Janusz
Po
upływie około połowy programu, posłowie przestają być tak mili jak na początku, dziennikarze okazują zniecierpliwienie, prowadzący musi odpierać ataki pod swoim adresem. Krótko mówiąc, atmosfera staje się typowo polska. Oto posłowie Kurski i Cymański zwracają się do publiczności z informacją o daleko posuniętej nierzetelności dziennikarzy. Panowie udowadniają dziennikarzom ich powiązania ze służbami specjalnymi, Jackowi Żakowskiemu zarzucają „dworski” wywiad z Kulczykiem w Londynie, a Tomaszowi Lisowi stronniczy wywiad z Leszkiem Millerem po objęciu urzędu premiera. Wspominają o zwalnianiu z pracy dziennikarzy za poglądy; przykład - Bronisław Wildstein. Zarzucają mediom niekompetencje w opisywaniu sytuacji w Polsce, posługując się „Gazetą Wyborczą”, w której, podobno, trzy pierwsze strony bywają poświęcane krytyce PiS-u. Powołują się na głos Rady Etyki Mediów, która przyznaje, że media często działają szybko, co obniża wiarygodność prezentowanych materiałów. To już prawdziwa „Księga skarg i zażaleń”.
P
rogram nie był łatwy. Daleko mu było do rozrywkowego. Widz oglądał go, zastanawiając się pewnie, o co toczy się tak
OFENSYWA - maj 2006
zajadły spór. Nikt nie podważył potrzeby istnienia mediów niezależnych, wolnych, obiektywnych, rzetelnych. Tylko że zarówno dziennikarze, jak i posłowie wydają się mieć odmienne poglądy na temat „wolności mediów”. Wolne media są po to, żeby informować o tym jak wygląda rzeczywistość, dostarczać newsów, a nie po to, by głosić pochwałę partii rządzącej – kwituje Piotr Najsztub. Nie zaprzecza przy tym, że zawód dziennikarza wiąże się z pewnym ryzykiem. Trzeba szybko decydować o czym mówić Polakom, jakie informacje pomijać. Dziennikarz, jak każdy człowiek, może się pomylić. Wygląda na to, że posłowie PiS wiedzą lepiej jak powinno się przeprowadzać wywiady, czy jak selekcjonować informacje. Tylko kto dał im prawo do takich sądów? Obaj panowie są ekonomistami z wykształcenia. Co prawda Kurski współpracował z kilkoma gazetami, ale w czasach liceum i studiów. Tymczasem podważa umiejętności dziennikarzy pracujących w zawodzie od lat. Można również odnieść wrażenie, że posłowie przeceniają możliwości mediów w kreowaniu światopoglądu obywateli. Obarczają winą dziennikarzy za negatywny stosunek Polaków do partii, którą reprezentują. Zapominają przy tym, jak wielką rolę odegrali dziennika-
rze w karierze politycznej Lecha Kaczyńskiego w czasach, gdy był ministrem sprawiedliwości. Faktem jest, że media patrzą władzy na ręce. Relacjonują, demaskują, czasem kompromitują, ale spełniają tym samym swoją funkcję.
PiS
zabrał się ostro do czyszczenia. Kupił ostre ścierki, pumeksy, żrące specyfiki i szoruje Polskę aż wióry lecą w końcu to zapowiadał od początku. Wyciąga sprawy z udziałem dziennikarzy nawet sprzed 16 lat, by udowodnić swoje tezy. Na razie wygląda to bardziej jak wojna media – PiS, niż jak zwalczanie wszelkich „układów”. Wydaje się, że PiS bardziej chce kontrolować treści przekazywane przez media, niż dbać o wolność słowa. Konf likt przypomina wyprawę krzyżową. Politycy „poczuli” misję i starają się jej sprostać. Niewierne media jątrzą, siejąc w społeczeństwie nieprawdę. Trzeba więc wytoczyć im wojnę. W demokratycznym kraju nie walczy się przy pomocy płaszcza i szpady, nie pali na stosie za herezje. W demokracji walczy się prawem. Tylko gdzieś zgubiono sprawiedliwość...
Karolina Ożdżyńska
51
>> TAK MYŚLIMY
Obiektywizm, prawda i wolność - to wartości szczególnie cenne w pracy dziennikarza. Jak są one przez media realizowane? Czy rzeczywiście środowisko dziennikarskie je kultywuje?
W
1995 roku Rada Etyki Mediów opracowała dziennikarski kodeks etyczny, znany jako Karta etyczna mediów. Naczelne miejsce zajmują w niej zasada prawdy i zasada obiektywizmu, a wieńczy Kartę zasada wolności i odpowiedzialności. Pierwsza z nich postuluje, aby informacje przekazywane przez dziennikarzy były prawdziwe, zaś w przypadku opublikowania wiadomości błędnej, by autor dokonał sprostowania. Druga głosi konieczność przedstawiania rzeczywistości niezależnie od poglądów żurnalisty, ukazywanie różnych punktów widzenia. Ostatnia mówi, iż wolność mediów wiąże się z odpowiedzialnością za przekaz i wynikające z niego konsekwencje. Reguły zawarte w Karcie etycznej mediów tworzą fundament polskiej etyki dziennikarskiej. Stanowią one wzór dziennikarskiego postępowania. Czy można go konsekwentnie naśladować? W jakimś stopniu - na pewno tak. Wiele zależy od samego medium i jego ambicji.
ale nigdy nie zdoła się go osiągnąć. Ideał ten wymaga unikania osobistego zaangażowania, dbałości o dokładność relacji, służenia prawdzie i odbiorcom. Na poziom obiektywizmu wpływa zapewne prezentowanie różnych punktów widzenia sprawy. J. Westersthal uważał, że obiektywizm związany jest zarówno z ukazywaniem faktów, jak i z przyjmowaniem pewnych kryteriów ich wyboru i wartości. To ostatnie wyjątkowo ważne jest dla twórców serwisów informacyjnych i redaktorów naczelnych czasopism, którzy odpowiedzialni są za jakość całości wydania. Nie brakuje też takich głosów, które sądzą, że współcześnie obiektywizm i prawda nie są już w cenie. Nad takim stanem boleje Ryszard Kapuściński, gdy w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”
(17.03.1997) mówi, iż wartość informacji nie tkwi już w jej prawdziwości, lecz w atrakcyjności. ci. Wtóruje mu Jacek Żakowski stwierdzając, że „mądrość” i „szlachetność” są stale rugowane przez dyktatorską atrakcyjność. Neil Postman, analizując amerykańskie wiadomości telewizyjne wnioskuje, iż atrakcyjność jest bardzo istotnym problemem współczesnego dziennikarstwa. Nadrzędnym celem newsów jest widowiskowość, skupienie uwagi widza, zapewnienie mu przyjemności. John Fiske porównuje wiadomości telewizyjne do męskiej wersji opery mydlanej, powołuje się na odkrycia badaczy, którzy dopatrzyli się wykorzystywania przez serwisy informacyjne technik rodem z literatury. Nie należy jednak ulegać przekonaniu, że współczesne media (w ogólności!) metodycznie dążą do wykorzenienia ze swego systemu wartości
PRAWDA I OBIEKTYWIZM. Oczywiste jest, że obiektywizm to ideał dziennikarskiego postępowania, do którego można się zbliżać,
52
OFENSYWA - maj 2006
TAK MYŚLIMY Y <<
WOLNOŚĆ. Nigdy jej za wiele. Jasne, że wszyscy chcemy niezależnych, wolnych mediów. Redaktor naczelny „Rzeczpospolitej” na spotkaniu dotyczącym wolności mediów, które odbyło się w lubelskiej „Chatce Żaka”, oświadczył, że gdyby poznał pewne tajne informacje państwowe, nie zawahałby się ich opublikować. Deklaracja godna pochwały. Myślę, że nie ma naczelnego (niezależnego!), który zmarnowałby szansę wykorzystania takiej „nowinki”. Trzeba jednak pamiętać, że wolność ściśle wiąże się z odpowiedzialnością. Dziennikarz musi liczyć się z pewnymi skutkami, jakie może spowodować opublikowana przez niego wiadomość. Teoretycznie wolność jest prawem żurnalisty do relacjonowania wydarzeń niezależnie od profilu medium, dla którego pracuje. Istnieją jednak linie ideologiczne, których dziennikarzom przekraczać nie wolno. Dobrze je widać w prasie; niektóre czasopisma już w podtytule mają zawarty swój punkt widzenia, odbiorcy zawsze poznają ich sympatie poprzez lekturę artykułów. OFENSYWA - maj 2006
Fakt, że medium posiada pewna ramę światopoglądowo-polityczną nie oznacza, iż jest ono zniewolone. To dzięki wolności mogą istnieć różne punkty widzenia. Odbiorca sam decyduje, co chce przeczytać, obejrzeć lub usłyszeć, z czyim głosem utożsamić swój własny. Dziennikarz zawsze może wybrać, gdzie chce pracować. Gdy czuje się zbytnio ograniczany, może odejść. P r z yk ład daje tu
zaś muszą pamiętać, że nikt nie ma monopolu na prawdę, nie każdy głos jest obiektywny, a wolność raz dana, nie jest dana na zawsze. Obiektywizm, prawdę i wolność trzeba pielęgnować
Roland Piotrowski
Katarzyna Kolenda-Zaleska, która opuściła TVP, by pracować w TVN. Obiektywizm, prawda i wolność to ideały, a z ideałami jest tak, że trudno im zaistnieć w rzeczywistości. W tym celu powinni pomagać im dziennikarze oraz odbiorcy. Ci ostatni mogą to robić wybierając przekazy tych dziennikarzy, którzy starają się zbliżyć do pożądanej przez nas doskonałości. Wszyscy
Il. Grzegorz Wójcik
prawdy i obiektywizmu na rzecz poczytności, oglądalności czy słuchalności. Łączenie sfery rozrywki z informacją, biznesem, polityką jest znamieniem naszych czasów i wcale nie musi pociągać za sobą odrzucenia „mądrości” i „szlachetności’, ale nakłada na dziennikarza dodatkowe zadanie – uatrakcyjnienia informacji przy poszanowaniu prawdy i obiektywizmu.
53
>> TAK MYŚLIMY
Ż
yjemy w czasach, kiedy to gazety ujawniają większość afer politycznych i obyczajowych, wyprzedzając policję i prokuraturę. Dziennikarze zapraszają polityków do swoich programów, aby ci tłumaczyli się ze swoich wypowiedzi i posunięć. Obywatele zaś mogą bez skrępowania wygłaszać opinie o rządzie, Kościele i sobie nawzajem. W tej sytuacji pytanie: „Czy cenzury rzeczywiście już nie ma?” - może się wydać nieco niezasadne. Przecież można powiedzieć i pokazać prawie wszystko, licząc się wprawdzie z tym, że za niektóre wypowiedzi może grozić droga sądowa, co jednak nie musi jeszcze niczego oznaczać. Postępowanie trwa długo, a kwestia ewentualnego sprostowania i przeprosin pozostaje otwarta. Taka procedura obowiązuje w państwie demokratycznym, cieszącym się wolnością słowa.
Il. Anna Darmochwał
54
TAK MYŚLIMY <<
„Prym przejęła
nauka
z powodu swego
obiektywizmu, sprawdzalności oraz wyzwolenia z zabobonów. Ludzie cywilizowani wprowadzili
demokrację,
wolność i równość, Il. Anna Darmochwał
Tu, zamiast przer wy na reklamę, proponuję chwilę na ref leksję. Bo rzeczywiście, niby można powiedzieć wszystko, ale są pewne granice, których się nie przekracza i rzeczy, których się nie mówi, ponieważ nie wypada z takich czy innych względów. Nie jest to żadna nowość, ponieważ od zawsze istniały pewne ograniczenia. Władysław Kopaliński w „Słowniku mitów i tradycji kultury” pisze następująco: „TABU - w społeczeństwach pierwotnych zakaz wykonywania pewnych czynności, używania albo dotykania pewnych przedmiotów, wymawiania pewnych słów. (...) Karą za złamanie tabu może być nieurodzaj, choroba, śmierć. Często jednak za pogwałcenie tabu nie przewiduje się żadnej kary; po prostu postępek taki uważa się za niewłaściwość, nieprzyzwoitość. W przenośni zakazany, nietykalny, zwłaszcza ze względu na prawidła moralności, obyczaju, dobrego smaku albo na ryzyko związane z naruszeniem zakazu.” Mimo że niektóre z tabu przetrwały w niemal niezmienionej postaci, jak chociażby tabu dotyczące śmierci, to jednak sporo się w tej dziedzinie zmieniło. Wraz z ewoluowaniem społeczeństw zaczęły obowiązywać normy „ludzi cywilizowanych” (czytaj: światłych, OFENSYWA - maj 2006
tylko z
braterstwem nie do końca się udało.”
wykształconych, oczytanych). Magia uległa marginalizacji ustępując religii. Ta również zaczęła z czasem tracić na znaczeniu. W czasach nowoczesnych stała się jedną z możliwych postaw, propozycją wśród wielu innych. Z kolei ponowoczesność, nie bez przyczyny, nazywana jest - na gruncie socjologii religii - epoką pochrześcijańską. Prym przejęła nauka z powodu swego obiektywizmu, sprawdzalności oraz wyzwolenia z zabobonów. Ludzie cywilizowani wprowadzili demokrację, wolność i równość, tylko z braterstwem nie do końca się udało, ale o tym za chwilę. racając do pytania postawionego na początku tego tekstu: czy cenzury już nie ma? - wypada się zastanowić co to w ogóle takiego. W „Nowej Powszechnej Encyklopedii PWN” czytamy: „CENZURA [łac.], kontrola w dziedzinie publ. przekazywania informacji, ograniczająca wolność publ. wyrażania myśli i przekonań; polega na weryfikacji publikacji, widowisk, audycji radiowych, telew. itp., dokonywanej gł. przez organy państw. lub kośc. z punktu widzenia zgodności ich treści z prawem, polityką państwa, obronnością, moralnością czy zasadami wiary (stąd cenzura polityczna, wojsk., obyczajowa, kośc.); odróżnia się cenzurę prewencyjną — przed upowszechnieniem
W
dzieła i cenzurę represyjną — po jego rozpowszechnieniu (pociąga za sobą konfiskatę utworu oraz odpowiedzialność sądową lub adm.). W „Wikipedii” pod tym samym hasłem możemy się dowiedzieć: „W krajach demokratycznych nie ma cenzury prewencyjnej i instytucjonalnej. W większości z nich jednak występują różne formy cenzury represyjnej, głównie jako pozostałości po czasach niedemokratycznych. Są one jednak rzadko stosowane w praktyce. W niektórych krajach, takich jak np. Stany Zjednoczone cenzura jest całkowicie zabroniona przez pierwszą poprawkę do Konstytucji. W praktyce ma się to jednak różnie.”
T
rudno się z tym nie zgodzić. Niewątpliwie cenzura, w opisanej wyżej formie zasadniczo nie występuje, a skoro tabu straciło swoją dawną moc - cywilizowani ludzie musieli znaleźć inny sposób zapewniający respektowanie norm i obyczajów oraz nie przekraczanie granic dobrego smaku. Szczególnie, że uniknięcie tego ostatniego stało się od niedawna wyjątkowo trudne. Zjednoczenie Europy, otwarcie granic, zniesienie barier komunikacyjnych, jednym słowem - globalizacja, pociągnęły za sobą podwyższone ryzyko konfliktów. Oto nagle w obrębie
55
>> TAK MYŚLIMY
jednego społeczeństwa, ba, na jednej ulicy zaczynają żyć ze sobą ludzie różnych narodowości, wyznań i ras. Tacy, którzy jeszcze kilkadziesiąt lat temu w ogóle by się nie spotkali. Jak są przygotowani do tego spotkanie? Każdy ma garść stereotypów na temat drugiego i wspólną płaszczyznę – niekiedy tylko w znaczeniu przestrzennym, bo kulturowo łatwiej mówić o zderzeniu lub szoku. Brak wiedzy o partnerze interakcji, odmienne obyczaje i ogląd świata rodzą nieporozumienia i lęk. Inny znaczy obcy. A ten lęk przed obcym jest czymś pierwotnym i uniwersalnym. W tym miejscu przypomina o sobie zostawiona na chwile na bocznym torze kwestia braterstwa. Trudno osiągnąć je w obrębie własnej społeczności z powodu rozbieżności w poglądach politycznych czy podejścia do praktyk religijnych. Jak zatem można żyć w symbiozie z kimś, kto ma inny kolor skóry, wierzy w innego boga, ma różny od naszego temperament i inne nawyki żywieniowe?
T
olerancja - można wykrzyknąć z radością, ale i to nie rozwiązuje problemu. Tolerancja, według definicji profesora Piotra Sztompki, to „akceptacja odmienności kulturowej lub nawet traktowanie jej jako wartości wzbogacającej repertuar sposobów życia.” Wszyscy wiemy jak trudno się tego nauczyć, wcielać tę ideę w codzienne życie, a w przypadkach, w których coś przerasta przysłowiowego zwykłego człowieka, dobrze odwołać się do jakichś rozwiązań, powiedzmy, administracyjnych: „Idea tolerancji występuje jednak także i w jeszcze silniejszej formie, która budzić już może rozliczne wątpliwości. Otóż w kręgu ideologii skrajnie liberalnej pojawił się pogląd nie tylko o różnorodności, ale i o równowartości różnych kultur. Odrzuca się możliwość jakichkolwiek wartościujących porównań między kulturami, a co więcej deklaruje, że każda ma równa wartość z każdą inną. Niedopuszczalna jest więc krytyka lokalnych obyczajów, stylu życia, wierzeń czy praktyk. I równie niedopuszczalna jest apologia jakiejkolwiek kultury. Terminy sugerujące niższość i wyższość, coś co gorsze i lepsze, zacofane i postępowe, prymitywne i rozwinięte, barbarzyńskie i cywilizowane – nie mają prawa
56
bytu w słowniku zwolenników tzn. „politycznej poprawności” i zastąpione zostają jednym terminem „inny”. Co więcej nie tylko ocena, ale i prezentacja każdej kultury musi im zapewnić równe traktowanie.” Powyższą tezę, wspomniany już profesor Sztompka ilustruje takim przykładem: „W encyklopedii kultur świata, która ukazała się niedawno w Ameryce, gdzie obsesja ‘politycznej poprawności’ występuje szczególnie dotkliwie, zapewniono z aptekarską dokładnością tyle samo stron kulturze francuskiej, niemieckiej, angielskiej, co kulturze Zulusów czy aborygenów australijskich. Podobnie w historii literatury zapewnia się tyle samo miejsca Włochom i Mongolii, Rosji i Sierra Leone, a w historii muzyki symfonie Beethovena traktuje podobnie jak melodie meksykańskich mariachi. Tutaj szlachetna idea tolerancji została doprowadzona do skrajności i, jak często się zdarza ze skrajnościami, przerodziła się we własna karykaturę.” O ile łatwo wyobrazić sobie skrócenie historii literatury Włoch, o tyle można się zastanawiać, czy mongolska literatura jest z gumy i można rozciągać ją w nieskończoność. Liczba stron poświęcona opisowi jednej z tych kultur, nie może stanowić wyznacznika dla objętości opisu drugiej. Pozostaje zatem średnia arytmetyczna, w wyniku której Włochy są okrojone, a Mongolia naciągana; oba kraje są więc stratne – kompromis, ale czy o to chodzi?
M
ożna kontynuować takie rozważania narażając się na zarzut czytelnika, że są to sprawy małej wagi. Zgoda, w końcu kto w dzisiejszych czasach korzysta z encyklopedii, zwłaszcza papierowych? Natomiast wszystkim, których zainteresował choć trochę ten problem polecam „Miasto gniewu” Paula Haggisa, tegorocznego laureata Oskara w kategorii najlepszy film. Jego twórcy przyjrzeli się mieszkańcom Los Angeles, temu multikulturowemu tyglowi, w którym różni ludzie muszą się ciągle o siebie obijać. Dla przypomnienia: oryginalny tytuł filmu brzmi „Crash”. Tytuł trafny, bo oddający to, co spotyka bohaterów: zderzenie kultur, zdeOFENSYWA - maj 2006
TAK MYŚLIMY <<
rzenie z niechęcią innych, w końcu zderzenie z rzeczywistością, kryjącą się pod popękanym lukrem political correctnes. To ostatnie zderzenie jest też udziałem widza wstrząśniętego własną postawą, bo spod płaszczyka tolerancji wygląda strach przed innym, kolorowym, muzułmaninem, inaczej ubranym – nie lepszym czy gorszym, rozwiniętym czy prymitywnym, barbarzyńskim czy cywilizowanym – przed innym = obcym. poro tu o zróżnicowaniu kulturowym, a gdzie podziała się cenzura? Zaryzykuję stwierdzenie, że unurzała się w lukrze poprawności politycznej i, złagodzona nieco słodkim smakiem, realizuje się w nowej formie. Przykładem niech będzie scena z przywołanego już „Miasta gniewu”. Otóż prokurator okręgowy, wraz z żoną, zostają napadnięci przez dwóch Afroamerykanów i tracą luksusowy samochód. Wiadomość szybko zostaje podana przez wszystkie media. Aby uniknąć posądzenia o rasizm i ewentualnych zamieszek, prokurator postanawia odznaczyć kogoś „czarnego”. Konsultuje to ze swoimi asystentami, przypomina sobie jakiegoś policjanta czy strażaka, który zasłużył się ostatnio w akcji i był właśnie „czarny”. Asystenci (różnych ras) są mocno skonsternowani tłumacząc, że faktycznie człowiek, o którym mowa jest ciemnoskóry, ale to nie to samo co Afroamerykanin. A na domiar „złego” jest Irakijczykiem i nazywa się Saddam... Cóż, czy jest cokolwiek, co mógłby zrobić, aby dostać odznaczenie? Może, ale dla prokuratora jest ostatnią osobą, której odznaczenie mogłaby przełknąć Ameryka.
S
I
tak oto poprawność polityczna przenika do ludzkiego myślenia, wyznacza jego „właściwe” ramy, niweluję lęki przez pozorną niwelacje różnic. Może mniej drastyczna od cenzury, ale bardziej niebezpieczna – nie mieści się z żadnym budynku, nie ma swoich funkcjonariuszy, trudniej zobaczyć ją w akcji. Dyskretnie i niezauważalnie swym niewidzialnym ostrzem, kawałek po kawałku, ścina zręby wolności
Olga Jankowska
AUTORKA JEST REDAKTOR NACZELNĄ E-CZASOPISMA KOŁA NAUKOWEGO STUDENTÓW SOCJOLOGII UMCS „UNIWERSYTET KRYTYCZNY” [HTTP://WWW.UK.UMCS.LUBLIN.PL] OFENSYWA - maj 2006
Il. Anna Darmochwał
57
>> TAK MYŚLIMY
Kinga Nieczaja
N
ie mamy wolności słowa, mamy wolność słowa, mamy ograniczoną wolność słowa. I ciągła dyskusja. I setki argumentów. I mądrale, jeden lepszy od drugiego. I już nie mogę tego słuchać. Przez to nieustające pieprzenie sprawiacie, że wolność słowa transformowała w wolność bełkotu! Teraz to już nawet nie wiadomo o co i po co te wszystkie konferencje, audycje, artykuły. Dyskusja społeczna, kurwa. Nikt nie słucha, wszyscy gadają, I koszulki, i marsze równości. I Mahomet, i Maryja. I telewizja, i radio, i prasa. I komisje do spraw mediów, i imperium ojca Rydzyka, i konserwatyści, i liberałowie. Szablony pustych haseł, które „obrońcy” i „wrogowie” wolności (nas wszystkich) noszą w kieszeniach. Szablon za szablon. Szablon za szablon. Jak wytresowane małpy – O, homoseksualizm! Wyciągamy szablony. O, muzułmanie! Wyciągamy szablony! Głupi wet za głupi wet. O aborcja, o eutanazja, o seks, o genitalia na krzyżu, o pedofilia księży, o terroryści, o, o, o....! O Białoruś! Szablony, szablony. To dobrze, ze dyskusja trwa. Po co dyskusja trwa? Niech ktoś mi ją KURWA podsumuje, bo się pogubiłam. To jak? Mamy tą wolność słowa, czy nie mamy? Przecież każdy wychodzi i gada co mu ślina na język przyniesie. To bez sensu, bo bez sensu! Szał jakiś zapanował niewytłumaczalny. Tematy się kończą, a ci szukają nowych sensacji. Kurwa, żeby tylko szybko jakiś festiwal odwołali, bo atmosfera ostygnie. Bezmyślne decyzje wynikające z głupoty, albo podejmowane na zasadzie: mój lokal, wystawiam to, co mi się podoba - urastają do rangi ataków na wolność(nie o CHŻ mi chodzi). Pewne granice być muszą, problem polega na tym, że te granice są w głowach. Ściślej, KAŻDY ma w mózgu taka granicę zakodowaną. Granicę zdrowego rozsądku. Tylko skrajna głupota, albo pełna premedytacja mogą być przyczyną przekroczenia tej
58
granicy. I środowiska gejowskie protestują przeciwko zaściankowości moherowych beretów. I prawdziwi katolicy wydają „zakaz pedałowania”. I pedały opluwają moherowe berety i moherowe berety plują na pedałów. Szablony. Nienawiść. Wszyscy są dobrzy. Ze skrajności w skrajność. Z głupoty w jeszcze większą głupotę. Z tolerancji we wszechfobię. Z wolności słowa w wolność bełkotu. Temat chwycił, gratulacje! Temat został zryty jak metr kwadratowy gleby przez ogromne stado kretów. Temat został sparodiowany przez głupotę. Uczyliśmy się wszyscy tej cholernej wolności słowa tyle czasu. NIKT nam tego nie odbierze, tak jak nikt nie jest w stanie odebrać umiejętności jazdy na rowerze(rowerem?). NIKT. Gdyby istniało jakieś poważne zagrożenie TEJ wolności wzięlibyśmy w dłonie, oprócz piór i transparentów - KAMIENIE. Wolność słowa może nie być ofiarowana, ale nigdy nie można JEJ odebrać, kiedy już istnieje. Mówię o wolności zapisanej w konstytucji. A ta prawdziwa zapisana jest w sercu, zapisana jest w mózgu i NIE PODLEGA DYSKSJI. Robert A. Heinlein napisał: „Wolność słowa zawiera w sobie prawo do niesłuchania, jeśli nie ma się na to ochoty”. Ja już nie mam ochoty słuchać tego pieprzenia. A słyszę...(?)
Kinga Nieczaja IL. ANNA ŚWIDERSKA
AKTUALNOŚCI <<
Nowe oblicze „Głupola” „Człowiek wobec
H
otel Asystenta przechodzi generalny remont. Na jego miejscu powstanie dom studencki o najwyższym standardzie w miasteczku uniwersyteckim. W akademiku zamieszka 270 studentów. W każdym z dwupokojowych segmentów znajdować się będzie kuchnia i łazienka. Studenci będą mieli dostęp do Internetu, a drzwi do pomieszczeń otwierać będą za pomocą karty magnetycz-
nej. Portiera, obecnego dotąd w akademikach, zastąpić mają kamery. Miesięczna opłata za miejsce w dwuosobowym pokoju wynosić będzie najprawdopodobniej ok. 350 zł. Hotel Asystenta został zbudowany w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Ponad 30 lat eksploatacji doprowadziło go do ruiny. Budynek ma być gotowy wiosną 2007 roku. Koszt remontu to 7 mln zł. Michał Domagalski
Nagroda dla Piotra Kotowskiego
12
kwietnia b.r. Piotr Kotowski, kierownik Kina Studyjnego „Chatka Żaka”, odebrał z rąk Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego nagrodę za działalność kulturalną w roku 2005. Otrzymał ją jako pomysłodawca i rektor Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu oraz za reprezentowanie polskiej kinematografii na arenie międzynarodowej.
OFENSYWA - maj 2006
Laureat jest absolwentem filologii polskiej UMCS i wieloletnim animatorem kultury w Akademickim Centrum Kultury „Chatka Żaka”. Zorganizował wiele przeglądów i imprez filmowych, także o charakterze ogólnopolskim. Zajmuje się publicystyką filmową. Od 1999 roku jest wiceprzewodniczącym Polskiej Federacji Dyskusyjnych Klubów Filmowych. Wielokrot-
problemów współczesności”
W
dniach 22- 24 marca odbyła się konferencja naukowa „Człowiek wobec problemów współczesności”, nad którą „Ofensywa” objęła patronat medialny. Organizatorem było Studenckie Koło Naukowe Kulturoznawców UMCS, które, oprócz referatów i dyskusji, zaproponowało bogaty program artystyczny i rozrywkowy. Konferencji towarzyszyły m.in. warsztaty teatralne, pokazy filmowe, wystawy, wieczór kabaretowy oraz spotkanie ze Sławomirem Shutym.
Tematyka wystąpień dotyczyła człowieka i jego funkcjonowania w kulturze współczesnej, często łączącej sprzeczne tendencje, zjawiska i wartości. Poruszone zostały problemy ulegania manipulacji oraz relacji pomiędzy jednostką a mediami. Dyskutowano także o tym, jak stać się bohaterem masowej wyobraźni, jak odbieramy naszą cielesność i gdzie szukać autentycznych wartości humanistycznych. E.P.
nie był członkiem jury na międzynarodowych festiwalach filmowych, m.in. w Locarno, Karlowych Varach i Czelabińsku. Jest również ekspertem Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Obecnie trwają przygotowania do VII Letniej Akademii Filmowej. Wiadomo już, że pokazane będą dwa cykle filmowe: „Sacrum i profanum” oraz „Z planety Cyrk”. Pierwszy ma odpowiedzieć na pytania związane z miej-
scem wiary w cywilizacji zachodnioeuropejskiej oraz ukazać zagrożenia i wyzwania stojące przed Kościołem Katolickim. Drugi dotyczy motywów cyrkowych pojawiających się w filmach. Dodatkowo, z okazji dwóchsetlecia zwierzynieckiego browaru, w którym odbywają się nocne pokazy plenerowe, odbędzie się „Przegląd filmów piwnych”, połączony z degustacją miejscowego specjału. E.P.
59
>> AKTUALNOŚCI
25-lecie NZS
N
iezależne Zrzeszenie Studentów świętowało w tym miesiącu 25-lecie istnienia. Z okazji ćwierćwiecza, lubelskie NZS zorganizowało koncerty oraz konferencję z udziałem jego byłych członków. W ACK „Chatka Żaka” można też było obejrzeć wystawę upamiętniająca działalność tej pierwszej, niezależnej od władzy organizacji studenckiej. Organizacja powstała we wrześniu 1980 roku, ale dopiero 17 lutego 1981 została oficjalnie zarejestrowana. Obecnie skupia studentów i jest
niezależna od władz uczelni, państwa oraz organizacji politycznych. Głównym celem NZS jest działalność na rzecz demokracji w środowisku akademickim. Organizacja udziela pomocy w przypadku łamania praw studenta, organizuje i prowadzi działalność naukową oraz kulturalną, pomaga w organizacji kół naukowych oraz seminariów. Ponadto prowadzi badania dotyczące warunków życia studentów oraz organizuje studencką samopomoc. Michał Domagalski
K
oło Edytorów Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II ogłasza konkurs na krótką prozę o tematyce współczesnej. Konkurs został objęty patronatem medialnym międzyuczelnianego pisma społeczno-kulturalnego „Ofensywa”. W roku 2006 odbędzie się pierwsza jego edycja. Konkurs ma charakter otwarty, udział w nim może wziąć każdy, niezależnie od wieku czy dorobku twórczego. Celem konkursu jest propagowanie młodej literatury oraz odkrywanie i wspieranie osobowości literackich.
60
Warunki konkursu 1. Warunkiem uczestnictwa w konkursie jest przesłanie organizatorom jednego tekstu prozatorskiego o objętości do 10 stron znormalizowanego maszynopisu (1800 znaków na stronie). 2. Utwory prozatorskie (opowiadania, krótkie formy, fragmenty powieści) nie mogą być wcześniej publikowane (w prasie, Internecie czy drukach zwartych) ani nagrodzone w innym konkursie. 3. Do konkursu przyjmowane są wyłącznie teksty polskojęzyczne.
rzach (wydruk komputerowy lub maszynopis) opatrzonych słownym godłem. Imię i nazwisko, dokładny adres zamieszkania, numer telefonu, adres e-mail oraz krótką notkę biograficzną autora należy umieścić w osobnej zaklejonej kopercie, opatrzonej tym samym godłem i włożonej do koperty zawierającej prozę. 2. Prace należy przysyłać pod adres:
Zgłoszenie do konkursu 1. Tekst prozatorski należy nadesłać w trzech egzempla-
Przesyłka winna być oznaczona dopiskiem: „Konkurs prozatorski KUL”.
Koło Edytorów KUL Katolicki Uniwersytet Lubelski Jana Pawła II Al. Racławickie 14 20-950 Lublin
Wynalazek studentów
UMCS
T
OMASZ ZACHARZEWSKI I PATRYCJUSZ NIEDOBIT, studenci czwartego roku informatyki UMCS, skonstruowali niewielkiego mobilnego robota. Pojazd porusza się na gąsienicach, co umożliwia przemieszczanie po nierównym terenie. Może pokonywać trudne przeszkody, wspinać się po schodach i chwytać różne przedmioty. Urządzenie jest zdalnie sterowane przez operatora przy pomocy fal radiowych. W przyszłości będzie wy-
posażone w rodzaj sztucznej inteligencji, umożliwiającej robotowi samodzielne podejmowanie decyzji w trakcie pracy. Zdaniem konstruktorów, robot może mieć zastosowanie w pracach zwiadowczoinspekcyjnych oraz w badaniach naukowych. Projekt urządzenia jest w całości autorski. Koszt związany z konstrukcją to około 15 tysięcy złotych. Prototyp powstał dzięki wsparciu finansowemu UMCS. E.P.
3. Prac nie należy przesyłać drogą e-mailową, na dyskietce lub innym nośniku. 4. Termin nadsyłania tekstów mija 9 października 2006 roku (decyduje data stempla pocztowego). Rozstrzygnięcie konkursu nastąpi w grudniu 2006 roku. O miejscu i dacie uroczystego ogłoszenia wyników konkursu laureaci zostaną powiadomieni listownie. Informacje o wynikach zostaną podane do wiadomości publicznej.
Dodatkowe informacje 1. Organizatorzy nie zwracają nadesłanych prac. 2. O wynikach zostaną powiadomieni osobiście wyłącznie laureaci konkursu. 3. Organizatorzy zastrzegają sobie prawo do jednorazowej nieodpłatnej publikacji opowiadań nagrodzonych i wyróżnionych. 4. Autorzy, przystępując do konkursu, wyrażają zgodę na publikowanie i przetwarzanie swoich danych osobowych (wyłącznie w celu przygotowania publikacji i ogłoszenia wyników).
Nagrody 1. Jury przyzna jedną nagrodę główną (500 zł) i pięć wyróżnień oraz jedną nagrodę specjalną (200 zł) dla najlepszego twórcy z Lubelszczyzny. 2. Wszystkie nagrodzone prace zostaną opublikowane przez Koło Edytorów KUL. Najwyżej ocenione teksty wydrukowane zostaną także w „Ofensywie”. 3. Jury zastrzega sobie prawo do nieprzyznania pierwszej nagrody.
Pełny regulamin konkursu można znaleźć na stronie: http://www.ofensywa.umcs. lublin.pl. Pytania dotyczące zasad konkursu można kierować do: Kinga Wędrychowicz (pykpyk@poczta.onet.pl) tel. 502 266 789 Leszek Onak (jonwajn@poczta.onet.pl) tel. 608 401 883 OFENSYWA - maj 2006
FELIETON <<
Ż
ebyś był zdechł!”- słyszy każdego poranka nasz sąsiad, a my razem z nim, bo ściany w blokach cienkie. Tym samym błogosławieństwem mieszkańcy ulicy Szpitalnej kończą dzień, tyle że źródło dźwięku znajduje się piętro niżej, w sąsiedniej klatce. Tamta rodzina to już podobno totalne dno. Matka-kurwa, ojciec-alkoholik, dziadek-komunista, a dzieci – siedmioro i na dodatek jedno w drugie, jak od matrycy, niedorozwinięte. Przechlapali sobie na całej linii. Nikt ich w kościele nie widział, a jak Obraz Przenajświętszy po osiedlu chodził, to nawet firany w oknach pozaciągali szczelnie. Na początku społeczeństwo lokalne zagwozdkę miało, co z tym fantem zrobić, potem agresja, niezrozumieniem wzniecana, zaczęła buzować i ostatecznie wyklęto odmieńców.
Ż
ILUSTARCJE: ARKADIUSZ L EMIESZEK
eby nie było, że to jakaś nowość, wcześniej wyklęto też Romana G., do którego konkubina zachodziła oknem, i Anetkę o buzi anielskiej, co się wciąż puszczała. O Anetce wszyscy wiedzieli od dawna, lecz się bano publicznie głos podnieść, bo ojciec Anetki w zarządzie spółdzielni zasiadał, a i w kościele co i raz gięte kandelabry z kurzu omiatał. Sprawa się ujawniła jakoś tak w maju, roku pańskiego 2005, kiedy na łączce za miastem runął nawis ziemny, pod którym, kolejny raz z rzędu, jakiś chłopaczyna Anetkę obłapiał. Cudem strażacy gówniarzy spod ziemi wyjęli, a ojciec Anetki był tam i milczeć obecnym nakazał.
OFENSYWA - maj 2006
T
rzy dni później sprzęt ciężki na pobojowisko wjechał i równać zaczęli. Połowa osiedla się zeszła, dzieciaki pizgały kamieniami w dźwigi i przed spychaczem biegły, żaby rozdeptując. Robota stanęła, kiedy niespodziewanie Józefczuków Zbych szpadlem na twarde trafił i piszczel ludzką na światło wyciągnął. Pochylili się wszyscy nad rowem, Zbych szpadel odrzucił i drżącymi rękami ziemię odgarniał. Ktoś po księdza posłał, ktoś inny na policję zadzwonił. Przyjechali, ludzi na bok odsunęli, Zbycha z dołu grzecznie wypro-
61
>> FELIETON
wadzili, bo w międzyczasie zdążył już resztę kościotrupa odsłonić i następny dół rozgrzebywać zaczął. Ludzie popatrzyli jeszcze trochę, głowami pokręcili i poszli, a szkielet tak tydzień caluśki przeleżał. Dzieciaki w niego kamieniami pizgały i pluły, zdechłego szczura i dwie puszki po fancie wrzuciły. Po tygodniu uczeni z UMCS-u przyjechali, teren biało-czerwoną taśmą ogrodzili, nawsadzali w ziemię patyczków i odkrywki zaczęli robić. W dwa dni odsłonili sześć kompletnych szkieletów, za dwa tygodnie było ich już osiem. Potem przy jednym znaleziono paczkę durexów, przy innym majteczki w tygrysi prążek, ale zawsze wtedy zjawiał się ojciec Anetki siny na twarzy - i na drugi dzień dziwne obiekty znikały bezpowrotnie. Wkrótce zresztą i tak stróża trzeba było na czatach postawić, bo studenci medycyny wszystkich by nieboszczyków w reklamówkach wynieśli. Wszystko się uspokoiło dopiero po interwencji proboszcza. Od ręki łączkę cmentarzyskiem żydowskim nazwali i raz na zawsze zabronili tam na spacery chodzić.
K
tóregoś dnia pięknie uczesany pan z telewizji przyjechał, biało-czerwone taśmy na czarno-żółte dla niego zmienili, a ludzie, zjednoczeni jak nigdy, zgodnie stanęli w szpaler i czekali aż zrobi się ciemno. Jak się zrobiło, techniczni kogut na środku zamocowali i znowu zrobiło się jasno. A potem na środek wyszło dwóch obcych, których pan przywiózł ze sobą i okazało się, że to dwaj grzybiarze, którzy, idąc naszą łączką, przypadkowo odkryli kości. Zbych pięść zacisnął i jej kantem łzę z policzka otarł. Anetki ojciec pod wąsem się uśmiechnął, a po zgromadzonych przeszedł pomruk wielkiego zdziwienia, gdyż w ten oto sposób, tego wieczora, mieszkańcy ulicy Szpitalnej na własnej skórze przekonali się, że telewizja kłamie. Dzień póżniej w „Teleekspresie” podano szokującą informację o sprzedawanym w Moskwie przysmaku – kontrowersyjnej słoninie w czekoladzie. Ale na mieszkańcach ulicy Szpitalnej nie zrobiło to najmniejszego wrażenia... Bo nic już nie było takie jak przedtem
Łukasz Smutek
62
OFENSYWA - maj 2006
PROJ. JAKUB JAKUBOWSKI
FOT: MARIUSZ MIERZEJEWSKI