Ofensywa nr 4

Page 1


FOT.

AGNIESZKA KLICZKA


DROGI CZYTELNIKU!

OFENSYWA NUMER 3(4)

>> 4 >>

Tak myślimy

>> 12 >>

Tak sądzimy

listopad 2006

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie czyli poszukiwań kultury studenckiej ciąg dalszy - Karolina Przesmycka 6 >> Taniec z Ezopem - Żaneta Grzywacz 9 >> Dusza prowincjusza - Sylwia Hejno

13 14 16 18

>> >> >> >>

>> 20 >> 22 >> 24 >> 25 >> 28 >> 29 33 34 36

>> >> >> >> >>

Zmarnowane możliwości, niewykorzystane szanse? - Wojciech Maguś Iluzja wskazówki kompasu - Tomasz Abramowicz Golonka, flaki i inne przysmaki - Michał Domagalski Lublin-Dublin - Leszek Onak Tylko błękit nieba jest wszędzie taki sam - Jakub Jakubowski Tak tworzymy

W poszukiwaniu złotego runa czyli o muzycznych i promocyjnych kłopotach Lublina - Anna Fit Wernisaż - Anna Świderska Mekka melomanów - Grzegorz W. Wróblewski Bunt w aerozolu - rozmowa z Isu i Rysą, lubelskimi writerami - Izabela Kamińska Poezja - Wojciech Sołtys Tak piszemy

Stopem po Europie - Kinga Nieczaja Zielony bóg - Michał Janczura "Tobie śpiewam Lublinie" - Żaneta Grzywacz Odpocząć od świata albo zwariować - Karolina Przesmycka 39 >> O miasteczku - Robert Fornal 40 >> Psiarze i szperacze - Paweł Słupski >> 42 >>

Felieton

Zróbmy sobie film - Karolina Ożdżyńska

Dziękujemy Prof. dr. hab. Stanisławowi Michałowskiemu, dziekanowi Wydziału Politologii UMCS, prof. dr. hab. Henrykowi Gmiterkowi, dziekanowi Wydziału Humanistycznego UMCS, prof. dr. hab. Krzysztofowi Stępnikowi, kierownikowi Zakładu Dziennikarstwa Wydziału Humanistycznego UMCS i Samorządowi Studentów UMCS za sfinansowanie wydania dotychczasowych numerów “Ofensywy”.

OFENSYWA

Studencki Dwumiesięcznik Społeczno-Kulturalny Adres redakcji: Studenckie Koło Medialne UMCS Wydział Politologii UMCS Pl. Litewski 3, 20-080 Lublin http://www.ofensywa.umcs.lublin.pl e-mail: ofensywa@umcs.lublin.pl Redaktor naczelna: Karolina Przesmycka, tel. 509 228 170 Zastępcy redaktor naczelnej: Jakub Jakubowski, Leszek Onak Sekretarz redakcji: Elżbieta Pyda Zespół redakcyjny: Publicystyka: Karolina Przesmycka (kprzesmycka@o2.pl), Literatura i teatr: Leszek Onak (jonwajn@poczta.onet.pl), Plastyka: Jakub Jakubowski (drawer@poczta.onet.pl), Aktualności: Elżbieta Pyda (elzbieta_pyda@gazeta.pl), Michał Domagalski (m_domagalski@gazeta.pl Współpraca: Ł. Libiszewski, K. Herdyński, S. Sękowski, A. Szczyglewska, A. Kliczka, J. Jakubowska, A. Świderska, M. Mierzejewski, A. Lemieszek, A. Darmochwał, M. Skrzyński, B. Panek, A. Delor, Z. Szulc, M. Tomaszewska. Łamanie i skład: Jakub Jakubowski Opieka nad projektem: red. Franciszek Piątkowski Druk i oprawa: "Rapida" s.c., 20-306 Lublin, ul. Firlejowska 32 Redakcja miesięcznika OFENSYWA nie ingeruje w poglądy autorów i zastrzega sobie prawo do skracania tekstów

<<

P

ociąg do Lublina przez Wrocław, Dublin, Potenzę, Nowy Jork, Amsterdam, Kazimierz Dolny i Siedliszcze podjechał na peron czwarty. Zapraszamy w podróż przez prowincję. Tę znaną z mapy i tę mentalną. Wyjedziemy spod Chatki Żaka, skąd zaczerpniemy trochę kultury. Następnie, z przystanku MPK przy Lipowej, zabierzemy Żanetę Grzywacz, biorącą właśnie udział w misterium codzienności. Tak jak trudno czasem odróżnić życie od teatru, tak, niekiedy, ciężko znaleźć różnicę między dziwakiem i geniuszem. Dlaczego - wyjaśni Sylwia Hejno. Potem przejrzymy się w wypolerowanych szybach FSO i wybierzemy się do Wrocławia. Po wyczerpującym zwiedzaniu, Michał Domagalski zabierze nas na golonkę z pierogami. Następnie udamy się na Półwysep Apeniński, skąd cudem wyślizgniemy się neapolitańskiej mafii. Z ziemi włoskiej do Polski ściągnie nas na chwilę Anna Fit. Jako że podróży pociągami nie lubi, wprowadzi nas tylko w muzyczne klimaty i wyprawi do Nowego Jorku, gdzie, ze słuchawkami w uszach, będzie już na nas czekał Grzegorz Wróblewski. Ani się spostrzeżemy, a pokryty milionami kolorowych farb Brooklyn zamieni się w Europę, pomalowaną kunsztownie przez dwóch studentów Wydziału Artystycznego UMCS. Stąd już tylko krok do Amsterdamu – wolnego miasta. Tam Kinga Nieczaja postawi nam skręta i dwa heinekeny. Ściskając w ręku czwarty numer Ofensywy będziemy patrzeć, jak wszystko zostaje w tyle... Nie wszystkim jednak wyjdzie to na dobre... W drodze powrotnej odwiedzimy między innymi majaczący wśród jesiennych mgieł Kazimierz Dolny. Naszą podróż zakończymy pośród szczekających psów i wyjących alarmów samochodowych w pewnym uroczym zakątku Lublina. I zrobimy sobie film. Na stronie internetowej naszego biura podróży reporterskich i nie tylko (http://www.ofensywa.umcs.lublin.pl), udostępniliśmy formularz zamawiania Ofensywy. Dzięki niemu, Ofensywę będą mogły teraz otrzymać wszystkie zainteresowane osoby (unikniemy sytuacji, gdy ktoś chciał dostać egzemplarz, ale zabrakło nakładu). Już teraz można zamówić kolejny numer! Tymczasem życzymy miłej podróży w przestrzeni - następna będzie w czasie...  OFENSYWA - listopad 2006

3


>> TAK MYŚLIMY „Zapoznając się głębiej z historią kultury studenckiej, wcale nie jest trudno to zjawisko zdefiniować.”

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie

czyli poszukiwań kultury studenckiej ciąg dalszy

Z

adziwiająca jest ilość publikacji poświęconych (upadłej ponoć) kulturze studenckiej. W ciągu ostatnich lat temat ten regularnie powraca na łamach prasy (nie tylko studenckiej) i w opracowaniach nauko-

kie”, nr 1/1999), która zbadała jej stan w Szczecinie. Młodzi autorzy natomiast, choć również zdają sobie sprawę z nikłej kondycji kultury studenckiej (a nawet z bezzasadności używania tego terminu),

sław Gomułka. Wtedy to towarzysze, obywatele i lud pracujący stolicy po raz pierwszy usłyszeli również o kulturze chłopskiej, robotniczej i inteligenckiej. Nie oznaczało to jednak, że zjawiska te dopiero co się narodziły, a wcześniej nie

wych. Rzadko kiedy martwemu zjawisku poświęca się tyle uwagi. I rzadko kiedy obserwacje rozsianych po całej Polsce autorów są tak zbieżne i – jednocześnie – tak mało konstruktywne.

podchodzą do sprawy bardziej optymistycznie i, co jakiś czas, wypuszczają się na poszukiwania owego zjawiska w meandry współczesnego życia akademickiego. Tak właśnie uczyniły autorki artykułu pod znamiennym tytułem „W poszukiwaniu kultury studenckiej”, jaki ukazał się w czerwcowym „Spinaczu”. Tekst jest ciekawy, pełen celnych obserwacji, a także odpowiedzi na pytania o definicję tego zjawiska. Początkowo autorki wydają się dochodzić do wniosku, że, wyżej wspomniane, to takie swoiste „wszystko i nic” (bo im więcej studentów, tym większa różnorodność gustów i oczekiwań). Z demograficznego punktu widzenia zapewne tak jest, jednak kultura to z pewnością coś więcej niż demografia. Jej poszukiwania dobrze zacząć od historii.

istniały. Począwszy od sięgających średniowiecza juwenaliów, skończywszy na działalności dziewiętnastowiecznych i międzywojennych korporacji akademickich (o których będziemy jeszcze pisać). Lata PRLu kojarzą się natomiast z kulturą serwowaną przez organizacje typu ZSP, lub wszelkiego rodzaju niezależne (antysystemowe) studenckie inicjatywy twórcze. Zapoznając się głębiej z historią kultury studenckiej, wcale nie jest trudno to zjawisko zdefiniować. I nie trzeba się przy tym odwoływać do socjologów, antropologów, psychologów czy filozofów. Kultura studencka to ogół działań o charakterze artystycznym (również naukowym), charakterystycznych dla studentów jako wyodrębnionej grupy społecznej. Bez cienia wątpliwości nie będą więc kulturą studencką wymienione w „Spinaczu” (i nie tylko) dyskoteki, bale charytatywne, akcje krwiodawstwa, koncerty gwiazd polskiej sceny muzycznej, wszelkie „clubbingi”, a już z całą pewnością nie będzie kulturą studencką szkoła rodzenia. Co najbardziej bolesne, z kulturą

Wszystko i nic

N

ależy zacząć od tego, że wszyscy narzekają. Że studentów ogarnął marazm, lenistwo, bezideowości. Od razu rzucają się jednak w oczy różnice w podejściu do problemu. Autorom, należącym do starszych pokoleń, marzy się renesans popularności wszelkich festiwali piosenki studenckiej, FAM i innych tego typu imprez, które w czasach ich młodości utożsamiano z enigmatycznym pojęciem kultury studenckiej. W znakomitej większości życzeniom tym towarzyszy grad oskarżeń i pretensji pod adresem dzisiejszych studentów o zagubienie akademickich tradycji kulturalnych. Takie głosy można odnaleźć w artykule Joanny Gizy-Stępień („Dlaczego kultura studencka?”; „Forum Akademic-

4

OFENSYWA - listopad 2006

Szkoła rodzenia w kisielu

S

amego pojęcia „kultura studencka” oficjalnie i z honorami zaczęto używać po 1956 roku, kiedy do władzy doszedł Włady-


TAK MYŚLIMY << studencką coraz mniej wspólnego mają też najważniejsze kulturalne wydarzenia akademickie, popularnie zwane juwenaliami. Żeby nie być posądzoną o nadmierne malkontenctwo, oddam głos Grzegorzowi Filipowi, który w dość ostry, ale bardzo rzeczowy sposób odniósł się do juwenaliów w jednym z numerów „Forum Akademickiego” („Juwenalia, czyli piwo i kiełbaski”, nr 7-8/2002): Na dzisiejszych juwenaliach dominują pokazy: kulturystów, samolotów, koni, walk rycerskich i wschodnich, aerobiku. Odbiorcę traktuje się wyłącznie jak gapia. Dalej idą konkursy. Medycy z Gdańska ścigają się na łóżkach szpitalnych i urządzają biegi przełajowe z pacjentem na noszach, politechnicy z Łodzi naciągają prezerwatywy na głowę i wydają z siebie najgłośniejszy krzyk, wrocławianie proponują bieg golasów i walkę w kisielu. [...] Oprócz pokazów i konkursów mamy jeszcze dyskoteki, mecze, koncerty gwiazd estrady i telewizji [...]. Atrakcję stanowi Lew Starowicz. Zaprasza się Dariusza Szpakowskiego czy Roberta

z, i zainteresowanych kulturą, czyli studentów kierunków artystycznych, kulturoznawstwa czy polonistyki. To wśród nich bowiem rodzą się zwykle nowe inicjatywy, a samorządy uczelniane mają trochę inne zadania. Działacze samorządów to na ogół MENEDŻEROWIE, a nie ANIMATORZY i to prawdopodobnie z tego wynika prawidłowość, że ambitniejsze inicjatywy kulturalne powstają na niższych szczeblach (koła naukowe/zainteresowań, nieformalne grupy artystyczne). Z kołami naukowymi też bywa jednak różnie. Na UMCS działa ponad siedemdziesiąt kół naukowych. Rzadko które są aktywne. I nie jest to wina studentów, rzekomo leniwych i nie chcących się do tych organizacji zapisywać. Jest to bardzo często wina samych organizatorów, zachęcających do aktywności radosną formułką: Masz pomysły na działalność naszego koła? Przyjdź na spotkanie!, co w domyśle oznacza, że my już pomysłów nie mamy, a bywa również: ale władzy nie oddamy (Potwierdzają się tu spostrzeżenia, cytowanego w ar-

wystarczająco dociekliwie interesują się tym, na co idą ich pieniądze? Myślę, że problem leży nie tylko po stronie instytucji, ale również ludzi. Jest to kwestia małej otwartości na młodzież pracowników naukowych [...] Kiedyś sama sytuacja społeczno-polityczna umożliwiała dialog pokoleniowy, a co dzisiaj może łączyć, niezależnie od wieku i statusu społeczno-zawodowego? Tylko pasje i problemy – twierdzi w tekście szczecińskiej literaturoznawczyni Dariusz Baranik, członek ZSP. Niestety, dużo w tym prawdy. komunikacją na linii władze uczelni – studenci, bywa różnie i na lubelskich uczelniach (choć, całe szczęście, zdarzają się wyjątki). Myślę, że dosyć wyraźnie zwróciła na ten problem uwagę sprawa klubu „5 element”, który, jako miejsce odwiedzane głównie przez lokalnych opryszków, a nie studentów, funkcjonował sobie spokojnie całymi latami w budynku Akademickiego Centrum Kultury (!). Nie chciałabym już wracać do owych nieszczęsnych koszulek, ogłaszających

Makłowicza. Program niektórych juwenaliów wygląda jak program TV. Brak tylko dziennika i pogody – pisze. I dalej: W programach juwenaliów nie wymienia się nazw studenckich zespołów muzycznych czy teatralnych, podczas gdy drobiazgowo wylicza się nazwiska gwiazd pop.[...] Gdyby imprezy te robiono dla młodzieży z zasadniczych szkół zawodowych, mogłyby one wyglądać tak samo. Juwenalia nabrały charakteru festynu ludowego z piwem i kiełbaskami. Cytaty te są tak trafne, że właściwie nie wymagają komentarza. Znakomita większość imprez juwenaliowych (choć oczywiście są wyjątki), przypomina bardziej tanią rozrywkę niż to, co zwykliśmy określać mianem kultury.

tykule Joanny Gizy-Stępień, psychologa M. J. Kaweckiego, że między dzisiejszymi studentami mniej jest, niestety, ducha solidarności, więcej natomiast rywalizacji i zatomizowania. Widać to szczególnie na UMCS.). Studentowi trzeba coś zaproponować, zapalić go i zarazić entuzjazmem. Jak mawia mój kolega, w życiu nic nie trzeba, a wszystko można, więc czy jest sens robienia czegoś, co nie przynosi rezultatów i nie sprawia satysfakcji (a przykładów takich na pęczki)? Żeby tylko utrzymać się na przysłowiowym stołku? Przecież zawsze można go zmienić na inny...

światu, czego to nie robił, albo kim to nie jest ich właściciel, ale afera ta również bezlitośnie obnażyła ów brak wewnętrznej komunikacji. Jeżeli już studenta nie stać na zorganizowanie czegoś z własnych środków (choć, jak się bardzo chce, to można – są na to dowody) i, w związku z tym, doi państwową (!) uczelnię, to czy normalne jest, aby uczelnia nie interesowała się przeznaczeniem tych pieniędzy? Czy pan rektor Politechniki Łódzkiej choć przez moment zainteresował się tym, co będą wkładali na głowę jego studenci? Ich kolegom, uczestniczącym w imprezie w charakterze widowni, było to pewnie całkiem obojętne, ale myślę, że panu rektorowi, mimo wszystko, nie powinno.

K

ADAM DELOR

W

ydaje mi się, że autorki artykułu ze „Spinacza” popełniły błąd metodologiczny. Z pytaniami o kulturę studencką powinny najpierw udać się do osób na co dzień stykających się

olejna postać z artykułu Gizy-Stępień, kierownik jednego ze szczecińskich centrów kultury, odpowiedzialnością za stan kultury studenckiej obarcza kluby studenckie. Szczególnie te prywatne, bo, jak twierdzi, charakter ich zależy od sentymentu prowadzącego. Przepraszam, a czy państwowe uczelnie wyższe

RYS.

Kwadratura koła

Brakujące ogniwo

Z

Perspektywy

S

koro nie dyskoteki, klubowe podrygiwania i koncerty gwiazd popu - to co można, nie teoretyzując, uznać za kulturę studencką? Po długich poszukiwaniach OFENSYWA - listopad 2006

5


RYS.

ADAM DELOR

>> TAK MYŚLIMY publicystki „Spinacza” znalazły odpowiedź: Daje się zaobserwować fakt, że paradoksalnie coraz modniejsza staje się niszowość. Studenci chętnie biorą udział w >>innych<< imprezach, chcą chodzić do miejsc, gdzie można nie tylko pogimnastykować się przy techno, ale spotkać ciekawych ludzi, posłuchać, zobaczyć, pomyśleć. Wbrew pozorom, wcale nie jest to takie paradoksalne. Jak pisze Grzegorz Filip: Kultura studencka była dotąd zaprzeczeniem masowości. Smak i wartość tej kultury polegały na jej inności, osobności. [...] Siłą tego nurtu był fakt, że kultura studencka sytuowała się na przeciwległym biegunie w stosunku do tego, co oficjalne, popularne, masowe, modne. Gdy stado pędziło w jedną stronę, twórcy studenccy zwracali się w przeciwną. Na tym polegała atrakcyjność ich działań, będących alternatywą nudy zużytych treści i konwencji. Jak jest dziś? Czy nie ma czego kontestować, czy też postawa taka nie wydaje się atrakcyjna? W artykule Gizy-Stępień, w podobnym tonie wypowiada się Zygmunt Duczyński,

jeszcze dorzucić choćby Młodzieżowy Dom Kultury na Bernardyńskiej, ale jest w Lublinie kilka dziwnych miejsc, w których studenckie życie kulturalne powoli się zadomawia. Dość wspomnieć lokal „CaxMafe”, gdzie odbywają się wieczorki poetyckie i koncerty bluesowo-jazzowe, czy dobrze zapowiadającą się Przestrzeń Działań Twórczych „Tektura”. Autorki piszą też, że wzrasta zapotrzebowanie na miejsca, w których obecna jest przestrzeń dla ducha, zaraz potem pytając, dlaczego największa sala „Chatki Żaka” tak często świeci pustkami. To jak to w końcu jest z tym zapotrzebowaniem – jest, czy go nie ma? Dlaczego „Chatka Żaka” świeci pustkami, kiedy np. Centrum Kultury jest zatłoczone podczas świetnej imprezy, jaką są „Koziołki Poetyckie”, śmiem się domyślać. Jednak śmiem również wierzyć, że będzie lepiej i życzyć powodzenia. Ciekawym pomysłem było także otwarcie lokalu „Student Club”, powołanego do życia przez Fundację UMCS, w miejsce dawnej „Dziekanki”. Na

działacz kulturalny i psychoterapeuta: Nie powinniśmy zastanawiać się nad kulturą studencką, lecz nad kontrkulturą, kulturą alternatywną i różnymi formami czynnej działalności kulturotwórczej. Bo istotne są tylko działania wchodzące w konflikt z ludźmi i ich dynamika. Kontrkultura ta może wyrażać się w różnych formach - poważnych i prześmiewczych. Filip pisze np. o „toruńskich wyborach najgorzej ubranego studenta”, które odebrał jako parodię telewizyjnych show, ale oczywiście pole do popisu mają tu głównie wszelkiego rodzaju kabarety.

uroczystym otwarciu obecne były władze uczelni, odbył się wernisaż prac plastycznych oraz koncert grupy jazzowej, składającej się ze studentów Wydziału Artystycznego. Przez cały okres istnienia goście wpuszczani byli tylko za okazaniem legitymacji studenckiej. Niestety lokal przetrwał jedynie kilka miesięcy i skończył ostatecznie jako nieco bardziej wyrafinowana pijalnia piwa. Osobiście mam jednak nadzieję, że dojdzie do reaktywacji. Jak kończą się nasze poszukiwania? Kultura studencka odnaleziona. Żyje, ale jak będzie się miała, zależy od Ciebie, drogi studencie! Nie śpij!!! – kończą swój tekst Agnieszka Sołoń i Ada Omielańczyk. Chciałoby się rzec: żyje, ale co to za życie. Siedzi gdzieś w kącie opuszczona i tylko patrzy jak jej imieniem nazywa się Dariusza Szpakowskiego, szkoły rodzenia i bicie rekordu w piciu piwa na czas. Ale dobrze, że przynajmniej zaczęliśmy o niej rozmawiać, także tutaj, w Lublinie. Mam nadzieję, że na dobry początek 

Tekturowe przestrzenie dla ducha

K

olejnym problemem jest istnienie ośrodków, w których kultura studencka mogłaby się rozwijać. Autorki tekstu zamieszczonego w „Spinaczu” dość katastroficznie stwierdzają, że „zostaje tylko Chatka Żaka i Centrum Kultury”. Drogie koleżanki – bez przesady. Z ośrodków „oficjalnych” można tutaj

6

OFENSYWA - listopad 2006

Karolina Przesmycka

WIĘC tak: nastrój mam kiepski, zatem nie będzie różowo. Żadnych anegdotek, dowcipnych wtrętówprzynajmniej na razie. Nie czepiaj się też, że zaczęłam od „więc”. Tak mi się podobało- to wola autora. Występujesz w roli wirtualnego czytelnika, kształtowanego według rojeń zdrowych, nieetycznych, cynamonowych. Skoro już wiesz, zapraszam…

K

ilka miesięcy temu - obrazek: siedzę na przystanku, autobus nie przyjeżdża. Nie, to nie będzie pamflet na MPK. Tak więc rozkoszuję się urokiem ulicy Lipowej, wdychając przy tym radość przemykających wokół mnie zgarbionych postaci, którym już od godzin porannych naznaczono ciężkie zadanie. Bądź człowiekiem - weź na siebie to, co jest wymagane od rzeczonego gatunku; bliższe wskazówki znajdziesz na www.homosapiens.pl. Ta ich euforia perli się dookoła, zyskując prawie namacalną postać Widma Niechęci i Goryczy. Dociera do mych ust, zaczyna zgrzytać o zęby, zwalniając dźwignię podtrzymującą jakiś niewyraźny uśmiech, a raczej grymas kilku wybrakowanych już mięśni. Tak, to chyba zniechęcenie - do tego, co nieprzekładalne na niezdrowy rozum. Po jakiś 20 minutach moje siedzenie nie jest już czekaniem. Jedno oko tu, druga ręka tam…, a świa-


TAK MYŚLIMY <<

IL.

ANNA DARMOCHWAŁ

wygodna - skoro jednak to przeznaczono na przestrzeń dla widowni… Przydałyby się wyściełane fotele, kukło-ludzie zapakowani w eleganckie stroje, ciepła barwa światła lamp i cała ta pompatyczna atmosfera sal teatralnych, żeby było jak należy. A może jednak nie? Gdyby raz świat na opak? Przechodzi Ezop lub

Cały świat jest teatrem; błyskotliwa myśl starożytnych krystalizuje się nabierając chmurno-realnych, w wydaniu lubelskim, kształtów. Chwilowo staję się więc obserwatorem, nie uczestnikiem, theatrum mundi. [ Wiem, rzecz jest wątpliwa, ale tere - fere]. Podjeżdżają autobusy, wysiadają aktorzy.

du, z wesołym dymem z rur wydechowych- czyż nie przywodzi on na myśl np. sielskich chwil spędzonych nad jakimś ogniskiem? Nie? Jak to, przecież wszystkie firmy i koncerny tak się starają, żeby było radośnie i rodzinnie… Są jeszcze - dla niedoinformowanych - obdrapane budynki, ale przecież to ulica z tradycjami. Tam, gdzie zapisze się duch czasu, my - wierni pamięci cieniów - nie przywykliśmy narzekać; akceptujemy zatem odpadający tynk. Plastikowa ławka jest brudna i nie-

Sowizdrzał i wciągają wszechrzeczy w szaleńczy karnawałowy taniec, gdzie nie wiadomo kto jest królem, kto żebrakiem - lub kto jest posłem, kto szarym urzędnikiem, kto studentem, kto dziekanem… Zamykamy oczy i - rzecz niesamowita - świat jest poukładany, staje się przestrzenią, w której się odnajdujemy. Tak, ale to tylko tak- na opak. A wokół mnie fruwa babie lato… Albo nie, to nie ta pora - wymyśl sam. Póki co, moja pozycja na plastikowym panteonie nie ulega zmianie.

Dwaj panowie jako postacie chcące uciec w inną rzeczywistość - biletem ma być tani trunek i żałosny wygląd. Odgrywane są również role kilku gimnazjalistek, w spodniach wiadomego kroju, z kiepskim makijażem. Pod koniec którejś ze scen pojawia się matka z małym synkiem. Dobrze, że w teatrze grają również dzieci - do ich szczerości nie mam zastrzeżeń. Szczerość w teatrze? A gdzie - w życiu? Nadal siedzę sama, na spektakl nie przyszedł nikt więcej - nie ma z kim

IL.

tło pachnie jakoś nieprzyjemnie… To, co następuje później, to raczej ob-dookolna-serwacja. Wiem, nie ma kolorowego płótna z różowymi obłoczkami i zielonymi drzewkami w roli umilającej spektakl dekoracji, ale jest ulica Lipowa w klasycznym stylu „Polski zawsze tej samej”; są samochody z wymarzonego Zacho-

ANNA DARMOCHWAŁ

OFENSYWA - listopad 2006

7


>> TAK MYŚLIMY wymienić uwag o reżyserii czy dialogach. Bo te są całkiem ciekawe: - K… Wiesiek co ty p… - Odp… się ode mnie. Ch… mnie k… p… Czy w czasach Bogusławskiego nie mieli tak ciekawego słownika? Teatr oświeconych oświecałby i nas. olejne odsłony stają się podobne. Podjeżdża pojazd komunikacji miejskiej, odsłania się kotara, wyłaniają się następni aktorzy, istoty, którym dane jest lawirowanie między chaosem i kosmosem. [Ja też nie wiem, gdzie przebiega granica i pewnie nigdy się nie dowiem. Trzeba było zdawać do szkoły teatralnej…]. Z czasem ich charakteryzacja wykazuje tendencję „swojski, bo taki sam jak ty”. Raczej kobiety, wiek około 60 - 75, berety, palta, zamyślenie lub szepty do siebie samych, bo pamiętamy o zasadzie „nie mów drugiemu co w Tobie miłe”. W rękach reklamówki; przebijają znicze i sztuczne kwiaty. Te są białe, żółte, różowe, a nawet niebieskie. Chcesz pobawić się w symbolikę barw? Entliczek, pentliczek- na ciebie… Wszystkie postacie ze swymi rekwizytami przesuwają się w jednym kierunku - za przystanek; przepraszam - za widownię. W średniowieczu jedną z form teatralnych były dramaty liturgiczne, publiczność przemieszczała się w ich trakcie wraz

ulec zmianie. Myśli mają już inny szyk, zadziwiająco szybko potrafią się przegrupować - jak batalion młodych chłopców z karabinami… Przepraszam, to przez ten zapach drzew i grobów - ale już nie będzie o broni. Miejsce, do którego przyszłam w „procesji dramatycznej” samo zaczyna dyktować warunki. Tu już nie ja obserwuję - to mnie ktoś dostrzega, mówi, pachnie, wygląda. Podchodzi Starszy Pan i zaczyna opowiadać kawał o Jasiu wracającym ze szkoły. Ma ładny garnitur i gołębie włosy, tylko dlaczego banalno-śmieszna historyjka nie brzmi wcale wesoło? Pomarszczona Pani mówi coś do swego męża, leżącego pod marmurową płytą - gaz znów podrożał, a Agusia tak rzadko ją odwiedza. Anioły znane z fotografii uważnie obserwują - nic nie mówią. Ale przed skrzydlatą postacią z zakrwawioną twarzą nie zanucę „kochałam cię, aniele mój, odszedłeś w dal lalalala”. Gdzieś z boku leży poeta; jego wersy, rymy i sylaby są obok/nad/wśród - ja wiem i znam, mam nadzieję, że ty też. Liście, kamienie, piasek, pamięć, łzy, kwiaty. Żywi ludzie pośród znaków - tych sacrum i profanum, świadczących o pamięci, czasem o konwencji [to przed pierwszym jedenastego miesiąca]. Co w tej sytuacji jest życiem, co teatrem? Jeśli wchodzisz w ten układ zaczynasz

z aktorami. Dobrze, ja też mogę się ruszyć. Staję przed bramą. W tym miejscu przydałby się cytat z Dantego, ale akurat nie mam go pod ręką. Czasem, wchodząc w kolejny obszar, nasz punkt widzenia może drastycznie

czuć i poruszać, już nie stoisz obok, nie obserwujesz. I dobrze. Dotknij, powiedz, powąchaj - bo taka jest nasza rola… Widzisz, wcale nie było różowo… 

IL.

ANNA DARMOCHWAŁ

K

8

OFENSYWA - listopad 2006

Żaneta Grzywacz


TAK MYŚLIMY <<

Człowiek, któremu za ciasno

Z

C

złowiek, któremu za ciasno w sobie - jest ciągle w ruchu. Pociąga go to, co nieznane w nim samym i uważa, że to, co za sobą zostawia - w miarę, gdy się w sobie zagłębia - jest zaledwie setną częścią drogi. Jest to pewnym więzieniem; głód poszukiwań, wewnętrzny imperatyw aby pokonywać swoje ograniczenia, wyznaczają mu sens życia. Nie jest to jednak złe więzienie, skoro każdy w sobie jakieś ma: wiąże się natomiast z ogromną wewnętrzną siłą. Świat staje się maleńki, ponieważ w każdym miejscu jest milcząco podobny: naznaczony potrzebą poszukiwań wciąż tego samego. Maleńkie, czyli takie, które można schować w dłoni i mieć na własność, tylko dla siebie. Zobaczyć swoją maleńkość gdzie indziej, to stać się większym, odkryć coś, co oglądane przez innych ludzi będzie na swój sposób dla nich niedostępne, a dla tej jednej osoby - wyjątkowe. oulouse-Lautrec przelewał swój groteskowy sposób widzenia świata na modeli. Jego malarstwo wzbudza mieszane uczucia, może się tak samo podobać jak i nie podobać. Sam zresztą twierdził, że nie potrafi i nie lubi malować „ładnie”. Ale po cóż miał „ładnie” malować, skoro jego świat „ładny” nie był? Zapełniały go w większości modelki, przeważnie tancerki lub prostytutki, panie w rozchełstanych spódnicach, chwiejące się, za mocno pomalowane, o mętnym spojrzeniu z cieniem przepitego zeza, spod „spełzłoróżowej” powieki. Ni to demoniczne, ni komiczne. Sceneriami były paryskie kawiarnie, kluby, domy publiczne, cyrki…Wszystkie obrazy są

ANNA ŚWIDERSKA

N

Maleńkość świata

IL.

jawisko ciasnoty na ogół kojarzy się z pomieszczeniami. Jest w tym pewna słuszność, jeśliby przyjąć, że świat jest pomieszczeniem na społeczeństwa, społeczeństwa – na domy i osiedla ludzkie, domy – na ludzi, a ludzie - ich ciała i psychospołeczne uwarunkowania - są pomieszczeniem dla ich chęci, zdolności i możliwości. Ciasnota na ostatnim szczeblu - chyba najważniejszym, bo najbardziej pierwotnym i najbliższym - ma miejsce wtedy, gdy możliwości, z różnych względów, ograniczają zdolności, odbierają chęci. Pod tym względem nie ma absolutnej wolności. Tak się rodzi człowiek, któremu za ciasno w sobie. iechcący zadeptać mrówkę to niewiele, a dla niej – wszystko. Relatywność postrzegania tego, co napotykamy, nie umniejsza jednak ani tych rzeczy, ani nas samych. Ale zdarza się, że bywa wstydliwa. I ten wstyd właśnie, który cichaczem drapie, gdy chwalebne do tej pory „wszystko” obraca się w krępujące „nic”, jest taki jakby nie na miejscu - coś wielkiego wypiera coś małego, przy czym małe równa się mało wartościowe. Pod naporem wstydu przeczymy więc temu, co nas pociągało, odżegnujemy się od tego, co nas zachwycało. Zastępujemy tradycję ducha nową tradycją bez ducha, twierdząc, że rzeczy wielkie są naszym nieodłącznym towarzyszem od zawsze. Czy na pewno wielkie? I czyja to zasługa? Człowiek, który sam - na przekór swoim ograniczeniom i na swoje podobieństwo - nie stworzy tego, co będzie dla niego cenne, nie będzie rozumiał co ceni; będzie bezmyślnie zachwycał się tym, co do

niego nie należy. Tak rodzi się człowiek ciasny w ogóle – który nie rozumie istoty tego, co człowieka przyciska i sądzi, że to świat jest dla niego za mały.

T

OFENSYWA - listopad 2006

9


>> TAK MYŚLIMY

„Beniaminek tych pań rządzi tu, jak rządził przy ulicy d’Amboise. Gdziekolwiek jest, przy stole, w salonie, w pokojach, wszędzie jest u siebie. Tu, za zamkniętymi okiennicami, Lautrec staje się panem Henrykiem, Malarzem – lub Dzbankiem – władcą zbiorowiska kobiet. Przy nim „łakomie jedzą, te, co lubią popić piją, te, co lubią się śmiać chichoczą”. Za każdym razem zjawia się z olbrzymimi bukietami, a uszczęśliwione wybranki z dziecinną radością przystrajają nimi swe pokoje.(.....) A tym kobietom przygląda się jak śpią, wpatruje się w ich twarze, to smutne, to znowu rozświetlone nie wiedzieć jakim marzeniem sennym o dzieciństwie dalekim i utraconym. Dziewczęta, które zachowałyście jeszcze wygląd dziewczęcy i kobiety już znużone – powieki, usta posiniałe, ciała przedwcześnie zużyte – z jakąż miłością spogląda na was Lautrec! Czyż nie jesteście jego siostrami i czy wybiera się własne życie? W tonach łagodnych, ciepłych, liliowatym, bladoróżowym, spełzłoróżowym maluje Lautrec duże Płótno w którym streści swe obserwacje : salon przy ulicy des Moulens z jego olbrzymią kanapą, czekające kobiety... W pokoju, w którego głębi widnieją grube żłobkowate kolumny, postaci rzekłbyś, zastygłe poza czasem, jakby pod zaklęciem czarnoksiężnika, w jakimś nierzeczywistym pałacu.” [Henri Perruchot „Toulouse- Lautrec”]

10

OFENSYWA - listopad 2006

naznaczone niedookreśloną brzydotą i zepsuciem pod pozorem tętniącej życiem zabawy. I ogromnym, niemożliwym do zlokalizowania smutkiem. Takie to było więzienie, podążające za swoim panem, gdzie by się nie ruszył. A więzienie zawsze ciśnie. Hrabia Marie Raymond de Toulouse-Lautrec-Montfa wzbudzał takie uczucia, jakie w niektórych wzbudzają jego dzieła: pewnego niesmaku. Z pięknego chłopca, ulubieńca rodziny, wyrósł na karła z nieproporcjonalnym tułowiem, kruchymi nóżkami i olbrzymimi, śliniącymi się wargami. Dla ucha także był nieprzyjemny, ponieważ straszliwie seplenił. Jego zachowanie dopełniało aparycji – pił na umór, co z czasem doprowadziło go do zamkniętego zakładu i stale odwiedzał kamienice pod powiększonym numerem (a w tej, w której aktualnie przebywał, organizował sobie pracownię). Mógł, być może, starać się chociaż, żeby zamiast być wstrętnym błaznem (dowcip także miał ciężki i nieprzyjemny) za to z pasją - być uzdolnionym kaleką, ale nie zmieniłoby to sytuacji zasadniczej: dodawszy dobrotliwe pobłażanie otoczenia, byłby tak samo zamknięty w swojej maleńkości - wielki duch uwięziony w okropnym, zgniecionym ciele.

Peryferie życia

O

bserwator i poszukiwacz zawsze znajduje się na obrzeżach tego, w czym uczestniczy; jest zbyt wstydliwy w gruncie rzeczy, aby było inaczej. Nawet jeżeli jest najgłośniejszą, najbarwniejszą osobą z zebranych, świadomość podsuwa mu jego ograniczenia, co sprawia, że się wycofuje; dlatego wiele drzwi zawsze będzie dla niego zamkniętych. Ale dzięki temu te, które pozostają otwarte, będą otwarte szerzej. Lautrec żył więc w maleńkiej mieścinie o nazwie Paryż. Ale cóż to była za mieścina! Pulsująca muzyką i kabaretowymi śpiewami, opływająca koktajlami, zabarwiona nerwową miłością i smutkiem, udeptana nogami tancerek… W środku burzy słabo ją widać, całość wyłania się dopiero z pewnego oddalenia. Za cenę tego człowiek, który odbiegnie od burzy, żeby lepiej widzieć, jest za daleko, aby być słyszalnym; może natomiast prawdziwie ocenić to, co mu stoi przed oczami i głęboko się

do tego przywiązać, tak jak Lautrec się przywiązał do tańczącego obrazu nocnego upadku, który przecież mu towarzyszył tak samo w nocy, jak i w dzień. Gdyby był zmuszony do innego kąta widzenia, nic nie przełamałoby ograniczeń, w których ugrzązł. wiecznianie owych scen było więc sprawą duszy. Celowe pobrzydzanie świata było sprawą duszy. A kluczem była bliskość w niedoli : pijany, zwiędły Paryż był duszą malarza, a odrzucone przez społeczeństwo prostytutki, wraz z ich poszczególnymi historiami i tragediami – pokaleczoną rodziną, w której odnajdywał osobliwą niewinność (patrz cytat obok). Człowiek, który jest świadomy swoich niemożliwości – musi, wraz z nimi, dźwigać wątpliwości co do własnej wartości, a jest to bolesne. Stara się wtedy koniecznie czymś zapełnić tę dziurę niezadowolenia. Może utożsamić się z tym, co ma wartość w oczach tych, na których mu zależy, lub, szerzej, ludzkiego ogółu. Może także starać się wybierać z otaczającego go świata to, co mu najbardziej odpowiada, w sposób sobie tylko właściwy. Taki indywidualizm, niewymuszony choć trudny, naraża niekiedy na śmieszność lub potępienie i spycha na margines dążącej do wyjątkowości, coraz bardziej do siebie podobnej, większości. Niektóre dusze są z kolei bardzo przywiązane do swoich wspomnień, nawyków, ulubionych przedmiotów i nawet nie zdają sobie sprawy, że takie krążenie po peryferiach przyzwyczajeń może się komuś wydawać niedorzeczne. Z tej niewiedzy czerpią komfort, bo nie dokucza to, o czym się nie wie. Powszechnie, niestety, niezmiernie się tę sprawę spłyca i przywiązanie bywa kojarzone z ograniczeniem. A przecież, w zależności od osoby, nawet najśmieszniejsze, maleńkie strachy nie muszą niczego umniejszać, ani nikomu uchybiać.

U

Dusza naiwna

Gdy

członkowie prymitywnego plemienia boją się poddać fotografowaniu, wzbudzają śmiech. Ale, czy to samo byłoby w identyczny sposób zabawne u Balzaka? Balzak czuł lęk przed obiektywem. Według Susan Sontag, która przytacza relację fotografa-portrecisty, Nadara,


TAK MYŚLIMY <<

J

„Twarz jej jest blada, spokojna, równa, głos łagodny i skupiony, obejście proste. Ma całe szlachectwo bólu, świętość osoby, która nie splamiła duszy dotknięciem świata; ale także sztywność starej panny i małostkowe nawyki, zrodzone z ciasnego życia prowincji. Mimo swoich ośmiuset tysięcy franków żyje, jak żyła biedna Eugenia Grandet; zapala ogień w pokoju jedynie w dnie, w których niegdyś ojciec pozwalał zapalić w sali, i gasi go zgodnie z programem obowiązującym za jej młodości. Chodzi zawsze ubrana tak, jak się ubierała jej matka. Dom w Saumur, dom bez słońca, bez ciepła, zawsze w cieniu, melancholijny, jest obrazem jej życia.” [Eugenia Grandet]

ANNA ŚWIDERSKA

eżeli nawet człowiek ma naturę postrzeganą jako natura dziwaka, jego zachowania wydają się śmieszne i ciasne, ale jemu samemu świadomie - co ważne - odpowiadają, nie powinien się ich wyrzekać wbrew sobie, ponieważ może zapaść na znacznie gorszy rodzaj ciasnoty: ciasnoty ducha. Wyrzekanie się tych części siebie, które stanowią o uroku człowieka jest niczym innym, niż pozbywaniem się z własnej woli „ duchopodobnych obrazów”, które sprawiają, że konkretna osoba jest unikalną kompozycją barw, tak różną od obrazu drugiej osoby, jak różne są obrazy Boznańskiej i Matejki. Olga Boznańska, której często zarzucano monotonię smutku, tak określiła swoją twórczość: „Obrazy moje są prawdą. Są uczciwe, pańskie, nie ma w nich małostkowości, nie ma maniery, nie ma blagi. Są ciche i żywe.” Do końca swych dni chodziła w niemodnych, bufiastych sukniach, które musiała z czasem specjalnie szyć, a szczytem jej malarskiej śmiałości były dwa wstydliwe półakty. Nie wyszła za mąż, hodowała za to mnóstwo zwierząt, miała egzemę, od której piekły ją oczy, pożyczała ciągle pieniądze innym, sama oszczędzając na jedzeniu. Był to obraz, w którym rządzą szarości depresji - miała ich w sobie całą galerię. Prawdziwą. Duszę rozciągniętą na płótnie. Jak to czaruje i wzrusza… Olga Boznańska może nawet miała w sobie coś z Eugenii Grandet (patrz cytat obok). Sęk w tym, że ludzie obdarzeni zauważalną dla innych indywidualnością, sami na ogół tego nie zauważają. Ich indywidualizm jest rzeczą dla nich naturalną i niewymuszoną. Dlatego czasem ciężko odróżnić dziwaka od geniusza, zwłaszcza, że obaj żyją w swoich skomplikowanych pod-światkach, niedostępnych dla innych – a przez to niezrozumiałych. Nieodłączną cechą takich osób jest introwertyzm, a to w takim sensie, że nie utożsamiają się z otoczeniem, ale to otoczenie nosi ich piętno, jest emanacją ich wnętrza. Oznacza to, że świat „prawdziwy” jest dla nich w pewien sposób niedostępny – widzą siebie w rzeczach i dlatego te rzeczy są dla nich do siebie podobne w każdym miejscu na ziemi. Zuboża to czy wzbogaca? Człowieka na pewno wzbogaca, a przecież zawsze chodzi o człowieka 

IL.

Balzak obawiał się, że zrobienie człowiekowi zdjęcia obdziera go z jednego z „duchopodobnych obrazów”; nie da się bowiem zmaterializować tego, co niematerialne. Pewna fotograficzność przebija jednak z samych opisów (także postaci) u Balzaka; był przecież realistą. Być może zatem nie należy fotografować żywego człowieka, ponieważ o ile „fotografowanie” wymyślonej postaci ją wzbogaca, o tyle prawdziwą - okrada. Ważna jest też rola twórcy: czy coś tworzę, czy też coś zabieram. Być może dosłowność obrazu jest rabunkiem na ludzkiej wyobraźni. Wyobraźnia nie potrzebuje przecież dosłowności, dosłowność wręcz ją zabija. Bez pewnego pola niedopowiedzenia, gdzie może kryć się wszystko, czeka tylko wiadoma nuda. Tak jak wymyślna oryginalność, która jest jak uderzenie pięścią w twarz. Taka dusza potrzebuje więc skrycie emanować, nadawać czynnie kształt temu co ją otacza, a postawienie muru dosłowności jej to uniemożliwia. W jednym z listów do Eweliny Hańskiej Balzak napisał : „Nie ma nic egoistycznego w moim życiu, wszystkie uczucia oddaję czemuś, co nie jest mną, inaczej opuściłaby mnie siła.” Innymi słowy: siła poprzez dawanie siły, a to, co nie jest mną - mną się wtedy troszkę staje. Jest to wyznanie duszy kochającej, sentymentalnej, która nie lubi się fotografować, w obawie, że jej ubędzie… Jakby na przekór sobie, Balzakowska ciasnota stoi w opozycji do Balzakowskiej naiwności, tworząc dwa bieguny awansu - i degradacji: awans - na przykład - od bednarza do milionera przeciąża i zaślepionego miłością Ojca Goriot, i niewyobrażalnie tkliwą i prostoduszną, Eugenię Grandet („Okropna dola człowieka! Nie ma dla niego szczęścia, które by nie płynęło z jakiejś niewiedzy” - to komentarz Balzaka, gdy stary Grandet udaje, że chce pomóc kuzynowi Karolowi, nie tracąc przy tym ani centyma, czym wzbudza wdzięczność córki). Odwrócenie znaczeń jest doskonałą metodą na ukazanie tego, co istotne, bo właśnie naiwność jest istotną cechą duszy, która nie mieści się w wyznaczonej jej przestrzeni. Naiwność jest bliską krewną prostolinijności, wyklucza to wszelkie oszustwa, w tym najgorsze – oszukiwanie siebie poprzez udawanie, aby siebie o swojej wielkości przekonać.

Sylwia Hejno

OFENSYWA - listopad 2006

11


>> TAK SĄDZIMY

LUBLIN: największe miasto po prawej stronie Wisły, miasto studentów, o czym przypomina nowy lubelski portal internetowy o takiej nazwie. W Lublinie mieszka 356 tysięcy mieszkańców i co roku około 50 tysięcy pojawiających się w październiku

IL.

MICHAŁ SKRZYŃSKI

„Brak ludzi, którzy wezmą na siebie ciężar mycia szyb”

studentów. Panuje przekonanie, że jest to miasto zmarnowanych możliwości, niewykorzystanych szans. W najnowszym raporcie Eurostatu, europejskiego biura statystycznego, lubelskie i podkarpackie - z 33 procentami średniej unijnej produktu krajowego brutto w przeliczeniu na jednego mieszkańca, zajęły ostatnie miejsce w zestawieniu regionów Unii Europejskiej. Ktoś powie: „Dobrze, że jesteśmy najbiedniejszym regionem, bo jakbyśmy byli bogaci, to mniejsze pieniądze byśmy otrzymali”. Może i racja, ale - dla kogo dobrze? Dla zwykłych mieszkańców Lubelszczyzny czy dla fundacji pośredniczących (a co za tym idzie, mających wymierne korzyści) w zdobywani funduszy unijnych? Kto za to odpowiada, że nasze województwo jest jednym z najbardziej zacofanych regionów w Unii Europejskiej? Władze samorządowe, lokalni liderzy, lubelscy parlamentarzyści, czy może my sami, nieangażujący się, wiecznie narzekający. A może cześć winy spoczywa ma

12

OFENSYWA - listopad 2006

mediach, które obciążone siecią zależności nie potrafią (nie chcą) wywierać wpływu na „lokalny układ”.

Plany, nadzieje, strategie

W

naszym województwie ciągle coś się planuje, organizowane są różnego rodzaju konferencje, ale nie idą za tym konkretne decyzje i działania. Planuje się utworzenie Uniwersytetu Polsko-Ukraińskiego, budowę regionalnego Parku Technologicznego, czyli zaktywizowanie potencjału intelektualnego. Debatuje się nad kulturą: prawie że odwieczne już pytanie, co zrobić z Teatrem w Budowie (symbolem nieudolności samorządu i marnotrawstwa inwestycji); nad rewitalizacją Starego Miasta (wstyd patrzeć na rozlatujące się kamieniczki i idący wciąż w ruinę budynek starego teatru); utworzeniem Lubelskiego Centrum Spotkania Kultur oraz Międzynarodowego Centrum Kultury i Edukacji Teatralnej. Wszystko to tylko plany, konkretnych decyzji brak. A jak już jakąś decyzję się podejmie, to taką jak z lodowiskiem Pod Baobabem - ogromne koszty (ok. siedmiuset tys. zł.), a pomysł zupełnie nieprzemyślany. „Strategia rozwoju Lublina” wylicza szereg zalet, ale pokazuje także minusy tego miasta. Do mocnych stron zalicza: położenie na międzynarodowych szlakach (Gdańsk - Odessa, Gdańsk - Kijów, kraje nadbałtyckie - Europa Południowa); najwyższą jakość środowiska życia w Polsce (według gdańskiego Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową); stosunkowo niskie zanieczyszczenie powietrza; dużo terenów zielonych; Lublin jako ośrodek naukowo-kulturalny. Niewątpliwie są to warte podkreślenia atuty, ale należy pamiętać także o „brakach” miasta. Jednym z najważniejszych jest niewątpliwie brak lotniska. W dzisiejszych czasach jest to nieodzowny atrybut rozwijającego się miasta (nasze produkty nie będą konkurencyjne na rynku europejskim, jeżeli nie będziemy w stanie np. w ciągu kilku godzin przetransportować lubelskiego miodu do Bonn,


TAK SĄDZIMY << Madrytu czy Paryża). Lotnisko (w dwa razy mniejszym od Lublina Rzeszowie), co roku przewozi kilkadziesiąt tysięcy ludzi rocznie, w tym - dużą grupę z Lubelszczyzny. Budowane jest lotnisko w Białymstoku, a świdnickie jest, ale tylko w planach. Drogi nieprzystosowane do wielkiego międzynarodowego ruchu, stanowią kolejny palący problem. Region, który ma być pomostem pomiędzy Europą a Ukrainą nie może sobie poradzić z infrastrukturą. Może głównym problemem nie są pieniądze, tylko umiejętności ich pozyskiwania i należytego inwestowania.

Zróbmy coś wreszcie

W

przez nas - nie zmarnują pokładanych w nich nadziei i wywalczą korzystny dla naszego regionu sposób rozdziału tych środków. W innym razie różnice w rozwoju pomiędzy województwami z tzw. ściany wschodniej, a najbardziej rozwiniętymi nie będą maleć, a przepaść między nimi będzie się nadal zwiększać.

MICHAŁ SKRZYŃSKI

Gdy Fabryka Samochodów Ciężarowych została kupiona przez koreański koncern Daewoo, inwestorzy zagraniczni zastanawiali jak zmniejszyć koszty szy związane z ooświetleniem (na halach by było tak ciemno, że światło musiało być musia włączone przez całą dobę). Kazali umyć umy szyby, co rozwiązało cały problem. I tak trochę jest z naszym regionem - brak ludzi, którzy wezmą na siebie ciężar „mycia szyb” zapuszczonych przez lata zaniedbań 

IL.

ładze Lublina uważają, że liczy się promocja miasta, która może zastąpić konkretne działania. I tak (jaśnie nam panujący) prezydent Andrzej Pruszkowski jeździ po świecie za miejskie pieniądze i promuje Lublin to w Chinach, to w Meksyku. Tylko czekać na zagraniczne inwestycje. Odpowiedzialność za rozwój Lubelszczyzny spoczywa także na parlamentarzystach z tego regionu, którzy muszą zapomnieć o kłótniach i wspólnie lobbować w sejmie o korzystny sposób podziału funduszy unijnych (prawie 16 mld euro z Regionalnych Programów Operacyjnych). Mowa

o kluczu, według którego rząd kieruje unijne pieniądze na inwestycje w regionach. Istnieją trzy możliwości podziału środków. Do tej pory brana była pod uwagę liczba mieszkańców, stopa bezrobocia i produkt krajowy brutto. Ta faworyzuje województwa najbiedniejsze (warmińsko-mazurskie, świętokrzyskie, lubelskie). Przy zastosowaniu tego wariantu, regiony te dostaną najwyższe wsparcie. Drugą możliwość proponuje Komisja Europejska, jest to tzw. metoda berlińska. ska. Bierze pod uwagę wielkości PKB na głowę mieszkańca i uwzględnia liczbę mieszkańców, a co za tym idzie - faworyzuje województwa dztwa bogatsze. Trzecia to pomysł Ministerstwa Rozwoju Regionalnego (uwzględnia liczbę ludności (60 proc. wagi) i PKB na mieszkańca (40 proc. wagi); ten wariant skutkuje powoduje najmniejszymi różnicami nicami w podziale pieniędzy pomiędzy regiony. W latach 2004-06 unijne pieniądze dla regionów były dzielone za pomocą pierwszej metody. Należy tylko mieć nadzieje, że wybrani

Wojciech Magu Maguś

Iluzja wskazówki kompasu

W

opinii wielu naukowców nie od dziś funkcjonuje pogląd, że północ i zachód zawsze są lepiej rozwinięte, bogatsze i bezpieczniejsze niż południe i wschód. I to zarówno w skali makro (bogatsza północ i zachód Europy), jak i mikro (odpowiednio np. dzielnice miasta). Jeśli by wierzyć licznym przykładom naukowców, to ja, mieszkaniec południowo-wschodniego kresu Polski skazany jestem na permanentną izolację, biedę i zacofanie. Tak się szczęśliwie złożyło, że w czasie wakacji miałem okazję zasmakować polskości w najlepszym wydaniu literki „A” lub, jak kto woli, polskości przez

duże P. Odwiedziłem jedno z największych miast zachodniej polski – Wrocław. Wyszedłem z założenia, że ja, biedne dziecko prowincji, które mało widziało i niewiele wie (w końcu jest z tej gorszej Polski) na pewno zostanie porażone światłami wielkiego miasta. Zapakowawszy się do pociągu, sunąłem na spotkanie nieznanego, lepszego świata nucąc pod nosem piosenkę z polskiego serialu: „co mi przyniesiesz dobry Wrocławiu.” Dobry Wrocław zbliżał się z minuty na minutę wzmagając moje podniecenie. Jeśli coś miało mnie ująć na dobry początek dobrego Wrocławia, to na pewno nie był to dworzec. „Co tam

dworzec” - pomyślałem, ciągnąc jedną ręką walizkę, a drugą opędzając się od narkomanów. Przekształciłem znane powiedzenie na: pokażcie mi swój rynek, a powiem wam, kim jesteście i - dotarłem do rynku. No i, rzeczywiście - poczułem się przytłoczony zarówno rozmiarami starych kolorowych kamienic, jak i niesamowitą atmosferą oraz ilością ludzi kręcących się tu i ówdzie w poszukiwaniu nielicznych wolnych miejsc na skwerach. Wrażenie spotęgował dodatkowo ujmujący widok z wieży widokowej, na którą się wdrapałem. A więc jednak prawdą jest to, co mówili naukowcy? Biedny prowincjonalny OFENSYWA - listopad 2006

13


>> TAK SĄDZIMY Lublin, nigdy nie dogoni prężnego Wrocławia? Czy moja ukochana Alma Mater nie da mi takiego wykształcenia jak ta, wrocławska? Odpowiedź zaczęła spływać na mnie co prawda nie od razu, ale, systematycznie, w miarę jak wgłębiłem się w tętniące życiem miasto. Błędnym okazało się ocenianie całokształtu na podstawie rynku. Tam bowiem bogaci parweniusze, spragnieni rozrywek tworzyli niebanalny folklor ujmujący żywiołowością; sprawiało to wrażenie, że całe miasto jest monolitem głodnym sukcesów. Wystarczyło się jednak uważniej przyjrzeć, pozwolić pierwszemu wrażeniu ujść i odczekać, aby dostrzec otoczenie nie tak, jakby tego życzył sobie rozum. óżnym wieczorem, gdy reszta miasta zasypiała zmęczona zgiełkiem codziennych spraw, oraz rano, gdy ludzkie rzesze ruszały do swoich prac, tłocząc się w przepełnionych autobusach miejskiej komunikacji – właśnie wtedy ukazywało się całe miasto. Bez oparów alkoholu, dymu nikotyno-

wego czy mgiełki narkotyków. Bez otoczki sukcesu, czy szelestu nadmiaru gotówki. Zakamarki systematycznie zaczęła wypełniać wszędobylska biedota, pozbawiona perspektyw. Biedota, którą można celnie rozpoznać niezależnie od miejsca, w którym się przebywa. Ktoś soczyście przeklął, ktoś inny potrącił kogoś rowerem. Na jednym z rogów ulic, tak tętniących wieczorami życiem, grupka młodych zbierała na bombę atomową. Zaczepił mnie nawet znajomy pan, o czerwonej, z nadmiaru słońca,

twarzy. Spytał, czy nie chciałbym przetestować najnowszych perfum. Uśmiechnąłem się, bo dotarło do mnie coś, co zdławione było przez parę dni pobytu w egzaltowanej „Polsce A” i czekało na właściwy moment, aby się ujawnić. Prowincja - czy szerzej - prowincjonalność, nie rodzi się się w zależności od kierunku wyznaczanego przez wskazówkę kompasu. Prowincjonalność powstaje sama, cichutko i niepostrzeżenie w umyśle każdego z nas 

Tomasz Abramowicz

IL.

ZUZANNA SZULC - POZNAŃ

P

Golonka, flaki i inne przysmaki „...Na naszym medalu jest pastuch kopiący piłkę podczas pasania gęsi”

W

rozważaniach na temat prowincji polskiej należy zwrócić uwagę na fakt, że sama Polska prowincją Europy jest i będzie nadal, jeśli w dalszym ciągu będzie tak skutecznie „promowana” za granicą. Bycie prowincją kontynentu ma oczywiście swoje plusy, ale zdecydowana przewaga minusów zapę-

14

OFENSYWA - listopad 2006

dza je od razu do kąta, czy może raczej w przypadku prowincji – do komórki. Bo główny minus jest zdecydowany i nieprzejednany – z prowincją nikt się w Europie nie liczy, nikt nie traktuje jej poważnie, a niektórzy nawet nie wiedzą o jej istnieniu. Osobom, które wyjeżdżały za granicę do pracy sezonowej (pieniądze zara-

biać), czy też w celach rekreacyjnych (pieniądze wydawać), znany jest zapewne taki dialog: - Where do you come from? - Poland. - Aaa, Holland. Yes I know - very nice country...


TAK SĄDZIMY << Podobną rozmowę, jeśli nie ma się ochoty na zawiłe wyjaśnienia, powinno się właściwie na tym etapie zakończyć, bo tłumaczenie, gdzie usytuowana jest Polska i co to za kraj, może potrwać dłuższą chwilę. Powiedzieć można, że świadczy to o słabej orientacji zagranicznego rozmówcy w topografii kontynetu; ten sam rozmówca zna jednak Holandię - państwo ponad siedem razy mniejsze od naszego kraju. Tym samym osobom, które były za granicą z różnych powodów, znana, być może, jest inna sytuacja. Mianowicie wielkie zdziwienie obcokrajowca na widok Polaka. Ale takiego obcokrajowca, który o Polsce coś niecoś słyszał; nigdy tutaj wprawdzie nie był, zna jednak nasz piękny kraj z książek lub ze szkoły. Rozmówca taki zdziwić się może bardzo, kiedy zobaczy naszego rodaka ubranego jak człowiek współczesny. Myślał bowiem do tej pory, że w Rzeczpospolitej Polskiej chodzi się w kontuszu i żupanie. Tutaj również można powiedzieć, że człowiek taki nie jest dostatecznie wyedukowany, jednak taka wizja Polski i Polaka - pogląd stawiający nasz kraj na równi z Pigmejami i innymi, odległymi dla Europejczyka plemionami - nie bierze się znikąd. ałkiem niedawno, oglądając telewizję, natrafiłem przypadkiem na jeden z popularnych (czyt. bzdurnych) amerykańskich reality show emitowanych przez stację MTV. Był to program typu „randka w ciemno”, polegający na tym, iż urodziwy amerykański młodzieniec wybierał jedno z trzech niemniej urodziwych dziewczątek. Szczęśliwiec najpierw jednak zabierał na randkę matkę każdej z kandydatek i na podstawie wrażeń ze spotkania z rodzicielką dokonywał wyboru odpowiedniej córki, z którą czekała go już kolacja bez kamer. Traf chciał, że w odcinku, który widziałem, wyboru dokonywał ciemnoskóry Amerykanin pochodzenia polskiego, który, ze względu na swoje korzenie, zabrał jedną z mam do polskiej restauracji. Jak łatwo można się domyślić, podawano tam bigos, golonkę, pierogi i inne nasze „specjały” (duże zdziwienie w amerykańskiej mamie wzbudził tatar – kobieta dziwiła się, jak można jeść surowe mięso). Po kolacji nadszedł czas na dodatkowe atrakcje – na parkiet wyskoczyli krakowiacy w ludowych strojach i zaczęli tańczyć

C

z przytupem, zapraszając do zabawy. Jeśli więc Polacy reklamują się w świecie w ten sposób, to jakie wyobrażenie własnego kraju mogą stworzyć? Przeciętny Europejczyk, Amerykanin czy Azjata kojarzył będzie Polskę właśnie z krajem, w którym ludzie chadzają po ulicach w kontuszach do kostek, a na obiad ogryzają surowe kości. Bo niby z czym innym miałby nas kojarzyć? Powiedzmy, że Japończycy mogą nas jeszcze łączyć z Chopinem, a Włosi z Papieżem, ale raczej nic poza tym. Podobnie jest z „Solidarnością”, która podobno jest tak bardzo znana na całym świecie. Otóż wystarczy przejrzeć

pami, które istnieją (głównie!) dzięki „wspaniałej” promocji naszego kraju poza jego granicami. Przykładu nie trzeba daleko szukać. Otóż niedawno mieliśmy mistrzostwa świata w piłce nożnej. Z tej okazji zostały wybite okolicznościowe medale dla dzieci. Każde z trzydziestu dwóch państw, biorących udział w Mundialu, miało swój własny medal z odpowiednim, kojarzącym się z tymże krajem motywem. I tak, na przykład, na medalu francuskim widnieje Wieża Eiffla, na niemieckim Brama Brandenburska, USA mają oczywiście Statuę Wolności. A co mają Polacy? Otóż

różnego rodzaju fora internetowe, na których ludzie wymieniają się doświadczeniami z pobytu zagranicą, by dojść do wniosku, że przeciętny obywatel jakiegokolwiek kraju (nie założonego przez Piasta) nie kojarzy tego ruchu. Zdarzają się oczywiście wyjątki, ale one tylko potwierdzają regułę. Zresztą epatowanie wielkimi postaciami i nazwami to typowo „polska” cecha. Ale bywa, że np. Chopin, którego tak zachwalamy (choć najczęściej nie mamy w domu ani jednej jego płyty), nie jest znany przez naszego zagranicznego rozmówcę. związku z otwarciem granic i częstymi wyjazdami do innych krajów europejskich (i nie tylko) w poszukiwaniu chleba, Polacy stają się dużo bardziej rozpoznawalni. Kwestią dyskusyjną pozostaje to, czy mają dobrą, czy złą opinię w świecie, jednak faktem jest, że liczba osób nie znających Polski - czy kojarzących ją z ludźmi ubierającymi się wedle mody lansowanej przez trylogię Sienkiewicza - zmniejsza się. Następuje to jednak bardzo powoli. Powolność tę widać na każdym kroku, bo co z tego, że niby nas znają, skoro nadal kojarzą z utrwalonymi archety-

na naszym medalu wybity jest obraz pastucha kopiącego piłkę podczas pasania gęsi. Niemiecka firma MDM, która zaprojektowała medale, udzieliła wymownego wyjaśnienia: „Użyliśmy symboli, które kojarzą się z danym krajem. Z Anglią kojarzy się pałac Buckingham, ze Szwecją łoś, a z Polską gęsi”. Jak więc widać, obiegowe opinie o Polsce, przytoczone wyżej, nadal żyją i mają się całkiem nieźle. I będzie tak nadal, bo jako naród mamy tę dziwną przypadłość, że nie dość, iż nie potrafimy się dobrze wypromować poza naszymi granicami, to jeszcze o zły wizerunek Polski i Polaków obwiniamy obcokrajowców 

W

Michał Domagalski rysujesz? malujesz? fotografujesz? robisz ilustracje? zostań współtwórcą

OFENSYWY

napisz na: ofensywa@umcs.lublin.pl lub drawer@poczta.onet.pl

OFENSYWA - listopad 2006

15


>> TAK SĄDZIMY

„Lublin - jak Dublin - jest miejscem gdzie się przyjeżdża, żeby wyjechać.”

Nazywają to miasto Dworcem Wschodnim, miejscem mistycznym, zamglonym, ale i ruchliwym, i ciekawym. Zlepkiem kultur i amalgamatem architektonicznym...

...najpiękniejszym miastem w Polsce

N

ie wiem, czy wiecie, ale Bolesław Bierut, który urodził się w Lublinie i „od początku istnienia Polski Ludowej żywo interesował się naszym miastem, jego rozwojem i wzrostem” powiedział, że „Lublin jest najpiękniejszym miastem w Polsce”. Wśród obywateli Polski panuje podobne przekonanie, że żyjemy w mieście czystym, zielonym i historycznym. Pamiętam, jak kiedyś chciałem się przenieść na UJ i prowadziłem stosowne do tego rozmowy z jedynym z profesorów krakowskich, który powiedział mi, że „Lublin to takie ładne, zielone miasto, tyle parków. Pan się nie przenosi do Krakowa! W Krakowie smog, brud, a tam tak ładnie”. Przyznać trzeba, że miasto to krajobrazowe jest i warte odwiedzenia. Krakowskie Przedmieście, stare miasto, zamek, muzeum na Majdanku – te miejsca musi zobaczyć każdy, kto na dwa dni przyjeżdża do Lublina. Bo Lublin jest dwudniowy. Wszystkie atrakcje, które są reklamowane przez władze miasta, można obejrzeć przez dwa dni. Dzień dobry. Dzień dobry. Pierwszego dnia zakosztują państwo prawdziwego Lublina czyli Krakowskie Przedmieście, ale na początku Plac Litewski z wyśmienitym pomnikiem JW. Józefa Piłsudskiego, który tyle ma wspólnego z Unią Lubelską, która jest upamiętniona w nazwie placu, co Unia Lubelska z Unią Europejską, której dzwon zabrzmiał pięknym odgłosem dnia 1 maja 2004 r.

16

OFENSYWA - listopad 2006

na początku deptaka. Ach, czy i państwo rozkoszują się tym wykwintnym widokiem i tym koniem, który tak zgrabnie przypomina o lubelskiej tradycji chadeckiej? A potem przejdźmy się deptakiem – traktem królewskim do Bramy Krakowskiej, a następnie Państwo zasmakują Rynku i Zamku, proszę nie zapominać o Zamku. A drugiego dnia pojedziemy na Majdanek, żeby na własne oczy doznać okrucieństwa dwudziestego wieku. Na koniec pozostaje skansen i muzeum botaniczne. I finito. To jest wszystko, co może zaoferować Lublin turyście, który spaceruje po mieście. Brak jest map, brak jest przewodników, brak informacji. Tylko zastanówmy się czy to jest problem Lublina, czy promocji miasta?

...najbiedniejszym rejonem UE

W

2006 r. Lubelszczyzna, wraz Podkarpaciem, zostały przez Eurostat uznane za najbiedniejszy region Unii Europejskiej ze średnim dochodem na głowę mieszkańca 3 538 euro (33 proc. średniej unijnej). Biedoty jednak nie widać w samym mieście wojewódzkim. Wystarczy przejść się przez centrum, a pokaźne budynki, kunsztowna architektura pozwolą nam zapomnieć o troskach, zabierając nas do wystawienniczego przepychu i hotelowego luksusu. Za święta Bożego Narodzenia i powitanie Nowego Roku Lublinianie ostatnio zapłacili 200 tys. zł. Efektem były wspaniałe ozdoby deptaka, którego „nie ma żadne inne miasto w Polsce”, lampiony oraz cudowna i rozkoszna szopka z żywymi zwierzątkami, które na mrozie stały, w zimnie, by sprawić przyjemność dzieciom

i rodzicom, którzy mieli na czym oko zawiesić podczas śnieżnych spacerów. Sama szopka pochłania rocznie około 100 tys. zł. A co można zrobić w naszym mieście za 100 tys. zł? Otóż można zorganizować dwie edycje Mikołajek Folkowych albo kilkudniowe szkolenie dla 50 nauczycieli w Nałęczowie z dojazdem, wyżywieniem oraz pomocami naukowymi. Co dalej? Za kwotę tę niebagatelną, można wydać 2-5 albumów fotografii o Lublinie, kunsztownie „odjechanych”, albo odstawić niewielki festiwal teatralny. Jednak władze miasta wolą inwestować w zabawy ludyczne, w festynowe fajerwerki, które dadzą chwilową przyjemność i zgromadzą ogromną liczbę mieszkańców, bo przecież to oni decydują, kto w następnych wyborach będzie zasiadał w fotelu prezydenckim. Takie przedsięwzięcia mają charakter populistyczny, są maszyną, która, raz poruszona, nie daje się zatrzymać. Jakiej odwagi od głównodowodzących wymagałaby decyzja zaprzestania budowania szopki noworocznej? Czy spotkałaby się z aprobatą, czy z negatywnymi opiniami? Nie wiadomo. Ciekawi mnie jedno: jeżeli mieszkańcy mieliby okazję wybrać na co przeznaczyć zdobyte od sponsorów pieniądze - czy na szopkę, czy na charytatywny cel - co by wybrali? Pewnie nigdy się tego nie dowiemy, gdyż ludziom się szopka podoba, a władzom się podoba, że się ludziom podoba. ublinian stać również na inne rozkosze, których nie mogą uświadczyć mieszkańcy innych miast. Na przykład tymczasowe lodowisko w centrum miasta, na którym, przy głośnej i skocznej muzyce, mogli pojeździć na łyżwach podziwiając samego Wodza Naczelnego. Niebagatelnym i też wartym wspomnienia, choć nie zrealizowanym

L


TAK SĄDZIMY << pomysłem, był projekt skonstruowania plaży na Placu Litewskim. Tak, żeby mieszkańcy okolicznych kamienic, zamiast w solarium, mogli wylegiwać się w centrum miasta. Pewnie twórcy tego projektu wierzyli, że na taką plażę będą przychodzić młode, skąpo odziane dziewczyny, które przyciągną do miasta spragnionych słońca mężczyzn. Jednak pomysł nie znalazł zwolenników, a szkoda, bo plotka już się potoczyła po bruku i dotarła do okolicznych miasteczek, że plaża nudystów w Lublinie powstaje.

...stolicą Polski

M

iasto wschodnie było dwukrotnie stolicą Polski. Pierwszy raz w 1918 roku, drugi raz w okresie od lipca 1944 do stycznia 1945. Możemy szczycić się tym faktem niezmiernie. I chociaż bardzo krótko byliśmy w centrum Polski, to okresy te wpłynęły pozytywnie na świadomość ówczesnych mieszkańców naszego miasta. Dumę i gospodarność widać po dziś dzień. Kosmopolityczny charakter wielu decyzji od razu daje się rozpoznać. Na przykład rozpoczęcie budowy centrum rozrywkowo-sklepowego obok historycznego i mistycznego cmentarza przy ulicy Lipowej. W zamyśle projektantów zapewne bliskość sacrum z profanum ma umożliwić ludziom bezkonfliktowe

połączenie tych dwóch warstw życia. Zaspokojeni konsumenci, po obejrzeniu najnowszego filmu z Hollywood i kupieniu jakiegoś fajnego ciuszka w modnej galerii, będą mogli oddać się w skupieniu modlitwie i zadumie nad cierpieniem w świecie. Miasto pokazuje również swoją nowoczesność poprzez zwlekanie ze zbudowaniem galerii sztuki współczesnej. Zwłoka powoduje, że artyści wykorzystują ściany budynków, zaadaptowane stare pomieszczenia czy wolne powietrze do prezentowania swoich prac. Dzięki temu Lublin stał się jedną z artystycznych stolic świata. Liczne performance oraz opętani poeci tworzą klimat miasta Czechowicza.

...Oxfordem Wschodu

W

359-tysięcznym mieście studiuje w sumie 80 tysięcy studentów, którzy są główną grupą inwestującą. Kupują jedzenie, jeżdżą autobusami, wynajmują mieszkania, imprezują w knajpach. Napędzają gospodarkę oraz przekształcają kulturę. Wprowadzają luz i trwonią pieniądze swoich rodziców. Dla miasta są wygodnymi mieszkańcami. Nie wymagają żadnej opieki, nie głosują w wyborach, nie żądają żadnych świadczeń, gdyż bardzo często nie meldują się na stałe. Są tymczasowi. Są gośćmi, z których

trzeba jak najwięcej wycisnąć przy najmniejszej stracie kosztów i pracy własnej. Dla władz uczelni są możliwością zarobienia. Uczelnie wyższe dostają na każdego studenta pieniądze, do tego dochodzą opłaty administracyjne, opłaty za poprawki, za powtarzanie egzaminów, no i przetrzymywane na kontach bankowych stypendia tak, żeby rosły odsetki. Tych, którzy chcą poznać czym byłoby to miasto bez żaków zapraszam w wakacje do przejścia się opustoszałymi ulicami. Do wielu knajp nie zostaniesz, Czytelniku, wpuszczony, gdyż będą zamkniętę, nie obaczysz również żadnego większego festiwalu. Jeżeli zatem studenci napędzają to miasto, to powinni być oczkiem w głowie władz. A jest, jak jest: - Co po studiach? – Kiedy zadajemy takie pytanie, najczęściej słyszymy odpowiedź: – a co może być? Wyjeżdżam. – Gdzie? – Jak najdalej stąd. – Dlaczego? – Bo tutaj nie ma co robić, to znaczy roboty nie znajdę, a nie cieszy mnie praca konsultanta telefonicznego.

C

MARTA TOMASZEWSKA

OFENSYWA - listopad 2006

FOT.

zasem zastanawiam się, czy to miasto nie jest tylko beznamiętną fabryką studentów, którzy poszerzają liczbę bezrobotnych. Absolwenci niby chcieliby zostać, bo mówią, że fajnie było, ale mały rynek pracy nie może wchłonąć ich wszystkich. Wielu moich znajomych po skończeniu studiów wyjechało za granicę. Na uczelniach powstają biura karier, które pomagają załapać się na pierwsze praktyki, tutaj widać zmiany, natomiast tych zmian nie widać po stronie władz miasta. Jak robią to inni? Poznań, na przykład, rozpoczął projekt, który ma za zadanie wpłynąć na młodych ludzi, żeby nie wyjeżdżali do obcych krajów, tylko zostali w Poznaniu i rozwijali jego infrastrukturę. Wiele firm komputerowych zaczęło budować swoje filie w Wielkopolsce. Należałoby się zastanowić, dlaczego fabryki zagranicznych firm nie powstają na naszym terenie? Przecież jest tutaj takie zagłębie studentów, którzy mogliby zasilić niejedno

17


>> TAK SĄDZIMY przedsiębiorstwo. Ceny w Lublinie także nie są zbyt wygórowane i są o wiele niższe niż w innych miastach. Dlaczego zatem tak trudno o zagraniczne inwestycje na Lubelszczyźnie? Wielu mówi, że drogi są kiepskie i dojazd jest utrudniony, ale czy nie jest to tylko wymówka?

Teraz Lublin

Leszek Onak

Autor zaprasza na stronę internetową: www.dworzecwschodni.blox.pl

18

OFENSYWA - listopad 2006

FOT.

to miasto nie tylko wschodu, jest to także miasto młodych ludzi. Ludzi interesujących, ludzi, którzy starają się odnaleźć pomiędzy uczelnią a stancją, między Bramą Krakowską a Chatką Żaka. Kiedy zadaje sobie pytanie, czy Lublin jest prowincją, to zastanawiam się, czy takie pytanie w ogóle można zadać? Bo czym mierzyć prowincjonalność? Co ona oznacza? Czy to, że w Lublinie jest tylko kilka galerii, trzy kina i że można znaleźć gówno na ulicy - to oznacza, że żyjemy na prowincji? Raczej nie, prowincja istnieje tylko w umysłach. Dla mnie prowincjonalność oznacza się przystankowością, nie braniem na serio. Czyli traktowaniem jakiegoś miejsca jako tymczasowego. Nie dosłownie, nie na całego. Nie wkładanie w działanie wszystkich sił. Nie korzystanie do końca, tylko oczekiwanie na zmianę. Dopóki politycy będą postrzegać Lublin jako przystanek, na którym muszą się zatrzymać w drodze do sejmu, dopóki studenci będą studiowali ze świadomością, że nie warto angażować się społecznie, bo i tak z tego miasta wyjadą po studiach, dopóty Lublin będzie prowincjonalny. Będzie tymczasowy jak tymczasowy dowód, który w momencie uzyskania pełnoletności trzeba będzie wymienić. Wielu Polaków wyjeżdża do Dublina, na rok, na dwa, żeby zarobić, nawalić mamony i wrócić do Polski - kupić mieszkanie i rozkręcić interes. Ich życie to praca i dom. Nie chodzą do teatru i nie bawią się zbyt obficie, tylko ciułają pieniążki i liczą dni do powrotu. Na razie Lublin - jak Dublin - jest miejscem gdzie się przyjeżdża, żeby wyjechać 

J. JAKUBOWSKI

Jest

D

ługo żyłem w przekonaniu, że w cywilizowanym świecie nie ma miejsc bardziej od Polski zaniedbanych, bardziej brudnych, czy niebezpiecznych. Nie mieściło się w mojej wykształconej w końcu Polski Ludowej i na początku kapitalizmu głowie, że miejsca takie mogą się na mapie współczesnej Europy znajdować. Do czasu. ipiec tego roku spędziłem na stażu we włoskim mieście Potenza, w biedniejszej, południowej części Półwyspu Apenińskiego. To było moje pierwsze spotkanie z Włochami, ich mentalnością i krajem. Jak się okazało, poza ruchem prawostronnym - ulice Italii w niczym nie przypominają swych polskich odpowiedniczek. Zaczęło się od drobnostek. Pewnego dnia zdumiał mnie widok psa wyprowadzonego na spacer. Mieszkaniec bloku zabrał swego pupila na pobliski trawnik, ale obrazek przywołał w mej pamięci widok mojego psa, którego zabrałem kiedyś na łąkę. Biedne zwierzę podskakiwało, aby choć na chwilę wzbić się ponad przewyższającą go znacznie trawę. Skaczący,

L

„Ulice Italii w niczym nie przypominają swych polskich odpowiedniczek.” niczym zając, pies wyglądał na poły komicznie i żałośnie. Uświadomiłem sobie wtedy, że komunalne trawniki, skwery i pasy zieleni w całym mieście porasta dawno nie przycinana trawa, wysoka na ponad pół metra. Więcej! Wśród gęstwiny leży dużo śmieci, papierów, butelek i puszek po różnych napojach, nie tylko bezalkoholowych. Wracając do zwierząt: zauważyłem, że pies, choć znany jako najlepszy przyjaciel człowieka, z pewnością nie jest najlepszym przyjacielem Włocha. W mieście rzadko ujrzeć można było zwierzaka prowadzonego na smyczy. Co innego mówiły chodniki. Ilość psich odchodów, leżących na nich całymi dniami świadczyła o tym, że albo jest jednak w mieście wiele czworonogów, albo nikt nie sprząta, a mieszkańcy spacerują nader uważnie. myśl zasady, że to przedmioty są dla człowieka, a nie odwrotnie, Włosi mają specyficzne, całkowicie odmienne od polskiego, podejście do różnych aspektów życia. Do samochodów, którymi jeżdżą, nie przykładają szczególnej uwagi. Siedząc na nagrzanym

W


TAK SĄDZIMY << przedmiotów, nie szczędząc im nawet odzieży. W kilkadziesiąt sekund było po wszystkim. Był piękny słoneczny dzień, na ulicy sporo ludzi. wykle jednak we Włoszech czas płynie leniwie. Wszystkie firmy, urzędy, sklepy, banki, a także większa część restauracji i punktów usługowych czynna jest od 9.00 do 13.00 oraz od 16.00 do 19.00. Trzygodzinna sjesta pozwala Włochom wrócić do domu, zjeść przygotowany przez żonę obiad, odświeżyć się i wypocząć. Ja – zapracowany Polak – chciałem w tym czasie również pójść do winiarni, perfumerii oraz sklepu muzycznego, ale okazało się to niemożliwe. Wszyscy odpoczywali na potęgę, centrum miasta wymarło, witryny sklepowe szczelnie przykryły kraty. Sfrustrowany zapytałem później mojego znajomego „Fabio! Kiedy wy robicie zakupy, skoro sklepy są czynne dokładnie w tym samym czasie, kiedy pracujecie?” Jak się okazało, mężczyźni nie robią we Włoszech zakupów. Są od tego ich matki i żony, które, często, nie pracują zawodowo - zajmują się domem, gotują, sprzątają i robią wszystko, czego mężczyźni robić nie chcą. Niestety podział ten przekłada się także na to, jak Włosi wyglądają. Przypomina to powrót do natury, gdzie kogut nosi czerwony grzebień, ma piękny kolorowy ogon i paraduje po płocie radośnie i głośno piejąc. Włoscy mężczyźni są zatem piękni, pachnący, uczesani, kolorowo ubrani i uśmiechnięci. Włoskie kobiety są niczym kury – szare i zaniedbane, a ich rola sprowadza się do krzątaniny wokół mężczyzn, tak jak rola kur - do znoszenia jajek. Wracając do Polski spoglądałem z okna autobusu na wyjątkowy krajobraz Apeninów. Bajkowe miejscowości ułożone na zboczach gór i w dolinach, a ponad nimi - zupełnie jak polskie - błękitne niebo 

Z

FOT.

J. JAKUBOWSKI

przez słońce krawężniku, oczekując na przyjazd miejskiego autobusu, liczyłem te z przejeżdżających aut, których karoseria nie nosiła śladów bliskich spotkań z innymi wehikułami. Niewiele ich naliczyłem i wcale nie dlatego, że autobus przyjechał szybciej, niż przewidywał to rozkład jazdy. Innym razem, ponownie oczekując transportu, tuż przy mnie zaparkowała wyjątkowo obtłuczona półciężarówka. Kobieta ubrana w hijab, tradycyjną arabską chustę okrywającą głowę, wysiadła zza kierownicy i pospiesznie poszła do pobliskiego sklepu tytoniowego. Zaciekawiony obejrzałem samochód z czterech stron. Biały lakier, pod grubą warstwą kurzu, w wielu miejscach był podrapany. Zabawne było, że wszystkie cztery narożniki furgonetki były mocno wgniecione, tak jakby ktoś celowo chciał zmniejszyć gabaryty pojazdu lub nadać mu bardziej opływowe kształty. Miejsca, w których kiedyś znajdowały się lśniące reflektory, pozbawione były szkła, a w pogniecioną blachę prowizorycznie wmontowane zostały żarówki. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że samochód musi być po brzegi załadowany materiałami wybuchowymi. Zaniepokoiłem się. Takie uczucie było jednak w Potenzy rzadkie. Zdarzało mi się czasem wracać późną nocą do wynajmowanego mieszkania i nigdy nie przytrafiło mi się nic złego. Podobne odczucie mieli wszyscy moi znajomi. Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja w nieodległym Neapolu. Kiedy tylko wspominałem moim miejscowym znajomym o chęci odwiedzenia tego miasta, patrzyli na mnie z niedowierzaniem. Ostrzegali mnie o szeregu niebezpieczeństw, jakie tam na mnie czyhają, ulicznych rabunkach w środku dnia, kradzieżach i dewastacjach samochodów przyjezdnych osób i o dzielnicach, w których lepiej w ogóle nie stawiać stopy. Znajomy Niemiec potwierdził później zasadność ich obaw. Opowiedział mi historię swych przyjaciół, którzy w Neapolu beztrosko oddawali się turystycznym uciechom, nie zważając na nic i nikogo. W pewnym momencie grupa podzieliła się na dwie części: większą – kilkunastoosobową i mniejszą – złożoną jedynie z dwóch niemieckich studentów. Oddzielili się oni od swych przyjaciół pstrykając fotografie, ale wciąż dzieliła ich niezbyt duża odległość. W pewnym momencie pojawiła się kilkuosobowa grupa miejscowych, którzy, grożąc nożami, zażądali od przyjezdnych wszystkich wartościowych

Jakub Jakubowski OFENSYWA - listopad 2006

19


>> TAK TWORZYMY

W poszukiwaniu złotego runa czyli o muzycznych i promocyjnych kłopotach Lublina

Ż

yjemy w małej, lubelskiej ojczyźnie. Wiemy, że żyjemy w tzw. „Polsce B”, ale na pocieszenie wmawiamy sobie, że po tej samej stronie „barykady” znajduje się nasza piękna stolica. Skoro już tu jesteśmy, żyjemy sobie dalej naszym codziennym życiem. Głębsza refleksja przychodzi w sezonie wakacyjnym. Wtedy wielu młodych ludzi (i nie tylko) wpada na świetne, wyjazdowe pomysły. Jedni jadą nad morze, żeby powylegiwać się beztrosko na plaży, inni w góry - odkrywać nowe szlaki, jeszcze inni jeżdżą po różnego rodzaju koncertach i festiwalach. Na pierwszy rzut oka nie łączy ich nic, ale jest przecież inaczej. Każdy z beztroskich urlopowiczów ma do pokonania setki kilometrów, zanim dotrze do celu. Większość wybiera podróże pociągami. Niektórzy uwielbiają tego typu środki transportu, inni mniej. Tych ostatnich często odstrasza perspektywa siedzenia dziesięciu czy dwunastu godzin w jednym miejscu i wsłuchiwania się w miarowy turkot metalowego kolosa, tudzież próby zaśnięcia przerywane regularnie przez konduktora. Zapewniam - wiem o czym piszę. Kiedy planuję ze znajomymi wakacyjne wyjazdy na festiwale - ogarnia mnie przerażenie. Słyszę wtedy często, że mieszkamy w złym miejscu i wtedy poddajemy się niechlubnemu uczuciu zazdrości, bo inni do Jastrzygowic, Bielawy, Kostrzyna czy Ostródy mają blisko.

Co sądzą o nas warszawiacy

P

oprosiłam mojego kumpla warszawiaka, żeby zrobił coś w rodzaju ankiety i zapytał swoich przyjaciół z czym kojarzy im się Lubelszczyzna. Kiedy studiowałam odpowiedzi, nie byłam jakoś szczególnie zaskoczona. Jego koleżanki z Lubelszczyzną kojarzyły Wschód, biedę, czasem padały takie słowa jak wieśniactwo (swoją drogą...ciekawe dlaczego?). Kumple natomiast – jako zapaleni motocykliści - od razu rzucili hasło: supermoto (dla

20

OFENSYWA - listopad 2006

niewtajemniczonych: wyścigi motocyklowe). Bardziej zaznajomieni z naszymi stronami wpadali na skojarzenia typu : „jakiś zamek, jeziorka, nawet fajna starówka” (cóż za łaskawość...). Wszyscy byli zgodni co do jednego – nikt nie chciałby tu mieszkać. Kiedy padły pytania o artystów z Lublina – początkowo u jednej z osób pojawiła się irytacja, a po chwili namysłu padło nazwisko – Kraszewski... Natomiast, jeśli chodzi o muzyków, oczywiście Beata Kozidrak i... nic poza tym. Smutne. Lublin medialnie skończył się na Bajmie, Urszuli, Szczepaniku i Budce Suflera. A gdzie się podziała „druga zmiana”, nowe pokolenie zdolnych? Szukałam odpowiedzi na to pytanie, jednak zadanie okazało się trudne. Co najmniej jak poszukiwanie złotego runa, czy świętego Graala...

Festiwale? To nie tutaj... Poprosiłam o rozmowę ludzi z lubelskiej inicjatywy SPRZECIW, którzy organizują różnego rodzaju koncerty, spektakle i warsztaty artystyczne, a co za tym idzie – dość dobrze znają muzyczne środowisko. Zgodnie stwierdziliśmy, że w Lublinie i okolicach brakuje dużej, muzycznej imprezy, która kojarzyłaby się tylko z Lubelszczyzną. Brakuje festiwalu, który ściągnąłby ludzi tutaj, na który ludzie przyjeżdżaliby specjalnie z różnych części Polski. Ostatnio w Jastrzygowicach na Opolszczyźnie, na reggaeowym festiwalu, poznałam w kolejce w sklepie dwie dziewczyny. Gdy w odpowiedzi na pytanie „skąd są?” usłyszałam że z Bielawy, od razu pomyślałam, że szczęściary. Mają w swojej miejscowości najwspanialszy festiwal reggae. Nie muszą się martwić o przesiadki, bilety, namioty itd. Bez odpowiedzi pozostają pytania: dlaczego wszędzie mamy tak daleko? Co się dzieje, że nikt nie zagląda na Lubelszczyznę z propozycjami koncertów i festiwali plenerowych? Dlaczego nikt tu nie organizuje niczego większego? Próby odpowiedzi nie są łatwe. Zazwyczaj duże,

plenerowe, „klimatyczne” festiwale odbywają się z dala od wielkomiejskiego zgiełku. Najczęściej w małych miasteczkach, albo wręcz w wioskach. Zdarza się, że na polu namiotowym jeszcze tydzień przed festiwalem rośnie zboże, a na miejsce imprezy idzie się przez pola, lasy i łąki, bo autobusy nie dojeżdżają. Przecież u nas nie brakuje wiosek i pól. Kwestia położenia geograficznego też nie powinna być problemem - problem leży może w promocji naszego regionu, albo - po prostu - w niechęci władz do działania. Spytałam Jurka Owsiaka, dlaczego największa polska impreza plenerowa - Przystanek Woodstock - odbywa się właśnie w Kostrzynie nad Odrą. Zainteresowała mnie sprawa samego wyboru miejsca. Jurek stwierdził, że miasto, po pierwsze - musi chcieć zorganizować tak wielką imprezę; wiąże się z tym zapewnienie bezpieczeństwa (udział służb medycznych, policji, straży pożarnej). Kostrzyn walczył o Przystanek i, jak widać, walczył skutecznie. Ludzie przyjechali, narobili dużo szumu, zostawili dużo kasy w sklepach, była telewizja, coś ciekawego się działo. Owszem - był i bałagan, ale szybko poradził z nim sobie Pokojowy Patrol. Kiedy rok temu byłam na Woodstocku zszokowało mnie to, że w takiej małej, zadbanej mieścinie odbywa się tak wielka impreza o międzynarodowej sławie. Jeszcze bardziej zszokowało mnie powitanie, jakie zgotowali nam starsi mieszkańcy miasta. Wychodzili z domów, żeby popatrzeć na tłumy dość barwnych, zapewne wyglądających co najmniej dziwnie, w ich mniemaniu, ludzi. Na ich twarzach wcale nie było widać pogardy czy zgorszenia (co byłoby uzasadnione), ale uśmiechy. Kiedy przechodziliśmy obok grupki starszych osób usłyszeliśmy słowa „jesteście wspaniali! Dziękujemy, że tu przyjeżdżacie”. Dziwne, ale prawdziwe. Zaręczam. Wydaje się to niewiarygodne, ale jeżeli zrobimy bilans plusów i minusów takiej imprezy, chyba zwyciężają plusy, takie jak promocja miasta, czy zyski z handlu. Gdyby nie Woodstock - nikt pewnie nie słyszałby o takiej


TAK TWORZYMY << miejscowości jak Kostrzyn. Impreza bliżej dużego miasta, jak np. Warszawa mijałaby się z celem, ponieważ ściągnęłaby zapewne wielu ludzi, nie do końca pożądanych przez organizatorów.

czem. W czym właściwie tkwi problem? Znowu postanowiłam dotrzeć do “wtajemniczonych”, czyli muzyków, którzy już w jakiś sposób zaznaczyli się na lubelskiej scenie.

Lubelszczyzna – takie coś w ogóle istnieje?

„Tutaj przede wszystkim nie ma kasy, a to oznacza, że nie ma możliwości...”

U

nas, póki co, nie znalazła się żadna miejscowość, która chciałaby podjąć trud zorganizowania czegoś na większą skalę niż jakieś festyny czy powiatowe dożynki. Gdy odwiedzam festiwale w zachodniej Polsce widzę, że niewielu jest wariatów z naszych stron, którym chce się siedzieć osiem czy dziesięć godzin w pociągu tylko po to, żeby przez jeden dzień i jedną noc posłuchać dobrej muzyki (bo przecież kto miałby siłę skakać pod sceną po takiej podróży?). Gdy „tubylcy” dowiadują się, że jestem z Lubelszczyzny, robią wielkie oczy, jakbyśmy byli z zupełnie odległej części nie tyle Polski, ile całego Globu. Lubelszczyzna praktycznie nie istnieje w świadomości ludzi z innych regionów, bo nie ma się czym pochwalić, szczególnie jeśli chodzi o muzykę. Mam wrażenie, że dla reszty Polski jesteśmy jakimś zaściankiem kulturowym, a nasz honor ratuje tylko Kazimierz Dolny - choć to zupełnie „inna branża”.

Kariera muzyczna w Lublinie – mission impossible

Od

dłuższego czasu obserwuję polski rynek muzyczny – głównie młode, ambitne, alternatywne kapele. Widzę, że w Polsce robi się pod tym względem coraz ciekawiej. Na festiwalach można wyłowić masę fajnych, młodych zespołów z zaledwie kilkuletnim stażem. Niektóre z nich już po dwóch czy trzech latach działalności mają na koncie płytę, po pięciu czy sześciu – już dwie. Za każdym razem zadaję sobie pytanie – dlaczego jest tak wiele znanych zespołów z Katowic, Bielska czy Bydgoszczy? Lublin jakby zawisł w jakimś artystycznym letargu i próżno czekać na przebudzenie. Nie jest prawdą, że u nas nie ma młodych, ambitnych, zdolnych muzyków. Nie jest też prawdą, że miasto nie ma klimatu do tworzenia. Ludziom jeszcze chce się grać, śpiewać i pisać. Wystarczy tylko trochę się rozejrzeć. Publiczności też nie brakuje, bo, co by nie mówić, Lublin jest miastem studenckim, a student często jest dość wymagającym i myślącym słucha-

...i wiedzą o tym wszyscy. Pieniądze potrzebne są na promocję, sprzęt, czy studio nagraniowe. „Nawet jeśli młody zespół wydaje płytę, najczęściej nagrywa ją własnym sumptem, wytwórnia co najwyżej przybija swój stempel, a i tak kluczową sprawą jest promocja” – twierdzi Paweł, wokalista zespołu Londyn. Tu pojawiają się schody, ponieważ, zazwyczaj, możliwości pokazania się młodych artystów ograniczają się do grania w pubach i na lokalnych festynach. W ten sposób ciężko o większe grono odbiorców, a na pewno w sferze marzeń pozostaje zauważenie przez jakiegoś „łowcę talentów” (tak na marginesie – ciekawe czy taka instytucja w ogóle istnieje? Mam wrażenie, że to tylko wymysł scenarzystów amerykańskich filmów...). Według Karola z Koolor Squadu trudno w Lublinie nawet o studio nagraniowe – nie jest ich wiele, a te, które istnieją, dużo kosztują. Nie wszystkich na to stać, a poza tym – jak wszędzie – w tej branży liczą się znajomości. Generalnie płyty sprzedają się słabo – głównie ze względu na cenę, a koszty ich wydania się nie zwracają. Błędne koło się zamyka, a początkowo zapaleni muzycy muszą imać się innych zajęć, bo utrzymanie się z grania w pubach byłoby raczej trudne, no i z upływem lat, na twórczość brakuje czasu... Paradoksalnie – w tej kwestii przeszkodą jest również Internet. Z jednej strony pomaga on „pokazać się”, poprzez strony internetowe, fora, czy zamieszczanie fragmentów utworów. Jednak z drugiej strony widmem bankructwa dla artystów jest ściąganie płyt, które nazwane zostało przez jednego z moich rozmówców „kradzieżą w białych rękawiczkach”. Nikogo nie obchodzi to, że muzycy w wydanie płyty inwestują pieniądze, czas i swoje umiejętności. Problemy finansowe „hamują” także organizatorów koncertów, ponieważ niełatwo znaleźć sponsorów, a koszty organizacji wymagałyby często biletowania imprez, co w sposób oczywisty zmniejsza frekwencję. Dlatego właśnie muzycy lubartowskiego zespołu Bimbeer skarżą się, że

tu po prostu nie ma gdzie grać koncertów. Grają oni hardrocka, a taka muzyka nie za bardzo nadaje się do grania “do kotleta” w pubach. Członkowie Sprzeciwu mówią z kolei o dziwnej mentalności ludzi; jeżeli na koncercie nie ma jakiejś gwiazdy, czy jako tako kojarzonego zespołu – brakuje publiczności. Nawet jeżeli ktoś organizuje jakąś imprezę, często pojawia się na niej dwadzieścia osób, co raczej nie pozwala na zwrot kosztów organizacji. Dlatego muzykom pozostają występy w pubach, gdzie raczej nie można liczyć na szersze, nieprzypadkowe grono odbiorców. Wszyscy moi rozmówcy są zgodni co do jednego – prężnie działa w Lublinie undergroundowa scena punkowa, która rządzi się swoimi prawami. Zespoły tego nurtu nie chcą pokazywać się szerszej publiczności, buntują się przeciwko wszelkiej komercji, zazwyczaj mają swoich wiernych fanów i często organizują wspólne koncerty – to im w zupełności wystarcza.

Uratować nas mogą tylko młodzi (chociaż niekoniecznie) i aktywni (bezwzględnie)

L

ubelscy artyści z pewnością nie mają łatwo, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Zmienić sytuację mogą tylko ci, których nie przerażają perypetie związane z załatwianiem lokali na koncerty, pisanie podań do dyrektorów domów kultury i cała papierkowa robota z krzewieniem naszej rodzimej muzyki związana. Może znajdą się już niedługo chętni do aktywności na tym polu, może lubelska scena muzyczna zacznie bardziej przyciągać ludzi. Miasto, oprócz klimatu, ma także wspaniałe miejsca do organizacji różnych imprez, takie jak chociażby muszla koncertowa czy starówka, istnieją instytucje takie jak Centrum Kultury czy Chatka Żaka, a w promocji lokalnych wydarzeń z pewnością pomaga Radio Centrum. Kwestia promocji miasta i pochodzących z niego artystów jest z pewnością problemem nie tylko naszego regionu, ale mam wrażenie, że u nas jakoś szczególnie trudne jest rozwikłanie tego problemu. Co z „tym fantem” możemy zrobić my – zwykli, szarzy zjadacze chleba? Niewiele, a zarazem dużo. Możemy wspierać “naszych” - chodzić na ich koncerty, kupować płyty, głosować w różnego rodzaju plebiscytach, a ostatecznie - trzymać za nich kciuki 

Anna Fit

OFENSYWA - listopad 2006

21



WERNISAŻ:

ANNA ŚWIDERSKA


>> TAK TWORZYMY

FOT.

G. W. WRÓBLEWSKI

„Udało mi się wyłowić perełkę spośród bezwartościowych kamieni”

K

iedy ponownie znalazłem się na amerykańskiej ziemi, wiedziałem dokąd najpierw chcę pojechać: do położonej na dolnym Manhattanie, w samym sercu East Village, mekki wielbicieli płyt CD – używanych i nowych. W dobie Internetu, iPodów (w nowojorskim metrze średnio co piąta osoba ma w uszach malutkie, białe słuchaweczki) i programów masowej wymiany plików, miejsce to staje się enklawą kultu nośnika muzycznego, który gdzie indziej powoli odchodzi do lamusa. St. Mark’s Place, bo o nim mowa, to ostoja melomanów i, w pewnym sensie, tradycjonalistów, jeśli chodzi o sposób zdobywania nowych dźwiękowych wrażeń. Dużo prościej jest wejść do Internetu i ściągnąć interesujący album prosto na dysk komputera. Odbiera to jednak ogromną przyjemność, jaką daje buszowanie po sklepach zlokalizowanych właśnie w takim miejscu, jakim jest St. Mark’s Place. Na tej ulicy uderza widok niezliczonych butików, w których ciemnoskórzy sprzedawcy oferują tak niekonwencjonalne elementy ubioru, że próżno ich szukać nawet w najbardziej awangardowych sklepach. Wielobarwne kolczyki, stalowe naszyjniki z trupimi czaszkami, fikuśne okulary przeciwsłoneczne wielkości denek od litrowych słoików - to tylko niektóre z wielu dostępnych tu oryginalnych elementów ubioru, których można użyć, aby choć trochę wyróżnić się z homogenicznego tłumu. Tuż obok tych sklepików i straganów znajdują się sklepy z płytami. Niesamowite, że na odcinku ulicy o długości około 200 metrów (!) zlokalizowanych jest kilkanaście sklepów muzycznych. Przejrzenie wszystkich płyt, które tam są, z pewnością zajęłoby kilka dni i niewiele osób miałoby czas i ochotę na przebijanie się przez tysiące różnorodnych okładek, aby odkryć jeden wartościowy krążek. Jednak dla „,muzykoholilka”, takiego jak ja, taka podróż w nieznane

24

OFENSYWA - listopad 2006

jest niczym odkrywanie nowych pokładów własnej świadomości. odchodząc do walki z jedną z plastikowych skrzynek po brzegi wypełnioną płytami, zawsze jestem uzbrojony w srebrnego discmana i słuchawki. Przesłuchanie wszystkich płyt byłoby niewykonalne, toteż wstępny odsiew następuje już przy estetycznej ocenie okładki. Często jest tak, że odzwierciedla ona muzyczną zawartość płyty; wprawdzie nie powinno się oceniać płyty po jej wyglądzie, ale jednak raczej wiadomo, czego możemy się spodziewać po krążku, na którym widnieje trójka półnagich kobiet, a nazwa grupy jest wypisana pulchnymi, różowymi literami… Kiedy już jakaś okładka wpadnie mi w oko, to odkładam taką płytę na bok i szukam dalej. Zazwyczaj, po zakończeniu odsiewu z jednej skrzynki zawierającej około dwustu krążków, zostaje mi w rękach około dziesięciu. Następnie w ruch idzie discman. Już początkowe dźwięki pozwalają ocenić brzmienie płyty. Staram się polegać na pierwszym wrażeniu i intuicji podpowiadającej, że dany krążek wart jest dalszego zainteresowania. W taki sposób z dziesięciu kandydatek wyłoniłem tę jedną, z którą udałem się w dalszą podróż. Płyta włoskiego zespołu „Sailor Free” pt. „The Fifth Door” już na pierwszy rzut oka stanowi pozycję nietuzinkową. Surrealistyczna okładka - przedstawiająca coś w rodzaju powietrznego boga unoszącego się dzięki żółtym balonom, do

P


TAK TWORZYMY << których podczepiony jest za pomocą grubych lin - zachwyca precyzją wykonania i intryguje oniryczną tajemniczością. Wystarczyło, że posłuchałem początków kilku kojących utworów, a już wiedziałem, że udało mi się wyłowić perełkę spośród bezwartościowych kamieni. Po powrocie do domu założyłem słuchawki i wybrałem się w fantastyczną podróż z zespołem „Sailor Free”. Układ utworów jest tak skonstruowany, że na zmianę najpierw unosimy się na fali ostrzejszych rockowych brzmień, żeby za chwilę znaleźć się w oazie spokojniejszych kompozycji. Wysublimowane dźwięki dogłębnie poruszają swoją finezyjnością. Ciepłemu męskiemu wokalowi, czasami współbrzmiącemu z kobiecym, towarzyszy instrumentalna różnorodność. Usłyszymy tutaj gitary elektryczne i akustyczne, fortepian, skrzypce, melotron, syntezatory, a także charakterystyczne brzmienie organów Vox (takich samych, jakich używał Ray Manzarek z „The Doors”). Ta muzyczna uczta rozpoczyna się instrumentalnym „Intro II”, które pojawia się na płycie powtórnie, tym razem jako ścieżka nie figurująca w spisie utworów. Na końcu płyty utwór ten jest nagrany od tyłu i stanowi swoistą klamrę spajającą doskonale przemyślaną kompozycję całości. Różnolita struktura muzyczna sprawia, że tej płyty nie da się jednoznacznie zaszufladkować – członkowie zespołu „Sailor Free” czerpią pełnymi garściami z wielu gatunków muzycznych, choć z wyraźną predylekcją w stronę rocka. Wszystko to powoduje, że zetknięcie się z taką płytą ma cechy przeżycia niemal transcendentnego i, z pewnością, odciska trwały ślad w naszej pamięci. Ciekawe, ile jeszcze takich muzycznych pereł wciąż czeka na wyłowienie spośród tysięcy używanych krążków leżących na dnie kartonowych pudełek i plastikowych skrzynek na nowojorskim St. Mark’s Place. Z ich odnalezieniem trzeba się jednak spieszyć, gdyż wydaje mi się, że niedługo mogą one stąd zniknąć pochłonięte przez białe, elektroniczne płaszczki… 

Grzegorz W. Wróblewski

„Najlepszy strój ój do malowania to sportowe spodnie, ó które są wygodne i w razie potrzeby nie utrudniają ucieczki.”

Bunt w aerozolu

W

szystko rozpoczęło się w Filadelfii, gdzie pewien młodzieniec, chcąc zwrócić na siebie uwagę pewnej długonogiej dziewczyny, wszędzie zostawiał swój podpis (tag). Bombienie, czyli podpisywanie się gdzie to tylko możliwe podchwycili inni i, właściwie, od tego rozpoczęła się historia graffiti. Stany Zjednoczone lat sześćdziesiątych stworzyły doskonały grunt do jego rozwoju; wojny, manifestacje, zamieszki były doskonałym powodem do „buntu na ścianach”. Malowidła były także przejawem wzrostu przestępczości i walki o panowanie między gangami. Dzisiaj ludzie nadal kojarzą writerów (grafficiarzy) jako członków band. Ten ruch artystyczny rzadko postrzegany jest jako sztuka, na co wpływ mają wandalskie wybryki i niecenzuralne słowa, jakie pojawiają się na cmentarzach, kościołach i zabytkach sztuki. Lecz, jak się okazuje, wielu twórców graffiti to prawdziwi mistrzowie; tagując - tworzą profesjonalną grupę artystów swojej generacji.

D

o rozmowy na temat graffiti udało mi się zaprosić dwóch writerów znanych w środowisku lubelskim i nie tylko lubelskim. Czy Isu i Rysa zdołają odeprzeć moje zarzuty, udowodnić, że ich twórczość to sztuka? Nie używają oni prawdziwych nazwisk, ponieważ to, co robią, nie zawsze jest całkiem legalne.

kazujące ich szaloną twórczość: http:// isuone.w.interia.pl (tu można znaleźć informacje o wszystkim, co dzieje się w świecie graffiti, a głównie w Polsce południowo- wschodniej) oraz http:// www.graf-b.prv.pl (strona zajmująca się sceną graffiti w Baranowie Sandomierskim). Jest absolwentem Wydziału Artystycznego UMCS w Lublinie.

Rysa (ur. 1981) jest studentem V roku Malarstwa na UMCS w Lublinie. Graffiti zajmuje się od 1996 roku. Jego prace znajdują się na ulicach Lublina, Warszawy, Gdańska, Stalowej Woli, Kraśnika, Świdnika i wielu innych miast, można je także zobaczyć na stronie internetowej www.fotolog.com/rysa1981.

 Jak to naprawdę jest z tym waszym malowaniem? Dlaczego ludzie się was obawiają?

Isu (ur. 1980) pochodzi ze Stalowej Woli; to właśnie tam rozpoczęła się jego przygoda z graffiti w 1996 roku. Swój tag pozostawił w wielu miejscach; malował na Graffiti Jamach w różnych miastach, między innymi Nowym Jorku, Krakowie, Lublinie, Tarnobrzegu, Bochni, Mielcu, Przemyślu. Maluje głównie z kumplem, Mes-em, pod szyldem TU ( Tatuaże Ulicy). Wspólnie prowadzą dwie strony internetowe po-

Isu: Właściwie, to sam nie wiem... Rysa: Myślę, że przyczyniają się do tego media, które nagłaśniają niezbyt chlubne sytuacje dla graffiti, a tym samym przyklejają nam etykiety, nazywając chuliganami. Isu: Kojarzymy się często z gangami, bo przecież graffiti było główną bronią nowojorskich grup przestępczych.  Czy walka gangów nadal istnieje, czy wy również zamalowujecie tagi innych?

OFENSYWA - listopad 2006

25


>> TAK TWORZYMY Isu: Jasne, przecież o to właśnie chodzi, żeby twój tag był na wierzchu. Chociaż graffiti Rysy i paru innych kolesi, ze względu na starą znajomość, nie zamalowuję. Rysa: Wszyscy mają wiele szacunku do innych malarzy, ale wszyscy zamalowują się nawzajem. Jednak czasem, gdy coś jest naprawdę dobre - wtedy odpuszczam.

 Malujecie w pojedynkę, czy macie swoje crew (grupa ludzi malujących razem)? Rysa: Kiedyś malowaliśmy w dużych grupach dziesięcio-, piętnastoosobowych. Wglądało to tak, że tylko nielicz-

Rysa: Może kiedyś i tak było, ale teraz wolę załatwić sobie pozwolenie. Mmm… Takie akcje z przeszłości różnie się kończyły (śmiech), ale jakoś zawsze udawało mi się cało wychodzić z opresji. Poza tym graffiti to teraz nie jedyna rzecz, jaką się zajmuję i na takie

 Graffiti coraz częściej pojawia się w projektach graficznych, kolekcjach ubrań, w wystroju klubów. W czym tkwi jego fenomen i co sprawiło, że postanowiliście zająć się tagging up-em? Rysa: Malowanie sprayami jest szybkie i efektowne. W krótkim czasie można zamalować duże powierzchnie i to się wielu osobom bardzo podoba. Mnie też przyciągnęły puszki psikające farbą. Ale wszystko, tak naprawdę, rozpoczęło się jakieś dwanaście lat temu od „Ślizgu”, takiego magazynu o graffiti. Postanowiłem, że i ja spróbuję wymyślić jakiś podpis dla siebie. Nie od razu jednak zacząłem malować. Najpierw były setki projektów, szkiców… Zresztą tak jest do dziś; zanim zacznę coś działać na ścianie, najpierw muszę to narysować na kartce. Isu: Zacząłem malować w Jarosławiu. Tam jest taki sklep z rowerami, w którym można było kupić puszki z farbą po osiem zeta. Masakra! Wtedy malowałem prawie codziennie, wstawałem wcześnie rano, żeby tylko trochę pomalować. Moje pierwsze graffiti zrobiłem w przejściu między blokami, nie należało ono do najlepszych (śmiech).

IsuOne TU Crew, Era E3, Character LCE (Francja), New York City ni malowali, a reszta stała i obserwowała z różnych miejsc. Ale prawda jest taka, że chodziło tu głównie o zrzutkę na spraye. Teraz przeważnie maluję sam, a poza tym - robię to legalnie.

spontaniczne wyjścia nie zawsze jest czas.

 Wydawało mi się, że właśnie dreszczyk emocji najbardziej was fascynuje. Czy malowanie nie musi być związane z napięciem, akcją i nielegalnością pod osłoną nocy?

Isu: Na pewno. Wiele rzeczy, których nauczyłem się projektując litery do graffiti, przydało się na studiach. Przecież to nic innego, jak projektowanie graficzne.

 Czy studia na Wydziale Artystycznym mają związek z graffiti?

Rysa: Ja studiuję malarstwo. Myślę, że gdyby nie moja przygoda z graffiti, nigdy nie zdecydowałbym się na szkołę plastyczną. Chodziłem do liceum ogólnokształcącego i nie miałem pojęcia, na czym polega malarstwo sztalugowe, a potem okazało się, że to jest właśnie to, co chcę kiedyś robić.  Czy wiążecie swoją przyszłość z graffiti? Czy można się z tego utrzymać? Isu: Myślę, że malowanie zawsze będzie częścią mojego życia. Może nie tak

Lemo by Isu One TU Crew Krakow Graffiti Jam 2006 26

OFENSYWA - listopad 2006


TAK TWORZYMY << ważną jak kiedyś. Wiadomo - człowiek dorasta i musi myśleć o wielu rzeczach, o które nie martwił się kiedyś. Tak jest z większością grafficiarzy na całym świecie. Dla dzieciaków tagowanie jest całym życiem. Potem ci sami ludzie zajmują się wydawaniem magazynów dla writerów, czy projektowaniem graficznym. Rysa: Zarabianie na życie malowaniem jest możliwe, ponieważ są z tego niezłe pieniądze, ale zamówień jest wciąż mało. Jednak zainteresowanie jest. Coraz więcej właścicieli dyskotek, klubów, barów, restauracji chce mieć u siebie graffiti.  Isu, wiem, że poprzednie wakacje spędziłeś w Stanach Zjednoczonych i to, w dodatku, zarabiałeś malując graffiti. Czy po studiach planujesz wyjechać tam na stałe i dołączyć do kumpli po fachu? W końcu USA to ojczyzna graffiti? Isu: Byłem cztery miesiące w Nowym Jorku i pracowałem, malując na ścianach żydowskiej restauracji. Dużo się tam nauczyłem. Jeśli chodzi o poziom życia, to nam rzeczywiście daleko do Amerykanów, ale ja w życiu nie zamieniłbym się z nimi. Ten wyjazd pokazał mi, jaki to piękny z tej Polski kraj. My może jesteśmy biedniejsi, nie stać nas na wiele rzeczy, ale mamy przynajmniej spokój. Tam każdy gdzieś pędzi, wciąż jest zmęczony. Takie spotkanie, jak te-

Rysa Unadhe Crew, 2006 raz, w środku tygodnia i przy piwku, po prostu się nie zdarza. A co do graffiti, to udało mi się tam poznać wielu świetnych writerów, ale muszę przyznać, że obecnie więcej ciekawych rzeczy dzieje się na scenie europejskiej.  Większość ludzi kojarzy was chyba z hip hopem i spodniami z krokiem w kolanach. Czy to jest styl każdego writera? Rysa: To prawda, że większość ludzi malujących na ścianach słucha hip hopu, ale to nie jest reguła. A jeśli chodzi o te spodnie, to przy malowaniu one nie zdają egzaminu. Każdy writer wie, że najlepszy strój do malowania to sportowe spodnie, które są wygodne i w razie potrzeby nie utrudniają ucieczki

(śmiech). A do tego gumowe rękawice, żeby można je było szybko wyrzucić i tym samym zatrzeć ślady. Isu: Ja na nocne malowanie często zabierałem jakieś koleżanki, które pilnowały, czy nikt nie idzie. Dziewczyny zawsze są najlepszym alibi.  Dzięki chłopaki. Mam nadzieję, że graffiti ułatwi nam wszystkim zrozumienie zjawisk zachodzących we współczesnej kulturze i stanie się pożądanym przez władze miast zjawiskiem, a wszelkie przejawy wandalizmu i barbarzyństwa względem zabytków sztuki nie będą miały miejsca 

Rozmawiała: Izabela Kamińska

Rysa Unadhe Crew, 2002 OFENSYWA - listopad 2006

27


>> TAK TWORZYMY

Wojciech Sołtys absolwent filologii polskiej UMCS, członek grupy poetyckiej „Nic wspólnego”

***

Oglądam zdjęcia zrobione na kilka chwil przed końcem światła. Miasto wydaje się być oswojone jak dwunastoletni pies. Ludzie nie przechodzą rozpływają się w kałuży wzroku. Penetrują mieszkania. Wąchają benzynę. Gwałcą swoje cienie. Robią naród. Palę na mrozie w jednej niewzruszonej pozycji. Czekam. Wawrzyniec Nowak zastrzelił księdza w 1938, w kościele, na mszy. Powiesili go ponoć. Nie wszyscy w to wierzą. Panicznie się boję kosmosu, tych planet na których można zamieszkać. Boję się, że polaków wystrzelą w kosmos i chujnia rozniesie się po wszechgalaktykach. I drugiej bitwy pod grunwaldem się boję. Palę na mrozie. Idę. Przypominam sobie wszystkie te czasowniki które pasują do mnie, którymi mogę zawrzeć przymierze między mną, a tą częścią. Moją. Czekać to dobre słowo. To kawa przed oknem o 6.55 I telewizor o 19.30. Czekać to tylko nie sen. Boję się mniej, Ukraina trzyma mnie za plecy. Przecieka w noc. W ciągu dalszym. Przewracam oczami aż jest niedziela sina suka umierania. Kropla ziemi w śliskiej dłoni horyzontu.

28

OFENSYWA - listopad 2006


TAK PISZEMY <<

STOPEM PO EUROPIE ZAWSZE MARZYŁAM O HOLANDII W niedzielny wieczór zadzwonił do mnie Paweł, kolega ze studiów. Doszliśmy do wniosku, że musimy zrobić sobie wakacje. Od słowa do słowa, wypadło na Holandię. We wtorek staliśmy na ulicy Warszawskiej w Lublinie i łapaliśmy pierwszego stopa. Zajęło nam to pół godziny, co było nie lada wyczynem, zważywszy na ogromną konkurencję i mały ruch. Do Warszawy! Elegancki kierowca czarnej toyoty początkowo nie był rozmowny. Rozkręcił się jednak, kiedy dojeżdżaliśmy do celu „To do Holandii jedziecie”? To nie było pytanie, tylko drwina wypowiedziana tonem prześmiewcy. „Wal się” - pomyślałam i uśmiechnęłam się równie szeroko. Wysiedliśmy w centrum Warszawy. Ani ja, ani Paweł nie znamy tego miasta. Każda zapytany przez nas przechodzień miał inny pogląd co do tego, gdzie i jak

OFENSYWA - listopad 2006

ARKADIUSZ LEMIESZEK

W

IL.

mamy dotrzeć. Widzieliśmy, że niektórzy z nich nie mają pojęcia o tym gdzie sami są, a mimo to właśnie oni gadali najwięcej. Cóż, może chcieli ukryć swoją niewiedzę przed zabłąkanymi przyjezdnymi, a może po prostu to tak życzliwi ludzie, że nie mieli serca powiedzieć, że niestety nie mogą nam pomóc. Wreszcie natknęliśmy się na faceta w stroju a’la lump. Kiedy powiedzieliśmy, że jedziemy z Lublina, z błyskiem w oku zaoferował, że zawiezie nas gdzie chcemy. Przez pół godziny słuchaliśmy nieprawdopodobnych historii o Budce Suflera i Krzysiu Cugowskim, koledze ze szkolnej ławy. „Lublin był nasz” skończył zmarnowany przez życie mężczyzna. („Krzysiu” pewnie już nie pamięta). Facet tak się nakręcił, że o nas zapomniał. Zrobiło mi się go szkoda. Zajęło nam trzy godziny, zanim wydostaliśmy się na ulicę wyjazdową do Poznania. Tu było ciężko. Po

dwóch godzinach odpadały nam ręce od machania, napisaliśmy więc na kartonie „Poznań” i usiedliśmy na skraju ulicy. W końcu ulitował się kierowca tira. Pan Bogumił od razu zaproponował, żebyśmy przeszli na „ty”. Przez pięć godzin opowiedział nam historię swojego życia. Zostawiła go żona, bo nigdy nie było go w domu. Nie ma jej tego za złe. Pomieszkuje to u brata, to u matki. Często zabiera z drogi „dziewczyny”, żeby mieć z kim pogadać, żeby nie zostawać z samym sobą w kabinie. Żeby nie oszaleć. Rzadko uprawia z nimi seks, a jeśli już, to tylko z Polkami. Kiedyś po powrocie z „dzikich krajów” (kierowcy ciężarówek nazywają tak państwa Europy Wschodniej) musiał robić testy na HIV, bo był pijany i się nie kontrolował. Pracuje przez cały rok, nawet w święta, bo i tak nie ma ich z kim spędzać. Część wypłaty przesyła synkowi, który ma sześć lat. Żona nie pozwala mu przyjeżdżać do domu, więc nie widział syna od trzech lat. Ale jest zajebiście. Tylko krzyż mu wysiada od ciągłego siedzenia. Spaliliśmy przy tym monologu cztery paczki papierosów. Bogdan zabrał nas aż do Sochaczewa pod Poznaniem. Na miejsce dojechaliśmy około północy, więc było już za późno na łapanie stopa. Rozbiliśmy namiot za stacją CPN. Była gęsta mgła. staliśmy o szóstej, bo słońce nie dawało spać. Złożyliśmy namiot, poszliśmy na stację napić się kawy i stanęliśmy znowu na ulicy. Jeździły same ciężarówki, w dodatku z ogromną prędkością. Kręciło mi się w głowie od słońca i od tabliczek: „Jarek”, „Tomek”, „Marcin”, „Robert”. Po jakiejś godzinie zatrzymało się ogromne volvo z tabliczką „Rafał”. O mało nie oszaleliśmy ze szczęścia, kiedy „Rafał” powiedział, że jedzie do Holandii. Kolejne dwa dni spędziliśmy we trójkę w kabinie ciężarówki. Przy okazji poznaliśmy arkana zawodu kierowcy. Rafał zarzucał nas terminami „traktorzysta”, „tacho”, „krwiopijca”, „stoper” itd. Kierowcy ciężarówek tworzą coś w rodzaju subkultury. Mają swój mały świat, jak punkowcy, skinheadzi, hippisi i cała reszta odrobinek społecznych. Dowiedzieliśmy się, że w miejscowości „Genowefa”, na parkingu dla ciężarówek można kupić broń od „ruskich”. „Pewnie mają nawet armaty” - mówił roześmiany Rafał. Wyglądał na trzydzieści

29


>> TAK PISZEMY pięć lat. Później okazało się, że miał dwadzieścia siedem. Mieszkał z matką pod Warszawą. Raz, ni stąd ni zowąd wypalił: „Miłości nie ma. Baby lecą tylko na kasę”. Powiedział to, zaglądając mi w dekolt. Wszyscy zamilkliśmy. Zastanawiałam się wtedy, co chciał naprawdę wyrazić. Przemawiała przez niego jakaś gorycz. Popatrzyłam na Pawła. Był chyba zaskoczony tym nagłym wynurzeniem kierowcy. Wydawało mi się, że denerwujemy go opiekowaniem się sobą. „Zapalimy na pół?”, „Nie jest ci zimno?”, „Chce ci się spać?”, „Jesteś smutny/a, głodny/a” i tak dalej. Nie trzymaliśmy się więcej za ręce w obecności Rafała. To wydarzenie zmieniło mój stosunek do kierowcy ciężarówki. Do tej pory uważałam go za chama i prostaka po prostu. Po „Miłości nie ma. Baby lecą tylko na kasę”, zrozumiałam, że jego chamstwo i prostactwo skądś się wzięło. A on? Cóż, dalej opowiadał jak to ostatnio na Śląsku „kurwa” zrobiła mu loda, że nie wiedział gdzie jest. Za każdym razem, kiedy przez CB Radio poleciała jakaś „wiązanka” ożywiał się wyraźnie i uśmiechał z dumą jakąś, dla mnie niezrozumiałą. Drzwi od strony pasażera nie otwierały się - po ostatniej trasie do „dzikich krajów”. Niemiec wjechaliśmy około godziny osiemnastej. Na granicy celnicy ograniczyli się jedynie do rzucenia okiem na paszporty. Jedynym utrudnieniem było to, że kabina ciężarówki zarejestrowana jest na dwie osoby i czasami ktoś musiał się schować. Na przygranicznej stacji benzynowej poprosiliśmy innego kierowcę, żeby przewiózł

łożył okulary. W umówionym miejscu czekał Paweł. O zmianie w zachowaniu kierowcy powiedziałam mu dopiero, kiedy byliśmy na miejscu. Stwierdził wtedy, że zabiłby go, gdyby wiedział. Chyba dlatego mu nie powiedziałam. Przez Niemcy przejechaliśmy bez problemów. Po wjechaniu na tamtejszą autostradę od razu poczuliśmy zmianę. W porównaniu do Polskich ulic, tam się płynie. Zasnęłam. Po wielu godzinach jazdy zatrzymaliśmy się na parkingu. Rafał musiał zrobić przerwę. Ktoś w nocy przykrył mnie kocem. Paweł powiedział, że to nie on. Około godziny piątej rano ruszyliśmy dalej. Czułam się cudownie. Smak pierwszego papierosa mieszał się z rześkim, porannym powietrzem. Było jeszcze chłodnawo, słońce nie prażyło, a widoki zachwycały swoją świeżością. Nawet nie zorientowaliśmy się, w którym momencie przekroczyliśmy granicę. Rafał oznajmił po prostu, że wjechaliśmy do Holandii. Widziałam na obrazkach, że to piękny kraj. Ale te widoki przeszły moje najśmielsze wyobrażenia. Lasy, soczyście zielona trawa na pastwiskach i wszędzie pełno różnokolorowych kwiatów. Do tego domy, wszystkie z drewnianymi okiennicami, oplecione zielenią. No i rowerzyści w każdym wieku. Holendrzy mają wypracowany, specyficzny sposób jazdy na rowerze. Ruszają się z nim całym ciałem, jakby oprócz nóg używali do napędzania także głowy i tułowia. Rafał rozładowywał i ładował ciężarówkę w wielu miejscach. Zjeździliśmy z nim połowę kraju. W koń-

jedno z nas. Rafał stwierdził, że przesiądzie się Paweł, bo nigdy nie wiadomo. W dzisiejszych czasach pełno zboczeńców (!). Mieliśmy się spotkać na parkingu jakieś piętnaście kilometrów po drugiej stronie granicy. Kiedy zostaliśmy sami, Rafał zmienił swoją strategię. Zaczął mi się zwierzać, jaki jest samotny, jak czasami brakuje mu „kogoś”. Zdjął okulary przeciwsłoneczne. Przestraszyłam się. Jego zwierzenia stawały się coraz bardziej napastliwe. Wiedział, że nasi rodzice nie mają pojęcia o tej podróży. Zaczęłam kombinować, co zrobię jak przesadzi. Drzwi od mojej strony nie otwierały się przecież. „Wybiję szybę” pomyślałam. „Kopnę go w jaja”. W końcu wymyśliłam historyjkę, że pochodzę z rodziny policyjnej, że trzymają mnie krótko. Powiedziałam, że rodzice myślą, że jestem nad morzem i muszę dzwonić co kilka godzin, żeby się nie martwili. Zmyśliłam, że Paweł ma telefon. Za-

cu przyszedł czas rozstania. Nie wiem dlaczego zrobiło mi się jakoś smutno, kiedy wyrzucaliśmy swoje graty z kabiny.

IL.

ARKADIUSZ LEMIESZEK

Do

30

OFENSYWA - listopad 2006

NOC NAD MORZEM Pożegnaliśmy się w Leiden, miasteczku leżącym jakieś trzydzieści kilometrów od Morza Północnego. Autobusem pojechaliśmy do nadmorskiego Nordviku. Trochę nacięliśmy się na autobusie, bo kierowca policzył nam za bagaż. Zapłaciliśmy prawie dziesięć euro (w tym dziewięć za bagaż). Więcej nie jeździliśmy autobusami. Nad morzem zaskoczyły nas tylko ceny. Za hotel trzeba było zapłacić około stu euro. Na wszystko mieliśmy dwieście, więc noc spędziliśmy w namiocie ustawionym na wale dzielącym morze od lądu. Widoki gorsze niż nad Bałtykiem, a w dodatku wszędzie śmier-


TAK PISZEMY << tysta! Zaproponował, że zabierze nas do swojego domu. Chciał, żeby Paweł go namalował. Podziękowałam za propozycję i przeprosiłam, tłumacząc nas brakiem czasu. Wysiadł na wcześniejszym przystanku, a nam kazał jechać do końca trasy. Obiecał, że przyjedzie kiedyś do Polski. Autobus zawiózł nas pod dworzec kolejowy. W holu stały dziwne automaty z biletami. Były na monety, a my mieliśmy tylko papierki. Nikt nie chciał rozmienić nam pieniędzy. Obeszliśmy wszystkie budki z odzieżą, z prasą, kosmetykami, jedzeniem i nic. Odjechały trzy pociągi. Wymusiłam w końcu wymianę na kasjerce. Wrzuciliśmy do automatu czternaście euro i wydarliśmy dwa bilety. Na pozór nic nadzwyczajnego, ale nie pamiętam, kiedy bardziej się cieszyłam. Skakaliśmy z radości jak debile. Pobiegliśmy na wskazany na bilecie peron i wskoczyliśmy do pociągu. Radość szybko minęła, bo zauważyłam, że inni pasażerowie mają jakieś pokasowane te bilety. Pociąg się rozpędził. Paweł spytał jakiegoś gościa, który słuchał diskmena, gdzie kasuje się bilety. „At the station” (na stacji)- odparł. ybiegliśmy z pociągu na pierwszym postoju. Pędziliśmy jak szaleni do kasownika, o którym wiedzieliśmy tylko, że jest „at the station”. „Jest”krzyknął Paweł. Skasowaliśmy bilety i z powrotem do naszego pociągu. Ledwo zdążyliśmy ochłonąć, na horyzoncie pojawiła się kontrolerka. Byliśmy z siebie dumni, że uniknęliśmy nieprzyjemności i zadowoleni z decyzji o dzikim biegu do kasownika. Radość trwała krótko. Pomyliliśmy pociągi. Na szczęście, kontroler holenderski różni się od kanara polskiego i, zamiast kary, dostaliśmy wskazówki jak wsiąść do dobrego pociągu. Udało się w końcu. Wszyscy pasażerowie twierdzili zgodnie, że ten na pewno jedzie na stację Amsterdam Centralny.

W

IL.

ARKADIUSZ LEMIESZEK

działo skorupiakami. Snuliśmy się po ulicach z naszymi tobołami. Wszyscy przechodnie patrzyli na nas jak na parę nastolatków, którzy uciekli z domu. Z pewnością nie wyglądaliśmy na czystych, najedzonych ani wypoczętych. Poszliśmy na plażę. Roześmiani turyści działali mi na nerwy. Nigdzie nie było widać toalet. Paweł spytał podstarzałego Amerykanina: „Where is toilet”? „Everywhere” - odkrzyknął tamten, pokazując na morze, i dziko się roześmiał. Pytaliśmy jeszcze kilku osób i nikt nie wiedział, mimo że siedzieli na plaży od rana. Bo gdzie mieli siedzieć? Pewnie Morze Północne i wszystkie morza i oceany zawierają jedną trzecią moczu, skoro miliardy turystów korzystają z „everywhere”. Wróciliśmy na stację benzynową, która stała kilkanaście metrów od morza(?). Za nie-„everywhere” zapłaciliśmy trzy euro. Paweł kupił w sklepie sześć heinekenów i wróciliśmy na plażę. Siedzieliśmy tam do zmroku. Rozmawialiśmy o przebytej drodze, jedliśmy polskie kanapki zdeformowane przez wysoką temperaturę i popijaliśmy je holenderskim piwem. Nigdzie nie mogliśmy znaleźć prysznica, ale chęć kąpieli była silniejsza od nas. Po trzech dniach bez mycia i przy takiej temperaturze, nie mogliśmy wytrzymać ani chwili dłużej. W akcie desperacji skorzystaliśmy z natrysku na plaży. Było grubo po północy i tak zimno, że nie można było złapać powietrza. Woda cuchnęła skorupiakami. I moczem? Po lodowatej kąpieli opatuliliśmy się jak Eskimosi i zaczęliśmy kombinować, gdzie rozbić namiot. Na plaży nie dało się spać, bo strasznie wiało, a wiatr był zimny. W końcu przeczołgaliśmy się pod drutem kolczastym i rozbiliśmy namiot w ogromnych trawach, na wale. Następnego dnia Paweł przeczytał na tablicy informacyjnej, że jest absolutny zakaz wchodzenia na wały. Chodziło o jakąś chronioną roślinność. W pobliskim hotelu spytaliśmy o wylotówkę na Amsterdam i wypiliśmy zimne piwo. Łapaliśmy stopa ze dwie godziny i nic. Kto wie, może tam zatrzymuje się samochody inaczej? Obok był przystanek autobusowy. Zauważyłam, że obserwuje nas młody chłopak. Autobusy przejeżdżały, ale on nie wsiadał. Podszedł do nas w końcu i powiedział, że to, co robimy, jest bardzo niebezpieczne. Mówił o częstych gwałtach. Na chłopcach zwłaszcza. Zaproponował, żebyśmy pojechali autobusem, na jego bilecie. Nie wiedzieliśmy o co chodzi z tym biletem, ale poszliśmy za nim jak dwa cielaki. Chłopak powiedział kierowcy, że jesteśmy z nim, a ten skasował długi, kolorowy bilet trzy razy. Jechaliśmy z powrotem do Leiden, bo tam był dworzec kolejowy, z którego mieliśmy się udać do Amsterdamu. Miły Holender miał na imię Kevin i wyraźnie spodobał mu się mój towarzysz. Czułam się trochę dziwnie z tego powodu, ale w pewnym momencie zaczęło mnie to bawić. Paweł też zauważył, o co chodzi i peszył się jak dziewczynka w przedszkolu. Wszędzie rozmawialiśmy po angielsku. Było tak, że ja dobrze słuchałam i wyłapywałam każde słowo, Paweł za to lepiej mówił, więc ja tłumaczyłam Pawłowi co ktoś powiedział, a on odpowiadał. Tym razem to ja musiałam prowadzić rozmowę z Kevinem. Kiedy powiedziałam, że Paweł studiuje malarstwo, był w siódmym niebie. Jego oczy zabłysły z zachwytu. Ar-

WOLNE MIASTO AMSTERDAM Około dziewiętnastej byliśmy w na miejscu. Cudowne miasto. Kiedy otworzyły się drzwi pociągu oszołomił nas zapach Amsterdamu, wszechobecny zapach zioła, trawki, marihuany, gandzi; określeń jest wiele, zapach jeden. Zaskoczyło nas to, chociaż wiedzieliśmy dobrze gdzie jedziemy i, w sumie, o to chodziło. Na dworcu był straszny młyn: czerwone plecaki, zielone torebki, fioletowe sukienki, pasiaste kapelusze, niebieskie włosy, łysiny, OFENSYWA - listopad 2006

31


>> TAK PISZEMY dredy, koraliki, tatuaże, kolczyki, murzyni, azjaci, czerwonoskórzy, narkomani, biznesmeni, turyści, żebracy i cała reszta. Gruba kobieta biegała w kółko i szukała policji, obok całowała się parka czterdziestolatków, którzy świata poza sobą chyba nie widzieli, facet w pasiastej koszulce wzywał taksówkę na środku hali dworca. Byłam oszołomiona, ale szczęśliwa. Czułam coś w rodzaju spełnienia. Nie obchodziło mnie czy będziemy mieli gdzie spać, czy nas okradną, pobiją, porwą. Byłam jak balon po brzegi wypełniona radością. Na nic innego nie było we mnie miejsca. Pomyślałam o eleganckim kierowcy czarnej toyoty. Nie pytałam Pawła, co czuje; zresztą nie pamiętam, czy potrafiłam wtedy mówić. Jak się okazało, był to dopiero początek cudownej przygody z Amsterdamem. Po wyjściu z dworca usiedliśmy na drewnianym moście nad kanałem i w milczeniu spaliliśmy papierosa. Zaczęliśmy szukać noclegu, głównie po to, żeby zostawić ciężkie plecaki, śpiwory i namiot. Rwaliśmy się do zwiedzania i nie mieliśmy zamiaru wracać trzeźwi, a tym bardziej targać się ze wszystkimi gratami. Nie tylko my mieliśmy z tym problem. Po ulicach snuło się mnóstwo ludzi z plecakami i śpiworami. Na początku szukaliśmy jakiegoś skłotu (miejsca, gdzie można przespać się za darmo i gdzie panuje wspaniała atmosfera wspólnoty). Niestety, pod podanym w jakimś barze adresem była tylko informacja o skłotach, nieczynna w dodatku. Hotele albo bardzo drogie, albo wypchane po brzegi. Chodziliśmy po ciasnych uliczkach wijących się pomiędzy wysokimi, kolorowo oświetlonymi budynkami. Na każdym kroku nęciły hasz - bary, a wydobywający się z nich zapach powodował, że myślenie o noclegu bolało. Tym bardziej, że z każdą minutą szanse na jego znalezienie mijały. Ci wszyscy ludzie z bagażami musieli przecież gdzieś się poupychać. W pewnym momencie wyobraziłam sobie jak budynek może pęknąć w szwach. chodziliśmy w kolejne uliczki, czasem łapałam się, że „tu już byliśmy”. I wszędzie ludzie i zapach Amsterdamu i gorąco i duszno i „tu już byliśmy”. Zaczęło się ściemniać, a my siedzieliśmy - zmęczeni szukaniem i bliscy rezygnacji - na ławce nad kanałem. Po dyskusji, a właściwie kłótni postanowiliśmy, że pójdziemy do któregoś całodobowego baru i przesiedzimy tam do rana. Byliśmy w drodze do coffeeshopu, który przykuł moją uwagę już na samym początku, kiedy zobaczyłam po drugiej stronie ulicy pasiastą, drewniana ruderę z napisem „Hotel”. Poszliśmy to sprawdzić. Pogodziłam się już z myślą, że nie mamy gdzie spać, ale wstąpiła we mnie jakaś nowa nadzieja. Niestety, też nie było wolnych miejsc. Właściciel, podstarzały Turek powiedział tylko „I’m sorry, my friends. We’ are full”. „Ok, ok” odparł Paweł. Ja nie miałam już siły na grzeczności. Nic tak nie wyprowadza mnie z równowagi jak kolejny raz odebrana nadzieja. „Kurwa”- ryknęłam, kiedy kierowaliśmy się do wyjścia. (I tak nikt nie rozumiał, a nawet jeśli, to co?). Przystanęliśmy jeszcze na sekundę, żeby popatrzeć na siebie ze zrezygnowaniem, kiedy usłyszałam „poczekajcie”. Okazało się, że w barze – recepcji pracuje Małgosia, dziewczyna z Gdańska. Turek był najwyraźniej pod jej urokiem i stwierdził, że skoro jesteśmy z kraju „Mery”, to znajdzie się dla nas miejsce. „Kamień

IL.

ARKADIUSZ LEMIESZEK

W

32

OFENSYWA - listopad 2006

z serca” - pomyślałam, a Paweł obiecał, że nie będzie więcej zwracał mi uwagi za przeklinanie. Zapłaciliśmy dwadzieścia euro za miejsce na barowych pseudokanapach, ale mogliśmy wreszcie zostawić bagaż. Dodam tylko, że w najtańszym hotelu trzeba było zapłacić czterdzieści euro za miejsce, czyli, w naszym przypadku, osiemdziesiąt. Było już bardzo późno, światła tysięcy neonów tworzyły kolorową łunę, która wytwarzała niesamowity klimat i dawała ciepło. Byłam spocona i czułam się jakaś taka oszołomiona. Tam ludzie uśmiechają się do siebie zupełnie bezinteresownie. Też się uśmiechałam, a właściwie wyszczerzyłam zęby i szłam z taką miną. Było mi dobrze, po prostu. Znaleźliśmy się w innym świecie, w samym centrum innego świata. Kilka setek kilometrów - tylko tyle dzieli nas od raju. Na ulicach nie było widać żadnego kurestwa, może dlatego, że Holendrzy dobrze je ukrywają. Wlaliśmy się z tłumem do hasz- baru. W środku panowała równie wspaniała atmosfera życzliwości jak na ulicy. Ściany małego lokaliku wytapetowane były najróżniejszymi banknotami. Widziałam tam dolary, korony, franki i funty angielskie, liry i mnóstwo innych. Wszystkie te banknoty były oryginalne i widniały na nich dedykacje. Klienci je zostawiali po prostu. Najlepsze było to, że poprzyklejali do ścian nawet dwstudolarówki. Bar był długi i oblężony, a barman, o dziwo, miał dla wszystkich czas. Usiedliśmy na taboretach przy otwartym oknie. Na parapecie, który był też naszym stolikiem, leżały dwie karty: jedna z kilkunastoma rodzajami gandzi i haszyszu, a druga z muzyką. Wybór był trudny. Przeciętny polski ekspert- amator od trawki zamilkłby i ukłonił się przed tym swoistym menu. Atmosfera cudowna, żadnych pijanych gości, którzy sępią „dwadzieścia groszy, albo szluga”, wszyscy radośni, kulturalni. „Stado aniołów. Szkoda, że w Polsce nie ma takich miejsc” - pomyślałam. Zamówiliśmy dwugramową kostkę haszyszu marokańskiego i dwa heinekeny 

Kinga Nieczaja (Dokończenie podróży w następnym numerze)


TAK PISZEMY << „Ktoś powiedział: narkotyki otwierają wiele drzwi - tak, przede wszystkim do zakładów pogrzebowych.” Andrzej Majewski

To

był Wielki Piątek. Wszedłem przez otwartą furtkę do białego domu z czerwoną dachówką. Pies, duży owczarek niemiecki, nie szczekał – zna mnie od dzieciństwa. Pukam. Po chwili mahoniowe drzwi otwiera matka mojego najlepszego przyjaciela. Śmieje się i mówi: „Piotrek jest na górze”. Wchodzę po wyściełanych brązowym dywanem schodach. Mijam wystawny salon z największym na świecie telewizorem, jak zwykle powtarzając w duchu „kiedyś sobie taki kupię”. Mijam, na pierwszym piętrze, pokój siedemdziesięcioletniej babci Piotrka. Jeszcze tylko kilka schodów na poddasze. Jestem w jego pokoju. Na fotelu siedzi wysoki, szczupły gość w koszulce reprezentacji Polski. – Chodź na drogę krzyżową, jest za dziesięć trzecia - powiedziałem. Nagle czuję zapach. Jest nieznany, bardzo drażniący, intensywny ale i trochę subtelny. Piotrek wyciąga zza fotela fifkę i zapalniczkę. – Patrz co dostałem od kumpli na mieście – mówiąc to, pokazuje mały woreczek… Na drogę krzyżową poszedłem sam. On nie wiedział jeszcze, że wziął krzyż na własne ramiona.

„Narkotyki otwierają wiele drzwi (…)”

M

Pod koniec wakacji odbieram telefon. – Nie wiesz, gdzie jest Piotrek? Nie wraca od trzech dni do domu - To jest mama Piotrka. Płacze. Nie wie co ma robić, prosi o pomoc. Za kilka godzin dowiaduje się od znajomych, że wrócił do domu. Pobił matkę, zabrał jej ostatni grosz, znowu zniknął. Upadł po raz drugi… Kolejny rok szkolny – kolejne otwarte drzwi. Tym razem mój najlepszy przyjaciel ląduje na policji. Pobił trzy osoby i ukradł szkolne pieniądze. Znaleźli u niego też trochę „towaru”. Po kilku dniach odwiedzam go. Już nie wystarcza trawa. Pojawiają się tabletki, na fotelu leży mała strzykawka. On też leży, tyle że prawie nieprzytomny i gapi się w sufit. Upadł po raz trzeci…

Nieznajomi padają sobie w ramiona. Jednym słowem: święto na galicyjskiej prowincji. Minęło pół godziny, chciałem wracać do zabawy. Zamierzam iść, gdy coś nagle łapie mnie za kurtkę. Odwracam się. Za mną stoi szesnastoletni chłopak. Bez kurtki, w samym podkoszulku. Spodnie i buty ma w wymiocinach. Pachnie jak dworcowa ubikacja. Nie ma siły podnieść nawet oczu. – Piotrek jak ty wyglądasz? Idź do domu! – nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy. Nie rozpoznał mojego głosu. Złapał mnie za rękę i, jakby w przypływie energii, prosi: - daj papierosa. To mnie dotknęło… 

Michał Janczura

„Zaakceptować to, że jest się nikim - to wspaniałe”

O

dwiedzam go co dzień. Nie mogę pogadać, ciągle jest naćpany. Lekarze, psycholodzy - oni też nie mają złotego środka. Załamują bezradnie ręce. Czyżby chcieli powiedzieć, że Piotrek, staczając się na samo dno, dochodzi na szczyt swojej góry? Sylwester. Wszyscy w szampańskich humorach wychodzą na limanowski rynek. Dochodzi północ. ółnoc. Temperatura spadła poniżej ej zera. Fajerwerki rozświetlają niebo i zaczynają się życzenia.

IL.

BARTOSZ PANEK

iał mnóstwo znajomych, coraz więcej. „Woreczki” stały się codziennością. Myślał, że jest silny - był coraz słabszy. W ostatni dzień roku szkolnego otwieram skrzynkę mailową i czytam: – Stary o 16 na mostku (miejsce spotkań młodzieży, bez policji, bez świadków) - wpadaj. No i wpadłem. O 16:30 bawiło się tam już około 20 osób. Nagle Piotrek wyciąga wielki flakon z takim dziwnym wężem. Mówili na to bongo. Była to fajka wodna. Roz-

daje ludziom piwo. Wszyscy go lubią. Podchodzę i pytam po cichu: - Skąd ty na to wszystko masz pieniądze? - Wziąłem starej! – krzyknął tak, żeby wszyscy słyszeli. Upadł po raz pierwszy…

OFENSYWA - listopad 2006

33


>> TAK PISZEMY

„Tobie śpiewam piewam Lublinie…”1 - Proszę wycieczki, przesuwamy się dalej. To, co państwo widzieli, to nasz piękny lubelski deptak, a wcześniej Plac Litewski z Marszałkiem na kasztance - ulubieniec skrzydlatych mieszkańców miasta. Za chwilę przejdziemy przez Bramę Krakowską, powstałą w Roku Pańskim, a prowadzącą na Rynek ubogacony Pięknymi Kamienicami, zbudowanymi w Wiekach Dawnych przez Ludzi Zacnych. A teraz ciemność. To nie księżyc skrył się w obłokach. To ogarnął cię, wędrowcze, mrok Bramy Krakowskiej. Zbudź się, zbudź, patrz dookoła! Za chwilę wejdziesz na rynek.2 - Jaki znowu mrok i księżyc, jak tu słońce świeci? A było mówione, żebyście państwo w hotelu z alkoholem nie przesadzali? Tak jak mówiłem, znajdujemy się na lubelskiej starówce; patrzymy na lewo- kamienica z roku 1.2.3.4, patrzymy na prawo - budowla w stylu Bardzo Gustownym. Są pytania? Rynek. Tu dom Acerna, tu kamienica Sobieskich. A ot i narożnik ze lwami z kamienia. Tu chodziłeś do szkoły. Pamiętasz, bo jakże byś nie pamięta! Toż to tu właśnie, a nie gdzie indziej przeżyłeś pierwszą chwilę poezji, wieczorem słuchając starego miasta. Zamień wspomnienie w wiersz. Same pojęcia: wspomnienie i poezja są sobie bardziej bliskie.3 - Miały być pytania, poza tym do szkoły chodziłem na Racławickich. Może jednak ktoś o coś? - Poeci… Pisarze… Tak, byli, niektórzy nawet sławni… No, ale wróćmy do Lublina; przed nami kościół Dominikanów, a w nim sławny obraz przedstawiający pożar naszego miasta, który Kiedyś wybuchł. Zgadza się, przechodziliśmy obok muzeum Czechowicza, ale ono nie jest w programie. Wracamy na Rynek. - Kamienica po lewo? Spójrzmy… To rzeczywiście wymalowani literaci; mogą sobie państwo przeczytać ich nazwiska, zdaje się, że są tam wypisane. Ale wiecie jak to jest; było - minęło. Coś tam kiedyś napisali, a my teraz musimy patrzeć na ich twarze na tym budyneczku. Bo czy taki jeden z drugim doradzi, jak zrobić fortunę? A przeto, kto chce bogaty być, oplwawszy ręce, trzeba robić […]4 Ot, rada Biernata z Lublina; nie taki znowu skostniały. Polsce przybliżał idee Oświecenia i postać

34

OFENSYWA - listopad 2006

brzydala Ezopa, który nawet dziś wzbudza śmiech i refleksje. - Biernat z Lublina; przynajmniej nie ma wątpliwości skąd pochodził. Teraz proszę już nie zanudzać; płacą pani za to? Po prawej budynek Trybunału Lubelskiego, siedziba władz, które… Lublin, to miasto darami nieba darzone obficie […] godne być Boga mieszkaniem i królów siedzibą. Ludne, bogate, znacznych już wielu mężów wydało, wiele zdziałało w pokoju, sławne zawarło przymierza. 5 Tak o Lublinie pisał jego burmistrz, Sebastian Fabian Klonowic; kolejny nieodrodny syn Renesansu. Ciekawe poglądy, cięty język, niepospolity umysł i wielka miłość do tego miasta- interesująca mieszanka; jak na mężczyznę. Władza i wrażliwość… Kto z rządzących obecnie miastem pisze lub mówi o nim w ten sposób? - Śmiech człowieka ogarnia, jak wyobrazi sobie naszego prezydenta piszącego wiersze, albo radnych biegających z tomikami poezji pod pachą. I dobrze, każdy ma swoje miejsce, niepotrzebne są żadne udziwnienia. Przechodzimy dalej, jakieś pytania? - Nie, nie - proszę nie kupować żadnych przewodników. Większość informacji, które tam znajdziecie, przekażę państwu osobiście. Jeśli natomiast chcecie wiedzieć więcej… no cóż, nie zawsze chcieć to móc. Poza tym, czy to, czym zajmował się kiedyś jakiś burmistrz, jest rzeczywiście istotne? Przespacerujemy się teraz w stronę Placu Zamkowego. Spacer lubelską starówką w każdym czasie jej istnienia mógł przemienić się w spotkanie z najważniejszymi literatami w naszym kraju. Bywali tu Sienkiewicz, Krasicki, pan Stefan od Syzyfowych Prac, przebywał Jan Długosz. Przechadzasz się ulicą Grodzką, a tu kłaniają się Kraszewski lub pan Jan, który swą córkę rozsławił na całą Europę i nawet dziś znamy strofy o Urszuli. Możesz spotkać imć Mikołaja, który raz na zawsze zaprzeczył podobieństwu Polaków do gęsi. Może kawa z Prusem lub wino z Zabłockim i Niemcewiczem? - Teraz też mamy się czym pochwalić. Bywają u nas czołowe zespoły, które zna się z telewizji; była pani Elektroda i ta od owoców cytrusowych, a raz


TAK PISZEMY << nawet ci, co występują w trójkę. Nadal więc Lublin rozwija się kulturalnie. - Co do całej tej poezji, to przecież takich gryzipiórków jest pełno wszędzie; każda dziura ma swego „poetę”. Nie jesteśmy więc wyjątkowi przez to, że ktoś kiedyś o czymś.

błyszczą liktorskie rózgi i topory. Minąłeś kraty, dziedzińce zamkowe, przeszedłeś u stóp baszty księcia Daniela. Jesteś w zamkowej kaplicy. Klęknij. Skarbiec to i serce Lublina, miasta Jagiellońskiego.8

Znacie zapewne Lublin? Któż by go nie znał dzisiaj i komuż na myśl nie przychodzą wdzięczne jego okolice[…] Znacie go, jakim jest dziś, spokojnym, czystym, odświeżającym się, jak podtatusiały staruszek, co nową kładzie perukę i wygala siwą brodę, żeby się wydać młodszym[…]6 Może i wszędzie, ale poprzez podobne słowa miasto może przetrwać wieki, nawet gdy materialnie już nie istnieje. Poeta może się wybić ponad swe miejsce i dać mu rozgłos. Tak było z Biernatem i Klonowicem, Wincentym Polem i innymi.

- Tak się nie da oprowadzać, nie mogę podać żadnych dat i faktów. Potrzebne pani gadanie tych bzdur? My tutaj nie bawimy się w takie fantazje. Najważniejsza jest dla nas rodzina, ojczyzna i wiara - bo my jesteśmy ludzie normalni. - To już ostatni punkt naszej wycieczki, mogą sobie Państwo zrobić pamiątkowe zdjęcie na zamkowych schodach. Mam nadzieję, że spodobał się Wam Lublin i jeszcze tu wrócicie. To jedno z większych i ważniejszych miast Polski, zawsze wita otwarcie swych gości.

Tobie, śpiewam, Lublinie, na dwojgu wzgórz rozłożony wam czcigodne kamienie, minionej świadkowie chwały, dumnie w niebo wznoszący dostojne głowy omszałe, choć wam niebacznie attyk i blanków zdarto koronę. Któż nieporadnym słowem wyśpiewać piękno twe zdolen, grodzie stary, twej duszy któż może wyraz dać godny?7 - Tak, nie ma to jak śpiewać; bardzo pożyteczne zajęcie. Tylko, co z tego było dla Lublina? Twórczość Arnsztajnowej to jeden z najpiękniejszych pomników, jaki wystawiono Lublinowi, a jednocześnie wielki dług zaciągnięty przez miasto u tej niezwykłej kobiety. Tylko czy zostanie kiedyś spłacony? Chcąc odnaleźć dawny obraz miasta, zamiast stosu pożółkłych fotografii wystarczą Stare kamienie- niesamowity efekt pracy i przyjaźni tej dojrzałej w lata i doświadczenie poetki i młodego, genialnego artysty - Czechowicza. - Stare kamienie, dług? Chyba nie do końca; nie przypominam sobie tych wierszy ze szkoły- moje dzieci teraz też nie mają tego na polskim. Polak powinien znać Pana Tadeusza i Trylogię. Czechowicz przyda się na maturze? - My to gadu - gadu, a przed nami zamek. Pochodzi z wieku… Wędrowcze, nic tylko księżyc i domy, wiatr i kościoły, gwiazdy i doły ulic. Idziesz, idziesz, jeszcze jedną mijasz bramę, pniesz się w górę zaułkami podzamcza, stajesz przed niskim łukiem. Łuk jest w kratach, a nad nim

Na ile na miano wielkości zasługuje miasto, które nie pamięta o ludziach, którzy kiedyś je kochali i wiele dla niego zrobili? Które nie pamięta o tych, dzięki którym przetrwało w utworach z wieków dawnych i lat nie tak odległych? Zdaje się, że to pamięć o przeszłości czyni nas wielkimi i daje przepustkę w przyszłość. Jeśli wykreślamy tych, którzy byli, zawsze pozostaniemy tylko wschodnią prowincją.

IL. JUSTYNA JAKUBOWSKA

- Może chcecie państwo kupić lody? - Pan w czerwonej czapeczce, słucham. Nie, nie mamy pomników pisarzy. Jest za to koziołek wystający z kieszeni dżinsów, w końcu Lublin to miasto studenckie. Upamiętniliśmy również wieżę ciśnień. Poeci podpierają kiwające się szafy, bądź leżą w antykwariatach. Bo czy oni stworzyli coś praktycznego? My tu dbamy o rzeczy widoczne, takie, które będą miały wartość dla naszych dzieci. Zbudowano deptak, posadzono drzewa, odnowiono kamienice. To znaczy, mamy nadzieję, że je odnowimy - jeśli znajdą się pieniądze. My dla tego miasta…

Dobranoc miasto stare, dobranoc. Drogi białe wychodzą stąd na północ, zwężają się w ścieżyny, ścieżyny rozlewają się w drobne strużki steczek. Wędrowiec jest już tylko ciemnym punkcikiem na jednej z nich. Zniknął za wzgórzem. Dobranoc miasto, dobranoc...9 

Żaneta Grzywacz Przypisy 1 F. Arnsztajnowa; Józef Czechowicz: Poemat o mieście Lublinie.; 3 Tamże.; 4 Biernat z Lublina: Żywot Ezopa Fryga.; 5 Sebastian Klonowic: Philtron.; 6 Józef Ignacy Kraszewski: Maleparta.; 7 Franciszka Arnsztajnowa: Tobie, śpiewam Lublinie; 8 Józef Czechowicz: Poemat o mieście Lublinie.; 9 Tamże.

2

OFENSYWA - listopad 2006

35


>> TAK PISZEMY

Odpoczą od świata Odpocząć albo zwariować zwariowa Trzydzieści kilometrów kwadratowych powierzchni. Ponad trzy i pół tysiąca mieszkańców. Dwa zabytkowe kościoły, kilka zabytkowych kamienic, siedem muzeów i tyleż samo galerii. Zamek, baszta, rynek, rzeka. Na pół godziny można zostać piratem lub wikingiem i popływać po Wiśle. Stragany obwieszone jaskrawymi wisiorkami, kuszami, karabinami i czarownicami na miotle. Drewniany rabin w towarzystwie plastikowego żołnierza US Army. Wypożyczalnie rowerów, „wolne pokoje” (od jakiegoś czasu już nie „zimmer frei”), prom do Janowca, skutery, jeepy, paintballe i kajaki. Uroczozakątkowość ubrana w pstrokaciznę mcdonaldowskiego klowna. Dodać jeszcze koguty oraz obowiązkowy obiad w restauracji i kwintesencja dawnych kazimierskich wspomnień Pauliny – gotowa. Wspomnień, które określa jako „niezbyt barwne”.

Prawie na etacie

P

ochodzi z Lublina i, jak większość Lublinian, Kazimierz poznała od strony turystycznej. Ponieważ między Nałęczowem a Wąwolnicą mieszkali jej dziadkowie, często odwiedzała ich razem z rodzicami. Potem zaczęli wspólnie jeździć do Kazimierza. Po jakimś czasie, znudzona wszystkim tym, z czym przeciętnemu turyście kojarzy się to miejsce, przestała tu przyjeżdżać. Sądziła, że

36

OFENSYWA - listopad 2006

miasteczko poznała już bardzo dokładnie. I nie odwiedzała go bardzo długo (mówi nawet, że przed nim uciekała). Tymczasem po latach, gdy chciała podjąć studia na Wydziale Artystycznym UMCS i nie dostała się, okazało się, że KSP (Kolegium Sztuk Pięknych w Kazimierzu Dolnym – przyp. red.) zmieniło tryb edukacji z wieczorowego na bezpłatny dzienny. Jako że Paulina nie chciała stracić kolejnego roku, pojechała na egzamin i wylądowała w Kazimierzu na stałe. Teraz właśnie rozpoczyna drugi rok studiów na kierunku grafika i twierdzi, że za nic nie zamieniłaby Kolegium na lubelski Wydział Artystyczny. - Nie nazwę siebie kazimierzanką, za krótko tu mieszkam, a w dodatku nie na stałe – mówi. Jednak dodaje, że gdyby zaistniała taka możliwość, z chęcią zostałaby kazimierzanką na pełny etat. Prawie tak jak Kaśka. „Prawie”, bo ta ostatnia w Kazimierzu pojawiła się już w pieluchach. Urodziła się w Ostródzie na Mazurach, jednak wkrótce cała rodzina przeprowadziła się w rodzinne strony ojca, czyli do „mekki malarii”, jak mówi o Kazimierzu (ochrzczonym tak ze względu na napływającą tu, szczególnie w okresie międzywojennym, malarską elitę) i osiadła tu na stałe. Rodzice Kaśki są właścicielami jednego z pensjonatów, a ona sama skończyła właśnie liceum w Puławach i rozpoczęła studia. Pewnie było jej szkoda opuszczać Kazimierz, szczególnie na jesieni. Według Kaśki, to właśnie o tej porze

roku piękno miasteczka osiąga swoje apogeum. Wówczas w pełni pasuje do niego tak lubiane przez turystów określenie „magicznego miejsca”.

Świeże pączki dla „warszawki”

R

ocznie odwiedza Kazimierz około dwa miliony wczasowiczów i turystów z Polski i zza granicy. Zarówno Kaśce, jak i Paulinie, zabawne wydaje się to, że ludzie przyjeżdżają tu szukać ciszy i spokoju, na którego brak często narzekają mieszkańcy w sezonie turystycznym. Nie ma miejsca, by w ciszy i spokoju pokontemplować piękno miasteczka. W czasie lata ginie ono właśnie pod stopami przybyszów, którzy krążą po Rynku, jakby szukając piękna, a nie mogąc go znaleźć. Dla Kaśki jest to oczywisty paradoks. - Nie sposób przyjrzeć się kamienicom Przybyłów, bo co chwila ktoś cię potrąci, ktoś krzyknie nad uchem, ktoś poprosi, byś zrobił mu zdjęcie na tle studni i fary – tłumaczy. Słysząc pochlebstwa turystów pod adresem Kazimierza, zawsze zastanawia się, dlaczego tak sądzą (kogo urzekło tak naprawdę piękno tutejszej specyficznej architektury? Kogo widok pól i łąk, pośród których wije się droga, o której nie mają pojęcia turyści?). Zastanawia się też, jak można mówić o podziwianiu, gdy przyjeżdża się w tak zwany „długi weekend” i, bardziej niż


TAK PISZEMY << zabytki, widać strojnisie na dwudziestocentymetrowych obcasach, potykające się na kocich łbach jak kulawe żyrafy, parasole zakrywające w znacznej części Rynek i tłumy, wlewające się na bruk z czterech stron. Kaśka nie lubi turystów. Najbardziej denerwują ją ci, dla których jedynym celem wizyty w Kazimierzu jest „posiadówa pod parasolem na Rynku”. Irytują ją również ci, którzy nie potrafią znaleźć Wisły (pytają o drogę), a Kazimierz - w ich wyobrażeniu - to tylko Rynek i ewentualnie Mały Rynek. Nie znosi też tych, którzy kompletnie nie szanują miasteczka (znajdującego się, notabene, na terenie parku krajobrazowego), zaśmiecają okolice i uzurpują sobie prawo niemal do wszystkiego. Na „hurra” przebiegają ulicę, ogólnie robią dużo hałasu. Oczywiście wśród turystów zdarzają się mili i ciekawi ludzie, ale, generalnie, ma do wszystkich niemal przybyszy trwały uraz.

T

łumy przeszkadzają również Paulinie. - Cała Warszawa nie zmieści się na tak małej powierzchni, a są jeszcze przecież turyści z innych miast Polski i zza granicy – żartuje. Jak się okazuje, warszawscy wczasowicze to prawdziwa zmora Kazimierza. - Ludzie z Warszawy bardzo obnoszą się właśnie z tym, że są z Warszawy – mówi Kaśka - Nie rozumiem takiej postawy, nie wiem też, co chcą przez to osiągnąć. Wydaje mi się, że chcą tylko zrazić do siebie innych i udowodnić, jak bardzo są nadęci. Uzurpują sobie prawo do pierwszeństwa zawsze i wszędzie, czy to w restauracji, czy to w barze, nie wspominając oczywiście o sytuacjach na ulicy. Co można np. rozumieć przez taką sytuację, załóżmy na to, w piekarni : „Poproszę pączka, ale żeby był świeży i miękki, bo, wie pani, ja to jestem z Warszawy”. Czy to znaczy, że kazimierzanie czy inni turyści wolą czerstwe pączki i muszą zostawić świeższe dla Warszawy? Turyści z innych miast, w tym z Lublina, są bardziej swojscy, mniej zadufani w sobie. Obserwacje te potwierdza też Paulina, która w okresie wakacji pracowała w jednym z pubów na Rynku. Pamięta bardzo nieuprzejmych klientów, którzy na uśmiech odpowiadali warknięciem. Ale wszystko to rekompensują miłe słowa ze strony innych gości. Albo różne

zabawne sytuacje, np. gdy turyści, nie uświadomieni, że w Kazimierzu ostatni sklep zamykany jest o północy, biegają dużo później po Rynku w poszukiwaniu sklepu z alkoholem i gdy na pytanie: „gdzie tu jest czynny sklep?” - usłyszą odpowiedź: „nie ma”, robią rozbrajająco zabawne miny.

Komercja limitowana, czyli dwie twarze Kazimierza

W

edług Kaśki, komercja zżera Kazimierz na każdym kroku. Parasole, pod którymi pije się zimne piwo, przesłaniają wspaniałe zdobienia kamienic i pozostałości po drewnianej architekturze żydowskiej. Wokół Rynku wyrastają, jak grzyby po deszczu, kolorowe stragany z tandetą i automaty z „pamiątkami” dla dzieci. Okropne transparenty typu „wolne pokoje”, „sprzedam działkę” oraz inne tego typu ogłoszenia szpecą piękno starych budynków. Paulina uważa z kolei, że to nie Kazimierz jest komercyjny, a tylko część turystów tworzy taki klimat. Nadal pa-

nuje swoista moda na Kazimierz, a jeśli jest na coś popyt, to jest i podaż. Mieszkańcy miasteczka muszą jakoś zarabiać na życie, a turyści stwarzają im taką możliwość. Przejawem takiego skomercjalizowania są wystawiane na Rynku obrazy. Paulina nie ma o nich dobrego zdania. Uważa, że poziom tych prac jest przeważnie dostosowany do potrzeb turystów, a oni zwykle chcą kupić pamiątkę w postaci obrazka z typowym kazimierskim widoczkiem (przeważnie jest to studnia), albo coś, co można powiesić nad stołem w kuchni, żeby było kolorowo. Z końcem sezonu - kończy się kazimierska komercja. Aby się o tym przekonać, wystarczy przyjechać tu latem i zimą i dowiedzieć się, jak skrajnie odmienne twarze posiada miasteczko. poglądem tym zgadza się Kaśka. Zgodnie z jej słowami, już jesienią Kazimierz przechodzi metamorfozę. Zaczyna wtedy oddychać z ulgą, kończy się koszmar lata, koszmar najazdów, krzyków, hałasu, samochodów. Miasteczko powoli się uspokaja i wycisza. Kaśkę najbardziej zachwycają wówczas mgły unoszące się

Z

Kaśka Paulina

OFENSYWA - listopad 2006

37


>> TAK PISZEMY nad Wisłą, a także tysiące odcieni złota, żółci, czerwieni i brązu, którymi mienią się kazimierskie wzgórza. Na zimę miasteczko popada w stan hibernacji. Życie płynie w nim wtedy nadzwyczaj leniwie, nic się prawie nie dzieje, nie ma tłoku w kawiarni czy herbaciarni, można rozkoszować się ciepłem rozgrzewającego trunku w ciszy i bez stresu związanego z czekaniem na stolik, na kolejkę przy ladzie. Paulina dodaje, że gdy pada śnieg, to późną nocą można przejść przez rynek wracając po własnych śladach sprzed kilkudziesięciu minut. Wiosna to już zapowiedź tego, co ma nadejść. Zapowiedź lata. Jak mówi Kaśka, miasteczko zaczyna się wtedy budzić, trwają przygotowania, panuje atmosfera oczekiwania na pierwszych turystów. Ona już dawno do tego przywykła, ale Paulinie ciężko było przyzwyczaić się do tego specyficznego cyklu życia Kazimierza. Przyznaje, że przeżyła kilka trudniejszych momentów, kiedy chciała stąd natychmiast wyjechać. Denerwowała ją źle funkcjonująca służba zdrowia, czy owe zamykane wcześnie sklepy. Poza tym całe życie spędziła w dużo większym Lublinie, który nie pustoszeje zimą i nie przeżywa powodzi turystycznej latem. Ostatecznie jednak zrozumiała, że Kazimierz jest miastem skrajności i, żeby się w nim odnaleźć, trzeba to zaakceptować. - Poza sezonem można tu naprawdę odpocząć od świata... Albo zwariować! – śmieje się.

Kocha i nienawidzi

K

azimierz kocha i nienawidzi turystów. Jak tłumaczy Paulina, mało kto lubi tłumy na rynku, Cyganki zaczepiające na każdym kroku (ją już nawet zdążyły przekląć!), pijanych ludzi szukających zaczepki, albo grupki wrzeszczących dzieci. Ale gdyby nie oni, w Kazimierzu nie byłoby życia, byłby zwykłym małym miasteczkiem z paroma zabytkami. Również dla Kaśki jest to oczywiste. - Prawda jest taka, że gdyby nie turyści, Kazimierz żyłby w kompletnej nędzy – mówi, chociaż za turystami nie przepada. Nie dziwi się więc wywołującemu kontrowersje projektowi wybudowa-

38

OFENSYWA - listopad 2006

nia w kazimierskich kamieniołomach centrum rekreacyjno-wypoczynkowego: - Kazimierz to piękne miejsce, ale jeśli kogoś nie interesują rozrywki typu spacer wzdłuż wałów wiślanych, wspinaczka na Górę Trzech Krzyży, zwiedzanie dostępnych tu zabytków, barów i restauracji, to miasteczko nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Można tu dobrze zjeść, jeszcze lepiej wypić, ale nie ma możliwości, by popływać w basenie, pograć w tenisa, ... – wyjaśnia. Oprócz turystyki, mieszkańcy Kazimierza trudnią się uprawami sadowniczymi i prowadzeniem działalności gospodarczej. Jednak życie kazimierzan toczy się głównie wokół turystów. Przeciętny kazimierzanin robi wszystko, by na nich zarobić. - Może to i perfidne, ale przecież trzeba z czegoś żyć. – tłumaczy Kaśka. Jedni budują więc pensjonaty, wynajmują pokoje, jakie tylko mogą, drudzy tworzą coraz to nowsze restauracje, bary, sklepiki z pamiątkami, bawią się w artystów (chyba że naprawdę nimi są, ale takich Kaśka może wyliczyć na palcach jednej ręki) i wciskają kiczowate obrazki w ręce pozbawionych gustu „nowych”. Inni narażają na cierpienie i wysiłek swoje konie i wożą „rozleniwioną hołotę” po okolicach Kazimierza, jeszcze inni biorą gitarę, albo przebranie i odkrywają w sobie nowe talenty aktorskie. O tym, że to dzięki znienawidzonym turystom miasto żyje, przekonała się też Paulina, pracując w pubie. Na tle swoich kolegów z roku, była tam wyjątkiem. - Niewielu studentów z KSP podejmuje pracę w Kazimierzu; w minionym już roku akademickim, znalazły się cztery takie osoby – mówi. - Najłatwiej jest znaleźć pracę w barze, czy restauracji, ale nie każdy chciałby taką wykonywać. No cóż, niektórzy muszą.

Mała rzecz, co bardzo cieszy (jak facet)

S

tudentów jest w Kazimierzu niewielu, a na dodatek każdy z nich ma jakieś własne zainteresowania i upodobania. Jest kilka grupek, ale są też osoby,

które wolą spędzać czas na swój sposób. Niektórzy poświęcają się głównie nauce, czyli doskonaleniu własnych umiejętności. Reszta spędza czas aktywnie, wypuszczając się na długie spacery, fotografując, pływając kajakiem, organizując imprezy, oglądając filmy, czy poznając turystów – ilu studentów, tyle pomysłów na spędzanie wolnego czasu. Paulina należy do tych, którzy chcą wyciągnąć z tego miejsca jak najwięcej. Lubi posiedzieć nocą na rynku, pospacerować wąwozem, odwiedzić cmentarz, przejść się nad Wisłę albo którąś z mniejszych uliczek. W Kazimierzu jest naprawdę dużo pięknych miejsc do zobaczenia. Nawet latem można znaleźć w tym miasteczku takie, gdzie da się odpocząć od tłumów. Żartuje jednak, że nie powie, gdzie się znajdują, bo wtedy i one stracą swój urok. Każdy sam musi poszukać swojego azylu. W okolicach jest wiele małych miejscowości z pięknymi wzgórzami, łąkami czy lasami, jak na przykład Męćmierz. Kaśka, chociaż ma na ten temat trochę inne zdanie (twierdzi, że coraz mniej jest w Kazimierzu miejsc, gdzie można zapomnieć o odgłosach cywilizacji), również posiada swoje ulubione zakątki. Należą do nich zapomniane i skryte w cieniu wąwozy (ale wyłączając Korzeniowy, zadeptany wzdłuż i wszerz przez turystów, którzy chyba myślą, że istnieje tylko jeden wąwóz w tej krainie lessowych wąwozów), czy też plaże w pobliżu przystani promu. No i jej ogród, gdzie o poranku, latem, można wyjść jeszcze w nocnym stroju i wypić kawę słuchając świergotu ptaków. Mówi, że dla niej, jest to taka mała rzecz, co bardzo cieszy. Piękna rzecz. Czasami nie odpowiada jej mentalność ludzi, nie przepada za tabunami turystów, denerwuje ją stan dróg podczas jazdy na rowerze, ale jeśli to się „wytnie”, to pozostaje cudowny krajobraz i unikatowy urok architektury. Dla Pauliny Kazimierz jest natomiast jak facet. Ma swoje wady i zalety, nie zawsze go rozumie, czasem doprowadza ją do płaczu, ale tęskni, gdy nie widzi go zbyt długo. Ciężko z nim, ale bez niego jeszcze gorzej, a w dodatku nie ma na kogo ponarzekać... 

Karolina Przesmycka


TAK PISZEMY <<

Jest

nia i obmawiania. A gdzie indziej zbiorą się o tej samej porze i w konkretnym dniu? No, może jeszcze na cmentarzu podczas pogrzebu. Tam też obecność jest obowiązkowa i nie można się tłumaczyć nieznajomością zmarłego. Nie można go nie znać, bo tu się znają wszyscy - jak twierdzą tutejsi. Pogrzeby wcale nie są rzadkie, powoli nawet stają się systematyczne - oczywiście na swój swoisty sposób. W końcu zawsze ktoś umrze na jakieś święta, a jak nie na święta, to po świętach. Taka to już specyfika. Siedliszczu długo nie było telefonów, założyli je dopiero rok temu. Jednak nigdy nie narzekano na brak informacji i problemy z jej przepływem. „System Siedliskiego Internetu” działa mimo braku komputerów i innych rozwiązań technicznych. Odbiorcą informacji może zostać każdy, ale jej źródło ciężko jest zlokalizować. Zbieranie informacji przez tutejszych mieszkańców jest godne pochwały. Myślę, że niejeden poradziłby sobie w dziennikarstwie śledczym. Talentów żurnalistycznych w Siedliszczu nie brakuje, tak samo jak detektywistycznych i filmowych. Wyobraźnią w tworzeniu ciekawych historii i relacji typu science-fiction - tutejsi mieszkańcy brylują.

W

Robert Fornal

IL.

BARTOSZ PANEK

taki kraj, który się nazywa Polska. Dzieli się on na Polskę A i Polskę B, a granicą jest rzeka Wisła. I jest województwo w Polsce B zwane lubelskim, które w rzeczywistości jest Polską C. A w samym województwie jest miasteczko zwane Siedliszczem - Polska G , H albo Z. A może to już nie Polska, a Ukraina? Mieszkańcy tej osady sami mówią, że mieszkają już na Ukrainie. Tak często to słyszę, że sam o mało w to nie uwierzyłem. W każdym razie coś jest na rzeczy... W Siedliszczu jest wiele ciekawych miejsc. Mnóstwo rzeczy do zwiedzania. Ilekroć tam przyjeżdżam, zastanawiam się, gdzie pójść i jakie atrakcje najpierw zwiedzić. Bez wątpienia niezwykle interesujący jest „system met”, rozwinięty na niesłychaną skalę. Idąc nocą po ulicach Siedliszcza, można o każdej porze nocy wstąpić do każdego domu, zakupić alkohol i porozmawiać: o życiu, o śmierci, o sąsiadach. Zawsze znajdzie się ciekawy temat. Jest tylko jeden warunek: nie wolno mieć długu. „Meta nigdy nie wybacza” - mawiają miejscowi. Dla kogoś, kto ciągle „bierze na krechę” system met się burzy. W końcu spotkasz ludzi, którzy nie mają wstępu na żadną metę. Zazwyczaj nie mogą oni także kupować w tak zwanych półmetach, czyli sklepach. Życie w Siedliszczu toczy się wokół met, ale nie tylko. Ważny jest także kościół. Kiedy wjedziesz - widzisz go po prawej stronie - właściwie to zobaczysz go z każdego punktu, ponieważ wyraźnie góruje nad resztą budowli. Niemniej kościół długo toczył walkę z sąsiednią spółdzielnią o prymat pod względem wielkości. Ostatecznie walka została wygrana, a spółdzielnia - relikt komunizmu popadła w ruinę. Miejscowi gadają, że tak kończy każdy, kto chce rywalizować z kościołem. On był, jest i będzie. W końcu ludzie gdzieś muszą się pokazać, mieć później powody do plotkowa-

Warto także wspomnieć o Centrum kulturalno - rozrywkowym Siedliszcza, składającym się z rywalizujących ze sobą sklepów. Razem tworzą niezwykły kompleks, który ogniskuje życie mieszkańców. Tu odbywa się wymiana poglądów na różne tematy. Mają one głównie charakter lokalny, choć czasami można usłyszeć poglądy na temat „wielkiej polityki”. Muszę przyznać, że są to rozmowy niezwykle żywe i toczące się czasami do białego rana. Docenić trzeba upór niektórych mieszkańców w obronie swoich poglądów i chęci przekonania do nich pozostałych, jak również urozmaicone formy tego przekonywania. Centrum żyje własnym życiem i nie narzeka na brak odwiedzin, co jest rzadkością w dużych ośrodkach miejskich. Godne pochwały jest także zaangażowanie mieszkańców w funkcjonowanie ośrodka - to dzięki nim tak dobrze się rozwija. Można wymieniać różne atrakcje Siedliszcza, ale nie wolno zapominać o jednej: ono samo w sobie tworzy jedną, wielką atrakcję. Podobnie do innych miasteczek: niby takich samych, a innych, podobnych, a różniących się. Każde z nich żyje własnym, odrębnym życiem i razem z innymi tworzy mapę Polski. Jest taki kraj, który się nazywa Polska. Dzieli się on na Polskę A i Polskę B, a granicą jest rzeka Wisła. I jest województwo w Polsce B zwane lubelskim, które w rzeczywistości jest Polską C. A w samym województwie jest miasteczko zwane Siedliszczem - Polska G, H albo Z. 

OFENSYWA - listopad 2006

39


>> TAK PISZEMY

Czechów to dzielnica uważana za jedną z największych sypialni Lublina. Życie toczy się tutaj spokojnie. Nie ma masowych imprez, nie ma pubów. Na pozór jest nudno. uch na osiedlu zaczyna się przed piątą rano. Jeszcze ciemno, a na ulicach pojawiają się pierwsze postacie. Gdy wychodzą z ciemnych uliczek, widać kim są i po co tak wcześnie wstali. Na poranny spacer wyszli „psiarze”. Zazwyczaj są to starsi panowie z podsiwiałymi włosami, a ich towarzysze to małe kundelki. „Psiarzy” po osiedlu przewija się wielu. Im późniejsza pora, tym średnia wieku właścicieli psów maleje. Zmieniają się także psy. Zamiast grzecznych pudli, jamników i innych małych psiaków, pojawia się coraz więcej agresywnych pittbuli i rottwailerów. Póki jest ciemno, od śmietnika do śmietnika podróżują „szperacze”. Wybierają to, co innym jest nieprzydatne. Stare gazety i puszki, które można zamienić na parę groszy. Stare sprzęty, które zostały wymienione na nowszy model. Wielu szuka także jedzenia... Pomiędzy „szperaczami” panuje swoista rywalizacja. Kto pierwszy, ten lepszy. Dlatego coraz częściej poruszają się na rowerach. Gdyby dokładniej przyjrzeć się tym ludziom, można by było ich podzielić na kilka grup. Są wśród nich pijacy, którzy zarabiają tylko na alkohol. Są lekkoduchy - im wystarczy kilka zarobionych groszy na przeżycie. Są też ludzie, których do śmietników wygoniła bieda. Kto należy do tej grupy, widać gołym okiem. Różnią się i wyglądem, i zachowaniem. Ubrani są schludnie, ale zachowują się jak zaszczute psy. Przemykają ulicami z nadzieją, że nikt ich nie zauważy. Zazwyczaj mieszkają w innej części Lublina. Przychodzą tutaj z nadzieją, że nikt ich nie pozna. Prawdziwe życie zaczyna się po szóstej. Zanim otwarte zostaną drzwi osiedlowych sklepów, już stoją przy nich bandy pijaczków. Zachowują się codziennie tak samo. Najpierw zrzutka po kilka groszy, a później wybraniec kupuje „wino marki wino”, na śniadanie. Jako że jest to najkrótszy posiłek, konsumpcja nie trwa zbyt długo. Zawsze zadziwiła mnie jedna rzecz, a mianowicie błyskawiczna umiejętność przeliczenia dołożonej kwoty na ilość należnego trunku.

R

40

OFENSYWA - listopad 2006

Im późniejsza pora, tym większy ruch na osiedlu. Kobiety idą do sklepów. Mężczyźni przygotowują samochody, którymi odwożą dzieci do szkół, a żony - do pracy. Gęstnieje także ruch na przystankach autobusowych. Na ostatni kurs 15 b, tuż przed ósmą, czeka wielu studentów. Drogę mają wyliczoną co do minuty. Jazda zajmuje siedem minut, droga pieszo na uniwersytet trzy i, tuż przed rozpoczęciem zajęć, będą na miejscu. tudentów na Czechowie jest wielu. Również ich można podzielić na dwie grupy. Jedna to rodowici lublinianie. Zdecydowali się na studia w swoim rodzinnym mieście z kilku powodów. Jednych po prostu nie stać na wyjazd do innego miasta, inni nie mają ochoty tłuc się po Polsce. Ostatni wierzą w stare polskie przysłowie - „cudze chwalicie, swego nie znacie” i uważają, że w Lublinie można zdobyć wykształcenie na odpowiednim poziomie. Druga grupa to studenci przyjezdni. Także ich można rozpoznać bez problemu. W blokach, gdzie wszyscy się znają, czują się obco. Gdy mijają na klatce sąsiadów, nie mówią „dzień dobry”. Nie z braku dobrego wychowania, ale z powodu wyobcowania z tego środowiska. Jedną z niewielu rozrywek dostępną w wynajmowanych, pustych mieszkaniach jest Internet. Lokalna firma, oferująca dostęp do sieci, notuje ciągły wzrost podłączeń w mieszkaniach wynajmowanych przez studentów. Ci, którzy wyszli do pracy lub na uczelnię wrócą po południu. Ci, którzy zostali -muszą szukać zajęcia na miejscu. O to nie jest łatwo, bo cóż można robić? Żony spędzają czas na pracach domowych, babcie spacerują z wnukami. Bezrobotni i emeryci spędzają czas przed telewizorem. Jako że zazwyczaj nie posiadają kablówki, godzinami oglądają relacje z obrad sejmu, komisji śledczych, powtórki popularnych talk show i seriali. Ci, którzy nie mogą wysiedzieć w czterech ścianach, zamieniają fotel na ławki przed blokami. entrum osiedla podczas dnia jest targ. Można tam kupić wszystko, co potrzebne do życia. Począwszy od chleba, przez ubrania, skończywszy na proszku do prania. Zakupy są jedynie pretekstem do spotkań. Ciekawe plo-

S

C


TAK PISZEMY <<

tek spędzają tam wiele czasu, rozmawiając o tym, kto jakim samochodem jeździ, kto kogo pobił, a kto kogo i z kim zdradził. Spotkania na targu są też osiedlową rewią mody. Gdy spojrzy się na przebywające tam towarzystwo, można się zastanowić czy to miejsce gdzie robi się zakupy, czy sala bankietowa. Ale nie ma co się dziwić. Takie zachowanie jest wymuszane. Która będzie wyglądała gorzej, zostanie obsmarowana przez „koleżanki”. Swoją porę obiadową mają także miejscowe pijaczki. Gdy tylko pożyczą na wieczne oddanie odpowiednią kwotę od sąsiadów, znajomych czy zwykłych przechodniów - kupują „obiad”. Na lekkim rauszu chowają się w cień, aby dotrwać do kolacji. Powroty do domów zaczynają się po piętnastej. Parkingi zapełniają się samochodami, ulicami „przewija się” coraz więcej osób. Po obiedzie i odrobionych lekcjach wychodzą na dwór dzieci.

Nie ma ich zbyt wiele, bo chłopcy mają problem ze skompletowaniem składów do gry w piłkę. ieczorami na osiedlu dominują „blokersi”. Z braku zajęć spędzają czas przed blokami. Wieczór mija szybko, mimo że są to całe godziny. Gada się wtedy o wszystkim i o niczym. Nic się nie robi, ale nie jest nudno. Wiem, bo nieraz stałem razem z nimi. Ulice powoli pustoszeją. Studenci wracają z wieczornych zajęć, pracownicy ze skończonej drugiej zmiany. Spacerują jedynie zakochane pary. Jest cicho i spokojnie. Ciszę zakłócają tylko szczekania psów i wyjące alarmy samochodów. Ostatnia „dostawa” powracających, to ostatni kurs autobusu numer 13. Wracają nim głównie studenci, którzy wieczorne zajęcia przedłużyli o pobyt w pubach. Po nich spotkać można już tylko „psiarzy” i „szperaczy” 

W

Paweł Słupski

IL.

MICHAŁ SKRZYSKI

OFENSYWA - listopad 2006

41


>> FELIETON

Zróbmy sobie film Pokażemy najpierw brudne ulice, śmietniki, odrapane kamienice, zniszczone place zabaw. Opowiemy historię jednego człowieka, który przyjeżdża do tego miasta.

IL.

MARIUSZ MIERZEJEWSKI

S

42

taje na dworcu i nie wie co dalej. Mieszka tu kilka miesięcy i nie widzi plusów miejsca, w którym znalazł się świadomie, z wyboru. Dowiedziałam się o tym w jesienne popołudnie, gdy za oknem siąpił deszcz, a wiatr zrywał ostatnie liście z, i tak dramatycznie wyglądających, drzew. „Mogę być bohaterem, widzowie zobaczą miasto moimi oczami. Wyobraź sobie scenę, że siedzę na ławce przed blokiem, a kamera pokazuje toczącą się pod moje buty butelkę po piwie. Zbliżenie na szkło, potem na resztę mizernego krajobrazu” – dodawał kolejne elementy do filmu, który dopiero miał powstać. Nie znaliśmy dobrze miasta. Spacerowaliśmy po nim, oglądaliśmy różne miejsca, w poszukiwaniu czegoś, co można by wykorzystać w naszym projekcie. Fotografowaliśmy ciekawie wyglądające budynki i patrzyliśmy na brud. W oczy kłuła nas nędza. „Moje miasto wygląda zupełnie inaczej. Jest czysto, schludnie, nie jest tak buro i szaro jak tu” – komentował z żalem w głosie. Sami siebie pytaliśmy się, co tu dzieje się ciekawego. Znalezienie jakiś ciekawych imprez było bardzo trudne. Niby miasto wojewódzkie, a sezon ogórkowy zdaje się trwać cały rok. Szukaliśmy uparcie, z każdą chwilą tracąc nadzieję na odnalezienie czegokolwiek. To zaskakujące, że nie byliśmy osamotnieni w poczuciu pustki i niespeł-

OFENSYWA - listopad 2006

nienia, które przyniosło nam nowe miejsce. „Przywykniecie” – mówili mieszkańcy – tu po prostu tak jest. Życie zawsze toczyło się u nas wolniej, nawet budowy trwają dłużej, a prace idą wolniej”. Spędzaliśmy godziny na konstruowaniu fabuły i z każdym dniem wychodził nam coraz posępniejszy krajobraz. Historia też nie napawała optymizmem. Zrodziło się pytanie, gdzie uciekać. Bo jak można było w ogóle myśleć o pozostaniu? Wyjedziemy do Francji, zarobimy na opłacenie mieszkania za rok z góry i przenosimy się do Warszawy. Tam to dopiero jest życie – doszłyśmy do wniosku z koleżanką. Chciałyśmy pozałatwiać formalności i uciekać. Tak jest przecież najłatwiej. Dlaczego nie miałybyśmy skorzystać z takiego wyjścia? Tutaj jest jak jest, a gdzieś indziej jest zwyczajnie inaczej. Szybsze tempo życia, więcej ludzi na ulicach, większe możliwości. Takie pomysły trwały rok. Zostałyśmy jednak w Lublinie. Film nie powstał, bo byłby zbyt przygnębiający. Czy coś się zmieniło w mieście, które nie wywarło na nas dobrego wrażenia? Niestety nie. Ale czy to wina miasta, czy ludzi, którzy tworzą je bardziej niż budynki albo ulice? Może przywykliśmy, może poddaliśmy się, może wtopiliśmy się w senny tłum. A może zawsze jest lepiej tam, gdzie nas nie ma… 

Karolina Ożdżyńska


FOT.

AGNIESZKA KLICZKA


FOT.

AGNIESZKA KLICZKA


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.