SPIS TREŚCI: LUDZIE Egzotyczna mniejszość etniczna 6 Bez szacunku 9 Kiedyś było lepiej… 11
WYWIAD
(Nie)przypadkowa podróż do Indii 14
KULTURA
Śmiech przez łzy, czyli wojna w wydaniu Benigniego 24 Hańba, zdrada, Figa z makiem 27 Zegarki, sikory, czasomierze i filmy 30 Zwierzątko Pana Ergo 32 Postmodernistyczna zabawa formą. Mebel czy rzeźba? 34 Coś więcej niż słowa 39 Cebulowa sztuka 42
INTERNET
Inspiruj się 50 Ech 54 Redaktor naczelna: Klaudia Chwastek Redakcja: Tomasz Jakut, Grzegorz Stokłosa, Joanna Wrona, Monika Ziembińska, Mundek Koterba Korekta: Tomasz Jakut Skład: Klaudia Chwastek Kontakt: redakcja@emagnifier.pl www.emagnifier.pl Facebook: @czasopismomagnifier Instagram: @czasopismomagnifier Twitter: @magnifier__ Snapchat: @czas_magnifier Na okładce kolaż autorstwa Moniki Stpiczyńskiej. Poglądy wyrażone w artykułach są wyłącznie poglądami ich autorów i nie mogą być uznane za poglądy Redakcji Czasopisma Magnifier. Przedruki, kopiowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie dozwolone jest tylko za uprzednią zgodą wydawcy. Wydawca: Klaudia Chwastek, Kraków
2
Wszystko się może zdarzyć… Fot. Dominika MosioMosiewska
D
wa lata. Ponad 700 dni. Nowo poznani ludzie, nowe przygody, kolejne ner wy. Gdy Magnifier powst awał, nie myślałam o przyszłości. Wszystko dzi ało się z dnia na dzień. Myślami wybiegałam do planów na kolejny numer, a nie do tego, co będzie za dwa lata. Nawet nie za stanawiałam się, czy w ogóle przetrwamy. Dzisiaj wiem, że się udało. Z lepszym bądź gorszym skutkiem. Istniejemy, mamy się dobrze i bierzemy udział w kolejnych ciekawych projektach. Po dwóch latach jestem pełna nowych umiejętności i doświadczeń. Nauczyłam się sama wielu nowych rzeczy, których nikt pewnie nigdy by mnie nie nauczył. Z jednej strony okej, fajnie. Z drugiej… to trochę smutna prawda pracy na własny rachunek, jak to przeczytałam niedawno na jednym z blogów odnośnie pracy freelancera. Umiesz tyle i za jmujesz się tyloma rzeczami, że właściwie nie wiesz już w czym jesteś dobry. Coś w tym jest. Jakieś dwa miesiące temu narzekałam, że Magnifier stał się taką rutyną dnia codzi ennego, że już nie dostrzegam tego, co robię. Dwa tygodnie później zaczęło dziać się tyle, że nie wiedziałam w co ręce wsadzić. Ja jednak nie określiłabym tego pracą, zdobywaniem doświadczenia czy prowadzeniem biznesu – jak zwał tak zwał. Ja określiłabym to przygodą. Świetną przy godą, która wymaga poświęceń, ale daje też dużo satysfakcji i motywacji na przyszłość. Nigdy bym nie sądziła, że taka przygoda mnie spotka. Życie bywa przewrotne, nigdy nie wiemy co się zdarzy. Warto jednak korzystać z okazji, łapać chwilę i ją wykorzystywać. Wyciskać z niej jak najwięcej. A może właśnie się uda. Może właśnie przeżyjemy przygodę życia. Warto próbować! Dzisiaj podczas tego jubileuszu, gdy Magnifier ma dwa latka, zapraszam Was na kolejny numer, w którym Michał Kalina w swojej (nie)przypadkowej podróży do Indii zdradzi Wam swoje przygody, jakie spotkały go podczas czteromiesięcznej podróży po in dyjskich wsiach. Zapraszam do lektury! Klaudia Chwastek Redaktor Naczelna Magnifier
3
Egzotyczna mniejszość etniczna I
slam na ziemiach polskich? Muzułmanie w Polsce? Większość pewnie powie: skądże! Ci, co nie mieszkają w okolicach Podlasia, pewnie nie skojarzą. A biorąc pod uwagę ile się mówi o islamie w ostatnim czasie, chyba jednak zapomina się o tym, co mamy u siebie, na naszych terenach. Bo mowa o polskich Tatarach. Ta mniejszość etniczna, nie da się ukryć, ma bardzo bogatą historię, która na naszych ziemiach sięga aż XIV wieku. Dzisiaj, po poszukiwaniu informacji na ich temat, przeglądnięciu różnych materi ałów, mam wrażenie, że zostali nieco za pomnieni. Zresztą, jak sami zauważają, ich kultura w Polsce jest niezauważana. Tatarzy na ziemiach polskich Bo z czym mogą Tatarzy nam się kojarzyć w kontekście Polski? Z legendą o hejnale mariackim w Krakowie? Z trylo gią Sienkiewicza? Z najazdami tatarskimi? Z czymś jeszcze? Na ziemiach terytorialnie polskich zamieszkują od 600 lat, zachow ując swoją odrębność etniczną i religijną. W Polsce mamy trzy meczety: w Bo honikach, Kruszynianach i Gdańsku, ale i tak to wszystko niewiele nam powie.
6
Jak sami podają, jest ich około 5000 i, pomimo zachowania swojej odrębności etnicznej i w większości reli gijnej, czują się Polakami – tatarskiego pochodzenia. Ich początki na naszych ziemiach wiążą się z rządami Wielkiego Księcia Witolda, który panował w latach 13921430. Dobrowolnie osiedlali się na terenach Wielkiego Księstwa Litewskiego, porzucając rodzinne stepy, a tym samym zobowiązując się do służby wojskowej w naszym kraju. Nie zamknęli się w gettach, nie żyli w odosobnieniu od reszty ludności. Nie izolowali się od miejscowej ludności, a wręcz przeciwnie: starali się ich naśladować, żyć we wspól nocie. Mieli zaś zagwarantowaną wolność wyznaniową, mogli budować meczety, bez problemu zawierać związki małżeńskie z miejscowymi kobietami, a od 1669 roku zaczęli korzystać z praw szlacheckich. Utożsamiali się z Polakami Niektóre publikacje podają, że to epoka Jagiellonów była złotym okresem ich osadnictwa. Ciężko to jednak stwierdz ić, gdyż nie ma dokładnych danych poda jących konkretną liczbę ludności. Wiadomo w przybliżeniu ilu Tatarów było zobowiązanych do konnej służby wojskowej. Źródła jednak nie podają ile
Meczet w Kruszynianach Źródło: tatatzy.pl
było rodzin miejskich i wiejskich. Tym bardziej, że toczone wojny nie sprzyjały rozwojowi osadnictwa. Tatarzy od początku brali udział w działaniach wojennych. Walczyli w kon federacji barskiej, pod Grunwaldem… W okresie zaborów utożsamiali się z Po lakami. Walczyli w wojnach napo leońskich, a także w powstaniach. Ich sytuacja poprawiła się w II Rzeczypo spolitej. Podczas II wojny światowej część z nich wyjechała, część zaś pozostała i była traktowana w taki sam sposób jak Polacy. Tatarzy zachowali swoją odrębność religijną Przynieśli ze sobą islam obrządku sunnickiego, jednak w państwie polsko litewskim wchłonęli część zwyczajów miejscowej ludności chrześcijańskiej. Są muzułmanami i większość z nich nadal jest tego wyznania. W ich posiadaniu znaj dują się trzy meczety: w Bohonikach, Kruszynianach i Gdański i to tam, podczas muzułmańskich świąt zjeżdżają się Tatar zy. Regularnie są tam odprawiane nabożeństwa. Zaś w Kruszynianach, gdzie
obecnie znajduje się jeden z sześciu miz arów, jest najstarszy nagrobek tatarski, który datuje się na 1699 rok. Niewątpliwie wraz z ich religią, wiąże się nauka islamu. Dawniej nauczał miejscowy imam, a także istotna w ich nauczaniu była rodzina. Gdy utworzono Muzułmański Związek Reli gijny, to on sprawował opiekę nad nauczaniem religii. Po II wojnie światowej nauka przeniosła się do domu nauczycieli, zaś dzisiaj odbywa się weekendowo w szkołach publicznych, a kończy się w momencie, gdy potrafi się dobrze czytać Koran. Natomiast, by poszerzyć swoja wiedzę, zarówno wcześniej, jak i obecnie, należało wyjechać do większych ośrodków religijnych. Choć Tatarzy zachowali tradycje re ligijne, to można znaleźć informację, że zaginął ich pierwotny język. Pierwsze wzmianki o ich języku codziennym, którym posługiwali się na terenach Polski i Litwy datuje się na pierwszą połowę XV wieku. W historii Polski wielokrotnie język ten był przydatny, dzięki niemu Tatarzy pełnili rolę tłumaczy czy posłan ników polskich do Turcji czy Chanatu
7
Nie zatracili tego, co ich Po tylu latach życia na naszych ziemiach, nie zatracili tego, co ich. Utożsamiają się ze swoim pochodzeniem, można ich poznać po rysach twarzy, również ich imiona i nazwiska są charak terystyczne. W większości się nie ukrywa ją. Czynnie działają i starają się zachować to, co w ich kulturze i obyczajach najcen niejsze. I choć może dzisiaj żyją w niew ielkiej grupie, odosobnieni, bo mało kto interesuje się ich kulturą, dla nas nadal pozostaje nieco egzotyczna. Może i nie ma zbyt wielu informacji na ten temat, może i ciężko dogrzebać się do jakiś pewnych informacji. Ale Tatarzy jakoś funkcjonują, wydają swoje cza sopisma, organizują konferencje. Akty
8
wnie działa parę stowarzyszeń, w tym to główne – Związek Muzułmanów Polskich. Jest sześć gmin, trzy meczety i ich wiara – której nie narzucają nikomu. Po wypow iedziach znalezionych w internecie, nie narzucają również swoim dzieciom niczego. Nie muszą brać ślubu z Tatarem, może być i katolik. Ale Tatarzy zachowali swą odrębność, a w tym wszystkim zostali patriotami. W TVP Białystok co tydzień pokazywany jest program „Wieści tatarskie”, zaś czasopismo „Rocznik Tatarów Polskich” skupia się na bardziej naukowej stronie tej mniejszości. Strony internetowe działają jak działają. Do na jlepszych nie należą, ale podstawowe in formacje o Tatarach jesteśmy w stanie tam znaleźć. Może i w okresie sprzed II Rzeczpospolitej nazywani byli Tatarami litewskimi, ale tak czy inaczej pozostali Tatarami polskiego pochodzenia. Identy fikują się i ze swoją religią i pochodzeniem, ale także z naszym kra jem. I choć tak egzotyczna grupa żyje na naszych ziemiach od wieków, nic o nich nie wiemy.
Klaudia Chwastek
Meczet w Bohonikach Źródło: tatarzy.pl
Krymskiego. Zaś na przełomie XVI i XVII wieku Tatarzy całkowicie zatracili swój język ojczyzny, który zastąpili jednym z języków słowiańskich. Dzisiaj już posługują się tylko językiem polskim, za pomnieli o swoim rodowitym języku tatarskim. Jednak, jak sami mówią, chcieliby go w jakiś sposób ocalić, nie tyle język, co całą swoją kulturę, która zachow ała się przez tyle lat.
G
ada, gada i gada… I końca nie ma. Na innych zajęciach znowu to samo. A dwa metry przed ławką wykład owca z tytułem profesora. Ale już mniejsza o te tytuły. Gdzie szacunek? Nic tylko gada, gada i gada. I tak w kółko, i tak bez końca… Można się zastanowić w takim ra zie, po co przychodzić na zajęcia? No ale jak już się przyszło, to można chociaż nie gadać jak najęty. Jednak nie o samo gadanie chodzi, a o szacunek. Będąc już studentką z doświadczeniem, w dodatku ceniącą naukę, wiem, że do niektórych os ób ma się szacunek – taki normalny zwyczajny respekt. I nie chodzi o to, czy ma się dr przed nazwiskiem, czy prof. Chodzi o szacunek do wiedzy danej osoby. Bo tytuł nie zawsze idzie w parze z wiedzą. Są osoby z doktoratem, których studenci przewyższają swoją wiedzą. Są też istni geniusze, którzy wiedzą wszystko na dany temat i nie tylko. Gdy się ich słucha, można paść przed takimi osobami na
kolana. Są tacy, że gdy czyta się ich bio grafie, siadamy z wrażenia. Pracowali w takich miejscach w których nam się nawet nie śniło być, a nawet marzyć. CERN? No problem. Są tacy i to wśród nas – Polaków, możemy z nimi porozmawiać, podyskutować, mieć zajęcia i się od nich uczyć. Mają osiągnięcia, choć na co dzień się o nich nie słyszy. Ale mają gigantyczną wiedzę, mają zaplecze naukowe i chociażby z tgo powodu powin niśmy mieć do nich szacunek. A jeśli już nie o naukę chodzi, to chociaż o wiek. Gdzieś ten szacunek powinien być. Czemu? Bo to świadczy o naszej kulturze osobistej. Nie musimy cenić wiedzy, możemy się nie pasjonować tym, co oni, ale jednak. Może i to przychodzi z wiekiem. Szczeniak na pierwszym roku studiów nauczony w liceum, że do wszys tkich mówi się profesorze, palnie czasem głupotę. Nie wie czego może się spodziewać. Nie każdy od początku też wie, jak studia wyglądają. Ale cóż, taka prawda.
9
Wersja średniowieczna może niekoniecznie będzie nam podchodzić, wersja kampusów w stylu amerykańskim – pewnie jak najbardziej, bo kto by nie chciał imprezować. My uczelnie wyższe mamy, jakie mamy. Dzisiaj ponoć studiuje każdy po to, by mieć papierek. A nawet jeśli nie każdy, to jednak spora część biega na uniwerek częściej bądź rzadziej, po to, by po prostu zaliczyć sesje. W tej maso wości jednak gdzieś zaginął szacunek do wiedzy, do wiedzy nie tyle czyjejś osoby, co wiedzy ogólnej, wiedzy jako pewnej wartości. Czasami z wielką przyjemnością słucha się niektórych starszych wykładow ców o tym, jak to oni studiowali, gdzie
10
byli, co robili. Czego dokonali! Nie suchej wiedzy, którą każdy z nas sobie przeczyta w Wolnej Encyklopedii. Ale wiedzy żywej, bo ta wiedza wciąż żyje w tych ludziach. Może i czasami wręcz na wykładach umiera się z nudów, może i nie na wszys tko mamy ochotę chodzić. Ale czasem z głupiego szacunku wypada chociaż nie gadać jak najęty. Milczenie jest ponoć złotem. A jeśli już nie umiesz się powstrzymać, to albo nie przychodź i nie utrudniaj życia innym, albo zmień sposób porozumiewania się z innymi.
Delanowska
Kiedyś było lepiej…
P
odczas jakiejś rozmowy z pewnym profesorem odnośnie PRLu, zadał mi on pytanie, dlaczego ludzie mówią, że kiedyś było lepiej. Nie pam iętam już co odpowiedziałam, pewnie zresztą moja odpowiedź nie była zbyt składna (no bo skąd mam to wiedzieć), ale pamiętam odpowiedź profesora: „Bo wtedy ludzie byli młodsi i mogli więcej wypić”. Dzisiaj pokolenie dwudzi estolatków już zaczyna narzekać, że kiedyś było lepiej. I to w różnych aspektach. Wspominamy słodycze, różne przysmaki… Zwracamy uwagę na to, że ten czas biegł jednak wolniej, bo to dzieciństwo było fa jniejsze, a patrząc na dzieciństwo obec nych dzieci to… one go nie mają. Nie ma
zabaw na podwórku, nie ma łażenia po drzewach. Nie ma nawet genialnych bajek Disneya typu Król Lew. Nie da się ukryć, że kiedyś było lepiej. A może nie tyle lepiej, co inaczej. Dzisiaj nasze życie toczy się wirtu alnie. Na Facebooku, Instagramie czy Snapchacie. Rośnie pokolenie nastolatków, które wszystkim się dzielą na Snapie. Wysyłają w świat swoje prywatne życie. Zarabiają krocie na YouTube, bo dzielą się cząstką siebie. Parę lat temu pokolenie piętnastolatków nie było tak przedsiębiorcze i jeszcze nie potrafiło zar abiać dużej ilości pieniędzy. Pewnie nawet nikt nie wpadł na pomysł, by dzielić się swoim życiem i na tym zarabiać. W końcu Big Brother to było dla niektórych jakieś wielkie nieporozumienie.
11
Dzisiaj dwulatek dostaje smartfon czy tablet swojego rodzica i ogląda co tam sobie znajdzie czy gra w jakaś grę. A rodzic ma święty spokój. My zaś tęsknimy do tego, co było. Gdy ostatnio na YouTubie włączyłam, chyba właściwie przez przypadek, piosenkę z Disneyowskiego Herkulesa, moja siostra widziała to pier wszy raz i totalnie nie wiedziała o co chodzi. Inne bajki z klasyki Disneyowskiej – to samo. My zaś totalnie nie rozumiemy tego, co nastolatki robią dzisiaj. Wydaje nam się to dziwne, niezrozumiałe, a wręcz głupie. Dla nas kiedyś było lepiej, dla naszych rodziców to samo, chociaż tyczy się to ich lat młodości, dziadkowie też chętnie wspominają, że dawniej było lepiej. 100 lat to właściwie nie dużo. To stosunkowo mało, jednak dzisiaj, w dobie Internetu, to szmat czasu. My już nie
Dodaj nas na Snapchacie: 12
pamiętamy, nie interesuje nas to, co dzi ało się tydzień temu. Dla nas liczy się tu i teraz. Ta natychmiastowość. Nie jesteśmy w stanie się wylogować do życia, bo nasze życie, w większym bądź mniejszym stopniu, dzieje się w In ternecie, w social mediach. Kiedyś było lepiej, każdy to powie, bo patrzy przez pryzmat siebie i swoich wspomnień. Bo ten świat wydawał się być dla nas ciekawszy, bardziej pobłażliwy. Dzisiaj tak nie jest i już tak dla nas nie będzie. Pokolenie dzisiejszych pięt nastolatków też niebawem powie, że kiedyś było lepiej. Choć dla nich i dla nas „lepiej” nie będzie znaczyć tego samego.
Delanowska
czas_magnifier
(Nie)przypadkowa podróż do Indii Z Michałem Kaliną o spotkaniu z Dalajlamą, podróżowaniu po indyjskich wsiach i nieprzypadkowości rozmawiała Klaudia Chwastek Klaudia Chwastek: Dlaczego zdecy dowałeś się w ogóle wyjechać? Podróżowałeś też wcześniej, ale gdy słyszy się o Twojej wyprawie do In dii, wydaje się ona być nieco nieprawdopodobna. Michał Kalina: Nie, dlaczego? Oczy wiście było to wyzwaniem, ale całkiem naturalnym z mojego punktu widzenia. Co twoim zdaniem jest nieprawdopodobne? Te wszystkie przygody, które ci się przytrafiły, a do których zaraz prze jdziemy. Ale też to, że spakowałeś plecak i ruszyłeś w podróż, spędza jąc w Indiach cztery miesiące. Wiesz, to nie było do końca tak, że rzu ciłem pracę i pojechałem na ten wyjazd właściwie z dnia na dzień. Zawsze każdy z
14
nas ma w głowie pomysły, które chciałby zrealizować. Mnie zawsze interesowało podróżowanie i jak miałem okazję, to jechałem ze znajomymi na dwa, trzy ty godnie, czasem na miesiąc. I to podróżow anie zawsze gdzieś było, ale nie na takiej zasadzie, że wyjechałem i nie mam niczego, co mnie trzyma. No wiesz, że mo gę wyjechać i wrócić za trzy, cztery miesiące… albo kiedy mi się spodoba. Stwierdziłem, że fajnie będzie pojechać i wrócić kiedy chcę. Przygotowałem się tak, żeby nie martwić się, że za miesiąc skończą mi się pieniądze. Pracowałem i specjalnie nie wydawałem pieniędzy na nic innego. Wszystkie pieniądze, które się dało, odkładałem na wyjazd. Wiedziałem, że w czerwcu ją skończę i od tego mo mentu zrobię to, na co mam ochotę. Mam
pieniądze i nie muszę się martwić, że pora iść do pracy, że mam jakiś projekt… Nic nie muszę. Jak chcę, to sobie pojadę tam czy tam. To było obojętne. Zamknąłem pewien etap w życiu, kolejny był sprawą otwartą. I wylądowałeś w Indiach, które nie miały być twoim punktem docelow ym. Nie, ja chciałem jechać do Tybetu. To bardzo ciekawe miejsce. Obecnie jest częś cią Chin, w latach 50. został zaatakowany przez armię Mao Tse Tunga i włączony w teren Chin. Wcześniej to było osobne państwo. Jest jednym z najbardziej strzeżonych miejsc w Chinach. Chciałem tam strasznie pojechać, by zobaczyć jak to wszystko wygląda. Ciężko się tam dostać i stwierdziłem, że to jest idealne na taką wyprawę, bo masz czas na długie
oczekiwanie na przepustkę. I stwierdz iłem: dobra, tak to sobie zaplanuję. I za cząłem ustalać w głowie jak tam się dostać, zacząłem się kontaktować z bi urami podróży… Zacząłem szukać biletów do Chin, do Nepalu czy gdziekolwiek, by móc wylądować i potem się tam przedostać. Wszystkie bilety podrożały. W sumie ten Mombaj się pojawił, stwier dziłem: a w sumie polecę do tego Mom baju. I jednak zdecydowałeś się na podróżowanie po Indiach. Co cię tam zatrzymało? Nie umiem ci podać logicznych argu mentów, bo ich nie mam, nie działałem w taki sposób. Stwierdziłem, że jadąc na ten wyjazd zrobię wszystko tak, jak się mówi, że się powinno zrobić. Że jak cię coś jara w danym momencie, to to robisz. Nie
15
mieć w głowie tych wszystkich myśli z cyklu „powinienem to zrobić”, totalnie się odczepić od tego. Kiedyś starałem się tak działać, ale to nie było na 100%. Więc stwierdziłem, że teraz robię na 100% i zobaczę jak to będzie wyglądać. Ja nie miałem żadnych argumentów, że muszę jechać tu czy tam… Wpadał mi do głowy pomysł i to robiłem. Przyjechałem na miejsce z zamiarem, że jadę dalej w Azję, ale jakoś tak się zdarzyło, że zostałem. Chciałeś nauczyć się medytacji i właściwie przez przypadek trafiłeś do Centrum Medytacji Vipassana. Wziąłem udział w dziesięciodniowym kur sie. Ale to było tak: wyobraź sobie – jestem w Polsce i od czterech, pięciu lat, może więcej w głowie pojawiała mi się myśl o medytacji. Gdzieś tam kiedyś
16
zaglądnąłem do jakiejś książki, przeczytałem jakiś artykuł i tak powoli, powoli się interesowałem, ale to nie było na poważnie. Byłem jeszcze na jakiś spotkaniach, ale zupełnie nie o to mi chodziło. Obraz w mojej głowie był zu pełnie inny. Siedzę gdzieś w Azji w oddalonym od ludzi ośrodku i przez kilkanaście dni medytuję jak mnich. Ale stwierdziłem, że to jest nierealne, bo takie rzeczy to tylko w filmach. Nawet nie wiedziałem jak się za to zabrać Co miałem wpisać w Internecie: „medytacja kursy jak mnich”? Nie ma jak tego znaleźć. Więc stwierdziłem: jak się uda, to się uda. Nie czułem czegoś takiego, że muszę to zrobić. Więc w ogóle się tym nie przejmowałem. No i przez przypadek tam trafiłem i było to dokładnie to, co sobie wymyśliłem, mi ało dokładnie taką specyfikę. Teren
zamknięty, przez dziesięć dni byłem jak mnich, dostawałem jedzenie od innych, jako dar. Wszystko było z dobroci innych ludzi i te kursy tak działają. Dziesięć dni w zamknięciu. Jak to dokładnie wyglądało? To był ośrodek u podnóża dużej zaziel enionej góry. Przychodzisz na taki kurs, dostajesz własny pokój i wyżywienie na 10 dni. Musiałem oddać telefon, portfel, dok umenty – wszystko, czyli tak, bym miał tylko ubranie, szczoteczkę do zębów. 4:30 pobudka i do 6:30 sesje medytacji. Nie siedziało się nigdy dłużej niż godzinę. Za wsze była jakaś pięciominutowa przerwa. I te medytacje wyglądały tak, że przez 56 minut nauczyciel mówił co masz robić, na czym masz się skupić i potem przez godz inę samemu się trenuje. Potem pięć minut przerwy i kolejna sesja. I tak przez jakieś 12h każdego dnia. I tak ci się spodobało, że spędziłeś tam 30 dni? Nie, skończyłem ten kurs. Wyszedłem i za cząłem działać dalej, ale zauważyłem, że ten kurs mi się podobał. Stwierdziłem więc, że chcę to powtórzyć i poszedłem na kolejny. To było jakieś półtora miesiąca po tym pierwszym, a potem stwierdziłem, że zrobię jeszcze wolontariat. Zdecydowałeś się podróżować po in dyjskich wsiach. Jak one wyglądają? Ta mniej znana strona Indii? Są zupełnie inne niż miasta. Powiedzmy sobie, że indyjskie miasta są już całkiem nowoczesne. Ludzie, którzy tam mieszka ją, nie odstają zbytnio mentalnością od nas. Żyjemy w globalnej wiosce i da się znaleźć wspólny punkt zaczepienia. Nato miast jeśli chodzi o wsie, to jest totalny hardcore. Tam się za dużo nie zmieniło. Owszem, spotkasz ludzi z telefonami. Były takie sytuacje, że byłem we wsiach, w których nie miałem wody, ale miałem dostęp do Internetu. W Indiach coraz
więcej ludzi ma smartphone'y, Internet jest coraz tańszy. Ale wieś wygląda nadal tak samo. Więc mamy kobietę, która ma palenisko na ziemi, trzycztery kawałki drewna, na tym jakaś miska i gotuje. Wszystko jest naturalnie zbierane. W Europie ludzka praca jest kosztowna, więc wprowadza się automatyzację. W In diach nikt się nad tym nie zastanawia, tylko, jak potrzeba rąk do pracy, to zatrudnia się kolejne trzy osoby. To nie jest kosztowne. Dużo osób robi manualne rzeczy. Dzieci też pracują? Tak, dzieci też pracują, ale pracują głównie dzieci rolników. Dla nich to jest naturalne. A jacy są ludzie? Różnią się od tych z miasta? Są bardziej szczerzy. I to nie tyle dotyczy Indii, co każdego miejsca na ziemi. Ludzie na wsi są bardziej szczerzy i otwarci – i tak było i w Gruzji, i w Indiach, i w innych miejscach. W Polsce też mi się wydaje, że tak jest. Może ci ludzie są prości, może mniej wykształceni, ale cię ugoszczą, dadzą ci jedzenie. Mogą nie znać się na twoich poglądach i tak dalej, ale wydaje mi się, że ci, którzy jeszcze w jakiś sposób żyją w zgodzie z naturą, są przyjaźni. Byłeś cztery miesiące w Indiach i na swojej drodze spotkałeś wielu ludzi. I właściwie jeden spotkany człowiek doprowadził do twojego spotkania z Dalajlamą. Jak to się stało? Po prostu spotkałem odpowiednich ludzi w odpowiednim miejscu. Nie umiem ci powiedzieć jak to się stało. Samo się stało. Przypadek? Nie, nie sądzę, żeby to był przypadek. Po prostu takie rzeczy się zdarzają. Nie da się połączyć pewnych faktów ze sobą. Nie wiem jak to się stało, że się spotkałem z Dalajlamą. Wierzę, że jeśli czegoś chcesz,
17
to to się stanie, tylko trzeba się po prostu wyluzować i nie być przywiązanym do tej myśli. Ten brak planowania miał chyba duży wpływ na twoją podróż? Tak. Wyobraź sobie, że planujesz wycieczkę stąd do Warszawy. I jak zorgan izujesz każdy punkt po drodze, to albo będziesz się źle czuła, że omija cię jakaś przypadkowa przygoda, albo – gdy zrobisz dla niej wyjątek – posypie Ci się plan i też będzie źle. A jak nie masz planu, nie masz tego uczucia. Wiesz, gdzie chcesz dojść, ale nie masz ustalonych kroków. Ja wiedziałem mniej więcej, jak miała wy glądać moja wyprawa, ale nie miałem nic ustalonego krok po kroku. Chciałem podróżować po wsiach, chciałem robić trochę zdjęć – a gdy zaczęło mi się to nudzić, to zastanawiałem się, czego jeszcze mi brakuje na tej wyprawie. I wtedy wracałem do tej swojej wizji i było to bardziej wybieranie tego, na co mam ochotę, gdyż miałem jakąś wizję całości. A twoje spotkanie z Dalajlamą? Udało ci się uczestniczyć w audi encji. Jak to w praktyce wyglądało? Przyszedłem do budynku adminis tracyjnego. Potwierdzili moją tożsamość, potem przeszliśmy kontrolę, musiałem oddać telefon, aparat, wszystko, co elektroniczne. Razem z Dalajlamą przyszło około dziesięciu osób i mówili co trzeba robić. Gdy podchodziłem do Dala jlamy, to powiedzieli mu: „to jest Michał z Polski”. Do Indii nie byłeś początkowo przekonany, gdy tam pojechałeś? Nie tyle nie byłem przekonany, tylko mi ałem coś takiego w głowie, że chciałbym przejechać Azję od kraju do kraju. Ale de facto okazało się, że wcale nie o to mi chodziło. Nie miałem takiej potrzeby. Stwierdziłem, że wolę się skupić na jednym miejscu i poznać je lepiej. Moi
18
znajomi, którzy wyruszyli w tym samym czasie co ja, odwiedzili 6 krajów i pytali się mnie, czy się nie nudzę itd. A przecież In die to tak ogromny kraj i tak wiele w nim można zobaczyć, więc miałbym wyjeżdżać tylko po to, żeby powiedzieć, że zobaczyłem pięć krajów zamiast jednego? Stwierdziłem, że po prostu wolę zostać w jednym miejscu. Może gdybym pojechał gdzieś indziej, to zdarzyłoby się coś ciekawszego,, ale tak się stało, że byłem w Indiach i to mi wystarczy. Według ciebie podróż to odkry wanie siebie? Może być, ale nie musi. I co tobie tak naprawdę dała ta wyprawa? Ta i inne, w których uczestniczyłeś? Potwierdziłem swoje przekonanie, że nie ma sensu planować tak w 100%. Z jednej strony naturalne wydawało mi się, by nie planować, a z drugiej strony wszyscy wokół mnie mieli plany, jakąś wyznaczoną ścieżkę. No i tak w sumie okazało się, że planowanie się u mnie nie sprawdza. To jest jedna rzecz. A po drugie, że za każdym razem, gdy się odejdzie od tego, co jest to bie znane, człowiek patrzy na to z pewnej perspektywy, z góry i ma cały obraz. Bo tutaj w Polsce, jak siedziałem całe życie, miałem tych samych znajomych, te same miejsca, tkwiłem w tym, to nie byłem w stanie się zdystansować. Dlatego wydaje mi się, że dobrym sposobem na dys tansowanie się jest odejście gdzieś dalej, w zupełnie inne miejsce. I to odejście daje ci możliwość patrzenia na coś z innej per spektywy, sprawdzenia, czy te zachowania są dobre, czy złe. Czy twoi znajomi to są tacy ludzie, z jakimi chcesz się spotykać, czy nie? Czy ty udajesz kogoś, czy nie? Tego nie da się ocenić tkwiąc w tym śro dowisku. I to nie muszą być Indie, to może być nawet wyjazd gdziekolwiek, zmiana otoczenia. Chodzi o ciekawość otoczenia i zadawanie pytań. I to jest tak, że ja
spotykałem ludzi, którzy jechali do Indii i mieli takie same doświadczenia jak ja, ale zupełnie inne rzeczy z tego wyciągali. Na przykład widzieli jakiegoś gościa, który robi jedzenie na ulicy i daje to komuś do jedzenia. I jedna osoba zauważy, że ktoś podaje mu rękami, że jest na ulicy a dookoła jest brudno i skupi się na tym, a druga osoba może skupić się na tym, jakie smaki poznał, jak dobre jedzenie zrobił. Wszystko zależy od podejścia jakie masz, czy jesteś ciekawa dlaczego jest in aczej niż u ciebie, jak ci ludzie myślą. Tym bardziej, że Indie to zupełnie inna kultura od naszej. Spotkałeś na swej drodze kogoś, kto się tam w ogóle nie odnalazł? Tak, większość Europejczyków. Bo prob lem jest taki, że Indie to jest jeden z brud niejszych krajów. Pracuję z koleżanką, która jest Irakijką z pochodzenia, i opowiadała mi, że jej wujek mieszka w Arabii Saudyjskiej – a kraje arabskie nie są znane z czystości – ale ten wujek po
jechał do Indii i stwierdził, że jest tam ogromny syf. Więc jeśli osoba z krajów ar abskich mówi, że jest totalnie brudno, to musi coś w tym być. I to jest jeden z więk szych problemów. Że ten totalny chaos za słania wszystko. I Europejczycy tylko na to zwracają uwagę: jak może być tak brudno. Bo Europejczycy patrzą przez pryzmat swojej kultury, że ta nasza kultura jest najlepsza. Tak, i to jest właśnie duży problem, że porównujemy się na takiej zasadzie „a bo u nas w Europie jest tak”. My mamy czysto na ulicach, to mamy lepszą kulturę, jesteśmy bardziej zaawansowani. I to jest największy problem. Co najbardziej cię zaskoczyło w In diach? Otwartość ludzi. To, w jaki łatwy sposób jest się w stanie poznać człowieka na ulicy. Może dlatego, że byłem białym człow iekiem i ludzie mnie zaczepiali? Nie ma tej ciekawości w Europie. Ludzie się wstydzą
19
podejść. Zobaczysz kogoś na ulicy, kto cię zainteresuje, jest na przykład ciekawie ub rany. To w Europie jest tak, że nie pow inno się podejść do innej osoby, bo to nie twoja sprawa. A w Indiach to jest normal ne. W ogóle się nie przejmują, że coś wypada a coś nie. Taka bezpośredniość. I to mnie bardzo zaskoczyło. W jednej z wiosek ponoć byłeś pier wszym białym człowiekiem od iluś tam lat? Tak. Pierwszym gościem, który przyjechał po 1950 albo 1960 roku. Generalnie, nikogo nie było w tej wsi, odkąd Brytyjczycy opuścili Indie. Kiedyś tam w 1950 przyjechał jakiś oficer i to było tyle. A od strony technicznej jak wyglądał twój wyjazd? Gdyby nie sprzęt, to mój plecak ważyłby 810 kilogramów. Czyli wziąłem tylko naj potrzebniejsze rzeczy. Przez to, że podróżowałem już wcześniej, wiem co powinno się zabrać. Zawsze biorę siedem podkoszulków, żeby mieć ten cykl raz w tygodniu. Ja przez te cztery miesiące
20
prałem wszystko ręcznie, więc mu sisz brać podkoszulki, których ci nie żal, bo po czterech miesiącach te podkoszulki wyglądają tra gicznie. Taka sama ilość bielizny, skarpetek w ogóle się nie bierze do takich krajów. Jeśli jedziesz do ciepłych krajów jak Indie, wystar czą ci krótkie spodenki, podkoszulek i klapki. I w ten sposób ci dużo lżej. Potrzebujesz jeszcze z jedną bluzę i coś prze ciwdeszczowego. Ewentualnie jakieś kosmetyki, ale bardzo pod stawowe. I to jest tyle. Musisz być świadom tego, że jeśli bierzesz coś więcej, musisz to potem nosić. Oczywiście, nie da się tak spakować za pierwszym razem, bo zawsze będzie ci się wydawać, że coś jeszcze ci będzie potrzebne. A człowiek uczy się na własnych błędach. Ja wziąłem bardzo podstawowe rzeczy i miałem jeszcze sprzęt fotograficzny, który ważył drugie tyle. Nocowałeś przez couchsurfing? Tak, właściwie 90% moich noclegów odbyło się za sprawą couchsurfingu. I bardzo go polecam, jeśli rzeczywiście chce się podróżować i poznać ludzi i ich kulturę. To jest najprostsza rzecz na świecie. Trzeba sobie tylko dobrze uzu pełnić profil, by być interesującym dla tej drugiej osoby. Czy spotkałeś na swej drodze jakieś zagrożenia? Zagrożenia? Takiego typowego zagrożenia, żebym rzeczywiście bał się o swoje życie, to nie. Raczej śmieszne przygody. Opowiem ci taką historię: jechałem właśnie do tego Dalajlamy, mi ałem nocować w tej miejscowości, ale nie udało mi się dotrzeć na czas. Utknąłem. Tam gdzie się znalazłem w ogóle nie było gdzie się zatrzymać. Nie miała żadnych hoteli, ani niczego w tym rodzaju. Ja
w drodze, jadąc tam, już wiedziałem, że się nie dostanę i musiałem sobie załatwić jakiś nocleg, bo to już są Himalaje i nie mogłem sobie pozwolić na to, by czekać do rana na mrozie całą noc. I pogadałem z jakimś gościem, który jechał obok mnie w autobusie i okazało się, że to jest żołnierz indyjski i mówię mu, że potrze buje się tam dostać i nie mam gdzie spać i powiedział, że mi pomoże. Wyszedł z autobusu i mówi: „No, ja na pewno coś znajdę, jakiś guest house czy coś”. Od razu jeszcze wziął kolejnego gościa, takiego fa ceta, powiedzmy sobie 50 lat, wąs, duży brzuch, niezbyt zgrabnie ubrany, taki raczej niechlujny. No i poszliśmy sobie we trójkę w poszukiwaniu noclegu na jakieś 67 godzin, żeby się tylko przespać i z samego rana wsiąść w autobus i po jechać do góry. No i trzech gości, którzy się w ogóle nie znają poszli szukać. I znaleźliśmy. Powiedzieli, że ok i że mnie nie spiszą jako obcokrajowca, ale mu sieliśmy opuścić pokój przed szóstą rano. Jedno duże łóżko, trzech gości, którzy się kompletnie nie znają. Ja wybrałem miejsce po prawej stronie, koleś z wąsem po lewej, a w środku żołnierz. Ja wszedłem do śpiwora, oni się przykryli ko cem i poszliśmy spać. Bo chodziło tylko o to, żeby przeczekać do rana. I około trze ciej w nocy, budzę się, coś się dzieje i koleś z wąsem coś bardzo intensywnie mówi, a ten koleś z armii z nim dyskutuje. Jest noc, nie wiem o czym oni dyskutują. I nawet jak nie znasz języka, to czujesz, że coś jest nie tak. I ten koleś z armii odwró cił się do mnie i mówi „Ej, źle trafiliśmy. To jest gej i chce zrobić tutaj orgię z nami i próbuje mnie przekonać.” Myślę: „Fa jnie, jestem w pokoju z dwoma gośćmi, których nie znam, jeden z nich jest jakimś psychopatycznym gościem, który mnie próbuje przekonać, żeby z nim uprawiać seks. To nie jest dobre miejsce”. Trochę byłem przerażony. Ale nie mogłem wyjść, bo było zimno na zewnątrz. Tylko tak siedziałem i czekałem aż facet skończy już
dyskusję. . Więc możesz sobie wyobrazić, że już nie poszedłem w ogóle spać. I w sumie nic się nie zdarzyło, ten koleś rano wstał i uśmiechnięty powiedział: „No, jak wam się spało?”. Nie udało mu się nas na szczęście przekonać do niczego, ale to była nieciekawa sytuacja, bo przez kilka godzin byłem w niepewności. Dla mnie ta twoja podróż, to trochę podróż przypadków. Gdzie przypadek goni przypadek. Dla mnie to nie są przypadki. Dlaczego? Bo uważam, że jeśli powiesz, że to są przypadki, to znaczy, że nie masz wpływu na swoje życie. A każdy ma wpływ na swo je życie, tyko ten wpływ może nie jest taki, że idziesz na środek ulicy i mówisz, a wszystkie auta się zatrzymują i wszystkie stają. Bo nie mamy takich super mocy. Ale uważam, że mamy możliwość przyciągać do siebie pozytywne zdarzenia, a jeśli będziemy myśleć negatywnie, to będziemy przyciągać negatywne zdarzenia. Przyczyna – skutek. I to jest dla mnie tak logiczne, że ja wierzę, że to działa. Że ta przyczyna – skutek nie następuje od razu, tylko czasem jest tak, że coś robisz, a po tem ten skutek masz po miesiącu, po dniu, po godzinie, w zależności od tego, co się dzieje. Gdzie chciałbyś jeszcze pojechać? Jakie masz cele podróżnicze? Wiesz, każdy wyjazd ma jakiś cel w sobie. Teraz planuję wyjechać do Doliny Krze mowej i Nowego Jorku. To są dwa takie miejsca, które chciałbym odwiedzić. Dlat ego, że od jakiegoś czasu siedzę już w technologii, a Dolina Krzemowa jest takim centrum technologii. I tam bym chciał pojechać. Na pewno tam jadę, ale nie wiem jeszcze kiedy, czy to będzie za miesiąc czy nie, ale na pewno do września tam wyjadę. Tego już jestem pewny. Druga rzecz, to jest Afryka, ale gdzie, to
21
mnie nie pytaj, bo tego jeszcze nie wiem. Dużo czytałem o tym, że Afryka się zmi enia, bo Chińczycy dużo tam inwestują i przez ostatnie 510 lat diametralnie się zmieniła infrastruktura, sposób bycia Afrykańczyków, ale tylko w kilku krajach. Chciałbym właśnie pojechać do kilku kra jów, które bardzo mocno się zmieniają. Zobaczyć to jak teraz jest i na przykład po jechać za dziesięć lat i zobaczyć jak to wszystko się zmieniło. Czyli Stany i Afryka na razie.
zobaczyć na twoim kanale na You Tubie? Tak. Na pewno myślę, że tak. Na razie będą materiały z Indii, a jak się skończą, to będę też wrzucać materiały z takiego codziennego życia. Z jakiś ciekawych tem atów, które spotykam na co dzień. To ja ci życzę powodzenia. Dziękuję. Zdjęcia: Michał Kalina YouTube: Michal Kalina Snapchat: MichalKalina
I
22
twoje
podróże
będzie
można
Śmiech przez łzy, czyli wojna w wydaniu Benigniego P
oczucie humoru. Mało kto wie, że czasem okazuje się najcenniejszą rzeczą, jaką możemy posiadać. Niestety, w dzisiejszych czasach o uśmiech coraz trudniej. Kryzys gospodarczy, niż demo graficzny, groźne anomalie pogodowe, kult pieniądza, choroby, porażki… Z czego tu się cieszyć? Że o dystansie do siebie i obracaniu nieprzyjemnych sytuacji w żart już nawet nie wspomnę. Uważam to za wielki błąd. Ludzie chodzą przygnębi eni, rozdrażnieni, patrzą na drugiego wilkiem, zauważają w życiu jedynie dwa kolory w czystych odcieniach: czerń i biel. Tymczasem poczuciem humoru oraz sza lonym optymizmem można ocalić komuś życie. Na całe szczęcie wiedział o tym Roberto Benigni i przekazał tę zbawienną prawdę całemu światu w filmie Życie jest piękne. Film jest genialny, piękny, szczery, pełen emocji, zaskakujący. Istny majster sztyk – i nie wyrażam tutaj tylko subiekty wnej opinii. Popierają to mocne dowody, najwiarygodniejsze jakie mogą być: fakty. Życie jest piękne trafiło do światowych kin
24
w grudniu 1997 roku, do polskich nieco ponad dwa lata później, od razu zdobywa jąc serca zarówno publiczności, jak i krytyków filmowych. W sumie Roberto Benigni zdobył aż trzynaście różnorakich (naprawdę niebanalnych!) statuetek, w tym trzy Oscary, oraz dziewiętnaście nominacji do innych nagród filmowych na całym świecie. O czym zatem opowiada ten film, zapytacie pewnie, skoro tak mocno wstrząsnął światową publicznoś cią? Mówiąc w skrócie: o dobrze znanych wydarzeniach w mało znanej konwencji. Guido jest z pochodzenia Żydem. W roku 1939 przyjeżdża do włoskiego mi asteczka, by otworzyć własną księgarnię. W czasie zdobywania papierów, pozwoleń i niezbędnych sygnatur pracuje jako kel ner w jednej z restauracji. Moim zdaniem główny bohater, którego odgrywa sam reżyser i równocześnie współautor scen ariusza, stanowi najlepiej wykreowaną postać w całym filmie. Może wynikać to właśnie z tego, iż Roberto Benigni doskonale wie co i jak chce przekazać, co pragnie uwypuklić. Nie zachodzi dość częsty konflikt na linii aktorreżyserscen arzysta, gdyż wszystkie te role pełni jedna
osoba. Guido jest bardzo zabawny, dow cipny, sprytny, kokietujący, zaradny, przy jacielski. Wydaje się, że jego zbawiennym przepisem na życie jest śmiech. Po prostu nie da się go nie lubić. Po długich, pełnych humoru perypetiach, poślubia swoją wybrankę, miłość od pierwszego wejrzenia (w tej roli Nicoletta Braschi) i na świat przychodzi upragniony synek Giosue. Ni estety, w świecie dorosłych wszystko co piękne szybko się kończy. Semicki ro dowód oraz wcielanie w życie czasem zbyt szalonych planów wpędza rodzinę w prawdziwe kłopoty. Żartobliwy kelner i jego synek zostają wysłani pociągiem do obozu pracy. Ta scena została naprawdę brawurowo oraz bardzo wymownie pokazana. Chwila, w której widz na dosłownie pół sekundy przed bohaterką orientuje się co zaszło, jest jednocześnie niesamowita i przerażająca. Wywołuje efekt wyparcia, niedowierzania, a nawet zatrzymania na ułamek sekundy wszys tkiego, co dzieje się dookoła. Wydawać by się mogło, iż Życie jest piękne właśnie w tym momencie powinno się skończyć. Niejeden reżyser przebywanie w obozie
już pokazał, wszyscy dobrze wiemy (a przynajmniej tak nam się wydaje) jak potoczą się dalsze losy bohaterów; wszy scy właściwie stawiamy na pewną śmierć. Popełniamy ogromny błąd, gdyż dopiero od tej chwili unaocznia się geniusz pomysłu na film. Czym jest tak szumnie wyobrażane życie w obozie? No jak to czym! Grą oczywiście. I to nie byle jaką, bo z wspaniałymi nagrodami – za tysiąc punktów gwarantujących wygraną dostaje się prawdziwy czołg! Właśnie dzięki poczuciu humoru ojca oraz jego niewyo brażalnej miłości do dziecka Giosue nie przeżywa tak naprawdę koszmaru za głady: oboje nie dają się zwariować. Czyż ten wątek nie jest jednoznacznym potwi erdzeniem mistrzostwa Roberto Benig niego? Przenieśmy się w czasy okupacji. Trafiamy do obozu: głodujemy, harujemy, marzniemy, chorujemy, jesteśmy szykanowani, po prostu z dnia na dzień zbliżamy się do śmierci. Kogo z nas stać by było na nie wyklęcie motta „życie jest piękne”? Czy komukolwiek wciąż dopisy wałby dobry humor i to najlepiej za dwo jga? Gwarantuję, że nikomu. Niech
25
znajdzie się ktoś, kto mnie poprawi. Be nigni wpadł na coś, czego nie wymyślił nikt wcześniej – bezapelacyjnie zasługuje na miano geniusza. Życie jest piękne uważam za arcy dzieło. Zapada głęboko w pamięć, wzrusza, sprawia, że we wnętrzu człow ieka coś zaczyna się dziać. Po oglądnięciu włoskiej tragikomedii wojennej byłam wręcz zdruzgotana, zwłaszcza na początku. Nagle zrodziło się tysiące pytań, łzy same popłynęły z oczu. Współczułam bohaterom, opłakiwałam ich losy jed nocześnie obiecując sobie, że już nigdy więcej nie poświęcę ani sekundy na zmartwienie, bo naprawdę nie warto. Czy to już słynne katharsis? Może jeszcze nie, ale naprawdę niewiele brakuje. Film Be nigniego powinno się obejrzeć, zapam iętać, polecać innym. Dlaczego? Żeby
zapewnić temu dziełu przetrwanie, wieczność poprzez obdarowanie go życiem w swej pamięci. Jest to szczególnie ważne, gdyż historia, którą uraczył nas Roberto Benigni, stanowi prawdziwą perełkę wśród obecnych głupawych amerykańskich (i nie tylko) komedii. Świ at rzekomo nazywa je zabawnymi. Lecz jeśli chcesz zobaczyć prawdziwe poczucie humoru, opowieść z kraju pizzy i makaronu jest stworzona właśnie dla ciebie. Ożywa za każdym razem, kiedy naciskasz „play” w swoim odtwarzaczu plików wideo…
Joanna Wrona
Hańba, zdrada, Figa z makiem H
ańba to zespół znany, a przynajmniej tak mi się wydaje, wyłącznie w kręgach anarchistycznych i lewicowych. I choć kręgi to bardzo zacne, to jednak myślę, iż za wąskie na tak ciekawy projekt. Pierwsza długogrająca płyta tego zespołu – zatytułowana notabene Figa z makiem – powinna dotrzeć przede wszystkim do uszu młodzieży wychowywanej w kulcie III RP i, słusznie, przeciw niej się buntującej, lecz, niesłusznie, gdzieś w myślach (ideach) pragnącej powrotu do II RP. Figa z makiem to płyta właśnie o tych czasach. Muzycy Hańby – jako porządni anarchiści (a więc paradoksalnie ludzie trzeźwo i głęboko patrzący na rzeczywistość i his torię) – postawili na koncept albumu opowiadającego o wycinku polskiej his torii, czyli na coś, co znamy z niedalekiej przeszłości. Podobny kierunek obrał nieg dyś zespół Lao Che. Swoją płytą o powstaniu warszawskim wypłynął na szerokie wody, po których – co pokazuje choćby ostatnia ich płyta Dzieciom – nadal zamierza, jak to Lao Che, swobodnie dryfować. A jak będzie z Hańbą? Oby stało się podobnie. Choć akurat w ich
przypadku trudno wyobrazić sobie, ażeby kolejne płyty tak bardzo różniły się od poprzednich – jak to dzieje się w przypadku płockiego zespołu. Akurat oni powinni już na zawsze zostać – jak sami siebie określają – „zbuntowaną orki estrą podwórkową”. Figa z makiem to, wbrew temu tytułowi, spory kawał porządnej, dość w sumie oryginalnej muzyki; to też świet ne, otwierające umysł teksty, opisujące czasy powojenne. A historia II RP – o czym wydaje mi się zdążyliśmy już po woli zapomnieć – to historia biedy i wyzysku, bezpardonowych walk politycz nych, których okropną konsekwencją było zamordowanie prezydenta Gabriela Narutowicza; wreszcie: to przeczucie kata strofy, starcia się dwóch wielkich widm krążących wtedy po Europie –nazizmu i komunizmu. Ale Hańba, biorąc na warsztat wi ersze takich poetów, jak Jan Brzechwa, Lucjan Szenwald, Edward Szymański i inni, przypomina tych (oprócz może Brzechwy) współcześnie wypartych twór ców, pokazuje – choć na jednej płycie da się to zrobić rzecz jasna jedynie w formie szczątkowej – te dobre strony II RP.
27
Prawda, to wtedy powstawała naprawdę świetna i różnorodna poezja. Jest więc z czego czerpać. Od razu powinniśmy też odeprzeć potencjalne zarzuty, iż oto pojawił się na polskiej scenie muzycznej zespół wcale nie oryginalny – bo czerpiący z przedwojennej „muzyki podwórkowej”, a zatem idący drogą klasyków gatunku, takich jak Stan isław Grzesiuk czy Jarema Stępowski; klasyków, których pomimo upływu lat, trudno jest „przeskoczyć”. Nie, nic bardziej mylnego. Korzenie Hańby sięgają bowiem rozmaitych kierunków muzycz nych. Jest tam przede wszystkim punkowa energia (oi!), która w mariażu z „pod wórkowym” instrumentarium (bęben, banjo, dęciaki) tworzy jednak coś bardzo ciekawego. Trudno mi bowiem przypom nieć sobie, czy kiedykolwiek mieliśmy na rodzimej scenie muzycznej (niezależnej, alternatywnej) do czynienia z tego typu combo. Niegdyś czymś podobnym był pro jekt Szwagierkolaska, w którym udzielał się choćby Muniek Staszczyk. A jednak zespół ten muzycznie był po stronie nie tak znów radykalnego rocka (trochę w zas adzie z pod znaku T. Love), zresztą zespół ten grał głównie covery, choćby wspomni anego już Grzesiuka. Hańba jest w tym względzie ambitniejsza – bo autorska. Oczywiście korzysta z tekstów wymienio nych tu już poetów, jednak muzycznie stawia na niezależność, choć oczywiście nietrudno tu dopatrzyć się też pewnych podobieństw, nie tylko też zresztą do punk rocka, ale i nawet… muzyki klezmerskiej. A zatem pomimo pozornej jed norodności, siłą Hańby jest właśnie owa zaskakująca wielość w jedności. Bez wąt pienia jest to album koncepcyjny, nie tylko pod względem przekazu, wyśpiewy wanej narracji, ale i stylistyki muzycznej, spójnej i poszukującej zarazem. A teraz trochę konkretów. Figa z makiem to czternaście „punkowych pi osenek podwórkowych”. Piosenki to bardziej zawadiackie niż rzewliwe, choć nie pozbawione niepokoju. Dzieje się tak też z tego powodu, iż zespół ten świetnie potrafi zaskakiwać zmianami tempa, co buduje swoistą dramaturgię nie tylko
28
poszczególnych piosenek, ale i całego krążka. O co chodzi Hańbie? Nie ulega wątpliwości: chodzi o oddanie klimatu międzywojennej Warszawy, a nawet więcej – Polski. Podchodzi do tego nieco inaczej niż Grzesiuk, Stępowski czy – idąc po śladach „mistrzów” – Szwagierkolaska a niedawno też duet Maleńczuk & Waglewski. Nie chodzi tym razem o pokazanie obyczajowołotrzykowskiego (może lepiej: ulicznego) charakteru tam tych czasów. Hańba przenosi opowieść o międzywojniu na niwę społeczno polityczną. I, trzeba to przyznać, dość dobrze sobie z tym poradziła. Ta czwórka muzyków świetnie prowadzi nas przez te ponad dwadzieścia lat. Nieprzypadkowo zaczyna Żandarmem Juliana Tuwima, wi erszemmanifestem swobody i wolności artysty. Ale zaraz pojawiają się utwory mniej „optymistyczne”, takie jak Figa z makiem czy Cukier krzepi, aż wreszcie, za sprawą piosenki Narutowicz, budzą się odwieczne (jak się dziś okazuje) demony nacjonalizmu. Myślę, że jest to kluczowa piosenka dla tego albumu. I jest ona – brzydko to może zabrzmi – bardzo dydak tyczna, bowiem uczy historii wypieranej, pokazuje ciemne strony polskiego nacjon alizmu. Zresztą temat polskiego nacjonal izmu – trzymającego się mocno przede wszystkim w latach 30. XX w. – zostaje podjęty, tym razem w wersji ironicznej, w piosence Narodowcy. Jest to z kolei pi osenka do słów innego zapomnianego po ety, Tadeusza Hollendra: Oni polscy bohaterzy Politycy, świetni mówcy, Kwiat młodzieży w ONRze Piękni chłopcy, dziarscy chłopcy, Dzielni chłopcy faszystowscy! I to nie koniec tematów politycz nych. Opowieść o II RP nie byłaby pełna bez ukazania napięć klasowych między burżuazją a proletariatem. Stąd znakomite utwory: Korporancik i Gmachy. Piosenką do wiersza Brzechwy Żydokomuna muzycy wskrzeszają na moment innego demona epoki, sprzężonego zresztą silnie z nacjonalizmem – demona
antysemityzmu. Ale na Fidze z makiem znajdziemy też te niepokoje i przeczucia, które towarzyszyły poetom katastrofistom. Z jednej strony zagrożenie ekspansją bolszewizmu (piosenka Bij bolszewika), z drugiej – nazizmu. O tej drugiej odnodze owej katastrofy, jaka miała nastąpić, opowiadają dwa ostatnie utwory: Depesza i Niemcy się zbroją. Hańba – nieco więc odwrotnie niż Grzesiuk, Stępowski i ich naśladowcy – podchodzi do przedwojennej Polski. Nie pokazuje ulicznego, a co za tym idzie w pewnym sensie sielskiego, przygodowego charakteru tego okresu, nie snuje ballad o tym, jak to „pani zabiła pana” albo o wakacyjnych podróżach na Bielany czy do Młocin. Wręcz przeciwnie – do tematu podchodzi politycznie i krytycznie, wylicza „grzechy” II RP: nacjonalizm, nierówności społeczne generowane przez kapitalizm, atmosferę wściekłości, ale i pewnego zaci etrzewienia w społeczeństwie; wreszcie: pokazuje atmosferę wieszczącą nadejście katastrofy. Nie mogę tu – mimo usilnych prób (wszak mam świadomość, że to jed
nak nie to samo) – uciec od porównania Hańby z Lao Che i ich Powstaniem warszawskim. Oba zespoły dzieli wiele, ale łączy to, iż nagrali płytę o historii Pol ski z wyraźnie punkowym zacięciem, z samplowaniem fragmentów przemówień z epoki (m.in. świetny ironicznie dobrany fragment do utworu Narutowicz). Dobrze by więc było, gdyby – tak jak w przypadku Lao Che – tego typu konceptalbumem Hańba dotarła „pod strzechy”, jest to bowiem płyta nie tylko znakomita muzycznie, ale i otwierająca oczy i uszy. Traktuje bowiem o wypiera nych niewygodnych fragmenty historii naszego kraju, demaskuje – podobnie jak Mrożek i Gombrowicz w literaturze – fałszywe mity. A czego nam dziś potrzeba jak nie Mrożków i Gombrowiczów? Także tych muzycznych.
Mundek Koterba
29
Zegarki, sikory, czasomierze i filmy P
onoć tak, jak kobiety gro madzą coraz to nowsze pary butów, niekoniecznie w celu ich regularnego przywdziewania, tak mężczyźni w ramach poprawienia swojego nastroju, tudzież by podkreślić pozycję i klasę, zakupują zegarki naręczne. Te niewielkie, a zarazem niezwykle praktyczne, dzieła sztuki to fantastyczne elementy zdobiące nadgarstki przedstawicieli obu płci. Dobrze dobrane stanowią idealne dopełni enie, a czasem nawet główny element gar deroby. Niewłaściwie dopasowane mogą być oznaką braku gustu czy snobizmu, a w skrajnych przypadkach wyglądają po prostu kiczowato i śmiesznie. Jednak jest to kolejny element, który wpisał się w his torię kina. Wiele marek, a nawet poszczególnych egzemplarzy jest jednozn acznie kojarzonych z konkretnymi filmami, bohaterami kina, postaciami. Lokowanie produktu? Być może. A może to właśnie filmy podnoszą prestiż przez dobór znanych marek?
30
W służbie jej królewskiej mości z rosyjską błyskotką? Niedoczekanie! Żeby od razu udowodnić powyższą zależność konieczne jest podanie za pier wszy przykład Jamesa Bonda. Na przestrzeni serii pojawiały się różne marki i modele zegarków, które nosił tytułowy bohater. Łączyło je jedno: były cholernie drogie! Pojawiały się tam Breitlingi, Rolexy, a ostatecznie z filmem kojarzy się jednoznacznie firma Omega, jeden z na jdroższych producentów zegarków. Również w ostatniej części piękny Sea master wspomnianej firmy robi piorunujące wręcz wrażenie. Jeszcze więk szego szoku można doświadczyć ujrzawszy jego cenę. Ta bowiem nie spada poniżej dwudziestu tysięcy złotych. Jednak nie os zukujmy się – to jest wizytówka 007. Pro ducentem samochodów od dawna jest Aston Martin, choć można również zobaczyć markę Jaguar Land Rover. Do tego piękne kobiety i koniecznie – drogi zegarek.
Twardziele również cenią markę… Cofnijmy się do roku 1985. To wtedy świat poznał Matrixa. Oczywiście nie chodzi mi o dzieło braci… sióstr… rodzeństwa Wachowskych! Mam na myśli Johna Matrixa z kultowego filmu Ko mando. Jeden z najbardziej znanych mięśniaków kina, Arnold Schwarzenegger, wciela się we wspomnianą wcześniej rolę i rozpoczyna swoją prywatną krucjatę. Jego celem są ludzie, którzy porwali jego córkę. Samo dzieło być może nie jest szczytem kinematografii, jednak w pewien sposób przeszło do legendy i z pewnością niemal każdy słysząc Komando od razu wie o czym mowa. Film słynie z brutal ności, mięśni Arnolda, a także jednej z na jbardziej kiczowatych scen śmierci jakie widziałem. W tym filmie również można dostrzec interesujący zegarek. Jest to model wyprodukowany przez japońską firmę Seiko – Seiko H558. Krwawy diament, czyli opowieść o dwójce „marzycieli”, chcących zmienić swój los, to jedna z uznanych ról Leonardo DiCaprio. Ciężkie kino z krwawym konf liktem w tle. Jednak niezłomność i nadzieja pomagają bohaterom wiele prz etrwać. Film godny polecenia miłośnikom przygód, DiCaprio, a także dramatów z nutą historii w tle. Zaś na nadgarstku Leonardo dostrzec można interesujący obiekt – Breitling Avenger. Piękny, a także drogi zegarek o masywnym kształcie. Za bawka godna tegorocznego laureata Oscara. Skoro podtytuł opowiada o twardzielach, to nadszedł czas na zbiorowisko najtwardszych aktorów holly woodzkiego kina akcji. Seria Niezniszcza lni w kilku odsłonach zdołała zgromadzić wszystkich: Stallone'a, Stathmana, Li, Lundgrena, Couture'a, Rourke'a, Willisa, Schwarzeneggera, Van Damme'a, Crewsa i jeszcze kilku innych. Przepraszam, pom inąłem najważniejsze nazwisko – Chucka Norrisa. Jednak przerwijmy na chwilę wyliczankę upadających na ziemię łusek a skupmy się na przewijającym się przez kilka nadgarstków zegarku – Panerai Lu minor Submersible 1950. Jedna
z ciekawszych błyskotek, jeśli tak to można nazwać, którą spotkałem w filmie. Wersja wypuszczona w tysiącu sztuk, której cena osiągała nawet sto pięćdziesiąt tysięcy złotych! Widać warto jest być na jemnikiem od spraw skrajnie beznadziej nych. I jeszcze coś dla tych, którzy uważają, że wskazówki to strata czasu – Kapitan Phillips, w którego wcielił się Tom Hanks, zdecydował się na przywdzi anie czegoś mniej eleganckiego, za to bardzo praktycznego. G Schock nie jest ani modelem kolekcjonerskim, ani lim itowaną edycją szwajcarskiego mistrza. Jest to seria popularnego koncernu Casio, o właściwościach godnych komandosów. Wytrzymały, wręcz niezniszczalny zegarek pozwala dostrzec godzinę i w dzień i w nocy, dzięki podświetleniu. Dzięki temu, porwany przez somalijskich pir atów, kapitan statku mógł dokładnie ocenić ile czasu minęło odkąd został por wany. Czerwony to nie kolor… Temat zegarków w filmie jest niczym studnia bez dna. Znawca, pasjonat w każdej niemal produkcji (Apocalypto mógłby się okazać przykładem obalającym to zdanie) dostrzeże ciekawy egzemplarz zegarka. Osobiście polecam w szczegól ności odnaleźć zegarki w takich filmach, jak Vanilla Sky, Terminator 3, a także sk romny, elegancki Oris Modern Classic z Constantine. Choć marka nie jest jed noznacznie określona, zegarek odegrał również istotną rolę w Pulp Fiction. Mam na myśli ten, który ojciec Butcha schował „głęboko” podczas niewoli w Hanoi. Jed nak na koniec chciałbym pokazać zegarek, który w ostatnich miesiącach rzucił mi się w oczy. Deadpool to czarnohumorzasta opowieść o nadczłowieku, która w tym roku wyszła z kuźni Marvela. Zegarek, który znajdował się na nadgarstku bohat era idealnie kwituje całość produkcji.
Grzegorz Stokłosa
31
Zwierzątko Pana Ergo P
an Ergo był samotnikiem z wyboru. Nawet najdawniejsi mieszkańcy miasta nie pamiętali, by Pan Ergo kie dykolwiek pojawił się w czyimkolwiek to warzystwie. Był sam jak palec. Żeby jeszcze bardziej spotęgować wrażenie pustelnika, mieszkał w małym domu na uboczu. I choć wszyscy ten dom mijali, pędząc ku swym codziennym zajęciom, nikt nigdy nie odważył się, by wkroczyć w królestwo niedostępnego Pana Ergo. Aż pewnego dnia nastąpił przełom. Pan Ergo kupił sobie zwierzątko! Nie był to żaden pies, kot czy koń. Nie był to też żaden gad ani płaz. Pan Ergo nie zdecy dował się także na kanarka czy papugę. Kupił prawdziwą bestię: świnkę morską! Postawił jej klatkę na starej komodzie, na środku salonu – tak, aby zwierzak mógł podziwiać swój nowy dom, a Pan Ergo swojego nowego zwierzaka. I tak siedzieli i przyglądali się sobie wzajemnie. Pan Ergo cierpliwie, z dystyngowanym za ciekawieniem, świnka morska – początko wo bojaźliwie, węsząc niespokojnie, by
32
w końcu całkowicie stracić zainteresow anie swoim nowym właścicielem i zająć się swoją ulubioną czynnością: spaniem. Wkrótce i Pan Ergo znudził się patrzeniem na leniwego zwierza i poszedł podziwiać swój ogród. Zatopił się na długie godziny w wolnym spacerowaniu wśród dzikich haszczy swego zielonego przybytku, by w końcu wrócić do swojego domostwa. Gdy wszedł do salonu, ogarnęło go przer ażenie. Klatka zwierzaka była otwarta, a on z zadowoleniem hasał po stole w salonie. Wszędzie leżało porozrzucane siano, służące dotąd jako posłanie dla har cującej świni. Tak Pan Ergo odebrał pier wszą lekcję związaną z posiadaniem własnego zwierza: futrzak zawsze powięk szy swoje terytorium, gdy nikt nie patrzy. Pan Ergo wkrótce musiał rozwiązać równie palący problem: pokarm dla swo jego zwierzaka. Po przeczytaniu długich traktatów na temat żywienia świnek mor skich, zrozumiał, że jedyną zdrową dla niego opcją będą kiełki sojowe. Nakupił zatem duży wór kiełków, po czym z za pałem poszedł karmić swoją świnię. Pode tknął jej kiełki pod nos i świnia niechętnie
zaczęła skubać. Poskubała chwilę, po czym z odrazą odwróciła się. Pan Ergo zasmucił się i jeszcze raz spróbował wetknąć kiełki świni do pyszczka. Ta jednak dzielnie stawiała opór, aż w końcu ugryzła w palec Pana Ergo. Tak Pan Ergo odebrał drugą lekcję związaną z posiadaniem własnego zwierza: futrzak niekoniecznie musi tol erować to, co dobre i zdrowe. Pan Ergo powrócił zatem do szukania odpowiedniego pożywienia dla swojej świnki morskiej. Wszedł do swej przepastnej biblioteki i zatopił się w czytaniu grubych tomiszczy poświęcon ych świnkom morskim i ich problemom. Gdy w końcu znalazł odpowiednie za stępstwo dla kiełków sojowych, wrócił tri umfująco do salonu. Z przerażeniem stwierdził, że róg komody jest nad gryziony, a zadowolona świnka morska leży na sianku z pełnym brzuszkiem i radośnie pokwikuje. Tak Pan Ergo odeb rał trzecią lekcję związaną z posiadaniem własnego zwierza: futrzak zawsze wybierze to, co niekoniecznie jest dla niego zdrowe. Cóż Pan Ergo miał poradzić? Poz wolił swojemu zwierzakowi wieść swoje komodożarłoczne życie. Zwierz był zado wolony, ale Pan Ergo z przerażeniem ob serwował, jak jego cenna komoda dzień po dniu niknie w brzuszku żarłocznego zwi erzaka. W końcu, gdy pewnego dnia Pan Ergo wstał rankiem i zajrzał do salonu, stwierdził, że komoda zniknęła, a jego świnka morska leży półprzytomna na podłodze i piszczy głośno z przejedzenia. Tak Pan Ergo odebrał czwartą lekcję związaną z posiadaniem własnego zwi erza: futrzak nigdy nie zna umiaru i w końcu zrobi sobie krzywdę.
Pan Ergo zatem postanowił zmusić świnię do diety! Kupił metalową komodę, której zwierzak nie był w stanie strawić i zaczął znowu podtykać jej pod pyszczek kiełki sojowe. Z zadowoleniem stwierdził, że tym razem zwierzak jest bardziej chętny do jedzenia. I tak minął tydzień. Jednak po tygodniu Pan Ergo z przerażeniem stwierdził, że metalowa komoda też za czyna znikać, a świnia przestała jeść kiełki. Niemniej wydawała się o wiele radośniejsza niż w przypadku diety kiełkowej, więc Pan Ergo tylko westchnął ciężko i pozwolił śwince jeść to, co chce. Tak Pan Ergo odebrał piątą lekcję związ aną z posiadaniem własnego zwierza: futrzak czasami jest w stanie znaleźć dobrą dla siebie zmianę. Jednak po miesiącu metalowa ko moda zniknęła zupełnie, a Pan Ergo znów znalazł swojego zwierzaka leżącego na podłodze i piszczącego z bólu. Tak Pan Ergo odebrał szóstą lekcję związaną z po siadaniem własnego zwierza: futrzak za wsze popełnia te same błędy. W końcu zrezygnował Pan Ergo i stwierdził, że trzymanie świni w domu nie ma sensu. On posiwiał i przygarbił się z powodu wiecznej zgryzoty z tym gryzoniem, a sam futrzak patrzył z wyrzutem na niego, jakby obwiniając go za własne łakomstwo. Pan Ergo wziął zatem swojego zwierzaka i wypuścił go w pobliskim lesie. Świnka, początkowo nieufna, szybko przekonała się, że intencje jej dotychczasowego właściciela są czyste i szybko uciekła w głąb leśnej gęstwiny, nie oglądając się nawet na strapionego Pana Ergo. Tak Pan Ergo odebrał siódmą, ostat nią, lekcję związaną z posiadaniem włas nego zwierza: futrzak zawsze wybierze wolność i niezależność.
Tomasz Jakut
33
DESIGN POD LUPĄ #4 34
Postmodernistyczna zabawa formą. Mebel czy rzeźba? P
oczątek postmodernizmu w literaturze datuje się na lata 60. XX wieku. Nazwa tego nurtu literackiego nawiązuje do słowa "ponowoczesność", czyli okresu, który nastąpił po modern izmie i i ściśle wiąze się z jego filozofią. Pisarze i poeci postmodernistyczni nie sformułowali żadnego manifestu ani programu literackiego1. Słownik ter minów plastycznych podaje, że post modernizm – jako termin – wszedł w użycie w latach 70. XX wieku w odniesi eniu do architektury. Określał architek turę zapożyczającą ze stylów architektury klasycznej, regionalnej i komercyjnej. Od końca lat 70. termin ten zaczęto stosować w odniesieniu do wszystkich dziedzin sztuki. Od tamtego czasu określa sztukę nowatorską, eklektyczną, pełną zapożyczeń z róż nych źródeł2. Jak pisze w Wariacjach na postmodernizm Krystyna Wilkoszewska: Często można usłyszeć głosy, że postmodernizm narodził się w krytyce mod ernistycznej architektury,
podczas gdy naprawdę punk tem wyjścia wielkiej dyskusji była debata literacka, prowadzona w USA w latach 60. Ważny okazał się artykuł Leslie Fiedlera z 1969 pt. Cross the Border – Close the Gap, bowiem tytułowe przekraczanie granic i za sypywanie przepaści stało się hasłem postmodernistycznej literatury. Artykuły Fiedlera a także Susan Sontag i in nych uczyły, że postmod ernistyczność możemy odnaleźć wszędzie tam, gdzie uprawiany jest zasadniczy pluralizm: języków, modeli, sposobów myślenia i postę powania, i to nie w różnych dziełach, lecz w jednym i tym samym dziele, czyli interfer encjalnie. W ten sposób w debacie wokół literatury za rysowały się znaczeniowe po jęcia postmodernizmu, a u podstaw jego wielorakich treści legło, swoiście rozumi ane, pojęcie pluralizmu3.
By Zanone Own work, CC BYSA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=15773679
Jako że pojęcie postmodernizmu osiągnęło pełnię w architekturze, to właśnie tej dziedzinie często przypisuje się autorstwo tego terminu: Stało się to za sprawą teor etycznej aktywności Charlesa Jencksa, który dyskusję o post modernizmie przeniósł nie tylko z literatury do architek tury, ale i z Ameryki do Europy. W pracy Language of the Post modern Architekture odwołał się do idei pluralizmu jako naczelnej zasady, głosząc po trzebę równoczesnego stosow ania kilku języków w jednej budowli architektonicznej, to znaczy elementy tego, co tradycyjny i nowoczesne, egal itarne i elitarne, internacjonal ne i regionalne miały sąsiadować ze sobą w jednej budowli. Postmodernizm w ar chitekturze oznaczał najpierw próbę odwrotu od moderny,
później zaś ostrą świadomość potrzeby szczególnej z nią łączności, polegającej na wydobywaniu z ukrycia wszys tkiego, co moderna, także przed samą sobą, skrywała i co tłumiła4. Od lat 70. wielu projektantów mebli i architektów, opowiadając się prze ciwko dyktatowi modernizmu, zwróciło się ku formom inspirowanym przeszłoś cią. Od czasu publikacji w 1966 roku głośnego eseju Complexity and Contra diction in Architecture, jego autor – Robert Venturi (amerykański architekt i teoretyk architektury) – stworzył w nim teoretyczne podstawy postmodernizmu: Stwierdza w niej, że dążenie do prostoty i logiki, co stanowiło podstawę estetyki ruchu no woczesnej architektury i wzor nictwa, było ograniczeniem, wiodącym w ostateczności do nudy i jałowości. W swojej
35
książce podaje wiele przykładów z historii architek tury (m.in. Blenheim Palace, Hotel de Maignon Jeffersona w Monticello, kościół All Saints Butterfielda, Margaret Street), gdzie wysoka klasa budynków wynika ze złożoności i kon trastu form. Sugeruje, że przyjęcie takich środków wyrazu może uczynić architek turę bardziej ludzką, złożoną i pełną sprzeczności. Ciekawe, że Venturi posługuje się wieloma przykładami prac pionierów nowoczesności, zwłaszcza Le Corbusiera i Aalta, w których mistrzowie ci ze swobodą stosowali zawiłości i sprzeczności, gwałcąc założenia nowej architektury5. W swym eseju Venturi obrazowo opisał główną zasadę postmodernizmu: “both – and” instead of “either – or” – czyli „zarówno – i” zamiast „albo – albo”. Sprzeciwił się mottu modernizmu wypow iedzianemu przez Ludwiga Miesa van der Rohe „less is more” (mniej znaczy więcej), mówiąc, że „less is bore” (mniej znaczy nudniej)6. Pisał: Wolę elementy raczej hybrydal ne, niż ‘czyste’, raczej zniek ształcone niż ‘prostolinijne’. Raczej wieloznaczne niż ‘wyraziste’… nudne tak samo jak ‘interesujące’, konwencjon alne raczej niż ‘zaplanowane’, dostosowane bardziej niż wyjątkowe… raczej niespójne i dwuznaczne niż bezpośrednie i proste. […] Jestem raczej za bogactwem znaczeń niż ich jas nością7.
36
Trudno o bardziej wyrazistą defin icję tak niejasnego określenia jak post modernizm. Pierwszą praktyczną demonstracją postmodernistycznych koncepcji Ven turiego był projekt domu, który architekt zaprojektował w 1964 roku dla swojej matki, Vanny Venturi, w Chestnut Hill
w Filadelfii. Symetria bryły domu za burzona jest niespodziewanym wprowadzeniem asymetrii. Pomieszczenia mają nietypowo zagięte formy, które za kłócają ich rutynową prostokątność8. Jako uznany architekt Venturi realizował duże obiekty, w których projektował wnętrza o fantazyjnym i pełnym sprzeczności charakterze post modernistycznym. Jadalnia dla kadry wykładowców w Penn State University, w State Col lege w Pensylwanii (1974) ma ekranowe ściany z dekoracyjną perforacją, arkadowe wejście na galerie i dekoracyjny sprzęt oświetleniowy w jadalni z tradycyjnymi krzesłami. W niezrealizowanych projektach i późniejszych budowlach Ven turi wprowadził dekoracyjny ornament i odniesienia do stylów historycznych. Projekt domu w Greenwich, w Con necticut (1997), stanowi przerobioną wersję rezydencji Jerzego Waszyngtona w Mount Vernon, dziwnie skondensow aną i zniekształconą9. Oprócz architektury, Robert Ven turi projektował również meble. Najsłyn niejsze projekty to seria dziewięciu krzeseł zaprojektowanych dla firmy Knoll w latach 1979–1984 – była to pierwsza seria mebli jego autorstwa. Firma Knoll zamówiła u niego projekt krzesła – Ven turi zaprojektował wówczas sześć krzeseł, stół oraz sofę. Kolekcja ta była wariacją na temat głównych historycznych stylów meblarskich: Chippendale, Królowej Anny, Empire, Hepplewhite, Sheraton, Biedermeier, Gothic Revival, Art Nouveau oraz Art Deco. Krzesła przypominają up roszczone modele mebli z tych epok, są bardzo dekoracyjne10. Projektant stworzył kilka wzorów krzeseł. "Wszystkie mają zbliżoną konstrukcję składającą się z dwóch elementów z profilowanej sklejki. Jeden tworzy siedzenie i przednie nogi, drugi oparcie oraz nogi tylne. Różnorod ność wersji powstała dzięki wycinaniu
zaskakującej jednolitości kolekcji. Jed nolitość tę widać już podczas pierwszej wystawy, która w 1981 roku eksponuje dy wany, tkaniny, meble, lampy. Uwagę zwróciły przede wszystkim: uproszczone formy nawiązujące do minimal artu, dekoracyjne laminaty na meblach stworzone przez członków Memphis dla firmy Abet Laminati oraz szokujący przer ost formy nad funkcją. Obiekty zaprojek towane przez Memphis nie stały się źródłem inspiracji dla projektantów wzor nictwa przemysłowego, dlatego też trudno znaleźć podobne przedmioty w sklepach13. Ettore Sottsass jest jednym z włoskich twórców ekspery mentatorów, którzy nie należeli do żadnej szkoły, a których wpływ na młode pokolenia sta je się coraz większy. Sottsass okazał się wrażliwy na wielkie prądy sztuki nowoczesnej i jej pionierów – Picassa i amerykański popart. Łącząc proste formy do tego stopnia, że stają się one znakami, oraz zestawiając kolory, Sottsass
By Dennis Zanone Own work, CC BYSA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=15888078
sklejki w dekoracyjne formy, przypomina jące krzesła w różnych stylach historycz nych. Powierzchnie niektórych krzeseł pokryte były wykonanym w technice sitodruku nadrukiem w zabawne, dekor acyjne wzory, przypominające desenie ta pet, inne zaś były malowane w żywe kolory11. Projekty te można odbierać jako ironiczne komentarze upodobań społeczeństwa i klienteli, która pozytywnie reagowała na architekturę i wzornictwo zachowujące „historyczną ciągłość”12. Pomysł wykorzystania nadruku jest podobny do motywów wykorzystanych w twórczości grupy Memphis, która pod przewodnictwem Ettore Sottsassa działała w tym samym czasie. Grupa Memphis, uznawana za symbol postmodernizmu w designie, powstała zimą na przełomie 1980 i 1981 roku w Mediolanie z inicjatywy Ettore Sottsassa i Barbary Radice. W skład grupy wchodzili projektanci z wielu krajów, tacy jak Peter Shire, Michael Graves czy Hans Hollein. Sottsass został liderem grupy, jego silna osobowość przyczyniła się do
37
tworzy dziwne przedmioty – wyroby szklane, ceramikę, meble – Meble odłączają się od ścian, na środku pomieszczenia stają się rzeźbami użytkowymi i niezależnymi jednostkami. W początkowym okresie wykony wane są z naturalnego drewna i mają wiele elementów wystają cych w konstrukcji14.
38
Symbolem działalności Grupy Memphis jest krzesło Bel Air zaprojektow ane przez Petera Shire'a. Jest to na jważniejszy wkład kalifornijskiego projektanta i ceramika w działalność włoskiej grupy projektowej i zarazem znak rozpoznawczy grupy. Wizerunek tego krzesła został przedstawiony na okładce najpopularniej książki poświęconej grupie (Memphis: Research, Experiences, Res ults, Failures, and Successes of New Design autorstwa Barbary Radice) oraz, w wersji rysunkowej, na plakacie za powiadającym pierwszą amerykańską wystawę poświęconą działalności grupy – Memphis w Memphis (Memphis Brooks Museum of Art, Tennessee, 1984/85). Mimo że projekt pasuje do estetyki Mem phis, widoczny jest w nim wpływ estetyki zachodniego wybrzeża. Asymetryczne oparcie krzesła inspirowane jest kształtem płetwy rekina i częściowo fasadą Stevens House autorstwa Johna Lautnera znaj dującego się na plaży w Malibu. Nazwa Bel Air, podobnie jak inne nazwy produktów Memphis, została zainspirowana nazwą luksusowego hotelu – w tym przypadku był to pięciogwiazdkowy hotel w Beverly Hills. Konstrukcja krzesła stworzona jest z geometrycznych form wykonanych z ma lowanego na żywe kolory drewna (jedną z nich jest kula, która nie pełni żadnej funkcji użytkowej) oraz miękkiej pianki meblowej. Materiał tapicerki wykonany został w warsztacie Nino Ornaghi w Monza, niedaleko Mediolanu. Kolory tapicerki zmieniono później, ponieważ oryginalne tkaniny obiciowe nie były już dostępne. Twórca przewidywał sprzedanie ok. 3040 modeli w czasie czterech, pięciu lat, jednak krzesło Bel Air jest w ciągłej produkcji od czasu stworzenia15.
Grupa Memphis w latach osiem dziesiątych była najciekawszym punktem skupiającym zainteresowania „nowymi tendencjami”, które objawiały się na całym świecie. Postmodernizm dążył do tego, aby każdy przedmiot, każdy mebel ukrywał swoją funkcję. Nieokiełznana fantazja króluje w postmodernistycznych dziełach, ich ceny są podbijane w sposób praktykowany w galeriach artystycznych. Owoce „nowego wzornictwa” upodabniają się coraz bardziej do dzieł sztuki i są prezentowane jako takie w specjalistycz nych galeriach, gdzie tworzy się nowy rynek. Walory plastyczne wygrywają z funkcją. Poszukiwanie komfortu już nie jest głównym celem projektowania16. Prace projektantów postmodernistycz nych należałoby traktować jako rzeźby, dla których nazwa „krzesło” i wynikająca z tej nazwy funkcja – stanowią funkcję kataliz atora skojarzeń, które podkreślają tak ważne w odbiorze postmodernizmu „iron ię” i „kontekst”17 .
Monika Ziembińska
1 Postmodernizm, (w:) G. Gazda: Słownik europejskich kierunków i grup literackich XX wieku, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa, 2000, s. 505. 2 Postmodernizm, (w:) Sztuka– ilustrowany przewodnik, red. A.G. Dixon, tłum. Anna Cichowicz, Arkady, Warszawa 2010, s. 598. 3 K. Wilkoszewska, Wariacje na postmodernizm, Universitas, Kraków 2000, s. 14. 4 Tamże., s. 157. 5 J. Pile, Historia wnętrz, tłum. B. Mierzejewska, Arkady, Warszawa 2004, s. 361. 6 http://www.designmuseum.de/en/collection/100 masterpieces/detailseiten/queenannerobertventuri.html , data dostępu: 23.02.2015 7 K. Wilkoszewska, dz. cyt., s. 162. 8 J. Pile, dz. cyt., s. 358. 9 Tamże. 10 http://www.metmuseum.org/toah/worksofart/1985.113.1 data dostępu: 25.02.2015. 11 J. Pile, dz. cyt., s. 361. 12 http://www.designmuseum.de/en/collection/100 masterpieces/detailseiten/queenannerobertventuri.html data dostępu: 25.02.2015 13 R. Guidot, Design 1940–1990 wzornictwo i projektowanie, tłum. J. Wiatrowska, Arkady, Warszawa 1998, s. 251. 14 Tamże. 15 http://collections.vam.ac.uk/item/O1175028/belairchair shirepeter/ data dostępu: 27.02.2015. 16 R. Guidot, dz. cyt., s. 255. 17 http://www.historiasztuki.com.pl/strony/0060100 DESIGN_STORY.html data dostępu:27.02.2015.
Coś więcej niż słowa M
uzyka. Towarzyszy nam na każdym kroku. W domu, w tramwaju, autobusie, w pracy, w klubie, w kawiarni, w samochodzie… Każdy ma na pewno ulu bione piosenki, które zna na pamięć i po trafi je zanucić wyrwany ze snu o północy. A czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, że piosenka to coś więcej niż kilka zwrotek tekstu i linia melodyczna? Można śmiało powiedzieć, że jest to pewnego rodzaju forma komunikacji międzyludzkiej. Choć brzmi to dosyć profesjonal nie, w gruncie rzeczy jest bardzo proste. Po pierwsze: komunikacja na linii nadaw ca – odbiorca. Najważniejsze ogniwo to oczywiście muzycy: zespoły, soliści… Warto wspomnieć, że dotyczy to głównie sytuacji, w których samodzielnie piszą oni teksty lub jest je współtworzą. Odbiorcami są oczywiście słuchacze. To właśnie dla nich tworzone są piosenki, a ich teksty za zwyczaj pisane są „po coś” i nie mówię tu tylko o dobrym ułożeniu rymów czy dopasowaniu ilości słów do długości taktu. Pomijając (i nie umniejszając) niektóre masowe gatunki muzyczne, słowa pi osenek przeważnie pełnią rolę równorzęd nego, obok muzyki, elementu muzycznego
przekazu. Muzycy nie mają możliwości dotarcia do każdego swojego odbiorcy i powiedzenia mu tego, co uważają za ważne twarzą w twarz. Jest to po prostu technicznie niewykonalne. Dlatego z racji swojego zawodu lub też hobby, wybierają piosenkę jako jedyną możliwą do realizacji formę komunikacji ze wszystkimi fanami. Wierz w siebie, baw się, nie daj się sys temowi, wszystko jest możliwe – takie czy inne komunikaty można przekazać całemu światu, pisząc trafny tekst piosenki. Co ciekawe, konkretna piosenka nie jest moim zdaniem przekazem dostępnym dla wszystkich. Jeżeli Ryszard Riedel napisał, a następne wyśpiewał słynne „W życiu piękne są tylko chwile”, to jeżeli nie znacie zespołu Dżem, historii jego pierwszego wokalisty czy też ten gatunek w ogóle nie wpasowuje się w wasze gusta muzyczne, uznacie tę frazę za tylko pusty banał
i ogólnik rzucony w eter. Natomiast jeżeli „siedzicie” w muzyce zespołu Riedla po uszy, to ten wers z Naiwnych pytań spokojnie może przerodzić się w wasze ży ciowe motto – a więc bardzo osobisty, może wręcz intymny, odbiór tego konkret nego piosenkowego przekazu. Może jestem naiwna, ale wierzę, że współcześni muzycy piszą teksty po to, aby nam coś powiedzieć, nie by móc dopisać kolejne zera do sumy na swoim koncie. Drugi aspekt tego swoistego rodzaju komunikacji, to oczywiście komunikat zwrotny, czyli relacja odbiorca – nadawca. W przyrodzie nic nie ginie, więc każda akcja wymaga reakcji. W muzyce jest dokładnie tak samo. Skupiając się konkretnie na obiekcie pi osenki, przekaz na tej linii możliwy jest tylko i wyłącznie na koncertach. Gdyby mówić ogólnie o komunikatach odbiorców adresowanych do muzyków, wskaza libyśmy kilka form. Liczba sprzedanych płyt, likeów na Facebooku, odebranych maili czy też wyświetlenia na You Tube – w dzisiejszych stechnokratyzowanych cza sach to są główne możliwości wysłania komunikatu zwrotnego. Jeśli jednak
40
chodzi o piosenkę, może być ona stricte wykorzystana przez odbiorców do komunikacji na koncercie. Na żywo. W grupie innych odbiorców. No bo jeśli stoję na koncercie Kultu w pierwszym rzędzie i słyszę jak literalnie cała sala (ze mną włącznie) śpiewa wraz z Kazikiem słowa piosenki Wódka, to wiem, że przekaz o roli systemu w życiu jednostki i jego intencjach został odebrany. Mało tego wiem, że został odebrany pozytywnie, uznany za prawdziwy i trwale przyswo jony. Fani, znając całe teksty na pamięć, aby móc je wyśpiewać razem z muzykiem na koncercie, przekazują mu, że jego komunikat odebrali, zrozumieli, a zawartą w nim opinię podzielają. I nie da się tego wyrazić pełniej niż przez realne zespolenie piosenkowego przekazu z jego twórcą. Nie można tu także nie nadmienić tak lubi anego przeze mnie mechanizmu zwanego „call and response”. Jest to naprawdę ma giczny moment, kiedy publiczność powtarza po wokaliście wyśpiewane frazy, wkładając w to tyle siły oraz zaangażow ania, na ile ją tylko stać. Wtedy dwa os obne komunikaty, w których raz nadawcą ma być muzyk, a raz odbiorca, scalają się
w jedno. Jak piękne jest to w praktyce wie tylko ten, który to przeżył na własnej skórze. A raczej na własnym gardle i włas nych uszach. Ostatnią płaszczyzną komunikacji za pomocą słów piosenki są relacje pom iędzy odbiorcami. Ona ma najmniej wspólnego stricte z przekazem, z komunikatem. Bardziej chodzi o to, jak pewne frazy zakorzeniają się w środow isku słuchaczy i wchodzą na stałe do ich codziennego słownika. Tworzy to pewną nić porozumienia, nawet jeśli nie znamy się bezpośrednio z innym odbiorcą tego samego przekazu. Drugą rzeczą odróżniającą tę relację od poprzednich jest to, iż te słowa nie muszą mieć dla nas żadnej prywatnej wartości, nie musi mieć dla nas znaczenia – liczy się sam kontekst, sam fakt kojarzenia utworu i nie ważne czy jest on dla nas wspaniały czy bezn adziejny, wartościowy czy tylko zabawny. Jeśli usłyszę, że chłopak mówi do dziew czyny „Kocham cię, mój robaczku tyci, tyci”, to nie znając kontekstu, mogę się tylko uśmiechnąć pod nosem albo (za leżnie od nastawienia) wywrócić oczami.
Ale ponieważ wiem, że jest to wyrwane oraz sparafrazowane z piosenki Gangu Al banii, zdecydowanie się uśmiechnę i popatrzę na chłopaka z pewną dozą zro zumienia, że coś nas łączy, bo „ja wiem”. I choć płaszczyzna komunikacji odbiorca – odbiorca jest chyba najmniej ciekawa i rozbudowana, to właśnie z nią możemy zetknąć się najczęściej. Mam nadzieję, że przekonałam was do tego, że piosenki są czymś więcej niż tylko zlepkiem słów i dźwięków. Że są pis anie po coś więcej – nie tylko po to, aby jest po prostu wyśpiewać. Choć w tym tekście rozłożyłam zupełnie naturalne reakcje na muzykę na zanalizowane czyn niki pierwsze, warto się temu przyjrzeć od takiej strony. Dzięki temu wyraźnie widać, że muzyka może być nie tylko rozrywką i pasją. Może być – i jest – czymś, co łączy ludzi, a nawet czymś, co pozwala się z nimi komunikować.
Joanna Wrona
Monika Ziembińska
41
Cebulowa sztuka Ż
yjemy w świecie nieustannej informatycznej indoktrynacji. Informacja coraz częściej zastępuje pieniądz, staje się abstrakcyjnym substytutem złota. Nieważne już ile się ma, ale ile się wie. Przechodzimy od stanu posiadania do stanu wiedzenia. Ludzkość zaczyna wi erzyć w mit nieskończonej potęgi, z jaką wiązać się ma wiedza pełna, a więc ta, która swą rozpiętością dotykać będzie wszelkich aspektów nie i istnienia. Chcemy być bogami, nie poprzez tras cendencję, lecz poprzez – o ironio! – de gradację istoty człowieczeństwa. Człowiek przestał być biologicznoeterycznym bytem. W dzisiejszych czasach nie odmawia mu się jedynie braku duszy, lecz także – braku ciała. Człowiek to umysł, to wyabstrahowana z materialnej rzeczywis tości jednostka zanurzona wewnątrz włas nej jaźni. Jaźni, która – w założeniu nowoczesnego spojrzenia na świat – ma być jedyną jaźnią. Jaźnią, która obejmie wszelką wiedzę i tę wiedzę pojmie. Człow iek ma być istotą całkowicie samowystar czalną, niezależną i boską. Równocześnie ten człowiek jest człowiekiem samotnym,
42
oderwanym od swego ciała i innych ludzi. Boska jaźń może być zawieszona tylko wewnątrz próżni. Próżni, którą musi sama wypełnić… albo zaginąć pośród własnej pustki. Niemniej nie jest to wizja Kartezjusza. To wizja o wiele mroczniejsza. Myślenie jest bowiem zastą pione wiedzą pewną – tym, co jest nam dane do wiedzenia. Stajemy się zatem konstruktami własnych abstrakcji. To, co u Kartezjusza było podstawą egzystencji, teraz jest jedynie ubocznym produktem boskiej jaźni. Myśl została zmarginalizow ana do powierzchownego niepokoju, który rozpływa się pośród niewzruszonego oceanu tego, co mamy wiedzieć. I ta myśl – ta jedyna oznaka tego, że infokratyczna wizja człowieka jest ułudą – musi zostać przemielona. Musi z niepokornej myśli stać się źródłem wiedzy. Przewrotny pro ces przeintelektualizowania materiału myślowego jest procesem trawienia jaźni. Procesem, w którym jaźń trawi samą siebie i wypluwa to, co uzna za niezdatne do dalszego użytku. Tak zrodził się prąd w sztuce, który wielu uważa za sztukę współczesną, ja zaś za przetrawione wnętrzności jaźni.
Sztuka taka, będąc wyłącznie odzwierciedleniem nieskończonej głębi pewnej wiedzy, jaką pojąć może tylko boska jaźń, przeznaczona jest do kontem placji przez inne boskie jaźnie – jest im podawana do wiedzenia. Ale żadna boska jaźń nie może pojąć tego, co stworzyła inna, odrębna od niej boska jaźń. Nie można zrozumieć czegoś, czego istnieniu się zaprzecza. Proces rozumienia zatem zastępowany jest podaniem do wiedzenia odpowiedniej pewnej interpretacji. I tylko te jaźnie, które zawierają wystarczająco dużo pewnej wiedzy są w stanie wziąć w posiadanie wiedzę, jaką dzieło sztuki ze sobą niesie. Ale sztuka, która oderwana jest od przedstawiania rzeczywistości, przestaje być sztuką. Staje się wyrzutem sumienia jaźni pozbawionej cielesności. Jest przein telektualizowanym produktem odartej z godności człowieczeństwa istoty ludzkiej. Prawdziwa sztuka bowiem jest wężowym zwierciadłem. Gdy stajemy przed nim widzimy siebie – siebie prawdziwego, siebie przedstawionego. I od tego momentu nie jesteśmy już w stanie oderwać się całkowicie od włas nego odbicia. Język sztuki staje się
naszym językiem. Sztuka jest wężem, który wczepia się w nasz język i wówczas jesteśmy w stanie mówić językiem węży. Przeintelektualizowane produkty uboczne procesów myślowych jaźni za pominają o tym, że sztuka to to, co jest. Zamiast tego proponują nam, byśmy odrzucili człowieczeństwo i stali się pusty mi abstrakcjami. To próba stworzenia elity poprzez największe upodlenie. Sztuka zaś jest dla wszystkich. Sztuka przedstawiać musi zawsze, lecz nie zawsze tak samo. Obcowanie ze sztuką jest jak jedzenie cebuli. Nieważne jak będziemy ją przyrządzać, kroić, siekać – cebula zawsze będzie cebulą. Odsłaniać będzie nam swe wnętrze warstwa po warstwie – aż dojdziemy do końca. A wówczas cebula będzie już częścią nas. Potrzebujemy cebuli. Potrzebujemy jej tu i teraz. By więcej już nie być niewolnikami bezwolnej intelektualizacji. By znów być ludźmi.
Archeon
43
„Wielcy i mali, czyli... ŚWIAT SERIALI” Skąd tak ogromny boom na seriale? W ciągu ostatniej dekady wysokobudżetowe seriale podbiły cały świat. Nie mowa o Modzie na sukces ani Klanie, lecz serialach takich jak House of cards, Gra o tron, a nawet turecka produkcja, która dosłownie podbiła świat – Wspaniałe stulecie. Skąd takie zainteresowanie serialami? Analizując poszczególne serie łatwo dostrzec, co w istocie przyciąga widzów.
44
Smoki, zombiaki i tron… Gra o tron to jeden z najbardziej kasowych, a zarazem budzących najwięk sze kontrowersje, seriali ostatnich lat. Jest on adaptacją Pieśni ognia i lodu, czyli kultowej serii fantasy autorstwa George'a R. R. Martina. Autor przenosi nas do świ ata podobnego do średniowiecznej Europy, wzbogaconego o magię, smoki i inne stworzenia rodem z innego świata. Oglądalność serialu bije rekordy oglądal ności, gdyż każdy odcinek oglądało około dwadzieścia milionów widzów (dorzućmy do tego „szarą strefę” i osiągniemy wynik bliski ludności Polski, albo i lepiej!). Co za tym idzie Gra o tron wyprzedziła jeden z najlepszych seriali w dziejach – Rodzinę Soprano.
Dla fanów jest to po prostu geni alna historia, opowiadająca o losach róż nych rodów zamieszkujących ziemię Westeros. Główni bohaterowie o jakże zróżnicowanej charakterystyce, pozwalają się kochać i nienawidzić. Klimat i kolejne wydarzenia wzbudzają skrajne emocje, które nie pozwalają się nudzić! Pięć sezonów za nami, szósty właśnie się roz począł, a wedle informacji, finalna liczba ma osiągnąć osiem sezonów. Czy to tasiemiec? Raczej nie. Osiem sezonów po dziesięć odcinków to nadal osiemdziesiąt epizodów, a nie kilkaset jak w przypadku następnego przykładu.
Sulejman Wspaniały Pojawił się znikąd. Coraz więcej os ób dostrzegło, że na jednym z kanałów telewizji leci ciekawie wyglądający serial. Czym jest Wspaniałe stulecie? To opow ieść o okresie panowania sułtana Sulej mana, jednego z najwybitniejszych przywódców Imperium Osmańskiego. W zasadzie, głównym wątkiem jest miłość Sulejmana do Hurren – rudowłosej sułtanki, której prawdziwe imię brzmiało Roksolana. Wokół dzieje się wiele, al bowiem sprowadzona spoza imperium sułtanka miała ogromną liczbę wrogów pośród mieszkańców dworu, w tym – in nych sułtanek. Twórcy starali się podkreślić tło historyczne, zaznaczając liczne bitwy i wo jny, które przeprowadził Sulejman. Pon
adto, mimo że historia została mocno sfabularyzowana na potrzeby serialu, całość bardzo ściśle trzyma się faktów. Wspaniałe stulecie to jednak nie tylko historia. To przede wszystkim fant astyczna scenografia i kostiumy. Odwzorowanie tysięcy, jeśli nie setek tysięcy, strojów z tamtej epoki musiało kosztować zespół ogromną pracę. Trzeba przyznać, że wyszło im to znakomicie – odzienia i zbroje wyglądają naprawdę niezwykle. Liczne miejsca, stworzone na potrzeby realizacji, również wskazują na ogromny talent twórców. Całość to nies amowity wyraz sztuki filmowej. Aktorst wo, fabuła, scenografia, muzyka. Wszystko to składa się na wielki sukces tureckiej kinematografii.
45
Granice ludzkiego zła Breaking bad to serial opowiada jący o nauczycielu, który z każdym dniem utwierdza się w jednym: jego życie jest żałosne. Dorabia na stacji, gdzie jego uczniowie myją swoje sportowe sam ochody, jego żona popadła w skrajną rutynę, a syn jest niepełnosprawny. Gdy codzienność odbiera sens egzystencji, Walter White, główny bohater, otrzymuje jeszcze jedną wiadomość. Ma raka. Mężczyzna jest zrozpaczony, nie wie co zrobić, by zabezpieczyć rodzinę po swojej śmierci. Do głowy wpada mu jeden, lo giczny, choć straszny pomysł – jako chemik, postanawia zająć się produkcją narkotyków. Z pomocą przychodzi mu jego były uczeń – doświadczony w „go towaniu” Jesse.
46
Breaking bad jest naprawdę ciężkim przykładem kinematografii. Mimo że trudno nie docenić jego walorów artystycznych i głębi przekazu, to dramat i wydarzenia przedstawione w poszczegól nych odcinkach przeznaczone są dla widzów o mocnych nerwach. Wielu wymięknie już w pierwszym sezonie. Mimo to uważam, że Breaking bad to jeden z najlepszych serialów stworzonych w dziejach. Biorąc to wszystko pod uwagę, łat wo dostrzec ogrom zalet, którymi mogą pochwalić się seriale. Przede wszystkim, koszty, po rozłożeniu na liczbę odcinków, wydają się znacznie mniejsze niż wielo milionowe kwoty przeznaczane na super produkcje. Również wiążące się z tym ryzyko maleje, bowiem serial, który po pi locie okaże się niewypałem, to nadal
„tylko” kilka milionów strat, a nie kilkaset milionów. W przypadku adaptacji książek znika problem wyciętych/pominiętych wątków. O wiele łatwiej jest przedstawić wiele faktów w serialu składającym się z kilkudziesięciu odcinków trwających godzinę, niż w jednej produkcji, której całkowity czas rzadko, często na szczęście, przekracza trzy godziny. Dlatego fabuła jest prostsza w prowadzeniu, a przy okazji umożliwia wprowadzenie maksymalnej liczby wątków. Najważniejszym jednak, przynajm niej dla mnie, powodem jest kwestia przy wiązania do bohaterów. Chyba każdy odczuł przynajmniej raz pewien żal lub niedosyt, gdy po napisach końcowych dociera do nas świadomość, że to się właśnie skończyło, a chwile spędzone
z chociażby Harrym Potterem nie będą miały kontynuacji. Seriale umożliwiają nam poznanie dłuższego okresu z życia postaci w nich przedstawionych. Mimo to, wątpię by seriale całkow icie „wygryzły” filmy z rynku. Nie mam również wątpliwości, że seriali będzie coraz więcej. Obie formy mają swoich fanów i na oba zawsze będzie popyt. Os obiście wierzę, że istnienie dwóch wspom nianych możliwości skłoni twórców do stałego podnoszenia jakości produkcji, ku uciesze widzów.
Grzegorz Stokłosa
47
Inspiruj się Instagram. Kto nie zna Instagrama, kto o nim nie słyszał… Zapewne słyszeli wszyscy, bo kto nie lubi robić zdjęć i ich publikować? A jeśli nie chce się nimi dzielić, to przynajmniej można pooglądać ciekawe ujęcia. Instagram to świetna aplikacja, która spo wodowała, że wszyscy stali się fotografami i właściwie jeśli chcemy publikować zdjęcia, nic więcej do szczęś cia nam nie potrzeba – jeśli nie jesteśmy zbytnio wymagający.
Zmiany, zmiany, zmiany Instagram to narzędzie, które początkowo było tylko i wyłącznie do jed nej rzeczy: publikacji zdjęć. Nie tak jak Facebook, na którym było wszystko i nic. Tu mieliśmy i mamy nadal głównie zdję cia. Niektóre ładne, inne mniej, ale jednak zdjęcia. Z czasem pojawiały się kolejne możliwości. Jednak w marcu Instagram dobił większość użytkowników inform acją, że już nie zobaczymy wszystkiego jak leci. Z jednej strony ruch naturalny, bo nie wszystko jesteśmy w stanie oglądać. Z drugiej jednak strony nie spodoba się to wielu, bo już nie zobaczymy wszystkiego. Dla małych marek to na pewno cios w plecy, dla gigantów – rzecz idealna, jak mówią specjaliści, dla chcących prowadzić tam swój profil w aspekcie real time mar ketingu – tragedia. Decyzja niestety za padła i nie ma odwrotu. Niebawem
50
zmiany zostaną wprowadzone. Co do zmi an na Instagramie, to tych sporo się po jawiło w ostatnim czasie: wydłużono czas filmików do 60 sekund, a także wprowad zono zmiany w widoku i funkcji dla kom puterów. Jednak ten tekst nie będzie o marketingu na Instagramie czy o zmi anach, a o inspiracjach, które można czer pać dzięki posiadaniu tam konta. Bo Instagram to morze inspiracji. Trzeba wiedzieć tylko jak szukać. Ciekawe projekty Niektóre profile zyskują tony la jków i jeszcze więcej obserwatorów. Niek tórzy dostają kontrakty reklamowe, inni wydają książki, stają się modelkami czy modelami… Zarabiają na Instagramie niemałe kwoty przez promowanie innych. Inni po prostu inspirują. Dla mnie takim nieco ins tagramowym szaleńcem jest Rafael
Screen z https://www.instagram.com/rafaelmantesso/
Mentesso, bo to na jaki wpadł pomysł ze swoim psem jest szaleńczy i genialny za razem. Zdecydował się fotografować swo jego psa, potem dorysowywał do niego różne elementy. Efekt świetny, a w ostatn im czasie wydał swoją książkę ze zdję ciami. To tylko jeden przykład na to, że można zobaczyć na Instagramie coś nies amowitego, ciekawego i niespotykanego. Nie oszukujmy się, nie zawsze trafimy na coś genialnego, nie każdy profil będzie za każdym razem pokazywał nam produkty z wysokiej półki i będzie nas angażował do lajkowania i komentowania. Ale dobrym wyjściem do znalezienia inspiracji są hashtagi. Wystarczy odpowiedni, inspir acji może nie pełno, bo i jakieś fiasko od czasu do czasu się trafi, ale zawsze może się nam udać i trafimy na jakąś perełkę. Architektura, wnętrza, jakieś ciekawe
hobby? Szukamy pomysłów właściwie na całym świecie. I Instagram nam to daje. Zauważ i daj się zauważyć Chciałbyś urządzić ciekawie mieszkanie, ale nie masz pomysłu? Nie wiesz jak się zorganizować? Może ciekaw ym pomysłem będzie prowadzenie włas nego #bulletjournal? Rysujesz, malujesz? Uwielbiasz architekturę, a może na jzwyczajniej w świecie lubisz piękne widoki? Nie od razu musisz być ins tagramersem. Jednak jeśli coś tworzysz, warto publikować na Instagramie – po pierwsze, możesz się pokazać w przys tępny sposób, po drugie, możesz zyskać rzeszę fanów. Tak było chociażby z Moniką Stpiczyńską tworzącą Zlepki (@zlepki.collage), z którą mogliście przeczytać wywiad w jednym z poprzed nich numerów Magnifier, a która obecnie tworzy dla nas okładki. Bo Instagram to
51
Może i czasami pod hashtagami nie odkryjemy tego, co szukamy, znajdziemy coś zupełnie innego, a może i nawet nieodpowiedniego. Na początek można zacząć od prostych hashtagów, pod którymi wiadomo co się kryje, jak #archi tecture, #design – wszystko zależy od tego, co nas interesuje – a potem zgłębiać to, co dają nam inni użytkownicy. Inspiruj się Szukasz inspiracji? Na Instagramie na pewno ją znajdziesz. Odkryjesz również ciekawe miejsca czy nowe hobby, a także interesujące osoby. Bo Instagram to nie tylko miejsce na selfie. Nie tylko miejsce do publikacji zdjęć. To miejsce, w którym myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie.
Klaudia Chwastek
Screen z https://www.instagram.com/explore/tags/design/
przede wszystkim miejsce na zdobycie fanów i zostanie zauważonym przez in nych. Dlaczego? Żyjemy w kulturze obrazkowej, łatwiej nam zauważyć coś ciekawego i zapamiętać. A Instagrama możemy przeglądać wszędzie: w kolejce w sklepie, jadąc tramwajem… Moc hashtagów Tam bardzo łatwo znaleźć coś dla siebie, kolokwialnie mówiąc: zajarać się czymś, zacząć obserwować, może samemu coś popróbować – scrapbooking, jakiś inny hand made czy cokolwiek innego. Niektórzy nadal nie rozumieją czym jest hashtag, ani jak działa. A nie da się ukryć, że hashtag na Instagramie z pewnością jest potęgą. Bo bez hashtagów nie da się zbytnio funkcjonować na Insyagramie.
Screen z https://www.instagram.com/czasopismomagnifier
53
N
igdy nie należałem do grona osób specjalnie społecznych. Ba, więk szość uznałaby mnie za rasowego soc jopatę (i to z bujną brodą!). I – prawdę mówiąc – nie przeszkadza mi to. Moim żywiołem od dawna pozostaje Internet – zarówno od strony mocno technicznej, jak i… socjalnej. Tak, bezpośrednie kontakty z ludźmi zastąpiłem rozmowami przez sieci społecznościowe i komunikatory. W gruncie rzeczy i ten artykuł jest jedną z nielicznych form mojej komunikacji ze światem zewnętrznym. Inną formą bez wątpienia są inter netowe dyskusje na tematy wszelakie. Czasami piszę po to, żeby cokolwiek nap isać – ot, po prostu. Czasami uda mi się rzucić jakąś błyskotliwą uwagą lub nawet – o zgrozo! – żartem (ale to rzadko, nad wyraz rzadko…). Raz na tydzień natomiast
54
staram się olśnić mojego rozmówcę śmier telną dawką intelektualnej retoryki połączonej z subtelną i wyrafinowaną no menklaturą w formie bardzo (ale naprawdę bardzo…) długiego komentarza. Tak długiego, że napisanie go zabiera co najmniej 10 minut i wyczerpuje zasoby mocy przerobowych umysłu na ten dzień. Nic zatem dziwnego, że po takiej pracy oczekuję przynajmniej podstawowej oznaki szacunku. Ostatnimi czasy jednak o to coraz trudniej… Wdając się w jedną z dyskusji, udało mi się stworzyć naprawdę soczysty merytorycznie ko mentarz (był nawet przypis do książki!). I co? I produkt układu trawiennego, rzec by się chciało. Szczęśliwy, że napisałem coś, co nie przynosi mi hańby, uśmiech nąłem się do siebie i zanim zdążyłem się choćby przeciągnąć po skończonej pracy… dostałem powiadomienie, że nadeszła odpowiedź. „Ale jak to?! – pomyślałem –
Ech „Ktoś TO już przeczytał?!”. Zafrapowany klikam – i co widzę? „I co szczekasz, [tutaj jakiś epitet]?!”. To jedna z tych chwil, gdy dyskusje internetowe pokazują swoją wyższość nad tymi twarzą w twarz, bo mój rozmówca skończyłby z połamaną szczęką. Oczywiście reszta loży szyderców szybko zauważyła, że coś się dzieje i rozpoczęła się nagonka. „Zamknął pysk piesek” – cóż, zamknął, bo nie wiedział co odpisać… I wówczas nadeszło powiadomienie z dru giej dyskusji, gdzie zostałem nazwany człowiekiem myślącym na opak i przez to nic nierozumiejącym. Och. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby tego ty pu komentarze były wymierzone tylko przeciwko mnie – nigdy nie byłem człow iekiem łatwym w obejściu, a i część mojej działalności internetowej wręcz musi przynosić mi liczne grono wielbicieli (czy już wspominałem o swoim blogu, ?). Ale
nie… Na licznych portalach internetowych również dzieje się podobnie. Myślałem, że może to jest spowodowane tym, że za wędrowałem w naprawdę dziwne za kamarki sieci, gdzie zwykły podział na lewicę i prawicę już dawno nie obowiązuje, a istnieją jedynie „nasi” i „tych, których trzeba zniszczyć”. Zatem dla równowagi spojrzałem też na całkow icie drugą, skrajną stronę sieci. Efekt ten sam. Pod każdym artykułem same ko mentarze bluzgające na autora i to, o czym opisuje. Można by wręcz przypuszczać, że komentują tylko ci, którzy… pragną się nie zgodzić i wykrzyczeć to komuś prosto w monitor. Uciekłem zatem z dewiacyjnego za kątka internetu z powrotem na „normal ne” portale i… wciąż to samo. Jeśli tekst jest o człowieku A, należy człowieka A w komentarzach zmieszać z błotem.
55
Jeśli tekst jest o firmie X, należy nazwać ich złodziejami i przyrzec, na życie swych dzieci, że nigdy się ich produktów nie kupi. Kij z tym, że pod artykułem o firmie Y ta sama osoba najgłośniej krzyczy, że je dynie produkty firmy X są warte naszych ciężko zarobionych pieniędzy (oczywiście od razu musi temu towarzyszyć hejt na obecnie rządzących – nieważne zresztą kim są – bo przecież „jest tylko coraz gorzej”). Wróciłem zatem na FB i przez przypadek trafiłem na swojej tablicy na post firmy Huawei. A tam – znowu… Po tonie komentarzy można by co najmniej sądzić, że Huawei zabiło co poniektórym całą rodzinę, ich szczątki spaliło i rozrzu ciło po polach, a następnie publicznie ośmieszyło ich pamięć, ostatecznie odbi erając wszelkie resztki honoru znako mitemu rodowi. Ale nie – Huawei po prostu spóźnia się z aktualizacją Androida do wersji 6.0. Na szczęście poniżej pewien znany aktor dodał żartobliwy komentarz
56
polityczny… za który od razu ktoś go zwyzywał, bo przecież „aktor nie powini en”. Oczywiście od razu tę osobę zwyzywano, bo przecież „[w sumie to się nie nadaje do druku]”. I tak można bez końca. Internet stał się wyrazem wszelkiej społecznej goryczy, jaka od dawna toczy społeczeńst wo. Możliwość dotarcia ze swoimi słowami do wszystkich u co poniektórych najwidoczniej doprowadziła do umiejęt ności rozłącznego stosowania mowy i myślenia. Znamiennym jest, że problem stał się na tyle duży, że musiała powstać inicjatywa hejtstop.pl… która oczywiście jest poniżana jako – pozwolę sobie użyć frazy zasłyszanej gdzieś ostatnio – „prze jaw lewicowej wrażliwości” albo – też za słyszane gdzieś ostatnio – „dążenie faszystowskiej władzy do całkowitej kon troli mediów”. I znów: zamiast pochylić się nad problemem, krzyczymy na siebie i wymyślamy od najgorszych, byleby tylko nie zauważyć, że stoimy w bagnie.
A przecież drzewiej tak nie bywało… Gdzie się podziały te wszystkie złote zasady re toryki? Gdzie reguły normalnej dyskusji, w której druga osoba była partnerem, a nie – przeciwnikiem, którego trzeba nie tyle pokon ać, co zniszczyć, najlepiej przy okazji upokar zając? Od wieków złota zasada dyskusji brzmiała: „merytorycznie”! Z tej zasady wy wodzi się cała dziedzina – wręcz nauka! – tworzenia poprawnej argumentacji, wyrażania się w sposób klarowny, odpowiedniej artyku lacji myśli, szacunku dla rozmówcy… I nagle okazuje się, że tego po prostu nie ma. Na widok źle złożonej kartki papieru, zamiast powiedzieć sobie prosto i uczciwie, że jest źle złożona, wolimy się okładać po (pustych?) łbach maczugami wulgaryzmów jak jacyś niedorozwinięci troglodyci. Z powyższych słów można by wnioskować, że opisuję jakieś pierwotne plemię, którego zwyczaje nie zmieniły się od tysięcy lat – ale nie! Opisuję trend, który obec nie można dostrzec w polskim Internecie. I to nie wśród jakieś patologii, ale też – a może zwłaszcza – wśród ludzi wykształconych, których nie można posądzać o brak inteligencji. Zaczęliśmy wierzyć, że w Internecie można wszystko. Co więcej: Internet traktujemy jak własną piaskownicę, w której tylko my możemy bawić się swoimi zabawkami. Każdy inny to uzurpator. A dobry uzurpator to martwy uzurpator – co w Internecie sprowadza się do bycia niemym… Ileż to badań nad tym prowadzili amerykańscy naukowcy, dowodząc, że to przez zmniejszenie dystansu między rozmówcami połączone z równoczesnym zwiększeniem tego dystansu. Były nawet teorie, że to fale radiowe emitowane przez komputery wpływają na pracę naszych mózgów, wywołując zwiększoną agres ję… Ale prawda jest inna, dużo prostsza i bardziej okrutna: atakujemy innych tam, gdzie czujemy się bezkarni. Brak argumentów przykrywamy JEDYNYM SŁUSZNYM ARGU MENTEM: mojością naszych słów. I każdy, kto nie jest mój, musi zostać zniszczony. Nie słuchamy innych, bo… nie mówią jak my. Tym sposobem każda dyskusja (a raczej: poprze platane monologi) staje się jałowa, a my sami coraz bardziej przypominamy bandę nienawist nych idiotów…
Tomasz Jakut
57