Magnifier 3/2018

Page 1


Kolejne urodziny MAGNIFIER! Nadszedł maj, a to oznacza kolejne urodziny Magnifier! Mijają właśnie cztery lata odkąd możecie nas czytać, za co serdecznie Wam dziękujemy! Gdyby nie Wy, czyli nasi czytelnicy, wydawanie Magnifier straciłoby sens. I chociaż zazwyczaj bywa u nas różnorodnie, poruszamy różne tematy, to mamy nadzieję, że właśnie dzięki temu niektórzy z Was są z nami już od czterech lat! Także i ten numer niczym się nie różni od poprzednich. Przeczytacie coś o kinie, teatrze i muzyce. Znajdziecie również przemyślenia o życiu i współczesnym świecie. A że idą piękne letnie dni, proponujemy Wam, jak je spędzić! Przyjemnej lektury! Klaudia Chwastek Redaktor Naczelna Magnifier Redaktor Naczelna: Klaudia Chwastek Redakcja: Joanna Wrona, Tomasz Jakut, Grzegorz Stokłosa Współpraca: Mateusz Tkaczyk, Bartosz Panek, Weronika Welc, Zanfra Blue, Delanowska, Korekta: Tomasz Jakut Skład: Klaudia Chwastek Okładka: kolaż autorstwa Magdaleny Chwastek Kontakt: redakcja@emagnifier.pl www.e­magnifier.pl FACEBOOK: @czasopismomagnifier INSTAGRAM: @czasopismomagnifier TWITTER: @magnifier__ Poglądy wyrażone w artykułach są wyłącznie poglądami ich autorów i nie mogą być uznane za poglądy Redakcji Czasopisma Magnifier. Przedruki, kopiowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie jest dozwolone wyłącznie za uprzednią zgodą wydawcy.

2

Wydawca: Klaudia Chwastek, Kraków


SPIS TREŚCI LUDZIE

Majowy wypad na miasto Nie ma przyzwolenia... Cienkimi nićmi szyte… Uwierz w siebie!

6 10 13 16

KULTURA Kultura zaangażowania 20 Pasja, która zmienia życie 25 Canuxploitation – kinowa nisza w Kanadzie 28 Wojna, która nie będzie mieć granic 33 Ponadczasowy Szekspir 36 Powiedz, co ci w odtwarzaczu gra 38 Jestem graczem "przenośnym" 41

3




Majowy wypad na miasto „T

o był maj, pachniała Saska Kępa…”– śpiewa w jednej ze swoich pi­ osenek Maryla Rodowicz. Początek tego pięknego, w pełni wiosennego miesiąca już za nami. Długie dni, jasne i ciepłe wieczory – aż chce się wyjść z domu! Ten czas – w przeciwieństwie do pon­ urej, zimowej aury – sprzyja przyjaciel­ skim wypadom na miasto. Spacery nad Wisłą czy spotkanie w kawiarni lub knajpie wydaje się już zbyt oklepane? Oto pięć propozycji na wspólny wi­ osenny wieczór ze znajomymi. 1. Tradycja po nowemu – game puby Jeśli jesteście zwolennikami tradycji, polecam klasyczne spotkanie w barze na kawę/lemoniadę/piwo, ale w nieco odmienionej wersji. Popularne są teraz miejsca, w których oprócz spożycia dobrego trunku czy zjedzenia szybkiej

6

zakąski, można – bez dodatkowych opłat – zagrać w różnorakie gry. Planszówki, karciane, typowo im­ prezowe, strategiczne, przygodowe i te na konsole – wybór w takich barach jest naprawdę ogromny! Znajdziemy tam więc na przykład Taboo, Party Time, Dixit, EGO, Mafię, ale także Cy­ wilizację: Poprzez Wieki, Eurobusiness, Monopoly, Pociągi, Scrabble, Sab­ otażystę oraz Fifę, Mortal Kombat czy Guitar Hero. Bywają tam także urządz­ ane turnieje z atrakcyjnymi nagrodami – jeśli to nasz konik, możemy w przemiłej atmosferze wziąć udział w turnieju w ulubioną grę. Poza tym, jak na każdy dobry pub przystało, często transmitowane są mecze piłkarskie czy inne sportowe wydarzenia. Moim zdaniem to świetne miejsce na wyjście ze znajomymi. Przy dobrej planszówce i w doborowym towarzystwie czas staje w miejscu.


2. Dla ochłody? Tylko lody! Słoneczna pogoda, pięknie kwitnące łąki i drzewa oraz wysokie temperatury zachęcają do wypoczynku na zewnątrz. Spacery czy leżakowanie na kocu w cudownych okolicznościach przyrody można umilić pysznymi lodami! A moda na nietypowe smaki czy sposoby przygotowywania wciąż trwa. Zwykłe gałki czy lody włoskie można powoli, nie odbierając im walorów smakowych, puścić w niepamięć. Teraz królują te, często rzemieślnicze i natur­ alne, nakładane na porcje oraz, oczy­ wiście, niepowtarzalne lody tajskie. W smakach można przebierać. Po­ jawiają się wariacje na temat Nutelli, masła orzechowego, herbaty albo kawy; ulubione słodkości, takie jak między innymi Kinder Czekolada, MilkyWay, Prince Polo,M&M s czy Kinder Bueno; egzotyczne lub alkoholowe sorbety – mango, papaja, marakuja, liczi, piwo, malibu, mohito oraz

tradycyjne smaki, które każdy z nas dobrze zna od dziecka, czyli czekolada (teraz również w odmianie gorzkiej lub deserowej), śmietanka, truskawka i ja­ goda. Coraz częściej lodziarnie idą też z duchem czasu, oferując smaki bez cukru, laktozy czy glutenu. Dzięki temu nikt z Waszej paczki nie będzie zmuszony odmówić sobie porcji wyjątkowych lodów! 3. Myślenie z dreszczykiem emocji – escape room Marzy Wam się wspólne wyjście na miasto i zabawa, ale gdzieś indziej niż zwykle? Escape roomy, które przeżywa­ ją właśnie swój szczytowy okres, ideal­ nie się sprawdzą! Założenie jest proste: zostajecie zamknięci w tematycznym pokoju, z którego wyjść można jedynie poprzez rozwiązanie szeregu zagadek oraz wykonanie pewnych zadań. Oferta pomieszczeń jest naprawdę bogata, a zarazem zróżnicowana. Pojawiają się

7


klimaty szpitali psychiatrycznych, więzień, pracowni renesansowych artystów, działalności detekty­ wistycznej, tajnych stowarzyszeń, PRL­ u, wojska, magii i czarodziejów, dzikiego zachodu oraz historii rodem z najlepszych horrorów czy krymin­ ałów. Czasem dodatkową atrakcją jest uwięzienie jednejosoby z waszej ekipy – musicie ją uwolnić, by potem wspólnie próbować opuścić pokój. Koszt takiej rozrywki to średnio od 90 zł w górę (za około 60 minut), ale do jednego pokoju zazwyczaj wchodzi od 2 do 6 (lecz cza­ sem też do 4 lub 5) osób, więc summa summarum za nie tak wielkie pieniądze można przeżyć wspaniałą, pełną współ­ pracy i dreszczyku emocji, przygodę. Polecam! Nic tak nie integruje oraz nie pozwala połączyć sił jak zegar odlicza­ jący czas i świadomość zamknięcia oraz tego, że jest to tylko dobra zabawa.

8

4. Maj = juwenalia Biorąc pod uwagę obecny miesiąc, nie mogę nie polecić Wam skorzystania z tegorocznej juwenaliowej oferty. W Krakowie – jak zwykle zresztą – będzie się wiele działo. Co ważne, aby wybrać się na koncerty lub inne towar­ zyszące juwenaliom wydarzenia, niekoniecznie trzeba być studentem (ani w wieku studenckim). Osoby spoza uczelni, starsze lub młodsze (te niepełnoletnie z opiekunem albo za okazaniem jego pisemnej zgody) również mogą uczestniczyć we wszys­ tkich organizowanych imprezach. Happysad, Ørganek, Strachy na Lachy, Kabanos, Kękę, Fisz Emade Tworzywo, Enej, Łąki Łan i Koniec Świata – to tylko niektórzy z artystów, których dane nam będzie usłyszeć na juwen­ aliowych scenach w różnych punktach Krakowa. Juwenalia Krakowskie odbędą się w dniach 15­20 maja. Piątek – 18 maja – to dzień tradycyjnego pochodu barwnie przebranych stu­


dentów i symbolicznego odebrania przez ich przedstawicieli kluczy do bram miasta. Gry miejskie czy plener­ owe pokazy filmów to także stały punkt studenckich majowych wieczorów. Warto zainteresować się czasem juwen­ aliów, ponieważ przy jego okazji każda uczelnia organizuje różne wydarzenia, na które wstęp nieraz jest całkiem dar­ mowy lub – jak wspomniane już kon­ certy – za iście studencką kwotę. 5. Jedź na zdrowie – rower w mieście

fizycznych. Można potraktować ją bardziej jak przyjemną formę rekreacji aniżeli morderczy trening. Jeśli ktoś z Waszych przyjaciół jest typem całkowitego antysportowca, warto skusić go wizją pikniku w docelowym miejscu przejażdżki. Zarówno ścieżek rowerowych, jak i możliwości wypo­ życzenia sprzętu, dzisiaj w miastach nie brakuje. Należy jednak pamiętać, że, decydując się na takie spotkanie, trzeba brać pod uwagę możliwości kondycyjne wszystkich osób. No i oczywiście woda! W ciepłe dni, a zwłaszcza przy takim aktywnym wypoczynku, nie zapomina­ jcie o butelce wody, by móc uzupełniać płyny. Poza tym, jak powszechnie wiadomo, ruch to zdrowie i to powinno Was przekonywać najbardziej!

Fanom aktywnego wypoczynku na powietrzu zdecydowanie polecam wspólny wypad na rowery! Dlaczego akurat ten rodzaj aktywności? Rower wydaje mi się dość uniwersalną pro­ pozycją na spotkanie większą paczką – jazda na nim nie musi być szczególnie męcząca (sami dostosowujemy tempo) i nie wymaga specjalnych kwalifikacji

Joanna Wrona

9


Nie ma przyzwolenia…

10


N

ie tak dawno, siedząc w kawiarni… tłumu nie było, muzyka tez niezbyt głośna, byłam świadkiem pewnej rozmowy. Przy stoliku obok siedziały głównie panie – starsze, el­ eganckie. Zamówiły kawę, shaki, smoothie… Można by rzec, że na bogato. Ale starsze panie, jak to starsze panie, umówiły się na ploteczki. W pewnym momencie zeszło chyba na ich koleżankę, czy ich wspól­ ną znajomą, która nie pogodziła się z mężem, czy też mu nie wybaczyła… Nie wiem dokładnie, nie przysłuchi­ wałam się, jednak utkwiło mi w pam­ ięci jedno z tego, co było mówione przy stoliku obok. Panie nie były w stanie zrozumieć tego, że nie chce wybaczyć… w końcu chłop raz na jakiś czas może/musi uderzyć…

MOŻE/MUSI? NIE POWINIEN! NIE MOŻE! Może i podejście pań można jakoś wytłumaczyć: ich wiekiem, doświadczeniem, wychowaniem czy przekonaniami. Jednak nie sądzę, by ich podejście powinno się w jakiś sposób w ogóle tłumaczyć, usprawied­ liwiać. Według policyjnych statystyk w 2017 roku liczba osób w Polsce, które dozn­ ały przemocy domowej, wynosi 92 529, w tym 67 984 to kobiety, 13 515 to małoletni, a 11 030 to mężczyźni. Liczba ta wzrosła względem roku 2016, gdzie liczba przypadków przemocy domowej wynosiła ogólnie

11


91 789. Jednak jeśli spojrzymy na dane z 2006 roku, gdzie liczba ofiar przemocy domowej wg procedury „Niebieskiej Karty” wynosiła 157 854, zauważyć można bez problemu, że liczba ofiar spadła1. Jednak mimo akcji społecznych, czasem bardzo wyrazistych, gdzieś jak widać wciąż panuje społeczne przyz­ wolenie. Może i rozmowa tych pań była nieco wyjęta z kontekstu, z pewnością nie wiem wszystkiego, ale prawda jest taka, że nikt nie ma prawa podnieść na nikogo ręki. Zwłaszcza mężczyzna na kobietę czy dziecko. Przez przemoc w rodzinie rozumie się: jednorazowe albo powtar­ zające się umyślne działanie lub zaniechanie naruszające prawa lub dobra osobiste osób na­ jbliższych (małżonek, wstępny, zstępny, rodzeństwo, pow­ inowaty w tej samej linii lub stopniu, osoba pozostająca w stosunku przysposobienia oraz jej małżonek, a także osoba po­ zostająca we wspólnym pożyciu) oraz innych osób wspólnie zam­ ieszkujących lub gospodarują­ cych, w szczególności narażające te osoby na niebezpieczeństwo utraty życia, zdrowia, narusza­ jące ich godność, nietykalność cielesną, wolność, w tym seksual­ ną, powodujące szkody na ich zdrowiu fizycznym lub psych­ icznym, a także wywołujące cier­ pienia i krzywdy moralne u osób dotkniętych przemocą2. W związku z powyższą definicją, nieważne czy raz, czy kilkakrotnie… Nikt nie ma prawa, a co za tym idzie, nikt nie jest przymuszony do tego, by przebaczać, wciąż żyć z osobą, która myśli, że przemoc jest jakimś rozwiąz­ aniem. Przemoc nie jest rozwiązaniem.

12

Żadnym! A jeśli ktoś tak myśli, to jest w ogromnym błędzie. Nie wolno dawać żadnego przyzwolenia na przemoc – jakąkolwiek. Bo czasami zapomina się, że przemoc jest także psychiczna, bardzo często dużo gorsza niż ta fizyczna. Bo ślady na ciele potrafią zniknąć, ale z naszej psychiki nic nie jest łatwo wymazać ot tak. Nie dawajmy nikomu przyz­ wolenia na jakąkolwiek przemoc, a jeśli ją widzimy, to reagujmy, bo czasami osoba, która doznaje przemocy, może nie być na tyle silna, by coś zrobić. Owszem, istnieją patologie, których momentami nie da się przezwyciężyć. Są sytuacje, na które patrzy się, i mo­ mentami nie da się nic zrobić, bo osoby, które doznają przemocy, zarówno psychicznej, jak i fizycznej, godzą się na nią, chociaż nie powinny. Jednak to, że coś jest patologią, niech nie będzie us­ prawiedliwieniem, do braku jakiejkolwiek reakcji.

Delanowska 1 http://statystyka.policja.pl/st/wybrane­

statystyki/przemoc­w­ rodzinie/50863,Przemoc­w­rodzinie.html [data dostępu: 2.05.2018] 2 http://www.infor.pl/prawo/pomoc­ spoleczna/przemoc­w­rodzinie/254357,Czym­ jest­Niebieska­Karta.html [data dostępu: 2.05.2018r]


Cienkimi nićmi szyte… W

czasach, kiedy jeszcze nie pisało się postów na Facebooku, a niemniej dużą popularnością cieszyły się wpisy do pamiętników, jeden z takich wpisów brzmiał: Nie zrywaj nici przyjaźni, bo nie wiesz czym grozi zer­ wanie. Choć nitkę zwiążesz, węzeł na zawsze zostanie. W dzisiejszych czas nici zostały zastąpione przez sieci (i to bynajmniej nie te pajęcze), a o to, by wiązać jakikolwiek węzeł, nikt się nie trudzi. O relacjach z ludźmi, które podupadają, kuleją, jeśli już nie pełzają. Tym razem nieco osobiście. Gdy moi rodzice umawiali się na randki, nie każdy miał telefon stacjonarny. Ponieważ w tygodniu pracowali, spotykali się główne w soboty. Co tydzień. I co tydzień umawiali się na konkretną godzinę, w swoim ulubionym miejscu. I za każdym razem mieli pewność, że ta druga osoba na spotkaniu się pojawi. Nie tworzyli wydarzenia, nie robili przypomnienia, ale tak

13


ustawiali swoje plany, by być. Dziś umówienie się z ludźmi graniczy z cu­ dem. Nawet z tymi, z którymi dużo nas łączy, i z tymi, którzy są dla nas ważni. Jeśli już uda się zgrać kalendarze, ustalić termin, miejsce i czas, to gener­ alnie odwołanie bądź przełożenia spotkania, na dalece nieokreślone „później”, ani nie jest niczym trudnym, ani niczym rzadko spotykanym. I tak, z naszymi znajomymi możemy umawiać się nawet do roku, tylko po to, żeby – sprawdzając telefon – wypić kawę i pobieżnie omówić tematy pod­ stawowe, standardowe i bezpieczne. Czyli rozmawiamy o beznadziejnym szefie, znajomym z pracy, który nas denerwuje, o wolnych od handlu

14

niedzielach, promocji w spożywczym i siłowni (w dzisiejszych czasach siłownia to wszak konieczność). Robimy zdjęcia naszej kawie, a potem rozchodzimy się każdy w swoją stronę, zastanawiając się, czy aby nie pow­ iedzieliśmy za dużo. Aby porozmawiać o uczuciach, trzeba się znieczulić. By porozmawiać szczerze, również po­ trzebny jest alkohol. Wstydzimy się, boimy się. Wielu rzeczy, ale przede wszystkim oceny. Krytyki. Tego, że jeśli mamy problem, to ten ktoś, kogo widzi­ my raz na pół roku (mimo że jest naszym przyjacielem), albo nie będzie tym zainteresowany, albo będzie się zwyczajnie, po polsku cieszył, że mamy gorzej niż on.


Nie wiem, nie obchodzi mnie to Coraz częściej uciekamy od odpowiedzialności za innych. Nie interesuje nas to, co dzieje się z naszymi znajomymi oraz z relacjami, jakie nas z nimi łączą. Jesteśmy zmęczeni, zabiegani i rozczarowani tym, co serwuje nam świat. Przez to nagromadzenie emocji, uczuć, odczuć i frustracji zaczy­ namy instynktownie dbać o siebie bardziej niż o innych. Stajemy się coraz bardziej skupieni na sobie i coraz bardziej wygodni. Z większym trudem przychodzi nam poświęcenie swoich planów i wygody na rzecz zrobienia czegoś dla in­ nych. Oczekujemy czegoś w zamian i rzadko naginamy się do zrobienia czegoś, co nie jest nam po drodze. Nie lubimy się trudzić. Mimo że bardzo często spotykamy się z podobnymi problemami, które łatwiej rozwiązać w grupie, nie dzielimy się nimi. Relacje przenosimy do Inter­ netu, bo tak jest łatwiej, gdzie zamiast rozmowy wysyłamy naklejkę, która wyraża więcej niż Rafaello i tysiąc słów. Nie chodzi o to, by całkowicie rezygnować z tego, co proponuje nam Internet. Bo nie podlega wątpliwości, że ułatwia kon­ takt, który w innym przypadku byłby niemożliwy. Jednak, gdy mamy wokół ludzi, z którymi możemy być osobiście, a mimo tego bazujemy na tym co wirtualne, to gdy przy­ chodzi nam zmierzyć się w rozmowie, nie wiemy jak zacząć, ani jak skończyć. Wiemy tylko jak uciekać. Wiem, że jest to ucieczka przed zranieniem. Kiedy odeszliśmy od wspólne­ go przyjacielskiego ogniska i każdy zaczął pali swoje, za­ czyna brakować nam drewna na opał. By nie popadać w hipokryzję, również korzystam z Internetu, również zdar­ za mi się przekładać spotkania i także boję się zranienia. Mam również na swoim koncie znajomości, które skończyły się nagle i niespodziewanie, i nadal nie wiem do końca dlaczego. Wiem, za to ze nie mam już do nich powrotu, bo to z czego były utkane, nie nadaje się na żaden rodzaj węzła. Zanfra Blue

15


Uwierz w siebie!

16


W

iara w siebie. To chyba problem, który powstrzymuje nas przed wieloma rzeczami, działaniami, istotną zmianą w naszym życiu. Owszem, są tacy, którzy wierzą w siebie aż w nadmiarze. Są tacy, którzy idą po trupach do celu, ale są też tacy – i to chyba w większości – którzy sterczą w miejscu… Niektórzy boją się zmian, niek­ tórzy boją się tego, co powiedzą inni, niektórzy twierdzą, że sobie z czymś nie poradzą – dlatego nie zmieniają nic w swoim życiu. Ten strach, albo i brak wiary w siebie, powoduje, że zatrzymujemy się w miejscu i nic nie robimy ze swoim życiem. W dotych­ czasowej pracy się marnujemy i to całkowicie, a przecież jesteśmy wyk­ ształceni, zorganizowani. Część znajo­ mych nam powie, by iść do przodu, zmienić coś. Raczej bez problemu zna­ jdziemy inną, lepszą i lepiej płatną pracę. Ale to, co nie pozwala nam iść do przodu, to zazwyczaj nasza głowa, w której skrywa się masa lęków, wąt­ pliwości, a przede wszystkim brak wiary w siebie. I może gdzieś tam skrycie czujemy, że jesteśmy świetni, że moglibyśmy się rozwijać w innej pracy, ale jednak powiedzenie tego na głos sprawia nam problem. A jest to problem, który wcale nie jest błahy. To poważny problem, który utrudnia nam zrobienie kolejnego kroku. I może to wszystko brzmi bardzo coachingowo, jednak trzeba uwierzyć w siebie! To nie jest łatwe, zwłaszcza przeskoczenie tego, co siedzi w naszej głowie. To nasza głowa chyba demoty­ wuje nas najbardziej do działania. Owszem, są jeszcze inni ludzie, jednak czasami przydaje się zrobić także i „wi­ osenne porządki” w ludziach, którzy nas otaczają, a przez których bardzo często tracimy nerwy, demotywują nas

do działania i wręcz zniżają nas do swojego poziomu, bo przecież nie można się wybijać ponad stan. Warto otoczyć się takimi ludźmi, w których nie ma fałszywości względem naszej osoby. Otoczyć się takimi ludźmi, którzy w odpowiedni sposób nakierują cię do działania, do osiągania tego, co możesz osiągać. Bo wiedzą, że jesteś ambitnym człowiekiem, ale tę twoją ambicję coś jednak blokuje. Nie będzie w nich zawiści, bo tobie coś się uda, a im nie. Owszem, znaleźć takie osoby w dzisiejszych czasach, gdzie panuje totalny wyścig szczurów, jest niesam­ owicie trudno. Jednak gdy uda się odnaleźć takie osoby, będzie nam łatwiej, bo wsparcie innych też jest niesamowicie potrzebne. Czasem te osoby muszą nas popchnąć do dzi­ ałania. Dać nam przysłowiowy wędkę, a nie rybę. Nawet minimalne zmoty­ wowanie potrafi czasem zdziałać cuda i spowodować, że zrobimy coś istotne­ go ze swoim życiem. Nie zmienimy go od razu, trzeba tutaj zastosować met­ odę małych kroków. Jednak dla niek­ tórych ten mały krok może się okazać krokiem milowym. Skupienie się na sobie, na swoim życiu, wcale nie jest złe, o ile jest to „zdrowe” skupienie się na sobie. Dokonywanie zmian w życiu jest ważne! Nie trzeba od razu porzucić wszystkiego i przenieść się na drugi koniec świata. Ale trzeba umieć wi­ erzyć w siebie i swoją wartość, a co więcej – cenić ją!

Klaudia Chwastek

17



19


Kultura

zaangażowania Narzeka się na przestarzałe definicje, ale czy to nie artyści mają za zadanie definiować na nowo? Pablo Picasso

O

d wielu dekad toczy się dyskusja na temat funkcji, jaką miała by spełniać kultura. XX­lecie Międzywo­ jenne przez pryzmat trudnych doświad­ czeń wojennych objawiał się trend całkowitego odpolitycznienia kultury. Sens tworzenia został zaburzony, pielęgnowanie idei i tradycji straciło na znaczeniu. Dla ludzi znacznie istot­ niejsze było zadbanie o rodzinę i poukładanie swojego życia na nowo, w kompletnie innej rzeczywistości. Awangarda szukała teoretycznego uzas­ adnienia swojego działania twórczego. Podstawowym pojęciem była nowość nowej rzeczywistości cywilizacyjnej, nie mającej żadnej analogii w przeszłości. Niektóre ugrupowania, zarówno w sztuce, jak i w literaturze, próbowały na nowo odnaleźć sens twórczości i za swoją misję objęły wsparcie społeczeństwa i zmianę panującego porządku. W tym artykule chciałabym

20

skupić się na kulturze zaangażowanej, dlaczego tak ważne jest zrozumienie jej celu i włączenie się w szerzenie idei. Już w XVIII w. niemiecki filozof Johann Herder napisał, że nie ma nic bardziej nieokreślonego niż słowo kul­ tura, którą najogólniej definiujemy jako całokształt materialnego i duchowego dorobku ludzkości przekazywanego z pokolenia na pokolenie. W skład tak pojętej kultury wchodzą nie tylko wyt­ wory materialne, ale także zasady współżycia społecznego, sposoby postę­ powania, wzorce, kryteria ocen estetycz­ nych i moralnych. To właśnie wszelkie formy społecznego, obywatelskiego, a co za tym idzie, również politycznego dzi­ ałania stają się inspiracją dla artystów, którzy, poprzez różne dziedziny sztuki i nurty artystyczne, zabierają głos w prawach społecznie istotnych. Twórcy poprzez swoje dzieła odnoszą się do problemów podnoszonych w debacie publicznej (sztuka krytyczna).


By Shelby Lessig [CC BY­SA 3.0 (https://creativecommons.org/licenses/by­sa/3.0) or GFDL (http://www.gnu.org/copyleft/fdl.html)], from Wikimedia Commons

W literaturze w okresie powo­ jennym poszukiwano utraconych w latach wojen wartości i idei, chciano by społeczeństwo odzyskało nadzieję i sens kreowania rzeczywistości za pośrednictwem sztuki. W Polsce szczególną rolę ode­ grało ugrupowanie Pokolenie 68’. Sprzeciwiali się oni ingerencji władz komunistycznych – cenzurze dzieł, um­ niejszaniu sztuki narodowej oraz ma­ nipulowaniu słowem. Należeli do nich między innymi Stanisław Barańczak, Adam Zagajewski, Julian Kornhauser. Do najważniejszych cech charak­ terystycznych należało wykorzystywanie jako tworzywa poetyckiego „słowa cudzego” – zwrotów charakterystycz­ nych dla języka gazety, pism oficjalnych, ankiet urzędowych, języka ulicy. Zwroty te stają się przedmiotem zabiegów po­ etyckich charakterystycznych dla poezji lingwistycznej, której tradycję podjęła część poetów nowofalowych. Niektórzy potem zaangażowali się w działalność

opozycyjną. Na świecie sprzeciw wobec panującej nierówności płciowej i wo­ jnom na wschodzie swoimi dziełami postulowała Marina Abramović – jugosłowiańska artystka i performat­ orka. Wykorzystywała swoje ciało jako narzędzie sztuki. Niejednokrotnie wzbudzała zarówno kontrowersje, jak i wzruszała jej odbiorców. Każdy, kto przygląda się happeningom Mariny, czuje z nią niezwykłą więź, a jej twór­ czość pomagała ludziom uporać się z własnymi demonami (performance w muzeum MoMA – Marina nieustan­ nie patrząca się w oczy osoby, która usi­ adła przy jej stoliku: łzy, śmiech, zrozumienie). Sztuka zaangażowana for­ mułowała różne postulaty, często jawnie polityczne. Joseph Beyus, twórca „rozszerzonego pojęcia sztuki", z hasłem „każdy jest artystą" walczył o nieskrę­ powane formułowanie swoich poglądów. Podkreślał, że każde dzi­ ałanie podejmowane przez człowieka

21


zasługuje na miano sztuki. Wszyscy, bez wyjątku mamy wpływ na kreowanie rzeczywistości i to od nas zależy, jak ona będzie wyglądała. Z kolei Francuski Kolektyw Sztuki Socjologicznej wzywał, by spojrzeć krytycznie na społeczeństwo podtrzymujące obraz sztuki niezaangażowanej. Alternatywą miała być sztuka zadawania pytań, kwestionowania, pobudzania do dys­ kusji. Artystę natomiast postrzegali jako twórcę zjawisk społeczno­symbolicz­ nych. Wskazywali, że informacja jest obszarem manipulacji i powielania ste­ reotypów, a wyjątkowa przestrzeń świ­ ata sztuki (muzeum, galeria) służy pielęgnowaniu jej idealistycznego funk­ cjonowania. Warto również wspomnieć o reżyserach filmowych i teatralnych, którzy niejednokrotnie w swoich utwor­ ach podejmowali tematy dotyczące wspólnoty, świadomości przynależności do narodu oraz wartości jaką przekazuje historia. Między innymi Andrzej Wa­ jda od czasu filmu „Człowiek z mar­ muru” był zaangażowany politycznie, wspierał antykomunistyczną działalność opozycyjną. Jego twórczość oddaje tra­ gedię pokolenia wojny i reżimu komunistycznego. Wajda podkreślał, jak ważne jest, aby wyciągać z wydarzeń historycznych wnioski, aby już nigdy nie dopuścić do takiej makabry, jaką niesie ze sobą wojna. Konrad Swinarski pracował z różnymi zespołami, zanim powierzył swoją duszę Teatrowi Staremu w Krakowie. Mirosława Dub­ rawska wspominała: Konrad był reżyserem tak emoc­ jonalnie zaangażowanym w sztukę, nad którą pracował, że razem z akt­ orami mówił kwestie, robił miny albo śmiał się. Przy tym miał niebywały tal­ ent odkrywania w aktorze rzeczy nieprzewidywalnych.

22

Z kolei Jan Frycz nie kryje fascynacji reżyserem i opowiada o nim tak: "Jako uczeń liceum stale chodz­ iłem do Starego Teatru na 'Wyzwolenie' (1974) Swinarskiego. Nie za­ stanawiałem się, czy to jest polityczne przedstawienie. Czułem, że mnie ściska za serce i boli. Nie śmiałbym spytać Swinarskiego, czy chciał nim nawiązać do współczesności. Nie odważyłbym się. Trzeba się też uwolnić od rozu­ mowania, że powstanie tzw. sztuka współczesna, która słyszy puls cywiliz­ acji. Jeśli ktoś mi powie po spektaklu: 'Wiesz co, lepiej mi jest. Po tym przed­ stawieniu odżyłem, bo wyłączyłem się z tego świata' – wtedy rozumiem, że ono jest i współczesne, i szlachetne. Najszlachetniejsze." Cechą kultury zaangażowanej nie musi być wcale jawne komentowanie decyzji politycznych, lecz wzbudzanie emocji i refleksji, zostawianie niedo­ powiedzeń publiczności. Kultura powinna móc wygłaszać swoje stanowisko na temat decyzji podejmowanych przez opcję rządzącą, problemów społecznych i ekonomicz­ nych. Niekoniecznie każdy twórca ma mieć szczegółową wiedzę naukową, kluczowa będzie umiejętność zdiagno­ zowania problemu i sprowokowania debaty publicznej. Ważne jest, aby artyści stanowili autorytet dla społeczeństwa i swoimi dziełami motywowali ludzi do uczestniczenia w życiu publicznym. Re­ ligia również powinna mieć swoje miejsce. Andriej Tarkowski ujmuje to następująco:

“Kultura nie może istnieć bez re­ ligii. W jakimś sensie kultura sublimuje się w religię, a religia wyraża się w


23


kulturze. Kultura bez religii umiera. Społeczeństwo pozbawione religii staje się bezideowe. Kultura i sztuka są ni­ erozerwalnie związane ze strefą duch­ ową, ta zaś rodzi się ze sztuki. Jeżeli jest inaczej – nie ma sztuki, rośnie liczba ludzi nienasyconych, którzy wolą umrzeć, aniżeli żyć”. Religia jest źródłem fundament­ alnych wartości, takich jak miłość, sza­ cunek, miłosierdzie i wspólnota. Artyści powinni mieć je na względzie, bo są to idee, które spajają społeczeństwo, za­ pewniają poczucie bezpieczeństwa i odpowiedzialności zarówno za siebie, jak i innych. Dlatego więc wszelkie prze­ jawy negowania i wyszydzania znaków religijnych powinny być zakazane, tak jak i również wykorzystywanie idei w celach propagandowych, aby osiągnąć władzę, nie powinny być dopuszczalne. Poprzez rozwój Internetu i tech­ nologii znacznie osłabiła się pozycja artysty jako autorytetu. Dzisiejsi artyści chcą jedynie wzbudzić kontrowersje, a ich utwory nie przekazują żadnych wartości, jak i nie wywołują refleksji. Zgodnie z ideą J. Beuysa właściwie obecnie każdy, kto komentuje bieżące problemy społeczne i polityczne, może być nazwany mianem artysty, a nawet dziennikarza. Jego zdanie jest ważne i jest w stanie wywołać (niestety nie za­ wsze) rzetelną dyskusję. Szczególnie teraz, kiedy nadeszły niespokojne czasy i fundamentalne wartości ulegają za­ burzeniu, potrzebujemy autorytetów, z którymi wspólnie uporządkujemy ten chaos. Ludzi, którzy czują i widzą więcej, są w stanie wyciągać wnioski i poprzez swoją sztukę inspirować ludzi, uczyć ich dążenia do samorealizacji i wykorzystywania swojego potencjału na rzecz pomocy innych. Kultura zaangażowana nie jest tylko pojęciem – każdego dnia tworzą ją osoby z różnych dziedzin życia kulturalnego, przy

24

pomocy różnych narzędzi i formy. Łączy ich jeden cel – wywołanie debaty pub­ licznej, wskazanie i zdefiniowanie prob­ lemu i, poprzez swoją wrażliwość, jak i determinację, zmieniać świat. Nie bójmy się podejmować inicjatyw, wykorzystajmy swój wypracowany autorytet do szerzenia zrozumienia i sz­ acunku do siebie nawzajem. Wszelkie przejawy skrajności i fanatyzmu pow­ inny być oddalane, gdyż zaburzają poczucie bezpieczeństwa i przyćmiewają podejmowanie rozsądnych decyzji. Nie mam na myśli tego, aby od jutra malar­ ze zasiadywali w Sejmie i spierali się o słuszność danej regulacji i kwest­ ionowali każdą decyzję. Istotą jest, aby przemyślanym, ale nacechowanym emocjami językiem zadawać pytania, które mogłyby rozwiać wszelkie wątpli­ wości lub skłonić do refleksji. Sukcesy­ wnie z roku na rok coraz więcej jest organizowanych festiwali różnych gat­ unków muzycznych, które są przystosowane do wspólnego przyjazdu z rodziną, bezpiecznej zabawy wraz ze znajomymi. Konferencje naukowe, in­ teraktywne wystawy, kongresy spec­ jalistyczne oraz festiwale sztuk audiowizualnych upewniają mnie w przekonaniu, że ludzie są coraz bardziej świadomi zachodzących przemian w naszym kraju, są gotowi rozmawiać, podejmować inicjatywy oraz zdobywać wiedzę, którą później przekażą swoim najbliższym. Kultura wciąż nie ma określonych w definicji granic, dzięki czemu przed naszą kreatywnością nie stoi żadna bariera. Sztuka jest w stanie zmienić świat, wspólnymi siłami możemy więcej.

Weronika Welc


Pasja, która zmienia życie S

ięganie czasami do filmów sprzed lat może być bardzo in­ teresującym doświadczeniem, zwłaszcza w momencie, gdy to film Kieślowskiego, a my z perspektywy cza­ sów, w jakich żyjemy, widzimy na ekranie coś, co może wydawać się nam nieco odrealnione – a przecież ten świat istniał kiedyś naprawdę. Jakiś czas temu miałam okazję obejrzeć Amatora Krzysztofa Kieślowskiego, który powstał w 1979 roku. W roli głównej zobaczyć można Jerzego Stuhra, wcielającego się w postać Filipa Mosza. To on jest tytułowym bohaterem, który kupuje, drogą wtedy, kamerę, by utrwalić na obrazie narodziny i życie swojej córki. W tym wszystkim jednak bohater się zatraca, a życie córki, jak i swojej rodz­ iny, zostaje zapomniane na rzecz kamery. To za jej pomocą widzi świat, a tym samym zostaje on zaburzony.

Filip Mosz zatraca się w świecie widzianym przez „oko” kamery, kieruje obiektyw w stronę problemów waż­ nych, chcąc zwrócić na nie uwagę i je rozwiązać. Choć wszystko zaczęło się tak naprawdę od przypadku. Ma nakrę­ cić 5­lecie istnienia przedsiębiorstwa, w którym jest zaopatrzeniowcem. Stworzenie filmu niejako na zlecenie zaczyna go „wciągać”, a on staje się am­ atorem­filmowcem, który tym samym staje się lokalnym bohaterem. To wszystko sprawia, że Mosz coraz bardziej wierzy w siebie, angażuje się w kręcenie filmów, a ich tworzenie stawia na piedestale. Pokazuje realia, w jakich przyszło żyć jemu i pozostałym, tworzy reportaż o osobie z niepełnosprawnoś­ cią, która pracuje od wielu lat w za­ kładzie i świetnie sobie radzi. Pokazuje problemy, które wtedy niejako dotykały wszystkich, ale zapomina o sobie. Mamy tak naprawdę trzy ważne sceny w tym filmie. Pierwsza z nich jest na samym początku filmu, kiedy to

25


Amator, reż. Krzysztof Kieślowski, 1979

26

Mosz ze znajomymi świętuje narodziny dziecka, a w telewizji pokazują Krysti­ ana Zimmermana, który wygrywa konkurs Chopinowski. Mosz nagrywa to, co widzi w telewizji, i tym samym w taki sposób rozpoczyna swoją przy­ godę z kręceniem filmów. To niejako jego początek końca. Kończy się w ten sposób jego normalne życie, a zaczyna życie filmowca­amatora. Kolejna scena graniczna to mo­ ment, w którym Mosz wraca z konkursu filmowego w Łodzi. Jadąc pociągiem i wyglądając przez okno, układa dłonie w charakterystyczny sposób – kadruje rzeczywistość. Sprawdza, jak wybrany wycinek świata prezentowałby się w kamerze. Tym samym z filmowca­ amatora staje się filmowcem. Staje się filmowcem docenionym, a jego per­ spektywy życiowe, a zwłaszcza filmowe, się zmieniają. Może coraz więcej robić,

staje się doceniany, a film od tego mo­ mentu dominuje w jego życiu. Ostatnią z ważnych scen jest ta ostatnia, kiedy Mosz, po odejściu żony, kiedy jego życie rodzinne zostało doprowadzone do up­ adku, właśnie przez kamerę, obiektyw kieruje na siebie. Tę spowiedź można niejako interpretować na różne sposoby. Skierowana na bohatera kam­ era, która swym kształtem niejako przypomina pistolet, może świadczyć o tym, że chce sobie wymierzyć karę. Bo to on doprowadził do zniszczenia rodz­ iny. Z drugiej jednak strony, kamerę za­ wsze kierował na problemy, jakie panowały w jego środowisku, ukazywał to, co nie jest dobre. Tym razem to on był problemem, to z jego powodu małżeństwo się rozpadło. Kamera, nieco niewinne hobby, spowodowała, że świat Mosza się rozpadł, a on nawet nie zauważył kiedy.


Nie dostrzegał rodziny, ani sytuacji, jaka nastąpiła. To zatracenie się w świecie widzianym przez obiek­ tyw aparatu spowodowało, że doprowadził siebie do autodestrukcji. To, co było dobre, zostało zn­ iszczone – właśnie przez niego. Jednak oprócz tego głównego wątku w filmie Kieślowskiego ważne jest też tło, w jakim rozgrywa się film. Dla młodego widza film z 1979 roku może być nieco dziwny w odbiorze, w końcu czegoś in­ nego oczekuje się od dzisiejszego kina, a to, co było kiedyś wydawać się może odrealnione. Ale ten film pokazuje pewnego rodzaju zwyczaje, jakie kiedyś panowały, jak wyglądało życie we wspólnocie. Bo kiedyś było inaczej – z sąsiadami nawiązywało się bliższe znajomości, przy narodzinach opijało się to w gronie znajomych… Dzisiaj wszystko wydaje się nieco bardziej uporządkowane, ale niekoniecznie lepsze. Ten aspekt obyczajowy doceniać możemy z dzisiejszej perspektywy. Bo to wszystko, ten świat, który kiedyś był, wydawać się nam może nierealny, dziwaczny. Z perspektywy czasu, tę sferę obycza­ jową możemy oceniać, analizować i interpretować. Amator Kieślowskiego to bez wątpienia film ważny. Może nie aż tak ważny jak Trzy Kolory, ale jednak sposób budowania historii, skłania nas do analizy – zarówno zachowania Mosza oraz tego, jak on widzi świat. Bo nie jest to patrzenie normalne. Na filmie widzimy ewolucję tego bohatera, w pewnym momencie nie postrzega on świata tak jak każdy z nas, a przynajmniej tak jak ludzie, którzy żyli w tamtych czasach. Bo my dzisiaj, nie oszukujmy się, ale też oglądamy świat bardzo często przez ekran smartfona, zaopatrzonego w porządny aparat. Dla nas jest to niejako już normalna czyn­ ność, normalny stan, w którym robimy zdjęcia i kręcimy filmy wszystkiemu. Kiedyś tak nie było.

Klaudia Chwastek

27


Canuxploitation – kinowa nisza w Kanadzie K

28

anada ze względu na swo­

je sąsiedztwo ze Stanami Zjed­ noczonymi nigdy nie miała tej samej siły przebicia, jeżeli chodzi o przemysł filmowy. Hollywood zdominowało kino w Ameryce Północnej już od początków XX wieku. Uwidacznia się to przede wszystkim w tym, iż system holly­ woodzki wykształcił własny, autonom­ iczny przemysł, który nie zależy zupełnie od dotacji państwowych. In­ aczej wyglądało to na północy kontynentu. Ogromny udział w rozwoju oraz próbie nadania międzynaro­ dowego rozgłosu kanadyjskim produkc­ jom miały organy publiczne. Spośród wielu inicjatyw najgorszą sławą cieszy się okres przełomu lat siedemdziesią­ tych i osiemdziesiątych XX wieku. Wprowadzone wówczas mechanizmy, o których będę wspominał, pozwalały produkować dziesiątki filmów, nie

ryzykując utraty kapitału. Niewiele jed­ nak z tych produkcji przebiło się do szerszej świadomości kinowych bywal­ ców. Podczas gdy artystycznie uznane dzieła Atoma Egoyana, czy też Xaviera Dolana są rozpoznawalne wśród pub­ liczności kin studyjnych w naszym kraju, tak filmy takie, jak choćby Rituals Petera Cartera lub Świntuch Boba Clarka, znajdują się gdzieś na marginesie nawet wśród osób zaint­ eresowanych kinem kanadyjskim. Tytułowe canuxploitation to nic innego jak połączenie dwóch słów: ca­ nuck i exploitation. Pierwsze to slan­ gowe określenie na Kanadyjczyka. Drugie odnosi się do kina eksploatacji (popularnego głównie w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku), czyli robionego za bardzo małe pieniądze oraz w jak najkrótszym czasie. Było to kino gatunkowe powiela­ jące znane już schematy, niekiedy dodające coś od siebie, a bardzo często


Plakat do filmu Flower of the North (1921, reż. David Smith)

korzystające z dorobku poprzedników. Kanadyjska kinematografia klasy B przed latami siedemdziesiątymi ledwie raczkowała. Z wczesnych lat rodzimego przemysłu filmowego warto wspomnieć o tzw. North Woods Dramas, czyli produkcjach osadzonych na dzikich, górskich terenach Kanady. Bohaterami uczyniono policjantów z Royal Cana­ dian Mounted Police, zwanych po­ tocznie Mounties. Wśród tytułów wymienić można takie filmy, jak Flower of the North czy The Flame of the Yukon. Jednakże w latach pięćdziesiątych gatunek northernu za­ czął zanikać ze względu na popularność hollywoodzkich horrorów i filmów sci­ ence fiction. Koniec tejże dekady przyn­ osi pierwsze próby realizacji kina grozy przez Juliana Roffmana. Chodzi o jego Bloody Brood (1959) oraz The Mask (1961). Lata sześćdziesiąte przynoszą już pewien przełom w produkcji kina gatunkowego na terenie Kanady. Niskobudżetowe filmy zaczęły coraz częściej pojawiać się na filmowej mapie

kraju, a dystrybutorzy zaczęli upatry­ wać swoich szans także w produkcji. Wiązało się to z powstaniem w tych czasach Canadian Film Development Corporation, które stanowiło prze­ ciwwagę dla National Film Board of Canada. Podczas gdy CDFC myślało o kinie przynoszącym zyski, NFB stawiało na produkcje promujące Kanadę i jej walory kulturowe. Już od 1954 roku rząd w Kanadzie zachęcał do prywatnego in­ westowania w produkcje filmowe. Wtedy tzw. Capital Cost Allowance1 wynosiło sześćdziesiąt procent. Ozn­ aczało to, iż podatnik inwestujący w daną produkcję może sześćdziesiąt procent tej kwoty odliczyć od swoich przychodów objętych opodatkowaniem w roku produkcji tego filmu. Nie wprowadzono jednak rozróżnienia, jeżeli chodzi o pochodzenie filmu. Z tego względu nie było żadnej zachęty dla potencjalnych kanadyjskich inwest­ orów, by ryzykować pieniądze na filmy

29


Plakat do filmu Rituals (1978, reż. Peter Carter)

tworzone w Kanadzie. Dodatkowo, z racji tego, iż Hollywood zdominowało rynek filmowy w Kanadzie, inwestow­ anie poza obrębem Kraju Klonowego Liścia wydawało się logiczne.

30

Rok 1974 przyniósł pewien przełom. Postanowiono, iż procent kwoty, który można odliczyć od opod­ atkowanych przychodów wzrośnie do stu z zastrzeżeniem, iż film musi być kanadyjski. Ta regulacja nosiła nazwę Capital Cost Allowance Act of 1974. Na ten rok datuje się początek Tax Shelter Era. Największy boom przypadł na lata 1978–1980. U szczytu funkcjonowania stuprocentowego CCA kwota przezn­ aczana na produkcję filmową w Kanadzie sięgała dwustu milionów dolarów. Natomiast za koniec tego okresu uznaje się rok 1982, kiedy to zmniejszono Capital Cost Allowance do pięćdziesięciu procent. W praktyce inic­ jatywa stuprocentowego odpisu kwoty tworzyła tzw. Tax Shelter2. Był to więc można rzec zwykły sposób zarobku dla

wielu potencjalnych inwestorów. Nie inaczej bardzo często podchodzono do tej regulacji. Szczególne możliwości stworzyła ona dla ludzi pracujących w zawodach o wysokich dochodach, jak prawnicy czy lekarze, którzy jed­ nocześnie obarczeni byli wyższymi pod­ atkami. Poprzez zainwestowanie w daną produkcję mieli oni zapewnione przynajmniej minimalne korzyści. Jeżeli film sprzedałby się świetnie, to wtedy dostaliby odpowiednie pieniądze w zależności od procentu udziału w całym przedsięwzięciu. Jeżeli jednak film nie odniósłby sukcesu (co zdarzało się częściej) lub w ogóle nie trafiłby do dystrybucji, tacy inwestorzy nic by na tym nie stracili. W takiej sytuacji pien­ iądze i tak wracałaby do nich w formie odpisu od podatku. System ten, choć niewątpliwie korzystny dla grupy osób patrzących na kino tylko pod względem zarobkowym, z perspektywy czasu zyskał bardzo negatywną reputację.


Leo Fafard jako WolfCop w filmie z 2014 roku

W roku 1976 sformułowano kryteria, które dana produkcja musi spełniać, by mogła nosić miano kanadyjskiej. Posadę producenta oraz 2/3 spośród wymienionych funkcji – reżysera, scenarzysty, dyrektora artystycznego, operatora, montażysty, kompozytora, najwyżej opłacanego akt­ ora lub aktorki oraz drugiego najwyżej opłacanego aktora bądź aktorki – muszą obejmować Kanadyjczycy. Każda z tych funkcji miała określoną liczbę punktów, które po zsumowaniu miały określić, czy produkcję można nazwać kanadyjską. Skuteczne wdrożenie tych zaleceń uznaje się za jeden z pozytywów Tax Shelter Era, gdyż rzeczywiście zatrudniano znacznie więcej obywateli kanadyjskich. Był to swego rodzaju kompromis pomiędzy żądaniami ze strony pracowników kanadyjskich dzi­ ałających w przemyśle filmowym, a także producentami i inwestorami pragnącymi mieć więcej swobody przy wyborze ekipy do produkcji danego

obrazu. Z racji wspomnianej dominacji Stanów Zjednoczonych jeżeli chodzi o rynek filmowy w Ameryce Północnej, producenci filmów z czasów Tax Shelter Era kładli nacisk na komercyjność swoich obrazów za pomocą obsadzania w głównych rolach mniej znanych akt­ orów amerykańskich lub tych pracują­ cych w telewizji. W istocie kino kanadyjskie za cza­ sów Tax Shelter Era wchodziło w swój najlepszy okres. W samych tylko latach 1978­1980 wyprodukowano aż sto pięćdziesiąt sześć filmów pełno­ metrażowych z łącznym budżetem wyn­ oszącym w przybliżeniu trzysta sześćdziesiąt pięć milionów dolarów kanadyjskich. Oto moim zdaniem naj­ ciekawsze z nich: •Rituals (prod. 1976, dystr. 1978, reż. Peter Carter) – wyprawa pięciu lekarzy w leśne ostępy Kanady, gdzie czeka na nich walka o przetrwanie. Obraz sil­


nie inspirowany amerykańskim Uwolnieniem Johna Boormana, ale z wieloma znakomitymi pomysłami potrafiącymi zaskoczyć nawet koneserów gatunku. Survival w najczystszej postaci; •Zemsta po latach (1980, reż. Peter Medak) – kanadyjskie podejście do podgatunku ghost story wygrywające świetną atmosferą; w roli głównej znany z Pattona George C. Scott; •Skanerzy (1981, reż. David Cronenberg) ­ body horror autorstwa Davida Cronenberga, mający jedną z na­ jlepszych sekwencji wybuchającej głowy w historii kina; •Moja krwawa walentynka (1981, reż. George Mihalka) – pierwotna wersja nieudolnego remake’u z 2009 roku. Slasher pełną gębą, który potrafi przez cały seans trzymać dobre tempo i zadziwiać rozmaitymi sposobami na uśmiercanie kolejnych ofiar. Oczywiście przytoczone przeze mnie przykłady to tylko wierzchołek góry lodowej. Samo canuxploitation nie wymarło w latach osiemdziesiątych, lecz z racji zmniejszo­ nych ulg podatkowych liczba produkcji bardzo mocno zmalała. Kanadyjskie kino klasy B jednak żyje po dziś dzień, czego dowodem są filmy w rodzaju WolfCop (2014, reż. Low­ ell Dean) lub Włóczęga ze strzelbą (2011, reż. Jason Eisen­ er). Prawdziwą kopalnią interesujących tytułów, w której można zgłębić opisane przeze mnie zjawisko, jest strona Canuxploitation! Your Complete Guide to Canadian B­Film (http://www.canuxploitation.com/), do której odwiedzenia gorąco zachęcam.

Bartosz Panek 1 Capital Cost Allowance – to coroczne odliczenie lub obniżenie kwoty,

32

które może zostać zawarte w przychodach objętych opodatkowaniem. Termin Capital Cost Allowance odnosi się głównie do sposobu pobierania podatków na terenie Kanady. Można ubiegać się o Capital Cost Allowance w przypadku takich inwestycji, które mogą potrwać kilka lat, jak na przykład wznoszenie budynków, sadzenie oraz różnego rodzaju sprzęty (także biorąc pod uwagę jakiekolwiek ulepszenia przy tych inwestycjach). Capital Cost Allowance oparte jest na amortyzacji degresywnej (Capital Cost Allowance [w: Investopedia], http://www.investopedia.com/terms/c/cca.asp, dostęp 13.07.2016) 2 Tax Shelter – legalna metoda zmniejszania przychodu objętego opodatkowaniem, a co za tym idzie jego zobowiązania podatkowego (Tax Shelter [w: Investopedia], http://www.investopedia.com/terms/t/taxshelter.asp?ad=dirN&qo=inv esto+pediaSiteSearch&qsrc=0&o=40186, dostęp 13.07.2016).


Wojna,

I

która nie będzie mieć granic

dąc na nową część Avengersów spodziewałem się tego, co już mogliśmy zobaczyć w poprzednich częściach, a jedyną różnicą, na którą byłem gotowy, było to, że wszystkiego będzie więcej oraz że wszystko będzie efektowniej wykonane. Te dwa pierwsze założenia zostały zrealizowane w stu procentach i już sam ten fakt sprawiłby, że nowa cześć o superbohaterach Marvela będzie całkiem przyjemna –w końcu to film akcji, który ma być bardzo widowiskowy i sprawi, że jeszcze bardziej pokochamy Kapitana Amerykę albo innego członka ekipy. Avengers: Wojna bez granic (Avengers: Infinty War, reż. Anthony Russo, Joe Russo, 2018) realizuje bardzo dobrze te cele, ale już na początku chcę powiedzieć, że robi to w świetnym i niekonwencjonalnym, patrząc przez pryzmat serii, stylu. Wszyscy w jednym worze Jak na film okraszony tytułem Avengers przystało, nie mogło w nim zabraknąć niemalże wszystkich postaci z tego uniwersum. W zasadzie brakuje tylko Ant­Mana, ale on otrzyma osobny film, którego polska premiera przewidziana jest na 3 sierpnia, a fani człowieka, którego mocą było zmniejsz­ anie i powiększanie, mogą być spoko­ jni: w filmie pojawiła się jedna postać, która została powiększona. W Wojnie bez granic możemy obserwować prawdziwą plejadę gwiazd z poprzed­

nich części, wszyscy łączą się, by stawić czoła potężnemu wrogowi. W samej fabule zastosowano bardzo przyjemny zabieg, który moim zdaniem umilił oglądanie. Akcja filmu toczy się w tym samym czasie, jednak historię podzielono na kilka równoległych wątków. Dzięki czemu możemy śledzić fabułę na ziemi i w różnych miejscach w kosmosie, a także czekamy z niecier­ pliwością na zawiązanie wątków. Główną opowieścią jest walka naszych bohaterów z Thanosem (Josh Brolin), który poszukuje kamieni nieskończoności po całej galaktyce, a

33


Avengers: Infinty War, reż. Anthony Russo, Joe Russo, 2018

Avengersi próbują powstrzymać go w kilku miejscach. Nie zdradzając zbyt wiele, scenariusz jest bardzo dobrze napisany, wszystko gra tak jak pow­ inno, dialogi nie są wymuszone, postacie zachowują się tak, jak je za­ pamiętaliśmy. W zasadzie jedynym minusem jest to, że warto znać poprzednie części filmów z uniwersum Marvela. Można obejrzeć tę część jako osobne dzieło, ale sam mimo tego, że widziałem wszystkie dotychczasowe części poświęcone zaprezentowanym superbohaterom, łapałem się za głowę, zastanawiając się, kiedy to wszystko się zaczęło. Jak to jest zagrane? W tak wysokobudżetowym filmie nie ma miejsca na błędy i niedociągnię­ cia. I na te nie pozwolono sobie na gruncie aktorskim oraz muzycznym. Zaczynając od tego pierwszego, na ekranie widzieliśmy znane nam postaci, a aktorzy, którzy się w nie wcielili, zrobili to tak, jak robili to do tej pory. Gra aktorska stoi na niezłym poziomie, ale nie spodziewajmy się tutaj niesam­ owitych kreacji. Znane gwiazdy miały za zadanie odtworzyć wizerunki, które

34

już kiedyś zaprezentowały. Na tym gruncie nie ma żadnej rewolucji, ale z drugiej strony wszystko jest dopięte na ostatni guzik i temu elementowi dzieła nie można nic zarzucić. W wypadku warstwy dźwiękowej również trudno na coś narzekać. Za­ równo ta wewnątrztekstowa, jaki i zewnątrztekstowa, jest zrealizowana z wielkim rozmachem. Ten rozmach czuć w scenach walki, w których wszystkie elementy środowiska wybuchają, a my patrzymy, jak bohaterowie okładają się pięściami. W takich momentach słyszymy, że twórcy wydali mnóstwo pieniędzy na dopracowanie swojego filmu. Sama muzyka to znany motyw, który jest wzbogacony o dodatkowe nowe brzmienia i ma za zadanie budować odpowiednie emocje u widzów. Pompatyczna ścieżka ma sprawić, że zaczniemy wierzyć w zwycięstwo naszych dobrych bo­ haterów, natomiast kiedy w filmie po­ jawia się scena mroczniejsza, muzyka zmienia się na taką, która ma wywołać u widzów obawę. Nic dodać nic ująć, ścieżka dźwiękowa odpowiada na prag­ nienia widzów, będąc uzupełnieniem obrazu.


Thanos, Thanos. Wielki i zły Thanos Osobną kwestią jest czarny charakter w Wojnie bez granic. Do­ tychczas główni źli byli jacyś tacy ni­ jacy. Nie mieli żadnej osobowości ani nic. W zasadzie ich głównym celem było zniszczyć Ziemię, zabrać jej wszystkie zasoby, zniewolić całą cywilizację ludzką itd. Generalnie nic nowego. Na­ tomiast Thanos zdaje się wprowadzać pewną świeżość w kategorii arcyłotrów. Oczywiście chce zabijać ludzi, ale przyświeca mu wyższy cel, który wydaje się być bardzo rozsądny. Niestety, droga, jaką chce osiągnąć ten cel, z roz­ sądnością nie ma nic wspólnego. W pewnym momencie, dzięki głównemu złemu, nowi Avengers przestają być cukierkową bajeczką, w której wszyscy żyją długo i szczęśli­ wie. Thanos jest czarnym charakterem z krwi i kości, który – ku mojemu zdzi­ wieniu – ma uczucia, wie, co to znaczy kochać, jednak nawet tak silne uczucie nie jest w stanie powstrzymać go od jego planu.

Avengers: Infinty War, reż. Anthony Russo, Joe Russo, 2018

Nowy początek? Na koniec dodam, że Wojna bez granic odbiega całością od swoich poprzednich części. Jest w pewnym kontekście dojrzalsza, nie brakuje walki, żarcików i tego wszystkiego, za co uwielbiamy Avengers. Ale w tym wypadku chodzi o coś zupełnie innego. W zasadzie trudno powiedzieć, czy oglądamy film o Avengersach, czy o Thanosie, niemniej w obu przypadkach to dzieło zasługuje na wysokie oceny, jest czymś zupełnie nowym. Dla mnie jako umiarkowanego fana serii, ta część jest jedną z na­ jlepszych, jeśli nie najlepszą w ogóle. Najbardziej obawiam się tego, że ten nowy początek i pewna świeżość, zostaną w następnej części zawieszone, a zamiast kontynuacji objętej obecnie formy, dostaniemy starą formułę, w której wszystko będzie powtarzalne i bezbarwne.

Mateusz Tkaczyk

35


Ponadczasowy

Szekspir

S

36

zekspir jest ponadczasowy, w pewien sposób uniwersalny i da się go dostosować w pewnym sensie do wszystkiego. Dzieła Szekspira może i nie są łatwe, jednak przez tyle lat wciąż są popularne. Wciąż się do nich sięga, chociaż w różny sposób. Ciekawie przedstawili Gwałt na Lukrecji stu­ denci IV roku wydziału aktorskiego w krakowskiej AST, inspirując się Szek­ spirem i nawiązując do akcji #metoo. Jednak Szekspir to przede wszystkim Hamlet i słynne „być, albo nie być…”. Miałam ostatnio okazję być na retransmisji Hamleta z cyklu National Theatre Live z Benedictem Cumberbat­ chem w roli tytułowego Hamleta. Spek­ takl został zarejestrowany 15 października 2015 roku w Barbican Theatre z udziałem publiczności. Muszę jednak przyznać, że to, że oglądamy to na kinowym ekranie a nie na żywo, nie przeszkadza w znaczny sposób, a wręcz umożliwia momentami lepsze przyjrzenie się aktorom. A sam spektakl w reżyserii Lyndsey Turner to po prostu teatralne widowisko, które nie sądzę, by zdarzało się często. Bilety na tego

właśnie Hamleta ponoć wyprzedały się zanim aktorzy rozpoczęli próby do spektaklu. Znane nazwiska przy­ ciągnęły. Jednak nie ma się czemu dzi­ wić, w końcu to Hamlet Szekspira. Spektakl nieco przenosi nas do współczesności, widzimy to zwłaszcza po strojach niektórych aktorów. Te współczesne stroje, koszulki, przeplata­ ją się z tym, co było eleganckie przed laty. Zaznaczona jest tym różnica pokoleniowa. Tym samym, mam wrażenie, że chciano połączyć przeszłość ze współczesnością, nie uwspółcześniać Hamleta w całości, a pozostawić mimo wszystko w tej sztuce nutę Szekspira. Jednak to, co bez wątpienia uznamy za najbardziej udany element tej sztuki, to zdecydowanie rozmach! Potężna scena, potężna scenografia! To to z jednej strony robi tę sztukę wielką i tak bardzo popularną. Wielość dekoracji i ich ogrom robi wrażenie. Niby na początku widzimy tylko Hamleta z walizką, siedzącego na podłodze, jednak już po chwili ściana oddzielająca nas od reszty scenografii się unosi, a my widzimy ogromną i re­ welacyjnie zagospodarowaną przestrzeń. I to chyba właśnie ta


przestrzeń, świetnie zagospodarowana i ulegająca mimo wszystko zmianom, robi na widzach największe wrażenie. Bo ta scenografia wciąż „żyje”, wciąż się zmienia i to na naszych oczach. Ruch sceniczny jest tak skonstruowany, że ci aktorzy na tej wielkiej scenie nie giną. Jest sporo zamieszania, ciągle coś się dzieje. Owszem, to może być spo­ wodowane tym, że to kamera nas naki­ erowuje, gdzie mamy patrzeć. Jednak ta kamera to w pewnych momentach spore ułatwienia, bowiem pewnych szczegółów nie ujrzelibyśmy z widowni teatru. Tak byłoby chociażby w mo­ mencie, kiedy w Elsynorze wystawiana jest sztuka teatralna, która ma ujawnić czyny Klaudiusza. Mina granego przez Cumberbatcha Hamleta jest wtedy bardzo wyrazista i zarazem istotna; nie sądzę jednak, by widzowie spektaklu mogli ją ujrzeć. Sam Cumberbatch re­ welacyjnie odegrał Hamleta, a tym samym przeszedł sprawdzian dojrza­ łości i umiejętności aktorskich. Ta wersja Hamleta, mam mimo wszystko wrażenie, jest dostosowana do współczesnego widza, który niekoniecznie z twórczością Szekspira jest świetnie zaznajomiony. Gra aktor­

ska robi wrażenie, a aktorów, których znamy z wielkich kinowych i serialow­ ych hitów, możemy ujrzeć na deskach teatralnych, co – nie da się ukryć – jest zupełnie inną grą aktorską. Cumber­ batch – a przynajmniej takie można odnieść wrażenie –na scenie wylewa hektolitry potu, jest po prostu wszędzie, to on rządzi sceną i tym spektaklem. Jego talent aktorski widać w tym przedstawieniu, sam zaś spektakl robi ogromne wrażenie. Retransmisja spektaklu teatral­ nego nie jest zła, zwłaszcza, jeśli jest to takie przedsięwzięcie jak Hamlet w reżyserii Lyndsey Turner, z tak potężną scenografią i muzyką, która wywołuje ciarki i nadaje niezwykłego charakteru. To było wielkie widowisko, którego, muszę przyznać, nie spodziewałam się. I chociaż jest to spektakl bardzo długi, to warto poświę­ cić na niego te trzy i pół godziny, wykupić bilet i obejrzeć. W końcu to spektakl, który zrobił furorę w Barbican Theatre.

Klaudia Chwastek

37


Powiedz, co ci w odtwarzaczu gra W

38

życiu jest wiele rzeczy, które mogą określać człowieka. Defini­ ujemy siebie poprzez ubiór, fryzurę, wyrażane poglądy czy wydarzenia, w których bierzemy udział. Dla każdego inne będą ideały oraz priorytety – inne kwestie będą istotne, a więc i mocniej akcentowane w społeczności. Dla jed­ nych taką wartością może być religia, tradycja czy wychowanie wyniesione z domu. Dla części z nas tym, co umac­ nia poczucie „ja”, może również być… preferowana muzyka! Słuchamy, bo lubimy, ale czasem też dla motywacji, z powodu utożsamiania się z danym przekazem, konkretnego stanu emoc­ jonalnego lub dlatego, że na danych dźwiękach się wychowaliśmy. Na ile słuchanie konkretnej muzyki może odzwierciedlać naszą tożsamość? Zain­ spirowana sentencją „powiedz mi,

czego słuchasz, a powiem ci, kim jesteś”, postanowiłam zgłębić ten temat. Towarzyscy popowcy, leniwi fani indie rocka Muzyka jest nieodłącznym to­ warzyszem naszego życia. W sam­ ochodowym radio, w każdym urządzeniu mobilnym i przenośnym odtwarzaczu muzyki, komputerze, w restauracji, na imprezie czy w trakcie przekazów telewizyjnych. Osobiście nie potrafię już wyobrazić sobie życia bez dźwięków. Oczywiście różni ludzie są mniej lub bardziej do obecności muzyki przywiązani – niektórzy słuchają je­ dynie „przy okazji”, a inni poświęcają jej sporą część wolnego czasu, robiąc to celowo i równie celowo dobierając rep­ ertuar. Czy wybór ten ma jakieś drugie dno? Okazuje się, iż kwestia relacji


charakter(słuchacza)–muzyka nie jest szczególnym nowum na gruncie nauki. Już osiem lat temu Australijczyk Adrian North przeprowadził badania, które wykazały niemałą zależność między preferowanymi rodzajami muzycznymi, a stylem życia oraz osobowością anki­ etowanych.Jak wyjaśniał badacz, „ludzie definiują się poprzez muzykę i dzięki niej nawiązują relacje z innymi[…]”. Według wyników, na podstawie gustów muzycznych można wnioskować między innymi o samoo­ cenie, stopniu kreatywności, ambit­ ności, towarzyskości oraz łagodności danej osoby. Na przykład – wedle przytoczonych badań – fani popu mają wysokie mniemanie o sobie, ale są przy tym pracowici i otwarci, choć trochę nerwowi. Z kolei tych, którzy preferują heavy metal oraz indie rock, cechuje niska samoocena, mały zapał, lecz

również kreatywność. Mnie jednak bardziej interesuje kwestia świado­ mości, a także motywacji wyboru słuchanej muzyki – dlaczego decy­ dujemy się wcisnąć play przy takiej, a nie innej piosence? Słucham, bo żyję – żyję, bo słucham Nie zawsze wszystko jest w pełni celowe. Tomek (student z Krakowa) przyznaje, że dobór słuchanej muzyki w dużej mierze zależy od samopoczucia. Gdy potrzebuje wyciszenia lub przemyślenia jakieś sytuacji, wybiera spokojniejsze utwory, a kiedy moty­ wacji na siłowni – dynamiczne piosenki z odpowiednim rytmem. Jak się jednak okazuje, równie silnie działa to w dokładnie drugą stronę: „W za­ leżności czego słucham, taki będę miał humor” – mówi. Spytany przeze mnie


40

o to, czy muzyka może definiować os­ obę lub stanowić wartość na równi z na przykład wychowaniem, stwierdził, że zdecydowanie z tego, jaką muzykę wybieramy, wynikają pewne wartości, jednak jego to jakoś nie dotyczy. „Nie wychowałem się na żadnym zespole. Jako dziecko w ogóle nie lubiłem słuchać muzyki”– śmieje się. Zupełnie inaczej przedstawia się kobiecy punkt widzenia. Kasia również jest krakowską studentką, a dorabia, pracując za bar­ em. „Pink Floyd, Linkin Park i Muse”– mówi mi, zanim jeszcze zdążam dokończyć pytanie o to, czego słucha. "Na Floydach się wychowałam, tata mi­ ał winyle, puszczał na okrągło. Another Brick in the Wall nuciłam z pamięci już jako kilkulatka. Dopiero gdy byłam starsza, zrozumiałam, o czym śpiewa­ ją”. Według Kasi, jeśli słuchałaby innej muzyki, na pewno byłaby nieco inną os­ obą. „Pewne wartości zostają wpojone, podświadomie, nawet jeśli zrozumie się to po jakimś tam czasie. Tak jak rzeczy przysłowiowo wyssane z mlekiem matki. Ubieram koszulkę z pryzmatem i wiem, że jestem sobą” – pod­ sumowuje, pokazując mi przy okazji bi­ let na sierpniowy koncert Rogera Watersa. Ten sam temat poruszyłam jeszcze z kilkoma rozmówcami, ale wni­ osek był zawsze jeden: w tej kwestii są dwa główne obozy. Część uważa, że

muzyka to tylko życiowy dodatek, związany bardziej z humorem w konkretnym czasie, zachcianką czy odczuwaną emocją. Druga strona wi­ erzy, że żyje tak, a nie inaczej, właśnie z powodu słuchanej muzy. Trzeci, mniejszy obóz stanowią ci, którzy nie potrafią umotywować swoich muzycz­ nych wyborów. Słuchają, bo słuchają i nie zastanawiają się (i nie chcą się za­ stanowić) dlaczego. A może warto? Music is my religion?

Chciałabym podkreślić, iż mimo wielkiej miłości do muzyki i poczucia identyfikacji z tym, czego słucham na co dzień na swoim odtwarzaczu, nie twierdzę, że urasta ona do rangi takiej wartości jak na przykład religia lub nar­ odowa tradycja. Warto jednak zwrócić uwagę na ciekawe powiązania osobowości, tożsamości, wychowania charakteru z muzyką. A już szczególnie interesujące jest to, że wybór danej pi­ osenki czy koncertu służy do zamani­ festowania naszego „ja” i zaakcentowania obecności naszej jed­ nostki w masie społecznej. Skoro jesteś tym, co jesz, to być może jesteś także tym, czego słuchasz.

Joanna Wrona


Jestem graczem "przenośnym" N

a tegorocznym Mobile World Congress czołowi producenci smartfonów (poza LG) zaprezentowali swoje najnowsze flagowe (i nie tylko) produkty. Wydawać by się mogło, że z graniem nie ma to zbyt wiele wspólnego, aczkolwiek nowe sprzęty oznaczają nową, zazwyczaj lepszą niż dotychczas, specyfikację, która daje więcej możliwości twórcom gier mobilnych. Dziś chciałbym przedstawić swoje przemyślenia na temat tego ogromnego rynku mobilnej elektronicznej rozgrywki.

41


Mobile World Congress 2018, www.gsma.photos/

Korzenie Na początku trzeba wspomnieć o ojcach dzis­ iejszych gier na smartfony i w ogóle całego fenomenu związanego z graniem mobilnym. Jeszcze kilka lat temu, przed erą inteligentnych telefonów,granie przenośne nie było czymś powszechnym. Oczywiście, pojawiały się gry na ówczesne telefony, jednak poza kultowym Snake'iem trudno mi przypomnieć sobie inne tytuły. Za to niezapomniane pozostają konsole przenośne, które pozwalały nam grać w świetne produkcje, gdziekolwiek tylko chcieliśmy. Nie potrze­ bowaliśmy Internetu, tylko pełnej baterii oraz gry, w którą mieliśmy ochotę zagrać. Biblioteka była spora, jednak z dostępnością konkretnych pozycji było już dużo trudniej. Trzeba było je mieć na specjalnym nośniku, raczej nie myślano wtedy o cyfrowym kupowaniu. Niemniej Sony oraz Nintendo swoimi kon­ solami przenośnymi położyły podwaliny pod dzisiejsze zjawisko, które jesteśmy w stanie zaobserwować niemal wszędzie, a mianowicie – granie mobilne. I od razu zwrócę uwagę na jedną rzecz. Rzeczywiście smart­ fony przejmują schedę po Nintendo i Sony, ale grania na konsolach przenośnych do grania na dzisiejszych telefonach nie możemy zestawiać jeden do jednego. Sama idea grania w ruchu zostaje zachowana, natomi­ ast istnieje spora różnica w samych produkcjach i graniu. Wynika to przede wszystkim z tego, że kon­

42


Mobile World Congress 2018, www.gsma.photos/

sole były przeznaczone bezpośrednio do wirtualnej zabawy, tytuły miały zachęcać do kupna danej konsoli – co za tym idzie: musiały prezentować na­ jwyższy poziom, a przynajmniej takie były założenia. Z kolei elektroniczna rozrywka na smartfony jest jednie dod­ atkiem do całości urządzenia. W więk­ szości takie mobilne produkcje są darmowe do pobrania i mają być obsłu­ giwane przez większą część urządzeń na rynku, co skutkuje tym, że nie mogą być zbyt wymagające. Jeżeli chodzi o samą fizyczność grania–ta też jest zupełnie inna. Zamiast gałek oraz odpowiednich przycisków mamy ekran dotykowy, który większość gier wykorzystuje bardzo dobrze, implementując proste i wygodne sterowanie. Oczywiście proste, intuicyjne sterowanie ma swoje wady. Bo tak na konsolach przenośnych mogliśmy bez problemu zagrać w takie tytuły jak na przykład: FIFA (Electronic Arts) lub God of War: Chains of Olym­ pus (Sony Computer Entertainment, 2008).Na telefonach z kolei, względu na brak gałek i dodatkowych przy­

cisków, granie w gry o podobnym sposobie rozgrywki jest niezwykle to­ porne. Popierdółki na kibelek… Ograniczenie w dziedzinie sterowania doprowadziło do tego, że twórcy musieli dostosować swoje produkty do potrzeb rynku. Owocuje to mniej więcej tym, że większość produk­ cji, które znajdziemy w Google Play lub Apple Store, to w gruncie rzeczy proste gierki, które swoją mechanikę opierają na kilku powtarzalnych czynnościach. Takie popierdółki to zazwyczaj endless­ runnery, w których choćbyśmy grali całą wieczność, to i tak nie ujrzymy końca. Z własnego doświadczenia wiem, że to gierki, które prawdopodob­ nie odinstalujemy po 15 minutach. Oczywiście znajdą się też takie, które zostawimy na dłużej, ale zazwyczaj nie są to gry, w które gra się po kilka godz­ in bez przerwy. Raczej ogrywamy je podczas podróży autobusem lub czeka­ jąc w kolejce do lekarza. Nie angażują one nas jednak tak bardzo, nie mamy

43


problemu z tym, aby zakończyć rozgry­ wkę bez zapisania postępu –w końcu to donikąd nas nie prowadzi, nie ma żad­ nego konkretnego zakończenia, co na­ jwyżej dodatkowe monety, za które będziemy mogli kupić rożne skórki oraz inne zupełnie nikomu niepotrzebne przedmioty. Co więc sprawia, że ludzie tak chętnie pobierają i ogrywają takie tytuły? Sam gry darzę wielką miłością, więc moja odpowiedź jest prosta i nieco naiwna. Ludzie grają z samej przyjem­ ności rozgrywki, z możliwości doświad­ czania interaktywności. Co prawda nie do końca wierzę, że każdy gracz mo­ bilny darzy granie takimi uczuciami jak ja, więc sukcesu szukałbym raczej w tym, że w tych grach pełno jest rywal­ izacji. I to na kilku poziomach, bo nie rywalizujemy tylko z innymi graczami czy naszymi znajomymi. Najważniejsze jest to, że pobijamy własne rekordy cały czas, ciągle chcemy osiągnąć wynik lepszy od poprzedniego. Gra nas pochłania na 15 minut, potem ją usuwamy i przy następnej okazji pobi­ eramy nową. Oczywiście jeśli nam się spodoba, zatrzymujemy ją na dłużej, ale mimo wszytko to w dalszym ciągu jest to samo. Po jakimś czasie nam się znudzi, niezależnie od ilości dod­ atkowej zawartości do odblokowania.

…i nie tylko Trzeba jednak zauważyć, że na smartfony, oprócz takich endlessrun­ nerów, mamy także całkiem pokaźną bibliotekę gier, które można uznać za zdecydowanie bardziej rozbudowane, czasami posiadające fabułę, a przede wszystkim różnorodność trybów i za­ wartość tak ogromną, że wymaksow­ anie wszystkiego zajmuje bardzo dużo czasu. Co ciekawe, te gry w dużej mierze są pewnego rodzaju portami tudzież wersjami mobilnymi gier, które znamy z komputerów i konsol. Jedną z takich gier jest PUBG Mobile (Ten­ cent Games, 2018). Odnosząca bardzo duży sukces na PC­tach została przenie­ siona na urządzenia mobilne. Udało mi się w ten tytuł zagrać i przyznam, że wszystko działa bardzo fajnie, ale granie w to bez dodatkowego kontrol­ era to prawdziwa męczarnia. Do sterowania potrzebne są dwie gałki, które zostają zastąpione przez kółka na ekranie, które przesuwamy w odpow­ iednich kierunkach. Na papierze rozwiązanie wygląda całkiem przy­ jaźnie, ale w ostatecznym rozrachunku nasze komendy nie zostają zawsze za­ rejestrowane, a często zasłaniamy sobie kawałek ekranu, który warto byłoby widzieć. Gra jest dodatkowo dynam­ iczna, a taki układ sterowania skutecznie uniemożliwia nam szybkie obracanie itd. Na domiar złego trzeba


jeszcze pamiętać o celowaniu i strzelaniu. Na szczęście nie wszystkie takie gry wymagają skomplikowanego sterowania. Przykładem jest Hearthstone (Blizzard Entertainment, 2015), który to pierwsze kroki stawiał na komputerach os­ obistych, by potem z wielkim sukcesem przenieść się na smartfony. Na telefonie dostajemy tę samą zawartość co w wersji na komputer, więc nic nas nie omija. Gramy z graczami z każdej platformy, a także możemy używać jed­ nego konta na kilku urządzeniach. Gra ma proste sterow­ anie oraz ogromną zawartość (co też może być jej minusem, bo aby uzbierać pełną kolekcję kart musimy bardzo dużo grać albo bardzo dużo wydać), dodatkowo jest cały czas rozwijana. W kontekście tych bardziej jakościowych gier warto jeszcze wspomnieć, że ich grafika często wyciska z naszych telefonów ostatnie soki i rozgrzewa procesory do wysokich temperatur, więc trzeba mieć na uwadze to, że nie na każdym telefonie mogą działać poprawnie albo nawet nie będą działać wcale. Gdzie jest przyszłość? Mówiąc o przyszłości gier mobilnych możemy z pewnością zapomnieć o nowych konsolach kieszonkowych. PS Vita, która miała przejąć tron po PSP, okazała się totalnym niewypałem, którego po jakimś czasie wyparło się nawet Sony, czyli jej producent. Nintendo wciąż walczy na tym rynku, ale w zasadzie japońska firma walczy w ogóle o utrzymanie w branży. Natomiast jeżeli podzespoły tele­ fonów będą się rozwijały dalej z taką samą szybkością jak teraz, to za kilka lub kilkadziesiąt lat możemy się spodziewać prawdziwego wsparcia ze strony największych producentów gier, którzy zagwarantują nam znakomite tytuły, a samo granie mobilne wyjdzie z przysłowiowego ki­ belka i wkroczy na growe salony.

Mateusz Tkaczyk



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.