Wraz z Nowym Rokiem, my się nie zmieniamy! Nie da się ukryć, że jesteśmy różnorodni. Poruszamy rozmaite tematy, nie ograniczamy się i w Magnifier można przeczytać o naprawdę różnych rzeczach – zarówno ze sfery społecznej, jak i kulturowej. Wraz z Nowym Rokiem nie zamierzamy się zmieniać, dlatego w tym numerze Magnifier znajdziecie teksty z różnych sfer. Przeczytacie o Hashimoto, a także o starych duszach we współczesnym świecie. Zaś w części kulturowej piszemy m.in. o Stranger Things, Uchu Prezesa czy koncercie Jamesa Newtona Howarda, który miał miejsce w Tauron Arenie. Dużo dobrego w Nowym Roku i przyjemnej lektury! Klaudia Chwastek Redaktor Naczelna Magnifier Redaktor Naczelna: Klaudia Chwastek Redakcja: Joanna Wrona, Tomasz Jakut, Grzegorz Stokłosa Współpraca: Anna Chomiak, Mateusz Tkaczyk Korekta: Tomasz Jakut Skład: Klaudia Chwastek Okładka: kolaż autorstwa Magdaleny Chwastek Kontakt: redakcja@emagnifier.pl www.emagnifier.pl FACEBOOK: @czasopismomagnifier INSTAGRAM: @czasopismomagnifier TWITTER: @magnifier__ Poglądy wyrażone w artykułach są wyłącznie poglądami ich autorów i nie mogą być uznane za poglądy Redakcji Czasopisma Magnifier. Przedruki, kopiowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie jest dozwolone wyłącznie za uprzednią zgodą wydawcy.
2
Wydawca: Klaudia Chwastek, Kraków
SPIS TREŚCI LUDZIE
Jutro nr 365, czyli dlaczego nie robię noworocznych postanowień 6 Stara dusza we współczesnym świecie 9 „Nie widziałam cię od miesiąca, i nic – widać można żyć bez powietrza” 12 Skazana na Hashimoto 15 #fotografia_natychmiastowa 20
KULTURA
Tajni agenci w akcji 24 Ofiara musi zostać złożona 27 Co było słychać u Prezesa? 30 Mroczny powrót do Hawkins 32 A dorobek jego wielki… 35 Żydostwo, rak, narkotyki i inne duchy według Roberta Rienta 37 Graj w film, czyli oglądaj grę 41
3
Jutro nr 365, czyli dlaczego nie robię noworocznych postanowień K
6
ażdy z nas zna te prorocze słowa, które wypo
wiadamy, aby oszukać samego siebie: „od jutra”. Na dietę, na siłownię, bez palenia, bez spóźnienia. „Od jutra”. 15 minut ruchu, joga, fragment książki dziennie, alkohol tylko raz w tygodniu. „Od jutra”. Niby nic poważnego. Rzucamy, że „od jutra” i wszyscy się śmieją. Zabawne pow iedzonko, bohater kilku memów czy dowcipów. „Od jutra” i wszyscy wiedzą, że tak naprawdę na razie nic się nie zmi eni. Trochę zabawne, a trochę przerażające, bo często gęsto tych „jutr” nam się mnoży i mnoży. Dni, miesiące i rok mijają, a my ciągle na etapie „od jutra”. Co wspólnego z tym owym nigdy nienadchodzącym jutrem mają no woroczne postanowienia? Postanowienia noworoczne, które pewnie część z nas miała okazję niedawno zrobić, to – moim zdaniem –mówienie „od jutra”, z tą różnicą, że tych „jutr” mamy do dyspozycji 365. No bo niby, że od Nowego Roku, potem jednak, że ogólnie w przyszłym roku. Lista postanowień zostaje zatem zrobiona na rok 2018. Wyrok odroczony w czasie. Uważam, że takie postanowienia tak naprawdę niczego nie zmieniają. Bo jeśli mam ochotę coś w swoim życiu zmienić, mogę to zrobić właśnie teraz, zaraz, już.
Wtedy to ma sens. Rozstanie z uży wkami, ze źle traktującą mnie osobą, schudnięcie, systematyczna praca czy nauka. Hasła pierwsze z brzegu, sztam powe postanowienia. Jeśli chcemy wprowadzić je w życie, możemy zacząć od razu. Czekanie na początek tygod nia, początek miesiąca, na jutro czy na specjalne okazje, jak kolejny rok właśnie, to chowanie głowy w piasek. Chcielibyśmy, ale boimy się. Ja z góry zakładam, ba, nawet wiem, że takich odroczonych postanowień nie dotrzymam. Dlatego ich nie robię. Jeśli miałabym coś faktycznie zmienić, pewnie dawno już bym to zrobiła. A jeśli pojawi się coś, co będę chciała postanowić, po prostu to postanowię, bez czekania na przyzwolenie ze strony kolejnego roku czy, co gorsza, jutra. „Nowy rok, nowa ja”– kolejne memowe hasło blisko związane z tem
atem postanowień. Rozpoczął się kole jny rok, chcielibyśmy zatem czym prędzej rozliczyć się ze starym, a już od 1 stycznia być nowymi, lepszymi ludźmi. Chcemy sobie coś postanowić, mieć poczucie, że przecież pracujemy nad sobą, rozwijamy się. Chcemy usłyszeć pełne podziwu: „łał, ale ty się zmieniłaś!”. Często postanowień no worocznych nie robimy dla siebie. Robimy dla innych –żeby się poch walić, żeby ktoś zmianę zauważył, do cenił, żeby przez chwilę ktoś o nas mówił. Wydaje mi się, że jeśli postanowienia robimy dla samych siebie, to nie czekamy, ale działamy od razu i nie chwalimy się, robimy to po cichu, a widoczny ma być wyłącznie późniejszy efekt. Problem z postanowieniami jest też taki, że postanawiamy coś, czego w gruncie rzeczy nie chcemy zrobić, nie mamy
7
takiej rzeczywistej determinacji. Dla przykładu pow iedzmy, że pani Kowalska ma parę kilogramów za dużo. Nie ma nadwagi zagrażającej zdrowiu, ale koleżanki z pracy ciągle ją wysyłają na fitness, do dietetyka, no bo jak to tak może być. Dodajmy, że one wszystkie są szczupłe i wysportowane. Ale pani Kowalska dobrze czuje się we własnym ciele, nie ma problemów zdrowot nych, ruchowych, lubi to, jak wygląda, i nie czuje po trzeby zmiany swojego ciała. Poza tym nie znosi wysiłku fizycznego innego niż spacer. Po prostu tego nie lubi. Idzie jednak nowy rok, moda na fitness osiągnęła apo geum, a koleżanki z pracy ciągle tylko z tymi torbami sportowymi chodzą, żeby po godzinach zdążyć na zum bę. Pani Kowalska zrobi postanowienie, że schudnie albo że zapisze się na siłownię. Postanowienie to z góry skazane będzie na niewykonanie, bo ona sama w sobie nie czuje chęci, wewnętrznej potrzeby, aby to zrobić. Zapisze to na swojej liście, bo: a) idzie nowy rok, trzeba coś zmienić, b) koleżanki z pracy nie odpuszczają tem atu, c) wszyscy teraz chodzą na fitness albo siłownię. Robienie czegoś dla kogoś –bo tak wypada, bo trzeba coś postanowić – jest idiotyczne i albo skazane na niewypał, albo skazujące nas na katusze oraz brak przyjemności z podjętego wyzwania. Pierwszym krokiem do sukcesywnego realizowania postanowień są szczere chęci. Oczywiście nie chcę generalizować. Jeśli robicie postanowienia typu „od jutra” czy postanowienia no woroczne i faktycznie je realizujecie, a jakaś postawiona wyraźnie granica rozpoczęcia tej pracy nad sobą jest dla was nie przykrywką i odłożeniem w czasie, ale realną motywacją, to szczerze podziwiam, gratuluję. Róbcie swoje! Ja jednak ze swojego punktu widzenia nie pole cam robienia listy postanowień na kolejny rok. Jeśli chcecie coś zmienić, przemyślcie to dobrze, znajdźcie źródło tej potrzeby. Zapomnijcie o „jutrach” i Nowym Roku. Te dni to okazja do snucia planów i marzeń, ale w kwestii postanowień zmian od razu przechodźcie od chęci do czynów. Lepiej w następnego Sylwestra dobrze się bawić całą noc, a nie przeżywać, o realizacji ilu postanowień na kończący się rok nawet jeszcze nie zdążyliśmy pomyśleć.
Joanna Wrona
8
Stara dusza we współczesnym świecie Ż
yjemy w XXI wieku. W czasach dzi
wnych, gdzie dominuje świat wirtualny, a nie rzeczy wisty. Gdzie kontakty międzyludzkie odbywają się za pomocą smartphone’a, a nie face to face. Są płytkie, powierzchowne, wręcz momentami wymuszone. Wiele się na to składa, pewnie też nasze ciągłe zabieganie, za sukcesem, za pieniędzmi… Wirtualnie jest łatwiej, ale tylko z pozoru. Facebook bez wątpienia zmienił oblicze współczesnego świata i to wcale nie na lepsze. Sean Parker, jeden z twórców Napstera i pierwszy dyrektor Facebooka, uznał, że Facebook “niszczy społeczeństwo takie, jakie znamy”1. Niszczy on tkankę społeczną, bo za sprawą mediów społecznościowych dążymy ciągle do potwierdzenia swojej wartości. Chcemy lajków, zainteresowania innych naszą osobą. Potrzebujemy ciągłej uwagi. Pokazujemy, jakie to mamy zajebiste życie – na fejsie, na insta, na snapie bądź jeszcze gdzieś indziej. Chcemy, by inni nam zazdrościli, a tym samym – by poświęcili nam sporo uwagi. Wszystko ma być skupione na nas… Ale w tym wszystkim nie dostrzega się jednak innych osób.
9
10
Wśród nas zdarzają się jednak też takie stare dusze, któe ideal nie odnalazłyby się w innej epoce, albo takie, które jedną nogą żyją jeszcze w innych czasach, ale mimo wszystko, w większym bądź mniejszym stopniu, odnajdują się w dzisiejszym świecie – tym wirtualnym. I wcale nie mam tu na myśli pokolenia naszych dziadków, dla których komputer z internetem stał się oknem na świat i niektórzy całkiem nieźle sobie radzą w wirtualnym świecie. Chodzi o nas – młodych ludzi, którzy niekoniecznie potrafią się odnaleźć tu, gdzie obecnie się znajdują. A to, że radzą sobie w wirtualnym świecie, wcale nie oznacza, że ten świat im odpowiada. Bo najzwyczajniej w świecie pragną czegoś innego. Kontakt na fejsie jest płytki. Okej, żeby załatwić coś na szyb ko, jest w porządku, ale to jednak nie
jest miejsce, by utrzymać bliskie relacje. Lepiej się spotkać, nawet raz na pół roku, i ze szczerym zainteresow aniem wymienić się tym, co się wydar zyło w życiu danej osoby. Coraz trudniej tak szczerze pogadać. Coraz trudniej okazać zainteresowanie drugiej osobie – nawet to minimalne. A typanie “Co tam?” jest najgłupszym pytaniem na świecie, na które odpowiada się “ok” i tyle. Coraz więcej ludzi myśli tylko o sobie. I już nie to, że mają “klap ki na oczach” i ograniczone spojrzenie na rzeczywistość. Ale oni mają zwró cone oczy do środka – tylko i wyłącznie na siebie i nic poza tym. A nawet jeśli patrzą na świat, to go nie widzą. Bo patrzeć i widzieć to dwie różne sprawy. Ludzie nie potrafią już spojrzeć na dru giego człowieka i go zrozumieć. A może nawet nie tyle, że nie potrafią, co nie
chcą. Bo po co przejmować się jeszcze kimś innym poza sobą? Lepiej być wygodnickim. Jednak w tym wszystkim są jeszcze te stare dusze, którym niekoniecznie odpowiada ten współczesny świat, w którym nie do końca potrafią się odnaleźć. Bo bardziej cenią sobie kontakty międzyludzkie, mają inny system wartości i tęsknią do prawdziwych relacji – miłości czy przyjaźni. Bo współczesny świat gdzieś tę przyjaźń zabił – bardzo ją spłycił. Posiadanie przyjaciela na śmierć i życie może okazać się trudne, bo wbrew pozorom utrzymanie kontaktów jest dzisiaj bardzo trudne. Jednak przyjaźń ma też swoją cenę, o której bardzo często zapominamy, a jak przychodzi co do czego, to nie potrafimy jej ponieść. Ta cena może być różna, bycie przyjacielem też dla każdego będzie znaczyć co innego, w końcu to pojęcie abstrak cyjne. Mimo wszystko słowo “przyjaciel” jest dosyć silnie nacechowane i wiele znaczy. Jeśli komuś odpowiada współczesny świat, woli mieć relacje wirtualnie niż takie prawdziwe i dba tylko o siebie, nie ma problemu… Te “stare dusze” cenią sobie jednak coś innego niż lajki i szyb ką, a tym samym błahą, wymianę zdań na Messen gerze. Te “stare dusze” pragną od życia czegoś innego, może i trudniejszego do osiągnięcia, ale jednak bardziej wartościowego. Czegoś, co można nazwać prawdziwą przyjaźnią czy miłością, realnymi kontak tami międzyludzkimi. Pragną odrobiny zainteresow ania, dając to samo w zamian. Tylko coraz mniej jest takich osób, które potrafią to szczerze zaoferować. A te “stare dusze” muszą szukać daleko sobie podob nych, tęskniących za tymi samymi wartościami. 1
Grygiel Błażej, Były dyrektor Facebooka o portalu “Niszczy społeczeństwo jakie znamy” http://www.focus.pl/artykul/bylydyrektorfacebookao portaluniszczyspoleczenstwotakiejakieznamy [dostęp online: 4.01.2018]
Delanowska
11
„Nie widziałam cię od miesiąca, i nic – widać można żyć bez powietrza” Można żyć bez powietrza? Czasami sobie myślę, ile jeszcze wytrzymam? Ile zniosę tych wszystkich kłód pod nogi, tego cierpienia, walki o lepsze jutro. Wolę nie analizować, który to już raz wżyciu zaczynam od nowa. Ile razy życie bezczelnie pokazało mi środkowy palec. Ile razy spadły na mnie grzechy innych. Po raz który wstaję z kolan, otrzepuję to całe bagno, w którym tkwię po pas i idę dalej. Za wsze w kierunku słońca. Nawet jeżeli jest ciemno, dni są bardzo krótkie, a noce totalnie długie, chcę wierzyć, że zmierzam w kierunku czegoś jasnego. Można żyć bez powietrza? I jeszcze jeden, jedyny raz Jeżeli wszystkie te złe rzeczy, które mnie spotykają przyjmuję bez mrugnię cia okiem to znaczy, że się do nich przyzwyczaiłam? Hiobowe wieści prze
12
platają się z małymi sukcesami, jakby od tego miało zależeć moje istnienie. Tydzień dobry, tydzień do dupy. Jeden, mały sukces, pięć kroków w tył i powrót do przeszłości. Jeden malutki, nieśmi ały uśmiech, na pięć, bolesnych grymasów z powodu, tego co mnie znowu dotyka. Karma wraca, od kiedy zaczęłam samodzielnie myśleć, wierzę w to całą sobą. Skoro karma wraca, to czy ja naprawdę jestem wybrakowana? Czasami się zastanawiam, czy nie spoczywa na mnie jakaś klątwa, fatum, albo po prostu odpokutuję grzechy z in nego życia? Odczuwanie jest przere klamowane Momentami, mam ochotę zanurzyć się cała pod wodą, wstrzymać oddech na dłużej i nie myśleć. Przestać oddychać, przestać czuć, nie
Fot. Anna Chomiak
odczuwać. Odczuwanie w tym wszys tkim jest najgorsze. Nawet jak coś mi się uda i wiem, ile pracy mnie to kosztowało, boję się tym cieszyć. Jakby całe to moje szczęście miało spro wokować coś złego, do tej lawiny nieszczęść, która ciągnie się za mną od kiedy pamiętam. I gdyby tak te wszys tkie uporczywe myśli po prostu zniknęły? Gdybym nie słyszała tych wszystkich głosów w głowie? Albo gdybym nie bała się, mówić, że jestem szczęściarą. Może, wtedy byłoby łatwiej? Czy można żyć bez powietrza? Czy można tkwić bez sensu? Jedna krótka rozmowa, to wystarczy I wtedy przychodzi on z tą swoją zatroskaną twarzą. I uświadamiam sobie, że tak naprawdę jestem cholernie silna. Krucha, delikatna, wrażliwa, ale
przy tym wszystkim jak skała. I wtedy przyznaję się przed sobą, że najbardziej boję się o niego. O to, aby to on się nie martwił. Bo ja, ja wiem, że to wszystko przetrzymam, że dam radę. Ale jego straty bym nie wytrzymała. To byłby ostateczny cios i czułabym się martwa. W ogóle nie wiem, czy można się tak czuć, wtedy już by mnie nie było. Bo to wszystko co pisali poeci, to co mówią aktorzy w teatrze i to o czym piszą, niektórzy pisarze to prawda. Miłość jest moim tlenem. Bez niej byłabym mart wa. Nie chcę żyć bez niego, dlatego się tak martwię, gdy on się martwi. Chciałabym go ochronić. Zapewnić, że to tylko chwilowe problemy. Wytłu maczyć, że ja, to znaczy, że my zawsze spadamy na cztery łapy, a tak właściwie na cztery, zakochane ręce.
13
Fot. Anna Chomiak
14
Nasze słońce nie zajdą Dlatego zawsze, gdy musimy porozmawiać o czymś ważnym, najpi erw martwię się o to, jak on zareaguje. Czy się podniesie, czy znajdzie w sobie siłę, by zmierzyć się w prozą zwaną życie. Czy po raz kolejny zaufa mi i uwi erzy, że kasa to nie wszystko i przecież da się ją zorganizować. Czy da się nab rać, na to moje wesołe mędrkowanie o tym, że nie wszystko jest chujowe, bo przecież mamy dom, pracę, sukcesy, a nasze dzieci są zdrowe. Że przecież mamy fajne życie, mamy siebie, kochamy się, lubimy, kochamy się kochać. Jak długo będzie do mnie wracał? Czy na jego twarzy w końcu po jawi się uśmiech? Najbardziej na świecie boję się tej jego zatroskanej twarzy. Oczu, które pytają dlaczego? Rąk, które nieustannie potrzebują ciepła. Ust, które mimo milczenia, za dają miliony pytań. Tego jak leży sku lony i udaje, że śpi, a ja udaję, że nie słyszę jak szlocha. Boję się tego, że on
się kiedyś dowie. Przejrzy mnie na sk roś i będzie wiedział, że wcale nie jestem skałą, że to tylko poza. Boję się gdy, on się martwi, bo ja nie potrafię bez niego już być. „Nie widziałam cię już od miesiąca. I nic. Jestem może bledsza, Trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, Lecz widać można żyć bez powietrza”. – Maria JasnorzewskaPawlikowska „Pocałunki” Anna Chomiak nieidealnaanna.com
Skazana na Hashimoto Jestem zła, wściekła, czuję że zaraz wybuchnę. Właściwie to nawet nie to, po prostu jestem na maksa wkurwiona. Wiem, że bluzgi nie każdemu leżą, dlatego postaram się opanować. Coraz częściej dojrzewam do tego, aby zacząć szerzej poruszać temat mojej choroby – niepełnosprawność, której nie widać. Hashimoto, czyli coś co rujnuje ci życie. Najpierw powoli sypie ci się ciało, potem pada psycha, żeby na końcu spoglądając w lustro nie poznać własnego oblicza. Świetnie, co?
Żyję w kraju, w którym wszyscy chcą mnie zrobić w chuja A najbardziej już NFZ i lekarze z którymi muszę się konsultować. En dokrynolog, to ktoś kto nie leczy – tylko wypisuje recepty. Nie wnika w twoje samopoczucie, lęki, problemy ze skórą, zaparcia, trudno gojące się rany, wypadające włosy, sypiące zęby. Szczerze mówiąc, przeciętny endo ma to w dupie, ma ciebie w dupie i twoje dolegliwości. Bo jak można nazwać
lekarza, który „leczy cię” na podstawie wskaźnika TSH (jednego z kilku hor monów wpływających na pracę tar czycy) nie wnikając w cokolwiek innego? Mój pierwszy endokrynolog Była kobietą, jeszcze jak mieszkałam w Białymstoku. Trafiłam do niej w 2012 roku, po tym jak lekarz rodzinny zlecił mi serię badań. Do lekarza pierwszego kontaktu zgłosiłam się z puchnącymi
15
nogami – żadne leki moczopędne nie dawały rezultatu, wyeliminowanie soli z diety i aktywny tryb życia. Jedyne co wyszło z długiej listy zleconych badań źle, to wskaźnik TSH, który był delikat nie ponad normą. U pani endokrynolog zlecono mi dodatkowe badanie innych przytarczycowych hormonów oraz zaproponowano usg tarczycy. Po około tygodniu wróciłam ponownie do gabin etu z wynikami badań. Tam moja pani doktor z uśmiechem na twarzy pow iedziała mi: diagnoza Hashimoto. Szczerze mówiąc nie rozumiałam jej en tuzjazmu i pogody ducha. Miałam dwadzieścia trzy lata, na koncie żad nych chorób, za sobą sportową przeszłość i po prostu byłam przer ażona. Szukanie czegoś na własną rękę Moja pierwsza endo nie była zbyt wylewna na temat opisu mojego schorzenia. Dowiedziałam się, że mam autoimmunologiczne zapalenie tarczycy (co oznacza na chłopski rozum, że tar czyca sama siebie zwalcza i wkrótce w ogóle jej nie będzie). Zaczęłam szukać informacji w literaturze fachowej i In ternecie. Z każdym kolejnym przeczytanym artykułem mój strach i niepokój wzrastał. Dotychczasowe (w moim odczuciu) nic nie znaczące zdarzenia w końcu zaczynały układać się w jedną – przejebaną i smutną całość.
Nadwaga? Taka twoja uroda Pamiętam, że nigdy nie byłam szczypiorem. Zawsze miałam okrągłą buzię, brzuszek i mimo niejedzenia wiele, niezdrowo i sportu nigdy nie byłam super szczupła. Trener mawiał, że taka moja uroda. Po skończonym okresie dojrzewania, kiedy desperacko próbowałam schudnąć, w konsekwencji wylądowałam na diecie 1200 kalorii!
16
Jadłam tyle co kot napłakał, mdlałam, miałam halucynacje, codziennie ćwiczyłam i to dużo (mata, bieganie, siłownia), a mimo to spadek wagi był ledwo odnotowywany. Po kilku miesiącach „głodówki” i przestraszeniu się własnych omdleń postanowiłam wrócić do poprzedniego zdrowego i rac jonalnego odżywiania. Z perspektywy czasu wiem, że nadprogramowe kilo gramy to nie moja uroda, lenistwo czy obżarstwo, tylko w dużej mierze chora tarczyca. „Łazarska, ty gnido”, czyli wspomnienia z maty Po kilku latach treningów, ciężkiej harówy zaczęłam w końcu coś tam wygrywać, jak to mówił trener nauczyłam się w końcu „chodzić” po macie. Judo było dla mnie wszys tkim. Z ręką na sercu przyznaję, że kilka ładnych lat życia pod porządkowałam całkowicie sportowi: łącznie ze stylem życia, dietą, kwestiami towarzyskimi, a nawet rodziną i edukacją. Treningi przynosiły rezultaty, wygrałam dwa lata z rzędu Mistrzostwa Polski i byłam pełna nadziei na, że sukces an arenie międzynarodowej jest tylko kwestią czasu. W pewnym momencie (ni z gruszki ni z pietruszki) zaczęłam wtapiać wszystkie możliwe za wody. Mimo regularnych treningów, przygotowań z kadrą, mimo badań w COMSIE (Centralny Ośrodek Medycyny Sportowej) mimo świetnych wyników w testach, jak jeden mąż przegrywałam wszystkie zawody jak le ciało: z leszczami, amatorami i utytułowanymi zawod niczkami. Trenerka stwierdziła, że się zakochałam, trener krzyczał, że sodówa uderzyła mi do głowy i się rozleni wiłam. A ja każdego dnia ryczałam w poduszkę i nie rozumiałam, co się ze mną dzieje…
Wycie z bólu, kołatanie serca i głos z tyłu głowy W dalszym razie trenowałam, ale za częły mi doskwierać różne psychiczne i fizyczne dolegliwości. W nocy po trafiłam budzić się i wyć z bólu (żadne środki przeciwbólowe, nawet zastrzyki nie pomagały) tak mocno bolały mnie stawy – głównie łokcie i kolana. Byłam ciągle zmęczona, mimo wyrobionej kondycji jednego dnia nie dałam rady wjechać 150 metrów na rowerze pod górkę, a drugie dnia potrafiłam prze biec 10 kilometrów bez zadyszki… Byłam skołowana i nie mi ałam pojęcia, gdzie szukać pomocy. Psychicznie wymiękłam, zaczęłam wi erzyć w zapewnienia trenera, że się opierdalam na treningach (co z per spektywy czasu oceniam jako jego „metodę” na jeszcze większą mobiliza cję mnie do katorżniczej pracy). Do
tego wszystkiego byłam na zmianę cholernie smutna lub podenerwowana. Pojawiły się kołatania serca i lęki. Lęk, że umrę, lęk, że się nie obudzę, lęk że na coś choruję. Powoli zaczynałam sądzić, że tracę zmysły. Śmierć mamy – depresja level hard Bardzo krótko po zdiagnozowaniu u mnie Hashimoto, zmarła moja mama. Właśnie w tym momencie posypało mi się totalnie zdrowie. Fizycznie byłam wrakiem, niektórzy sądzili, że przytyłam i się zapuściłam ze względu na koniec kariery sportowej, co oczy wiście było totalną bzdurą. Matę zami eniłam na bieganie, siłownię, fitness i Zumbę. Po prostu byłam zajebiście spuchnięta – ustawienie hormonów dopiero się zaczynało i wyglądałam tak jakbym zaraz miała pęknąć, dosłownie. Psychicznie sięgnęłam dna. Brak mamy, przeprowadzka do obcego
17
miasta, totalna zmiana życia skutkowała depresją. Lęki się nasiliły, nie pojawiały się tylko wieczorem jak przedtem, teraz słyszałam cały czas drugi głos w głowie mówiący: ” i tak umrzesz”. Przez rok pracowałam w domu, zmuszałam się jak robot do suchego redagowania artykułów naukowych – dzięki temu kilka godzin dziennie wyłączało mi się myślenie. Przed narzeczonym udawałam, że wszystko okej, ale tak naprawdę tuż przed jego przyjściem z pracy brałam prysznic i przebierałam się z piżamy. Wyjście z domu do sklepu po pieczywo napawało mnie strachem i było ponad moje siły. Samodzielna podróż auto busem do centrum handlowego przewyższała moje możliwości.
W poszukiwaniu siebie Zmiana endokrynologa na tego ze stolicy zaczęła skutkować nieco lepszym samopoczuciem. Czułam, że powoli za częłam wracać do świata żywych. Pier wsza ciąża wyregulowała mi wspaniale hormony, jeszcze nigdy nie czułam się tak dobrze. Trzy miesiące po narodzin ach Zuzi odważyłam się zawalczyć nie tylko o swoją sylwetkę, ale również o zdrowie. Postawiłam na dietę bezglu tenową, która okazała się strzałem w dziesiątkę. Waga leciała w dół, skończył się problem z rozdrażnieniem, wzdęciem i zaparciami. Jednak nic w przygodzie nie ginie i tym razem za częły mi doskwierać inne dolegliwości: poleciały zęby, nie goiły się rany, wypadały włosy, przesuszyła skóra, ale tak makabrycznie, że nic nie pomagało.
18
Zabawa w kotka i myszkę Endokrynolog odsyłał mnie do derma tologa. Dermatolog do endokrynologa. W końcu edno polecił mi internistę, a internista psychiatrę, bo to objawy „psychosomatyczne”. Jednym słowem znów lekarze mieli mnie w dupie. Za szłam w drugą ciążę i chwilowo „prob lemy” ustały. Obecnie karmię piersią i jest „stabilnie”. Przymierzam się do wielkiego, stałego powrotu do diety bezglutenowej. Jestem świadoma, że muszę suplementować się witaminą D, być może dojdzie do tego Selen i Jod, ale wszystko na własną rękę. Drugi en dokrynolog, trzeci i każdy kolejny, których poznałam na przestrzeni tych pięciu lat leczyli mnie tylko na pod stawie wyniku TSH, wypisując receptę na Euthyrox, który zawiera laktozę i przy Hashimoto nie powinien być stosowany. Wkurwiłam się Dzisiaj wyprowadził mnie z równowagi artykuł w Wysokich Obcasach na temat hashimotek, a właściwie odpowiedź „specjalisty” na list czytelniczki żyjącej z chorobą. Porady motywacyjne przy chorobie, która niszczy cię każdego dnia są w moim odczuciu farsą. Mówienie o poszukaniu lepszego spec jalisty, zamiast narzekać? Wydają się utopijną wizją niemożliwą do zrealizowania w krótkim czasie (szukasz lekarzy, testujesz ich niestety na własnej skórze). W Polsce w dalszym ciągu moją chorobę leczy się receptą. Nie rozmawia się o tym jak pacjent się czuje, nie słucha się jego uwag na temat „nowych” objawów choroby, lekceważy nastroje i wysyła do psychiatry. Hashimotki nie są wrednymi sukami, nie złoszczą się specjalnie, nie zapominają celowo, nie zawieszają się i milczą bo chcą, tylko nie są w stanie się normalnie wysłowić, to wszystko pojawia się znienacka. Mo
jej choroby na pierwszy rzut oka nie widać (póki co jeszcze nie dorobiłam się wytrzeszczu charak terystycznego dla choroby). Boli mnie to, że każda osoba z tą chorobą błądzi po omacku nie mając ws parcia w lekarzu, który spojrzał by hashimoto całoś ciowo. Masz hashimoto – zwolnij Jeśli chorujesz na autoimmunologiczne zapalenie tarczycy przede wszystkim zwolnij. Stres jest kataliz atorem, który rozwija twoją chorobę i cię wyn iszcza. Zacznij odpoczywać, serio. Nie unikaj słońca, korzystaj z kąpieli słonecznych na maksa, a poza sezonem przyjmuj witaminę D, która złagodzi niek tóre objawy (te bolesne) choroby. Spójrz na siebie i na hashimoto jako na spójną całość, teraz musisz nauczyć się żyć na nowo. Regularny tryb życia, sen, dieta, umiarkowana aktywność fizyczna oraz nastawienie na to, że wszystko jest tylko w twoich rękach. Przygotuj się na siedzenie ze słownikiem i tłumaczenie kolejnych artykułów naukowych z zachodu. Zaakceptuj fakt, że twoje odżywianie jest kluczowe dla choroby i samopoczucia. Nie wykluczaj pomocy psychologa lub psychiatry. Oswój się z myślą, że być może będziesz potrzebował pomocy z zakresu medycyny niekonwencjonalnej. I jeszcze jedno – uzbrój się w cierpliwość, bo znalezienie dobrego endokrynologa, który będzie cię leczył „całościowo” może trochę potrwać.
Anna Chomiak nieidealnaanna.com
19
# fo to g ra fi a _n at yc
hm
ias
to
wa
C
o jakiś czas wraca moda na
jakąś starą rzecz. Na popularnym ser wisie społecznościowym, Instagramie, hashtagiem oldschool oznaczonych jest ponad 15 milionów postów pub licznych, zaś hashtagiem vintage – ponad 64 miliony! Najpierw znowu można było bez obciachu ubrać dz wony rodem z lat. 70, potem na nowo ogólnodostępne i pożądane stały się adaptery wraz z czarnymi płytami, zn anymi szerzej jako winyle. Teraz w dobrym stylu są #instax lub #polar oid, a potwierdza to łącznie kilka milionów użytkowników Instagrama. Co takiego mają w sobie te no woczesne miniaparaty, wypluwające klisze z gotowym zdjęciem, że wielu chce je mieć, nie bacząc na cenę? Kluczem wydaje się być tutaj foto grafia natychmiastowa. Sama w sobie jest tym pożądanym mechanizmem, który nakręca modę na Instaxy oraz nowoczesne wersje Polaroida. Klik! Za parę sekund wysuwa się klisza, a już za kilka minut trzymamy w ręce wyraźne, świeżo wywołane zdjęcie. Choć jest to technologia znana na
długo przed nadejściem czasów cy frówek, to właśnie ona, a nie foto grafia cyfrowa, wydaje się być dzisiaj tą magiczną.Możemy w szybki sposób zrobić całkiem przyzwoite zdjęcie, bez posiadania specjalistycznej wiedzy oraz umiejętności. Co więcej, mamy je od razu w formie skończonej, gotowej do powieszenia w pokoju czy wsadzenia do portfela albo albumu. Myślę, że to właśnie jest główną cechą, która skłania ludzi do zakupu takiego aparatu, a robią to zarówno laicy, jak i koneserzy fotografii. Naprawdę jest coś wyjątkowego w fotografiach na tychmiastowych – dziecięca wręcz radość oczekiwania, aż na kliszy, która dopiero co wyłoniła się z aparatu, po jawi się obraz, jest czymś więcej niż tylko przejawem aktualnie panującej mody. Nie ma co ukrywać, że na korzyść tych aparatów przemawia również ich design. Dawniej innego aparatu po prostu nie było – dziś jego zakup to świadomy wybór klienta. Mogą być małe, poręczne, kolorowe. Takie, które wyglądają bardzo współcześnie, albo takie stylizowane na dawne urządzenia tego typu. Bez problemu zmieszczą się w damskiej torebce.
W kolorach i kształtach można przebi erać. Podobnie jak w dostępnych funkc jach. Znajdziemy takie, które po prostu robią zdjęcie ad hoc, ale też takie, które mają szereg różnorakich funkcji i pozwalają dopasować ustawienia odpowiednio do fotografowanej sytu acji. Dzięki temu obecnie Instaxy czy Polaroidy docierają do szerszej grupy ludzi: i do tych, którzy po prostu chcą je mieć właśnie dla magicznego, natych miastowego zdjęcia na kartoniku, i do tych, którzy chcą (i potrafią) się tą foto grafią trochę pobawić. Oczywiście nie bez znaczenia po zostaje kwestia trendów. Aparaty do fo tografii natychmiastowej są teraz w modzie. Instaxem czy Polaroidem można się pochwalić wśród znajomych albo w Sieci, być dzięki temu cool i mieć spory fejm. Bycie hipsterem, noszenie i posiadanie starych rzeczy, szeroko po jęty vintage ciągle są trendy. W końcu to nie tylko moda, a rzekomo cały styl
22
życia. Aparat do fotografii natych miastowej zwisający z ramienia albo szyi idealnie się w ów nurt wpisuje. Na pewno znajdą się tacy, którzy kupią go tylko i wyłącznie z tego powodu. Moim jednak zdaniem – również szczęśliwej posiadaczki jednego z takich aparatów – takie cacko to po prostu przyjemność. Można się nim pobawić, popróbować różnych kadrów, ustawień. A natych miastowo wywoływane zdjęcia są bardzo fajną pamiątką. Dla mnie, czyli osoby młodej, taki aparat jest czymś in trygującym, ciekawym, innym. Robi na mnie wrażenie, w przeciwieństwie do zwykłej cyfrówki. To miła odmiana, popatrzeć na takie zdjęcia, trzymając je w ręku w kilka minut po zrobieniu, od przeglądania galerii w telefonie. Joanna Wrona
Tajni agenci w akcji O
statnio coraz rzadziej zdarza mi się świet
nie bawić na jakimś filmie. Oczywiście wszystko zależy od tego, co oglądam, ale jeśli oglądam film z zamiarem spędzenia dobrze czasu, to po obejrzeniu chcę być usatysfakcjonowana i zazwyczaj rozbawiona. Że mam specyficzny gust, to jedno, ale czasami nawet niewielka rzecz potrafi popsuć odbiór całego filmu. Pierwsza część Kingsmana spodobała mi się do tego stopnia, że w ciągu tygodnia obejrzałam ją parokrot nie. Dlaczego? Bo to był w pewnym sensie absurd w ab surdzie, i to dobrze zrobiony. Dlatego też na drugą część czekałam z utęsknieniem. Co otrzymałam? Ponownie ab surd w absurdzie, może nieco mniejszy, ale wciąż świet nie się bawiłam. Tym razem to Eddie (Taron Egerton) grał pier wsze skrzypce. To on został Galahadem, aż w pewnym momencie ze wszystkich Kingsmanów został sam. Stracił swego mentora, jednak w porównaniu do pierwszej części zdecydowanie się wyrobił i w idealnie uszytym garniturze prezentował się wyśmienicie.
24
Kingsman: Złoty krąg, reż. Matthew Vaughn
Jednak tym razem twórcy poszli w nieco inną stronę. Już nie było tyle humoru, nie było tylu śmiesznych, ab surdalnych i widowiskowych scen akcji, a także super gadżetów tajnego szpiega. Poznaliśmy je w pierwsze części, a teraz, poza dziwnym lassem, mało co nas mogło zaskoczyć. A szkoda, bo w tym przypadku naprawdę można było puścić wodze fantazji. Przeniesienie nieco akcji do Stanów Zjednoczonych mogło okazać się słuszne. Jednak w przypadku Kings manów poznaliśmy wcześniej całą strukturę tej organizacji. Niemniej w przypadku Statesmana nie pozn aliśmy całej struktury organizacji, tak jak w przypadku Kingsmanów. Wiemy jedynie, że robią gorzałę. A tak to powtórzony został ten sam schemat. Ktoś chce wykończyć pół świata. Wcześniej były karty SIM, teraz narkotyki. No i trzeba uratować świat.
Odnoszę jednak wrażenie, że w kwestii ratowania świata było za mało z jednej strony absurdu, którego oczekiwałam, a z drugiej – akcji. Bo tutaj niewiele było w stanie nas za skoczyć. Ponownie Colin Firth, który “powstał z martwych” i biega ze strzela jącym parasolem, choć ma lekkie prob lemy po “zmartwychwstaniu”. Niby sobie radzi, niby kontaktuje, ale motylki w głowie wciąż powracają. On już nie był aż tak przekonujący w roli tajnego agenta jak w pierwszej części i to duży minus. Mimo wszystko ten film to jed nak obsada. Obok Colina Firtha mamy innych wielkich. Julienne Moore w roli Poppy się sprawdziła. Słodka królowa świata narkotykowego jej wyszła. Scena, w której z ludzkiego mielonego robi burgera z cudownym uśmiechem na ustach, jest genialna w swym ab surdzie. Jednak Moore to nie Samuel L. Jackson w roli Valentine, który był
25
Kingsman: Złoty krąg, reż. Matthew Vaughn
cudowny, brzydził się przemocy, chciał zawładnąć światem, ale był bardziej prawdziwy w tym całym absurdzie. Mamy też Halle Berry, Jeffa Bridgesa, Pedro Pascala i Channinga Tatuma. Jednak jest ktoś, kto skradł moje serce w pełni w tym filmie. Chodzi oczywiście o Eltona Johna. Jeśli ktoś nie widział, musi to zobaczyć, bo sceny z jego udzi ałem są wprost mistrzowskie. Kingsman: Złoty krąg nie jest tak dobry jak Tajne służby. Jest całkiem sporo minusów. Sceny akcji, za sprawą efektów specjalnych czy mis trzowskiej choreografii, wciąż się dobrze ogląda, ale osobiście liczyłam na więcej. Chociaż i tutaj mamy genialną obsadę, to jakoś momentami mi to nie współgrało ze sobą. Może to z jednej strony połączenie kultury brytyjskiej i amerykańskiej, może mimo wszystko dołączenie pobocznych wątków, które nie miały aż tak dużego znaczenia. Bo o
26
czym był ten film? O ratowaniu świata. Ale co jeszcze? W Tajnych Służbach wciągnęła mnie specyfika Kingsmanów – to, jak stać się Kingsmanem. Tutaj nie można było tego powtórzyć, ale jed nocześnie nie pojawiło się nic, co mo głoby nas wciągnąć. Złoty Krąg nie okazał się w pełni tym, czego oczekiwałam. To po prostu film z mnóstwem absurdów i wyśmianiem tajnych agentów, który dobrze się ogląda, chociaż mogłoby być ciut lepiej.
Klaudia Chwastek
Ofiara musi zostać złożona
N
ajnowszy film a już od pier
wszych minut informuje nas, że będzie dziełem nietuzinkowym, które mocno odbiega od tego, co możemy zobaczyć w multipleksach. Paradoksalnie Zabicie świętego jelenia widziałem w kinie należącym do jednej z większych sieci kin w Polsce, co w żaden sposób nie odbiera obrazowi jego artystycznych walorów. Wręcz przeciwnie. Wielka czarna plansza, którą rozpoczyna się film, i towarzyszące szepty widzów: „Czy to tak ma wyglądać? Czy to tak ma być? Czy może coś się popsuło?”."Tak, tak ma być " –odpowiadam im w myślach, zdając sobie równocześnie sprawę, jak taki prosty zabieg wybija nas z kinowego transu. Pierwsze ujęcie zdaje się potwierdzać to, iż film będzie mocno nietuzinkowy, wręcz mówi nam wprost: to nie będzie zwykły film. I tak
jak pierwsza sekwencja jest bardzo efektowna, tak reszta filmu mocno od niej odstaje i przeciera już dobrze znane szlaki. Zabicie świętego jelenia przedstawia historię kardiochirurga (Colin Farrell), który prowadzi spokojne życie, ma żonę (Nicole Kidman) oraz córkę () i syna (). Należy do najlepszych w swoim fachu, wspólnie z żoną zarabia dużopien iędzy,o czym świadczy piękny dom oraz luksusowe samochody. Słowem: niczego mu nie brakuje. Jednakże wszystko komplikuje sięi nasz bohater będzie musiał podjąć decyzję, do jakiej nie został w żaden sposób przygotow any. Reżyser zgrabnie czerpie z kina ga tunkowego elementy grozy, tworząc niepokojący obraz. Aczkolwiek głównym atutem filmu jest to, że nie staje się w żadnym momencie pełno prawnym horrorem. Nie straszy w tradycyjny sposób. Raczej kon centruje się na dotarciu do naszych
27
umysłów i wywołaniu w nich dosyć nieprzyjemnych wizji. Udaje mu się to w zależności od tego, jak widz podejdzie do dzieła, gdyż tak naprawdę z kina można wyjść całkowicie niepor uszonym, obojętnym na zaprezentow aną historię. Sama oś fabularna jest dość prosta i prowadzi nas do dwóch momentów kulminacyjnych, a samą przyjemność oglądania mamy czerpać z powolnego odkrywania się przed nami dalszej części opowieści. Mimo iż od połowy filmu wiadomo, jak się za kończy, nie sprawiło mi to problemów. Ważniejsze od rozwiązania intrygi stają się motywacje bohatera, jego decyzje, to jak postępuje i jak się zmienia. Tę przemianę możemy zauważyć już na poziomie samej gry Colina Farrella, który to, z początku iście chłodny, pewny siebie, niepokazujący żadnych emocji, staje się niezwykle ekspresywny i daje ujście wszystkim nękającym go smutkom. Zabicie świętego jelenia, reż. Giorgos Lanthimos
Film stoi także na bardzo wysokim poziomie warsztatowym. Tutaj naprawdę nie ma się do czego przyczepić, na ekranie obserwujemy to, do czego Lanthimos nas przyzwyczaił w swoich poprzednich produkcjach. Na uwagę zasługuje fantastyczna kom pozycja kadrów –są przygotowane z niesamowitą precyzją, a zatrzymanie filmu sprawi, że poczujemy się, jakbyśmy oglądali obraz. Reżyser też bardzo umiejętnie gra z widzem tym, co pokazuje kamera. W historii bardzo ważne stają się dłonie bohatera, opisy wane przez jedną bohaterkę jako bardzo piękne. Natomiast jedyny mo ment, kiedy dłonie kardiochirurga są na pierwszym planie, następuje wtedy, kiedy są one ubrudzone krwią, nie wy glądają pięknie. Warto także zwrócić uwagę na muzykę, która nie jest tylko tłem dla wydarzeń. Ma ona szczególną funkcję, która sprawia, że widz zaczyna odczuwać to, co bohaterowie.
Odczuwać bardzo fizycznie. Najbardziej poczułem to, kiedy jedna z postaci gryzła się w rękę. Temu obrazowi to warzyszył metaliczny dźwięk bardzo niemiły dla ucha, który sprawił, że czułem się, jak osoba przedstawiona w filmie. Zabicie świętego jelenia to, niestety, nie tylko pozytywne cechy. Przede wszystkim film jest po prostu nudny i momentami niesamowicie się dłuży. Długie ujęcia, jakkolwiek świetnie zrealizowane, przedstawiają scenki rodzajowe w stylu podlewania kwiatów, chodzenia, jeżdżenia. Coś, co jedni mo gą uznać za atut, innych będzie kłuło w oczy. Powolne tempo filmu i rozwiąz anie intrygi praktycznie już w połowie filmu też mogą zostać odebrane negaty wnie. W filmie nie brakuje również wielu mocnych scen, których wrażliwsi widzowie mogą nie przełknąć tak łatwo. Osobiście uważam, że kilka z nich
można by wyciąć. Są one niesmaczne oraz nijak nie budują świata przed stawionego oraz bohaterów. Najnowszy film Lanthimosa jest dziełem o kilku twarzach. Z pewnością nie jest to film dla każdego widza. Zna jdą się tacy, którzy będą ten film ubóstwiać, ale i tacy, którzy go znien awidzą. Ja plasuję się pośrodku. Zab icie świętego jeleniama swoje mocne strony, lecz nie jest dziełem bardzo dobrym. Warto go obejrzeć bez żadnych wielkich oczekiwań i nastawić się na porządnie zrobiony film artystyczny.
Mateusz Tkaczyk
Zabicie świętego jelenia, reż. Giorgos Lanthimos
Co było słychać u Prezesa? S
erial z polityką w tle potrafi
wciągnąć. Nie trzeba szukać daleko, wystarczy przykład House of cards. Jednak serial polityczny może być też satyrą i wciągnąć do tego stopnia, że każdy kolejny odcinek jest na ustach wszystkich, a nawet jeśli nie na ustach wszystkich, to mimo wszystko jest szeroko komentowany. Co więcej, ma momentami realny wpływ na to, co dzieje się w rzeczywistości. Drugi sezon Ucha Prezesa zakończył się w zasadzie w ostatnim tygodniu 2017 roku. To wtedy na Showmaksie został wypuszczony ostatni z dodatkowych odcinków serialu. Wiele osób, zarówno z prawej, jak i z lewej strony sceny politycznej, oglądało serial. Wielu wyczekiwało na kolejny sezon, a w efekcie końcowym było co oglądać. Dostaliśmy dłuższe odcinki, opuściliśmy gabinet prezesa i kontuarek pani Basi. Pojawili się nowi bohaterowie, grani przez wybitnych
30
aktorów. Trzeba jednak przyznać, że poziom tego sezonu był dość zróżnicowany. Niektóre odcinki były lepsze, inne gorsze. Niektóre wątki mogły być inaczej poprowadzone, niektórzy bohaterowie mogliby nieco inaczej odwzorować pierwowzór. Trzeba jednak przyznać, że Ucho Prezesa się nie nudzi. Dlaczego? Bo mimo wszystko na bieżąco stara się komentować sytuację polityczną w kraju. Prezydent się sprzeciwił, Prezes pofatygował się do pałacu prezydenckiego… Ale też wątki poboczne, jak chociażby rodziny ukochanej przez wszystkich pani Basi, były ciekawe, a co więcej istotne. Komentowały rzeczywistość nie wprost, a to też wiele dało temu serialowi. Z jednej strony córka pani Basi, z drugiej syn – Tomek – który już przestał być kibolem, ale stał się „patriotą” – tyle że w jego zachowaniu nic się nie zmieniło. Wpada przed kontuarek mamusi z kumplami, racami w rękach, krzycząc „Polska dla Polaków”. A Mariusz niby widzi, ale po
Ucho Prezesa, reż. Tadeusz Śliwa
prawdzie nie chce widzieć. W ogóle ten odcinek zatytułowany „Jaromir K.” wydaje mi się jednym z lepszych tego sezonu. Co prawda był to odcinek dodatkowy, więc nie każdy może go zobaczyć, mimo wszystko scenariusz filmu zatytułowanego „O jednym takim, co uratował Polskę”, napisany przez Ministra Kultury (w którego wcielił się Marek Bukowski), a gdzie głównego bohatera gra Jaromir K. (jak u Kafki), jest mistrzowski (oczywiście z przymrużeniem oka). Bardzo chętnie bym to obejrzała, bo to, z jakimi emocjami minister opowiadał historię Jaromira K., było genialne. Tylko czekałam, do czego posunie się Jaromir K., by uratowa Polskę. Nie można także pominąć tego, że u prezydenta w Pałacu Prezydenckim pojawiła się prezydent Warszawy, która chciała spiskować z Adrianem i przekupić go pomnikami. Co będzie dalej, pewnie dowiemy się w kolejnych odcinkach.
Może i ten sezon nie osiągnął poziomu wybitnego, trzeba jednak przyznać, że Robertowi Górskiemu i Mikołajowi Cieślakowi to wychodzi. Raz lepiej, raz gorzej. Ja uwielbiam prezesa w wykonaniu Górskiego. Zresztą całe grono aktorów, momentami wybitnych, jak chociażby Andrzej Seweryn, starają się jak najdokładniej odzwierciedlić pierwowzory, momentami są nawet lepsi niż oryginały. Ucho Prezesa po prostu dobrze się ogląda. Momentami można mieć wrażenie, że to niczym się nie różni od kolejnych informacji podawanych w wieczornych wiadomościach. Co będzie dalej? To się dopiero okaże, w końcu najlepsze scenariusze pisze życie, więc nie pozostaje nam nic innego, jak tylko śledzić życie polityczne i zastanawiać się, co dalej wydarzy się w gabinecie prezesa.
Klaudia Chwastek
31
Mroczny powrót do Hawkins Z
32
nowu
powróciliśmy
do
Hawkins, a, co za tym idzie, do świata po drugiej stronie. Wydawać by się mo gło, że braciom Duffer trudno będzie powtórzyć sukces pierwszego sezonu Stranger Things, jednak w ostatnim odcinku pierwszego sezonu zostawili sobie otwartą furtkę i wykorzystali ją w drugim sezonie. Muszę przyznać, że nieco się bałam tego drugiego sezonu, czy wciąg nie mnie on tak jak pierwszy, czy mnie zachwyci tym światem “the upside down” i klimatem lat 80. Drugi sezon obejrzałam nieco później. Nie chciałam go oglądać tuż po 27 października, kiedy to Netflix wypuścił całe dziewięć odcinków. Zdecydowałam się nieco odpuścić, by emocje wśród wszystkich ochłonęły, a ja stopniowo dawkowałam sobie przyjemność. Drugi sezon rozpoczyna się w Halloween roku 1984, czyli dokładnie rok po wydarzeniach z pierwszego sezonu. Chociaż pierwsza scena dru giego sezonu może być nieco myląca dla widzów i pozostawić na początku py tanie “ale o co chodzi?”. Oczywiście wszystko wyjaśnia się później.
Powracają znani nam bohaterowie, a prym wiedzie czwórka chłopaków, lekkich dziwaków, których poznaliśmy już w pierwszym sezonie, a którzy są wprost uroczy. Od razu też wiemy, że ta druga strona wciąż istnieje. Will (Noah Schnapp) poniósł konsekwencje bycia po drugiej stronie, co było już wiadomo po ostatniej scenie pierwszej serii. Teraz dowiadujemy się, jakie to niesie ze sobą następstwa. Powraca także Jedenastka (Millie Bobby Brown), tym razem z burzą loków na głowie, a my stopniowo dowiadujemy się, jak to się stało, że nie przepadła po drugiej stronie. Muszę przyznać, że te pierwsze odcinki tego sezonu nie wciągnęły mnie w stu procentach. Nie do końca rozu miałam, co się dzieje, a wielowątko wość, która się pojawiła, zaczęła mi przeszkadzać. W pierwszym sezonie był jeden wątek, który skupiał pomniejsze wokół jednego tematu. Tutaj pojawił się wątek Willa, z którym nie wiadomo co się dzieje, a także wątek Jedenastki, który stał się bardziej rozbudowany. Dowiedzieliśmy się nieco o jej przeszłości, ale miałam wrażenie, że wątek stał się nieco chaotyczny. Nie wspomnę już o tym, że pojawiła się Max i jej przyrodni brat. Ten wątek nie
wyjaśnił się w ogóle i pozostaje pytanie, po co w ogóle ci bohaterowie zostali wprowadzeni. O rodzeństwie wiemy niewiele, nie wiemy czemu przenieśli się do Hawkins, a jakie będzie miało to konsekwencje, możliwe, że dowiemy się w kolejnym sezonie. Mimo wszystko teraz pozostaje w widzach niedopow iedzenie i zamęt. Bracia Duffer jednak ogółem podołali wyzwaniu, jakie przed nimi stało. Zdecydowali się na sequel pier wszego sezonu, pozostali w tym samym uniwersum, tyle że nieco rozbudow anym, co jest sporym plusem. Przez to lepiej poznajemy tę drugą stronę, poznajemy jej strukturę i to, w jaki sposób ona funkcjonuje. Za sprawą większego budżetu twórcy mogli zasza leć i zrobili to. Mamy więcej efektów specjalnych, ta druga strona jest mroczniejsza i po prostu wciąga swoją specyfiką. Jest strasznie i za to też uwielbia się Stranger Things.
Kolejnym elementem, który urzeka, są lata 80., które są ciekawie ukazane. Pokazana jest specyfika tam tych czasów, szalone dzieciaki i młodzież. Multum odniesień kultur owych, no i muzyka – wielkie hity tam tych lat, na które tym razem starczyło pieniędzy, a które miło ubarwiają cały serial. Jednak to te dzieciaki przede wszystkim robią ten serial. Jedenastka, grana przez Millie Bobby Brown, jest rewelacyjna i znowu pokazała, na co ją stać. To już nie było ogolone na łyso dziecko, które nie wie, co się dzieje. W drugim sezonie Jedenastka zaczęła poznawać świat, buntować się i być normalną dziewczyną. Zaś scena, w której zamyka przejście, jest sceną, którą odtworzyłam sobie trzykrotnie. Noah Schnapp w roli Willa nie do końca mnie przekonał. Mało go było w poprzednim sezonie, teraz to on w zas adzie odgrywał główną rolę. Jednak dla
Stranger Things, bracia Duffer
mnie pozostał za mało wyrazisty. Na tle swoich serialowych przyjaciół wypadał blado, nawet z tym swoim wyautow aniem się mnie nie przekonał. Rozkręcił się za to Dustin, na Gatena Matarazzo, który wcielał się w tę postać wprost czekało się na ekranie. Na to jego za fascynowanie zwierzętami, specy ficznym sposobem mówienia i burzą loków na głowie. Te relacje Dustina ze Stevem Harringtonem (Joe Kerry) fa jnie się oglądało, zwłaszcza, że mało kto się spodziewał, że tak potoczą się losy tego bohatera i pomoże w taki sposób bandzie dzieciaków. Bo w tym sezonie pojawiło się także sporo relacji międzyludzkich, które mogły zaskoczyć. Bo mamy nie tylko paczkę przyjaciół, którzy skoczą za sobą w ogień, mamy też pierwsze miłości, złamane serca i nowe przy jaźnie, które momentami zaskakują. I to rzeczywiście wyszło i bardzo przyjemnie się oglądało. Bo te przy Stranger Things, bracia Duffer
jaźnie i relacje międzyludzkie w latach 80. wyglądały inaczej niż dzisiaj. Drugi sezon ma swoje silne strony. Ale ma też momentami swoje minusy. Po pierwszym sezonie za skoczenie widzów było trudnym za daniem. Po lekko przynudnawym początku i rozkręcaniu się akcji, przyszedł potężny moment kulmin acyjny. Pytanie pozostaje teraz, co będzie dalej, bo że trzeci sezon powstanie, to już wiemy, pytanie tylko, co w nim otrzymamy. Bo schemat się powtórzył i furtka do kolejnego sezonu w ostatniej scenie pozostała otwarta, a my możemy się zastanawiać, co dalej stanie się w Hawkins.
Klaudia Chwastek
A dorobek jego wielki… K
ilka tygodni temu miało w Krakowie miejsce cudowne wydar zenie. Do stolicy Małopolski przybył jeden z najwybitniejszych kompozyt orów muzyki filmowej – James Newton Howard. Krakowska Tauron Arena na kilka godzin wypełniła się magią kina. Magią w najczystszej postaci Start koncertu – niemal punktu alnie o 20. Na scenę wkraczają kolejne osoby z orkiestry. Po chwili ciche dźwięki zaczynają nieść się po sali. Lecz to jeszcze nie jest początek. To nie jest melodia z żadnego dzieła, mimo że kolejne brzmienia wydają się układać w logiczną całość. To, co słyszymy, to ostatnie dostrojenia. Wszystko bowiem musi być perfekcyjne. Nie ma miejsca na pojedyncze potknięcia, każda jed nostka musi idealnie wpisać się w całość. Tylko wtedy widz w pełni zro zumie obraz, który twórca chce mu przedstawić. Jedynie w ten sposób dane mu będzie to odebrać.
Po kilku minutach światło pada na róg sceny, skąd powoli wkracza główny bohater tego wieczoru. James Newton Howard, twórca wielu dzieł, które każdy zna lub kojarzy. On stworzył poruszające melodie z Osady. On współtworzył z Hansem Zimmerem trylogię o Mrocznym Rycerzu Nolana. Szósty Zmysł, Krwawy diament, Ad wokat diabła. Mało? Dorobek stu cz terdziestu siedmiu filmów robi kolosalne wrażenie. Widowisko rozpoczyna się na dobre. Howard wita się z „pierwszymi skrzypcami”, a następnie kłania się nisko w stronę widowni. Po tym geście rozkłada przed sobą nuty i chwyta za batutę. Po chwili muzyka rozbrzmiewa na dobre. Przez następne minuty twórca czaruje widzów składanką prze platających się, kolejnych motywów filmowych, z powszechnie znanych dzieł. Za orkiestrą zaś pojawiają się obrazy. Obrazy przedstawiające sceny z tych właśnie filmów. Kompozycja genialna, poruszająca wiele zmysłów
35
36
jednocześnie. Teraz, gdy widzowie siedzą jak w transie, a klimat został stworzony, James Newton Howard może w pełni rozpocząć muzyczny dia log z widzami. W trakcie wydarzenia kompozyt or niejednokrotnie przerywał, po to, by urozmaicić widowisko o historie ze swojego życia, nieznane ciekawostki o jego twórczości czy współpracy z innymi wielkimi Hollywood. Opowiadał o swoich początkach. O wielkiej szansie, jaką dostał od losu, a także o przełomie, jakim było pozn anie Eltona Johna. Przekonywał, że za wsze trzeba dawać sobie szansę, albowiem nigdy nie wiemy, co przyniesie jutro. Opowiadał o swojej przyjaźni z innym wielkim kompozytor em, przez wielu uważanego za na jwybitniejszego twórcę muzyki w historii kina. Wszak Mroczny Rycerz został skomponowany przez dwóch ludzi – Howarda i Zimmera. Jednak, mimo że wszystkie słowa kompozytora były uważnie słuchane i nagradzane
salwami śmiechu lub oklaskami, wszy scy przyszli tam w jednym celu. Tego wieczoru najważniejsza była muzyka. Ludzie przyszli, by posłuchać twór czości Jamesa Newtona Howarda, a on nie zamierzał ich rozczarować. Ponad dwie godziny ciągłej muzyki. Cudowne widowisko pełne piękna i magii. Koncert Jamesa Howarda to jedno z najlepszych tego typu widowisk, na jakim byłem. Wspaniale było usłyszeć jego twórczość na żywo, zobaczyć pasję, z jaką kieruje orkiestrą, a także szacunek, z jakim się porozumiewa z ludźmi mu podległymi. Ten koncert z pewnością na długo za padnie mi w pamięci. Wszak czym byłby film bez muzyki? A w tym przypadku serwowana muzyka była na jwyższej jakości.
Grzegorz Stokłosa
Żydostwo, rak, narkotyki i inne duchy według Roberta Rienta T
rzymając w ręku książkę Duchy
Jeremiego Roberta Rienta, przez dłuższą chwilę zastanawiałam się nad jej kupnem. Opis na tylnej okładce in trygował, wiedziałam, że może to być jedna z tych historii, która mnie wciąg nie i którą połknę w kilka dni. Dodatko wo rekomendacje Nosowskiej, Karpowicza, Bieńczyka, Kicińskiej. To nie może być zła książka. Ale główny bohater, Jeremi, ma dwanaście lat… Czy to może być bohater dla mnie, siedem lat starszej czytelniczki? Miałam pewne obawy, przecież okres czytania
powieści o losach nastolatków mam już za sobą. Książka w końcu trafiła do mo jej domowej biblioteczki. Na szczęście –bo, jak się okazało, Duchy Jeremiego to książka dla wszystkich, ale chyba przede wszystkim dla dorosłych. „Mały chłopiec próbuje(…)zro zumieć to, o czym w jego rodzinie się milczało(…)”(Magdalena Ki cińska) Duchy Jeremiego to przede wszys tkim interesująca, niebanalna historia. Pełna tajemnic i ciekawych zwrotów akcji. Dwunastoletni Jeremi to po zornie zwyczajny chłopiec. Chodzi do
37
38
rejonowej szkoły, uczy się raczej prze ciętnie, a po lekcjach gra w piłkę ze swoim najlepszym przyjacielem –Au gustem –na osiedlowym podwórku. Za czyna oglądać się za koleżankami, po kryjomu popala papierosy. Jednak chłopak mieszka tylko z mamą, która wychowuje go samotnie, a dodatkowo, w momencie, kiedy ich poznajemy, okazuje się być poważnie chora. Sytu acja zmusza ich do gwałtownej prze prowadzki na wieś, do domu dziadka Jeremiego. Ten podczas wojny został przymusowo zesłany na Syberię, zaś obecnie zmaga się z coraz dotkliwszymi problemami zdrowotnopamięciowymi. W tle ciągle pojawia się temat
nieżyjącej babci –jej imienia nie można przy dziadku nawet głośno powiedzieć, dlatego Jeremiego jeszcze bardziej ciekawi jej historia. Do tego dołącza się siostra mamy, Estera, kompletnie zwariowana na punkcie wiary lesbijka oraz sąsiadka dziadka, pani Maria, która zdaje się być jedyną osobą umiejącą się z nim tak naprawdę dogadać. Jeremi chce pomóc mamie, ratować ich dotychczasowe życie. Za czyna eksperymentować z narkotykami.Nie tylko z ich zaży waniem; żeby zarobić, próbuje sił w os iedlowej dilerce. Z tego wszystkiego wychodzi rodzinny portret trochę krzy wy, trochę komiczny, ale też czasami
bardzo smutny. Portret rodziny z bogatym bagażem doświadczeń, zn aczącego pochodzenia i trudnej przeszłości. Na środku tego obrazu stoi wrażliwy, emocjonalny, może nawet nazbyt, nastoletni Jeremi, który musi najpierw dowiedzieć się, co takiego ta jemniczego, o czym nikt mu do tej pory nie chciał powiedzieć, kryje się w jego rodzinie. A potem się z tą wiedzą zmierzyć. „Rient jest czuły, uważny i błyskotliwy (…).Tak powinno się teraz pisać o ważnych sprawach. Świetne!” (Ignacy Karpowicz) Wyróżniłabym dwa główne, poza stylem, o którym jeszcze za chwilę, atuty powieści Rienta. Po pierwsze –historia. Ta książka jest faktycznie o czymś. Ma pierwszą warstwę, zresztą bardzo ciekawą, fabularną. Młody chło pak z problemami, samotna matka chora na raka, dziadek sybirak, owiana tajemnicą postać nieżyjącej babci i kwestia żydowskiego pochodzenia. To już samo w sobie jest interesujące, stanowi dość niecodzienny wybór połączeń do budowania książkowej his torii. Ale Duchy Jeremiego, jak na dobrą książkę przystało, mają też drugą warstwę, czyli coś, o czym w gruncie rzeczy mówi ta powieść. Dojrzewanie, zmagania z chorobą, umieranie, radzenie sobie z samotnością, relacje międzypokoleniowe, różnice w mental ności, kwestia tolerancji religijnej czy względem orientacji seksualnej. Prawdziwa przyjaźń, pierwsza miłość, ciekawość ciała, narkotyki, młodzieńcze popalanie papierosów, kłopoty w szkole. Strach, ból, zemsta, wyrzuty sumienia, żal, kochanie, modlitwa. Przeszłość kontra teraźniejszość, pytan ie o przyszłość. A w tym wszystkim powracające co jakiś czas wojenne i po wojenne historie oraz słowo Żyd, pełn iące przez chwilę kluczową rolę. To wszystko to duchy, mary prześladujące nie tylko bohatera, ale też każdego człowieka w ciągu całego życia. Duchy
mają tu też znaczenie dosłowne, ponieważ pojawia się wątek metafizyczny, dotyczący właśnie duch ów. Dodaje to historii Jeremiego dy namizmu, tajemnicy –zaczynamy się zastanawiać, czy to się dzieje naprawdę. I trzecia warstwa– można powiedzieć trzecie dno –którym jest poniekąd ot warte zakończenie oraz to, jak my przeżywamy przeżycia Jeremiego, co odkrywamy w samym sobie, przechodząc wraz z nim przez ten trudny wycinek z jego życia. Duchy Jeremiego to według mnie po prostu bardzo mądrze napisana książka. Drugim bardzo dużym plusem są wyraziści, intrygujący, barwni bo haterowie. W całej historii nie ma ani jednej zbędnej postaci. Nie ma też żad nego bohatera nijakiego, niewzbudza jącego emocji u czytelnika albo mało wnoszącego do przebiegu akcji. Jest Jeremi i jego mama, jej siostra Estera, dziadek Jeremiego, pani Maria i pan Janek, August i jego brat, Katka i Wer onika, dyrektor, szkolny psycholog, szpitalna pielęgniarka. Każda z tych postaci jest wyjątkowa, zapamięty walna, charakterystyczna. Każdą z nich umiem wymienić z pamięci, mimo że od przeczytania przeze mnie Duchów Jeremiego minął już jakiś czas.Każda z nich jest ważna i brak każdej dałoby się odczuć. Robert Rient wszystko, moim zdaniem, misternie zaplanował i zbudował idealną fabułę, z idealnie pasującymi bohaterami. „Rient dorobił się swojego stylu, języka(…)Ma szwung, ma pióro.”(Marek Bieńczyk) Sądzę, że Robert Rient, choć na jbardziej znany jest z reportażu Świadek, sprawdził się również znako micie jako powieściopisarz (Duchy Jeremiego to jego druga książka, debi utem było Chodziło o miłość). Buduje fabułę w takich sposób, takim językiem, perspektywą słowną, że wydaje się, jakbyśmy wydarzenia z kart powieści obserwowali zza ramienia Jeremiego.
39
Jakbyśmy tam byli, wszystko widzieli, a dodatkowo mogli poznać myśli głównego bohatera. Wszystko jest bardzo blisko czytelnika. Styl Rienta tworzy taki intymny nastrój, klimat, kameralny świat. Bu duje napięcie fabularne, ale i relację odbiorca –postaci. Czytelnik tak się zbliża do, w sumie dramatycznych, wydarzeń, że boimy się tego, co czytamy. Przewidujemy, co się niedługo stanie, nie chcemy tego czytać, oddalamy swoje myśli, ale nie możemy przestać. Spodziewamy się, co się będzie działo, lecz gdy już się dzieje i tak czujemy się za skoczeni, niemile zaskoczeni. Potem już tylko ciekawość: co teraz? I tak kończymy czytać Duchy Jeremiego w niecałe dwa dni. U Rienta nie ma przesady: nie czuć dramatyzmu, patosu, nadmi ernego opisywania emocji. U Rienta wszystko jest trafione. Wszystko jest tak, jak trzeba. „Duchy Jeremiego sprawiły, że chciałabym prosić Roberta Rienta, by odpy tał dziecko we mnie z potrzeb i marzeń, aby mogło wreszcie dorosnąć i żyć szczęśliwie.” (Katarzyna Nosowska) Może jestem przesadną entuzjastką, ale mnie Duchy Jeremiego urzekły. Trudna historia nastolatka z typowego blokowiska wciągnęła mnie, chciałam tylko czytać, czytać i czytać. A potem było mi przykro, że już koniec… Wad nie zauważyłam, może wyszłyby one przy kolejnej lekturze, gdyż pierwsza zachwyciła mnie w całości. To mądra, wartościowa książka, wchodząca w pewnego rodzaju interakcję z czytelnikiem. Pozwala przy okazji historii Jeremiego przemyśleć własne sprawy, zastanowić się nad swoim życiem i tym, co na co dzień definiujemy jako problemy. Dla mnie to także nauczka, aby nie oceniać książki po głównym bohaterze. Okazuje się, że powieść o nastolatku może dać mi, dorosłej, więcej niż niejedna o przeżyciach pełnoletniej postaci.
Joanna Wrona
40
Graj w film, czyli oglądaj grę Pokusa, której nie można się oprzeć Od wielu lat gram w gry wideo. I nie chodzi mi tu tylko o wyso kobudżetowe produkcje. Mam na myśli całość przemysłu growego. Poczynając od gier na smartfony,przez konsole przenośne, aż do tytułów AAA, w które możemy grać na PC oraz najnowszych konsolach. Te wszystkie projekty wyróżnia jedna bardzo ważna cecha. W zasadzie jest to cecha każdej gry wideo. Chodzi o interaktywność. Sprawczość, jaką dają w nasze ręce pro ducenci. To właśnie chyba to wyróżnia to medium na tle filmów czy książek. W gruncie rzeczy większa część z historii pokazanych w grach mogłaby zostać zaadaptowana przez medium filmowe. Niemniej takie twory raczej nie odniosłyby wielkiego sukcesu, gdyż bardzo często za świetną grą stoi dość nieskomplikowana fabuła, która przez odbiorcę filmu mogłaby zostać uznana za tandetną. Natomiast ta sama historia
przedstawiona za pomocą świetnej roz grywki może odnieść wielki sukces i stać się przełomową na rynku. Co do samej pokusy, fakt, że to ja decyduję, sprawia, że nie można się oprzeć tak wciągającemu środowisku. To ja za pomocą kontrolera, myszki, ekranu dotykowego decyduję, co się stanie. Mogę co chwilę zabijać swojego bohat era, robić nim rzeczy, które wcale mogą nie doprowadzić mnie do końca misji. Oczywiście to wszystko dzieje się w obrębie określonego wcześniej al gorytmu. Aczkolwiek nigdy wcześniej nie mieliśmy możliwości zdecydowania czy pójdziemy w prawo lub w lewo. Nawet w grze z typowo liniową fabułą jesteśmy w stanie zdecydować, w jaki sposób podejdziemy do danego prob lemu. Możemy zatrzymać się i bez celu błądzić po jednej lokacji. Gry dają nam możliwość całkowitego zaangażowania się w świat przedstawiony. Nie chcę przy tym twierdzić, że filmylub książki nie robiły tego do tej pory, bo tak było, jest i prawdopodobnie będzie. Ale gry
41
Heavy Rain (Sony Computer Entertainment, 2010)
wideo korzystają z narzędzi niedostęp nych dla filmu czy literatury. Angażują nas nie tylko umysłowo, ale i bardzo często czysto fizycznie, kiedy naprawdę musimy się postarać, aby przejść jakiegoś trudnego przeciwnika.
42
Mniej gry, więcej oglądania Przez ostatnie kilka lat gracze zostali uwiedzieni przez produkcje spod znaku QTE (quicktime event), czyli gry, których większa część rozgrywki opiera się na klikaniu odpowiednich klawiszy w odpowiednim czasie. Jednak gry te, mimo swej ubogiej warstwy gameplay owej, miały niesamowicie ciekawe i podatne na modyfikacje historie. Pier wszą grą, która w mojej opinii zdobyła duże uznanie i na zawsze zagościła w sercach graczy, jest Heavy Rain (Sony Computer Entertainment, 2010). Gra wydana ekskluzywnie na konsolę PS3 (w 2016 otrzymała swoją odnowioną wersję na konsolę PS4) roz poczęła pewnego rodzaju modę na gry, w których główną mechaniką jest QTE. Nazywana przez wielu interaktywnym filmem w gruncie rzeczy była czymś
takim. Niesamowita historia, która tak naprawdę kształtowała się pod wpły wem działań gracza. Nasze decyzje podejmowane w trakcie trwania rozgry wki miały wpływ na to, jakie będzie za kończenie historii. Gra świetnie zrealizowała ten pomysł i doczekała się licznych naśladowców. Co prawda, mimo świetnego przedstawienia his torii i tego, że rzeczywiście czujemy, iż nasze decyzje mają konkretny wpływ na fabułę, jestem zdania, że taką historię razem z decyzjami, jakie musimy pode jmować, można przedstawić w zupełnie innej konwencji rozgrywkowej. Zdecy dowanie w większości przypadków cała gra opiera się na bardzo silnej, często chwytającej za serce historii, natomiast to, co robi gracz, sprowadza się do ob sługiwania jednej gałki na padzie oraz klikaniu odpowiedniego przycisku w celu interakcji z konkretnymi ele mentami środowiska. Praktycznie całkowicie zostaje nam odebrana sprawczość na gruncie rozgrywki, zami ast tego dostajemy moc wpływania na fabułę. Oczywiście i w tym wypadku jest to tylko pozorna moc. Wszystko
Beyond: TwoSouls (Sony Computer Entertainment, 2013)
toczy się wedle ustalonego wcześniej scenariusza, nie ma nieskończonej liczby zakończeń, są tylko te napisane odgórnie przez scenarzystów i wystar czy przejść grę kilka razy, podejmując inne decyzje, aby poznać je wszystkie. De facto przez całą grę płyniemy wybi erając co jakiś czas interesujące nas op cje. Kolejnym problemem, który pojawia się w grach tego typu, jest to, że bardzo duża część decyzji nie ma wyraźnego skutku w przyszłości. Ten skutek też może być powtarzalny, przechodząc grę drugi raz podejmiemy inną decyzję, a historia potoczy się tak samo, tylko wezmą w niej udział inne osoby. Często podejmujemy decyzje, które mają natychmiastowy skutek, jednakże nie rzutują w żaden sposób na dalsze losy bohaterów. Nie chciałbym jednak w żaden sposób deprecjonować osiągnięć tego typu gier. Przykładem, który najbardziej zapadł mi w pamięć i który pokazuje moc tego typu narracji, jest jeden moment z gry Beyond: Two Souls (Sony Computer Entertainment, 2013). Na pewnym etapie gry mamy możliwość opuszczenia bohaterką (El
len Page) zakładu, w którym się znaj dujemy, w celu spędzenia nocy z koleżankami na mieście. Przy pier wszym przechodzeniu gry zakładu nie udało mi się opuścić, zostałem przyłapany przez strażnika.Wtedy to wydarzenie stało się tylko jednym z wielu, które nie miało żadnych późniejszych konsekwencji. Natomiast kiedy grałem drugi raz, udało mi się op uścić zakład i dotarłem do pubu, w którym miałem spędzić miłe chwile ze swoimi koleżankami. Jak się okaza ło, wieczór przerodził się w koszmar i na mojej bohaterce o mało nie dokon ano gwałtu. To wydarzenie, do którego doszło, było tak traumatyczne, że miało swoje konsekwencje, których się nie spodziewałem na dużo późniejszym etapie gry. Złoty środek Swój sukces gryfilmy zawdzięczają ni etuzinkowej narracji, która nie mogłaby zostać zaadoptowana przez inne medi um. Aczkolwiek istnieją gry, które łączą i fantastyczną narrację, w której wybory gracza mają wpływ na przyszłe wydar
43
zenia, i bardzo dobrą rozgrywkę. Przykładem takiej gry jest Wiedźmin 3: Dziki Gon (CD Projekt Red, 2015), który znakomicie łączy oba elementy. Stawia duży nacisk na warstwę game playową, nie rezygnując w żaden sposób z zaimplementowania wielu rozwiązań fabularnych konkretnych misji. Twórcy gry idą dalej i wiele zadań pobocznych ma kilka rozwiązań i kilka możliwych podejść. W grze nie zabrakło także QTE, ale, co jest pozytywną cechą, zdarzają się one dosyć rzadko. I tak jak Wiedzmin 3: Dziki Gon w bardzo pozytywny sposób czerpie rozwiązania z gierfilmów, tak istnieje bardzo wiele tytułów, które wykorzys tują te mechaniki w sposób niewłaś ciwy.Przykładem takiej gry jest The Order 1886 (Sony Interactive Enter tainment, 2015)i w zasadzie sam kon spekt gry wydaje się fantastyczny. Bo to praktycznie film, w którym wszystko jest interaktywne, sterowanie nie ogranicza się tylko do chodzenia i klik ania, ale także otrzymujemy szereg klasycznych mechanik w stylu: schowaj się za osłoną, strzelaj biegaj itd. Dod atkowo gra otrzymała niesamowitą oprawę graficzną. Jednakże coś poszło nie tak, fabuła była zbyt liniowa i zbyt krótka jak na grę bez trybu wieloosobowego. Sama rozgrywka też niby nawiązywała do klasycznych gier TPP, ale była toporna, próbująca bal ansować pomiędzy immersją a dozn aniami płynącymi z prostego klikania klawiszy. Jednak to, co wbiło gwóźdź do trumny i sprawiło, że gra jest dziś całkowicie zapomniana, jest nagro madzenie w praktycznie każdym możli wym miejscu QTE. Co oczywiście sztucznie wydłużało bardzo krótki czas rozgrywki. Przejście przez drzwi, otwi eranie zamka, podnoszenie gazety –każda z tych czynności opierała się na wciskaniu sekwencji odpowiednich klawiszy. To było fajne za pierwszym i drugim razem, ale twórcy postanowili wypchać The Order 1886 po brzegi takim akcjami, co sprawiło, że gra była niesamowicie nudna i męcząca. Za
44
stosowanie w tym wypadku pełno prawnej rozgrywki nie sprawiło, że gra podbiła serca fanów. Ci zdecydowanie woleli gryfilmy, które mimo ubogiego gameplayu prezentowały niesamowitą historię. Co dalej? Nie będzie żadnym zaskoczeniem, jeśli powiem, że gryfilmy będą się pojawiać regularnie. Znalazły one swoje miejsce na rynku, a także rzeszę wiernych fanów. Liczę na to, iż będą to gry nastawione na świetną narrację, w której wybory mają naprawdę zn aczenie. Z nadzieją patrzę na nową grę twórców Heavy Raina oraz Beyond: Twosouls, która wiele obiecuje, patrząc na materiały ją zapowiadające. Wydaje się, że w tej grze dostaniemy bardzo dużo bardzo różnych rozwiązań konkretnych problemów. Wydaje się to niezwykle ciekawe i pozostaje wierzyć, że wszelkie producenckie obietnice zostaną zrealizowane w grze. Jed nocześnie chciałbym, aby twórcy nie rezygnowali z liniowych fabuł, gdyż czasem o wiele lepiej jest poprowadzić gracza za rękę i postawić go przed fak tami dokonanymi niż dawać mu możli wość wyboru akcji. Czasem lepiej poznać czyjąś historię niż tę pisaną przez siebie samego.
Mateusz Tkaczyk