N
Fot. Dominika Mosio-Mosiewska
owy rok, nowy początek, nowe wyzwania, nowe plany. Nic zatem dziwnego, że pojawia się i nowy numer Magnifiera! Zaczynamy nowy, 2016, rok z przytupem. Przygotowaliśmy dla Was ponad 60 stron najróżniejszych, ciekawych tekstów. Wiele z nich jest o motywacji i standardowych postanowieniach noworocznych – w końcu pora roku, jak i stan ducha zobowiązują! Oprócz tego zwykłe narzekanie naszego naczelnego marudy, Tomasza Jakuta, oraz szybka lekcja blogowego savoir vivre'u w wykonaniu Anny Chomiak. Polecam i życzę miłej lektury! Klaudia Chwastek Redaktor Naczelna PS Mam nadzieję, że jednym z Waszych postanowień noworocznych jest regularne czytanie Magnifiera! REDAKTOR NACZELNA: Klaudia Chwastek REDAKCJA: Tomasz Jakut, Grzegorz Stokłosa, Mundek Koterba, Mateusz Demski, Adrian Bryniak, Emilia Gwóźdź, Daniel Antropik, Joanna Wrona, Magdalena Olchawa, Monika Ziembińska WSPÓŁPRACA: Anna Chomiak, Katarzyna Prędotka MARKETING I PROMOCJA: Kinga Ziembińska GRAFIKI: Kinga Ziembińska KOREKTA: Tomasz Jakut SKŁAD: Klaudia Chwastek Na okładce kolaż autorstwa Moniki Stpiczyńskiej STRONA INTERNETOWA: www.emagnifier.pl KONTAKT: redakcja@emagnifier.pl SOCIAL MEDIA: https://www.facebook.com/czasopismomagnifier/ https://instagram.com/czasopismomagnifier/ https://twitter.com/magnifier__ Poglądy wyrażone w artykułach są wyłącznie poglądami ich autorów i nie mogą być uznane za poglądy Redakcji Czasopisma Magnifier. Przedruki, kopiowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie dozwolone jest tylko za uprzednią zgodą wydawcy. WYDAWCA: Klaudia Chwastek, Kraków
2
SPIS TREŚCI SPOŁECZNIK
RUMO(U)R
Bezsenność w Krakowie 6 Aplikacja demokracja 10 Dialektyka edukacyjna Jacka Kuronia 13 Jeść albo nie żyć – oto jest pytanie 20 TV vs YT 24 Móc każdy może 28 Żyjemy w czasach instant 30 "Media kłamiom" 33 Tak, dam radę! A może nie… 35
FELIETON BLOGERA
Savoir vivre blogera 40
MIEJSKI KAMUFLAŻ
Magiczna uliczka w samym centrum Krakowa 46
BERET BASKIJSKI
Przygoda w sanatorium. Alvar Aalto i Paimio 41 58 Początek początku, czyli Kubiak vs Herbert 61
3
ANNA ZASADNI
BEZSENNOŚĆ W KRAKOWIE W
ielkie miasto to anonimo wość. Doskonale zdawała sobie z tego spra wę, dlatego w lipcu 2012 roku wybrała to położone jak najdalej jej rodzinnej wioski. Usnute wcześniej misternie kłamstwo o stu diach pedagogicznych dało jej alibi nie tylko przed wścibskimi sąsiadami, ale nawet wła snymi rodzicami i ukochaną siostrą. Pakując niemal cały swój dobytek do ogromnej, wściekle różowej walizki na kółkach, jak mantrę powtarzała sobie, że wszystko jakoś się ułoży. Tydzień czwarty – początek W dniu wyjazdu wstała bardzo wcze śnie, nie mogąc spać. Poranna toaleta zle ciała jej głównie na jak najcichszym wymiotowaniu do porcelanowego sedesu w łazience wyłożonej absurdalnie drogimi kafelkami. Sama nie wiedziała co bardziej sprawia, że tak mocno ją mdli: idiotyczne obrazki małych kotków na ścianach, ściśnię ty z nerwów brzuch czy rozwijające się w niej nowe życie. Teraz jednak nie było już czasu na sentymenty i użalanie się nad sobą:
6
musiała działać. Ojciec odwiózł ją na nie wielki dworzec w pobliskim miasteczku, z którego jej podróż miała się zacząć. Kie rowca – łysiejący, chudy mężczyzna koło czterdziestki, z twarzą zniszczoną przez wieloletni nałóg tytoniowy – pomógł zapa kować jej walizkę do bagażnika małego, bia łego busa. Ojciec, jak zwykle niezdolny do jakichkolwiek uczuć poza złością i frustra cją, pożegnał się z nią krótko i wsiadł do swojego samochodu. To było jej ostatnie wspomnienie związane z tym człowiekiem. Pokój, który wynajęła był małym, ale bardzo przytulnym pomieszczeniem. Tanie, ładne meble ze szwedzkiej sieciówki przy jemnie komponowały się na tle świeżo od malowanych, białych jak śnieg ścian. Współlokatorem okazał się Marcin, niewy soki, szczupły student o nieprzeciętnej, ła godnej urodzie. Należał do tych osób, które nie sposób nie polubić za pierwszym razem. Był uczciwy, pomocny i roześmiany, a jego chłopak, z lekką nerwicą natręctw i obsesją na punkcie czystej łazienki, zawsze zosta wiał za sobą zapach środka z wybielaczem i higieniczną świeżość, rodem z reklam tele wizyjnych.
7
Pracę znalazła szybko. Pomogła jej w tym uroda oraz pewien rodzaj charyzmy, która sprawiała, że nawet najbardziej niedo rzeczne kłamstwo stawało się prawdą w oczach jej rozmówców. I tak stała się opie kunką dla sześcioletniej Zosi i jej dwuletnie go brata Michała. Polubiła swoją pracę, choć tak dobitnie przypominała jej o tym, co sta nie się za niecałe dziewięć miesięcy. Mimo wszystko nie była już tak przerażona, w koń cu miała się czego złapać. Tydzień szósty – bezruch Płaski brzuch nie zmienił swojego wyglądu, ulubione dżinsy zapinały się do kładnie tak, jak tamtego razu, gdy w panice wywołanej dźwiękiem opon na wjeździe, wkładała je z prędkością dźwięku. Wiedziała jednak, że nie potrwa to już długo. Lada chwila jej ciało, dotąd szczupłe, zacznie się zmieniać, a jej wymówki zaczną się kończyć. Pierwsze zakupy sprawiły jej nie lada wysi łek. Niekoniecznie fizyczny (choć nawet po południu męczyły ją mdłości i bóle), ale psy chiczny. Jeszcze tylko przez chwile mogła utrzymać to w tajemnicy, luźne bluzki i spodnie z gumką nie będą działać wiecznie. Odpowiednio zaopatrzona wyszła ze sklepu. Pełne siatki ubrań nie poprawiły jej humoru, tak jak się spodziewała. Przypo mniały jej się tylko czasy przed wyjazdem do Krakowa – portfel ojca wypchany gotówką, niemodna, natapirowana fryzura matki i wyższość z jaką wszystkich traktowali. Za kupy w mieście, na które często jeździli nie przynosiły jej radości. Matka, wiecznie po równująca ceny i szukająca ewentualnych uszkodzeń w materiałach ubrań, za które mogłaby dostać upust, wciskająca ją w wiel kie puchowe kurtki, które spełniały jej spe cyficzne gusta, jej donośny głos, który słychać było na drugim końcu sklepu i wieczna roszczeniowość oraz ojciec, mil czący i groźny, pomrukujący tylko w geście aprobaty dla poczynań matki, sprawiały że przestawało jej zależeć na nowych ubraniach czy obowiązkowym pozakupowym obiedzie w jednej z restauracji serwujących fastfood. Jak bardzo by się nie starała, nie mogła od
8
ciąć się od nich, a w szczególności od ich pieniędzy, od których była uzależniona, a które regularnie wpływały na jej konto, uzupełniając tym samym jej skromne do chody. Jak ognia unikała myśli, że już nie długo musi podjąć decyzję. Trwała w zawieszeniu, jakby ten okres był czymś stałym, a ona miała być zwolniona z ko nieczności urodzenia. Przerażona obowiąz kiem powzięcia odpowiednich kroków i odpowiedzialnością, która za tym stoi, wo lała oddać się codzienności, zatracić się w niej zupełnie i żyć z godziny na godzinę, nie planując niczego na dalej niż tydzień do przodu. Zdawała sobie sprawę, że teraz to chyba najgorsza z opcji, ale trwała w tym stanie dla zachowania własnego zdrowia psychicznego w kondycji, która pozwalała jej funkcjonować. Na czarnobiałym filmie kazali jej wypatrywać dziecka. Jest. Fasolka, na żywo z macicy, „dobry wieczór, państwu”. Tydzień dziesiąty – matka W życiu nie pomyślałaby że jest w stanie wyprodukować tyle płynów. Wizyty w toalecie stały się tak częste, że zastana wiała się, czy nie łatwiej po prostu zostać tam na cały dzień. Oprócz wpływów na konto rodzice postanowili zrobić coś innego. Zapowiedzieli swoją wizytę, wywołując tym samym półgo dzinne spazmy w jej poduszkę. Nie mogła jednak tego powstrzymać, dlatego odłożyła wszystko na bok i zaczęła przygotowywać się do ich przyjazdu. Z łazienki zniknęły wita miny i kwas foliowy oraz wszystko, co mo głoby naprowadzić ich na jakikolwiek trop. Mocniejszy niż zazwyczaj makijaż miał za kryć zmiany na jej twarzy, a luźniejszy strój dodatkowo polepszał jej samopoczucie. W dniu ich przyjazdu czekała zde nerwowana na dworcu, starając się nie wdy chać obrzydliwego zapachu kebaba z budki obok, który sprawiał że śniadanie desperac ko próbowało wydostać się na zewnątrz. Nie była szczególnie zaskoczona, gdy z autokaru wysiadła tylko jej matka. Ojciec, głowa do mu, farmer i przedsiębiorca, jak zwykle miał
ważniejsze sprawy na głowie. Oprócz swojej przytłaczającej osobowości, matka przywio zła imponujące zapasy żywności, które ledwo zmieściły się na jej półkę w lodówce. Marcin nie posiadał się z radości na widok wiejskich produktów i dań upchanych w plastikowe pojemniki, słoiki i opakowania po margary nie, które matka pieczołowicie przechowy wała na wszelki wypadek. To były bardzo ciężkie dwa dni. Zdegradowana na niewy godny materac, musiała zmagać się z dolegli wościami w sposób, który nie wzbudzałby podejrzeń. Matka, choć prosta i niewykształ cona kobieta, miała pewien rodzaj intuicji, który tylko dzięki latom praktyki udało jej się oszukać. Jej wyjazd przyjęła z ulgą. Nigdy nie były ze sobą blisko, nie zwierzały się so bie, nie były wylewne. Nie mogła sobie wy obrazić co by było, gdyby się dowiedziała. Tydzień dwunasty – uczucie Powiedziała Marcinowi. Wiele ją to kosztowało, nie wiedziała jak zareaguje. Jed nak wiedziała, że powoli przestaje jej się udawać to ukrywać, jest coraz trudniej. Wy kazał się zrozumieniem i delikatnością, za czął nawet wczuwać się w rolę wujka. Poczuła niesamowitą ulgę, w domu mogła czuć się już zupełnie swobodnie. W końcu poddała się i schowała dżinsy do szafy. Po całym dniu ich noszenia na brzuchu pojawiał się czerwony odcisk, który boleśnie przypo minał jej o zmianach w jej ciele. Polubiła ela styczne spodnie na gumce i luźne bluzy. Powoli oswajała się z myślą o zachowaniu fa solki przy sobie. Wyobrażała sobie jak mówi o tym rodzicom, jak pcha wózek przez park, jak Marcin pomaga jej przy wszystkim. Otwierała się stopniowo na scenariusz inny niż panika, strach i wieczne uczucie tracenia gruntu pod nogami. Zaczynało się układać. Tydzień piętnasty – ruch Miała dzień wolny. Dzieciaki pojecha ły na krótką wizytę do babci, więc mogła ten czas poświęcić na zaległości. Jej lekarz był przemiłym panem po pięćdziesiątce z siwą brodą i czupryną, upodabniającą go nieco do Karola Marksa. Na ekranie mogła już rozpo
znać coś więcej niż tylko pęcherzyk czy coś przypominające warzywo strączkowe. To już nie były żarty. Zaczęła płakać. Tydzień osiemnasty – pustka Czerwień brudząca biały dywanik w łazience i nieopisany ból przerwały szyko wanie się do pracy. Panika i strach powróci ły, ale nie te oswojone – pojawiły się inne, zmienione nie do poznania, nowe. Traciła go. Przyjazd karetki trwał milion lat. Pa mięta swój krzyk, żółty ręcznik, który przy ciskała do krocza, jakby miał on zatrzymać fasolkę w środku i błaganie o to by prze trwała. Nie zdążyli. Tydzień dwudziesty drugi – bezsen ność Pojawiła się zaraz po poronieniu. Biła rekordy w liczbie nieprzespanych nocy. Trzydzieści nieprzespanych godzin skończyło się halucynacjami w autobusie i zwolnieniem z pracy. Któregoś dnia zadzwoniła matka; oj ciec trafił do szpitala. Udar. Nie zdążyła na wet wsiąść do autobusu, gdy dostała kolejny telefon. Komuniści, Niemcy stale próbujący kupić jego ojcowiznę, zazdrośni sąsiedzi tru jący jego psy – wszystkich przeżył, a zabiła go jego własna żyła w mózgu. Żal po ojcu był dobrym pretekstem do płaczu i snucia się po pokojach, bez wzbu dzania niczyich podejrzeń. Po pogrzebie wróciła do Krakowa, nie umiejąc już żyć w rodzinnym domu. Znalazła kolejną pracę, skończyła kilka dobrych kursów, planuje za cząć studia. Dopiero po roku przestała odliczać czas w tygodniach.
MAGDALENA OLCHAWA
9
APLIKACJA DEMOKRACJA N
igdy nie wierzyłam w roczni ce, a raczej w moc ich obchodów. Tych pry watnych, jak i tych państwowych. W siłę i słuszność tych drugich zawsze bardziej po wątpiewałam, co niewątpliwe pogłębiało się z wiekiem. Myślę, że działo się to po części ze względu na formę większości akademii serwowanych przez organa szkolnictwa, do których to uczęszczałam. W systemie eduka cji w Polsce akademie szkolne sprawiają ra dość może do trzeciej klasy szkoły podstawowej. Później uczestniczy się w nich, bo wiąże się to ze zwolnieniem z lek cji. Aż w końcu przychodzi moment, gdy człowiek woli siedzieć na znienawidzonych 45 minutach miniwykładu, niż słuchać tego, co ktoś przygotował i po prostu nie idzie na program artystycznoedukacyjny, z przewa gą części pierwszej. Dopiero gdy uroczysto ści wagi państwowej przechodziły w coś na znak silnej pamięci, swoistego stanu świa domości, więzi związanej z mocno osadzo nym w głowie, duszy i sercu patriotyzmem, zaczęłam odbierać całe to zamieszanie jako rzecz z podwyższonym priorytetem. Nie tyl ko dla mnie jako indywidualności i jednost ki społeczeństwa, do którego należę, ale może przede wszystkim ludzi jako jedności. Zaczęłam rozumieć: żyję we wspólnocie pa mięci i tradycji, jestem członkiem narodu.
10
Jednak w kraju, w którym żyję ob chody rocznic łatwo pomylić z odruchem, swego rodzaju zrywem o fundamentach sło mianego zapału na jego kontynuację. Tak jak w sporcie. Sezonowy patriota jak sezo nowy kibic. Dopinguje tylko te rocznice, które akurat są w danym momencie na ta pecie. Modne, aktualne, na czasie; o których akurat jest głośno. Którym to towarzyszą olśniewające zjawiska i wystąpienia mu zyczne. Czasem mam wrażenie, że przepro wadzane tylko jako wabik, a nie coś, co jest wątkiem pobocznym – dodatkiem. Organi zowane chyba tylko po to, żeby się nie oka zało, że każdy ma gdzieś którą z kolei rocznicę odzyskania niepodległości obcho dzimy, bądź który to już kolejny rok mija od śmierci poległych w 63 dniach chwały. Jednak gdyby wynikiem działań, jakie się podejmuje w celu upamiętnienia ważnych rocznic, były tylko olśniewające zjawiska czy wystąpienia muzyczne, wcale nie byłoby aż tak strasznie. W końcu można to odebrać jako akademię szkolną dla dorosłych. Będzie minuta ciszy, wspomnienie o poległych, no i patriotyczne pieśni – śpiewane dumnie ra zem ze śpiewniczków na znak pamięci i wspólnoty, w której przecież od zawsze na zawsze żyjemy. My naród.
Lecz wraz z głównymi, obchodami pochoda mi, najpierw po cichu, by później zebrać się w sobie i wybuchnąć, mają miejsce zamiesz ki. Zjawiają się niczym persona non grata, ale jednak przez niektórych są tęsknie wy czekiwane. I tym sposobem na pochód nie idzie się dla wygłoszenia opinii a dla zabawy, z nadzieją obicia komuś twarzy. Na manife stacje – nie w celu przekazania w ciszy lub milczeniu idei, a dla uzyskania sposobności pomachania przed szkiełkiem kamery. To samo tyczy się również zgromadzeń i de monstracji. W te formy, owszem, wpisany jest protest, lecz jest to forma wyrazu – nie tylko aprobaty dla kogoś lub czegoś. Jednak aprobata grupy ludzi dla kogoś i czegoś nie może być pretekstem dla jawnego, siłowego protestu pozostałej części społeczeństwa. Nie może być przyzwolenia na nakaz cele browania określonej uroczystości i kary za uchylanie się od tego. Różnorodność musi pozostać w społeczeństwie chcącym uważać się za wysokorozwinięte i świadome. Lecz nie może być również przyzwolenia na to, by ludzie chcący manifestować, tworzyć po chody, wiece oraz przemarsze, wykorzysty wać będą w tym względzie nie tylko
możliwości nadane poprzez prawo publicz nych zgromadzeń, ale przede wszystkim siłę, konkretne organa oraz ludzi i możliwości, jakie dało im dojście do władzy. Tak, boję się, że gdyby nagle wojsko było potrzebne, nie zdąży – choćby najmocniej chciało pomóc. Powód? Akurat w danym momencie może uczestniczyć w kluczowej dla sprawy obronności państwa asyście. Asyście czegoś i kogoś, kto nie wiadomo czy robi to z żalu, przekonania o teorii spisko wej, czy tak po prostu – po ludzku. wierzy, że tak trzeba i warto. Mam skończone 25 lat i śmiało mogę powiedzieć, że jestem, wraz z moim pokole niem, uosobieniem zmian. Mamy wolne wybory, nie tylko w komisjach wyborczych, w sklepach też. Mamy również, podobno, realny wpływ na otaczającą nas rzeczywi stość. Podobno. Na święta możemy dać swoim bliskim jaki tylko zechcemy prezent. W kolejkach stoimy, ale tylko do klubów i na koncerty. Samogon, owszem, przechylamy, ale tylko dlatego, że jest trendy. I tylko ten, co tak ma na etykiecie napisane i jest ze sklepowej półki. Jakby papierowa naklejka znaczyła o tym, które czterdzieści procent
11
12
Źródło: www.ogrodywspomnien.pl
klepie bardziej. A jednak… To się nazywa postęp. Ale to nie jedyne zmiany. Moje po kolenie pod pięknym uśmiechem cieszenia się weekendową chwilą, w której trwoni za robione pieniądze, skrywa kredyty, nałogi, kompleksy, problemy, a w konsekwencji: małe dzieci, które zostały rozpieszczone „na raty”. Widząc tylko czubek własnego nosa, tupią, kiedy nie mogą dostać nowej wersji tabletu i rzewnie płaczą, gdy nie mogą spła cić kolejnej za niego raty. Obok młodzieży „łap tę chwilę” żyje jeszcze parę innych pokoleń. Jednym z nich jest pokolenie Solidarności. Pokolenie idei i walki o nią. Wspólnoty skrystalizowanej poprzez zryw, a uformowanej poprzez chęć bycia wolnym i życia w równie wolnym kra ju. Pokolenie zaangażowania. To budujące. Dzisiaj powiedzieliby, że założenia kampanii zostały zrealizowane na tip top. A oni prze cież niechcący tę markę stworzyli. Jednocze śnie teraz jeszcze bardziej niechcący zbierają tego plony. Wspólnota przeszła we spół dzielnię, idea w ideologię; powód działania, wolność, zredukowała się do celu – prymi tywnej potrzeby, ciepłego indywidualnego bezpieczeństwa. To personifikacja pokoleń; każde by ło w coś zaangażowane, chciało lepszego, nowego i dążyło do tego. Smutna to personi fikacja, ale prawdziwa. A podobno miało być inaczej, bo nie o taką Polskę ktoś z kimś walczył. Bo po tak wielkiej zmianie, gdy złe odeszło, pozostała już tylko prawość i su mienia najczystsze. I miało być lepiej i każdy miał budować lepsze. Pomimo i bez względu na dobra osobiste. Ale przecież nie od razu Rzym zbudowano. I tak, wszyscy, wciąż, nie zmiennie, jesteśmy uosobieniem polskości. Tej zawziętej i zacietrzewionej. Tej, która chciwie żąda i oczekuje, zamiast słuchać i rozwiązywać. Tej, która z pianą na ustach rządzi z zaborczością tym, co wymaga roz wagi i obiektywności; o to, co wymaga rze telnej i niezawisłej wiedzy. Nie widząc przez to z kim trzeba twardo dyskutować. I wszy scy coś utożsamiamy, jesteśmy personifika cją czegoś. Wpływa na to nasz dom, kultura, społeczeństwo, ale też subiektywne poglądy czy przyzwyczajenia. A przede wszystkim – historia, tradycja, pamięć, które, jak widać, są niczym bez fundamentu wychowania. I pomimo wszystko, cały czas, słyszę od róż
nych ludzi, instytucji, mediów: „walczyliśmy o demokrację”. Polska demokracja jest młoda, ale ma rzetelne, mocne fundamenty. W końcu mamy demokratyczne wybory. Tylko nadal nie wiadomo czy więcej w tym kraju, prawa czy sprawiedliwości, bo jeżeli chodzi o solidarność to jak widać jest to skamielina, piękna, ale jednak skamielina. Skoro ja, wraz z moim pokoleniem jestem personifikacją zmian, kto jest w tym kraju uosobieniem demokracji? Czasy się zmieniły. Media i technolo gie poszły do przodu. Tak więc może warto pomyśleć nad aplikacją, która przypomina łaby nam, że jednak żyjemy w demokracji – kulawej i niekoniecznie już dorosłej, ale jednak demokracji, która ma wciąż jeszcze swoje prawa. Natomiast łamanie owych praw jest, bądź co bądź, zamachem na istotę wolnego państwa. I oczywiście funkcja cy klicznego przypominania o tym, iż patriotą jest się codziennie, zaczynając zmiany od własnej świadomości. A nie jak wygodniej, od święta.
KATARZYNA PRĘDOTKA
DIALEKTYKA EDUKACYJNA JACKA KURONIA P
ostać Jacka Kuronia współcze śnie wydaje się być wciśnięta w zbiorowy pejzaż ludzi budujących najpierw demokra tyczną opozycję w okresie PRLu, potem zaś tych, którzy po roku 1989 zajęli się budowa niem nowej rzeczywistości politycznospo łecznej. Istotnie, Jacek Kuroń był jedną z najsławetniejszych osobistości tamtych czasów. Kuroń działacz i polityk? Tak, ale nie tylko. Nie powinniśmy zapominać i o tym, że autor Wiary i winy był również – a może przede wszystkim – pedagogiem, wychowawcą z prawdziwego zdarzenia, to znaczy człowiekiem autentycznie zatroska nym o los swoich podopiecznych i w ogóle przyszłych pokoleń. Piszę „przede wszyst kim” nie dlatego, iż Kuroń przez całe swoje życie zajmował się wychowywaniem kolej nych pokoleń Polaków. Wiele lat swojego ży cia poświęcił walce o demokrację i prawa człowieka, całe życie walczył o „lepszy świat”, najpierw jako młody działacz komunistyczny i wychowawca harcerski, twórca tzw. „Kręgu Walterowskiego”, później jako wróg numer jeden władzy ludowej, współtwórca Komite tu Obrony Robotników i Solidarności, wreszcie legalnie – jako dwukrotny minister pracy i polityki socjalnej. Za działalność
w opozycji demokratycznej przez kilka lat był więziony. Jak więc widać, życiorys Kuro nia jest rozmaity i skomplikowany, ale przy najmniej jedno pozostaje w nim niezmienne: zatroskanie o los ludzi, szczególnie o los młodego pokolenia. Taki pozostał do końca, czego wyrazem jest jego ostatnia niedokoń czona książka, Rzeczpospolita dla moich wnuków, którą w dużej mierze poświęcił przyszłości świata i edukacji. Od wydania tej książki oraz śmierci Jacka Kuronia minęło jedenaście lat. Gdy dziś czytamy tę „utopię edukacyjną”, poja wia się u nas nutka pobłażania. Nie przepa damy dziś – mówiąc oględnie – za wielkimi projekcjami przyszłości. Nie tęsknimy za lepszym światem, nie dlatego, że go mamy, a raczej dlatego, iż oduczono nas takie świa ty projektować. Mała wolnorynkowa stabili zacja kształtująca naszą świadomość sprawia, iż na Rzeczpospolitą spoglądamy ostrożnie lub zgoła nieufnie. A z drugiej strony książka ta i wyłożone w niej koncep cje Kuronia pociągają nas swoją „niedzisiej szością”, idealizmem sprzecznym z realizmem społecznopolitycznym. Gdy już po lekturze zniknie nam podszyty szyder stwem uśmiech, możemy spokojnie zasta nowić się nad tym, czy w istocie warto rezygnować ze zmiany świata.
13
[CC BYSA 3.0 (http://creativecommons.org/licenses/bysa/3.0)], via Wikimedia Commons
By Andrzej Iwański (Scanned by Europeana 1989)
Jacek Kuroń był idealistą. Nie po przestawał jednak tylko na snuciu idei. Był człowiekiem czynu, a jego działanie wynika ło ze zmieniającej się rzeczywistości. I też ta ką „czynną”, „aktywną” postawę proponuje w zakresie edukacji. Jej zmiana jest koniecz na, albowiem zmienia się wokół nas świat. Kuroń opisuje epokę informatyczną jako swoiste novum, dla nas stanowi ona „chleb powszedni”. Ale czy jesteśmy do niej przygo towani? My – uczniowie, nauczyciele, społe czeństwo? Freinet, Senge i Pius XI. Jacek Kuroń jako pedagog nie miał aspiracji do bycia no watorem. W Rzeczpospolitej dla moich wnuków przywołuje przede wszystkim idee pedagogiczne Celestina Freineta. Z pogląda mi Francuza łączy Kuronia przeświadczenie o tym, iż tradycyjne metody nauczania, konserwatywne pojmowanie pozycji nauczy ciela względem ucznia, jest anachroniczne. Jaką więc zmianę, by nie rzec rewolucję, w dziedzinie edukacji proponował Freinet? Otóż podług jego koncepcji szkoła powinna zrezygnować między innymi z podręczników i podziału uczniów na klasy, a w zamian pro
14
ponował nową organizację, techniki uczenia, gdzie to dzieci same wybierają dla siebie za dania, które w danym momencie chcą wy konać. Oczywiście istnieje w tej koncepcji przygotowany zbiór zadań, który na po szczególnych etapach edukacji uczeń musi rozwiązać. Daje się mu jednak możliwość wyboru kolejności, a także uczy nie tylko sa mego rozwiązywania problemów, ale i sa modzielnego dochodzenia do tych rozwiązań, ćwiczy umiejętność docierania do wiedzy, co w epoce informatycznej jest jedną z podstawowych umiejętności. Ważne w tej koncepcji jest też to, aby grupy współpracu jące ze sobą nie były zbyt duże, tak aby uczniowie mogli pracować ze sobą „twarzą w twarz”. Freinet, podobnie jak przywołujący go Kuroń, opowiadają się za koedukacyjnym modelem kształcenia, nie tylko w sferze płci, ale i wieku. Otóż, w poszczególnych grupach uczyłyby się dzieci zróżnicowane wiekowo. Freinet proponował trójstopniowy model nauczania: najpierw grupy rozpoznają i roz wiązują swoje problemy, następnie prze chodzą do problemów swojej wspólnoty (szkoły), wreszcie podejmują się działań na
rzecz środowiska społecznego. Podstawową zaletą tego modelu jest to, iż zdobywana wie dza wykorzystywana jest w praktyce i służy danej wspólnocie – a nie wyłącznie intere som ucznia. Edukacja przyszłości ma być twórcza i aktywna, a zatem osoby biorące udział w tym procesie muszą mieć wspólną wizję tego, co chcą zrobić. W tym miejscu Jacek Kuroń przywołuje Petera Sengego, twórcę „organizacji uczących się”, który to właśnie „wspólną wizję” uznał za jedną z pięciu „dys cyplin kreowania”, to jest sposobów prze zwyciężania przeciwieństw w procesie uczenia się i osiągania syntez. Mamy tu za tem do czynienia z czymś na kształt dialekty ki w edukacji. Ta filozoficzna metoda – jak chciałby Jacek Kuroń – powinna być też me todą funkcjonującą w nauczaniu. Iście dia lektyczna miałaby być też relacja nauczycieluczeń. Tradycyjna nadrzędno podrzędna forma współpracy, dominacja na uczyciela nad uczniem miałaby być zastąpio na zasadą: „korzystać ze wszystkiego co najlepsze z obu stron”. Oznacza to budowa nie między wychowawcami a wychowankami dialogu. A z niego wyłania się potrzeba i – jeśli obie strony będą odpowiedzialne – zo bowiązanie do wzajemnego „zarażania się pasjami”. Jest to z pewnością nie lada wy zwanie dla nauczycieli, dla których epoka in formatyczna nierzadko jest doświadczeniem nowym i obcym. Ich niewątpliwym zada niem jest nauczenie się funkcjonować w no woczesnym świecie. Bez tego relacja z uczniami nie będzie mogła dążyć do synte zy. Uczniowski nowoczesny skomputeryzo wany świat musi spotkać się gdzieś w pół drogi z tym, co jest atutem nauczyciela: wie dzą o historii świata i kultury. Kuroń w swoich inspiracjach sięga również do tradycji chrześcijańskiej. Przywo łuje tu zasadę pomocniczości zawartą w na pisanej przez papieża Piusa XI encyklice Quadrogesimo Anno (1931). Zasada ta trak tuje o obowiązku społeczeństw „wyższego rzędu” do niesienia pomocy zacofanym, bo rykającym się z biedą społeczeństwom. W relacjach między państwami i między kul turami Kuroń znów szuka syntezy. Tu ozna cza ona nic innego niż wzajemną akceptację
kulturowych odmienności. Zamiast swoistej rywalizacji, Huntingtonowskiego „zderzenia cywilizacji” Kuroń pisze o „globalnej rewo lucji edukacyjnej”, takiej, która obejmuje możliwie jak największe obszary, w tym również – a właściwie przede wszystkim – kraje Trzeciego Świata. Zwraca przy tym słusznie uwagę, iż to powinnością bogat szych krajów jest kształcić ludzi z biedniej szych rejonów świata, po to, aby ci ludzie – dotychczas pozbawieni możliwości zmiany rzeczywistości wokół siebie – uzyskali pod miotowość i kompetencje do tego, aby czyn nie uczestniczyć w globalnej rewolucji edukacyjnej. Państwa Europy Zachodniej, przez lata eksploatujące biedniejsze rejony świata, muszą teraz spłacić swój dług właśnie poprzez finansowanie edukacji na terenach postkolonialnych. Kuroń już w 2004 roku – a zatem przed przystąpieniem Polski do Unii Euro pejskiej – był przekonany o wartości wymian międzykulturowych. Z pewnością z zadowo leniem przyjąłby takie programy mobilności studentów jak Erasmus, choć jego pomysły sięgały dużo dalej. W jednym fragmencie Rzeczpospolitej pisze: „Każda grupa powin na współdziałać co najmniej przez rok z inną grupą z odrębnej kultury. […] Celem owej współpracy winna być prezentacja własnej kultury i przyswajanie kultury partnerów”. Zaraz potem przestrzega przed przejawami ekspansjonizmu kulturowego. I tutaj Kuroń konsekwentnie trzyma się dialektyki, szuka kompromisu, złotego środka, miejsca, w którym dwie kultury spotkają się i zaczną tworzyć nową wartość. Od teorii do praktyki. Uniwer sytet Powszechny w Teremiskach. Au tor Rzeczpospolitej dla moich wnuków – jak już pisałem – był człowiekiem czynu. Toteż naturalną konsekwencją jego pedagogicz nych idei było stworzenie miejsca, w którym te idee można zacząć wcielać w życie. Takim miejscem stał się Uniwersytet Powszechny im. Jana Józefa Lipskiego w Teremiskach, którego Jacek Kuroń był pierwszym rekto rem. Nawiązująca w swojej działalności do tradycji Uniwersytetów Ludowych i polskiej oświaty niezależnej szkoła w Teremiskach opiera się na czterech filarach: 1. edukacji,
15
2. wychowaniu, 3. badaniu, 4. formacji. A zatem nie tylko uczy teoretycznych i praktycznych umiejętności, nie tylko po maga nabywać kompetencje społeczne, ale i buduje wspólnotę, tworząc więzi pomiędzy różnymi środowiskami. O pracy, metodach i ideach szkoły pisze w zakończeniu do Rzeczpospolitej Andrzej Rosner: „Zespół pracuje metodą zadaniową, a zadanie, jak mówił Jacek, powinno dotyczyć tego, co najważniejsze, i lekko wykraczać poza gra nice możliwości jego twórców. Zadanie, ja kie postawił przed sobą zespół teremiszczański, to wypracowanie odpo wiedzi na pytanie: jak żyć. Przede wszyst kim jak żyć w miejscach oddalonych od centrów kultury, edukacji oraz od rynków pracy”. Nieco dalej czytamy też, że zespół pracujący w Teremiskach „przyjął […] zało żenie, że uczymy się po to, aby przekształ cać świat, a nie po to, aby się do niego przystosować”. W Teremiskach spotykali się różni ludzie o nierzadko diametralnie odmiennych doświadczeniach życiowych. Obok ludzi dobrze bądź nieźle sytuowa nych, żyjących na co dzień w dużych mia stach jest też młodzież np. z rodzin byłych pracowników PGRów, a więc terenów bie dy. Jest to – myślę – kolejna ważna cecha poglądów Jacka Kuronia. Edukacja musi być nie tylko powszechna – z czym chyba zgodzimy się wszyscy – ale powinna też być możliwe najszerzej koedukacyjna, w róż nym tego słowa znaczeniu. Nie chodzi tylko o płeć, ale i pochodzenie klasowe, etniczne itd. Kształcenie powinno odbywać się więc w warunkach demokratycznych. Tu Jacek Kuroń miał na myśli przede wszystkim dwie rzeczy; po pierwsze, „prawo najmniej szego” – mówiące o tym, iż nigdy nie zosta wia się w tyle osoby najsłabszej, po drugie – wolność tworzenia, a zatem i wolność wyrażania poglądów. Co dalej? No właśnie, co dalej z ideami i programem edukacyjnym Jacka Kuronia? Ideom tym można pewnie zarzu cić utopijność, natomiast nieporozumie niem jest zarzut sformułowany przez Tomasza P. Terlikowskiego, który Rzecz pospolitą dla moich wnuków czytał jako świadectwo tego, iż „lewicowość – nawet
16
w antyglobalistycznym nastawieniu i u osób o pięknej karcie w walce o demokrację – nie może obejść się bez tendencji totalitarnych”. Owszem, projekt ten może nas onieśmielać czy nawet śmieszyć swoim rozmachem, mo żemy z nim polemizować, czy poddać w wąt pliwość jego aktualność, gdyż zapewne dałoby się kilka poruszonych przez Kuronia kwestii pokazać w istniejącym dziś systemie nauczania. Wszak przez te dziesięć lat nie staliśmy w miejscu. Natomiast te kwestie globalne są dla nas zbyt odległe, byśmy mo gli na nie wpływać. Otóż Kuroń w istocie na mawia nas do zrzeczenia się części naszych przywilejów, naszej autonomii na rzecz wspólnoty. Nie każde jednak myślenie wspólnotowe jest obarczone piętnem totali zmu. Myślę, że dzisiaj – w roku 2015 – my ślenie tymi kategoriami, które jeszcze dekadę temu proponował Jacek Kuroń, jest bardzo potrzebne. Odnoszę wrażenie, że wy chowywanie do miłości, odpowiedzialności i solidarności zostało wyparte przez wycho wanie do kariery, do przystosowania się do rynku pracy. Twórcze działanie ustąpiło miejsca działaniu przesadnie pragmatyczne mu, by nie rzec koniunkturalnemu. Egoizm i konkurencja wzięły górę nad efektami twórczego działania w grupie. Obecny sys tem nauczania – jak każdy inny posiadający zalety i wady – nie promuje metody dialek tycznej, pozwalającej uczniowi zapoznać się z różnymi ideami i koncepcjami i na wybra niu koncepcji, które uzna za swoje. Zamiast poważnej debaty, uczniowi proponuje się utarte slogany i „polityczną poprawność”, co sprawia, że albo ją w geście buntu odrzuca, albo przyjmuje bezwiednie, w ten sposób pozbawiając się własnego przemyślanego głosu na różne ważne tematy. Zadaniem edukacji powinno być nieustanne wywoły wanie sporów, ścieranie się poglądów w de mokratycznej debacie i na tej podstawie budowanie syntezy. Program edukacji pro ponowany w Rzeczpospolitej dla moich wnuków opiera się na zasadzie współdziała nia, na wspomnianym i jakże ważnym „pra wie najmniejszego”. Chodzi więc o to, aby w edukacji, która jest – chcemy w to wierzyć – przygodą dla uczniów, sobie wzajemnie
współtowarzyszyć. To wyklucza konkurencję i egoizm. Wiedza jest ważna – ale równie ważne jest odkrycie w sobie wrażliwości na drugiego człowieka. Wiedza jest bardzo ważna, kiedy odkrywamy ją wspólnie, uczeń z uczniem i uczeń z nauczycielem; wreszcie najważniejsze w wiedzy jest to, aby wyko rzystać ją do szczytnych celów, do zmiany świata na lepsze. Jeśli nie całego – jak chciałby idealista Jacek Kuroń – to chociaż jego części, tej „małej ojczyzny”, z którą co dziennie mamy bezpośredni kontakt. To wi nien być główny cel kolejnych pokoleń. I o tym też pisze Andrzej Rosner, w odpo wiedzi na pytanie czym dla Jacka Kuronia jest „Rzeczpospolita dla jego wnuków”? To „oddolne powstanie […] globalnego społe czeństwa obywatelskiego”. Wychowywać do miłości i tworzenia – aby później wspólnie zmieniać świat.
MUNDEK KOTERBA Źródła: Kuroń J., Rzeczpospolita dla moich wnu ków, Warszawa 2004. Rosner A., Teremiski zmieniają świat [w:] J. Kuroń, Rzeczpospolita dla moich wnu ków, Warszawa 2004. Terlikowski T. P, Pasja i zniewolenie. O ostatniej książce Jacka Kuronia, www.ma gazyn.ekumenizm.pl/content/artic le/20040820191432125.htm
17
ANNA ZASADNI
JEŚĆ ALBO NIE ŻYĆ
OTO
JEST PYTANIE
O
dkąd sięgam pamięcią należa łem do osób puszystych – i to tych z rodzaju najmiększych misiów. Wiodąc bardzo roz budowane życie towarzyskie, którego pozaz drościć mógłby mi każdy szanujący się pustelnik, jedyną przyjemność czerpałem z jadła wszelakiego. Jeśli połączy się to z moim zamiłowaniem do programowania, można oczyma wyobraźni swej zobaczyć mą jakże wspaniałą postać (tak, brodę również mam… nie, koszula nie jest sztywna). Niestety, mój kardiolog nie podzielał mojej pasji jedzenia. Postawił mi twarde ul timatum: albo przechodzę na dietę, albo moje serce ogłasza strajk. Cóż, nie stać mnie na wstrzymanie produkcji, więc postanowi łem wstrzymać się od jedzenia. I tak zaczął się jeden z najstraszliwszych okresów w mym życiu, który wciąż trwa i z którego chcę się podzielić paroma przemyśleniami… Żyje się, aby jeść! Nie słuchajcie tych wszystkich prze mądrzalców, którzy próbują deformować tę piękną dewizę i wmawiają nam, że tak na prawdę je się, żeby żyć. Nie, to wierutne kłamstwo! Gdy tylko się ich posłucha, to wówczas okazuje się, że odebrano nam całe szczęście… To kłamstwo najczęściej powtarzane jest przy dietach wszelkiego rodzaju. Rów nież i mnie je wmówiono. Zacząłem wierzyć, że jedzenie ma po prostu powstrzymać mój głód i dać mi siłę do dalszej pracy. I wiecie co? Nie działa… Trzymam się ściśle wszel kich przepisów, jakie dał mi dietetyk – od mierzam wręcz porcje na specjalnie do tego przeznaczonej wadze, którą skonstruowano w taki sposób, że zawsze wskazuje prawdę (pożyczyli ją od starożytnych Egipcjan?). Jem tylko to, co jest na Świętej Liście Do zwolonych Produktów i omijam to, co wpi sano na Na Wsze Czasy Przeklętą Listę Wszelakich Plugastw I Niegodziwości. I… nie czuję magicznego przypływu sił. Zamiast
22
obiecanej poprawy czuję pustkę. Takąż sa mą pustkę oglądam 5 razy dziennie, gdy w ściśle określonych porach posiłku wcho dzę do kuchni i otwieram lodówkę. Ta pust ka wżera się w mój mózg! Tak więc jestem od pewnego czasu tym nieszczęśliwcem, któremu odebrano je dyną radość życia, którą było jedzenie i któ rego zmuszono do wierzenia, że jedzenie to tylko narzędzie ku osiągnięciu naszych Prawdziwych I Wyśnionych Celów. Ale wie cie co? Nie warto… Cukier to skarb! Na miejscach od 1. do 10. na Na Wsze Czasy Przeklętej Liście Wszelkich Plugastw I Niegodziwości znajduje się cocacola. To ona powoduje koklusz, dżumę, szarańczę, głód na świecie i – prawdopodobnie – pla my na Księżycu. Zatem jest całkowicie, ale to naprawdę całkowicie, zakazana, a za jej spożycie czeka nas płacz i upokorzenie na Wadze Sprawiedliwości (taka połyskująca, metalowa, która pokazuje nawet zawartość tłuszczu i wody w organizmie). Cóż… Dla człowieka, który pił colę li trami i nie uznawał innych napojów, był to potężny cios. Zamiast ambrozji dostałem do picia wodę ze studni… dosłownie. Wodę mi neralną – butelkowaną lub nie – piję obec nie w ogromnych ilościach (po sałacie strasznie suszy). Zero cukru. Zero smaku. Zero przyjemności… Warzywa nie są takie dobre Jedliście kiedyś zupę z pora i cebuli z dodatkiem selera? To po prostu spróbuj cie… Naprawdę. ZIMNO!!! Ale chyba najgorsze w tym wszystkim jest to, że… znów jest mi zimno! Nie po to przez lata gromadziłem odpowiednią war stwę izolującą, by teraz marznąć jak każdy inny człowiek! Pamiętam czasy, gdy przy
temperaturze 10°C ze spokojem wybiega łem w krótkim rękawku, by wytarzać się w śniegu. Teraz nie jestem w stanie wysta wić nawet ręki spod kołdry, by nie odpadła mi z zimna. Żądam powrotu mojej warstwy ter moizolacyjnej!
obliczeniami (a jestem programistą, więc nie mogę się mylić!), za jakiś rok swoje za interesowanie zaczną zdradzać wszystkie kobiety w promieniu 500m… Jak można było zrobić coś tak po twornego introwertykowi?! JAK – pytam ja się!
Życie towarzyskie Odwołuję to, co powiedziałem przy zimnie: to nie było najgorsze. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że chudnąc… przy stojnieję. Nie wiem kto wymyślił tak idio tyczną konsekwencję mego nierozważnego czynu, ale taka jest smutna prawda. Było mi tak dobrze, gdy wstawałem rano, siadałem do komputera i kładłem się spać o 24. Cisza, spokój. Nikt nie przeszka dzał. Gdy trzeba było wyjść na ulicę (brr…), wychodziłem i nie było problemu. Teraz… teraz czuję na sobie spojrzenia płci przeciw nej. Zaczęła mnie zauważać – a to bardzo zły znak. Intensywność spojrzeń wzrasta wprost proporcjonalnie do liczby zrzuconych kilo gramów. Zgodnie z moimi matematycznymi
Dieta? Nie polecam! Że niby będę po tej diecie oszałamia jąco piękny, niezwykle zdrowy, absolutnie wypoczęty – i to w dodatku ze lśniącymi włosami. Że to niby doskonały sposób, by nie być dłużej spasłym, astmatycznym mi siem, któremu kręgosłup pęka od nadmiaru wagi, a serce przegrywa nierówną walkę z górą tłuszczu. Że niby będzie wszystko le piej, prościej, wspanialej, cudowniej, rado śniej, przyjemniej, ochiachiej… Że w końcu SPEŁNIĘ SWOJE MARZENIA… Tylko że ja po prostu marzę o pizzy…
TOMASZ JAKUT
23
TV VS. YT G
dybyśmy próbowali wystawić na pojedynek telewizję i internet, a ściślej mówiąc, głównie YouTube, to kto by wygrał? Będąc młodym człowiekiem i spędzając w sieci większość doby, bez wahania odpo wiemy, że wygra YouTube. Jednak trzeba wziąć pod uwagę, że w naszym kraju nie żyją same młode osoby, a w większości domostw nadal znajduje się telewizor. Choć powie dzenie „kto ma pilota, ten ma władzę” już straciło na znaczeniu, to są jeszcze osoby starsze, do których, można by sądzić, ra mówka jest skierowana, a o istnieniu YouTube'a nie mają pojęcia. Jaki program w ogólnodostępnej te lewizji jest skierowany do młodych osób? Słoiki? Dlaczego ja? Inne paradokumenty? A może telenowele, które o tyle trzymają w napięciu, o ile interesuje nas historia Na talki w M jak Miłość, czy to, jak potoczą się
24
losy Przyjaciółek. Tyle że ilu młodych ludzi, do powiedzmy 30. roku życia, to interesuje? W naszej rodzimej telewizji nie powstają super serialowe produkcje, które są skiero wane do szerokiego grona widzów. A jeśli zdarzy się coś lepszego, nie zainteresują one, dajmy na to, nastolatka. A jeśli chcielibyśmy obejrzeć dobry film, to pojawi się on długo po premierze, na dodatek będzie przerywa ny długaśnymi reklamami. Warto na to cze kać? A jeśli rzeczywiście ma pojawić się jakiś ciekawy i wartościowy program, to będzie on najpewniej wrzucony przed północą, bo przecież mało kogo on zainteresuje… I jak tu oglądać telewizję? Alternatywą jest YouTube, który ma się coraz lepiej i jest sporą konkurencją dla telewizji. Bo przecież to youtuberzy przycią gają najmłodszy target i serwują mu to, co młody człowiek chce oglądać. I prawdą jest, że nie wszystko, co jest na YouTubie jest warte oglądania. Nie rozumiem istnienia
i popularności niektórych youtuberów, któ rzy opowiadają w filmikach o tym, jak minął im dzień i jakie są ich ulubione spodnie. Bo ja nie pojmuję tego, że ktoś to ogląda, a ktoś na tym zarabia. Ale jak widać, co zostało po wiedziane już dawno, w internecie można wszystko. A dla fejmu też zrobi się wiele. Jednak na YouTube nie znajdziemy tylko głupich filmików, ale też wartościowe programy, choć może nie tyle wartościowe, co rozrywkowe. Kabaret odszedł do lamusa, mamy Abstrachuje, o ciekawostkach infor muje Radek Kotarski, a Paulina Mikuła mó wi o języku polskim. Nie wszystko ma wielki zasięg, ale mimo to skupia rzeszę widzów. Jednak przed ekran monitora nie przyciąga nas tylko to, że w telewizji nic nie ma, a YouTube oferuje nam wiele. Jednym z kolejnych czynników jest czas. Czas jest bardzo istotny i to zwłaszcza w obecnych
czasach, gdy mamy wiele na głowie, a nie wiele czasu dla rozrywki, a zwłaszcza dla siebie. Dlaczego już nie siadamy przed tele wizorem, który teraz potrafią zająć pół ścia ny i ma w sobie różne bajery, rozsiąść się wygodnie na kanapie i obejrzeć dobry film, serial czy program? Dlaczego wolimy obej rzeć coś w internecie? To nie tylko kwestia tego, że w telewizji nie ma nic, co by nas za interesowało. W telewizji jest zupełnie inny sposób prowadzenia programów. Inny spo sób montażu, przedstawiania. W telewizji nie powiesz wszystkiego, co możesz na YouTube. Telewizja rządzi się zupełnie in nymi prawami. Poza tym, gdy chcemy coś oglądnąć w telewizji musimy zaplanować sobie czas i zarezerwować odpowiednią go dzinę na to – dostosować się do ramówki. W internecie oglądamy kiedy chcemy, mo żemy zapauzować, wrócić do tego czego chcemy albo dokończyć w zupełnie innym
25
czasie. Telewizja nam tego nie oferuje. Oczy wiście, możemy mieć super sprzęt z ekstra bajerami, ale telewizję ogląda się inaczej niż YouTube. Coraz większą popularnością cieszą się też serwisy VOD. Mamy dostęp do różne go typów seriali, filmów, programów – oczy wiście legalnie. Jedyną ceną są reklamy, które potrafią się zawiesić, rozłączyć wszyst ko i w efekcie końcowym będziemy nieco poirytowani. Ale popularność zdobywają. TVN w sezonie jesiennym zdecydował się wypuścić w swoim serwisie VOD serial, któ ry był dostępny tylko w internecie – Web Therapy. Pomysł oczywiście ściągnięty z Za chodu i pierwsza taka duża inwestycja w in ternet dla TVN. W roli głównej Agata Kulesza jako terapeutka, która prowadzi no woczesne terapie przez internet, trwające je dynie trzy minuty. Każdy odcinek trwa po 20 minut i wypuszczane są co tydzień. Web Therapy nie miał najgorszych wyników pod względem oglądalności. Po pierwszym tygo dniu udostępnienia bezpłatnie pierwszego odcinka, obejrzało go 300 tysięcy widzów,
26
według danych stacji. TVN też wprowadził pewne novum wśród telewizji, bo zadedyko wał serial tylko widzom internetowym. Oglądnęłam parę odcinków i mam mieszane uczucia. Na pewno jednak nie jesteśmy przyzwyczajeni do oglądania tego typu pro dukcji w internecie, bo powinno wyglądać to nieco inaczej. Jednak po sukcesie tego se rialu, TVN szykuje kolejne trzy formaty przeznaczone tylko dla jego serwisu VOD. Jeśli ktoś był albo oglądał Blog Fo rum Gdańsk i słyszał część o montażu Mać ka Dąbrowskiego, pewnie wie, o czym mówię. Inaczej się montuje tu, a inaczej tu. Internet a telewizja to nie to samo. Jest wie le różnic, choć tak naprawdę możemy na nie nie zwrócić uwagi. W telewizji przecież musi być wszystko pięknie, ładnie, elegancko, bez zarzutu, zgodnie ze scenariuszem. Na YouTube niekoniecznie. Bo reżyserem, sce narzystą, montażystą i tym, kto występuje, bardzo często jest jedna i ta sama osoba. Poza tym, mam wrażenie, że inaczej odbie ramy to, co oglądamy w telewizji, a inaczej, gdy oglądamy w internecie. Inaczej wyglą
dają wtedy nasze zachowania. Już samo to, że pod filmikiem na YouTube zawsze może my, niemal od razu, skomentować i wyrazić swoją opinię. W telewizji nie mamy takiej możliwości. Tym bardziej, że to co w inter necie możemy obejrzeć dosłownie wszędzie. Na komputerze, tablecie czy smartphonie – o ile mamy dostęp do sieci. W autobusie, tramwaju, w domu… gdziekolwiek. Jesteśmy teraz mobilni. Internet to potencjał – nikomu już nie trzeba tego powtarzać. Do niedawna jeszcze reklamodawcy w Polsce wzbraniali się przed reklamowaniem swoich produktów w internecie za pośrednictwem youtuberów. Dzisiaj nie obejrzymy już głównych polskich kanałów na YouTube bez lokowania produk tu. Do telewizji też już powoli dociera, że serwisy VOD nie są tylko przedłużeniem programu telewizyjnego i ich ramówki, a osobną platformą, gdzie widz może obej rzeć to, co chce. Tyle że niekoniecznie młody człowiek będzie chciał to obejrzeć.
Niestety, nie ma w polskiej telewizji programów skierowanych typowo do mło dzieży, bo nie można mówić, że takim pro gramem są reality show czy paradokumenty. Seriale są zaś skierowane głównie do wi dzów dorosłych, a kabarety, które zawład nęły polską telewizją, nie są dla młodego widza, bo on potrzebuje innego rodzaju roz rywki – który YouTube mu oferuje. Na szczęście polska telewizja powoli zaczyna otwierać się na internet. Youytube rów i tak chyba nie prześcigną. Oni repre zentują zupełnie inny poziom. Ale może telewizja nie odejdzie całkowicie do lamusa. Może coś niebawem się pojawi. Jeśli nie w ich głównej ramówce, to w ich serwisach internetowych. YouTuberzy zaś wykorzystali nisze dla siebie i zdobyli uznanie wśród młodych. Niekoniecznie wszystko, co tam gadają, warte jest słuchania. Ale każdy może obejrzeć to, co chce i go zainteresuje. Mamy w końcu wolność wyboru.
KLAUDIA CHWASTEK
ANNA ZASADNI Trzy czaszki
Móc każdy może… J
ednym z największych osiągnięć XX wieku jest fakt, że każdy może wszystko. Wydaje się, że dotychczas istniejące ograni czenia przestały istnieć. Podróże w kosmos? Bułka z masłem, nawet można sobie zafun dować spacer po Księżycu (oczywiście jeśli ma się wystarczająco dużo funduszy na taką ekstrawagancję). Podbój dna oceanów? Pryszcz – jak chcesz, możesz sobie wrzucić na fejsika zdjęcia z mikrobami żyjącymi w najgłębszych zakamarkach Rowu Mariań skiego. Latanie? Do wyboru, do koloru: sa moloty, helikoptery, motolotnie, balony, dziwaczne stroje nietoperzowiewiórek, ple caki odrzutowe, dysze wodne… Szybkie po dróże? Wystarczy wsiąść do jednego z tych nowoczesnych samochodów i wdepnąć gaz do dechy, by mknąć z oszałamiającą prędko ścią 200 km/h. O jakiejkolwiek rzeczy nie pomyślelibyśmy, istnieje spora szansa, że współczesna technologia nam ją umożliwia. Jako gatunek stajemy się coraz potężniejsi. Naprawdę możemy (prawie) wszystko – ogranicza nas już de facto tylko nasza wy obraźnia.
28
Niestety, staliśmy się próżni i zadu fani w sobie. Zapominamy, że im więcej można, tym… mniej wypada. Myślimy, że skoro coś jest wykonalne, należy to zrobić. Powoli, lecz sukcesywnie, zatracamy nasz instynkt samozachowawczy. Przemyślane działania ustępują miejsca mechanicznym odruchom. Stajemy się pieskami Pawłowa, które szczekają wtedy, gdy na horyzoncie widać pokarm. Łatwość naszego życia spra wia, że – zamiast zajmować się sprawami niezbędnymi i pożytecznymi – spełniamy nasze „marzenia” i „pragnienia”, jak bardzo nie byłyby wypaczone czy oderwane od rze czywistości. Tym samym zaczęła się masowa produkcja programistów, nierozróżniają cych języków programowania od siebie, ale piszących własne super hiper | |/\|<3Rs|<13 systemy operacyjne, malarzy, dla których płótno i tablet graficzny to jedna i ta sama forma rysowania/malowania, mu zyków, wyjących do Księżyca lepiej niż nie jeden rasowy kundel, czy bojowników o zieloność naszej planety, znanych głównie z tego, że są znani, gdyż przykuli się skrwa wionym krwią byka łańcuchem do bram obory i krzyczeli „Precz ze spożywaniem
niewinnych cieląt!”. I tylko hipsterzy siedzą cicho w kącie, szlochając, bo dzisiaj są już zbyt mainstreamowi, by być dalej sobą… Na dodatkowe wyróżnienie zasługują bez wątpienia współcześni poeci i inni przedstawiciele pękąjącego obecnie w szwach światka literackiego. Dzisiaj wy starczy przybrać cięrpiętniczy wyraz twarzy, ubrać długi, czarny płaszcz, zarzucić kaptur na głowę i wyruszyć na powolny obchód Plant, zatrzymując się przy przerażonych przechodniach i mamrocząc cichutko nie do końca składne zdania, zawieszone w powie trzu niczym miecz nad Damoklesem, by zo stać nazwanym wielkim poetą współczesnym, łamiącym obowiązujące kon wenanse literackie i wprowadzającym po wiew świeżości do stetryczałego świata przeżartych rdzą czasu metafor. Chyba że je steś na tyle szalony, by potargać wiersz miło sny, napisany po pijaku dla koleżanki z roku, i wrzucić go do kosza na oczach kilku innych osób (najlepiej kląć przy tym siarczyście) – wówczas od razu staniesz się wielbionym wieszczem, na widok którego panny mdleć
będą, a panowie w popłoch wpadać. Nato miast jeśli marzy ci się zostanie pisarzem, wystarczy, że założysz bloga i będziesz pisał niesamowicie porywające opowiadanie o tym, jak kot głównego bohatera nikomu nieznanej gry przygodowej wypadł ze swoje go koszyka i wraz z nowo poznanym piskla kiem wyruszył na wielką wyprawę, by pokonać smoka i ocalić krasnoludy przed plagą spieczonego placka (placek musi być – pamiętaj!). Tak, to jest takie proste. Tylko, jeśli już naprawdę chcesz re alizować swoje marzenia, nie każ mi cię za to podziwiać. Nie jesteś nikim nadzwyczajnym, nie osiągnąłeś wielkiego sukcesu. Jesteś zwykłym szaraczkiem, stłamszonym przez społeczeństwo i zmuszonym do tego, by od nieść sukces. Jesteś tak samo nikim, jak ja. Więc nie oczekuj mojej akceptacji i aplauzu. Bo ja po prostu jestem już zmęczony. Zmę czony tym, że każdy może móc…
TOMASZ JAKUT
29
Żyjemy w czasach instant S
zybko, mocno, teraz, natych miast, na wczoraj, ekspresowo, w jednej chwili. Chcemy mieć wszystko od razu. Ro sół z kury jak domowy w pięć minut, wystar czy wsypać zawartość saszetki do kubka, zalać wrzątkiem, pomieszać intensywnie przez minutę łyżeczką (też zawsze liczysz do sześćdziesięciu?) i już. Można zajadać się do woli, szybkie gotowanie. Nie to, co ta strata czasu na prawdziwy rosół z kurczaka, z odrobiną wołowiny, własnymi ekologicz nymi marchewkami i jeszcze tym pieprzem, startym przez męża, bo młynek nam się ze psuł. Zabawa w Pana Boga Za tydzień w końcu będzie twój wymarzony urlop na Dominikanie. Pół roku oszczędzania, dodatkowe zlecenia, żad nych zakupów i kawek na mieście i masz pierwsze zagraniczne wakacje. Oferta last minute – że niby spontanicznie, na ostatnią chwilę zadecydowałaś, że właśnie tam poje
30
dziesz. U nas w Polsce jest zima, szaro, brudno…wszędzie pełno psich kup i petów, a ty właśnie teraz będziesz grzać pupę w słońcu na rajskiej plaży. Kurczę, ale co to? Czy naprawdę teraz, właśnie teraz musisz dostać okres? Nie no, cała ta akcja z neono wym bikini, hit sezonu – Natalia Siwiec taki ma – ma pójść na darmo? Pół roku wyrze czeń, żadnych słodyczy, bez pieczywa i sola rium, by tylko móc narobić fotek w tym boskim stroju kupionym na Ebayu. Głów kujesz: a gdyby tak miesiączkę przesunąć za pomocą tabletki? Tak, na pewno da radę. Owulacja spada na kolejny plan, twój pro blem się rozwiązał. To takie proste: wystar czy nie brać tych białych tabletek z jednego opakowania pigułek antykoncepcyjnych, tylko zacząć nowe pudełko, od tych zielo nych. Uff, możesz odetchnąć. Magister w dwa tygodnie Od samego początku nie miałeś ochoty na te studia. Ojciec uparł się na AWF, a ty tylko chciałeś dalej kopać w piłkę.
Warunek z anatomii miałeś trzy razy – za tę kasę mógłbyś żyć pół roku na koszt rodzi ców. Po długich pięciu, a w zasadzie sied miu, latach studiowania przyszedł tak długo wyczekiwany przez rodzinę moment – za dwa tygodnie będzie obrona twojej pracy magisterskiej. To znaczy byłaby, gdybyś rok temu zaczął nad nią pracować… Ostatni se zon w klubie był niezły i masz trochę „wol nych środków”. Dzwonisz do Karoliny, ona coś kiedyś mówiła o takim doktorku, co to pisze za kasę magisterki. Rach, ciach i zała twione – dyplom robi się, a ty znów możesz spokojnie patrzeć ojcu w oczy. Studniówka do pary Zakończenie ogólniaka jest jednym z najbardziej przyjemnych momentów w ży ciu – takimi słowami raczy cię mama, siostra i pół klasy. A ty za nic w świecie nie chcesz się przyznać, że jako jedyna w klasie (a mo że szkole) nie masz z kim iść na studniówkę. No nie jesteś jakaś szkaradna, głupia też nie – co to, to nie. Po prostu nauka i olimpiada
matematyczna pochłonęły cię be końca i przez te trzy lata nie udało ci się jakoś ni kogo poznać. Prawda jest taka, że nie masz ani jednego kolegi, starszego brata, kum pla… No porażka na całej linii. Babcia Jago da przychodzi ci z pomocą. Podczas ostatniej wizyty u kochanej staruszki wciska ci koper tę z pieniędzmi i mówi: „Powinno wystar czyć”. Jesteś zaintrygowana i w domu otwierasz papierowe zawiniątko. Dzwonisz na numer z różowego kartoniku i zamawiasz sobie pana do towarzystwa – nie jakiś żigo lak, tylko partner na imprezę. Odegra scenę zakochanego, a ty spełnisz oczekiwania wszystkich. Oby jak najdalej Mieszkanie z rodzicami pod jednym dachem w twoim wieku – tak, wiem, nie bę dę mówiła tego na głos, ale trójka z przodu do czegoś zobowiązuje. Nienawidzisz tego zrzędzenia matki, że stara panna, że może lesba, że kiedy wnuki itd. Ojciec nic nie mó wi, tylko patrzy tym swoim tępym, szyder
31
czym wzrokiem. Masz tego po dziurki w no sie. Mirka poznajesz na jednej z imprez w stołecznym klubie. Starszy, zadbany, do brze ubrany i takie tam, w dodatku szar mancki – postawił ci drinka. Jednego, drugiego, trzeciego – lądujecie u niego w domu. Twój pierwszy raz jest w końcu za tobą. Po trzech tygodniach spotkań jesteś w ciąży. Po miesiącu mieszkacie razem, po dwóch bierzecie ślub, po dziewięciu na świat przychodzi Jasiek. Papierowa królowa Twoje życie jest naprawdę pasmem sukcesów. Dyplom z wyróżnieniem na naj lepszej uczelni w kraju. Staż w międzynaro dowej korporacji, a potem lukratywny kontakt z mieszkaniem i służbowym samo chodem. Jak na niecałe dwadzieścia sześć lat – naprawdę nieźle. Chodzisz na jogę, za mawiasz fit catering do domu, co czwartek jesteś u kosmetyczki. Kobiety ci zazdroszczą, mężczyźni pożądają, a ty w środku czujesz się taka pusta. Ukojenie przynosi tylko ży letka. Nie nosisz sukienek ani spódnic. Masz zgrabne nogi, ale nie pokazujesz ich, bo pod spodniami skrywasz swoją małą, bolesną ta jemnicę. A gdyby tak można było tylko się komuś wygadać lub chociaż przytulić… Wujek Google prawdę ci powie Zaburzenia emocjonalne, anoreksja, bulimia, pedantyzm, samookaleczanie, pra coholizm, depresja, zespół natręctw, syn drom Edypa, kompleks niższości. Brak przyjaciół, zbyt wymagający rodzice, zabor czy partner, ojciec tyran, matka mitomanka. Brzmi znajomo? Każdy z nas skrywa swoje małe, własne demony.
32
W czasach instant wszystko wydaje się łatwe, proste, szybkie, do załatwienia od ręki. Ingerencja w cykl miesiączkowy – nie ma sprawy, wystarczy podregulować sytu ację hormonami. Niechciana ciąża? Aborcja w Czechach lub adopcja bez wskazania od razu po porodzie. Dyplom, prawo jazdy albo inne uprawnienia? Nie ma problemu – ogranicza nas tylko czas i środki finansowe. W końcu osoba do towarzystwa, na pogadu chy, do seksu, tańca, a nawet różańca – znajdziesz od ręki, wystarczyć wpisać w Go ogle i zapłacić gotówką. A co jeśli ta upo rczywa pustka w nas nie znika? Jeśli ten glos z tyłu głowy nie cichnie mimo kolejnego drinka? Staramy się żyć zdrowo: odżywiać co do grama i minuty. Spać przepisowe osiem godzin. Raz w tygodniu jeść rybę, nie przesadzać z kawą i oczywiście zażywać ką pieli słonecznych. Chemia mózgu jakoś nie daje rady się oszukać, nadal ci źle. Nadal słyszysz ten głos. A gdyby tak zaparzyć rosół z proszku w pięć minut i delektować się smakiem do mowego rosołu? A może wkrótce na rynku będzie dostępna nowa seria herbat o smaku „przyjaźń”, „miłość”, „zrozumienie”? Gdyby tak zamiast kolejnych ciepłych wakacji, no wego ajfona i kolejnego flakoniku Chanel Nr 5 otrzymać talon na przytulanie – teraz, szybko, natychmiast?
ANNA CHOMIAK
„Media
kłamiom…” O
becne społeczeństwo nie bez przyczyny nazywane jest informacyjnym. Żyjemy na podstawie danych, których do starczają nam wszelkie możliwe źródła. Wia domości docierają do nas z gazet, radia, telewizji, internetu czy nawet pocztą panto flową. Jesteśmy przytłoczeni ich liczbą, gi niemy pod ich lawiną. Nasze biologiczne filtry nie nadążają z odsiewaniem śmieci. Paradoksalnie mając dostęp do coraz więk szej ilości wiedzy, wiemy coraz mniej. Nasze umysły nie mogą i nie chcą przyswajać wię cej informacji. Stają się apatyczne i ociężałe. Każdy apatyczny umysł, przytłoczony nadmiarem newsów, staje się łakomym ką skiem dla propagandowych szczekaczek. Jednak one od dawna już przestały szczekać. Ba – większość z nich nawet już nie wspomi na o jedynej słusznej prawdzie czy opcji poli tycznej. Manipulacja wdziera się w każdą sferę naszego życia. Nawet pasta do zębów staje się doskonałym pretekstem do wypra nia nam mózgu – najlepiej Proszkiem Do Prania, który wybieli nawet śnieżną biel. Za miast szczeku dostajemy zatrute jadem
obietnice, podane z chrupiącą posypką re laksującej muzyki i drinkiem z obrazu szczę śliwego człowieka. Zamiast prostolinijnej propagandy serwuje się nam słodkie pralinki nadziewane półprawdą i statystykami. A przecież od dziecka się nam powtarza: nie bierze się słodyczy od obcych! Wielką popularnością cieszą się ostatnio wszelkiego typu „badania uliczne”. Wystarczy wziąć symbol SS, poprzechadzać się po ulicach i załamać ręce nad niewiedzą i ignorancją młodych ludzi. Albo przepro wadzić niezwykle obiektywne badanie, z którego wynika, że jeśli zaproponuje się bezdomnemu pieniądze albo papierosa, to zwykle wybierze to drugie. A to wszystko dla naszego własnego dobra: byśmy zobaczyli jakie śmieci i odpady społeczne żyją wśród nas i byśmy nigdy nie stali się tacy sami. Bo my przecież jesteśmy ci dobrzy i rozumni – wzory cnót moralnych i najwięksi z mędr ców. Nie to, co ten plebs z ulicy… O proszę: przecież ten młodzieniec ewidentnie wyglą da jak naćpany jakimś ziołem lub innym pa skudztwem! Nie słuchało się matki, gdy mówiła, że nie należy ćpać, oj, nie słuchało się…
33
Ostatnio pewna posłanka (a może to był poseł; zresztą – czy to istotne, równo uprawnienie mamy) stwierdziła, że media publiczne mają służyć obecnej władzy. I roz pętało się piekło. Wielcy obrońcy demokracji ciskali gromy, wszelkie instytucje międzyna rodowe zaczęły z pietyzmem badać tę spra wę, a co bardziej poinformowali zaczęli szeptać po kątach, że NATO już czeka u na szych granic, by wkroczyć w odpowiedniej chwili i uwolnić Polskę spod tyranii. I w chwili, gdy już prawdziwy patriota zatrwożył się o przyszłość swej jedynej, ko chanej ojczyzny, ozwał się głos prawego: „Nie słuchajcie ich – oni złe czynią i w imię Ojca Kłamstwa mówią!”. I wielu mu uwie rzyło, i poczęli mówić w jego imieniu. Media kłamią. Bój o ich obiektywizm i niezależność to kpina z rozsądnie myślące go człowieka. Bo rozsądnie myślący człowiek wie od dawna: nie ma niezależnych i obiek tywnych mediów. Każde mają swoje interesy i sympatie. Każde reprezentują ludzie, któ rzy nie są robotami: nie myślą logicznie, lecz
34
abstrakcyjnie. Mają swoje przekonania, uczucia, doświadczenia. Ludzkie media nie mogą być obiektywne – tym bardziej, że próbują swoje człowieczeństwo zaznaczyć. I dlatego media kłamią. Kłamstwo, nie prawda, leży w ich naturze. Każdy prze kazywany przez nie fakt jest już tylko opinią. Opinią stworzoną przez żywych ludzi. Każda wiadomość to filtr naszego własnego świato poglądu. Nie dość, że ogranicza nas i tak filtr kulturowy, to jeszcze dobrowolnie nakłada my na swój wzrok filtr mediów. I to filtr przeraźliwy, bo czarnobiały. Nie można wierzyć notorycznym kłamcom. Nie można wierzyć mediom. Nie można wierzyć opiniom. Nie można wierzyć ludziom. Nie można wierzyć mnie…
TOMASZ JAKUT
Tak, dam radę! A może nie… M
otywacja, organizacja, plano wanie, coaching… Mam ostatnio wrażenie, że jest to obecne wszędzie, a co za tym idzie bar dzo modne. Coaching jest trendy. Nie masz swojego coacha? To jak ty żyjesz? Motywację dostrzeżemy wszędzie, a co do planowania, to wydaje mi się, że blogów zajmujących się tym tematem jest prawdziwe zatrzęsienie. Ale czy to wszystko jest nam potrzebne? Coach – upraszczając – jest od tego, by powiedzieć: „Dasz radę!”, a na dodatek zara biać na tym niezłą kasę. Pytanie jednak tkwi w tym, czy nie jesteśmy już sami w stanie sobie powiedzieć: „Tak! Dam radę! Zrobię to!”? Za cisnąć zęby i to zrobić? Wychodzi na to, że nie. Potrzebujemy jakiegoś motywatora. Sam kij i marchewka już nie starcza. Aż tak bardzo się rozleniwiliśmy? Przynajmniej na to wychodzi. Na topie są seminaria i spotkania motywacyj ne, a blogi też mają niezłe wzięcie, choć na każdym z nich właściwie jest to samo. Na do datek są to niezbyt górnolotne treści, ubrane tylko w inne opakowanie i piękne obrazki. A ludzie i tak z chęcią to czytają!
Grafika: Kinga Ziembińska
35
Ale czy w sumie jest się czemu dzi wić? Ludzie, mam wrażenie, że dzielą się na dwie kategorie: tych, którzy robią wiele i tych, którzy coś by zrobili, ale w zasadzie to im nie wychodzi, nie chce im się… I za zdroszczą tym, którzy coś robią i podziwiają ich, że są w stanie tyle robić i nie rozumieją jak to się dzieje i nic ze sobą nie zrobią. Prawda jest taka, że oni bardzo by chcieli robić wiele, by tylko się zbytnio nie narobić. A tak się nie da. Bo gdyby tak było, byłoby pięknie i idealnie. Normalnie idylla. Kolejną kwestią jest planowanie. Ka lendarz już nie starczy. Jest wiele blogów, które są temu poświęcone. Jak planować – i to dosłownie wszystko. Dzień, wydatki, plan pracy, jadłospis, porządki, wpisy na blogu, social media, i tak dalej… Część jest skierowana do blogerów, część do zwykłych szaraków, którzy nie potrafią zorganizować sobie życia. Okej, jak planować sobie życie jest istotne. Zwłaszcza gdy ma się wiele na głowie. Porady, jak wszystko zaplanować z głową mogą być istotne, a czasem nawet bardzo. Jednak teraz bardzo modne stało się
36
wydawanie własnego planera przez bloge rów. I nie chodzi tu o opracowanie plików w formacie PDF, a o typowy planer, z wszel kimi możliwymi bajerami, który do tanich nie należy. Każdy niby jest idealny, odpo wiednio dostosowany. Na wersję za free w PDFach się skusiłam, za wersję papiero wą podziękuję, bo mnie nie stać. Na YouTube też znajdziemy masę porad, jak stworzyć własny planer ze zwy kłego zeszytu, jak go rozplanować, aby wszystko było jasne i przejrzyste i, chyba co najważniejsze – jak go ozdobić! Zwłaszcza widać to na polu amerykańskiego YouTu be'a. Dziewczyny siedzią i pokazują, jak upiększyć swój planer, który potem waży „tonę” i nosi się go w torebce. Wchodzi tu już element scrapbookingu – wyklejanie, klejenie, malowanie, wycinanie itd. Po co? By było ładnie, pięknie, przejrzyście i po prostu, by chciało się z tego korzystać. Ten argument rozumiem, jednak pojawia się je den przeciw, który moim zdaniem, potrafi zabić całą resztę – to ozdabianie trochę cza su jednak zajmuje. A jeśli mamy się organi
zować, to czas jest dla nas chyba cenny i nie powinniśmy go marnować na wyklejanki, które modne były w podstawówce. Ja wiem, każda kobieta coś w sobie ma, że musi być estetycznie, ale drogie panie – mam wraże nie, że nie tędy droga. Ja próbowałam korzystać z niektó rych rad, wcielać je w życie, planować. Ko rzystałam z kalendarzy, planerów… Nie wychodziło. Plan mam w głowie i udaje mi się go realizować. Dla mnie planowanie to strata czasu. Rozpisanie wszystkiego i wpi sanie do planera każdej pierdoły, która jest do zrobienia, moim zdaniem jest bezsensow na. Nie potrafiłam korzystać z czegoś takie go. Jedyne, co w moim przypadku skutkuje, to żółte karteczki, ale nie korzystam z nich nagminnie. Papierowa czy wirtualna organi zacja nie jest dla mnie. Jednak coś w tym jest, że coraz więk sze wzięcie mają planery, zarówno te papie rowe, jak i różnorodne aplikacje, których nie brakuje i niby mają poprawić naszą wydaj ność. Żyjemy coraz szybciej, zajmujemy się wieloma rzeczami naraz. Nadmiar obowiąz ków powoduje, że czasem coś nam może
najnormalniej wypaść z głowy, z czymś nie zdążymy, bo doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny, a spać też trzeba. Świat, któ ry obecnie nas otacza, jest światem, w któ rym niektórzy pracują dwadzieścia cztery godziny, siedem dni w tygodniu, a na głowie mają nie tylko pracę, ale też inne obowiązki. Liczba rzeczy do zrobienia może przytłoczyć niejedną osobę. Niebawem nastąpi wypale nie totalne i coach nam powie: „Dasz radę!”, a smartphone podpowie, co mamy w dniu dzisiejszym do zrobienia. Chyba od tego nie uciekniemy. Jednak wszystko trzeba trakto wać z umiarem, dostosować do siebie i nie przesadzać. Znaleźć wersję idealną dla siebie – jak to mówią blogerzy.
KLAUDIA CHWASTEK
KAROLINA PRZYWARA
37
KAROLINA PRZYWARA
Savoir vivre blogera G
rudniowe wydarzenia i minio na Blogowigilia (dla niewtajemniczonych: największa impreza blogowa w Polsce) skło niły mnie do głębszej refleksji na temat tego, jak to jest być blogerem. Właściwie zasadni czym pytaniem powinno być tutaj na po czątku Hamletowe „być albo nie być”?. Dawniej, kiedy jeszcze nie traktowałam całe go tego „klikania” na poważnie, żyłam (jak się okazuje) w błędnym przekonaniu, że blo ger to taki zwyczajny ktoś, kto sobie pisze, bo lubi. Ot, niewyróżniająca się niczym spe cjalnym jednostka, która po prostu lubi dzielić się swoimi przemyśleniami z innymi w sieci. Jak bardzo się myliłam! A dowie dzieć się tego miałam na własnej skórze, dzięki owemu blogowemu spotkaniu w świą tecznej aurze. Mój „pierwszy raz” na blogowych sa lonach wywarł na mnie piorunujące wraże
40
nie. To, co sądziłam dotychczas na temat „ludzi Internetu”, zostało tak odległe jak wspomnienie zeszłorocznego śniegu. Obser wowałam, rozmawiałam, chłonęłam każdą sekundę z innymi blogerami i postanowiłam przygotować dla was mały przewodnik do brych manier dla osób, które stawiają swoje pierwsze blogowe kroki… Zasada nr 1: jak cię widzą, tak cię pi szą Stare ludowe porzekadło: „jak cię wi dzą, tak cię piszą” w odniesieniu do blogos fery to nawet więcej niż stwierdzenie, to wręcz cała idea. Dlaczego? Otóż bloger to ktoś, kto świadomie manipuluje, czy też kreuje swój wizerunek i dzięki temu tworzy swoją markę. Mówiąc wprost, to jak się za chowujemy (nie tylko w sieci, ale również na żywo) bezpośrednio wpływa na ocenę na szego bloga, nas samych, a nawet tego z kim trzymamy. Jak udźwignąć ciężar nieustan
nej presji, bycia numerem jeden? Dobrych wskazówek tutaj jest kilka, ale podstawowa to: wyróżniać się z tłumu – strojem. Tak, tak, dobrze czytacie: bloger musi być zauwa żony. Najlepiej nałożyć cekiny lub brokaty (idąc śladami szafiarek), ciężki łańcuch (na śladując blogerów od kwestii technicznych i doradztwa), prześmiewczy tshirt z prowo kującym napisem (to popularne wśród youtuberów i vlogerów stargetowanych na gimbazę), zawsze można też prawie się nie ubrać (w myśl zasady niech mówią, cokol wiek, oby było o mnie głośno) lub można za manifestować swoim ignoranckim podejściem w dziedzinie mody (nie interesu je mnie co inni o mnie myślą, przecież „jęstę blogerę” i tak jestem cool – postawa charak terystyczna dla osób niszowych, zwanych też alternatywnymi czy, mówiąc wprost, niepo pularnymi). Jeśli pomysł na swój wizerunek mamy obcykany, spokojnie możemy przejść do realizacji punktu drugiego.
Zasada nr 2: bądź gwiazdą Tutaj wszyscy blogerzy, którzy trud nią się niełatwym kawałkiem chleba, są co achami życia, zgodzą się ze mną, że afirmacja własnego sukcesu to nieoderwalna część jestestwa blogera w ogóle. Bo żeby być znanym, poczytnym, popularnym, ogląda nym itd. najpierw trzeba w siebie uwierzyć. Nie ciężka praca, nie rzetelność, ba nawet nie talent, czy też szczęście – tylko siła na szego umysłu. Tutaj naprawdę nasze nasta wienie do świata może zdziałać wiele i nasze własne wyobrażenie o tym, jacy „wielcy” je steśmy powoduje, że nasz własny ranking popularności rośnie wprost proporcjonalnie do naszego ego. Także pamiętaj: keep calm i bądź gwiazdą, najlepiej najgłośniejszą, naj bardziej kapryśną i zauważalną. Tylko uwa żaj, żeby nie przedobrzyć i nie przysłonić swoim blaskiem dalszego ornamentu bloge rów… Bo tym to można się narazić.
41
Zasada nr 3: social media kluczem do sukcesu Nieważne, czy na blogowaniu zjadłeś zęby, czy też stukasz w klawiaturkę od pięciu minut –grunt, żebyś był widoczny i obecny w social media. Przede wszystkim fejsik, tam trzeba wrzucać sprawozdanie ze wszystkiego, co w danej chwili robisz: kanapka, koktajl zielony, grill ze znajomymi, wizyta u fryzjera, seans w kinie, pogaduszki z Panią Krysią spod siódemki czy też słit focia z klubowego WC. Jako bloger masz wręcz obowiązek (a może misję) dzielenia się ze światem swo im życiem prywatnym. Tutaj najlepiej bę dzie, jeśli zainwestujesz w odpowiedni sprzęt: ajfon, tablet, mac – wszystko naj nowsze, najświeższe i najdroższe (niech inni zazdroszczą i uczą się jak to jest być królem życia). Na Instagramie używaj koniecznie trzydziestu hasztagów (to maksymalna ilość opisania jednego zdjęcia) i rób wrzutki jak najczęściej się da. Pamiętaj, że nie masz obo wiązku podążać za innymi użytkownikami, bo przecież to TY jesteś blogerem, a nie in ni… Na Snapa wrzucaj koniecznie swoje ide alne poranki w aksamitnie królewskiej
42
pościeli, zaprezentuj cielęcinkę, którą ra czysz na śniadanie swojego Sfinxa i, cóż, ko niecznie zrób videorelację z tego, jak rano robisz zakupy w osiedlowym warzywniaku – niech inni wiedzą, że kupujesz brokuły i ba taty tylko BIO, od pani Grażynki z Moniek. Na Pintereście wrzucaj do znudzenia zdjęcia pastelowych pomieszczeń, norweskie swe terki i podpisuj, jak milion innych użytkow ników, że to twoje, własne inspiracje… W końcu trzeba trzymać rękę na pulsie i iść z duchem czasu. Zasada nr 4: bądź topowym tematem swojego bloga Jeżeli sen z powiek spędza ci brak popularności, a twoja skrzynka mailowa świeci pustkami i nikt nie wysyła ci lukra tywnych ofert współpracy, głowa do góry. Nie ty pierwszy przecież w tym kraju masz takie rozterki. Jako kreatywny bloger daj ponieść się fantazji i stwórz własne media, kanał na YT, newsletter, bloga, vloga lub ja kąkolwiek inną formę aktywności, która bę dzie sygnowana twoimi nazwiskiem. Gdy już stworzysz własne medialne imperium, bądź
niczym TVN 24 relacjonujące wybory prezy denckie – na okrągło, non stop bombarduj sieć swoją osobą. Jesteś na piątkowym me lanżyku w najnowszym klubie w mieście? Koniecznie odpal snapchat i przeprowadź „profesjonalną” relację z tego wielkiego wy darzenia. W dobrym tonie jest trochę pona rzekać na organizatorów (a nuż widelec zaproponują ci kolejne wejściówki za darmo w ramach zadośćuczynienia za zepsuty wie czór) lub podkolorować i wychwalić pod nie biosa (jeśli wcześniej nawiązałeś współpracę barterową i masz obiecany zestaw nierdzew nych garnków od producenta). Po przybyciu do domu po wydarzeniu, szybciutko odpalaj laptop i na gorąco opisuj przebieg imprezy! Bądź prekursorem i królem życia, w końcu jesteś blogerem. Zasada nr 5: wkroczyłeś między wro ny, kracz jak i one Dotychczas harowałeś na swoją po pularność jako samotny wilk, ale jak widać z marnym skutkiem. Nie martw się, na pew no nic straconego, masz szansę nadrobić swoje wpadki i znów wyfrunąć na wyżyny
blogosfery. Jak to zrobić? Koniecznie wkręć się w kółko wzajemnej blogowej adoracji. Na czym to polega? W skrócie: vlogerzy trzy mają się razem, szafiarki razem, blogerzy kulinarni razem itd. No może wyjątkiem są prawnicy (po czym poznać studenta prawa? Po niczym, sam ci o tym powie). No dobrze, kiedy już odnajdziesz grupę, która zajmuje się podobną tematyką do twojej, koniecznie trzymaj się jej kurczowo. Jak widzisz znajo mych z grupy, to krzycz na całe gardło: „hej ka”, machaj, piszcz – jednym słowem rób wszystko, by inni myśleli sobie: „ten to jest znany, patrz ilu ma znajomych”. Rozu miesz, grunt to dobry PR, gra pozorów i oby do przodu. Zasada nr 6: pokaż mi wizytówkę, a powiem ci kim jesteś Jednym z najczęściej popełnianych błędów blogera jest totalne nieprzygotowa nie do nawiązywania kontaktów branżo wych. Tutaj absolutnym obowiązkiem każdego człowieka Internetu jest posiadanie własnych wizytówek. Im bardziej pstrokata, wymyślna, kolorowa i najlepiej dwustronna
43
z czcionką przypominającą cyrylicę, tym lepsza. Przecież liczy się oryginalność, oso bowość, przebojowość, a nie informacje za warte na małym, białym kartoniku podpisanym czarną czcionką. Kiedy założysz bloga, pędź do drukarni (lub na allegro, bo tam jest najtaniej) i zamawiaj hurtem tysiąc sztuk wizytówek! Po co się rozdrabniać? Kiedy jeszcze cieplutkie wizytówki dotrą w twoje ręce, zrób fotkę i wrzuć na fejsa, in sta, snapa – gdzie ci się żywnie podoba – niech świat się dowie, że Ty, Wielki Bloger, jesteś KTOŚ i masz wizytówki… Sukces mu rowany. Zasada nr 7: darowanemu koniowi… Jesteś blogerem, masz misję (mam nadzieję, że masz, bo bez tego nie wróżę ci rychłego sukcesu). W to co robisz wkładasz całe serce, dajesz z siebie 100% i jesteś taki wiarygodny. Pamiętaj, że jeśli ktoś już ci za proponuje współpracę – nigdy nie odmawiaj (taka szansa drugi raz w życiu może się już nie przytrafić). To nic, że jesteś weganką i mięsa nie jesz od pięciu lat – jeśli Morlinki proponują ci zostanie twarzą parówek, ko rzystaj. Liczą się w końcu zlecenia, z tego właśnie żyje bloger. Zapisuj się hurtowo na wszelkie akcje testowania: kosmetyki, leki na zaparcia, żwirek dla kotów, sos czosnko wy… Ze wszystkiego można zrobić dobry materiał na bloga i jeszcze zarobić. Im wię cej, tym lepiej. Przecież gdy na twoim porta lu nie ma ani jednego wolnego miejsca, bo obydwie kolumny zajmują banery partne rów, od razu widać, że jesteś GOŚĆ i profe sjonalista. Absolutnie nie przejmuj się krytyką i złośliwymi komentarzami innych, na pewno ci zazdroszczą sukcesu. Wcielenie w życie siedmiu powyższych za sad spowoduje, że bardzo szybko będziesz na fali. Idealnie wtopisz się w tłumek bloge rów (w końcu blogować, każdy może: raz le
44
piej, raz trochę gorzej). Za uzbierane pieniądze z kampanii przeciwko wyciskar kom do soków z pomarańczy po raz pierw szy pojedziesz na upragnione wakacje życia. Imprezy blogowe są darmowe, więc do świadczenia w pozowaniu na ściance wkrót ce wejdą ci w krew i za kilka lat zamarzy ci się kariera rodem z polskiego reality show. Gdy zmęczą cię wieczne samojebki, ustawianie autoflesza w lustrzance i kręce nie samotnych relacji z otwarcia kolejnej budki z mięsem, prześledź listę znajomych na Facebooku i napisz do jednej bratniej duszy z tysiąca „znajomych”, że życie bloge rem do łatwych nie należy. Czasem jesteś już zmęczony robieniem miliona zdjęć z impre zy i marzy ci się spokojny drink i miła poga wędka przy barze. Zamiast ustawiania idealnego kadru do porannych jajek sadzo nych – marzy ci się w końcu ciepła, domowa jajeczniczka, zjedzona od razu, a nie po set nym, nie wystarczająco dobrym ujęciu apa ratem… W końcu kiedy zapragniesz pobyć z kimś na żywo, a nie online, spoza blogos fery, odkop stary, trochę wytarty notes z kontaktami z podstawówki i zadzwoń do Marioli ze Szczyrku – może tam rodzinnym mieście nie znają vlogerów, o nienagannej fryzurze, szałowej dykcji i życiu jak z bajki. Jest szansa, że zostaniesz zaproszony na ka wę z normalnego, porcelanowego kubka a nie jednorazówki ze Sturbacksa. Mariola pokaże ci album ze zdjęciami ze ślubu, kot Boniek wskoczy na kolana, a ty w końcu zrelaksowana zapomnisz na chwilę o tym, jak ciężkie jest życie na szczycie, gdyż blo gosfera pożera.
ANNA CHOMIAK
Mag ulic
w samym centrum
giczna czka
Krakowa
48
J
est w Krakowie taka uliczka, piękna, malownicza, bardzo cicha i spo kojna, choć usytuowana jest w samym centrum Krakowa. Znajdują się tam piękne, odnowione kamienice, które swą historią sięgają średniowiecza. A ta uliczka pamięta czasy, gdy spacerował nią Długosz i, co najważniejsze, to tutaj powstało jedno z najważniejszych dzieł, nie tylko jego, ale i zabytków języka pol skiego – Roczniki, czyli kroniki sławne go Królestwa Polskiego. A i o polskich królach nie można zapomnieć – to po noć tam miały dokonywać się oględziny Jagiełły i Zawisza z Oleśnicy miał do nieść królowej Jadwidze, czy zgodnie z pogłoskami jego ciało jest szpetne czy wręcz przeciwnie. Związany z tą ulicą jest również Wyspiański, bo miał tutaj swoją pracownię jego ojciec Franciszek. Karol Wojtyła mieszkał tu przez pewien okres swojego życia, również teatr Cricot 2 Tadeusza Kantora miał tutaj swoją siedzibę. Według legendy miał tu także mieszkać św. Stanisław ze Szczepanowa, jednak nie jest to możliwe, ponieważ kamienica zwana Domem Świętego Sta nisława jest dużo późniejsza. Jak pisze Jan Adamczewski w swej książce Jesteśmy w Krakowie, „to pełen średniowiecznej powagi i zarazem najcichszy zakątek Krakowa”. Kanonicza, bo o niej mowa, swą nazwę wzięła od kanoników Katedry Wawelskiej, którzy tu mieszkali. Jednak obecna nazwa utrwaliła się dopiero w XIX wieku. Wcześniej nazywano ją contrata castrensis albo określano jako „uliczkę zamkową, która prowadzi do zamku do Krakowa” lub jako „uliczkę zamkową, w której są domy kapituły Krakowa”. I choć mieszkali tu kanonicy, to swoje domy
49
50
w tym miejscu mieli także rycerze, a także usytuowana była tam Bursa Grochowa, w której mieszkali studenci prawa kanonicz nego (informacje o niej znajdziemy w doku mentacji z 1411 roku). Od samego początku swego istnienia Kanonicza była drogą pro wadzącą na zamek królewski na Wawelu. Kiedyś była to jedyna droga. A do dnia dzi siejszego ta ulica zaliczana jest do Traktu Królewskiego, choć dzisiaj powiedzieliby śmy, że na Wawel wiedzie Grodzka, nie Ka nonicza. Pierwsze domy na Kanoniczej powstawały już w pierwszej połowie XIV wieku. Ulica zaś wytyczała w tym czasie szlak handlowy od Wawelu do centrum. Wtedy jednak prawdo
podobnie znajdowały się tam domy drewniane i drewnianomurowane. Za budowa murowana pojawia się od połowy XIV wieku. Kiedyś była to zachodnia część miasta i, co ciekawe, nie była to część otoczona murami. Ich rolę pełniła Wisła, a także płynąca u wy lotu ulicy Rudawa wraz ze stawami Żabiego Kruka. Obecnie na Kanoniczej znajdują się 24 kamienice; choć numeracja sięga do numeru 25, to brakuje tutaj kamienicy z numerem 10. Kanonicza nie jest regular na, zakrzywia się ona w pra wą stronę od placu Marii Magdaleny, a idąc nią, po woli wyłania nam się widok na Wzgórze Wawelskie. Jednak nie są to kamienice, które pierwotnie były budo wane w średniowieczu. W 1455 roku w Krakowie wybuchł pożar, który znisz czył większość ulicy Kano niczej, a także Grodzkiej. Mamy tu bardzo duży prze krój czasu powstawania ka mienic. Niektóre z nich swymi początkami sięgają średniowiecza. Najmłodsze wybudowane zostały w XX wieku. Jednak nie tylko ta roz bieżność powstania jest tutaj istotna, ale również bogactwo elementów dekoracyjnych obecnych na Kanoniczej. Jednak kamienice te różni nie tylko czas powstania, ale także ich wielkość i liczba kondygnacji. Mamy tu zarówno kamienice jednopiętrowe, jak i dwu czy trzypiętrowe, a w niektórych ka mienicach również attyka została zaadopto wana na kolejne piętro. I tak attyki, które pierwotnie miały pełnić formę obronną, w renesansie przekształca się na piętro użyt kowe.
51
Kanonicza to także bogactwo detali. Mamy tu liczne portale, które okalają niemal każde wejście do kamienicy. Pochodzą one z różnych okresów, mają różną budowę, lecz zawsze bogate są w elementy dekoracyjne. Na wielu z nich znajdziemy herb Kapituły Trzy Korony, co nie powinno nas zaskaki wać, bowiem w końcu mieszkali tu kanonicy. Niektóre są ozdobione muszlami, delfinami czy motywami roślinnymi. Choć większość z portali ma prostokątny kształt, to znajdzie my również tu inne portale, jak chociażby ten w kamienicy pod numerem pierwszym, gdzie znajdziemy późnobarokowy portal z połowy XVIII wieku. Jest to jeden z trzech zachowanych portali, gdzie zachowały się hermy, zaś na kartuszu wyrzeźbiony jest herb Krakowa. Obecnie w nadłuczu widnieje napis „Inkwizytoriat Sądowy W. M.K.I.O.”, jednak na początku XX wieku był tam C.K. Sąd Krajowy dla Spraw Karnych. To także tu znajdziemy kamienice z pięknymi attykami czy z różnorodną ka mieniarką okienną. Głównie mamy tu okna dwukwaterowe z „fartuszkiem”, jednak naj ciekawsze to te gotyckorenesansowe, znaj dujące się w kamienicach pod numerem 7, 15
52
i 17, które bez problemu rozpoznamy space rując Kanoniczą. Aż na trzech kamienicach znajdziemy dekorację sgraffitową. Sgraffito to pewna forma boniowania, technika malarstwa ściennego, która polega na pokrywaniu mu ru, najczęściej dwoma kolorami tynku, a na stępnie zeskrobywaniu go, tworząc geometryczne wzory. Sgraffito na Kanoniczej znajdziemy pod numerem 3, 21 i 23. W ka mienicy pod numerem 23 odkryto tę formę dekoracji dopiero w latach 70. XX wieku. Zaś w kamienicy pod numerem 3 mamy tyl ko pozorne sgraffito, gdyż nie zastosowano się w tym przypadku do techniki sgraffita i nie wyrzynano ornamentów. Jednak to nie tylko samo bogactwo dekoracji świadczy o niezwykłości Kanoni czej. Pod numerem 23 na fasadzie kamienicy znajdziemy barokowy obraz przedstawiający Świętego Iwona, patrona prawników, zaś je go pierwowzór znajduje się w Pałacu Arcy biskupów w Krakowie na Franciszkańskiej. Na Domie Długosza pod numerem 25, choć od strony ulicy Podzamcze, widnieje zaś ba rokowy obraz przedstawiający Matkę Boską z Dzieciątkiem. Znajdują się na nim ślady po
53
kulach. Skąd się wzięły? Dokładnie nie wia domo. Jak podaje Michał Rożek w swej książce Przewodnik po zabytkach Krakowa, jedni twierdzą, że zrobili to Szwedzi podczas Potopu szwedzkiego, inni uważają, że stało się to podczas konfederacji barskiej, a jesz cze inni uważają, że podczas II wojny świato wej. To w tym domu mieściła się Łaźnia Królewska, która była zasilana wodami Ru dawy, to tutaj mieszkał i pisał Jan Długosz, a także przez pewien czas swą pracownię miał Franciszek Wyspiański. W latach 90. ubiegłego wieku Kanoni cza miała swoje święto, tak jak i inne ulice Krakowa. W 1993 roku odbyło się ono po raz pierwszy z inicjatywy Jerzego Fedorowicza i przez kolejne pięć lat odbywało się tu Świę to Sztuki, a aby wziąć w nim udział, trzeba było spełnić jeden, stosunkowo prosty, wa runek: przebrać się w renesansowy strój; jak taki stworzyć, podano nawet w gazetach.
54
Wystawiano wtedy spektakle uliczne, walki rycerzy, a z balkonu ówczesnego Muzeum Wyspiańskiego Julia przemawiała do Ro mea. Obchodzenie święta jednak się zakoń czyło, a sztuka uliczna zniknęła, choć w ostatnim czasie, aby upamiętnić Tadeusza Kantora, spektakl uliczny wrócił na Kanoni czą. Dzisiaj Kanonicza, choć położona w samym centrum Krakowa, jest niejako za pomniana. A szkoda, bo większość jej ka mienic jest odnowiona. I choć może nie ma tam licznych knajp, to zachowała nieco „śre dniowiecznej powagi”, jak to napisał Jan Adamczewski. Sparują nią turyści, których zaprowadzi tam przewodnik i by wstąpić do Muzeum Archidiecezjalnego. A warto tam jednak od czasu do czasu zajrzeć, by za chwycić się jej pięknem.
KLAUDIA CHWASTEK
55
KAROLINA PRZYWARA
Design pod lupą #2
Przygoda w sanatorium. Alvar Aalto i Paimio 41 W
pierwszym od cinku serii Design pod lupą pisałam o Michelu Thonecie i rewolucji w me blarstwie, jaką zapoczątkował stosując gięcie drewna i produkcję fabryczną krzeseł. Doświadczenia w gięciu drewna z sukcesem zostały wykorzystane w twórczości innego projektanta mebli, fińskiego architekta Alvara Aalto. W 1929 roku Aalto zaczął wykonywać przedmioty z drewna laminowanego i sklejki, które stanowiły centrum jego zainteresowań i poszukiwań. Razem z Ottonem Korhonerem (mistrzem stolarskim i dyrektorem technicznym fabryki mebli w Turku) pracował nad klejeniem forniru i wyginaniem sklej ki. „Mówi się wręcz, że Aalto tworzył projekty, którym Korhonen nadawał formę, opracowując techniki produk cji. Jego nazwisko nie figurowało w dokumentach patentowych, a mimo to został doceniony za swój wkład”.
W efekcie eksperymentów powstały najbardziej wówczas technologicznie zaawansowane meble oparte na wspornikach – Krzesło 41 i Krzesło 31. Tak o tych modelach pisze Raymond Guidot: "Alvar Aalto […] wykorzystu jąc nowe techniki wykonania i nowe materiały takie jak sklejka formowana lub listwa warstwowo klejona, połączył giętkość i surowość, tworząc produkt gotowy rzucić wyzwanie czasowi…”. Co sprawia, że krzesła te są tak wyjątkowe i ważne dla historii designu? Model 41 został zaprojektowany jako część wyposażenia budynku Sa natorium w Paimio (Finlandia). Zamiarem architekta było zaprojekto wanie budynku sanatorium, który będzie także „instrumentem medycz nym” pomagającym pacjentom w le czeniu ciężkiej choroby – gruźlicy. Oprócz ogólnej wizji architektonicznej budynku szpitala, Alvar Aalto zapro jektował także szczegóły wyposażenia przestrzeni ogólnodostępnej i sal dla
pacjentów. „Spłuczka w toalecie musiała działać cicho, a higieniczne spluwaczki były łatwe do utrzymania w czystości. Mimo że leczniczy charakter budynku był w dużym stopniu zdeterminowany typowym dla ów czesnego funkcjonalizmu dążeniem do za chowania higieny, to kwestia estetyki nie zeszła na dalszy plan. Pragnieniem Aalto by ło zapewnienie spokojnej, a jednocześnie miłej i pełnej życia atmosfery. Zaprojekto wane przezeń specjalnie do Paimio zestawy mebli (składające się z łóżek, stołów i foteli wypoczynkowych) miały dopełnić zdrowot nego oddziaływania sanatorium”. Alvar Aalto uważał, że projektowanie powinno odpowiadać naturze człowieka. Odrzucał materiały z przetworzonych su rowców pierwotnych, jak np. metalowe rur ki, ponieważ uważał, że są sprzeczne z ludzką naturą. Design powinien spełniać nie tylko wymogi funkcjonalne, ale również psychiczne potrzeby człowieka. Aalto pro
mował używanie drewna, które uważał za „niezwykle ludzki materiał, źródło inspira cji". Najsłynniejszym meblem zaprojekto wanym dla Sanatorium w Paimio jest Krze sło nr 41 (nazywane również Paimio). Zastosowany przy produkcji sposób gięcia drewna był szczytem ówczesnych możliwości technologicznych. Proste w formie Krzesło nr 41 jest zaprojektowane tak, aby ułatwić oddychanie pacjentom chorym na gruźlicę. „Służyło temu m.in. nachylenie oparcia pod kątem 110 stopni. Z kolei łukowe podłokiet niki były pomocne przy zasiadaniu i wsta waniu. W porównaniu z najmodniejszymi wówczas materiałami – metalem i skórą – drewno było cieplejsze i przyjemniejsze. Siedzisko wykonano z laminowanego drew na, łatwego do utrzymania w czystości”.
59
Espacenet jest internetową bazą da nych patentowych, w której można znaleźć także patenty Aalto. Tak we wniosku paten towym nr 18 256 z 7 listopada 1934 Aalto opisał swój pomysł: „Przedstawiony wynala zek może mieć zastosowanie w produkcji mebli oraz innych przedmiotów lub po szczególnych ich części. Rozwiązanie tech niczne polega na użyciu cienkich pasków drewna połączonych klejem tak, aby tworzy ły wygiętą formę, możliwą do użycia w pro dukcji przedmiotów w celu zmniejszenia naprężeń występujących w trakcie procesu gięcia. Innowacja ta jest dostosowana do produkcji krzeseł, taboretów, kanap i innych mebli”. Jak wygląda Paimio 41? Krzesło zło żone jest jedynie z sześciu elementów wyko nanych ze sklejki. Siedzisko wzmocnione poprzecznymi elementami wykonanymi z laminowanego drewna brzozowego. Na konstrukcję krzesła składa się zamknięta ra ma wspierana przez poprzeczne listwy, któ re wzmacniają oparcie. Konstrukcja krzesła w kształcie litery U stanowi odpowiedź na popularne wtedy krzesła wykonane z meta
60
lowych rurek, o konstrukcji konsolowej (in spiracją Aalto było krzesło Wassily Marcela Breuera). Przy stosowaniu konstrukcji w kształcie litery U bardzo ważna była w niej sprężystość, dlatego też drewno ramy kształtowano pod odpowiednio obliczonym kątem. Dzięki tej specyficznej budowie me bla, siedząca na nim osoba może się delikat nie bujać. Osiągnięcie tych cech krzesła było możliwe dzięki zastosowanej metodzie pro dukcji – sklejaniu kolejnych warstw forniru, i jeszcze przed wyschnięciem kleju maszy nowego tłoczenia materiału w celu uzyska nia odpowiedniego kształtu. Proces produkcji Paimio 41 jest bar dzo prosty, jednak za prostym opisem pa tentowym skrywa się ogrom pracy twórców nad obliczeniem odpowiednich kątów, gru bości płytek forniru, wytrzymałości mate riału, tak by stworzyć wygodny, wytrzymały oraz tani, przeznaczony do masowej pro dukcji mebel będący „produktem gotowym, by rzucić wyzwanie czasowi…”
MONIKA ZIEMBIŃSKA
Początek początku,
czyli Kubiak vs Herbert S
kąd przychodzimy? Kim jeste śmy? Dokąd zmierzamy? – to tytuł chyba jednego z najsłynniejszych dzieł Paula Gau guina. Z czasem stał się także triadą najważ niejszych pytań, jakie stawia sobie ludzkość podczas swojej egzystencji. Przeciętny czło wiek, o ile w ogóle się nad nimi zastanawia, rozważa głównie te dwa ostatnie. Pytanie o korzenie, historię, ewolucję kulturową najczęściej zostaje pomijane, bo uważane za przeszłość, a więc okres mało istotny. Naj ważniejsze to troszczyć się o „tu i teraz” oraz mieć perspektywy na przyszłość. Dlatego dziś chciałam powrócić do samego początku pytań Gauguina i spojrzeć wstecz. Pokazać, że przeszłość to nie tylko ważny, lecz przede wszystkim interesujący oraz wcale nie tak jednoznaczny, jak by się to mogło wydawać, czas w historii ludzkości. A pomogą mi w tym dwaj wielcy twórcy literatury pol skiej: Zygmunt Kubiak i Zbigniew Herbert.
Zestawienie ze sobą poglądów Ku biaka i Herberta wykazuje jedną niezwykle ciekawą, dla mnie zaskakującą, rzecz: o ile może pod względem historycznym klarowne jest, kiedy zaczęła się cywilizacja, kultura, o tyle rozważając to zagadnienie pod kątem artystycznoliterackim, pewności mieć nie można. Drugi interesujący aspekt takiego doboru pisarzy jest taki, iż, mimo że panów wiekowo dzieliło zaledwie pięć lat różnicy, mieli oni zupełnie inny pogląd na poruszany przeze mnie temat. Od razu zaznaczę – są to jedynie moje prywatne wnioski, poparte analizą dwóch dzieł tychże literatów: In skrypcji z katakumb (z Brewiarza Europej czyka) autorstwa Zygmunta Kubiaka oraz Lascaux (z Barbarzyńcy w ogrodzie) Zbi gniewa Herberta. Zaciekawieni? A więc do dzieła! Sięgając po teksty zgromadzone w Brewiarzu Europejczyka, należy być świadomym dwóch rzeczy. Po pierwsze: dlaczego akurat brewiarz? Według definicji pochodzącej z elektronicznej wersji Słowni
61
ka języka polskiego wydawnictwa PWN jest to „zbiór modlitw ułożony na różne części dnia, roku lub święta albo książka zawiera jąca ten zbiór”. Użycie nazwy o tak ważnym, bo wiążącym się ze skojarzeniami religijny mi, znaczeniu sugeruje, jak „wielką”, istotną treść zawiera książka Kubiaka. Znajdziemy w niej wszystko to, co dla każdego szanują cego się Europejczyka powinno być ważne – powinno być tym, czym dla kapłana jest ów szczególny modlitewnik. Po drugie: świado mość treści. Zygmunt Kubiak, nie bez przy czyny, uważa, iż podstawą całej kultury europejskiej jest kultura antyczna. Można nawet powiedzieć, że Brewiarz Europejczy ka stanowi jeden wielki wykład na temat teorii kultury w ogóle. A kultura według Ku biaka zaczęła się właśnie tam – od kultury antycznej.
62
W Inskrypcjach z katakumb docho dzenie do owej tezy zaczyna się od przezor nie niewielkiej znaczeniowo myśli – wspomnienia inskrypcji rzekomo znajdują cej się gdzieś wśród korytarzy katakumb świętego Kaliksta w Rzymie: „Nikt nie jest nieśmiertelny: odwagi!”. Tak rozpoczyna się w eseju analiza antycznego świata, w którą autor konsekwentnie brnie aż do ostatniej linijki. Dlaczego ta inskrypcja ma tak istotne znaczenie dla teorii powstania kultury euro pejskiej czy też kultury samej w sobie? We dług Kubiaka chodzi o przesłanie, jakie ze sobą niesie – o wspólnotę. Czyją? Ludzi an tycznych oraz chrześcijan. Wspólnotę ko rzeni kulturowych. W katakumbach, gdzie miałaby znajdować się przytoczona inskryp cja, pochowani byli zarówno wierni antycz nym wyznaniom (poganie), jak i wierni naukom Jezusa Chrystusa. Grecki napis su geruje ich wspólnotę, jedność w tragicznym
losie, jedność w śmierci. Zastanawiająca jest ta „odwaga”. Może odwaga, aby się do tej wspólnoty przyznać? I nie bać się powie dzieć, że kultura antyku i kultura europejska wcale nie są sobie tak dalekie, jak jedni są dzą, a inni by chcieli? Kubiak przyznaje: owa inskrypcja z katakumb niewątpliwie wyszła spod ręki klasycznego, antycznego literata. Świadczą o tym styl napisu oraz płynąca z niego stoicka filozofia. Lecz autor eseju po twierdza coś jeszcze: myśl antyczna jest bar dzo pokrewna z myślą chrześcijańską, co jest dowodem na wywodzenie się tej kultury jed na od drugiej. Jak powiada Zygmunt Ku biak, te dwa światy nie tylko mogą, ale po prostu rzeczywiście ze sobą współbrzmią: „spoglądajmy w tamtą stronę razem, trzy majmy się za ręce”. Dlatego według pisarza tradycja śródziemnomorska jest tak wyjąt kowa – tam stykają się dwie, zupełnie różne kultury; mało tego – tam one potrafią ze so bą współistnieć.
Wydawać by się zatem mogło, iż In skrypcje z katakumb wyczerpują temat po czątków kultury, sztuki; że dają ostateczną odpowiedź na pierwsze z egzystencjalnych pytań Gauguina. I rzeczywiście by tak było, gdyby nie fakt, iż zupełnie niedaleko, bo w dziele pisarza tej samej epoki, znajdziemy według mnie diametralnie inną wersję tejże odpowiedzi. Kubiak, poświęcając tak wiele zagadnieniom antyku, wydaje się zapomi nać, iż było coś wcześniej. Co? Wystarczy sięgnąć po herbertowskiego Barbarzyńcę w ogrodzie, aby się o tym przekonać. Lascaux. Tym wita nas Zbigniew Herbert w swoim zbiorze esejów. Jaskinia pełna naskalnych malowideł, realnych scen dawnego życia zachowanych dzięki natural nym barwnikom, miejsce sacrum. I to jest początek kultury, tak antycznej, jak i euro pejskiej. Można odnieść wrażenie, iż Herbert mówi: początek znajduje się tam, gdzie nikt go nie potrafi wskazać. Okazuje się bowiem,
63
że jaskinia w Akwitanii nie figuruje na żad nej mapie, planie czy w przewodniku. Esej Zbigniewa Herberta może pomóc zmienić pewien tok myślenia, złamać stereotypy, ja kie miewa współczesny człowiek. Nam wy daje się, że prehistoryczni przodkowie ganiali nago za zwierzętami, z dzidą lub ka mieniem w ręku. I nic poza tym. Jakże ogromny jest to błąd udowadnia herbertow ski opis starego, a zarazem tak młodego (od krytego dopiero w 1940 roku), skalnego komiksu. Ludzie pierwotni czuli oraz rozu mieli więcej niż myślimy, może nawet więcej niż obecni mieszkańcy Ziemi. Niesamowita wrażliwość, uczuciowość, szacunek do natu ry, zwierząt – do czegoś, dzięki czemu ist niejmy – to cechy, które dają przewagę naszym praojcom. Jednak głównymi boha terami tego tekstu bez wątpienia pozostają zapierające dech w piersiach podobizny zwierząt. Istot, które są piękne, lecz zarazem tak potężne, że we wszystkich wizerunkach w Lascaux swoimi rozmiarami biją na głowę ludzką postać – o ile takowa w ogóle się po jawia. Malowidła są wyraźne, dopracowane, nieprzypadkowe, precyzyjne technicznie – ich autorzy byli genialnymi malarzami. Pre kursorami sztuki. Tymczasem po lekturze Inskrypcji z katakumb odniosłam wrażenie, iż Kubiak sądzi, że to współcześni ludzie, bo tak można już nazwać antycznych, stworzyli
64
tradycję, kulturę. Tymczasem autor eseju Lascaux, choć również zwraca uwagę na wartość antyku (jak na przykład w Lekcji ła ciny), tym razem koryguje jego pogląd, udo wadniając, że naskalne, odręczne malowidła także były już sztuką, były dziełem kultury, odzwierciedlały piękno tradycji ludzi pier wotnych. Osobiście podzielam tę myśl Her berta. Bo choć Zygmunt Kubiak bardzo dobrze zna się na tym, o czym pisze, nie po winien pomijać tak ważnej kolebki kultury światowej, jak kultura pierwotna. Zdaję sobie sprawę, że nie udzieliłam jednoznacznej odpowiedzi na pytanie po stawione przez Gauguina. Nie taki był mój cel. Chciałam tylko, by zapaliła się wam w głowie przysłowiowa czerwona lampka, a problem korzeni kultury w jej obecnym kształcie nie pozostawał dłużej obojętnym. „Skąd przychodzimy?” – to pytanie, nad którym można, trzeba i nad którym warto się zastanawiać. Nieważne, czy pójdziemy za myślą Kubiaka, czy za słowami Herberta… Obydwaj mogą służyć za przewodników, którzy doprowadzą nas w końcu do jakiejś odpowiedzi.
JOANNA WRONA
ANNA ZASADNI