Magnifier 1/2017

Page 1


NOWY ROK, NOWE WYZWANIA…

Fot. Dominika Mosio­Mosiewska

Z Nowym Rokiem zazwyczaj przychodzą nowe wyzwania, nowe postanowienia. O tym w nowym numerze Magnifier pisze Anna Cho­ miak. Do tego odrobina muzyki w postaci dwóch wywiadów: z OIA oraz z zespołem Fleshcold. A co do tego? O serialu Sorrentino, czyli o Młodym Papieżu oraz o tym, jak zachowują się ludzie w kawiarniach. Nie brakło także kolejnej historii Pana Ergo autorstwa Tomasza Jakuta. W Nowym Roku zaś życzymy Wam po­ wodzenia i wytrwałości oraz by Magnifier umilił Wam niejeden dzień swoimi tekstami. Wszystkiego dobrego na ten rok, a także miłej lektury! Klaudia Chwastek Redaktor Naczelna Magnifier

Redaktor naczelna: Klaudia Chwastek Redakcja: Tomasz Jakut, Grzegorz Stokłosa, Joanna Wrona Współpraca: Anna Chomiak, Monika Kilijańska, Aleksanda Miaskowska, Maja Puente, Mateusz Marzec Korekta: Tomasz Jakut Skład: Klaudia Chwastek Kontakt: redakcja@e­magnifier.pl www.e­magnifier.pl Facebook: @czasopismomagnifier Instagram: @czasopismomagnifier Twitter: @magnifier__ Poglądy wyrażone w artykułach są wyłącznie poglądami ich autorów i nie mogą być uznane za poglądy Redakcji Czasopisma Magnifier. Przedruki, kopiowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie dozwolone jest tylko za uprzednią zgodą wydawcy. Wydawca: Klaudia Chwastek, Kraków

2


SPIS TREŚCI LUDZIE Ludzie w krakowskich kawiarniach 6 Matka Polka na piedestale rozpaczy 12 Mili ludzie tak naprawdę są slini w środku 16 Dlaczego Twoje postanowienia noworoczne nie mają sensu? 21

WYWIAD OIA 24 FLESHCOLD 30

KULTURA Bar 40 Jak zostać projektantką będąc w liceum? 44 (Nie)życie bez znieczulenia 50 Antypapież Sorrentino 55

3




Ludzie w krakowskich kawiarniach Krakowskie kawiarnie mają długą, jak i ciekawą tradycję. Samo powstanie europejskich kawiarni ma polski akcent, bowiem zaczęły one powstawać, gdy Jan III Sobieski odniósł zwycięstwo nad Turkami pod Wiedniem. Pierwsza kawiarnia w Krakowie powstała prawdopodobnie w latach 70. XVIII wieku. Mieściła się na pierwszym piętrze kamienicy Tenczerowskiej, znajdującej się na Rynku Głównym 31. Prowadziła ją Marianna Sędrakowska, a specjalnością była „kawa po polsku”, czyli „tęga” kawa z grubym kożuchem. Właścicielka podawała ją osobiście, pobierając za nią 3 grosze w bardzo skromnym lokalu, do którego ludzie i tak chętnie przychodzili.

6


Kraków kawiarniami stoi Jeśli mowa o kawiarniach, nie da się ukryć, że Kraków pod tym względem ma ciekawą historię. Nie można zapomni­ eć o kawiarni „Pod Aniołkiem”, tej prowadzonej przez Jana Noworolskiego, o „Paonie” na Szpitalnej – związanej z artystami dwudziestolecia międzywojen­ nego, „Jamie Michalika” czy o kawiarni „Esplandana”, którą później przemianow­ ano na „Cristal”, a gdzie spotykali się ludzie nauki. Dzisiaj w Krakowie, w centrum miasta, znajduje się cała masa kawiarni – zarówno tych z historią w tle, sieciówek czy innych lokali, które czasem charak­ teryzują się czymś szczegółowym, bądź są skierowane dla wszystkich. Ostatnimi czasy dodatkowo piekarnie działające na gruncie krakowskim przemianowały się na piekarnio­kawiarnie, tworząc swego rodzaju sieciówki, w każdym miejscu Krakowa mające taki sam wystrój i stanowiące konkurencję dla innych

kawiarni, oferując świeże ciasta i drożdżówki i kawę w niższej cenie. Udając się do jakiejkolwiek krakowskiej kawiarni, można dostrzec pewne grupy osób, które pojawiają się w każdej kawiarni: osoby przychodzące na kawę, osoby pracujące oraz osoby uczące się. Praca, praca i praca Osoby pracujące łatwo rozpoznać: charakteryzują się laptopem na stoliku i kawą, którą piją przez dłuższy czas. Na­ jczęściej, aby nic ich nie rozpraszało, mają słuchawki na uszach. Są to osoby, które są niekiedy zmorą dla właścicieli kawiarni, ponieważ potrafią przyjść, zamówić jedną kawę i siedzieć przez wiele godzin, pod­ pięte do gniazdka i Internetu, a, co jest jeszcze bardziej istotne, zajmując miejsce innym klientom. Takie osoby można spotkać właściwie w każdej kawiarni. Nie jest im dużo potrzebne do szczęścia, filiżanka bądź kubek kawy, wolny stolik i

7


Internet. Takie osoby też nie zwracają uwagi na swoje otoczenie, zajmują się sobą i swoimi sprawami. Wpatrzone są w monitor swojego laptopa, bardzo często marki Apple, co może stanowić nie tylko o kwestii pracy, co także o kwestii lansow­ ania się znaną marką z wyższej półki. Nic ich nie interesuje dookoła. Skupiają się tylko nad tym, co mają na ekranie. Wiek? Zróżnicowany.

8

Nauka to potęgi klucz Ci zaś, którzy się uczą, to studenci, ale także uczniowie. Przy kawie czytają notatki, ślęczą przed otwartymi podręcznikami bądź rozwiązują zadania. Siedzą albo samotnie, bądź w parach, cza­ sami w grupach przygotowując jakiś pro­ jekt. To, jak się zachowują jest uzależnione od tego, czy siedzą samotnie, czy z kimś. Jeśli siedzą sami, podobnie jak ci pracujący, mają słuchawki w uszach,

aby hałas z zewnątrz do nich nie docierał i ich nie rozpraszał. Jeśli siedzą z kimś, a nawet w większej grupie, bywa tak, że są bardziej hałaśliwi. Zajmują więcej miejsca, a także skupiają uwagę innych na sobie. Są to takie osoby, które mają przerwę między zajęciami i muszę gdzieś przeczekać, a przy okazji napić się kawy i coś zjeść. W zależności od kawiarni, te dwie grupy są dosyć liczebne. W niektórych kawiarniach, i oczywiście w zależności od godziny, częściej można spotkać osoby pracujące czy uczące się niż przychodzące w celach towarzyskich, by porozmawiać. Towarzystwo to podstawa Ta ostatnia grupa jednak nadal po­ zostaje najliczniejsza, choć może nie zwraca na siebie tak dużej uwagi, jak po­ zostałe dwie. Również jest bardzo różnorodna.


Nieszczęśliwa miłość Pewnego razu, siedząc w godzinach południowych w jednej z kawiarni w pob­ liżu Rynku Głównego w Krakowie, przy stoliku na drugim końcu pomieszczenia siedziały dwie studentki. Głównie to tylko jedna mówiła. O tym jak udała się do Warszawy, do znajomego – kolegi/przyja­ ciela/chłopaka. Historia nieszczęśliwej miłości, niespełnionych oczekiwań i zmarnowanych pieniędzy. Cała właściwie rozmowa tyczyła się tylko tego tematu, a dziewczyna żaliła się i żaliła. Ale jak wielokrotnie uzasadniała – ona tylko chciała z nim spędzić czas, lecz jak wynikało z rozmowy – on niekoniecznie był chętny. Koleżanka nie skomentowała całej sytuacji, a dziewczyna tylko przez cały czas powracała do tej swej nieszczęśliwej historii, jak to bardzo chciała z być z tym chłopakiem.

Mężczyźni to jednak gaduły Innego dnia, ponownie w tej samej kawiarni, ponownie w godzinach przed­ południowych, siedzieli mężczyzna i kobi­ eta. Raczej oboje po trzydziestce. Znowu powtórzyła się sytuacja, że intymność res­ tauracyjna nie została zapewniona. Tym razem, i to przez cały okres siedzenia przeze mnie w kawiarni, mówił mężczyzna. Kobieta przez cały ten czas odezwała się możliwe, że dwa razy. Zaś mężczyzna mówił cały czas głośno – o sobie, o swoim życiu i co mu się przydar­ zyło. Nie pomijał szczegółów, które pow­ inny być zachowane dla bliskich i przyjaciół. Opowiadał o wszystkim, o czym się dało, o sprawach wręcz intym­ nych. Robił to głośno, skupiał na sobie całą uwagę i właściwie nie do puszczając kobiety do głosu. Skakał po tematach, jakby musiał zająć czymś rozmówcę na siłę, wręcz zmuszał do słuchania i skupi­ ania uwagi tylko na nim. Nie pozwolił ze­ jść na inny temat. Mówił tylko o sobie i nie umiał przestać. Miłość nie zna granic Innym razem, w innej kawiarni i w innych godzinach, gdzie stoliki były ustawione znacznie bliżej siebie i było zn­ acznie tłoczniej, siedziałam przy stoliku obok młodej pary studentów. Od razu dało się zauważyć, że są bardzo w sobie zakoch­ ani. Zamówili po kawie, cały czas trzymali się za ręce, rozmawiali o tym, co robili, gdy się nie widzieli, o zajęciach na uczelni. Cały czas się całowali, dotykali, poddawali się różnym pieszczotom. Podczas ich intym­ nej, bez wątpienia, randki nie zwracali uwagi na otoczenie, lecz stanow­

Freepik.com

To, co jest bardzo istotne w życiu kawiarnianym, a jest niezbędne przy spotkaniach towarzyskich, niestety nie za­ wsze jest przestrzegane. Chodzi o muzykę, która powinna dać intymny komfort rozmów. Nie powinna być ani za cicha, ani za głośna. Niestety, nie w każdej kawiarni się o tym pamięta, by w ogóle jakaś była. Powoduje to, że czasami postronna osoba może przysłuchiwać się intymnym rozmo­ wom, co nie powinno mieć miejsca, a co sprawia, że czasami da się usłyszeć dziwne rozmowy. Dodatkowo, ludzie przychodząc do kawiarni, mam wrażenie, że zapomina­ ją o tym, że nie są sami w tej niewielkiej przestrzeni i inni mogą usłyszeć to, co mówią, a co powinno być przeznaczone tylko dla ich towarzysza rozmów. Wielokrotnie byłam świadkiem, a przy okazji słuchaczem takich rozmów. Działo się tak z różnych względów – bo ktoś mówił za głośno lub kawiarnia nie za­ pewniała intymności, właśnie poprzez muzykę. Chcąc nie chcąc, siedząc samemu przy kawiarnianym stoliku, człowiek przysłuchuje się takim rozmowom i auto­ matycznie jest w stanie wyrobić sobie opinię o osobach przy stoliku obok.

9


czo otoczenie zwracało uwagę na nich. Ich zachowania niekoniecznie powinny być widoczne dla innych, a w tym swoim zachowaniu i różnorakich pieszczotach aż rozlali kawę i niewiele sobie z tego zrobili, będąc cały czas zapatrzeni w siebie. Za rozmówce mam smart­ phone'a Również nastolatkowie nie unikają bywania w kawiarniach. I o ile zamówią kawę, chwilę porozmawiają, to bardzo często w ich rękach cały czas jest smart­ phone. Sprawdzają, co słychać na portalach społecznościowych, dzielą się tym, gdzie są, wysyłają snapy i robią sobie zdjęcia. Niekoniecznie przeszkadza takiej osobie to, że wtedy rozmówca czeka i mil­ czy. Jeśli to trwa zbyt długo, sam wyciąg­ nie smartphone i sam zajmie się sobą. Ich rozmowy zazwyczaj są błahe, nie dotyczą poważnych tematów, rozmawiają o sobie. Inaczej jest z osobami starszymi, które również przychodzą do kawiarni. Bywa tak, że przychodzą samotnie – zamawiają kawę, czytają gazetę, bądź ob­ serwują otoczenie. Może to wynikać z samej chęci bycia pośród innych ludzi. Gdy przychodzą większą grupą, dyskutują zazwyczaj na poważniejsze tematy – polityka, historia, współczesna gos­ podarka, jednak jest to zazwyczaj grupa wykształcona, inteligencka. Przychodzą też starsze panie, elegancko ubrane. Zamawiają kawę bądź herbatę i zawsze coś słodkiego. Rozmawiają wtedy o tym, co u nich słychać, co u wnuków, co ostatnio ugotowały, bądź jaki przepis prz­ etestowały. Nie brak także tematów o tym, u jakiego lekarza były i w jakiej są kon­ dycji zdrowotnej. Kawiarnie najczęściej zapełniają się w weekendy, a największe natężenie jest po niedzielnych mszach świętych. Widać to zwłaszcza w okolicy kościoła oo. Dominikanów, gdzie po zakończeniu nabożeństwa tłumnie, całymi rodzinami i ze znajomymi wszyscy udają się na kawę. Dzieje się tak zarówno przed południem, jak i w godzinach popołudniowych. W okolicach Rynku Głównego zaś najczęściej siedzą turyści. Natłok było widać

10

zwłaszcza w kawiarnianych ogródkach, gdy zrobiło się cieplej, jednak tam, gdzie zimą w ogródkach jest ogrzewanie, również ludzie przychodzili. Turystami Kraków żyje Inaczej zachowują się turyści. Za­ zwyczaj nie wiedzą do jakiej kawiarni się kierują, a ich wybór bywa przypadkowy. Zamawiają kawę i bardzo często coś do jedzenia. Siadają przy stoliku – zazwyczaj jest to para, rzadziej większa grupa, jed­ nak zazwyczaj nie rozmawiają ze sobą, a obserwują otoczenie, delektują się kawą i w ciszy jedzą. Co jakiś czas tylko wymi­ enią między sobą parę słów. W kawiarni nie siedzą dłużej niż godzinę, a wizyta w kawiarni jest raczej chwilą odpoczynku i możliwością zjedzenia czegoś, przed kontynuacją wycieczki i zwiedzania. Za­ zwyczaj do takich kawiarni przychodzą os­ oby starsze. Młodsi – nastolatkowie

i studenci – wybierają sieciówki typu Star­ bucks bądź Costa Coffee. Są to kawiarnie najdroższe, jednak to tam udają się, wybi­ erając to, co znają. W kawiarni, jak w domu Obserwując ludzi w kawiarniach i ich zachowania, można odnieść wrażenie, że czują się jak u siebie. Nie zwracają uwagi na innych i nie interesuje ich, co inni sobie o nich pomyślą, patrząc na ich zachowania i rozmowy. Ludzie


czują się w kawiarniach, jakby nikogo wokół nich nie było. Zachowują się swobodnie. Co jest ciekawe, niechętnie zgadzają się na to, by ktoś się do nich do­ siadł, gdy przy ich stoliku jest miejsce, a wszystko jest pozajmowane. Cenią sobie swoją prywatność i przestrzeń osobistą. Jednak jest to nieco sprzeczne z tym, jak się zachowują. Bo siedząc, potrafią głośno rozmawiać przez telefon, narzekając na obsługę, mówiąc o problemach zdrowot­ nych i zwyrodnieniach i wyzywać innych od „debili”. Niektóre zachowania przeczą sobie. Jednak nie można wszystkich klientów kawiarni traktować w taki sam sposób. Jedni potrafią zachować się odpowiednio do sytuacji i nawet jeśli przy jednym sto­ liku spotkały się dwie osoby i chcą porozmawiać prywatnie, potrafią to zrobić, zachowując się cicho i nie zwracać na siebie uwagi. Inni potrzebują być chyba w centrum zainteresowania, a tak przyna­ jmniej wskazuje na to ich postawa.

Przytoczone przeze mnie przykłady i pogrupowanie powstały w wyniku moich własnych obserwacji. Niektóre z zachow­ ań, nie ukrywam, nie powinny mieć miejsca i dziać się w taki sposób, by wszy­ scy klienci kawiarni to obserwowali. Wid­ ać jednak, że w niektórych przypadkach pojawiają się pewne schematy i zachow­ ania są powtarzane. Jednak warto zazn­ aczyć, że klientami kawiarni są ludzie w każdym wieku. Niekoniecznie każdy uda się do tych samych kawiarni – może być to kwestia finansowa, klimatu kawiarni czy jej odgórnego przeznaczenia, jednakże można spotkać tam ludzi, o różnym statusie społecznym. Różnicą tu będzie kwestia ich zamówień, jednakże każdy ogranicza się minimum do kawy bądź her­ baty. Te zachowania wydają się być powtarzalne, jednak nie powinno się ich uogólniać, gdyż wszystko zależy jednak od sytuacji, kawiarni, miejsca, czasu i przede wszystkim ludzi.

KLAUDIA CHWASTEK


Matka Polka na piedestale rozpaczy Na temat macierzyństwa miałam wyrobione

zdanie na długo przed tym, nim zostałam matką. Od samego początku, kiedy tylko zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym, obwieszczające „dobra nowinę”, wiedziałam, że nie dam się zaszufladkować i typową, nieszczęśliwą Matką Polką nie będę. Jak powiedziałam, tak zrobiłam i szczerze przyznaję, że mimo ogromnej miłości do moich córek nadal nie potrafię zrozumieć kobiet, które w macierzyństwie się zatracają. Płyną w stercie pieluch aż po samą szyję. Nie pozwalają sobie pomóc, nie chcą przyznać się głośno, że macierzyństwo je przerosło, a bycie matką na cały etat jest po prostu do bani.

12


Matka Polka na piedestale rozpaczy Na temat macierzyństwa miałam wyro­ bione zdanie na długo przed tym, nim zostałam matką. Od samego początku, kiedy tylko zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym, obwieszczające „dobra nowinę”, wiedziałam, że nie dam się za­ szufladkować i typową, nieszczęśliwą Matką Polką nie będę. Jak powiedziałam, tak zrobiłam i szczerze przyznaję, że mimo ogromnej miłości do moich córek nadal nie potrafię zrozumieć kobiet, które w macierzyństwie się zatracają. Płyną w stercie pieluch aż po samą szyję. Nie pozwalają sobie pomóc, nie chcą przyznać się głośno, że maci­ erzyństwo je przerosło, a bycie matką na cały etat jest po prostu do bani. Wkładając kij w mrowisko Wiem, że po tym tekście będę totalnie skończona. Mimo że na dobre się jeszcze nie rozgościłam w blogosferze parentin­ gowej, mimo tego, że mam za sobą kilka wystąpień w mediach na tematy około rodzicielskie, nadal nie czuję się ekspertką od bycia matką. Nadal nie zafiksowałam

się na punkcie macierzyństwa, mimo że na drugą ciążę zdecydowaliśmy się z mężem świadomie, niespełna 10 miesięcy po nar­ odzinach pierwszej córki. Co ze mną jest nie tak? Dlaczego się narażam innym matkom? Dlatego, że otwarcie i wprost mówię o tym, że rodzicielstwo nie jest usłane różami. Tak naprawdę przez dwa na­ jbliższe lata jedyne, co mi przychodzi na myśl, to totalne poświęcenie. Nikt mi nie powiedział, że macierzyństwo to jazda bez trzymanki wysokogórską kolejką, dod­ atkowo po zjedzeniu najbardziej słodkiego i zarazem mdłego deseru w galaktyce. Żadna ze znanych mi mam nie podzieliła się prawdziwą historią o tym, że bywa tak cholernie ciężko, smutno, nudno i źle, że czasem ma się ochotę walić własną głową w ścianę z bezradności. Nikt mi nie przyznał się do tego, że ma takie myśli, kiedy pragnie spakować najpotrzebniejsze rzeczy albo, stojąc w obrzyganych dresach, z nastroszonymi włosami, w dziurawych kapciach i rozmazanym makijażem, uciec najdalej stąd jak się da.

13


14

Nie jesteś złą matką Nie daj sobie wmówić, że jesteś matką gorszego sportu, tylko dlatego, że czasami marzysz o tym, żeby twoje dziecko zniknęło jak za dotknięciem czar­ odziejskiej różdżki. Tak, dobrze słyszałeś. Powiem więcej: to to, o czym myśli w trudnych momentach każda z nas, ale żadna nie przyzna się nawet przed samą sobą, że to prawda. Jak już jest tak chol­ ernie źle, że nie wiesz co masz ze sobą począć, kiedy czujesz, że niewola maci­ erzyńska zaciska ci się jak pętla na szyi, a znikąd nie widać żadnej pomocy, w myślach możesz zabić własne dziecko. Dlaczego? Z bardzo prostej przyczyny: po prostu padasz na twarz. Brak snu, codzi­ enne rozdrażnienie, kolejna zimna lub niewypita kawa. Brak normalnego, spoko­ jnego i zjedzonego w całości posiłku w końcu zaczynają powodować, że masz dość bycia matką. Chcesz uciec, buntujesz się, ale nikt tego nie widzi, to wszystko dzieje się tylko w twojej głowie.

Matka matce wilkiem I nadal tego nie rozumiem, dlaczego najwięcej kłamstwa na temat macierzyńst­ wa zostaje przekazywane z pokolenia na pokolenia przez coraz to kolejne matki. Dlaczego rodzenie i posiadanie dzieci traktowane jest jako gwarant szczęścia, odnalezienia się w nowej roli i uwaga: totalne zatracenie się w tym stanie? Wydaje mi się, że matki, które nie widzą życia poza swoimi dziećmi, są w głębi duszy nieszczęśliwe i zakompleksione. Mają ostre lęki, które próbują zatuszować zasłaniając się trudem macierzyństwa. Bo nie wiem, czy wiecie, ale niedługo słowo „macierzyństwo” będzie równoznaczne z ”bezgranicznym poświęceniem”. Bo to takie oczywiste: najpierw zachodzisz w upragnioną ciążę, potem rodzisz w bólach, żeby w konsekwencji zrezygnować z własnego jestestwa, bo jesteś przecież Matką, przez duże M. Nie może być inaczej, bo to każda rodząca ma przecież w genach.

Nikt ci nie kazał rodzić dzieci W dalszym ciągu nie możesz uwierzyć, w to, co przeczytałeś, prawda? W twoich uszach jak bumerang odbijają się słowa: zabić własne dziecko. Nie wierzysz w to, sądzisz, że nie ma takich matek, a jeśli są, to na pewno jakieś niezrównoważone psychicznie, morderczynie, zbrodniarki, ale nie taka zwykła, przeciętna Krystyna spod piętnastki. Matka Polka na piedestale rozpaczy to tak naprawdę każda z nas. Każda matka, która ma dzieci, miewa takie momenty zwątpienia. I wiesz, co jest największym problemem? Nie, nie wcale to, że czasem naprawdę ma się ochotę „udusić” własne dziecko z powodu zmęczenia i bezsilności. Najgorsze jest, że Matce Polce nie wypada wielu rzeczy. Nie może powiedzieć wprost, że jest zmęczona, że potrzebuje pomocy, że najzwyczajniej na świecie sobie nie radzi. W naszym polskim, patriarchalnym społeczeństwie nadal nie ma na to miejsca.

Pieluszkowe zapalenie mózgu Nie ma miejsca na takie matki jak ja, które otwarcie mówią o tym, że czasem mają dość tego wszystkiego i pragną uciec. Ale jednak nie uciekają, bo kochają swoje dzieci i wiedzą, że te chwilowe kryzysy kiedyś mijają. Ale nadal nie ma miejsca na twoje słabości matko, na gorzką prawdę, na to jak czasami masz tak bardzo dość, że albo wyjesz z bezsilności, albo chodzisz i warczysz na każdego, bo tak mocno masz dość matkowania. A jeśli nie daj Bóg odważysz się iść własną droga i przyznasz się szczerze, że czegoś nie wiesz, pożre cię całe stado toksycznych matek, które nigdy nie miały czarnych myśli. Matek, których dzieci nigdy nie płaczą, nigdy nie chorują, nie wkurzają i nie robią bałaganu. Matek, które od urodzenia wychowują geniuszy, dzieci idealne, w ich perfekcyjnym, wyidealizowanym świecie…

ANNA CHOMIAK


15


Mili ludzie tak naprawdę są silni w środku


W życiu każdej małej dziewczynki nastaje taki moment, kiedy chodzenie po drzewach i taplanie się w kałużach przestaje być na topie, bo rajstopki się podrą lub pobrudzą. Małej damie nie wypada! W tym czasie zaczynamy się też uczyć, że fajnie jest być miłym dla innych, bo wtedy oni także odwdzięczają się nam dobrem. Przynajmniej najczęściej. W tych chwilach, kiedy za czynienie dobra dostajemy w twarz, zaczynamy powoli rozumować, że bycie miłym to bycie słabym.


Mili ludzie ciężko walczą o sukces Pierwszy milion albo się dziedziczy, albo kradnie. Tak mówią chyba wszyscy, nawet milionerzy. Jak więc być miłym człowiekiem sukcesu, kiedy wszyscy przepychają się łokciami w drodze na szczyty kariery? Niełatwo, ale jednak można. Wymaga to jednak wiele samozaparcia, przeskakiwania przez kolejne napotykane przeszkody i zmierzenia się czasem z naprawdę najokropniejszymi momentami w życiu. Bo miłych ludzi wcale nie omijają wszystkie te choroby, brak funduszy czy nieprzyjemności ze strony innych, jakie dopadają pozostałych. Tyle że przeciwności losu nie powodują w nich zgorzkniałości i nie przejmują kontroli nad ich życiem. Miłym życiem.

W

18

sumie trochę w tym prawdy: okazując innym serce jesteśmy bezbronni. Nastawiamy drugi policzek jeszcze zanim dostaniemy w pierwszy, wystawiamy się na obrażanie i wyśmiewanie albo chociaż popychanie łokciem. Patrząc na to z boku wydawać by się mogło, że bycie dobrym może tylko złamać serce, nadwątlić poczucie własnej wartości czy wręcz zmiażdżyć duszę. Ale tak naprawdę każda przeciwność losu, każdy taki kopniak powoduje, że osoby miłe robią się w środku twarde. Nie zatwardziałe – twarde. Tak twarde jak korzeń drzewa: mimo że zetniesz je i tak wypuści nowe pędy z ziemi. Każda łza, każda kolejna rysa na sercu, każdy ból duszy sprawia, że, zamiast upaść na kolana, mają one siłę, by zmierzyć się z kolejnymi przeciwnościami. Mili ludzie po prostu tak robią, bo najsilniejsi to nie ci, którzy pokazują swoją siłę, stojąc twarzą w twarz z wrogiem, ale tacy, których wygrane bitwy nawet nie są nam dane.

Mili ludzie są dobrymi liderami­ mentorami Lider zwykle kojarzony jest z samotnym wilkiem zagryzającym wszystkich pretendentów do stanowiska i kierującym zespołem bez żadnych emocji czy skrupułów. Zwolnić kogoś? Tu nie ma miejsca na sentymenty! Czy to w sporcie, biznesie, czy jakiejkolwiek innej dziedzinie życia jednym z ważniejszych składowych sukcesu jest właśnie odpowiednia osoba na odpowiednim miejscu. Czym byłby dziś Apple bez Steve'a Jobsa albo Microsoft bez Billa Gatesa? Silny lider to silna firma. Ale czy w związku z tym lider powinien być wyprany z uczuć? Z definicji osoba będąca liderem przede wszystkim cechuje się takim sposobem zarządzania i pracy, który będzie inspirował innych w zespole do jak najbardziej efektywnego i efektownego działania. Takiego na miarę swoich możliwości. Żeby to osiągnąć, potrzebne jest zaufanie do lidera, a co jest lepszym sposobem na jego osiągnięcie jak bycie miłym? I nie chodzi tu tylko o zwykłą kurtuazję i przybijanie piątek ze współpracownikami. Mili ludzie to doskonali liderzy i mentorzy, bo potrafią skupić się na silnych stronach każdego członka zespołu, widzą błędy nie jako problemy, ale drzwi do naprawy. Potrafią zmotywować i zainspirować innych


o wiele lepiej niż ktoś, kto nie zwraca uwagi na cudze emocje. Dobre relacje pomiędzy pracownikami czasem są bardziej pożądane niż podwyżka czy ciekawe szkolenie, a do tego dla samej organizacji – o wiele tańsze. Trzeba naprawdę niezwykłej siły, by kierować innymi inaczej niż przekupstwem czy strachem. Mili ludzie nie boją się uczuć Niektórzy nie lubią agresji, innych irytują dziecięce łzy czy krzyki, jeszcze inni źle reagują na wesołość nastolatków, składając wszystko na karb upojenia alkoholowego czy odurzenia narkotykami. Bo przecież normalni ludzie nie płaczą czy nie cieszą się tak głośno. Mili ludzie doznają takich samych emocji: rozczarowania, smutku, radości czy złości. Jednak odczuwanie tych emocji odbywa się znacznie głębiej, dzięki czemu rozumieją dlaczego je odczuwają. Znając swoje własne emocje mogą także lepiej zrozumieć zachowanie innych. Dzięki empatii o wiele łatwiej dochodzą do kompromisów, które są wygraną dla każdej ze stron. O wiele łatwiej też

pogodzić im się z niepowodzeniami. Owszem – mogą przy tym płakać. Ale są to oczyszczające łzy, dzięki czemu utrata pracy, przeprowadzka daleko od rodziny i znajomych czy błąd kosztujący tysiąc złotych są odrobinkę bardziej do zaakceptowania. I dzięki czemu łatwiej im znowu wrócić do akcji. Mili ludzie kochają bez stawiania warunków Bycie miłym to wystawianie swojego serca na dłoni. Jest ono bezbronne i przez to rysuje się i łamie na tysiące kawałków, które potem ponownie są zlepiane w całość. Tak, mili ludzie dokładnie wiedzą jak uczucia potrafią ranić. Dlatego właśnie nie chcą, by ktokolwiek odczuwał ból złamanego serca czy zdradzonej przyjaźni. To właśnie oni najbardziej martwią się o swoich partnerów, rodzinę czy przyjaciół. Czasem kosztem samych siebie. Tak bardzo przejmują się tym, co czują inni. Człowiek słaby nie uniósłby ciężaru odpowiedzialności za siebie i innych – na to stać naprawdę silnych.

19


Mili ludzie akceptują inność Istotą bycia miłym jest to, że dokładnie wiemy, jak czuć się w czyjejś skórze. Za mały? Za wysoki? Przy kości? Jak wieszak? Rudowłosy? Każdy z nas jest inny, ale niektóre cechy wyglądu czy nawet zachowania powodują, że inność jest piętnowana. Mili ludzie doskonale wiedzą, że życie nie jest sprawiedliwe, ale także rozumieją, że wytykanie różnic palcami może być przynajmniej niekomfortowe dla wytykanej osoby. Dlatego dla posiadania dobrych relacji z innymi nie zwracają uwagi na odmienność. Przez to sami są narażeni na ostracyzm. Nie jest łatwo być takim samotnym wojownikiem o sprawiedliwość. Mili ludzie nie dbają o społeczne i płciowe oczekiwania Łzy nie są akceptowane ani wśród kobiet, ani tym bardziej u mężczyzn. Dorosłym nie wypada płakać. Silnym nie wypada? Z tym można by dyskutować, ponieważ czasem płacz jest lepszym sposobem na rozładowanie emocji niż godzina na siłowni czy wyżywanie się na podwładnych lub rodzinie. Ale nadal uważa się, że kobiety płaczą, bo są niestabilne emocjonalnie albo potrzebują atencji innych, zaś mężczyźni – bo są mięczakami, ciamajdami, brak im męskości. Być może dlatego tak wielu dorosłych unika łez jak ognia. Całkowicie niepotrzebnie! Osoby naprawdę silne nie przejmują się tym, jak widzą je inni. Chwilowa słabość zdarza się przecież każdemu, po co więc ją tłamsić, rozmyślać o niej po nocach, pozwalać wziąć kontrolę nad własnym życiem smutkowi? Płacząc przez kilka minut o wiele szybciej dochodzimy do stabilnej psychiki, a także powodujemy, że społeczeństwo staje się emocjonalnie zdrowsze i wolne od oczekiwań co do roli wskazywanych przez płeć. Wierzcie lub nie: mili ludzie to bardzo odporne psychicznie osoby. To właśnie one uczą się jak wychodzić z dołków, w które wpadły i jak budować swoją wartość ponad słabościami, które dopadają je w nieciekawych sytuacjach życiowych. Bo to jedyne, co mogą zrobić, by nadal być sobą, by dalej być miłymi. Właśnie ta kombinacja miłego usposobienia i samodyscypliny jest najsilniejszą bronią przeciwko wszystkim życiowym przeciwnościom.

MONIKA KILIJAŃSKA

20


Dlaczego Twoje postanowienia noworoczne nie mają sensu? Kolejny nowy rok przywitał Twoje niezbyt udane życie. Od dawna mędrkujesz nad tym co ulepszyć, jak poprawić finanse i w końcu pozbyć się nadwagi. Na dobra sprawę już pod koniec listopada pieczołowicie zacząłeś się przygotować do gruntownych zmian od pierwszego stycznia. Dlaczego w tym roku znów Ci się nie uda?

21


Dobry plan nie wystarczy Wywaliłeś połowę oszczędności na kilka poradników motywacyjnych. Zap­ isałeś się do wróżki, chodzisz na sesje z coachem, ale nadal nic w Twoim życiu się nie zmieniło. Wykupiony karnet na siłownię się marnuje, chociaż faktycznie nowy rok zacząłeś z pompą i byłeś nawet trzy razy pod rząd na bieżni. Dieta pudełkowa jest do bani – kosztuje krocie i tak naprawdę się nie najadasz. Po cichaczu przed żoną objadasz się Snicker­ sami i liczysz na to, że mimo wszystko oponka z brzucha jakoś zniknie… Co robisz źle? Tak naprawdę wszystko. Zmiany, które miały pojawić się z początkiem stycznia w Twoim życiu, nie są tak naprawdę Twoim prawdziwym mar­ zeniem. Próbujesz się przypodobać sze­ fowi, który ma fioła na punkcie maratonów – a Ty od zawsze wolałaś kanapę z czipsami niż sport. Uległeś namowom żony i totalnie zmieniłeś styl ubierania się, twierdząc, że podobają Ci się takie eleganckie marynarki, tylko za­ pomniałeś o tym, że nienawidzisz pra­ sować i w długim rękawie jest Ci zawsze gorąco. Próbujesz przekonać własnego kota, że dieta bezglutenowa wyjdzie Wam wszystkim na zdrowie, mimo że nigdy nie miałeś problemu z nietolerancją pszenicy. Kim jestem? Nie potrzebujesz żadnych sesji z mentorem. Wywal wszystkie pseudo­ poradniki na temat motywacji. Odpuść sobie maratony i po prostu zacznij się ruszać tak jak lubisz. Przecież uwielbiałeś rower, pamiętasz? Zamiast restrykcyjnych diet podejdź wieczorem do żony i przyznaj, że uwielbiasz jej domowe pulpeciki z sosem pomidorowym i nie masz zamiaru z nich rezygnować. Przestań się porównać do innych i chociaż raz w ży­ ciu zaakceptuj to, jaki nieidealny, za to

22

oryginalny i fajny, jesteś. Rozumiesz, z całym tym dobrodziejstwem inwentarza: z nadwagą, brakiem prawa jazdy, kiepskim angielskim i wieloma innymi rzeczami, które sobie codziennie zarzu­ casz, że robisz kiepsko. Potrzebujesz zmiany? Jeśli naprawdę chcesz coś zmienić w swoim życiu, to po prostu podnieś swoją dupę z kanapy, wstań i zacznij robić to, na co masz ochotę, to, czego naprawdę prag­ niesz. Banał? W pewnym sensie tak, ale sam dokładnie wiesz, jak ciężko jest przyznać się przed samym sobą do lenist­ wa. Do tego, że szukasz ciągle wymówek, porównujesz się do innych, narzekasz na los i tak naprawdę usprawiedliwiasz swoją bierność. Jeśli chcesz być szczupły, zacznij zdrowo się odżywiać i nie zapominaj o ruchu. Wbrew pozorom nie musisz chodzić głodny i spędzać kilkanaście godz­ in na siłowni. Tak naprawdę istotna jest zmiana, którą wprowadzisz w życiu na stałe. Jeśli boli Cię to, że masz braki w angielskim, ale na samą myśl o wkuwaniu słówek robi ci się niedobrze, odpuść sobie. Może warto przełamać kon­ wenanse i nauczyć się „perfecto” włoskiego, o którym zawsze marzyłeś? Jak osiągnąć sukces Wszyscy ludzie sukcesu mają tę samą sprawdzona receptę na sukces od wielu wieków, nic się w niej nie zmieniło. Jedyne, czego potrzebujesz, to: czas, de­ terminacja i wiara we własne możliwości. Zejdź na ziemię i napal się na to, że w szybkim czasie zobaczysz ogromne rezultaty. Przypadki, w których ktoś spon­ tanicznie osiąga marzenia, są prawdo­ podobne jak trafienie miliona w lotto. Konsekwencja, wyrozumiałość dla włas­ nych słabości i dużo czasu. Porzuć słomi­ any zapał, przestań narzekać i porównywać się do innych. Tak naprawdę jedyne, co musisz zrobić, to przestać się ze sobą patyczkować. Zapytaj samego siebie czego pragniesz, a potem rusz dupę i sięgnij po to, tak po prostu.

ANNA CHOMIAK



24


OIA OIA to wokalistka, autorka tekstów i muzyki. Urodziła się w Krakowie w 1987 roku, gdzie mieszkała przez większość życia. Trzy lata temu wyjechała do Londynu. 2 grudnia miała miejsce premiera jej debiutanckiej płyty „Wyspa”. W związku z tą okolicznością OIA udzieliła wywiadu dla naszego magazynu.

25


26

Mateusz Marzec: Jak przebiegały prace nad albumem? OIA: Dość sprawnie, choć były małe kryzysy i momenty przestoju. Nad całością produkcji czuwał Maciek Rompski, który, tak jak ja, mieszka w Londynie. Płyta powstawała od lipca 2015 do września 2016, częściowo w Wielkiej Brytanii i w Krakowie. To była prawdziwa międzynarodowa współpraca. Część aranżacji zrobił Denis Hristov, który jest z Bułgarii, Andrea Lepori z Włoch oraz Andres Mesa z Kolumbii. Ostatni utwór, „1441 Fourteen for One”, w którym użycza głosu 14 raperów i wokalistów w 14 różnych ojczystych językach, powstał głównie w Londynie. Niektórzy raperzy przysłali swoje ścieżki mailowo. Dla mnie ta płyta – oprócz napisania tekstów i muzyki oraz nagrania wokali i fortepianu – to było też ogromne wyzwanie logistyczne.

W jaki sposób opisałabyś debiutancką płytę „Wyspa”? Ta płyta jest bardzo moja. Jest bardzo szczera, dość subtelna i buntownicza. Jest taka, jak ja – odzwierciedla mój charakter. Jest czymś, co zawsze chciałam zrobić. Chciałam, żeby była właśnie taka: soulowa, oszczędna w formie, z dużą ilością tekstu. To taka moja wizytówka – przedstawienie się publiczności. „Wyspa” to zebrane muzyczne inspiracje i obserwacje z całego dotychczasowego życia – trochę z dystansem i przymrużeniem oka. „Wyspa”, gdyż utwory powstawały na wyspie z dala od domu, ale też tam, gdzie czuję się na swoim miejscu. Twój album zdobył już kilka pozytywnych recenzji. Czy spodziewałaś się takiego odbioru? Bardzo mnie to cieszy. Wiem, że dałam z siebie wszystko, więc bardzo cieszę się, że zostaje to zauważone i docenione. To niesamowite czytać recenzje czy komentarze ludzi, których moje teksty i muzyka głęboko poruszyły, skłoniły do refleksji, czy zmotywowały do podjęcia jakichś działań, dodały odwagi. Dla mnie to jest sens tej pracy.


27


Album „Wyspa” promują trzy single: „Graj Ludu na Dudach”, „Wygibasy” oraz najnowszy „1441”. Poruszasz bardzo istotne kwestie, które mogą dotyczyć każdego człowieka. Czy od zawsze był to twój zamiar, aby mówić dosadnie i wprost o pewnych rzeczach? Piszę o tym, co nas dotyczy, co wydaje mi się ważne, o czym rozmawiam ze znajomymi, z mężem. To, o czym słyszy się w mediach. Poruszam kwestię tolerancji i polityki. Tak, uważam, że to niesamowicie ważne. Na co dzień otaczają mnie ludzie z całego świata, pracuję z nimi, przyjaźnię się, spotykam w sklepie, na ulicy. Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy nawzajem się nienawidzić. Wręcz przeciwnie – te kontakty są niesamowicie wzbogacające i wspaniałe. Jasne, czasem dochodzi do nieporozumień, ale przy lepszym poznaniu się można zrozumieć skąd się biorą. Piszę o podróżach, o relacjach w dużym mieście, o relacjach z internetu, o normach społecznych i ich łamaniu. O szukaniu własnej drogi i myśleniu poza schematem. Moja muzyka to mój komentarz do rzeczywistości. Z którą piosenką jesteś najbardziej związana emocjonalnie? Każdą bardzo lubię. Każda jest dla mnie ważna. Każda jest trochę inna i to, którą akurat najbardziej lubię, zależy od dnia. Prace nad którym utworem sprawiały największe problemy? Nad „1441 Fourteen for One”. Zajęło mi to mnóstwo czasu. Znalezienie wszystkich artystów, umówienie się z nimi na „deadline”. Trwało to dobre trzy miesiące. Część ludzi nie pojawiła się w studiu, część zmieniła zdanie, część musieliśmy wykasować, bo z różnych powodów nie pasowali do konceptu. Bardzo lubię pracować sama albo w dwie osoby. Koordynowanie ludzi to najtrudniejszy element składania albumu. Czasem musieliśmy też zmienić kierunek. Utwór „Graj Ludu na Dudach” wstępnie nagrałam ze szkockimi dudami, ale

28

okazało się, że nie pasują do całości. Tak samo do piosenki „Medytacje” nagraliśmy dużo organicznych perkusyjnych dźwięków – też je usunęliśmy. Czasem trzeba zrobić jakąś ekstra pracę, żeby przekonać się, że nie tędy droga i że prościej jest lepiej. Warto zapytać o proces powstawania utworu „1441”. To niesamowite, że udało się połączyć ludzi pochodzących z różnych krajów i stworzyć niesamowitą i efektowną kompozycję. W jaki sposób udało ci się tego dokonać? Większość z nich uznała to za świetny pomysł i bardzo chcieli wziąć udział w tym projekcie. Gdy nagraliśmy wszystkich, numer trwał ponad 15 minut. Musieliśmy go skrócić i wybrać najlepszych. Część z nich to moi koledzy albo artyści, których usłyszałam na koncercie. Część to znajomi znajomych, niektórzy zgłosili się przez internet. Czy masz w planach realizację teledysku do utworu 1441? Jaką posiadasz wizję tego obrazu? Tak, pracujemy nad nim. Ponieważ nie mieszkamy w jednym mieście, każdy musiał sam nagrać swoją część teledysku. To będzie takie trochę „selfie­video”. Dodamy angielskie napisy, żeby treść była zrozumiała. Każdy z artystów wypowiada się na temat tolerancji. To taka jednocząca piosenka. Co uważasz za swój największy atut w procesie tworzenia muzyki, a co jest zdecydowaną wadą? Jestem potwornie uparta i samodzielna. Myślę, że niektórym się może ciężko ze mną pracować, bo nie odpuszczam. Wiem jednak, że muszę być zorganizowana i egzekwować od innych to, do czego się zobowiązali, bo inaczej projekt albo nie zostanie zrealizowany, albo pójdzie w kierunku, w którym nie chcę żeby poszedł. Uwielbiam pisać i wtedy jestem zupełnie inną osobą, niż jak trzeba przekuć ideę w gotowy produkt. Myślę, że fajne jest to, że w tym procesie tworzenia


płyty zbiera się swój zespół ludzi poznaje się wzajemnie mocne strony oraz to komu można zaufać. Teraz już chyba będę mogła się trochę wyluzować. Lubię u siebie to, że mam kompletną wizję, że w niedużym stopniu muszę polegać na kreatywności innych. Myślę jednak, że w przyszłości chciałabym trochę oddać komuś ster. Czy jesteś zadowolona ze swego debiutu, czy na chwilę obecną dokonałabyś pewnych zmian w materiale lub sposobie jego wykonania? Zawsze można jeszcze próbować ulepszać, ale myślę, że zachowam swoje uwagi na kolejną płytę. Pierwsza płyta to taka niewiadoma nie wiadomo, czy uda się ją doprowadzić do końca, jak to wszystko wyjdzie. Teraz jak już wiem, że jest to w zasięgu mojej ręki, podejdę do drugiej spokojniej i z większym rozmachem. :) Ale z „Wyspy” jestem jak najbardziej zadowolona. Jak na budżet i warunki, jakie mieliśmy, uważam, że wyszła super :)

Twoje najbliższe plany muzyczne? Organizowanie trasy, próby i promocja płyty. Recenzje, wywiady w radio. Pojawiają się zaproszenia na koncerty live w radio. Fajnie jakby jak najwięcej ludzi zapoznało się z „Wyspą”. Na boku zaczęłam w wolnych chwilach pisać muzykę w trio z jedną Amerykanką i Angielką. Szczegółów jeszcze nie zdradzę, bo to sam początek. Będę też powoli myśleć, jak nagrać swoją drugą solową płytę. Czego sobie życzysz na nadchodzące święta? Pozostańmy oczywiście w kręgach muzycznych. :) Odpoczynku!! :) Tego zatem ci życzę. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Mateusz Marzec Zdjęcia dzięki uprzejmości OIA

29


FLESHC 30


COLD 31


Grupka ambitnych chłopaków z małej miejscowości, którzy postanowili, że w 2011 roku założą zespół i przemienią garażowe granie dla przyjemności w coś więcej niż tylko niezobowiązujące zajęcie po godzinach. Tak można by napisać o wielu młodych zespołach, które w erze YouTube powstają jak grzyby po deszczu. Niewiele jednak może poszczycić się tak ciekawą warstwą aranżacyjno­ wizualną i takimi osiągnięciami jak chociażby trasa koncertowa po Polsce u boku takich kapel jak Materia oraz The Sixpounder. Jak dzięki energii, zaangażowaniu i ciekawym pomysłom udaje im się osiągnąć tak niebanalne rzeczy, opowie demokratycznie wybrany duet: Miłosz Włodarski (wokal) i Bartek Bejgier (gitara). Oprócz nich w składzie Fleshcoldu występują także Rafał Watkowski (gitara) Maciek Łętkowski (gitara basowa) i Kasjan Lewandowki (perkusja).

32


Aleksandra Miaskowska: Jak określilibyście muzykę, którą tworzycie? Czy w ogóle istnieje gatunek, do którego chcielibyście być zaklasyfikowani? A może nie trzymacie się żadnych ram i lubicie eksperymenty? Miłosz: Staramy się nie kategoryzować naszej twórczości. Cały czas się rozwijamy, z każdym nowym napisanym utworem mamy poczucie, że tworzymy coś bardziej dojrzałego i w rezultacie trudniejszego do, z naszej strony, jednogłośnego zaklasyfikowania do konkretnego gatunku. Na pewno znajdą się osoby, które się tego podejmą, zatem zostawiamy to im. Z pewnością jest to muzyka ambitna! (śmiech) Do takiego grania nie wystarczy miesiąc nauki gry na gitarze czy na perkusji. Ciężko pracujemy latami nad tym, żeby nasza twórczość była jakościowo przynajmniej dobra i wartościowa z punktu widzenia potencjalnego odbiorcy.

AM: Polska nie jest krajem dla młodych i utalentowanych, jak się przyjęło powtarzać, a mimo wszystko tacy ludzie – jak wy na przykład – potrafią się tu odnaleźć. Ciężko jest startować na naszym rodzimym gruncie z – bądź co bądź – mało popularnym wśród mas ciężkim graniem? A może z waszej perspektywy świat muzyczny wygląda zupełnie inaczej? Miłosz: Świetnie, że poruszyłaś ten wątek! To smutne, ale niestety – moim zdaniem – prawdziwe. Przynajmniej jeśli chodzi o cięższe brzmienia. Grającym w Polsce muzykę nastawioną na komercję i rozrywkę jest o wiele łatwiej. Co prawda musisz umieć się zaprezentować, ale możliwe zyski z tym związane nie przemawiają do nas. Można być jak ładnie opakowany produkt sklepowy, któremu zgadzają się zera na koncie, ale czy o to powinno chodzić w muzyce? Przede wszystkim powinienem zapytać: czy tak ma wyglądać muzyka polskich artystów?

33


Nie chcemy, żeby sztuka w Polsce była „do poprawki”. Nasz kraj jest jeszcze stosunkowo niedojrzały muzycznie, ale mam nadzieję, że pewnego dnia rodacy chwycą z zaangażowaniem również po nasz album. W końcu jeszcze nie tak dawno o kulturze rapu też się mówiło niezbyt pozytywnie albo wcale. Wielu krytykowało dorobek jej przedstawicieli, a dziś śmiało można powiedzieć, że jest to czarny koń polskiej sceny. Konwencja muzyki metalowej to nie tylko „darcie mordy”. Jesteśmy świadomi swojego celu i przykładamy się również do strony merytorycznej. To nie są puste słowa, przynajmniej nie dla nas.

34

AM: Związaliście się z muzyką na jakichś innych poziomach niż kariera, np. kształcąc się w odpowiednich placówkach? A może nie traktujecie członkostwa w zespole jako pracy, a jedynie jako hobby? Miłosz: Tylko ja jako wokalista miałem epizod w szkole muzycznej. W wieku gimnazjalnym uczęszczałem do takiej placówki, znajdującej się w rodzinnych stronach. Sama koncepcja instytucji, która za free daje możliwość kształcenia się każdemu młodemu i chętnemu człowiekowi, jest świetnym pomysłem, przynajmniej ja tak wtedy sądziłem. Niestety, po dwóch latach zrezygnowałem, ponieważ zamiast zarażać się pasją do muzyki, zaczął ogarniać mnie wstręt. Do nauki wybrałem gitarę, ale pomimo


miłości, jaką darzyłem i wciąż darzę ten instrument, cała idea grania z obowiązku, a nie z czystej przyjemności, powodowała u mnie ogromny dyskomfort. Nie wspominając o tym, że nie było tam możliwości znalezienia fachowej opieki nad opanowaniem przydatnych dla mnie technik wokalnych. Były to raczej zajęcia chóralne, czyli, w moim odbiorze, bez indywidualnego podejścia do ucznia. Postanowiłem być samoukiem i znaleźć podobnych sobie pasjonatów. Reszta przyszła z czasem. AM: Przez skład przewinęły się nazwiska, których nie znalazłam w zaktualizowanych niedawno materiałach i na Facebooku. Czy te zmiany wśród członków zespołu mają wpływ na rodzaj muzyki, jaką tworzycie? W końcu każdy zespół z czasem ewoluuje, wy także musieliście mieć kilka etapów. A może mowa tu o zbyt krótkim okresie istnienia zespołu, by jednoznacznie to stwierdzić? Bartek: Nie znam drugiej kapeli, która zmieniała się tak bardzo jak Fleshcold. (śmiech) W pierwszym składzie zaczęliśmy od trash metalu. Byłem jeszcze wtedy na wokalu i gitarze. Wraz z poznawaniem nowych brzmień jakoś tak naturalnie, bez ustaleń schodziliśmy na niższe i cięższe klimaty. Po trashu był death metal. Powstały nawet pierwsze nagrania. Ewoluowały gusta muzyczne i wraz z nimi muzyka, która przerodziła się w technical death metal. Skupiłem się gitarze, a na wokal zaprosiliśmy moją siostrę Martę, która świetnie operowała growlem. Pamiętam jak jeden z fanów po koncercie w Bydgoszczy podszedł do mnie z wielkimi oczami i powiedział coś stylu: „To niemożliwe i fascynujące, że osoby w tak młodym wieku grają tak wymagającą muzykę”. Proces jednak wciąż trwał. Poznaliśmy kapele z Sumerian Records, które wyjątkowo nam się spodobały. Aktualnie uderzamy w modern metal w składzie ja, Rafał, Miłosz, Maciek i Kasjan.

AM: Przy dzisiejszym dostępie do mediów, w których promowana jest muzyka, i związanych z nią serwisów nietrudno o inspiracje czy bodźce, które pomagają w tworzeniu. Czy jest może zespół albo wokalista, którym lub którymi się inspirujecie? Albo chociaż jeden z wielu, któremu poświęcacie najwięcej uwagi przy aranżacji własnej twórczości? Miłosz: Na chwilę obecną internet będzie naszym głównym targetem, jeśli chodzi o promowanie utworów. Jest o tyle fajnie, że problemy wynikające ze słabej akceptowalności metalu są rekompensowane w postaci pozytywnego odbioru na serwisach poświęconych temu gatunkowi. Jest wielu wykonawców, którzy napędzają nas do działania, ale największego kopa dostajemy od twórczości tych kapel, z którymi przychodzi nam konkurować. Wymieniać ich nazw nie będę, bo chcę uniknąć wymuszonego doszukiwania się podobieństw. Przy aranżacji utworów staramy się odcinać od słuchania muzyki, żeby w trakcie trwania procesu tworzenia nie zaadaptować czegoś znanego mimo woli. Za to czerpiemy pełnymi garściami z otaczającego świata, bo pozornie zwyczajne, życiowe sytuacje, z którymi borykamy się każdego dnia, stanowią największe źródło inspiracji. To ma być coś naszego, unikatowego i właściwego dla poglądów, z którymi się utożsamiamy. Jestem bardzo ciekawy, jak w przyszłości zareagują na to inni. AM: Udało mi się dotrzeć do teasera EP­ki, którą promowaliście na youtubie w 2014 roku. Jak wygląda jej obecny status? Bartek: Dobrze pamiętam ten wieczór, gdy nagrywaliśmy numer, z którego zrobiony jest teaser. Nagraliśmy piosenkę i tak nam się spodobała, że zrobiliśmy z niej flagowy utwór dla całej EP. Z perspektywy czasu zastanawiam się, czy nie lepiej było trochę zaczekać. (śmiech) Człowiek się zmienia i jego życie także. Z czasem powstały ciekawsze pomysły na EP, lepsze

35


kompozycje i lepsza oprawa graficzna. Tak więc odeszliśmy od nagrań z 2014 na rzecz bardziej dojrzałych koncepcji. Nowa EP nie będzie nosiła nazwy In First Space tylko C.O.L.D. i będzie zawierała 4 numery. Więcej informacji damy po nowym roku. AM: Na YouTubie znajdują się też dwa wypuszczone przez was single: Cryogen i Atlantis. Jak w skrócie wyglądał proces ich powstawania? Mieliście z tym jakieś problemy? Jak dzieliliście zadania, chociażby przygotowanie tekstu? Macie od tego ludzi czy może któryś z członków otrzymał łatkę songwritera? Bartek: Zacznę od Atlantisa, bo to on przełamał lody. Jest to numer zarejestrowany i zmiksowany całkowicie w domu, na średniej klasy sprzęcie i to, niestety, słychać. Zrobiliśmy to sami. Z Cryogenem było inaczej. Wiedzieliśmy jak ma brzmieć i kto powinien pomóc nam to uzyskać. AM: 16 września zaczęliście swoje pierwsze tournée po Polsce i czeka was jeszcze wiele występów. Na plakatach promujących trasę koncertową Wszystko jedno widniejecie obok twórców z ciekawym dorobkiem, takich jak Materia czy The Sixpounder. Jak możecie ocenić tę trasę i związaną z nią współpracę? O ile można nazwać ją w ten sposób. Bartek: Przede wszystkim jest to dla nas niesamowite przeżycie. Te wszystkie koncerty, możliwość poznania nowych ludzi, przebywania z nimi, dzielenia sceny i gdy widzisz, że publika bawi się przy twojej muzyce, bo im się ona podoba. Jest to coś w rodzaju nagrody za ciężką pracę. Ja współpracę rozumiem i widzę ją w ten sposób, że po prostu nie możemy zawieźć chłopaków z The Sixpounder i Materii. Dali nam możliwość zagrania wspólnej trasy, a my dajemy z siebie wszystko. Tak na scenie, jak i poza nią.

36

AM: Czy zaangażowanie się w tak duży i wymagający projekt u boku Materii czy The Sixpounder był dla was swoistym wyróżnieniem? W końcu to pierwsze tak duże wydarzenie, w którym Fleshcold bierze udział. Bartek: Zdecydowanie tak. Kilkugodzinne próby po kilka dni w tygodniu, w deszcz, w śnieg, w upał, musiały czymś zaowocować. I stało się. Dostałem telefon od Tadzia – gitarzysty Materii, z propozycją zagrania na Wszystko Jasne. Dało mi to do myślenia. Opłacało się wierzyć w marzenia. Jest to pierwsze tak duże osiągnięcie dla Fleshcoldu, ale nie zwalniamy tempa, bo w planach są kolejne trasy i duże koncerty. AM: Przyszło wam kiedyś do głowy czy może nawet wcieliliście już w życie plan, by, podobnie jak Materia w 2013 roku, wziąć udział w którymś z programów telewizyjnych, pomagających wypłynąć młodym i zdolnym muzykom? Miłosz: Wydaje mi się, że ta myśl cały czas siedzi w naszych głowach. Jest to mega promocja dla każdego bandu, a wielu artystów znanych dziś z kolorowych okładek rozpoczynało w takich programach karierę. Mimo tego nie jesteśmy do końca pewni, czy chcemy, żeby Fleshcold był pokazywany palcem gdzieś na ulicy, przez ludzi szepczących między sobą: „Ej, to oni byli w tym show!”. Nie chcielibyśmy być kojarzeni z udziału w losowym programie tylko z muzyki, którą gramy. Muzyki okupionej porażkami i sukcesami. To lepiej określa każdego mniejszego czy większego muzyka niż cztery „TAK”. Każdy, kto swoją markę buduje od zera wie, o czym teraz mówię. Dla mnie osobiście udział w takim programie nie jest złym pomysłem, wielu na tym skorzystało i jestem zadowolony, że taka możliwość w ogóle istnieje, bo wielu inspirujących ludzi miałem okazję „poznać” za pośrednictwem mojego odbiornika. Jedno jest pewne, Fleshcold nie jest póki co gotowy na podejmowanie tak istotnej decyzji.


AM: Jak myślicie, dokąd zmierza polski przemysł muzyczny? Czy w tzw. mainstreamie znajdzie się miejsce dla takich obiecujących debiutantów jak wy, których raczej w radiu nie usłyszymy? A może wolelibyście, żeby się nie znalazło? Miłosz: Wierzymy, że polski przemysł muzyczny, co prawda małymi kroczkami, ale idzie do przodu. Jest to nieustający proces, nam pozostaje tylko marzyć, że Fleshcold stanie się kiedyś jego częścią. W ostatnim czasie rzuciło mi się w oczy kilka nowych i bardzo dobrze zapowiadających się kapel z pogranicza muzyki o właściwym dla metalu ciężkim brzmieniu. Te starsze też nie odpuszczają i brną naprzód. Ogromnie mnie to cieszy, bo biorę udział w fenomenie, który dociera również do Polski. Produkcje nie są już pisane na kolanie, byle jak, tylko ludzie siedzą dniem i nocą, żeby nie

odstawać poziomem chociażby od zachodnich sąsiadów. Do mainstreamu jeszcze daleka droga, ale zanim rodacy nas wszystkich docenią, do zwiedzenia mamy cały świat. Bartek: Nie wiem dokąd zmierza Polski przemysł muzyczny, ale wiem, że tak zwany mainstream w Polsce jest nieporozumieniem. Oczywiście nie chcę tutaj wszystkich artystów wrzucać do jednego wora, ale przez mainstream rozumiem to, co leci dzisiaj w radio. Czasem, kiedy go słucham, zadaję sobie pytanie: „Czy to się naprawdę ludziom podoba?”. Przecież większość tych utworów jest pozbawiona prawdziwości i uczuć, które artysta powinien zawrzeć w dźwiękach. Większość muzyki w naszych dwóch największych stacjach radiowych brzmi jak gówno. Jakby nie patrzeć, Polska jest właśnie krajem disco

37


i popu (w większości słabego, co jest przykre) i ani w radio, ani w telewizji nie dopuszcza się muzyki metalowej. Tak właściwie, to nie wiem co kieruje osobami, które tym zarządzają, bo w innych krajach nie patrzy się na ciężką muzykę jako na coś złego. Ale wiem jedno – żeby coś takiego miało miejsce, to w naszym kraju potrzeba by jakiejś rewolucji światopoglądowej. (śmiech) Na szczęście internet rośnie w siłę i tam kapele mogą się swobodnie promować. Aleksandra Miaskowska: Jak się zapatrujecie na przyszłość? Kolejne cele już wyznaczone czy może czekacie na rozwój wypadków? Miłosz: To zaszło już zdecydowanie za daleko, żebyśmy mogli mówić o przypadkowych sytuacjach. Cały skład każdego dnia rezygnuje ze wszystkiego, co dla przeciętnego człowieka stanowi w życiu priorytet. Na szalę kładziemy nasze własne życie, bo nie wyobrażamy sobie innej egzystencji niż tej na scenie. Dołożymy wszelkich starań, żeby bliscy i słuchacze byli dumni. Najistotniejsza dla nas w najbliższym czasie będzie na pewno EP, które ukaże się w nowym roku. Do tej pory nasi odbiorcy mieli okazję cały materiał usłyszeć wyłącznie na żywo, co ma również swoje pozytywy, ale w dzisiejszych czasach to nie wystarcza. Przede wszystkim nie ma szansy, byśmy byli spełnieni jako kapela, dopóki nie wydamy własnego materiału. Postaramy się zrekompensować czas wszystkim oczekującym produkcji w postaci krążka, który będzie stanowił wstęp, do kolejnego rozdziału zwanego FLESHCOLD.

38

W przyszłości? Na pewno promocja i klejenie materiału na płytę. To wszystko działoby się o wiele szybciej, niestety realia, a zwłaszcza sprawy związane z funduszami, pozostawiają wiele do życzenia. Chcemy pojeździć po Polsce i przygotować się na podbój sceny poza granicami naszego pięknego kraju. Aleksandra Miaskowska: Czy jest jakiś określony cel, czy może próg, po osiągnięciu którego moglibyście powiedzieć: „Tak, zrobiliśmy to, nic więcej nam nie trzeba.”? A jeżeli nie, to dlaczego? Miłosz: Na szczęście nie ma w naszym słowniku takiego terminu jak „wystarczy”. Spełnienie to dla nas coś uchwytnego, niedostępny absolut. Bez dalszych starań nie staniemy się lepsi, a jeżeli czegoś nam brak, to z pewnością nie aspiracji i chęci do osiągania kolejnych sukcesów. Do zasłużonej emerytury jeszcze bardzo daleko. Na razie nie wybiegamy za bardzo w przyszłość, bo wolimy się skupić na tym, co aktualne, i położeniu solidnego fundamentu, swoistego kamienia milowego pod to, co dopiero ma się w naszym życiu wydarzyć. Aleksandra Miaskowska: Dzięki za wywiad. Życzę wam samych sukcesów! Miłosz i Bartek: My też dziękujemy. Trzymaj się!

Rozmawiała Aleksandra Miaskowska Zdjęcia dzięki uprzejmości Fleshcold



Bar B

yła chłodna, grudniowa noc. Śnieg zacinał i zasypywał oczy nieostrożnych przechodniów jakby zapomniał, że do bieguna jednak całkiem daleko i na tej szerokości geograficznej powinien zachowywać się w sposób cywilizowany. Na szczęście ludzie byli bardziej rozważni od spuszczonego ze smyczy śniegu i w zdecydowanej większości pozostali w swoich wygodnych domach, oglądając kolejną porywającą serię reklam poprzetykanych premierą kolejnego wiekopomnego dzieła ze stajni Hollywood, w którym kolejne wielkie gwiazdy wykonywały kolejne skrajnie bezsensowne wybryki kaskaderskie, by pokonać kolejnego superzłoczyńcę marzącego o kolejnym podboju całego świata przy pomocy kolejnego diabolicznego planu, po raz kolejny zakończonego fiaskiem. Tylko jedna postać, zgięta wpół z powodu morderczego wiatru, brnęła przez ciemną ulicę, niemal już zakopana pod zwałami śniegowego szaleństwa. I choć miała na sobie czarny płaszcz, w tę czarną noc nawet on nie mógł uchronić przed białą śmiercią. Na szczęście na horyzoncie majaczyły czarne drzwi najczarniejszego przybytku w tej części miasta: Baru Czarnego Piotrusia – miejsca, w którym

40


spotykały się najczarniejsze z czarnych charakterów, by rozprawiać o swoich czarnych sprawach, sącząc czarne trunki z czarnych kubków, siedząc przy czarnych stołach na czarnych krzesłach w tym czarnym przybytku czarności. Nic zatem dziwnego, że czarna postać w tę czarną noc zdążała w to czarne miejsce. W końcu czarna postać dotarła do czarnego przybytku i wdarła się do środka, a wraz z nią – głuche wycie wiatru zgłodniałego czarnej krwi tych czarnych ludzi. Długo trwała walka z tym naturalnym adwersarzem, który chciał wziąć w posiadanie kolejny obszar, ale w końcu czarne wrota udało się ponownie zamknąć i wszystkie czarne oczy z zaciekawieniem zwróciły się w kierunku czarnej postaci. Ta powoli podniosła do góry swoje ręce (wśród czarnych charakterów zbyt pochopny ruch najczęściej oznacza zarobienie czarnej kuli

prosto w swoje czarne serce) i ściągnęła czarny kaptur swego czarnego płaszcza. Wówczas czarny pomruk niedowierzania wydobył się z czarnych płuc czarnych ludzi i odbił się czarnym echem od czarnych ścian czarnego przybytku Czarnego Piotrusia. Oto bowiem czarną postacią nie okazał się czarny człowiek z czarnymi zamiarami, który w swym czarnym życiu dokonał wielu czarnych czynów. Czarną postacią był biały człowiek, o białym sercu i białym (no dobrze, beżowym) życiu – Pan Ergo. Cóż ten nie­czarny człowiek robił w tę czarną noc w tym czarnym przybytku wśród czarnych ludzi mówiących o swych czarnych zamiarach? Pan Ergo podszedł do kontuaru i zamówił czarną kawę – tak czarną, jak nawet najczarniejsze czeluście czarnego piekła czarne być nie mogą, gdyż tak czarna czerń nie istnieje – którą dostał w kubku czarniejszym niż czarne oczy

41


czarnego kota przemykającego czarną drogą w tak czarną noc jak ta. Następnie rozejrzał się po czarnym przybytku i wybrał najczarniejsze miejsce w czarnym kącie tego czarnego miejsca, w którym nawet czarne postacie nie chciały siadać, gdyż było tam zbyt czarno. Pan Ergo przeszedł się powoli w swym czarnym płaszczu po tym czarnym pomieszczeniu, stukając czarnymi obcasami w czarną podłogę i trzymając w ręku czarny kubek pełen czarnej kawy, aż nie doszedł do czarnego stolika w czarnym kącie i nie opadł na czarne krzesło. Zatopił się w swych czarnych myślach i spokojnie sączył swoją czarną kawę, nienagabywany przez żadnego z czarnych gości tego czarnego przybytku. Pan Ergo zamknął oczy i czerń zawitała przed czarną pustką jego czaszki. Tak siedział przez długą, czarną chwilę, aż w końcu otworzył oczy i rozejrzał się po otaczającej go czerni. Najbliżej niego, przy czarnym stoliku, siedziało dwóch czarnych ludzi. Lecz powiedzieć o nich obu, że są czarni, byłoby dla nich obraźliwe. Jeden z nich był bowiem czarno­czarny, drugi zaś – czarny­czarno. I choć dla postronnego widza obydwoje byli tylko czarni, wytrawne oko wieloletniego obserwatora, jakim zapewne był Pan Ergo, od razu wykryło jak złudna może być czerń, gdy patrzy się na nią przez czerń. Pan Ergo nadstawił ucha i wychwycił kilka czarnych słów. Czarno­czarny przekonywał czarny­ czarnego, że tylko czarno­czarna czerń jest czarna i jest czernią, na co czarny­czarno zakrywał w złości uszy i czarno klął. Lecz gdy tylko czarno­czarny przerywał, by wziąć łyk czarnego płynu z czarnego kubka, czarny­czarno od razu zaczynał mówić jak prawdziwa czerń jest tylko czarny­czarna i tylko wówczas jest czarna. Czarno­czarny zaczynał sobie wówczas rwać czarne włosy ze swojej czarnej głowy i tylko czekał aż czarny­czarnemu zabraknie czarnej śliny w czarnych ustach, by zacząć na nowo swą czarną mowę o czarno­czarnej czerni. Pan Ergo posłuchał tej czarnej konwersacji przez chwilę, po czym odwrócił wzrok od tego czarnego obrazka i

42

poszukał innego, równie czarnego. Oto dostrzegł, że niedaleko siedzi samotnie wielka, czarna postać. Na jej czarnym stoliku stało pełno czarnych kubków pełnych czarnego płynu, lecz żaden inny, czarny człowiek nie odważył się nawet zbliżyć w pobliże stolika samotnej, czarnej postaci. Pan Ergo wytężył wzrok i dostrzegł na czarnej podłodze czarną linię, narysowaną czarną kredą i biegnącą wokół czarnego stolika czarnego samotnika. Gdy tylko jakaś inna czarna postać zbliżała się do czarnej granicy, czarny samotnik zrywał się ze swojego czarnego miejsca i krzykał czarne słowa, by nikt na czarno nie przekroczył jego czarnej granicy. Nikt nie chciał sprawdzać, ile czerni kryje się za tymi czarnymi słowami i tym sposobem czarny człowiek siedział sam na swym czarnym miejscu. Pana Ergo szybko znudziła czarna samotność i przeniósł wzrok gdzie indziej. Widział czarne transparenty, czarne pałki, czarne noże, czarne twarze i słyszał czarne słowa. Lecz nic nie przykuwało jego uwagi na dłużej. Wśród czerni każda czerń w końcu blaknie. Wtedy jednak na drugim końcu czarnego przybytku Czarnego Piotrusia zauważył samotną, czarną postać w czarnym płaszczu, która siedziała na swym czarnym krześle przy czarnym stoliku i powoli sączyła czarną jak czarna noc kawę z czarnego jak oczy czarnego kota kubka. Jej czarne oczy, spoglądające z czarnej twarzy, powoli przesuwały się po czarnej sali, chłonąc czerń tej czerni. Pan Ergo przywołał skinieniem swej dłoni Czarnego Piotrusia, wskazał na czarną postać i spytał: – Kto to? – Pan. – Jaki Pan? – Po prostu Pan… Pan Ergo uśmiechnął się cierpko, wstał od swojego czarnego stolika, spojrzał w czarne oczy Czarnego Piotrusia i rzekł dobitnie: – Nie. Pan Ergo był bowiem człowiekiem, który nie mógł.

TOMASZ JAKUT



Jak zostać projektantką będąc w liceum? Case study. 44


45


W

naszej kulturze przyjęło się, że za organ­ izacją dużych eventów stoją pełnoletni biznesmeni, ludzie, którzy mają moc, siłę i innych ludzi, którzy zajmą się czarną robotą, promocją, rozmową ze wspólnikami i innymi „przyjemnościami”. W czerwcu 2016 przełamałam stereotyp i tym razem, po mieście rozeszło się, że 17­letnia dziewczyna zorganizowała porządny event, sama go rozpromowała, zajęła się rozmową ze wspólnikami i jeszcze zadbała o to, co tam będzie pokazy­ wane. A za tym wszystkim stałam ja, gliwicka licealistka, blogerka i projektantka – Maja Puente. Za każdym razem kiedy ktoś mnie pyta skąd wziął mi się pomysł na projektowanie, odpowiadam, że to przypadek. Owszem, chciałam pójść na studia projektow­ ania, chciałam iść w tym kierunku, ale to były plany na kolejne lata. Po liceum, po studiach. Mimo to wcześniej dostałam szansę na sprawdzenie się. Wykorzystałam ją, bo miałam świadomość, że kolejna może przyjść dopiero za parę lat. Albo nigdy. W listopadzie 2015 roku z pomocą gliwickiej kawiarni Coffeina zorganizowałam swój pierwszy pokaz mody i wystawę rysunków żurnalowych. Organizacja wystawy nie była dużym wyzwaniem, kawiarnia od początku swojej działalności organizuje podobne im­ prezy, dlatego mi zostało tylko dostarczenie rysunków na czas. Z pokazem mody było minimalnie więcej zamiesz­ ania, musiałam sama uszyć sześć sukienek (przy okazji nauczyć się szyć) i poprosić koleżanki o wcielenie się w rolę modelek. Reszta była zapewniona. Krótko po całym evencie, pijąc zwyczajną, popołudniową kawę, przyszedł pomysł zorganizowania drugiej edycji. Nie lubię stać w miejscu, za to uwielbiam nowe wyzwania i coraz wyżej zawieszone poprzeczki. Dlatego też drugi pokaz planowałam z większym rozma­ chem. Podłączyłam się pod największą miejską imprezę – ArtNoc. I zapragnęłam zrobić to zdecydowanie profesjon­ alniej. Pociągnęło to za sobą koszty, a do zbierania funduszy służą 3 narzędzia: własna kieszeń, crowdfund­ ing i sponsoring. Pierwsze dwa odpadły na początku.

46


Sponsoring wydawał się równie nierealny, ale przynajmniej miałam pomysł jak się za to zabrać. Na pokazach bardzo często pojawiają się ścianki spon­ sorskie, postanowiłam stworzyć i swoją. Ustaliłam plan. Pomyślałam jakie lokalne firmy mogłyby być zainteresowane taką formą reklamy. Wzięłam pod uwagę branżę kobiecą – przecież event, pokaz mody, był kierowany głównie do kobiet. Napisałam oficjalny list, przedstawiłam swoje portfolio, napisałam zobowiązanie… Całe ferie zimowe spędziłam chodząc na różne spotkania. Kiedy moi znajomi sza­ leli na stokach, ja siedziałam w jakimś nudnym biurze, powtarzając po raz dziesiąty ten sam tekst, tę samą prezentację, z tym samym pełnym nadziei uśmiechem. Czy było mi żal? Było, ale wiedziałam, że moje działania są długofa­ lowe, a one mają większą wartość niż chwilowa rozrywka. Muszę przyznać, że to była prawdziwa lekcja życia i biznesu. Dało mi

to zdecydowanie więcej niż rok siedzenia w szkole na podstawach przedsiębior­ czości. Jedni przyjmowali mnie ciepło, od razu podpisywaliśmy umowę – to zdecy­ dowanie dodawało skrzydeł. Inni byli bardziej oporni, a jeszcze inni odprawiali mnie z kwitkiem zanim jeszcze zdążyłam powiedzieć co i jak. Za każdy razem to był cios. I taka chwila zwątpienia: “czy aby na pewno to, co robię, ma sens?”. Z kolei w następnej firmie okazywało się, że sze­ fostwu bardzo podobała się moja inicjaty­ wa. A uczucie, kiedy dostawałam od nich pełne wsparcia i miłych słów maile – bezcenne. I na pewno niezapomniane. Organizacja pokazu jest bardzo złożonym procesem. Trzeba zadbać o modelki – pasujące urodą i figurą do kolekcji; załatwić makijażystki i fryzjerki – najlepiej jeden, zgrany zespół, żeby miały wspólną wizję; trzeba przemyśleć choreo­ grafię, muzykę, oświetlenie, dywan lub in­ ną formę wybiegu; załatwić osoby, które w razie czego będą mogły pobiec na drugi

47


48


koniec miasta do pasmanterii jeśli w czasie ostatnich przymiarek coś się rozpruje; a przede wszystkim trzeba zaprojektować i uszyć kolekcję, a także rozpromować ją w social mediach. Oczywiście, duże marki mają od tego wszystkiego specjalistów – ja nie miałam i wszystko po kolei musiałam sama załatwiać. Z modelkami poszło łatwo – poprosiłam parę koleżanek, one poprosiły swo­ je. Makijażystkę miałam z poprzedniego pokazu, teraz dołączyły się jej znajome i moja znajoma z poprzednich modowych eventów, na które byłam zapraszana jako blogerka. Fryzjerki były z salonu, z którym nawiązałam współpracę barterową. Na początku zadeklarował się inny salon, wszystko było ustalone, szczegóły, terminy spotkań, zgraliśmy wizję… Tydzień przed pokazem za­ dzwonił do mnie właściciel, z informacją że się przeliczył. Choreografią na początku też się chciałam sama zająć. Ale tutaj też się odezwała do mnie znajoma z poprzedniego eventu z propozycją, że reżyserię, styl­ izowanie i choreografię weźmie na siebie. Organizowała przymiarki i próby dla dziewczyn, a ja wtedy mogłam siedzieć z boku i mówić co mi pasuje, a co nie. Dźwiękiem zajął się mój kolega, podałam mu nazwę pi­ osenki, on ją zapętlił i był DJ­em. Oświetlenie i wybieg zapewniła Coffeina. Wszystko było ze mną wcześniej uzgadniane, miałam spotkania za spotkaniami. Pokaz się udał. Przyszło dużo ludzi, a ci, którzy nie mogli, oglądali transmisję live na Facebooku. Posypały się brawa, gratulacje i propozycje wywiadów. A co najważniejsze, wszyscy dobrze się bawili, od pub­ liczności, przez modelki, aż po ludzi, którzy stali za mną murem od samego początku, wspierając mnie i moty­ wując. I to właśnie im jestem najbardziej wdzięczna, bo podejrzewam, że bez nich zwątpiłabym w swoje możli­ wości przy pierwszym lepszym niepowodzeniu.

MAJA PUENTE ZDJĘCIA: MICHAŁ BUKSA

49


(Nie)życie bez znieczulenia Poetycki tytuł, ale możecie potraktować go tak dosłownie, jak tylko się da. W dzisiejszych czasach, jeżeli miałeś operację, nikt nie pyta, czy zostało podane znieczulenie ani czy lekarz uprzednio umył ręce. Bez tego ciężko wyobrazić sobie choćby wyrwanie zęba, a co dopiero amputowanie kończyny czy cesarskie cięcie. Sprawa jest przecież oczywista. Jaki sadysta otworzyłby pacjentowi jamę brzuszną łapskami, którymi chwilę wcześniej oddzielał od kości zakażone tkanki, nie pytając nawet, czy jaśnie pacjent ma ochotę na widzenie z anestezjologiem? Odpowiedź brzmi: każdy chirurg, lekarzyna i znachor do drugiej połowy XIX wieku, który miał dość odwagi, by nie zostawiać bolączki chorego okrutnemu losowi.

50


Ból drugą naturą człowieka Z perspektywy przedstawiciela pono­ woczesnej cywilizacji niestraszne są nam choroby. W końcu na większość mamy lekarstwo, wielu potrafimy też przeciwdzi­ ałać. Śmiertelność wśród dzieci nie jest wysoka, możemy spać spokojnie, śniąc o całej nowoczesnej aparaturze z cyber­ netycznymi protezami, rentgenem i EEG na czele. Dostęp do lekarstw i pomocy lekarskiej jest naszym prawem, choć ze służbą zdrowia w Polsce różnie bywa. Wobec tego wydaje się, że było tak zawsze, a życie nie mogłoby obejść się bez środków czystości. Nie mówiąc o zmianie szpitalnego prześcieradła, gdy z oddziału zakaźnego łóżko transportowane jest na porodówkę. Szkopuł w tym, że większa część historii ludzkości, to czas, kiedy z piątki dzieci przeżywało jedno, woda uznawana była za wynalazek szatana, a drobne draśnięcie

mogło oznaczać powolną i bolesną śmierć. I już tylko bogowie, na których był akurat monopol, mogli pomóc konającemu, czego rzecz jasna nie robili. Szczególnie jeżeli najwybitniejszy lekarz epoki był święcie przekonany, że hemofilikowi pomoże upuszczenie krwi. Coś się jednak zmieniło, a symbolem tej zmiany niech będzie przypadek Jane Todd Crawford opisany na kartach Stulecia chirurgów Jurgena Thorwalda. W 1809 roku nie było miejsca dla słabych, a choroba i bóle towarzyszyły nieodłącznie młodym, starym, bogatym i biednym. Lekarze walczyli nie tyle ze śmiercią, bo ta pozostawała nieuchronna, co z własną bezsilnością. Efraim McDow­ ell był jednym z tych, którzy nie przestraszyli się ani wściekłego tłumu, ani sytuacji bez wyjścia i, wbrew skostniałym koryfeuszom medycyny, zdecydowali się zostać pionierami. To właśnie on jako

51


52

jeden z pierwszych podjął się udanego wycięcia guza jajnika na schorowanej i os­ łabionej kobiecie. Dokonał tego w nocy na stole we własnym domu, bez znieczulenia, bez elektryczności, słysząc zza okna trzeszczenie stryczka, gdyby przypadkiem zawiódł. XIX­wieczne szpitale stanowiły staroświeckie, brudne i cuchnące ropą wylęgarnie zarazków. Gorączka połogowa, zapalenia przenoszone przez instrumenty lekarzy, wrzaski ludzi, którym żywcem wycinano języki, i płacz matek, którym podawano martwe noworodki były chle­ bem powszednim. Na pozbawionych okien salach układano razem syfilityków, gruź­ lików i poturbowanych przez maszyny. Nad nimi pochylały się surowe, pozbawione emocji twarze lekarzy, którzy tuż po śniadaniu wchodzili na sale oper­ acyjne. Te natomiast w niczym nie przy­ pominały współczesnych. Wysokie pomieszczenia otoczone ze wszystkich stron przez spragnionych wiedzy stu­ dentów i wolnych słuchaczy – a na środku scena. Zabiegi były niczym krwawe przed­ stawienia. Tu nie było miejsca na prywat­ ność, a po śmierci jednego pacjenta zaraz wprowadzano kolejnego. Byle uporać się z nimi jak najszybciej i ocalić (choć częś­ ciej zabić) możliwie najwięcej osób. Zanim pojawiło się znieczulenie, żeby zostać chirurgiem, trzeba było mieć jaja ze stali. Amputowanie nogi w kilkadziesiąt sekund, mając do dyspozycji ręczną piłkę i wierzgającego się delikwenta? Bułka

z masłem. Byli tacy, co nawet się przy tym nie zasapali. Jak chociażby najszybszy nóż Wysp Brytyjskich, profesor chirurgii klin­ icznej w University College w Londynie Robert Liston (ur. 28 października 1794, zm. 7 grudnia 1847), który w późniejszym okresie jako pierwszy w Europie prze­ prowadził zabieg chirurgiczny z zastosow­ aniem narkozy eterowej. Proszę sobie wyobrazić, jakie było zdziwienia i por­ uszenie, kiedy pacjent obudził się po am­ putacji, oznajmiając, że nie poczuł nawet ukłucia. I to po tysiącach lat niekończące­ go się cierpienia, które zabiło równie wielu, co sama choroba. Bowiem nie obce były przypadki, kiedy operowany umierał w trakcie zabiegu na skutek szoku. Ludzie, którzy odmienili oblicze medycyny Skoro zeszliśmy na temat pierwszej op­ eracji pod narkozą, grzechem byłoby pom­ inąć nazwiska, którym ją zawdzięczamy. Ich historia, niejednokrotnie tragiczna, wiązała się z przemożnym pragnieniem wygranej w walce z cierpieniem. To były jednostki wybitne, skupione na swojej pracy po ostatnie dni – demiurgowie. W roku 1846 rozpoczęło się stulecie no­ woczesnej medycyny, a wszystko to za sprawą po części przypadku, nieudanego eksperymentu i wnikliwości pewnego amerykańskiego dentysty nazwiskiem Horace Wells. Wszystko zaczęło się od pokazu gazu rozweselającego, który zmysł obserwacyjny Wellsa zdołał połączyć


z niewrażliwością na ból. Był on jednak tylko człowiekiem i gdy środowisko naukowe wyśmiało dentystę z małej mieś­ ciny, kiedy ten zbłaźnił się podczas pokazu narkozy (nie wiedziano wówczas, że są jednostki o niższej i wyższej podatności), zupełnie się załamał. Skończył jako chory i samotny szaleniec, który popadł w uza­ leżnienie od środków narkotyzujących, ni­ estrudzenie poszukując „czegoś lepszego” do uleczenia bólów operacyjnych. Zdradzony przez swego przyjaciela i dawnego asystenta, dra Mortona, z którym do końca życia prowadził (roz­ strzygniętą na korzyść Wellsa) batalię o to, kto wynalazł narkozę eterową, nie był osamotniony. Wśród krzepkich umysłów, pragnących wygrać z ciemnotą, odnalazł się także James Simpson (ur. 7 czerwca 1811, zm. 6 maja 1870 roku). Nigdy nie tracąc pogody ducha, wprowadził na salony – w tym także szpitali – chloro­ form, przyczyniając się do pierwszych w historii bezbolesnych porodów. Jego droga również nie była prosta, bo XIX stulecie nie było wcale tak radykalnie oświecone. Przynosząc kobietom niewysłowioną ulgę, naraził się kościołowi i związanym z nim lekarzom, którzy ot­ warcie wyszydzali i krytykowali metodę chloroformową Simpsona, powołując się na biblijne przykazanie, że oto Bóg na­ kazał rodzić się ludziom w męce. Wobec tego środowisko katolickie z uporem wstrzymywało rozpowszechnienie się porodów pod narkozą, skazując przy tym

kobiety na dalsze cierpienia. Wszelkie spekulacje uciszyła dopiero królowa Wikt­ oria i jej mąż, książę Albert. Na jego polecenie nadworny lekarz John Snow (fani Gry o Tron krzyczą „AAAA!”) „za­ stosował podczas porodu narkozę chloro­ formową”, rozpoczynając tym samym swoistą modę wśród europejskiej arys­ tokracji, by rodzić bez bólu "na królową". Kolejnym przypadkiem, również kobiecym, gdyż to anatomia i, jak sądzono wówczas, zupełnie różna natura pań przysparzały koryfeuszy o ból głowy, była tzw. gorączka połogowa. Przyczynę stanowiło zakażenie rany jamy macicy lub ran kanału rodnego albo krocza, nieod­ zownie towarzyszące porodom. Cesar­ skiemu cięciu towarzyszyła wówczas stuprocentowa śmiertelność. Zmieniła to dopiero rewolucyjna metoda włoskiego położnika Eduardo Porro (1842–1902). Za jego sprawą ocalono miliardy kobiet i dzieci. A wszystko to przez zmianę sposobu cięcia, niewiele więcej. Nadal ist­ niał jednak problem, a była nim owa gorączka. Powszechnie sądzono, czemu przytakiwali najwięksi w tej dziedzinie, że bierze się ona znikąd. Nie dostrzegano prostej zależności, której istnienie ogłosił Ignacy Semmelweis, położnik węgier­ skiego pochodzenia. Jego dzieje dorównują tragizmem his­ torii nieszczęsnego Horacego Wellsa. On bowiem, po tak wielu latach i zrodzonych w tym czasie geniuszach, odkrył najoczy­ wistszą z prawd, której nieświadomość

53


wydaje się dziś nie tyle abstrakcyjna, co wręcz nieprawdopodobna! Ignacy Sem­ melweis zrozumiał i starał się udowodnić światu medycyny, że nie powietrze zabija chore na gorączkę połogową kobiety, lecz oni sami, odbierając porody niemytymi dłońmi i narzędziami utytłanymi w cudzej krwi. Dokładnie tymi samymi, które chwilę wcześniej dotykały i kroiły zwłoki w kostnicy. Samemu popełniając podobne błędy, tak się przejął odsetkiem śmier­ telności na swoim oddziale, że stał się tyr­ anem czystości, bezwzględnym dyktatorem mycia rąk. Nikt go jednak nie słuchał. Stało się to przyczyną jego sza­ leństwa, niepohamowanego gniewu na rzeczywistość i siebie samego. Zmarł chory psychicznie i zapomniany, będąc pierwszym, który pojął znaczenie i rolę antyseptyki. A przyczyną jego śmierci było – jak na ironię – zakażenie. Po nim nadszedł czas na Josepha Listera. Skromnego człowieka, któremu przyszło żyć na Wyspach Brytyjskich w czasach, gdy fala szpitalnych zgonów zmuszała ludzi do radykalnych kroków. Głoszono nawet, by zburzyć szpitale, a na ich miejscu pobudować domki dla chorych. To, co do tej pory było przypadkiem śmiertelnym, a więc otwarte złamania i usunięcie znacznej ilości tkanki oraz skóry, zaczęło dawać nadzieje powrotu do zdrowia. Lister bowiem, po zapoznaniu się z badaniami Louisa Pas­ teura, poszukiwał środka, który zatrzymałby dopływ drobnoustrojów do rany. W nich upatrywał przyczynę gan­

54

greny i stanów zapalnych, wywracając wynikami świat do góry nogami, a raczej nogami w dół, tak jak być powinno. Udała mu się rzecz, której Semmelweis pragnął najbardziej, „pod ochroną nakładki nasy­ conej karbolem i za pomocą skalpela opłukanego w karbolu” otworzył oczy ślepym na wszelką prawdę starym wygom chirurgii, udowadniając, że gorączka poło­ gowa i zakażenie ran nie jest stałym ele­ mentem operacji, a bierze się z brudu niemytych narzędzi i niewietrzonych szpitalnych sal. Rozpoczynając tym samym zupełnie nowy etap w historii medycyny. Na zakończenie Mogę wam już tylko polecić zapoznanie się z prozą Jurgena Thorwalda, dla której tekst ten jest pewnego rodzaju pochwałą. Język literacki, którym operuje, i liczba faktów z historii, jakie jest w stanie przekazać, zachwycają. Polecam także obejrzeć The Knick, czyli wszystko, za co lubię wysokobudżetowe, nowoczesne seriale dla wysmakowanej w temacie pub­ liki. A to z racji, że z ludzkiego ciała i ludzi gotowych poświęcić życie, by zbadać jego tajemnice, można czerpać nie tylko inspir­ ację, ale także wiedzę niezbędną do zrozu­ mienia mechanizmów rządzących takim, a nie innym postępowaniem oraz samym życiem, które przyniosło ból równie często, co ukojenie. A z którego ogran­ iczeniami podjęto nierówną walkę. Dziś, można by powiedzieć, wygraną.

ALEKSANDRA MIASKOWSKA


Antypapież Sorrentino P

ełen rozmachu, surrealizmu, patosu Watykanu i śmieszności. Pełen duchowości, zmieszania sacrum z profan­ um. W końcu pełen przeciwieństw i kontrowersji. Taki jest Młody Papież, czyli autorski serial Paolo Sorrentino, gdzie w głównej roli można zobaczyć boskiego Jude’a Lawa. Muszę przyznać, że z początku nie byłam jakoś zbytnio przekonana do tego serialu. Nie kupowało mnie przeniesienie Watykanu na srebrny ekran. Jednak w końcu się przemogłam. Obejrzałam i w zasadzie nadal nie wiem co mam myśleć o całości, bo to serial dziwny, jed­ nak z pewnością warty uwagi. Na Tron Piotrowy zostaje wybrany Lenny Belardo. Młodziutki, czterdziesto­ paroletni kardynał. Jego wybór dziwi wszystkich, nawet jego, jednak, jak się okazuje, nikt nie wiedział, czego można się po nim spodziewać. Kardynalska klika myślała, że szantażem załatwi się wszystko i będzie się sterować młodziutkim Piusem

XIII. A tu jednak nic z tego nie wychodzi, ani szantaż, ani manipulacja, a co za tym idzie, o abdykacji mogą zapomnieć. Papież jest nieustępliwy, zamyka wszystkich za murami Watykanu, zaś Kościół chce zepchnąć aż do średniowiecza. Można zastanawiać się, czego dotyczy fabuła. Czym jest ta historia, którą Paolo Sorrentino stara się nam opow­ iedzieć. W zasadzie ciężko to ująć. Mamy Piusa XIII, kardynałów, Watykan i… w za­ sadzie tyle. Jednak to nie fabuła mnie wciągnęła, a zdecydowanie Jude Law i ukazanie Watykanu. Mamy tu zdecydowanie patos, który dla Stolicy Apostolskiej jest jak na­ jbardziej słuszny. Mamy chóry, mamy śpiew i kaplicę Sykstyńską, a także stroje, w których papieży już dzisiaj raczej nie widzimy. Gra światłem to niczym Bóg zstępujący na ziemię. Jednak Sorrentino też się bawi z widzem, dorzucając do tego muzykę, która nijak się ma do Watykanu, czy I’m sexy and I know it LMFAO pod­ czas ubierania się Piusa XIII przed wygłoszeniem słowa do kardynałów,

55


z którym zwlekał, bo czekał na odpowied­ nią tiarę ze Stanów Zjednoczonych. Ta scena jest mistrzowska, a oglądać ją można i można. A jeśli ktoś nie widział, polecam obejrzeć na YouTube. Jest to bez wątpienia serial, który zwróci uwagę niejednego. I nie chodzi już o samą fabułę, która niektórych może dzi­ wić, niektórych obrażać, a niektórych wciągać. Chodzi o sposób przedstawienia Sorrentina, który wprowadził pewną ma­ giczna aurę do całości. Jednak aurę pełną sprzeczności. To serial pełen rozmachu, jak i kontrowersji. Jude Law zachwyca w roli Piusa XIII. Ta rola jest wręcz stworzona dla niego. Jest piękny, boski i zachwycający. Wręcz całkowita odwrotność tego, jaki powinien być papież. Law uduchowił tę postać w pełni, mimo że jego ego jest ogromne. Wierzy i nie wierzy w Boga. To też swego rodzaju wyrośnięte dziecko, które całe życie pozostaje sierotą, a któremu matkuje siostra Mary. Wcieliła się w nią Diane Keaton. Jednak ta postać jakoś mnie nie kupiła. Keaton zniknęła pomiędzy Law a Orlando. Nie była na tyle wyrazista, na ile mogła być. Miała być

56

papieskim sekretarzem, a gdzieś zaginęła, grając w kosza. Rozczarowała mnie trochę siostra Mary, bo można by sądzić, że to poniekąd ona będzie rozdawać karty w tym serialu – w końcu Pius XIII sam ją do Watykanu ściągnął. Tutaj coś jednak nie wyszło. Jednak poza Judem Lawem ten serial należy oglądnąć chociażby dla samego Silvio Orlando, który wciela się w kardynała Voiello. To on, poza Lawem, zrobił ten serial. Voiello przeliczył się zu­ pełnie przy wyborze Piusa XIII, myślał, że będzie tak jak dawniej i poniekąd to on będzie rządzić Stolicą Apostolską. Pius XIII jednak szybko sprowadził go na ziemię. Voiello w wykonaniu Orlando to postać, która śmieszy, przeraża, a zarazem pozostaje niezrozumiała. Z jednej strony jest zapatrzony w siebie, ukazują się kole­ jne książki o nim, żyje w luksusie, jest wielkim fanem piłki nożnej, z drugiej strony po nocach opiekuje się niepełnos­ prawnym chłopcem, który jest jego na­ jlepszym przyjacielem. Silvio Orlando w sutannie wygląda jak typowy ksiądz. Świetnie wykreował postać kardynała i w zasadzie, to dla niego


ten serial można oglądać. To również, tak jak Pius XIII, postać pełna sprzeczności. Jednak to także postać zupełnie różna od tej wytworzonej przez Jude’a Lawa. Dziesięcioodcinkowe dzieło stworzone przez Sorrentino może uchodz­ ić za coś niesamowitego, zarówno ze względu na tematykę, jaką poruszył – nawiązywał do istotnych dla kościoła spraw, jego pewnych problemy, tym samym pokazując Kościół, jakiego nikt raczej by nie chciał. Z drugiej strony ta niesamowitość objawia się w sposobie ukazania tej historii, zderzania ze sobą dwóch różnych światów, rozmachu i sposobu kręcenia. Ten świat jest nam bliski, równocześnie będąc dalekim. Pokazuje wnętrze, które może wydawać nam się absurdalne – siostry zakonne gra­ jące w piłkę nożną czy siatkówkę albo papieża palącego papierosy.

Jude Law kupuje nas pojedyn­ czymi, drobnymi gestami i boskością, zaś Sorrentino swym rozmachem. To serial, który, mam wrażenie, nie da się zamknąć w schematach, ramach. To serial, który może być odebrany różnie, przez różne os­ oby, który uwagę widzów może skupić na różnych rzeczach i każdy coś innego wyniesie z tego serialu. Bo to nie serial, który swoją fabułą przykuje nas przed ekranem i oglądniemy wszystko na raz, bo nie wytrzymamy napięcia. To serial za­ gadkowy, nad którym trzeba się zastanow­ ić i przetrawić, a dopiero później oglądnąć ciąg dalszy.

KLAUDIA CHWASTEK

57



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.