MAGNIFIER 2

Page 1

MAGNIFIER Nr 2 (02)/2014

Słowo w obronie lokatorów

Piechotą do Indii Gdy fikcja przeradza się w rzeczywistość


Lato wszędzie. . .

Lato wreszcie do nas zawitało, choć na początku może nie rozpieszczało nas zbyt mocno. A gdy w Polsce wybuchła afera taśmowa, trwają liczne festiwale oraz koncerty, my się rozwijamy! Nadszedł nowy numer – najwyższy czas wyjść z kołyski i zacząć raczkować. To drugi MAGNIFIER, a w nim oczywiście kino, teatr, literatura i wiele innych tekstów godnych uwagi. Lubicie podróżować, a zwłaszcza autostopem? Z pewnością przypadnie wam do gustu wywiad z Patrykiem, który wyruszył autostopem do Indii. Znajdziecie też trochę informacji o polskich miejscówkach godnych odwiedzenia. Jest też kilka słów o fan fiction. Do czytania oczywiście nikogo nie zmusimy, ale przejrzeć zawsze warto! Może akurat Was coś zaciekawi? A w oczekiwaniu na numer trzeci, zachęcamy do odwiedzania naszej strony internetowej, na której znajdziecie rozmaite wydarzenia i artykuły. Polecam! Redaktor Naczelna Klaudia Chwastek

Redaktor naczelny: Klaudia Chwastek Zastepca redaktora naczelnego: Paulina Kosowska Redakcja: Mundek Koterba, Paula Gotszlich, Michał Kózka, Katarzyna Tkaczyk, Piotr Mirocha, Mateusz Wierzba Korekta: Karolina Korbut, Weronika Jakubczyk, Natalia Karpińska, Anna Rudnik, Marianna Rospond, Sylwia Kępa Grafika: Kinga Ziembińska, Olaf Jaz Kontakt: redakcja.magnifier@gmail.com ZNAJDŹ NAS NA: https://facebook.com/czasopismomagnifier

http://instagram.com/czasopismomagnifier

2

Zobacz więcej na: www.e­magnifier.pl


MAGNIFIER 2/2014

SPIS TREŚCI: Zielono mi - słów kilka o Zielonych w Polsce - 6 Słowo w obronie lokatorów - 9 Rom to nie tylko żebrak - 11 Wolność - kocham nie rozumiem - 13 Słowiański ziew - 16 Słuchowisko na miarę filmu - 18 Gdy fikcja przeradza się w rzeczywistość - 21 #Selfie - 25 Koncert, koncert i jeszcze raz muzyka - 26 Mój przyjaciel alkohol - 28 Letni piknik na Golgocie - 29 Piechotą do Indii - 30 Nowa Huta - Peerelowski twór - 40 Cyfropolis, czyli trans o chmurze bitowej - 48 Kino środkowoeuropejskie wobec tranzycji: casus Jugosławia - 51 Dusza na płótnie - 54 Zamek nad jeziorem - Dobczyce - 58 Wygiełzów - fragment historii w Małopolsce - 62 W poszukiwaniu losu utraconego - 69 Katusze i nienarodzone dziecko - 71 3


Mnie od bardzo dawna interesuje nie życie dyktatorów, ale życie świętych, ono wydaje mi się ciekawe i niepojęte… Imre Kertész


5


ZIELONO MI słów kilka o Zielonych w Polsce Klaudia Chwastek

Można

by rzec, że bycie „eko” obecnie jest trendy. Lecz ekologizm to nie tylko bycie „eko”. Poza licznymi ru­ chami ekologicznymi walczącymi na rzecz środowiska są też partie politycz­ ne, które z założenia powinny być „eko”, ale rzeczywistość pokazuje, że nie do końca tak jest. W Polsce partie zielonych istnieją od lat 80., a ich historia była bardzo zawiła. Aby mówić w jakikolwiek sposób o Ruchu Zielonych w Polsce, trzeba rozpocząć od wyjaśnienia pojęcia ekologizmu. Według Wikipedii, źródła niekoniecznie wiarygodnego, do którego większość z nas sięgnęłaby w pierwszej kolejności, ekologizm to „ideologia polityczna. Jest zestawem idei, wartości i poglądów będących podstawą budowania aktywnego i otwartego społeczeństwa obywatelskiego, rozwijającego się zgodnie z zasadą zrównoważonego rozwoju i respektującego prawa człowieka (w tym prawa mniejszości)”[1]. Natomiast Idee i ideologie we współczesnym świecie podają, że ekologizm to „teorie społeczne, orientacje filozoficzne, ideologie i światopoglądy, które centralnym punktem analizy czynią człowieka w jego relacji ze środowiskiem, przy czym na plan pierwszy wysuwane są zagrożenia dla środowiska będącego skutkiem rozwoju cywilizacji oraz wpływ szkód ekologicznych na dobrostan społeczeństw i jednostek (nie tylko materialny, ale także mentalny i duchowy). Ponadto nazwą tą należy objąć działania polityczne i społeczne, które mają na celu szerzenie świadomości na temat zagrożeń dla 6

środowiska, przeciwdziałanie zagrożeniem oraz rozwiązywanie problemów ekologicznych w skali międzynarodowej”[2]. Przytoczone przeze mnie definicje są różnorodne, jednak ogólnie rzecz biorąc, obie kładą nacisk na ochronę środowiska. Sama skłonna byłabym uznać tę drugą za najbardziej trafną. W Zielonym Manifeście polskiej partii Zieloni 2004 napisane jest, że „podstawowymi wartościami są poszanowanie praw człowieka i respektowanie zasad zrównoważonego rozwoju społecznego, ekologicznego i gospodarczego, a zwłaszcza: sprawiedliwość i solidarność społeczna, społeczeństwo i państwo obywatelskie, ochrona środowiska i jego zasobów dla przyszłych pokoleń, równy status płci i wieku, poszanowanie różnorodności narodowej, kulturowej i religijnej, poszanowanie praw mniejszości, rozwiązywanie konfliktów bez użycia przemocy”[3]. Natomiast partia Zielonych w Niemczech chce, aby każdy człowiek na świecie mógł prowadzić godne życie. Z ich programu dowiemy się, że „pracują nad sprawiedliwością międzypokoleniową płci, ludzi z różnych grup społecznych i krajów, walczą o solidarność mniejszości, chcą wyrównać rynek finansowy i edukacyjny oraz zmniejszyć nierówności społeczne, chcą zachowania planety dla swoich dzieci, takiej jaka jest”[4]. Patrząc na wyżej wymienione cele, można zauważyć, że to jednak definicja Wikipedii byłaby najbardziej odpowiednia, a ochrona środowiska, która wydawać by się mogło, powinna być jednym z najważniejszych celów jakiejkolwiek partii zielonych, spada na dalszy plan.


MAGNIFIER 2/2014

Porównując jednak partie zielonych w Polsce i w Niemczech, można zauważyć dosyć znaczące różnice. Partia Zielonych w Niemczech w wyborach do Bundestagu w 2013 roku zdobyła 8% głosów[5], za to nasi Zieloni 2004 w wyborach w 2011 roku nie wystąpili jako samodzielny komitet wyborczy, lecz połączyli swoje siły z Sojuszem Lewicy Demokratycznej. Dopiero teraz, w wyborach do Parlamentu Europejskiego, partia utworzyła własny regionalny komitet wyborczy[6]. W sondażach przeprowadzonych np. przez CBOS nie była ona w ogóle uwzględniana[7]. Wrócę jednak do początków zielonych. W Polsce próby stworzenia partii ekologicznych miały miejsce na początku lat 80., a zrealizowane zostały dopiero w 1988 roku; 10 grudnia powstała Polska Partia Zielonych. Jej celem było tworzenie lokalnych grup zielonych. Liczba członków miała wynosić 2000, lecz była ona fałszywa. Założeniami tej partii były ekologia, demokracja i pokój, jednak nie odegrała ona żadnej roli w wyborach w 1989 roku. Główną przyczyną było to, że toczyły się wewnętrzne walki, co mogło być spowodowane celowymi działaniami SB i centralnych władz partyjnych, które chciały stłamsić ten ruch ekologiczny. W latach 80. powstały też Federacja Zielonych oraz Niezależne Stronnictwo „Ruch Zielonych”, jednak i one nie odniosły większego sukcesu. Tak samo jak pierwsza partia ekologiczna wywodząca się z ruchu kontrkulturowego, założona w lutym 1992 roku – Porozumienie na Rzecz Energetyki Alternatywnej[8]. Przyczyn, dla których ruchy ekologiczne nie miały większego znaczenia w tamtym okresie, jest kilka. Główna z nich to problem mentalny i społeczno-kulturowy. Istniały kulturowe bariery, które nie pozwalały rozwijać społecznej aktywności, np. niski prestiż organizacji, niechęć do podejmowania działań zespołowych[9]. Problemem było też to, że środowiska nie skupiały się na osiąganiu niczego konkretnego. Dodatkowo ludzie nie wierzyli w skuteczność działań partyjnych. Panowała w tym okresie bierność polityczna i społeczna. In-

ną kwestią było to, że polityczne elity Solidarności nie interesowały się w ogóle kwestiami ekologicznymi oraz marginalizowały młodzież, a to głównie do niej należało podjęcie inicjatywy[10]. Istotnym czynnikiem jest też świadomość ekologiczna społeczeństwa, która stanowi tło dla funkcjonowania ruchu, określa jego pozycję w społeczeństwie, szanse rozwoju oraz relacje z otoczeniem. A w tamtych czasach wartości ekologiczne były skonfrontowane z wartościami tradycyjnymi takimi jak zatrudnienie, mieszkanie, zdrowie[11]. W Niemczech zieloni zaczęli się kształtować już w latach 70., co wynikało to z sytuacji w RFN. Chodziło tu konkretnie o kryzys gospodarczy, wzrost cen ropy. Działacze chcieli poprawić sytuację środowiska, a dodatkowo sprawić, by miejscem kobiety przestał być wyłącznie dom, zaś homoseksualiści i imigranci przestali być dyskryminowani. Przytoczone przeze mnie na początku DNA partii – tak to nazywają – wskazują na to, że jej założenia pokrywają się z tym, co zaczęło być przedmiotem przemian w latach 70.[12]. Kiedy porównuje się te dwie partie obecnie widać znaczną przepaść między nimi. Zieloni w Niemczech w wyborach w 2009 roku do Bundestagu zdobyli aż 68 mandatów[13], a polska partia Zielonych w wyborach w 2011 roku nie zdobyła żadnego. Skupiając się nadal na porównaniu tych dwóch partii, już nie w kwestii politycznej, można jeszcze zwrócić uwagę na kilka spraw. Żyjemy w czasach, w których Internet stanowi główne źródło informacji. Wystarczy wpisać w Google podaną frazę i już dostajemy interesującą nas odpowiedź. Strony internetowe partii politycznych powinny być przejrzyste, powinny informować o konkretnych rzeczach w jasny i prosty sposób, jak jest to chociażby w przypadku strony Platformy Obywatelskiej czy Prawa i Sprawiedliwości. Strona niemieckich Zielonych również nie jest zbyt skomplikowana. Dla obcokrajowca, który średnio

7


zna niemiecki, nic nie stoi na przeszkodzie, by się po niej poruszać. Jednak strona internetowa polskiej partii Zielonych woła o pomstę do nieba. Nic nie jest intuicyjne, niczego nie można znaleźć. W dodatku partia ma tak naprawdę dwie strony – ta druga jest związana tylko i wyłącznie z wyborami do Europarlamentu. Wrócę jednak do tej pierwszej, która w żaden sposób nie pomaga dowiedzieć się czegokolwiek o partii i jej założeniach. Informacje nie są odświeżane, znajdujemy tam mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, jak chociażby loga obowiązujące przy wyborach w 2004 roku. A po wyborach do Europarlamentu ta strona jakby umarła – brak na niej aktualizacji. Profile partii na portalach społecznościowych takich jak Facebook również prowadzone są w zupełnie inny sposób. Pominę już kwestię lajków – Die Grünen mają ich ponad 50 tys.[14], a Zieloni nieco ponad 5 tys.[15] – różnią się przede wszystkim informacje. Ci pierwsi zamieszczają posty, które rzeczywiście pokrywają się z ich DNA, natomiast nasi wrzucają na swoją oś czasu jedynie plakaty zachęcające do głosowania na nich w nadchodzących wyborach oraz posty w ogóle nie związane z ich działalnością. Biorąc pod uwagę, że polska partia Zielonych raczej nie jest w stanie wiele zdziałać, nadzieja na ochronę środowiska naturalnego jest w ruchach ekologicznych, które z polityką związanie nie są. Oczywiście niektórzy z nas mogą stwierdzić, że ci ekolodzy tylko utrudniają życie. Nie można było wybudować obwodnicy poznańskiej ze względu na rzadko występujący gatunek poczwarówki jajowatej, czyli ślimaka którego wymiary dochodziły do maksymalnie trzech milimetrów. Siedlisko ślimaczków trzeba było przenieść. Niektóre pomysły ekologów są wręcz absurdalne. Przykładem jest chociażby Kraków. Ze względu na ekologów zostało uniemożliwione podwyższenie „Szkieletora” i jego przyszłość nadal jest niepewna. Protestowali również przeciwko rozbudowie szpitala w Prokocimiu, zagospodarowaniu terenu Zakrzówka czy zorganizowaniu strefy kibica na Błoniach oraz przeciwko przebudowie ulicy Mogilskiej czy budowie Plazy – ta kwestia przycichła po wpłaceniu znacznych sum na fundusz ochrony środowiska. Każdy słyszał o przypinaniu się do drzew, pewnie wielu zostało zaczepionych przez działaczy Greenpeace np. na ulicy Szewskiej w Krakowie. Z jednej strony ekolodzy chcą dbać

8

o środowisko, z drugiej blokują różne inicjatywy. Na ile przemawia przez nich rzeczywista chęć ochrony środowiska, nie wiem. Natomiast wiem, że tylko organizacje pozarządowe mogą coś zdziałać. Politycznie partia Zielonych raczej nie ma szans. Polska to nie Niemcy, gdzie zieloni mają blisko 70 mandatów. Inicjatywa ochrony środowiska powinna być też w każdym z nas i nie musi polegać na zapisywaniu się do jakiegoś ruchu. Zacząć można od własnego podwórka. ----------------------[1] Zielona polityka, [w:] Wikipedia [online], http://pl.wikipedia.org/wiki/Zielona_polityka [dostęp: 22.06.2014]. [2] K. Dziubka, B. Szlachta, L.M. Nijakowski, Idee i ideologie we współczesnym świecie, Warszawa 2008, s. 56. [3] Zielony Manifest [online], http://www.zieloni2004.pl/art29.htm [dostęp: 17.05. 2014]. [4] Wer wir sind [online], http://www.gruene.de/partei/werwir-sind.html [dostęp: 17.05.2014]. [5] Angela Merkel wygrała wybory do Bundestagu [online], http://www.rmf24.pl/raport-wybory-niemcy/fakty/newsangela-merkel-wygrala-wybory-do-bundestagu,nId,1030552 [dostęp: 17.05.2014]. [6] Zob. [online], http://ewybory.eu/wybory-do-parlamentueuropejskiego-2014/zieloni/ [dostęp: 17.05.2014]. [7] Sondaż CBOS do Parlamentu Europejskiego (14.05.2014) [online], http://ewybory.eu/sondaz-cbos-do-parlamentu-europejskiego-14-05-2014/ [dostęp: 20.05. 2014]. [8] P. Gliński, Polscy Zieloni. Ruch społeczny w okresie przemian, Warszawa 1996, s. 198–204. [9] Tamże, s. 205. [10] Tamże, s. 205–208. [11] Tamże, s. 127. [12] Wer wir sind [online], http://www.gruene.de/partei/werwir-sind.html [dostęp: 20.05.2014]. [13] Fakty. Bundestag w skrócie [online], https://www.btg-bestellservice.de/pdf/80140500.pdf [dostęp: 20.05.2014]. [14] https://www.facebook.com/B90DieGruenen [15] https://www.facebook.com/partiazieloni


MAGNIFIER 2/2014

Słowo w obronie lokatorów Mundek Koterba

Mechanizm

eksmisji lokatorów jest bardzo prosty. W kamienicy, w któ­ rej od wielu lat mieszkają i płacą czynsz ludzie, pojawia się właściciel, zazwyczaj nagle cudownie odnaleziony. Wolno mu niemal wszystko, choć wcale dużo nie musi robić, by pozbyć się „intruzów” ze swojej własności. Wystarczy, że podnie­ sie czynsz do kwoty, której nie są w sta­ nie zapłacić mieszkające tam osoby. Wtedy eksmisja staje się tylko formalno­ ścią. Co gorsza, na takie traktowanie ludzi pozwala polskie prawo, choć przez niektórych uważane jest za zbyt łaskawe ze względu na zakaz wyrzucania ludzi na bruk w okresie od 1 listopada do 31 marca. Odnoszę wrażenie, że osoby tworzące prawo w naszym państwie, będącym jednym z członków Unii Europejskiej i kierującym się podobno europejskimi standardami demokratycznymi, bezgranicznie ufają przyrodzie i meteorologom. Może niebawem – natchnieni miłosierdziem – zabronią również eksmisji w czasie oktawy Bożego Ciała? Najbardziej jednak irytują pojawiające się od czasu do czasu utyskiwania „biednych i uciskanych” właścicieli narzekających na utrudnienia oraz bariery jakie stawia im państwo na drodze do zarządzania własnymi nieruchomościami, a osoby, które nie chcą dobrowolnie opuścić miejsca zamieszkania nazywają „dzikimi lokatorami”. Znane są też przypadki nachodzenia i szykanowania osób walczących o prawo do dachu nad głową. Skrajnym

przypadkiem takich działań jest głośna sprawa Jolanty Brzeskiej spalonej żywcem przez nieznanych sprawców w Lesie Kabackim w Warszawie. Kobieta ta była czynnie zaangażowana w obronę lokatorów, a pośmiertnie stała się ikoną ruchu lokatorskiego. Sprawców niestety nie udało się odnaleźć, choć podjęty przez śledczych trop wskazywał na środowisko osób zajmujących się odzyskiwaniem nieruchomości. Mieszkańców kamienic własnościowych przed takimi paradoksami polskiego prawa chroni na szczęście szereg organizacji, między innymi założona przez Piotra Ikonowicza Kancelaria Sprawiedliwości Społecznej, która oprócz bezpłatnych porad prawnych, porad socjalnych, uczestniczy także w blokadach eksmisji. Nie tak dawno w mediach nagłośniono sprawę odsiadywania wyroku przez Ikonowicza za naruszenie nietykalności cielesnej właściciela kamienicy w Warszawie, do którego miało dojść w roku 2000, właśnie podczas jednej z takich akcji. Tu ujawnia się kolejny paradoks polskiego wymiaru sprawiedliwości, w świetle którego skazany zostaje człowiek walczący o niezbywalne prawo do dachu nad głową dla obywateli, a nie ten, który obywatelom to podstawowe prawo odbiera. Oprócz Kancelarii Sprawiedliwości Społecznej w obronę praw lokatorów włączają się między innymi takie organizacje jak: blokujący eksmisję w Poznaniu członkowie Federacji Młodych Anarchistów, Ogólnopolski Związek Zawodowy Inicjatywa Pracownicza, a w samym Krakowie Inicjatywa Prawo do Miasta, oraz założone stricte w celu obrony eksmitowanych Stowarzyszenie 9


Krakowska Grupa Inicjatywna Obrony Praw Lokatorów. Od kilku lat w Polsce obchodzony jest też Międzynarodowy Dzień Lokatora ustanowiony przez Międzynarodową Unię Lokatorów (International Union of Tenants). Prawo dotyczące zasad eksmisji najemców z lokali własnościowych stoi w sprzeczności z podstawową jego funkcją jaką jest ochrona obywateli. Dlatego też w maju tego roku Rzeczniczka Praw Obywatelskich, prof. Teresa Lipowicz skierowała do Ministra Spraw Wewnętrznych Bartłomieja Sienkiewicza list. Słusznie zwróciła w nim uwagę na sprzeczność przepisów dotyczących eksmisji z prawem konstytucyjnym oraz na to, że brak prawnej ochrony lokatorów przed eksmisją „na bruk”, jest sytuacją, która „nie powinna mieć miejsca w XXI wieku w Polsce jako państwie należącym do europejskiego kręgu cywilizacyjnego” 10

(cała treść listu dostępna pod linkiem: https://rpo.gov.pl/sites/default/files/Do_MSW_ws_br aku_jednolitego_standardu_ochrony_lokatorow_przed_eksmisja_na_bruk.pdf). Działania wymienionych wyżej organizacji, a także zainteresowanie się sprawą przez Rzeczniczkę Praw Obywatelskich pokazują, że istnieje potrzeba, by wreszcie stworzyć prawo chroniące obywateli przed kierującymi się egoizmem oraz chęcią zysku właścicielami nieruchomości. I nie chodzi tu o kolejny zgniły kompromis, a o bezwzględny zakaz wyrzucania mieszkańców z bloków i kamienic – z miejsc, w których ludzie żyją przez długie lata i gdzie powstają więzi społeczne oraz umacniane jest poczucie bezpieczeństwa. Próby nękania ich, niepokojenia groźbami eksmisji powinny być piętnowane przez prawo tak, jak potępiane są przez działaczy społecznych. Obecnie przepisy prawa stoją po stronie kapitału, a nie po stronie ludzi, zaś opieszałość władz w tej kwestii zdumiewa, na co zwraca rys. Olaf Jaz uwagę chociażby pani profesor Teresa Lipowicz. Pocieszający jest jednak fakt, że o sprawie zaczyna być coraz głośniej. Informują o tym już nie tylko media ściśle związane z organizacjami broniącymi praw lokatorów czy portale internetowe o małym zasięgu, lecz również duże gazety. Presja wywierana na rządzących w tej sprawie musi być jednak stanowcza jeśli ma spełnić swoje zadanie. W tej sprawie nie można być obojętnym. W obliczu zagrożenia bezdomnością lub w najlepszym wypadku pogorszeniem warunków mieszkalnych powinniśmy solidarnie stanąć po stronie słabszych. Stronę silniejszą – „czyścicieli kamienic” – dodatkowo jeszcze broni prawo. Dlatego coraz częściej pojawiają się głosy i protesty opowiadających się za zmianą prawa obrońców zagrożonych eksmisją lokatorów, mocno wierzących w to, że „człowiek nie jest towarem” i nigdy nim nie będzie.


MAGNIFIER 2/2014

ROM TO NIE TYLKO

ŻEB R A K Klaudia Chwastek

Według

danych Narodowego Spisu Powszechnego z 2011 roku w Pol­ sce żyje obecnie około 17 tys. Romów, jednak różne statystyki wykazują, że tak naprawdę mieszka ich tu od 20 do 60 ty­ sięcy. Bardzo często nie chcą oni rezy­ gnować ze swojej odmiennej tradycji i kultury. W krajach europejskich nadal traktowani są jak nielegalni imigranci. W Polsce wielu z nich nie ma ukończo­ nej szkoły podstawowej, większość jest bezrobotna. Postrzegani są przez pry­ zmat stereotypów, na co wpływa rów­ nież fakt, że sami dystansują się od Polaków i od innych narodowości. Romowie – kiedy słyszymy nazwę tej mniejszości etnicznej, na ogół wyobrażamy sobie jedno: żebrzące kobiety otoczone dziećmi, zaczepiające każdego, biorące ludzi na litość. Rzeczywiście, na ulicach miast niejednokrotnie można spotkać błagające o pieniądze romskie kobiety opatulone chustami, bardzo często z małymi dziećmi. Żebrzą też same dzieci, które grają na akordeonie bądź próbują wyłudzić od ludzi parę złotych w tramwaju. Dyskryminujemy ich ze względu na odmienną kulturę, traktujemy jako margines społeczeństwa. To przecież Cyganie! To prawda, można im wiele zarzucić. Dosyć często słyszy się o różnego rodzaju problemach związanych z funkcjonowaniem Romów w społeczeństwie. Wolą żyć w skupiskach na uboczu i nie próbują walczyć ze stereotypami na własny temat. Nie można jednak każdego człowieka pochodzącego z tej grupy etnicznej traktować tak samo. Zapomina się, że romskie kobiety, które spotyka się na

ulicach, to też matki chcące jak najlepiej dla swoich dzieci i gotowe zrobić dla nich wszystko pomimo nieprzyjemności, które spotykają na swej drodze. Oczywiście nie każdą kobietę romską należy traktować tak samo. Prawda nie zawsze wychodzi na jaw. Często bywa tak, że jedyne czym się zajmują – z własnej woli bądź nie – to właśnie żebranie. Posyłają też na ulicę swoje dzieci, by zebrały więcej pieniędzy, bo przecież widok kilkulatka w łachmanach wzbudzi największą litość. Potem stoją i obserwują maluchy z przeciwległego końca ulicy, też żebrząc, ale jednak nie spuszczając z nich oczu. A my słyszymy: „Daj pani!”. Jednak nie zawsze matka wysyła swoje dziecko na ulicę – przeciwnie – chce dla niego jak najlepiej. Przypomina mi się sytuacja, która miała miejsce we wrześniu ubiegłego roku w Urzędzie Miasta Krakowa. Wśród tłumu niedoinformowanych i chcących złożyć jakieś wnioski ludzi wyróżniała się jedna kobieta z gromadką dzieci. Biegająca od okienka do okienka, zaczepiająca każdego. Nikt nie chciał jej pomóc, a nawet wysłuchać, ale nie poddawała się i „walczyła” dalej. W końcu podeszła do mnie. Wyjaśniła, że chce złożyć wniosek o zasiłek rodzinny bądź inną formę zapomogi, potrzebowała bowiem pieniędzy na utrzymanie dzieci. Nie potrafiła go jednak wypełnić, bo była analfabetką. Dopiero po chwili zrozumiałam, co do mnie powiedziała i nie mogłam zrozumieć, jak to możliwe, że kobieta trzydziestoparoletnia w XXI wieku może nie umieć czytać i pisać. Postanowiłam jej pomóc. Nie widziałam w tym żadnego problemu, za to widzieli go inni ludzie, którzy obserwowali całą sytuację. Obrzucili 11


rys.Olaf Jaz

mnie pogardliwymi spojrzeniami – jak śmiałam jej pomóc? Przecież to Romka, więc jej się nie należy! Dla mnie przysługa była czymś normalnym, tym bardziej, że polegała jedynie na wypełnieniu wniosku i na tyle, na ile byłam w stanie, pomogłam jej. Chciała przecież jak najlepiej dla swoich dzieci, które posyłała do szkoły, by mogły zdobyć chociaż podstawowe wykształcenie. Gdy wróciłam na swoje miejsce w kolejce, pozostałam tą złą – tą, która pomogła, a z punktu widzenia ludzi w urzędzie nie powinna. Kobieta chciała zdobyć fundusze na kształcenie dzieci. Nie robiła tego, żebrząc na ulicy, tylko w sposób, w jaki może zrobić to każdy Polak po spełnieniu pewnych kryteriów. Ponieważ posiadała obywatelstwo polskie, mogła to zrobić i zrobiła. Dopięła swego i złożyła wniosek w urzędzie, mimo że nikt nie chciał jej tego ułatwić: ani panie tam pracujące, ani ludzie stojący w kolejce. Tamtego dnia nie byłam jedyną osobą, która jej pomogła. Udało jej się poprosić o to jeszcze jedną kobietę, jednak nie działo się to już na oczach tłumu stojących w holu, a na uboczu, z dala od pogardliwych spojrzeń. Pomimo analfabetyzmu ta kobieta zdecydowała się na poproszenie o pomoc materialną. Ludzie wokół byli nietolerancyjni względem niej. Nie potraktowali jej jak zwyczajnego człowieka, patrzyli przez pryzmat stereotypu. W końcu to Romka. Wiadomo nie od dziś, że starsze pokolenie za tolerancyjne nie uchodzi. Mają swoje przekonania i ciężko im cokolwiek wytłumaczyć. Ale dlaczego tak otwarcie, jak to miało miejsce tamtego dnia, dyskryminują? To taki sam człowiek jak każdy z nas; ma inne tradycje i przekonania kulturowe, ale jednak ma prawo do normalnego funkcjonowania w społeczeństwie. Oczywiście nie każda osoba przynależąca do tej mniejszości etnicznej będzie chciała otrzymać jakąkolwiek pomoc. Wynika to ze zwyczajów, które 12

są całkowicie odmienne od naszych. Ale w przypadku, gdy już zdecyduje się na wyłamanie ze swojej tradycji i będzie chciała się kształcić i uzyskać legalne źródło zarobku, dlaczego jej nie pomóc? Ze statystyk przeprowadzonych w 1999 roku przez Stowarzyszenie Romów w Polsce wynika, że co trzeci badany Rom nie ukończył szkoły podstawowej, a zaledwie 43% wykonywało pracę zawodową. Od tego czasu minęło sporo lat, lecz nie wiadomo, czy te wskaźniki w jakikolwiek sposób się zmieniły, gdyż nie ma danych pozwalających to sprawdzić. Jednak biorąc pod uwagę podejście Polaków do Romów oraz ich stosunek do nas, zastanówmy się: czy mogły się one w dużym stopniu zmienić? Nietolerancja wobec Romów jest ogromna. Nie ułatwiamy im życia, gdy potrzebują pomocy. Ale nie każdego z nich należy traktować tak samo. Są jednostki, jak wcześniej wspomniana kobieta, które chcą normalnie funkcjonować w miejscu, w którym żyją. Taka osoba nie ma łatwego życia, na każdym kroku opinia o niej kształtowana jest przez stereotyp. Nawet w urzędzie, gdzie pracownicy powinni zachowywać się tak samo w stosunku do każdego człowieka, bez względu na jego pochodzenie. Problem podejścia do Romów nie występuje tylko w Polsce, ale i w całej Europie; wszędzie, co wykazują badania, spotykają się oni z dyskryminacją. Czy nie możemy traktować ich tak jak my byśmy chcieli być traktowani przez społeczeństwo?

fot. P. Kosowska


MAGNIFIER 2/2014

W O LN O ŚĆ K O C H A M N I E R O Z U M I E M. . . Michał Kózka

Co miesiąc każdy Naród ma w kalendarzu

swoje święto. Polacy nawet dwa razy. Listopadowe obchody Polski niepodległej zna już każdy młody człowiek, w którego żyłach płynie biało-czerwona krew (nie chodzi tutaj o krwinki). Nie wszyscy jednak przyswoili sobie datę 4 czerwca. Jedni nie uznają tego dnia za szczególny, dla drugich to upadek wspaniałego systemu, dla trzecich kolejna okazja do bojkotowania wszystkiego i wszystkich. Dwadzieścia pięć lat temu upadła Polska Rzeczpospolita Ludowa. Czwartego czerwca 1989 roku stała się rzecz wspaniała i wyjątkowa, upadł socjalistyczny kolosek na glinianych nibynóżkach. Powstała demokratyczna Polska. Jako że nie wszyscy zdają sobie sprawę z istoty rzeczy, wypada krótko przypomnieć do czego w istocie doszło: 1. Po raz pierwszy odbyły się uczciwie przeprowadzone, tajne wybory. 2. Polsce nie jest potrzebna już „bratnia pomoc” odwiecznego, wschodniego sojusznika jakim przez długie lata był Związek Radziecki. Od tej pory – co nie tak łatwo z perspektywy dzisiejszych czasów sobie wyobrazić – rząd Rzeczypospolitej Polskiej wraz z prezydentem ustala prawo i administruje krajem. 3. Nasza Ojczyzna obrała kurs na Zachód… po piętnastu latach robimy kolejny krok naprzód, jesteśmy w Unii Europejskiej. Czy komuś to się podoba czy nie kraj się rozwija.

Tyle i aż tyle. To zmiany polityczne ale jak sam o sobie ustami Przemysława Gintrowskiego i Jacka Kaczmarskiego mawiał Witkacy: „polityka dla mnie to w krysztale pomyje…” dla nas też, a więc sprawy dyplomatyczne odłóżmy na bok. Co po ćwierćwieczu zmieniło się w nas, Narodzie? Czym jest zdobyta przez naszych Ojców w pocie czoła wolność (a raczej Wolność)? Można mnożyć przykłady, kiedy wspomniana swoboda została zatracona. Skąd to się wzięło? Trzeba wziąć pod uwagę fakt, iż transformacja ustrojowa nie przeszła ani w ogóle, ani w jednostce. Widnieje jedynie „na papierze”. W głowach obywateli tamtego czasu nic się nie zmieniło. W dalszym ciągu polityk kradnie, Żyd to oszust i krętacz, dla którego deko handlu lepsze jest niż kilogram pracy, a ktoś odmienny niech lepiej trzyma się z dala. Takie wzorce przekazywane z pokolenia na pokolenie nie tylko są powielane, ale – co przerażające – zyskują na znaczeniu. Dzięki, nazwijmy to fachowo, stereotypom ludzie lepiej radzą sobie w codziennym życiu. Niektórzy mogą oburzać się, że sięgam po tak daleko idące uogólnienia. Na swoją obronę chcę podkreślić, że oceniam ogół społeczeństwa, nie jednostkę, choć z tą – śmiem twierdzić – również nie jest dobrze. Popatrzmy dookoła. Czyż nie ci sami ludzie raz powołują się na słowa Jana Pawła II – wzorzec tamtych czasów (nomen omen nie jedyny) – innym razem szydząc, nienawidzą innych? Reasumując: jesteśmy zniewoleni przez hipokryzję i stereotypy. Co dalej? Dalej jest już tylko gorzej. O ile światopogląd jest rzeczą zmienną, wszak tylko krowa zdania 13


nie zmienia, to coraz groźniej wygląda terroryzowanie jednych przez drugich. Jakikolwiek sąd odmienny od większości jest od samego początku wyszydzany i odrzucany przez rządzącą większość. Wolność słowa zamiast rosnąć w siłę gnije. Przywoływana jest tylko wtedy kiedy któryś z dziennikarzy, artystów czy celebrytów poważnie narozrabia. Na dyskusję w wolnym kraju nie ma miejsca. A jeżeli już pole rozmowie – jakimś cudem! – zostanie oddane, to przecież zawsze można powiedzieć, że wolność jednych nie może odbywać się kosztem drugich. Wolność ograniczona, a co to za wolność? Ale jakiż piękny byłby świat gdyby jedynym problemem była kwestia rozmowy. Terror nie ujawnia się jedynie w dyskusji i polemice, tam gdzie odczuto brak miejsca dla słownych argumentów pojawiła się pięść, a ta z czasem zagarnęła sobie większość przestrzeni życiowej. Idąc ulicą po zmroku bardzo łatwo o guza, zwłaszcza w wielkich miastach. Kiedy chcemy przejść drugą stroną drogi, iść swoją ścieżką, albo kiedy po prostu jesteśmy. Ktoś zagarnął kolejną sferę życia. Grozi pięścią

i zawsze wygra. Można przecież wrócić taksówką jednej z wielu korporacji (przecież mamy kapitalizm!) ale czy podporządkowanie się innym – w szczególności tym złym – to dalej jest wolność? Co miesiąc każdy Naród ma w kalendarzu swoje święto. Polacy nawet dwa razy. Codziennie słyszymy, że ktoś komuś coś ukradł, kogoś obraził, pobił, zgwałcił, czy zabił. Takie rzeczy zdarzały się również w PRL-u. Nawet często, obywatel słyszał o tym albo nic, albo niewiele. Prawda. Ale teraz miało być inaczej, to teraz trwa już od ćwierćwiecza... Każdy z nas miał być wolny. Zamiast tego tkwimy w wolnościowej matni powtarzając co jakiś czas frazesy. Jedni czując swobodę odbierają ją drugim. Po dwudziestu pięciu latach żyjemy w czasach braku zgody i kompromisu na cokolwiek. Bez zrozumienia istoty rzeczy egzystować się nie da. Na pewno jest jakieś wyjście. Może wolność jednostki osiągnąć da się tylko jednością ogółu? Może czas wreszcie zacząć od siebie? Może od teraz?

rys. Kinga Ziembińska

14


15


S ŁO W I A Ń S K I ZI EW Mundek Koterba

Niedawny medialny triumf piosenki My

Słowianie Donatana i Cleo mógłby pozostać triumfem jaki odnosi nowy typ pralki na promocji w jednej ze świątyń konsumpcjonizmu. Utwór dzięki słodkiemu opakowaniu i uśmiechowi hostessy (w tej roli piosenkarka Cleo) z powodzeniem wyciągałby pieniądze od ludzi, których niezwykle zadowala fakt pozyskania kolejnego sprzętu z logo znanej firmy. Współcześni konsumenci zbierają markowe przedmioty jak filateliści znaczki. Z tym, że ci drudzy robią to z pasji, a nie po to, by utwierdzić siebie samych w poczuciu, że pną się coraz wyżej po drabinie społecznej (cóż za iluzja!). Takim towarem łechcącym „strasznych mieszczan” mogłaby pozostać wyżej wspomniana piosenka. Byłby to co prawda towar ani specjalnie luksusowy, ani pierwszej potrzeby. Oddajmy mu jednak słuszność – nadawałby się w sam raz na szkolną dyskotekę w gimnazjum. Niestety są tacy, którzy chcieliby przekonać odbiorców kultury, że „My Słowianie” to prawdziwy rarytas. Na temat Donatana i Cleo przeczytałem ostatnio kilka artykułów w Internecie. Zmusiłem się też do uważnego posłuchania ich przeboju, a właściwie naszego narodowego przeboju. Tak – utwór „My Słowianie” to podobno rzecz inspirowana ludowością, a przez to bardzo… słowiańska. Donatan podobno sięga tam, gdzie „nie sięga wzrok”, a w jego twórczości dostrzec można to

16

czego nie widział „orła cień”. Na portalu Newsweeka Dawid Karpiuk – jak sam o sobie pisze „fan prawicowej publicystyki” (co nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla braku gustu muzycznego) – w artykule o projekcie Donatana, sprzedaje czytelnikom myśli na poziomie adekwatnym do tematu (artykuł można przeczytać pod linkiem: http://muzyka.newsweek.pl/don-donatan---slowianski-bit,101305,1,1.html). Jego tekst jest tym samym czym Słowianki Donatana i Cleo – produktem kultury masowej mającym za zadanie dogodzić konsumentom. Stosunek tego dziennikarza do utworu muzycznego – mającego być częścią kultury czy popkultury (w każdym razie przedmiotu zainteresowania estetyki) – to stosunek konsumenta do produktu. Opisywanie takich relacji w ogóle mnie nie interesuje. Jednak bardzo zszokowało mnie coś innego, a mianowicie zdanie dziennikarza o kultowej płycie przypominającej nasz rodzimy folklor jaką jest „ojDADAna” Grzegorza Ciechowskiego. Zaliczenie jej do „nieszczęśliwej tradycji czerpania z ludowości” i przeciwstawienie rzekomo czerpiącemu z tychże źródeł Donatanowi jest absolutnym nieporozumieniem. Ciężko w ogóle jakkolwiek się ustosunkować do tych absurdalnych tez. Można jedynie się zastanawiać czy „to jeszcze jest głupota czy już zdrada?”


MAGNIFIER 2/2014

Nie wiem z czego czerpie Donatan, ale na pewno nie z ludowości. Muzycznie z folklorem nie ma to nic wspólnego. Kilka dźwięków skrzypiec wiosny nie czyni. Odwołań w tekście też żadnych nie znalazłem. Znalazłem za to bardzo stereotypowe przedstawienie kobiet, motyw jakby przejęty z gangsterskich filmów. Słowianki Donatana bardziej przypominają dziewczyny rodem z brytyjskich girlsbandów niż te z cechami naszych protoplastek. Według tekstu piosenki, to niby tylko Słowianki wiedzą jak kręcić „tym co mama w genach dała”. To rzeczywiście tajemna wiedza wzbudzająca zazdrość w kobietach innych nacji… Niestety ową wiedzę tajemną wykradł nam cały świat i poruszanie tym, o czym jęczy Cleo nie można uznać jedynie za niewielką dewiację kobiet z Europy Wschodniej. Wbrew temu co sądzą przedstawiciele legalistycznego – wobec prawideł kultury kapitalistycznej – dziennikarstwa na etacie w Newsweeku, lub innym brukowcu dla pensjonarek, jest wiele polskich zespołów odtwarzających muzykę i teksty z naszej odległej przeszłości. I robią to naprawdę w sposób budzący zachwyt. Jako jeden z pierwszych uczynił to wspomniany wyżej Grzegorz Ciechowski, który w bardzo wyważony sposób połączył ludowość z muzyką rockową i elektroniczną. Był to, jak na owe czasy (1996 r.), pomysł niezwykle odważny i oryginalny. W nowej estetyce muzycznej usłyszeliśmy teksty, po które sięgnięto do źródeł kultury ludowej – niezwykle zresztą piękne i szczere. Aby być bliżej prawdziwego wizerunku Słowianek – a nie tego spreparowanego przez Donatana – wystarczy posłuchać choćby kilku piosenek Kapeli ze Wsi Warszawa. W nich przedstawione są kobiety o silnej osobowości, niejednokrotnie łamiące kulturowe schematy w jakie próbuje wepchnąć je fallocentryczny świat. Twór-

czość Donatana robi coś zupełnie przeciwnego: kumuluje w kobietach to, co chcą widzieć w nich mężczyźni. Perspektywa pozostaje ta sama – męska. Kobietę traktuje się jak bardzo smaczny wikt na męskim spotkaniu w knajpie. „Ten kto widział i próbował ten wie”. W piosence „My Słowianie” jest kicz, jękstęk i ziew, jest oczywiście seks (epatują nim naturalnie same kobiety), ale nie ma właściwie żadnych „elementów ludowych”, których dopatrzył się Dawid Karpiuk. Musiało mu się przywidzieć. Po finale Eurowizji, w którym – przypomnijmy raz jeszcze – wygrała reprezentantka Austrii Conchita Wurst, a wygrała tylko dlatego, że miała brodę, zaczęto z dumą i uznaniem patrzyć na muzyczne Słowianki. Że niby Donatan i Cleo to taka fajna, heteronormatywna para artystów, ostoja normalności. Po obejrzeniu ich występu można ironicznie stwierdzić: „Tak było naprawdę, oto prawdziwe oblicze Słowianek, które dostają orgazmu podczas ubijania masła.” Nie wiem czy jest coś bardziej sztucznego od udawania orgazmu. Te nasze fajne Słowianki to po prostu zwykły produkt, tak sztuczny jak cała Eurowizja, wspominany wcześniej artykuł z Newsweeka i zachowanie Conchity podczas ogłaszania wyników. Choć akurat sukces Conchity, mimo że niesprawiedliwy (były lepsze wykonania), cieszy z jednego powodu. Dzięki niemu można było po raz kolejny zobaczyć grymasy moralnych i obyczajnych polityków, którzy w programach śniadaniowych pytani o sukces Austriaczki odpowiadali: „Ale proszę, tylko nie przy jedzeniu”. Nareszcie ktoś napluł im do tych ośmiornic i kawiorów. Dlatego warto zapuścić brodę dla Conchity!

rys. Kinga Ziembińska

17


SŁU CH O W I SK O NA MIARĘ FILMU Katarzyna Tkaczyk

Intuicyjnie chyba każdy z nas jest w stanie

wyjaśnić, czym są. Na słuchowiska radiowe, bo o nich mowa, składa się tekst odczytywany przez aktora, a także efekty dźwiękowe i muzyka. Tradycyjnie kształtem przypominały dramat, jako że kolejne kwestie wygłaszano jedna po drugiej, bez udziału jakiegokolwiek narratora. Jego funkcję pełniły natomiast dźwięki: stukot obcasów, skrzypienie drzwi, szum deszczu czy wiatru. Odgrywany tekst początkowo był pisany specjalnie na potrzeby scenariusza (stąd też inna nazwa całego przedsięwzięcia: dramat radiowy), jednak dosyć szybko sięgnięto po adaptacje powieści, dramatów teatralnych, a nawet poezji. Jednym z najsłynniejszych zagranicznych słuchowisk była radiowa adaptacja opowiadania Herberta Georga Wellsa pt. Wojna światów z 1938 r. Co ciekawe, radiosłuchacze z New Jersey odebrali to jako rzeczywisty reportaż z ataku Marsjan na Ziemię i w ten sposób wybuchła panika. Istnieje nawet pomnik rzekomego lądowania Obcych na naszej planecie. Jak się zdaje, w Polsce słuchowiska nie budziły aż takich emocji, choć zjawisko to, zwane za Witoldem Hulewiczem teatrem wyobraźni, nieobce jest polskiej kulturze. Początków dramatu radiowego w naszym kraju należy szukać w okresie międzywojennym. Pierwszym polskim słuchowiskiem była adaptacja Warszawianki Stanisława Wyspiańskiego przygotowana przez Alojzego Kaszyna, a nadana na żywo 29 listopada 1925 r. Od tego czasu powstało mnóstwo dramatów radiowych, z których najsłynniejsze były chyba cykliczne audycje w Programie Drugim Polskiego Radia. 18

Żródło: https://www.facebook.com/SoundTropezStudios

Adaptowano różne dzieła – prozę, dramaty, poezję, co było powszechnie uznawane za normalne. W końcu większość dzieł wykorzystujących słowo ma potencjał, nazwijmy to, słuchowiskowy. Czy jednak na pewno? A co z komiksem? Czy można zrobić słuchowisko z komiksu? Jak się okazuje – można. Warszawskie studio nagraniowe i postprodukcyjne Sound Tropez w ostatnich latach w błyskawicznym tempie powiększa grono fanów, sprzedając profesjonalne adaptacje trzech serii komiksów. Zaczęło się od Walking Dead – komiksu autorstwa Roberta Kirkmana, Charliego Adlarda i Cliffa Rathburne'a. Serial na jego podstawie bije rekordy popularności na całym świecie. Głównym bohaterem już dwudziestotomowej serii jest Rick


MAGNIFIER 2/2014

Żródło: https://www.facebook.com/SoundTropezStudios

Grimes – policjant, który po groźnym postrzale budzi się w szpitalu i odkrywa, że znana mu rzeczywistość nie istnieje. Integrując się lub walcząc z napotkanymi ludźmi Rick wraz ze swoją grupą stara się przetrwać w pełnej zagrożeń i zrujnowanej rzeczywistości po apokalipsie zombie. Temat ten jest, delikatnie mówiąc, oklepany – w popkulturze od ładnych kilku lat trwa moda na tę wizję. Walking Dead jest jednak nietypowy, bo jako jedyny tak mocno ukazuje wewnętrzne konflikty zwykłych ludzi w obliczu tak przerażającej katastrofy. Dylematy i rozterki moralne, problemy z zaspokojeniem podstawowych potrzeb oraz stopniowe upadlanie się, dramatyczne przemiany bohaterów – to tylko kilka z poruszanych w serii wątków. Korzystając z popularności serialu studio Sound Tropez postanowiło pójść za ciosem i stworzyć słuchowisko właśnie z tego komiksu. Opracowano scenariusz pierwszej części, zatrudniono aktorów (m.in. Annę Dereszowską, Marię Seweryn, Jacka Rozenka czy Szymona Bobrowskiego) i nagrano ją, a następnie zaprezentowano. Internet oszalał. Zasłuchani we wspaniale odegraną opowieść, okraszoną bardzo realistycznymi dźwiękami (na przykład łamanych kości czy rozrywania ofiary na strzępy) oraz klimatyczną muzyką fani serialu (ale nie tylko oni) głośno domagali się więcej. Oto kilka komentarzy z facebo-

okowego profilu Sound i interpunkcja oryginalne):

Tropez

(ortografia

Paweł W. (13 kwietnia 2013) Mamy nadzieję że będzie równie dobrze. Słuchowisko pobiło serial! Maurycy N. (6 maja 2013) świetna robota! znakomicie się tego słucha. Jakub S. (4 czerwca 2013) Zaczynam budować Wam na działeczce ołtarzyk, w lipcu położę kamień węgielny, a w październiku oddam do użytku i czekać będę na liczne pielgrzymki zombiefanów Waszej pracy :D Nie tylko jednak Walking Dead zostało słuchowiskiem. Sięgnięto także po inne znane komiksy – Conana Barbarzyńcę oraz Thorgala. Pierwszy z nich, bazujący na twórczości Roberta E. Howarda i jego naśladowców, przez fanów został przyjęty równie ciepło, ale nie tak, jak Walking Dead. Również podziwiano kunszt, z jakim dokonano adaptacji komiksu, lecz znalazło się też wielu, którzy skrytykowali nowe dzieło studia Sound Tropez. Do tej pory Conan Barbarzyńca uznawany jest za słuchowisko dobre, ale gorsze od słynnego poprzednika. W tym czasie mogło się nasunąć pytanie czy 19


tak już zostanie? Mówi się, że w każdym człowieku jest materiał na jedną powieść. Być może Sound Tropez właśnie wyczerpało swój potencjał i już nie wróci do formy z jaką wystartowało? Na szczęście w październiku ekipa z warszawskiego studia nagraniowego ponownie pokazała co potrafi. Powrócili w wielkim stylu. Jedenastominutowa próbka nowego dzieła studia – adaptacji kultowego Thorgala, autorstwa Grzegorza Rosińskiego i Jeana van Hamme'a – niemal natychmiast została uznana za fenomenalną. Powtórzyła się sytuacja, która miała miejsce po premierze Walking Dead – zachwyceni fani głośno domagali się (i wciąż to robią) kolejnych części. Jeden z nich na stronie http://audioteka.pl, gdzie można zakupić słuchowiska Sound Tropez, pisze:

Ekipa z Sound Tropez jeszcze raz pokazała, na co ją stać. Po nieco (ale tylko nieco!) słabszym Conanie słuchowisko na podstawie komiksu Rosińskiego i van Hamme'a ponownie zachwyca. Wspaniale dobrani aktorzy (między innymi: Jacek Rozenek w roli tytułowego Thorgala, Maria Niklińska jako Aaricia, Sonia Bohosiewicz odgrywająca Silvię czy Arkadiusz Jakubik w roli Gandalfa Szalonego), muzyka w tle, odgłosy – to wszystko połączone w zachwycający miks szturmem zdobyło serca słuchaczy, którzy ponownie proszą o więcej. Nie ma w tym nic dziwnego. Dzieła studia Sound Tropez to prawdziwe perełki – słuchając kolejnych tomów Walking Dead, Thorgala czy nawet teoretycznie słabszego Conana Barbarzyńcy, można poczuć się jak w kinie. Zupełnie jak pisała supern0va – wystarczy zamknąć oczy i słuchać supern0va uważnie by bez wychodzenia z domu oglądać pod Wow! Zamykam oczy, słucham i przed powiekami najlepszej klasy film. oczyma mam kadry z komiksu. Ależ to jest piękna historia... Świetnie zagrane (Jakubik!), doskonała muzyka i efekty. Czekam na kolejne!

Żródło: https://www.facebook.com/SoundTropezStudios

20


MAGNIFIER 2/2014

Gdy fikcja przer a dza si ę w rzeczy w i sto ść Klaudia Chwastek

Zazwyczaj fikcja literacka kończy

nie dotyczy wyłącznie książek, ale też filmów, komiksów, gier, czasem nawet się dla czytelnika wraz z ostatnim prze­ gwiazd muzyki. czytanym słowem w książce. Gdy autor nie przewiduje kontynuacji, być może Jak? Po co? I dlaczego? zastanowimy się nad tym, co przeczyta­ Fan fiction to, mówiąc najogólniej, opowialiśmy, i na tym koniec, ewentualnie jesz­ dania, które mogą dotyczyć wszystkiego, co jest cze parokrotnie zajrzymy do tej pozycji, przedmiotem zainteresowań fanów. Autor nie jest przeczytamy ją jeszcze kilka razy albo niczym ograniczony. Jednym z największych serwrócimy do ulubionych fragmentów. Co wisów fanowskiej twórczości jest fanfiction.net. w sytuacji, gdy lektura nie kończy się tak Można tam znaleźć twórczość bardzo różnorodną: jak byśmy chcieli? Wierni i nienasyceni od anime, przez filmy, gry, seriale telewizyjne, po miłośnicy np. Harry’ego Pottera pewnie książki. Największą popularnością cieszy się seria wiedzą, że istnieje coś takiego jak fan o Harrym Potterrze. Opowiadania tworzą fani fiction. Jest to twórczość fanów, która

rys. Kinga Ziembińska

21


Screen z fanfiction.net

z różnych zakątków świata. Cel mają jeden – przedstawić swoją wizję. Taka historia nie zawsze jest ciągiem dalszym. Czasami prezentowany jest bieg wydarzeń alternatywny do tego w książce. Można ukazać zupełnie inny świat, dopisać wątki poboczne, odmiennie zakończyć, napisać nową wersję historii albo przedstawić zupełnie inny paring, czyli zestawienie bohaterów. Choć to i tak tylko podstawowe możliwości. Aby zaprezentować wszystkie rodzaje ff, trzeba by przeprowadzić dogłębne badania, gdyż fanowskiej twórczości jest naprawdę bardzo dużo. To nie tylko publikacje na fanfiction.net, ale także blogi, fora i inne portale, które ukazują amatorską twórczość. Kto tworzy? Ciężko określić przedział wiekowy, zajmują się tym zarówno nastolatkowie, jak i osoby, które od dawna mają dowód w portfelu. Są to ludzie, tak zafascynowani tym czymś, że zdecydowali się pisać, ale nie do szuflady. Piszą, tworzą, wymyślają i dzielą się efektami z innymi, oczekując konstruktywnych komentarzy – zarówno tych pozytywnych, jak i negatywnych. Doskonalą swoje dzieła, biorą pod uwagę rady czytelników, by osiągnąć jak najwyższy poziom, by ich opowiadanie stało się najlepsze i najchętniej czytane. Autorzy zrzeszają się, formują różnego rodzaju teamy, stowarzyszenia i, ogólnie mówiąc, trzymają się w kupie, napędzają siebie nawzajem i dzielą się konstruktywną krytyką. A wszystko to czasami przypomina dobrze prosperującą firmę. Świetni graficy, którzy zrobią

22

odpowiednią okładkę, korekta tekstu, aby nie zdarzały się błędy, czasem nawet osoba, która przygotuje filmik odnoszący się do opowiadania. Niemożliwe? A jednak, i nie mówimy tu o Ameryce tylko o polskim świecie fan fiction. Czy to w ogóle ma sens? Ciężko odpowiedzieć na to pytanie. Dla osób żyjących w świecie wyobraźni z pewnością tak. Mogą się nie tylko wykazać, ale jeszcze zdobyć nowych przyjaciół. Pisanie fanfików to też w pewnym sensie pójście na łatwiznę: są gotowi bohaterowie o określonym wyglądzie, posiadający konkretne cechy charakteru. Gdyby ktoś chciał napisać coś autorskiego, musiałby wszystko wymyślić od podstaw. Tutaj bohaterowie są gotowi, wystarczy wsadzić ich w pewne ramy, postawić przed nimi jakieś cele, do których dążą w opowiadaniu i historia gotowa. To też swego rodzaju sposób na doskonalenie warsztatu – twórczość podlega krytyce czytelników, a to chyba najlepszy motywator, jaki może istnieć. Wszystko działa non profit. Zdarza się i tak, że teksty zostają wydane, a potem stają się bestsellerami, bo i takie przypadki się trafiają. Z punktu widzenia zwykłego śmiertelnika, który nigdy w życiu nie tknął fanfika i go to nie interesuje, a nawet nie wie, jak to prosperuje, pewnie to bezsens, strata czasu, ale ludzie, którzy tworzą, znajdują nowych znajomych, z niektórymi nawiązują przyjaźnie i to długotrwałe. Na pewno nie uważają, że to bez sensu.


MAGNIFIER 2/2014

Kanon czy non­kanon? Można się nad tym zastanowić. Z jednej strony to całkowita bzdura, wyciągać bohaterów ze świata, w którym „żyją”, bo to zupełnie traci swój urok. Oczywiście lekkie naruszenia kanonu, czyli pierwotnej wizji, zawsze się znajdą, ale czy całkowita zmiana tamtego świata powinna mieć miejsce? Tutaj można się kłócić – dla jednego będzie to niedopuszczalne, dla drugiego zaś okej. Ale wiele zależy od tego, w jakim fandomie się pisze. Gdy weźmiemy bohaterów Harry’ego Pottera i osadzimy ich w normalnym, niemagicznym świecie, będzie to całkowicie bezcelowe. Cała magia, która tak owładnęła potteromaniaków, traci sens – przecież dla tej magii wszystko istnieje. Tak samo z Jackiem Sparrowem czy Doktorem House’em – jeśli wyciągniemy ich z pierwotnego świata, ich istnienie staje się bezcelowe, nieuzasadnione i nudne. Inaczej może być ze Zmierzchem i choć na temat całej sagi powiedziano wiele (niekoniecznie dobrego), to w świecie ff saga o wampirach plasuje się na drugim miejscu, tuż za Harrym Potterem, a kanon całkowicie odstaje od pierwowzoru. Dlaczego? Z jednej strony – ile można pisać o wampirach? Pomysły przecież w pewnym momencie się wyczerpią i wampiryzm, wokół którego zbudowana jest opowieść, stanie się nudny. Ale co zrobi wierny fan, który czuje niedosyt? Wymyśli własną historię i osadzi ją w realnym świecie, całkowicie porzuciwszy aspekt wampiryczny; przekształci bohaterów tak jak mu się podoba. To właśnie mechanizm powstawania zupełnie innych historii: pozostają tylko imiona bohaterów, ich wygląd i ewentualnie

charakter. W ten sposób nie jest się w żaden sposób ograniczonym – wolno wymyślić dosłownie wszystko. A ten wampiryzm… Przecież można o nim zapomnieć. Spacer po Hogwarcie Ale Harry Potter to nie tylko temat fan fiction. Zaburzenia między fikcją a rzeczywistością w tym przypadku można znaleźć też gdzie indziej. Google Maps oferuje nam zwiedzenie ulicy Pokątnej. Mamy specjalnie wybudowany Hogwart, wmontowany w ścianę peronu na King’s Cross wózek, który powinien nas przenieść na peron numer 9 i ¾. Jest nawet wirtualny Hogwart (ten oficjalny jest jeden: www.pottermore.com), w którym każdy może zostać przydzielony do odpowiedniego domu i zdobywać dla niego punkty. Można sobie zadać pytanie, czy tworzenie sztucznego świata, o którym marzą fani, jest dobre. Zaciera się granica między realnym a fikcyjnym światem, a fani nadal łudzą się, że pewnego dnia na okiennym parapecie zobaczą sowę z listem z Hogwartu. Oczywiście większość ludzi jest w stanie odróżnić fikcję od rzeczywistości i nie zatracą się w tym świecie w nieskończoność. Ale są też tacy, którzy do ostatnich chwil trwają w przekonaniu, że magia istnieje. Niestety rzeczywistość jest dla nas okrutna – gdy machniemy patykiem i krzykniemy „Lumos!”, nie zobaczymy światła wypływającego z jego końca.

Screen z pottermore.com

23


Klingoni Hogwart to tylko jeden z wielu przykładów. Fanom Star Treka nieobcy są pewnie Klingoni. Choć rasa została wymyślona wyłącznie na potrzeby serialu, to w wyobraźni fanów przetrwała i wciąż się rozwija, żyje własnym życiem. Język klingoński jest najlepiej rozwiniętym sztucznym językiem. Od 1992 roku istnieje Instytut Języka Klingońskiego, który zajmuje się badaniami nad tym językiem i nad kulturą istot władających nim. Istnieją klingońskie wersje Wikipedii i Google, na ten język przetłumaczono nawet Biblię, Epos o Gilgameszu czy Hamleta. Zrobiono coś więcej niż w przypadku Harry’ego Pottera – ta wymyślona kultura funkcjonuje w rzeczywistym świecie i nadal się rozwija. Świat Klingonów bardzo różni się w tym aspekcie od świata czarodziejów, którego nie da się urzeczywistnić – nie posiadamy przecież magicznych mocy, które moglibyśmy wykorzystać. Star Wars Są też Gwiezdne Wojny – historia stworzona przez Georga Lucasa – i fani, którzy oszaleli na ich punkcie. Nie chodzi tu tylko o kwestie zlotów, wspólnych inscenizacji, przebierania się za bohaterów i udawanie, że się nimi jest – szaleństwo posunęło się już do tego stopnia, że powstał kościół Jedi. Podobno dołącza do niego coraz więcej członków, a w Anglii jest to już siódme wyznanie pod względem liczby wiernych. Członkowie tego kościoła uważają, że to moc i energia łączą wszystko we wszechświecie. Na ile są to wygłupy, a na ile prawdziwa wiara? To kolejny przykład na to, jak

fikcja miesza się z rzeczywistością. Czym innym są spotkania fanów i przebieranki, czym innym traktowanie tego wszystkiego poważnie. Fikcja czy rzeczywistość? Wszystko jest niegroźne, ale do pewnego momentu. Pisanie opowiadań i chęć czytania o swoich ulubionych bohaterach to przecież nic złego. Jeśli uwielbiamy książkę, film czy komiks, a mamy własną wizję na ich temat, możemy ją w jakiś sposób urzeczywistnić. Jednak taka miłość czasami przeradza się w pewnego rodzaju obsesję, uzależnienie. Czy przenoszenie tego świata fikcji w rzeczywistość – tak jak w przypadku Klingonów – jest sensowne? To nie dotyczy jednostek, tak samo jak zainteresowanie kościołem Jedi. Oczywiście ludzie są różni, niektórzy są w stanie odróżnić jeden świat od drugiego, ale dla innych ta granica czasami się zaciera. Czy to nie ucieczka w zmyślony – niekoniecznie przez nas samych – świat? Można uznać, że bycie we własnej wyobraźni jest bezpieczniejsze, ale czy na pewno? Opowiadania opowiadaniami, ale zainteresowanie kościołem Jedi i językiem klingońskim to zupełnie inna sprawa. Problem jest jeden – zacieranie granic między dwoma światami, funkcjonowanie w fikcji wraz z innymi ludźmi i utrzymywanie relacji z nimi. Pisanie fan fiction to szansa dla przyszłych pisarzy, którzy w ten sposób mogą wyrobić sobie pióro i nauczyć się poprawnie konstruować opowiadania. Należy jednak pamiętać, że to wszystko jest fikcją. Bo czasami ta cienka linia może ulec zatarciu.

Screen z Google Maps

24


MAGNIFIER 2/2014

# SELFI E Paulina Kosowska

S

elfie to, dla niewtajemniczonych, zdjęcie autoportretowe wykonywane za pomocą trzymanego w ręku aparatu fotograficznego lub coraz częściej telefonu komórkowego. Niejednokrotnie jest to ujęcie swojego odbicia w lustrze lub z wyciągniętej ręki. Stało się ono nieodłącznym elementem mediów społecznościowych: Facebooka, Twittera i przede wszystkim Instagrama, ponieważ tworzone jest przede wszystkim z myślą o umieszczeniu zdjęcia na tych portalach. Selfie zostało według Oxford English Dictionary słowem roku 2013. Mało osób wie jednak, że jedną z pierwszych osób, które zrobiły sobie zdjęcie za pomocą lustra była wówczas trzynastoletnia Księżna Anastazja Nikołajewna. Miało to miejsce w roku 1914. Wykonała selfie by wysłać je do przyjaciela, zupełnie nieświadoma faktu, że w XXI w. będzie to jedna z najpopularniejszych form uchwycenia własnego wizerunku. Co doprowadziło do tak ogromnej popularności tej formy autoportretu? W dużej mierze rozwój techniki, dzięki któremu narzędzie do fotografowania ma przy sobie niemal każdy w postaci telefonu czy tabletu. W całym zjawisku wyczuwam też odrobinę narcyzmu i szczyptę samozachwytu. Najważniejsze jest przecież, aby ukazać się na nich tylko z dobrej strony, w markowej odzieży i – oczywiście – jeśli zdjęcie przedstawia nasze lustrzane odbicie, musi się na nim znaleźć także modny telefon! Autorzy selfie coraz częściej wychodzą ze swo-

ich czterech ścian – wykonują zdjęcia na koncertach, meczach, plażach w drogich kurortach czy w luksusowych samochodach. Po co to wszystko? By pokazać na co nas stać, jakie barwne życie prowadzimy i z kim się spotykamy. A wszystko przypieczętowane musi być setkami like’ów, bo przecież musimy pokazać światu naszą popularność! Obecnie chyba każdy ma na swoim koncie minimum jedno selfie. A kto jest najpopularniejszym twórcą tego typu zdjęć wśród sławnych osób? W Polsce na pewno Dawid Woliński, polski projektant mody, który zgromadził na swoim profilu na Instagramie ponad 45 tysięcy obserwujących i zasłynął ze zdjęć w windzie. Do grona popularnych użytkowników tej aplikacji należy wliczyć także polską modelkę, Anję Rubik, blogerki, na czele z Jessicą Mercedes, Charlize Mystery czy Maffashion. Najpopularniejszym zdjęciem selfie w 2014 r. jest zdjęcie z rozdania Oskarów. Wśród osób znajdujących się na nim możemy wyróżnić: Ellen DeGeneres, Bradley’a Coopera, Jennifer Lawrence, Julie Roberts, Brada Pitta i wiele innych osób. Co przyniesie ten rok selfie? Czy zastąpi ją jakieś inne zjawisko? Czas pokaże, a póki co let me take a selfie!

freepik.com

25


K o n ce r t k o n ce r t i j e szcze r a z m u zy k a ! Michał Kózka

Od lat powtarzamy tę samą starą śpiewkę:

w Polsce kulturalnie nic się nie dzieje. Mantryczne repetycje przyczyniły się u znakomitej większości do wykształcenia poglądów na temat sztuki, a szczególności muzyki. Do pewnego momentu było to przeświadczenie trafne. Dziś, osobę prezentującą tak skrajnie mediewalne poglądy, śmiało możemy zbyć podśmiechując się spontanicznie pod nosem. Jeżeli chcemy wyprowadzić ją z błędu możemy, a nawet musimy, wyrecytować mu rozpiskę najważniejszych wydarzeń minionego półrocza, doprawiając ją o kilka zbliżających się koncertów. Na początek gwiazdy, które odwiedziły Polskę w minionym półroczu. Jedenastego czerwca w Łodzi zagrała legenda heavy metalu - Black Sabbath. Grupa, trasą po Europie, promowała swój nowy album zatytułowany „13”. Dzień później, również w Łodzi zagrali klasycy blues rocka: Aerosmith. Uwagę fanów muzyki popularnej przykuł Orange Warsaw Festival, na którym koncertowali między innymi: The Prodigy, David Guetta, Kings of Leon oraz Limp Bizkit i Queens Of The Stone 26

Age. Dwudziestego ósmego czerwca w Sali Kongresowej polskiej publiczności zaprezentował się Tom Jones znany z tego, że jest znany, a także z megahitów She’s a Lady, czy Sex Bomb. Niedawno zakończył się Heineken Open’er Festival, a jednym z headlinerów tego wydarzenia był znakomity – jak zawsze – Pearl Jam. Co równie ciekawego wydarzyło się dla innych fanów koncertów? Na początek coś dla sympatyków thrash metalu. Jedenastego lipca na Stadionie Narodowym na jednym koncercie wystąpili Metallica oraz Anthrax. Na ochłodę trochę ballad Katie Meluy, dwa dni później. Warte uwagi są też letnie stolice muzyki: Jarocin (18–20 lipca) oraz najwspanialszy Kostrzyn nad Odrą (jubileuszowy Przystanek Woodstock od 31 lipca do 2 sierpnia). Po wakacyjnych wypoczynkach warto wpaść do Łodzi, tam trzeciego listopada swój koncert – po raz kolejny w Polsce – zagra Lenny Kravitz. Dwa dni później w stolicy małopolski wystąpi mistrz nad mistrze: Sir Elton John, a siedemnaście dni później – Slash (były gitarzysta Guns N’ Roses – przyp. red.).


MAGNIFIER 2/2014

Czy ktoś jeszcze śmie narzekać? Trzeba przyznać, że bardzo dużo rozmaitych gwiazd coraz częściej decyduje się na koncertowanie w naszym kraju. Dlaczego? Mamy do zaoferowania podobne warunki jak w innych krajach (i nie mowa tu tylko o państwach europejskich). Powstają nowe sale koncertowe: Atlas Arena w Łodzi, Kraków Arena. Dalej ma się świetnie jedyny w swoim rodzaju katowicki Spodek. Coraz więcej w Polsce festiwali plenerowych: wspomniane Orange Warsaw Festi-

val, Heineken Open’er, Przystanek Woodstock, czy Jarocin. Dobrze mają się mniejsze, równie oblegane wydarzenia kulturalne: poznańska Malta, Festiwal Muzyki Filmowej oraz Off PLUS Camera w Krakowie. Możemy być dumni z naszego kraju! Malkontentom zawsze będzie źle. Dość gadania, w drogę! Na koncerty!

rys. Kinga Ziembińska

27


M ó j przy ja ci el

a lk o h o l Mateusz Wierzba

P

iję ze znajomymi whisky i zastanawia mnie jedna rzecz. Co do cholery jest w tym alkoholu, że tak ludzi pociąga? No przecież nie smak. Bo gdyby tak było, to pilibyśmy dla smaku benzynę. Choć w sumie zalewanie do pełna wewnętrznego baku, nie byłoby najtańszą rozrywką. Więc o co chodzi, się pytam? Niestety – lub może stety – ludzie zaczęli w alkoholu postrzegać swoiste wybawienie. Od trosk, zmartwień, obowiązków. To trochę jakby powierzyć Putinowi walkę o poszanowanie praw człowieka. Sięgając do historii, możemy dowiedzieć się, że skłonności do alkoholu nie narodziły się w nas z dnia na dzień. Odkąd tylko powstało pismo datujemy również powstanie alkoholu. Ludy pierwotne traktowały napoje wyskokowe jako lekarstwo. Więc gdyby tak głębiej się zastanowić, a słowo głębiej nie jest użyte tutaj bynajmniej bez przyczyny. Alkohol po dziś dzień służy nam jako lekarstwo. Codziennie terapii poddaje się znaczna część Polaków. I rzadko zdarza się by któryś z cierpiących narzekał na skutki uboczne. Poza kacem oczywiście. „Ej, zaraz zaraz, a czy alkohol ma w ogóle inne skutki uboczne? ” – Mógłby zapytać ktokolwiek zainteresowany. Gdyby 28

oczywiście taki się znalazł. Więc informuję, zgodnie z treścią niektórych podręczników wychowania do życia w rodzinie. Do skutków ubocznych alkoholu należy marskość wątroby oraz nieplanowana ciąża. Dlatego też jutro rano skonsultuję się z najbliższym ginekologiem, który poinformuje mnie jak należy się zabezpieczać przed alkoholowym zapłodnieniem. Będąc już przy temacie alkoholu, to spotkałem w swoim życiu ciekawe stwierdzenie. Mianowicie ktoś kiedyś powiedział, że najlepszym alkoholem jest piwo. W zasadzie jest tutaj sporo racji. Jeśli można uznać, iż najlepszym sportem jest krykiet, autem Toyota Yaris, a politykiem Janusz Korwin Mikke, to można dzisiaj uznać już każdy nonsens. No cóż, tak to już bywa w świecie zdominowanym przez płynną substancję. Niektórzy wcale się jej nie poddają (tzw. abstynenci). Nie wiedząc, że uciekając od niego jest zupełnie inaczej niż myślą. Inni natomiast pożądliwie spożywają każdą możliwą kropelkę. Stając się zniewolonym w procentach człowiekiem. Dlatego apel ode mnie jest krótki i nad wyraz nomen omen czysty. Pij z umiarem, a jeśli już umiar osiągnąłeś – to i za to się napij.


MAGNIFIER 2/2014

LE TN I PI K N I K N A

G O LG O CI E

Michał Kózka

Letnie upały, rozkwitająca zieleń i przede

wszystkim długie dni to powody dla których większość imprez kulturalnych cieszy się ogromnym zainteresowaniem. Poznański festiwal Malta jest jednym z najważniejszych kulturalnych wydarzeń świata. Od 2009 roku Malta zyskała status międzynarodowego festiwalu kulturalnego, urzekając nie tylko poznaniaków, ale również wszystkich, którzy interesują się kulturą wysoką. Nic nie trwa wiecznie, bo cień jaki na losy wielkopolskiej Malty rzuciła sztuka Rodrigo Garcii, a raczej kontrowersje z nią związane, spowodował wybrzmiewanie się złowrogiego veto, które tępo grać będzie jeszcze wiele lat… Co takiego wydarzyło się w Poznaniu? Albo zapytajmy inaczej: co takiego wydarzyć się miało? W tej edycji Malty wystawiana miała być sztuka wspomnianego Rodrigo Garcii nosząca dwuznaczny tytuł: Golgota Picnic. Przedstawienie prezentuje krytykę współczesnego społeczeństwa nastawionego na konsumpcję, marnotę dzisiejszej egzystencji. Proponuje w zamian refleksję nad człowiekiem oglądając go przez czarne okulary, dekonstruuje tym samym osobę Jezusa Chrystusa. Syn Boży przedstawiany jest jako antyspołeczny szaleniec, mizantrop bez poczucia wspólnoty i chęci życia, owładnięty rządzą panowania, pyszny królewicz tego świata. Na sztukę składają się cztery monologi, przerywane raz po raz koncertem Josepha Haydna pt. Siedem ostatnich słów Jezusa na krzyżu. Scenę pokrywa niezliczona ilość hamburgerowych bułek, z rzadka wśród tego gąszczu widać leżące nagie ciała. Kilka tygodni przed rozpoczęciem planowanej premiery spektaklu do głosu doszły sprzeciw i oburzenie. Ludzie reprezentujący środowiska katolickie z niesmakiem i wstrętem wypowiadali się o Garcii, a nie zezwalając na wystawienie spektaklu pikietowali przed gmachem Rady Miasta Poznania. Co ciekawe na ich czele stanął abp Stanisław Gądecki – przewodniczący konferencji episkopatu Polski – mówił: „jedyną formą,

która, powiedzmy, ucięłaby całą sprawę i zamknęła ten spektakl jest protest ogólnopolski, który by groził zamieszkami na co by policja nie mogła się zgodzić”. Niektórzy wzięli sobie słowa arcybiskupa do serca i zaczynając od pogróżek w Internecie, skończyli na szarpaninach przed teatrami, w rękach oraz sercach dzierżąc sztandary prawdziwej Polski. Po drugiej stronie barykady z hasłami wolności tworzenia stanęli artyści. Ci, żądali wystawienia Golgoty, nie zgadzając się na jakąkolwiek cenzurę. Andrzej Wajda powiedział, że jeżeli uzna, iż spektakl jest niewłaściwy to rzecz jasna warto wypowiedzieć się po uprzednim obejrzeniu sztuki. Reżyser nie godzi się natomiast na cenzurę prewencyjną, bo jak powiedział: „to jest groźne, nie róbcie tego!”. Pytam, dlaczego ktokolwiek śmie wypowiadać się na temat jakiegokolwiek wydarzenia kulturalnego nie znając jego treści?! To tak jakby mając w rękach książkę oceniać ją po okładce, znając rozpiskę utworów oceniać koncert, a patrząc na ilość piosenek płytę. Dlaczego w wolnym od dwudziestu pięciu lat państwie cały czas istnieje cenzura? Ta ma coraz więcej nazw: polityczna poprawność, uczucia religijne itd. Nie zaprzeczam, że nie istnieje coś takiego jak uczucia religijne. Jak tylko walczyć z przedwczesnym osądzaniem i dyskutowaniem o dziele (o zgrozo!) nie znając jego treści. Jeżeli sztuka Garcii obraża Twoje uczucia religijne to dyskutuj na ten temat, zbierz ludzi o podobnych poglądach, którzy będą stanowić większość społeczeństwa i zablokuj wydarzenie. Możesz to zrobić bo jesteś wolnym człowiekiem, bo żyjesz w demokracji. Jest jedno ale: musisz pozwolić wypowiedzieć się innym, musisz dać sztuce się wypowiedzieć. Musisz wiedzieć o czym jest sztuka. Tego dowiesz się tylko i wyłącznie oglądając spektakl. Tekst sztuki Garcii jakiś czas temu, na znak protestu z cenzurą opublikowała „Gazeta Wyborcza”. Bardzo dobrze się stało, choć w dzisiejszych czasach coraz częściej teatr stanowi hybrydę dziedzin sztuki, sam scenariusz nie wystarczy do pełnego zrozumienia istoty rzeczy. Można obawiać się czy przesłanie (a o to właśnie chodzi w artyzmie!) zostanie należycie odczytane. Zawsze lepiej wiedzieć coś, zamiast nic. Wtedy można zacząć dyskutować. Jerzy Owsiak komentując burzę jaka została rozpętana wokół Golgoty proponował aby przeciwnicy sztuki stworzyli spektakl, który byłby odpowiedzią na utwór Garcii, bo to rozwija sztukę wysoką. Protestujący byli autorami i zarazem aktorami czarnej komedii pełnej groteski i absurdu w jednym akcie. Niestety… Złowrogie veto rozbrzmiewa. Oby jak najkrócej. 29


PIECHOTĄ DO

INDII Patryk ma tylko 22 lata, a już odbył wyprawę do Indii autostopem. O odważnej podróży, szczęściu i docenianiu tego, co się ma, z młodym podróżnikiem rozmawiała Paulina Kosowska.

30


MAGNIFIER 2/2014

31


Skąd pomysł na podróż autostopem do Indii i kiedy on się zrodził? Myślę, że nie było konkretnego bodźca, dzięki któremu zdecydowałem się na tę podróż. Już w dzieciństwie sporo wyjeżdżałem - głównie z mamą w góry. Zawsze się interesowałem podróżami. Często przeglądałem jakieś blogi podróżnicze, dużo czytałem. I tak wpadł mi w oko Jedwabny Szlak. Zacząłem szukać więcej informacji o krajach, przez które przebiega i właściwie przez ponad dwa miesiące wracałem do tego tematu, ale nie z myślą, by tam pojechać, tylko raczej z powodu zainteresowania tematem. Aż w końcu, nie wiem naprawdę kiedy, stwierdziłem, że może by się tam wybrać? I to też jeszcze nie było na sto procent. Po prostu zaczęła mi krążyć po głowie myśl: „a może kiedyś tam pojadę”. I starałem się dowiedzieć coraz więcej o tego rodzaju podróżach. Aż w końcu podjąłem decyzję o wyprawie, na około cztery miesiące przed wyjazdem. Zrobię to, zrobię to na sto procent.

A jakie były Twoje największe obawy związane z wyjazdem? Generalnie chodziło o takie techniczne sprawy. Nie wiedziałem na przykład, ile pieniędzy będę potrzebował, bo skąd miałem zgadnąć, jakie w danym kraju są ceny, co mnie może spotkać? Więc jakoś się starałem odszukać w Internecie te informacje, ale było bardzo ciężko. Musiałem to oszacować i liczyć, że mi wystarczy. O żadne niebezpieczeństwa się nie obawiałem.

Nie bałeś się, że w pojedynkę może Ci się coś stać? Nie, ja nie mam po prostu takich obaw. Dopiero potem, w trakcie podróży, w jakimś kraju ktoś mi uświadomił, że faktycznie nie byłoby zbyt ciekawie, gdybym się poważnie rozchorował. Nie zdarzyło mi się to na szczęście, mimo że w krajach, które odwiedziłem, jest większe ryzyko zachorowania. Wtedy lepiej byłoby mieć osobę, która się tobą zaopiekuje. Aczkolwiek wcale o tym na poCzy wcześniej podróżowałeś już autosto­ czątku nie pomyślałem. Oczywiście miałem ze sobą podstawowe leki, głównie na biegunkę, i zrobiłem pem? Przed tym wyjazdem miałem za sobą około 10 tys. szczepienia. Chociaż bardziej zmusiła mnie do nich km podróży stopem. To wcale nie jest tak dużo. mama. Głównie były to przejazdy po Polsce i raz z kolegą pojechaliśmy na Węgry, do Budapesztu. Mieliśmy Co było najtrudniejsze w przygotowa­ jeszcze pojechać do Słowenii, ale ostatecznie nie niach tutaj, w Polsce? dojechaliśmy. Kiedyś wracałem z Amsterdamu do Największym problemem do rozwikłania była Polski. Głównie jednak były to trasy nad polskie kwestia wiz, bo musiałem mieć ich w sumie osiem. morze i z powrotem albo na Woodstock i z powro- Wszystkie musiały się ze sobą zgrywać. To było bardzo trudne, czysta walka z biurokracją. Ambatem.

32


MAGNIFIER 2/2014

33


34

sada zabiera paszport na dwa tygodnie i nie da się z tym nic zrobić. Część wiz wyrobiłem w Polsce, resztę w drodze - miałem przy tym dużo szczęścia. Dwa razy byłem w takiej sytuacji, że mało brakowało i nie dostałbym jej. A to z kolei zburzyłoby cały plan dalszej podróży. Zawsze była jakaś alternatywa, ale wiele bym stracił, wiele by mnie ominęło. Dojechałbym pewnie do Indii, lecz wielu krajów nie mógłbym odwiedzić. Ale na szczęście się udało!

miejscowości, do której chciałbym pojechać, chociaż czasami i na to robili wielkie oczy, które pytały, czego ja od nich chcę. Później już, jeśli ktoś się uśmiechał, to wsiadałem do samochodu i przytakiwałem, gdy mówiono do mnie w obcym języku. Można do tego przywyknąć. Trzeba jakoś rozładować atmosferę, nawet gdy nie ma komunikacji na poziomie werbalnym. W niewerbalny sposób jest to możliwe, np. uśmiechem lub potakiwaniem. Innego wyjścia nie ma. Trzeba się wyluzować.

A co z barierą językową? Bo w krajach, które odwiedziłeś, angielski nie jest języ­ kiem dominującym. W wielu krajach można się porozumieć po angielsku, ale są też kraje, np. byłego Związku Radzieckiego, gdzie angielski nie funkcjonuje. Jako Polacy mamy szczęście, bo jesteśmy w stanie zrozumieć rosyjski i dość szybko możemy się go nauczyć. Teraz już nie pamiętam żadnych słów, ale podczas pobytu w Gruzji czy później w Uzbekistanie, czy w Turkmenistanie, gdy mówiono do mnie po rosyjsku, to rozumiałem i z czasem byłem w stanie nawet odpowiedzieć. W tych krajach używałem „rosyjskiej improwizacji” i jakoś przechodziło. Natomiast kraje, w których ani angielski, ani imitacja rosyjskiego nie wchodziły w grę (np. Turcja albo Chiny), były dla mnie komunikacyjnie bardzo ciężkie. Właściwie jak łapałem stopa i ktoś się zatrzymywał, to próbowałem wypowiedzieć nazwę

A który z krajów, które odwiedziłeś, wspominasz najmilej? Do którego bar­ dzo chętnie byś wrócił? Myślę, że do Pakistanu. Generalnie im bardziej rozwinięta turystyka, tym bardziej przyjezdnych ludzi traktuje się jako źródło pieniędzy. To zabija gościnność. A, jak wiadomo, Pakistan jest dosyć problematycznym krajem. Nie ma w nim praktycznie w ogóle turystyki. Przez dwa miesiące, będąc tam, spotkałem może czterech czy pięciu obcokrajowców. Jest to praktycznie nic w porównaniu z tym, że w Indiach pierwszego dnia widziałem od razu piętnastu. Gdy w Pakistanie ludzie widzą kogoś o białej twarzy, chcą go znakomicie ugościć, zaprezentować się tak, by jak najlepiej zapamiętał ich kraj. I to faktycznie widać. Nawet jeśli ktoś jest strasznie biedny, robi, co w jego mocy. W górach jakiś mężczyzna potrafił mówić po angielsku, zaprosił mnie do swojego domu, do takiej


MAGNIFIER 2/2014

lepianki: ognisko na środku, garnek z kawą nad A czy w stosunku do któregoś z krajów ogniem. I przyjął mnie, dał śniadanie. Bieda pisz- miałeś największe oczekiwania, wyjeż­ dżając z Polski? czy, a gościnność ogromna. Raczej nie, to jest taka moja zasada, że raczej nie W jaki sposób odnajdywałeś miejsce na stwarzam sobie oczekiwań. Przeważnie jak się ma wysokie oczekiwania, to nawet jeśli rzeczywistość nocleg? Wyrobiłem sobie kilka takich zasad. Najlepiej zna- będzie bajeczna, będziemy średnio zadowoleni. Ja leźć miejsce przed zachodem słońca, bo później zupełnie nie stwarzałem sobie oczekiwań, po prosprawa jest utrudniona. Generalnie starałem się stu jechałem i byłem gotowy na to, co się wydarzy. zawsze znaleźć jakąś trawę, co jednak często nie było możliwe w krajach pustynnych. Próbowałem Czy w planach masz już jakąś kolejną postawić namiot tak, żeby temu komuś idącemu podróż? ulicą lub chodnikiem nie chciało się do niego po- Mam taki zamysł [śmiech], ale nic konkretnego. dejść. Chodziło o to, by nikt mi nie przeszkadzał. Właściwie myślę, że następną podróż odbędę do Spałem głównie w namiocie. Kilka razy też, np. Afryki, też autostopem. Ale nie mam konkretnie w Indiach, spałem na dworcu. Do stolicy Iranu, Te- jakiegoś planu, które kraje odwiedzę albo kiedy to heranu, przyjechałem o trzeciej w nocy i byłem już zrobię. To jest po prostu taki cel: następna podróż tak zmęczony – a nie było żadnej przestrzeni, – Afryka. gdzie mógłbym rozbić namiot – że znalazłem jakąś dwupasmową drogę: dwa pasy w jedną stronę, pas A co z Australią, bo to chyba nie był zieleni i dwa pasy w drugą stronę. Położyłem się na pierwotny plan podróży? tym pasie zieleni i tak spędziłem noc. Gdy jest się Był to pierwotny plan, tylko ludzie po prostu nie zmęczonym, to naprawdę można spać w każdych zostali o tym poinformowani na blogu. Nie byłem warunkach. Najbardziej martwiłem się o plecak, bo pewien, czy tam dotrę; wiedziałem, że do Indii dobez niego nie mógłbym kontynuować podróży. jadę, bo to było do zrobienia. Miałem zorganizoCzasami zdarzało mi się spać w hostelach. Z tym wane wizy. Z tą Australią nie było pewne, czy mi nie ma problemu, jedyną trudnością jest znalezie- się to uda, czy wystarczy pieniędzy. Miałem okrenie noclegu w takich miejscach, by cena była odpo- ślony budżet. Założenie było takie, że wykorzystam większość i w Indiach zostanę prawie bez wiednio niska. pieniędzy. Tak też się stało, dlatego powrót stam35


tąd do Polski nie wchodził w grę. Nie było mnie na niego stać. Ale na lot do Australii tanimi liniami wystarczyło. Poleciałem tam, po drodze zwiedzając Singapur i Malezję. Założenie było takie, żeby w Australii zarobić na bilet powrotny i w miarę możliwości odrobić koszty całej wyprawy. Nie miałem konkretnych planów, co tam będę robił. Wiadomo, jest to kraj rozwinięty, więc cokolwiek by nie robić, to się dobrze zarobi, może nawet trochę lepiej niż na zachodzie Europy. Przyjechałem do Australii i zacząłem szukać. Z racji tego, że nie miałem pozwolenia na pracę, bo posiadałem wizę turystyczną, jeździłem na rowerze po okolicy i szukałem pracy na budowie, pytając, czy nie potrzebują pomocy. Po kilku dniach dostałem telefon, że otrzymałem dorywczą pracę. Jeden dzień pracy dawał mi finansową możliwość pobytu tam o dwa tygodnie dłużej! Zwiedzałeś Australię czy raczej skupiłeś się na pracy? Na początku byłem skoncentrowany na zarabianiu pieniędzy, gdyż po prostu nie miałem ich zbyt wiele. Później faktycznie miałem jakieś plany, żeby

36

pojeździć po kraju, ale ostatecznie ich nie zrealizowałem. Po trzech tygodniach pracy znalazłem człowieka, który zajmuje się relokacją jachtów, czyli z jednego miasta do drugiego transportuje jachty na zlecenie właścicieli. Skontaktowałem się z nim, a on akurat potrzebował załogi. Tym sposobem z Adelaide do Perth popłynąłem jachtem. A wcześniej, z Perth do Adelaide dostałem się z pomocą autostopu, jadąc przez właściwie całą Australię, około 2600 km. Ale to była tylko wielka równina. Na początku tej drogi stałem osiem godzin i czekałem, aż ktoś mnie zabierze. W końcu trafił się chłopak z Holandii, taki w moim wieku mniej więcej. Kolejny raz los się do mnie uśmiechnął! A co z powrotem do Polski? Generalnie wiza turystyczna do Australii jest na dwanaście miesięcy i każdy pobyt nie może przekraczać trzech miesięcy. Więc kiedy zbliżała się ta granica, musiałem wylecieć z Australii i wrócić z powrotem. Nieważne, do jakiego kraju, ważne, by opuścić Australię i odnowić wizę na kolejne trzy miesiące. Wybrałem Indonezję, Bali. Fajna wyspa.


MAGNIFIER 2/2014

Z kolegą, którego poznałem, polecieliśmy tam na tydzień. Wypożyczyliśmy skutery, pojeździliśmy po wyspie. Kiedy wracałem, na lotnisku zaproszono mnie na kilka pytań. Akurat to jest rutynowa czynność. Zadają kilka pytań, by się upewnić, czy nie ma przekrętów. Poprosili, bym dał im telefon i dostęp do Facebooka. Właściwie wszystko działo się szybko i nie pomyślałem, żeby tego nie robić. A w telefonie i na Facebooku miałem wiadomości do znajomych, że pracuję, ile zarabiam, itp. Spraw-

dzili to. Wtedy wiedziałem już, że zostanę usunięty z Australii. Oni chcieli, żebym się przyznał, że pracowałem i u kogo pracowałem. Wtedy mój pracodawca mógłby zostać ukarany, ale zaparłem się, że nic im nie powiem. Ostatecznie anulowano mi wizę, trafiłem do ośrodka oczekiwania na deportację, a później odesłano mnie do Niemiec, do Frankfurtu. Stamtąd także wróciłem do domu autostopem. Nikt nie wiedział, że wracam, prócz jednego znajomego. Zorganizował on spotkanie grupy najbliż-

37


szych znajomych. Zaskoczenie na ich twarzach było takie, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem. Zamurowało ich po prostu. Gdybym ich poinformował, wszyscy byliby niby zadowoleni, ale nie byłoby elementu zaskoczenia. Masz kogoś, kogo poznałeś w podróży i utrzymujesz z nim do tej pory kontakt? Żyjemy w epoce Facebooka, więc grono znajomych na tym portalu znacznie się powiększyło o ludzi, których po drodze poznałem. Ale regularnie rozmawiam tylko z trzema osobami: dwoma, które poznałem w Australii, i z chłopakiem z Pakistanu, u którego mieszkałem przez miesiąc. Praktycznie wszędzie z nim chodziłem, zżyliśmy się ze sobą. Większość jednak to były przelotne znajomości, na kilka godzin. Czasem ktoś towarzyszył mi przez kilka dni, ale to też nie było wystarczająco dużo czasu, by stworzyć relację na dłużej.

Podróże kształcą. Czego Ty nauczyłeś się podczas tych kilku miesięcy? Nauczyłem się przede wszystkim doceniać to, co mam tu i ogólnie, co mamy w Polsce. Bo my jesteśmy trochę narodem narzekającym na to, co nas otacza. Patrzymy na zachód Europy, gdzie żyje się znacznie lepiej, porównujemy go do Polski. Ale jest jeszcze cała potężna reszta świata i w żadnym z krajów, które odwiedziłem w Azji, nie jest lepiej niż w Polsce. Wszędzie ludziom żyje się gorzej, a w niektórych miejscach naprawdę bardzo źle. I, co ciekawe, w wielu tych miejscach ludzie mają mało, a wydają się być szczęśliwi. Posiadają mniej, ale są zadowoleni z życia. Starałem się złapać tę ideę i przenieść ją tutaj, żeby odrzucić materializm, brać życie jakim jest i doceniać je po prostu.

Więcej o podrózach Patryka możecie dowiedzieć się z jego strony: http://backpacker.com.pl/ oraz na https://www.facebook.com/backpackercompl

38



N O W A H U TA P E E R E LO W S K I T W Ă“ R Klaudia Chwastek

fot. Klaudia Chwastek

40


MAGNIFIER 2/2014

fot. K.Chwastek

Nowa

Huta – peerelowski twór. Miasto robotnicze, stworzone od zera w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Chyba marzenie każdego ar­ chitekta – zaprojektować całe miasto od podstaw. Powstało zgodnie z zasa­ dami socrealizmu, które obowiązy­ wały w latach 1949–1956. Plac Centralny o idealnym kształcie. Wszystko perfekcyjnie funkcjonalne, proste, bez zbędnych ozdobników. W końcu to PRL. Dzisiaj Nowa Huta to jedna z dzielnic Krakowa, która została do niego przyłączona 1 stycznia 1951 roku. Gdy porównamy ją z innymi dzielnicami, jest diametralnie różna od reszty miasta. Dziesięciopiętrowe bloki z wielkiej płyty, mnóstwo zieleni i ciche alejki, po których obecnie spacerują starsi ludzie – Ci robotnicy – pracownicy kombinatu metalurgicznego im. Lenina, dla których w PRL-u powstało to miasto, by mięli gdzie mieszkać. Nie uświadczymy tu tłumów turystów, hałasu i samochodów stojących w korku. Jeśli wejdziemy w alejki pomiędzy tymi ogromnymi blokami, zastaniemy ciszę oraz spokój – jakby zupełnie inną rzeczywistość. Plac Centralny, Aleja Róż, Arka Pana to jedne z chyba najbardziej charakterystycznych miejsc Nowej Huty, które każdy skojarzy. Jednak nie wszyscy są w stanie doce-

fot. K.Chwastek

41


fot. K. Chwastek

nić architekturę i wygląd Nowej Huty. Dla niektórych będzie brzydka, bezwartościowa; dla innych zaś to ideał urbanistyki. Ale to niegdysiejsze miasto, a obecnie dzielnica, ma też swoją historię. Pomnik Lenina przy Alei Róż – pewnego rodzaju symbol, jednak nie był akceptowany przez wielu mieszkańców, więc próbowano go zlikwidować i to kilkakrotnie, m.in. poprzez podłożenie materiałów wybuchowych. Aż w końcu się udało – oficjalnie w grudniu 1989 r. Lenin pożegnał się z Nową Hutą, zaś sam pomnik skończył u jakiegoś kolekcjonera.

Symbolem, i to bezwzględnym, jest też Arka Pana. Kościół – bardzo długo jedyny kościół w Nowej Hucie – o który walczyli mieszkańcy i ostatecznie go wywalczyli. Ogromny, swym wyglądem przypominający Arkę Noego. Jest zwieńczony krzyżem, który góruje nad drzewami zielonej Nowej Huty i jest widoczny z daleka. Pierwotnie nie było planów na postawienie tam jakiegokolwiek kościoła. Miasto miało stać się socjalistyczne – bez Boga. Aż w końcu, po licznych problemach, w roku 1977 Karol Wojtyła poświęcił tę świątynię, o powierzchni 1800 m2.

fot. K. Chwastek

42


MAGNIFIER 2/2014

fot. K. Chwastek

43


fot. K. Chwastek

44


MAGNIFIER 2/2014

fot. K. Chwastek

Jest też przecież Plac Centralny – centrum socrealistycznego miasta, dzisiaj można by zaryzykować i powiedzieć, że nieco zapomniane, ale pozostała przecież architektura czyli budynki z lat 50., które nawiązują do renesansu i baroku. To wszystko miało być idealnym miejscem dla ludzi. Czy dzisiaj coś pozostało z tej peerelowskiej Nowej Huty? Bardzo wiele. Można odnieść wrażenie, że wszystko zatrzymało się w czasie – i Plac Centralny i bloki, cała architektura tak typowa dla PRL-u. Tylko ludzie – trochę starsi. Już nie robotni-

cy, a emeryci. Siedzący na ławkach, wygrzewający się w słońcu, liczący kolejne upływające dni. Już nie ma dzieci bawiących się na trzepakach. Zostało w większości tylko to starsze pokolenie, razem z blokami z wielkiej płyty, ciche alejki i zupełnie inny świat. To tam w dalszym ciągu zastaniemy małe mieszkanka oraz meblościankę – tak charakterystyczną dla PRL-u. Już nie ma pomnika Lenina, ani kombinatu noszącego jego imię. Pozostali tylko ludzie i budynki. Pozostała też historia tego miejsca, jego urok.

fot. K. Chwastek

45


fot. K. Chwastek

46


47


Cyfropolis, czyli trans w chmurze bitowej Katarzyna Tkaczyk Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie

Inscenizowanie

dramatu stworzonego przeszło sto lat temu z pewnością nie jest zadaniem łatwym. Wyspiański napisał Akropolis w 1905 roku – jeszcze w zniewolonej Polsce, doświadczonej szeregiem nieudanych powstań, wciąż przesiąkniętej romantycznym mesjanizmem. W tamtej rzeczywistości katedra wawelska, gdzie rozgrywa się akcja dramatu, była symbolem. Z estetyki architektury gotyckiej wiemy, że ten typ budowli nie był jedynie miejscem kultu – jego ład i harmonia, piękno i proporcje symbolizowały porządek świata, boski akt stworzenia. Każdy element gotyckiej katedry dopełniał całości, rozwijał ją. Taką właśnie katedrę znał Wyspiański i, jak twierdzą literaturoznawcy, według tego klucza zbudował też swój najbardziej zagadkowy dramat. W związku z tym można powiedzieć, że na spójną całość tego dzieła składa się wiele elementów, które ze sobą współgrają i uzupełniają się. Spektakl na podstawie utworu Wyspiańskiego można wystawić na scenie na kilka sposobów. Podjęło się tego zadania już wielu reżyserów, między innymi Kazimierz Dejmek (1959, Teatr Nowy w Łodzi) czy Jerzy Grotowski (1962, Teatr 13 Rzędów w Opolu); ocierająca się o skandal adaptacja tego drugiego przenosi akcję do obozu koncentracyjnego Auschwitz. Akropolis, którego premiera odbyła się 30 listopada 2013 roku na Dużej Scenie Teatru Starego w Krakowie, to kolejna 48

próba zmierzenia się z trudnym i genialnym zarazem dziełem Wyspiańskiego. Reżyser Łukasz Twarkowski podszedł do tekstu dramatu w dosyć swobodny, niecodzienny sposób. Zamiast silić się na dosłowne odtworzenie literackiego pierwowzoru, postawił na współczesną, a nawet, można rzec, futurystyczną adaptację. Naszpikowany techniką spektakl, pełen dziwnych, często niezrozumiałych koncepcji, porywa widza w szalony, schizofreniczny taniec, cybernetyczny trans, gdzie nic nie jest takie jakie znamy z rzeczywistości. Czy jednak w widzu pozostaje coś oprócz ogłupienia i niepokoju? Wygląd sceny już od pierwszych chwil zapowiadał intrygujące widowisko. Surowe, wręcz ascetyczne dekoracje budziły wątpliwości i prowokowały pytania. Po prawej stronie dwa kwadratowe, przeszklone boksy, na środku sceny maty gimnastyczne, a po lewej – ukośna, srebrząca się ściana. Zwraca uwagę jeszcze jeden element – wielki ekran zawieszony nad sceną, właściwie przyćmiewający resztę dekoracji. Gdzie w tej rzeczywistości scenicznej miejsce na Wawel Wyspiańskiego? Jak się szybko okazuje – nie ma, bo też nie takie było założenie reżysera. Akcja nie dzieje się w katedrze, gdzie, według wizji Wyspiańskiego, anioły ożywały dostojne postacie z rzeźb, gobelinów i arrasów. Teraz przemierzamy cyfrowy zapis, patrzymy na niego niejako od podszewki, przedzierając się przez chmurę bitową


MAGNIFIER 2/2014

systemu. Chorego, zainfekowanego systemu, pełnego błędów. Miejscem akcji jest dysk twardy skażony potężnym wirusem, który – jak każdy wirus – dąży do zniszczenia plików, do uniemożliwienia ich poprawnego odczytania przez replikację oraz, ogólnie rzecz biorąc, do przejęcia kontroli nad komputerem. W spektaklu obserwujemy „urządzenie”, które właśnie tego doświadcza. Reżyser miał pewną koncepcję – przenieść Akropolis Wyspiańskiego w rzeczywistość cyfrową i potraktować go jako zarażony wirusem system. Pomysł ten jest oryginalny i w gruncie rzeczy sensowny. W dzisiejszych czasach miejscem pamięci nie są katedry, pomniki, grobowce – ich miejsce zajął Internet i terabajty danych zapisanych na dyskach. Idąc dalej tym tokiem rozumowania, można przyjąć, że Akropolis to właśnie taki zapis, zbiór plików, folder z przeszłości. Łukasz Twarkowski postanowił ukazać ten katalog jako zainfekowany dziwnym wirusem, a przez to niemożliwy do zrozumienia. Czy jednak w ten sposób reżyser nie pokazał nam, że po prostu nie uchwycił sensu tekstu? Przed analizą tego problemu trzeba sobie uświadomić, z czym mamy do czynienia. Omawiany spektakl to widowisko współczesne, utrzymane w pewnej określonej konwencji – tutaj jest to, jak wspomniałam, objęty wirusem system. Nie można o tym zapomnieć, w przeciwnym razie popadnie się w morderczą pułapkę rozpaczliwego poszukiwania fabuły. Ta ścieżka jest całkowicie błędna. W Akropolis konkretna fabuła nie istnieje. Ciąg przyczynowo-skutkowy jest zaburzony, a nawet, można powiedzieć, że w ogóle nie występuje. Kolejnych scen nie należy zatem ze sobą łączyć, powinno się rozpatrywać je oddzielnie. Gdy zapada ciemność, uwaga widzów kieruje się na oświetloną scenę. Zupełnie jak w filmach Alfreda Hitchcocka, spektakl zaczyna się mocnym i pozornie oderwanym od rzeczywistości epizodem. „Nie jesteś moim bratem. Jesteś błędem. Ciebie nie ma. Tego bólu też nie ma. Przegrałeś. Nawet jeśli teraz do mnie strzelisz i tu będzie krew, to i tak nic się nie wydarzy…” – mówi Jakub (w tej roli Zbigniew Kaleta), a w chwilę później rozlega się strzał. To Ezaw (w którego wcielił się Bogdan Brzyski), stojący tuż za nim, strzela – całkowicie zmieniając zakończenie biblijnej opowieści o synach Izaaka. Później wkracza technika – na wielkim ekranie nad sceną, przy akompaniamencie niespokojnej, elektronicz-

nej muzyki wyświetlają się krótkie, zmontowane wcześniej filmiki. Aktorzy w psychodelicznych białych pomieszczeniach, odziani w utrzymane w jednym stylu kostiumy, wykonują proste czynności kojarzące się z zachowaniem pacjentów szpitala psychiatrycznego. Najbardziej z konceptem całego spektaklu powiązana była scena, w której Małgorzata Hajewska-Krzysztofik gra w kości z… systemem. Wydźwięk tego fragmentu był jasny – we współczesnym świecie człowiek utonął w nowych mediach, a jego towarzyszem, partnerem i oknem na świat jest komputer. Podobne wrażenie odnosi się przez cały – długi, bo ponad dwugodzinny – spektakl. Obserwując kolejne postaci, widzimy nie żywe osoby, lecz awatary snujące się po cybernetycznym świecie danych. Stykają się one z pofragmentowaną przeszłością, wchodzą ze sobą w relacje, ale nic z tego dla nich nie wynika, bo nie mają przed sobą żadnej przyszłości. Widać, że reżyser miał na spektakl konkretny pomysł – łatwo można także zauważyć, które elementy literackiej bazy do tego konceptu nie pasowały. Zmysłowy pierwszy akt stworzony przez Wyspiańskiego w Akropolis Twarkowskiego został niemal całkowicie pominięty. Rozgrywa się gdzieś w tle, w ciemności, a jedyne, co dociera do widzów, to niemal niezrozumiały szum głosów zlewających się ze sobą. Czwarty akt także gdzieś zniknął. Zamiast nich ukazane są środkowe części dramatu Wyspiańskiego – najwidoczniej zatem to one najlepiej pasowały do konceptu reżysera. Ukazując jedynie losy Hektora, Andromaki, Heleny i Parysa oraz Priama i Hekuby w pierwszej części spektaklu, a po przerwie przechodząc do adaptacji opowieści o Jakubie i Ezawie, Łukasz Twarkowski sprytnie ominął problematyczne wątki, które w finalnej wersji mogłyby być uznane za odegrane niezręcznie. Zamiast nich dodane są sceny, które zapewne miały rozszerzać pierwotną bazę literacką. Trzeba jednak przyznać, że niektóre z nich były raczej nietrafione – na przykład nieco nieapetyczna scena, w której Hekuba (w tej roli Iwona Budner) zachłannie je arbuza. Ten moment ani nie ma odniesienia do dzieła Wyspiańskiego, ani niczemu szczególnemu nie służy w samym spektaklu. Nie można nie wspomnieć też o pomyśle z założenia dobrym, który jednak został zniszczony przez nadgorliwość reżysera. Mowa tutaj o zapętlaniu scen.

49


Wirus, który wkrada się do systemu komputeowego, może robić wiele rzeczy; jedną z nich jest tworzenie kopii plików. Jeżeli Akropolis miał być przedstawieniem systemu chorego, to sam pomysł z powieleniem niektórych scen jest trafiony. Po pierwsze taki zabieg wzmocni poczucie istnienia błędu, a co za tym idzie, spotęguje w widzach niepokój. Po drugie jest to wyzwanie, przede wszystkim dla aktora. Przyjęcie konwencji zawirusowanego systemu, który powiela pliki – w tym wypadku sceny – staje niejako w sprzeczności z podstawową zasadą teatru, jaką jest efemeryczność. Jak wiadomo, przedstawienie teatralne charakteryzuje się jednorazowością i krótkotrwałością. Można powiedzieć, że żaden spektakl nie zdarza się dwa razy, ponieważ każde kolejne wystawienie tej samej sztuki, nawet przy identycznych warunkach (to samo miejsce, ta sama obsada) niesie ze sobą jakieś zmiany, większe lub mniejsze. Zagranie dwa razy w identyczny sposób tak, by nikt nie dostrzegł różnicy, to olbrzymie wyzwanie dla aktorów. Wreszcie, po trzecie, dzięki powtarzaniu scen wzmocnione zostaje poczucie zniewolenia, zapętlenia w labiryncie, z którego nie ma wyjścia. Jak widać, pomysł zasługuje na pochwały – niestety jednak, jego wykonanie już nie. Koniecznie trzeba powiedzieć, że nie ma w tym najmniejszej winy aktorów. Przeciwnie, obsada to jedna z najsilniejszych stron spektaklu. Aktorzy bardzo wiarygodnie odgrywają bohaterów pogrążonych w transie, znudzonych, ogarniętych obłędem, przerażonych, zagubionych. Szczególne wrażenie robi Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, która w roli Kasandry wykazała się olbrzymią siłą i hartem ducha. Wisząc na haku w jednym z boksów po prawej stronie sceny, zdołała jeszcze wypowiedzieć mrożącą krew w żyłach przepowiednię. Dlaczego zatem zapętlenie scen uważam za niezbyt udane, skoro aktorzy spisali się świetnie? Wina leży po stronie reżysera, a błąd, który popełnił, jest niezwykle prosty – powielane momenty są po prostu za długie. Gdyby były to krótkie fragmenty scen, zamierzony efekt – wzmocnienie niepokoju, lęku, poczucie zagubienia i niepewności – byłby osiągnięty. Powtarzanie jednak dziesięciominutowych scen jest zwyczajnie nużące. Oglądając po raz kolejny śmiejącą się opętańczo Hekubę (w tej roli Iwona Budner) czy beznamiętny stosunek płciowy Heleny (zagranej przez Martę Ojrzyńską) i Parysa (w którego wcielił się Bogdan Brzyski), widz nie czuje nic innego poza zniecierpliwieniem. 50

Ponieważ jest to zapis chorego systemu, całość jest pofragmentowana i niespójna. Czy jednak „fragmentaryczny” oznacza „wielowątkowy” i „wieloznaczny”? Pogrążając się razem z bohaterami w cybernetycznym transie, przy akompaniamencie pulsującej, niespokojnej muzyki i ostrego światła, punktowo padającego na scenę, widzowie odczuwają silny niepokój. Zanurzenie w zmedializowanym świecie, wrażenie szumu informacyjnego towarzyszące od pierwszych chwil trwania spektaklu ogłusza, ogłupia, lecz czy niesie jakiś głębszy przekaz? Czy jest w stanie dać coś, co zmieni widza? Niekoniecznie. Akropolis w reżyserii Łukasza Twarkowskiego przekazuje prawdę powszechnie znaną: w świecie pełnym technologii człowiek gubi w sobie człowieka, a tracąc kontakt z przeszłością, skreśla całą przyszłość, jaką mógłby mieć. Temat ten wielokrotnie był już poruszany, chociażby w kultowej już trylogii filmowej Matrix, z którą notabene omawiany spektakl kojarzy się bardzo mocno już od pierwszych chwil. O ile tam jednak człowiek próbował walczyć z wściekłą maszynerią, o tyle w widowisku Łukasza Twarkowskiego postaci poddają się cybernetycznemu transowi w chmurze bitowej. Przyglądając się samemu tytułowi i porównując go z literackim pierwowzorem, można stwierdzić, że jakie czasy, takie polis. W starożytnej Grecji na Akropolu mieścił się ośrodek kultu religijnego, na tym też odniesieniu bazuje Wyspiański, umieszczając akcję swojego dramatu w katedrze na Wawelu. W zniewolonej Polsce to właśnie ona stanowiła nasze święte polis. W dzisiejszych czasach te akcenty jednak uległy przesunięciu. Strefa sacrum, o ile w ogóle się ją buduje, umieszczona jest w przestrzeni cyfrowej. Co za tym idzie, nam – ludziom, dla których media są rzeczywistością, ludziom całkowicie w tych mediach zanurzonym, ludziom zafascynowanym nowymi technologiami, zachłyśniętym cyfrowością – przypadło w udziale polis cybernetyczne. Cyfropolis, po którym błądzimy jak zjawy, ogarnięci cyfrowym transem.


MAGNIFIER 2/2014

Kino środkowoeuropejskie w o b ec tr a n zy cji : 'ca su s' Ju g o sła w i a Piotr Mirocha

Ze wszystkich sztuk najważniejszy jest dla nas film W. I. Lenin

Z

aangażowanie społeczno-polityczne w sztuce było w okolicach roku 1989 w Europie Środkowej ewidentnie passé. Wszak wobec końca historii oraz końca wielkich narracji naiwnością byłoby wikłać się w cokolwiek więcej niż – a i to w najlepszym wypadku – społeczny ruch jednej sprawy. Oczywiście, specyficzny estetyzm kiełkującej polskiej ponowoczesności, opierający się na łączeniu sacrum z profanum, wysokiego z niskim, celebrujący cynizm, tzn. wybór postmodernizmu Rortiańsko-Lyotardowskiego zamiast społecznokrytycznego Foucaultowskiego – wszystko to było odpowiedzią na dekady specyficznego zaangażowania w walkę z autorytaryzmem realnego socjalizmu. Jednakże ta walka – także na ekranach kin – stanowiła również rodzaj ruchu jednej sprawy: filmy polityczne nie rozprawiały się z tematyką społeczno-ekonomiczną. Że zaś możliwy jest dobry film polityczno-ekonomiczny, to nie ulega wątpliwości: z kina światowego dość wymienić tylko Eisensteina, włoskich neorealistów czy Godarda. Nie jest wszelako celem tego artykułu wstępowanie na grząskie grunty historycznych uwarunkowań polskiego postmodernizmu, jak i w ogóle stosowności takiej kategorii. Nie jest jego celem na-

żródło: filmweb.pl

51


Jeana-Paula Godarda z fazy egzystencjalistycznej w fazę Marksowskiej krytyki społecznej. W kinematografii jugosłowiańskiej oba te punkty widzenia występowały obok siebie. Filmy Czarnej Fali naturalistycznym i krytycznym obrazem społeczeństwa szokowały konserwatywne elity Związku Komunistów Jugosławii. Dzieła te powstawały w atmosferze nadchodzącego roku 1968, rozwoju marksistowskiego humanizmu i słynnej krytyki nowej klasy Milovana Đilasa – przekształcenia się elit partyjnych w nową burżuazję, zarządzającą państwowym kapitalizmem. Pokusa sprowadzenia tych filmów do dyskursu antykomunistycznego jest silna – a jednak, skandalizujące (i uznane przez partię za anarchistyczne czy antykomunistyczne) Wczesne prace Želimira Žilnika zamyka cytat z Saint-Justa: Ci, którzy przeprowadzają rewolucję tylko do połowy, sami sobie kopią grób. Najgłośniejszy film reżysera Dušana Makavejeva, WR: Tajemnice organizmu z 1971 r. zawiera sekwencje tak antystalinistyczne – wykpiwające obyczajowy konserwatyzm Bloku Wschodniego – jak żródło: filmweb.pl i antykapitalistyczne, będące satyrą na wet komentarz dotyczący polskiej kinematografii. amerykański militaryzm. Na początku należałoby bowiem się przenieść o jaTo właśnie ta krytyka każdego z systemów kieś 700 kilometrów na południe i cofnąć do lat 60. przemocy jest charakterystyczną cechą reżyserów To właśnie wtedy w Socjalistycznej Federalnej Re- wywodzących się z jugosłowiańskiej Czarnej Fali – publice Jugosławii zaczyna się rodzić tzw. Czarna zwłaszcza Dušana Makavejeva i Želimira Žilnika. Fala – nowy ruch filmowy, który wyda przynaj- Czas jednak spytać: co różni obu tych reżyserów od mniej kilku reżyserów w sposób niesztampowy wychowanków polskiej szkoły filmowej? Jaka jest mierzących się z problemami polityczno-ekono- lekcja z owych bio- i filmografii? Otóż wydaje się, micznymi. że idzie o konsekwencję. Pozostając na marginesie Źródła Czarnej Fali to bezpośrednio francu- głównonurtowej twórczości w swojej ojczyźnie i na ska Nowa Fala, ale też nowe kino czeskie oraz pol- zachodzie, nie mieli zresztą pokusy zajęcia pozycji ska szkoła filmowa. Z jednej więc strony obecne wieszcza i Autorytetu, tak jak to przytrafiło się będzie formalistyczne poszukiwanie specyficznie paru postaciom polskiego kina. Przeprowadzając kinowego sposobu wyrazu w opozycji do hollywo- bezlitosną krytykę wszystkiego, nie mogli odczuć, że odzkiej przezroczystej narracji, z drugiej zaś – po zmianie ustroju ekonomiczno-politycznego uczynienie bohaterem postaci z nizin społecznych w Europie Środkowej wyczerpały zasób narracji, do i zwrócenie ku problemom zwykłego człowieka, których można sięgać. przedstawianym często w dialekcie aktualnej Nakręcony już na emigracji skandalizujący wówczas filozofii egzystencjalistycznej. W ramach Słodki film Makavejeva z 1974 r. stanowi w dużej drugiej z tych tendencji istotnym trendem rozwo- mierze anarchiczną, surrealizującą i sięgającą po jowym, znamiennym symbolem było przejście odważny erotyzm krytykę finansowego kapitali-

52


MAGNIFIER 2/2014

zmu, jako systemu krępującego swobodną seksualność. Pierwszy potransformacyjny film jugosłowiańskiego reżysera, Goryle kąpią się w południe z 1994 r., nie jest też w żadnym wypadku unieważnieniem dotychczasowych poglądów. Historia radzieckiego żołnierza w Berlinie zaraz po upadku muru jest jednej strony dowcipnym ukazaniem nostalgii po totalitaryzmie i jego ikonografii. Ale z drugiej strony (nie)porządek kapitalistyczny nie stanowi żadnej alternatywy: bohater filmu, Wiktor Borysowicz, ratuje z pożaru dziecko, tylko po to, by je potem sprzedać. Drugi z reżyserów, Želimir Žilnik, rozpoczął karierę w 1969 r. filmem Wczesne prace. Obraz będący pokłosiem studenckich protestów z 1968 r. i stanowiący zmetaforyzowaną, ale niezbyt zawoalowaną krytykę partyjnego biurokratycznego urządzenia państwa wywołał burzę w konserwatywnych kręgach aparatu. Žilnik zmuszony został do pracy na emigracji, w RFN zajmował się dokumentalistyką. Jak na ironię, liberalizacja nastrojów politycznych, która umożliwiła mu powrót, zbiegła się z instalacją systemu kapitalistycznego, którego Žilnik był i będzie bezlitosnym krytykiem. Już w zasadzie jego film z 1988 r. Tak hartowała się stal, obyczajowa czarna komedia o hutniku, obfituje w momenty krytyczne wobec mechanizmów kapitalizmu, jak i wobec nostalgii za „egzotyką” realnego socjalizmu. Przykładem późniejszej twórczości Žilnika może być np. obraz Stara szkoła kapitalizmu z 2006 r. – typowa dla jugosłowiańskiej Czarnej Fali mieszanina dokumentu

i fabuły, ukazująca strajki pracownicze z początku lat dwutysięcznych w Serbii. W charakterystycznym geście przerysowania przedstawia on konfrontację sojuszu robotników i młodych anarchistów z figurami rosyjskiego oligarchy, bankiera z Wall Street oraz amerykańskiego wiceprezydenta. W pozostałych swoich filmach Želimir Žilnik porusza problemy innych wykluczonych, gorzej sytuowanych grup społecznych, takich jak emigranci zarobkowi czy Romowie. Co jednak zwraca uwagę, to mocno obecne i świadome przedstawienia konfliktów ekonomicznych. I jeżeliby doszukiwać się czegoś charakterystycznego dla tego nurtu kina jugosłowiańskiego lub serbskiego, o którym mówimy, czegoś, co zupełnie nieobecne jest w filmografii polskiej, to będzie to właśnie problematyka ekonomiczna – przepracowana i swobodnie podejmowana. Nie oznacza to oczywiście, że jest to cecha całej filmowej produkcji Serbii czy innych państw postjugosłowiańskich. W kinach tych, skądinąd bardzo ciekawych i godnych uwagi, dużo jest twórczości zupełnie nie zaprzątającej sobie głowy tą tematyką. Niemniej jednak wyjątkowa żródło: filmweb.pl twórczość reżyserów Makavejeva i Žilnika, wyrastająca z wyjątkowego doświadczenia roku 1968, domaga się dziś uwagi czy przypomnienia – i to szczególnie w warunkach obecnego kryzysu oraz poczucia wyczerpania tak możliwości systemu twórczego, jak i ekonomicznego.

53


DUSZA NA PŁÓTNIE Katarzyna Tkaczyk

W

historii sztuki powstało mnóstwo autoportretów. Liczni twórcy – jak choćby Rembrandt czy Stanisław Wyspiański – przez całe swoje życie namalowali ich tak wiele, że możemy mówić o całych cyklach podobizn tych artystów, wytworzonych przez nich samych. Ciekawy jest fakt, że początki autoportretów sięgają średniowiecza, a zatem czasów, gdy obrazy czy dzieła literackie nie były podpisywane, a cała sztuka powstawała w myśl zasady ad maiorem Dei gloriam. Portret własny rozpowszechnił się w późnych wiekach średnich, czego przykładem są autoportrety budowniczych i rzeźbiarzy w dekoracji kościołów. Wczesny renesans natomiast to czas, gdy artysta wkomponowywał swoją postać w całość dzieła (jak to na przykład czynił Sandro Botticelli). W miarę rozwoju tej epoki zmieniał się sposób postrzegania twórcy – od tej chwili nie był on już rzemieślnikiem cechowym. Pojęcie artysty zaczęło, w pewnym stopniu, definiować pojęcie humanisty, „wolnego ducha” interesującego się człowiekiem we wszystkich jego aspektach.[1] Wtedy właśnie, w dobie antropocentryzmu oraz rozwoju wszystkich dziedzin nauki i sztuki, zaczęły się pojawiać autoportrety, jakie kojarzą nam się dzisiaj, czyli samodzielne dzieła, przedstawiające malarza czy rzeźbiarza w różnych życiowych sytuacjach. Jednym z pierwszych twórców, który pokusił się o całą serię autoportretów był Albrecht Dürer – norymberski malarz, grafik, rysownik i teoretyk sztuki, powszechnie uważany za najwybitniejszego przedstawiciela niemieckiego renesansu.

54

Kariera Dürera rozpoczęła się wcześnie, bo też i bardzo wcześnie pokazał swój talent. Jako syn złotnika od najwcześniejszych lat miał kontakt ze sztuką, przede wszystkim z malarstwem Jana von Eyka i Rogera van der Weydena. Narysowany przez niego w wieku zaledwie trzynastu lat doskonały autoportret, był pierwszym z serii obrazów o tej tematyce, jakie artysta stworzył w życiu.[2] Wszystkie są wspaniałe i ujawniają niebywały kunszt Dürera, jednak spośród nich zdecydowanie wyróżnia się ostatni. Autoportret w futrze, bo o nim mowa, powstał w maju roku 1500, tuż przed dwudziestymi dziewiątymi urodzinami autora. Ten stosunkowo duży, bo mający 67,1 na 48,9 centymetra obraz wykonano techniką olejną na desce lipowej. Jest to dzieło wyjątkowe – nigdy wcześniej ani nigdy później w historii sztuki (a przynajmniej na tyle, na ile ją znamy dzisiaj), żaden artysta nie ukazał się w taki sposób, jak zrobił to ten niemiecki malarz. W pierwszej chwili patrząc na to dzieło, można by pomyśleć, że mamy do czynienia z obrazem Chrystusa –- Albrecht Dürer po mistrzowsku stylizuje siebie na Syna Bożego, nawiązując do Jego tradycyjnych, późnośredniowiecznych przedstawień. Postać na obrazie ukazana jest frontalnie, patrzy wprost przed siebie, a bujne, kręcone włosy, przedzielone w połowie, opadają luźno na ramiona. Prawa dłoń, położona na piersi, mocno kojarzy się z Chrystusowym gestem błogosławieństwa. Jedynym, co budzić może dysonans w oczach uważnego widza, jest płaszcz ozdobiony futrem, popularny w dobie renesansu. To, oprócz sygnatury po lewej i napisu wyjaśniającego, kto widnieje na obrazie, umieszczonego po prawej stronie, pozwala nam z całą pewnością stwierdzić, że jest to autoportret Dürera. Gdy jednak porównamy ten wizerunek z innymi portretami własnymi malarza, dostrzeżemy cały szereg różnic – prosty, kształtny nos zamiast asymetrycznego, czy brązowe włosy, które zastąpiły naturalne, rudoblond. Artysta udoskonalił siebie na tym portrecie, by jeszcze bardziej upodobnić się do Chrystusa. Dlaczego jednak tak bardzo chciał wyglądać jak Syn Boży? W biografiach Albrechta Dürera znaleźć możemy informację, że był on człowiekiem przekonanym o swojej wartości i raczej zarozumiałym, jednak wydaje się, iż nie to było powodem ukazania siebie w taki, a nie inny sposób. Autoportret w futrze został namalowany w 1500 r., a zatem w okresie pierwszej podróży artysty do Włoch. W tamtym okresie był


MAGNIFIER 2/2014

już malarzem znanym i uznanym, o ugruntowanej pozycji, zaś jego styl ostatecznie się wykształcił oraz utrwalił. Co więcej, Dürer miał świadomość talentu, jakim został obdarzony. Wychodząc z założenia, że Chrystus był synem Boga, a Bóg kreatorem człowieka, dla artysty obraz ten stawał się potwierdzeniem, że jego umiejętności to dar od Stwórcy. Wbrew zatem temu, co mogłoby się wydawać, Autoportret w futrze to nie zuchwałość czy bluźnierstwo, lecz pełne i piękne wyznanie wiary ze strony tego norymberskiego artysty. [3] Przez kolejne wieki malarze sięgali po autoportret bardzo często – do tego stopnia, że wykształciły się różne typy portretów. Portret z rodziną, portret z przyjaciółmi, portret przy sztalugach... Zwłaszcza ten ostatni motyw cieszył się sporą popularnością. Chęć uchylenia rąbka tajemnicy swojego warsztatu zaciekawionym ludziom, ukazania siebie jako niezmordowanego artysty, wręcz żyjącego swoimi dziełami, bardzo kusiła. Byli jednak artyści, którzy wyłamywali się z tego schematu, tworząc autoportrety, które ukazywały ich słabość i nie szał twórczy, a gorączkę innego typu. Na uwagę zasługuje zwłaszcza jeden – autoportret wybitnego hiszpańskiego malarza przełomu epok, Francisco Goi. Goya, podobnie jak omawiany wyżej Dürer, a także wielu niewymienionych przeze mnie twórców, sięgał po portret własny bardzo chętnie i na różnych etapach swojego życia. We wszystkich tych dziełach można odnaleźć pewne cechy wspólne. Ostatni jednak, Autoportret z doktorem Arrietą, namalowany w 1820 r., wyróżnia się znacząco, tak z podobnych dzieł tego malarza, jak i z autoportretów w dziejach w ogóle. W chwili, gdy Goya tworzył ten duży (117 na 79 cm) olejny obraz miał ponad siedemdziesiąt lat, a przez przebyte choroby, głuchotę i prawie całkowitą ślepotę, szczególnie dotkliwą dla malarza, walczył z każdym dniem. Równocześnie był twórcą o ugruntowanej pozycji, podziwianym i docenianym; portrecistą oraz rysownikiem chętnie widzianym na dworach królewskich. Sława nie uchroniła go jednak przed ciężką chorobą, jakiej doświadczył krótko po przeprowadzce do Domu Głuchego. W tamtej chwili od śmierci uratował go jego przyjaciel, doktor Arrieta.[4] Prawdopodobnie omawiany autoportret był formą podzięki za opiekę, o czym świadczy inskrypcja u dołu obrazu. Goya ukazał się na nim jako konający – wsparty na ramieniu przyjaciela zdaje się z trudem łapać oddech. Jego blada, ziemi-

Oskar Kokoschka "Narzeczona wiatru"

Źródło: Wikipedia

sta twarz silnie kontrastuje ze zdrową cerą Arriety. Ten obraz wyróżnia się na tle innych dzieł Goi także dbałością o szczegóły anatomiczne twarzy – artysta, jakby zarzucając dotychczasowy sposób malowania, konstruuje oblicze tak swoje jak i lekarza wyjątkowo starannie. Porównując ten portret własny chociażby z Autoportretem w pracowni nie sposób przeoczyć zmiany w sposobie tworzenia artysty: inaczej posługuje się on światłocieniem, w odmienny sposób nakłada farbę i wreszcie buduje nastój w sposób przypominający dzieła Rembrandta. Omawiany obraz wprost kipi od emocji i dramatyzmu. Styl Goi zmienił się – jednak, biorąc pod uwagę wszystkie dzieła tego twórcy, nie jest to niczym nowym. Jak wiadomo, był to malarz wszechstronny, a ścieżkę jego twórczości znaczy nieustanna ewolucja, płynne przechodzenie od rokoka, przez neoklasycyzm aż po preromantyzm i preimpresjonizm. Późniejsze wieki nie osłabiły popularności autoportretu jednak im bliżej czasów nam współczesnych, tym mniej był on oczywisty. Coraz mocniej dążono do przekazania wszystkich skomplikowanych emocji targających malarzem. Im były one silniejsze, tym większej ekspresji oraz dramatyzmu nabierał obraz, choć równocześnie z biegiem lat coraz mniejszą uwagę przywiązywano do szczegółów anatomicznych. Ma to swoje dobre i złe strony – niekiedy w szale emocji malarz ukazuje siebie tak, że ciężko go rozpoznać, jednak z drugiej strony właśnie dzięki temu możemy mówić o pewnego rodzaju uniwersalizmie w autoportretach. Jednym z takich ponadczasowych w przekazie dzieł jest Narzeczona wiatru – wspaniały autoportret austriackiego ekspresjonisty i poety, Oskara Kokoschki.[5] 55


To płótno, ukończone w 1914 r., aż kipi emocjami, choć dominuje w nim chłodna barwa kolorystyczna, bo malarz posługuje się głównie błękitem w różnych odcieniach. Obraz przedstawia parę kochanków ułożonych w niedefiniowalnej przestrzeni przypominającej chmurę. Kobieta, namalowana łagodnie zdaje się drzemać wtulona w leżącego obok mężczyznę. Jej ciało, w porównaniu z nim, wydaje się być konkretne i statyczne. Kochanek jednak został przedstawiony jak trupio wychudzony, niemal rozpadający się, nierzeczywisty. Chociaż ma przy sobie ukochaną, na jego twarzy nie widać szczęścia, lecz smutek i potworne znużenie. Można pomyśleć, że doprowadzenie do tej chwili, gdy właśnie ta kobieta leży u jego boku, kosztowało go dużo sił, a i tak nie jest przekonany o trwałości tego stanu rzeczy. Zwraca uwagę jeszcze jeden fakt – uderzające podobieństwo mężczyzny z obrazu do samego Kokoschki. Kim zatem jest kobieta leżąca przy nim? Gdy zagłębimy się w biografię artysty, bez trudu odnajdziemy odpowiedź. Malarz na tym wzruszającym i niepokojącym autoportrecie obok siebie namalował Almę Mahler – miłość swojego życia, która brutalnie igrała z jego Albrecht Dürer "Autoportret w futrze"

uczuciami. Krótki, burzliwy związek z tą kobietą miał na artystę ogromny wpływ, a rozstanie zmieniło diametralnie sposób jego malowania i dało impuls do takich działań jak dobrowolne zgłoszenie się na front pierwszej wojny światowej. Kokoschka do końca życia leczył się z ran wojennych, lecz także – a może przede wszystkim – ze złamanego zdradą Mahler serca. Narzeczona wiatru nie jest jedynym autoportretem artysty z ukochaną, jednak bez wątpienia to właśnie on stał się najsłynniejszy. Powstał gdy Oskar i Alma wciąż byli parą, malarz jednak wyczuwał, że ten stan nie potrwa już długo. W autoportrecie zawarł wszystkie targające nim emocje – lęk, niepewność, niepokój, rozgoryczenie i zwyczajny ludzki smutek. Podsumowując, popularności autoportretu nie trzeba udowadniać. Począwszy od późno średniowiecznych rzeźbiarzy na przestrzeni dziejów rzesze artystów sięgały po portret własny. Wspomniałam tutaj o trzech obrazach, ale trzeba pamiętać, że jest to kropla w morzu. Podobną tematyką interesowali się przecież także rzeźbiarze, a odkąd wynaleziono fotografię również i fotografowie. Przez wszystkie lata zmieniała się forma, w jakiej artysta ukazywał sam siebie, w miarę jak następował rozwój sztuki i pojawiały się nowe nurty i konwencje. Tylko jedna rzecz pozostała niezmienna przez te wszystkie lata – chęć ukazania emocji. Czy to był hołd złożony Bogu jak u Dürera, wdzięczność dla konkretnego człowieka, ukazana w wymienionym Autoportrecie autorstwa Goi, czy złe emocje oraz poczucie nadchodzącej katastrofy, co reprezentuje Kokoschka – portret własny zawsze był wyrazem uczuć kłębiących się w artyście, często lepiej je oddającym niż słowa. Czyż bowiem istnieją wyrazy, które mogą w pełni oddać złożoność ludzkich myśli i odczuć? -----------------------

Źródło: Wikipedia

56

[1] A. Ziemba, Autoportret, [w:] Historia sztuki t.19. Słownik terminów artystycznych i architektonicznych, Warszawa 2011, s. 26 [2] http://www.wga.hu/frames-e.html?/bio/d/durer/biograph.html, dostęp: 29.12.2013 [3] http://www.wga.hu/frames-e.html?/bio/d/durer/biograph.html dostęp: 29.12.2013 [4] Robert Hughes Goya. Artysta i jego czas. Warszawa, 2006 [5] B. Majchrowska, Rozbitek miłości,”Wróżka”, 2013, nr. 12


57


ZAMEK NAD JEZIOREM DOBCZYCE Klaudia Chwastek

58


MAGNIFIER 2/2014

fot. Paulina Kosowska

Ponoć tym, co turyści cenią w Polsce,

są zamki znajdujące się w różnych małych miejscowościach, o których nikt nie słyszał. Dlatego na Dobry Adres zostały wytypowane Dobczyce. Jeśli ktoś kojarzy takie miasto, to pewnie łączy je w myślach głównie ze zbiornikiem retencyjnym na Rabie, czyli z Jeziorem Dobczyckim. Ale to nie wszystko! Dociekliwych zainteresuje pewnie to, że jest tam też zamek i skansen. Prawa miejskie tej miejscowości, położonej w odległości zaledwie 30 kilometrów od Krakowa, zostały nadane w XIV wieku. Położony na wzgórzu zamek, z którego można podziwiać piękne widoki na jezioro i pobliskie miejscowości, swoją historią sięga średniowiecza. I choć wielkością nie przypomina Zamku Królewskiego na Wawelu, związany jest z polskimi królami takimi jak Władysław Łokietek czy Władysław Jagiełło. W latach 60. XX wieku rozpoczęto tam prace wykopaliskowe, a następnie urządzono muzeum. I choć sal udostępnionych do oglądania jest niewiele, ciekawscy zawsze znajdą coś interesującego. Katownia, kaplica, neobarokowy piec, ceramika czy też maszkarony z krakowskich Sukiennic oraz liczne znaleziska z prac wykopaliskowych – to tylko niektóre rzeczy, które można zobaczyć w zamku. 59


Tuż obok znajduje się niewielki Skansen Budownictwa Ludowego z okolic Dobczyc i Myślenic, stworzony w 1968 roku, a w jego skład wchodzi sześć drewnianych budynków. Zobaczyć tam można m.in. dom pogrzebowy, który moim zdaniem jest najciekawszy. Znajduje się tam karawan i wszelkiego rodzaju przedmioty związane z pochówkiem oraz zwyczajami pogrzebowymi rejonu. Drugim budynkiem wartym uwagi jest Izba Cechów, gdzie podziwiać można ekspozycję rzemiosła dobczyckiego. Wszystko jest podzielone na działy, m.in. krawiecki czy szewski. Szczególną uwagę zwracają ogromne buty filcowe. Jest też warsztat stolarski oraz dział tkacki. Jeśli ktoś lubi historyczne ciekawostki, z pewnością w Dobczycach znajdzie ich wiele, a jeśli nie, warto pojechać tam dla samych widoków czy lodów, które cieszą się sporą popularnością. Dobczyce znajdują się ok. 30 kilometrów od Krakowa, 16 od Wieliczki i 14 od Myślenic. Dojazd jest bardzo prosty i, nawet będąc jedynie przejazdem, warto wstąpić, by zobaczyć nie tylko zamek i skansen, ale też całe miasteczko.

60


MAGNIFIER 2/2014

fot. K. Chwastek

61


W Y G I EŁZÓ W fr a g m en t h i sto r i i w M a ło p o ls c e Paulina Kosowska

62


MAGNIFIER 2/2014

Pora nieco oddalić się od Krakowa. Około 50

km od dawnej stolicy Polski leży gmina Babice. Pewnie niewielu z Was miało okazję ją poznać, czy nawet o niej słyszeć, a to duża strata. Na jej terenie znajdują się dwa bardzo atrakcyjne dla turystów miejsca, mianowicie Nadwiślański Park Etnograficzny oraz ruiny zamku Lipowiec. Wygiełzów leży na drodze krajowej łączącej Kraków i Oświęcim, więc łatwo się jest do niego dostać z miasta wojewódzkiego busami kursującymi do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Skansen jest świetnym miejscem na spędzenie popołudnia w gronie rodziny, które jest pełne zieleni, wypełnionym niemal po brzegi ciszą i spokojem. A wokół zwiedzających historia. Bo w tym miejscu można przenieść się w czasie, poczuć klimat chat pochodzących nawet z pierwszej połowy XVII wieku. Do najstarszych zabudowań w skansenie należy kościół z Ryczowa z 1623 roku. Wchodząc na teren Parku Etnograficznego każdy dostaje miniprzewodnik wraz z mapą, dzięki której zwiedzanie zajmującego 5,3 ha obiektu staje się łatwiejsze i pozwala uniknąć ominięcia którejkolwiek z atrakcji. Pierwszym eksponatem, który

63


fot. Paulina Kosowska

64


MAGNIFIER 2/2014

zwiedzającym rzuca się w oczy po wejściu do skansenu jest Studnia z Aleksandrowic. W znacznej części wypełniają ją monety, które odwiedzający wrzucają do niej na szczęście. Więc przy okazji mojej wizyty w Wygiełzowie, zrobiłam to i ja, na wszelki wypadek! Odwiedzając kolejne zabudowania możemy wyobrazić sobie w jakich warunkach mieszkali nasi przodkowie, że mieszkali w jednej chacie wraz z bydłem, a w małym pomieszczeniu żyły ze sobą minimum trzy pokolenia. Muzeum stara się, aby nie tylko budynki były autentyczne, ale także i wyposażenie wnętrz. Wokół chat oczywiście piękne ogródki z warzywami, ziołami i kwiatami. Każdy musiał być dla siebie samowystarczalny, lub mógł w bliskim sąsiedztwie pozyskać towary, których sam nie wytwarzał. Na terenie skansenu znajduje się także drewniany kościół i plebania, z kancelarią plebańską wewnątrz.

A sam skansen to nie koniec, warto odwiedzić także położony nieopodal zamek Lipowiec. Usytuowany jest on na wysokim, wapiennym wzniesieniu, które porastają setkami drzew, dające w gorący dzień cień zwiedzającym i chwilę wytchnienia od słońca. Mimo konserwacji zamek, niestety, obrócił się w ruinę. Nie przeszkadza to jednak odwiedzającym w poznaniu historii tego miejsca, spędzaniu czasu na oglądaniu jego wnętrz i unikaniu widma, które według przekazów mieszkańców straszy na tamtym terenie. Warto pokonać setki schodów i wyjść na taras widokowy - rozpościera się z niego piękny widok na okolicę. Skansen to nie tylko stała ekspozycja, kilka razy w roku na terenie Nadwiślańskiego Parku Etnograficznego odbywają się kiermasze, festyny, ETNOmania oraz inne wydarzenia, którym warto się przyjrzeć z bliska! Tym bardziej, że bilety wstępu są w dość przystępnej cenie, ulgowy kosztuje 6 złotych, normalny 9.

65


66



68


MAGNIFIER 2/2014

W po szu k i w a n i u lo s u u t r a c o n e g o Mundek Koterba

Rozważania nad literaturą poruszającą te-

matykę obozów koncentracyjnych można zacząć od słynnego zdania niemieckiego filozofa Teodora Adorno, który powiedział że „pisanie poezji po Auschwitz jest barbarzyństwem”. Jak łatwo stwierdzić, każda próba pisania po tych doświadczeniach, a w szczególności pisania o nich samych, zmierza do podważenia tej tezy. Kadysz za nienarodzone dziecko Imre Kertésza przedstawia równie odważny pogląd – dotyczący jednak nie sztuki, a ludzkiej egzystencji, według którego zapisywanie przyszłych losów własnego życia po Auschwitz jest niemożliwe bez powrotu do myśli o tym miejscu. Od pierwszego do ostatniego zdania powieści, za prowadzącym narrację bohaterem podąża długi cień obozu koncentracyjnego. Do wspomnień o nim wraca bardzo często tak, jakby psychiczne wyzwolenie się z tej traumy było niemożliwe. Właściwie całą przeszłość bohatera można zmieścić w jednym, czy dwóch słowach: Auschwitz i Żyd. Podejmowane próby życia dniem dzisiejszym okazują się niczym istotnym w porównaniu z prawdziwymi przejawami istnienia jakimi były przeżycia obozowe i tragedia bycia Żydem. Auschwitz jest przeszłością złą, „chorobą”, „błotem”, a zarazem tym, dzięki czemu bohater stanął „oko w oko” z czymś nie do końca jasnym – tajemną wiedzą. Dzięki obozowi i swojemu pochodzeniu przeżył coś wyjątkowego – choć w konsekwencji jego teraźniejsze istnienie jest ucieczką od tego co doświadczył, ucieczką w pracę, miłość, twórczość. Okazuje się jednak, że wszędzie tam, gdzie poszukuje katharsis, wyzwolenia spod ciężaru wspo-

mnień, ta przeszłość jest nadal obecna. Dlatego jego autorefleksje mają w sobie wiele sprzeczności. Bohater powieści po doświadczeniach obozowych jest jak pies przywiązany do budy – odgłos łańcucha przypomina mu o określonej i ograniczonej roli, którą wyznaczyły dla niego dzieje. Taki typ bohatera, obecnego również w innej znakomitej powieści tego węgierskiego pisarza, Losie utraconym, nazywa się często mianem człowieka bez losu. Ten los, który winien wskazywać na indywidualizm każdej istoty i wyróżniać ją spośród innych, został zastąpiony przez dziejowy determinizm – historię świata, gdzie człowiek stanowi jedynie statyczny element. To w zasadzie odebranie człowiekowi jego człowieczeństwa. Powieść w swojej formie jest monologiem o charakterze wyznania. W słowach „wyrzucanych” jakby jednym tchem przez narratora dostrzega się ciężar emocji towarzyszących opowiadanym zdarzeniom. Sprawy teraźniejsze – niechęć do posiadania potomka, zepsute relacje z żoną, są wynikiem traumy przeszłości, niemożnością psychicznego wydostania się spoza drutów kolczastych „fabryki śmierci”. A przecież świat teraźniejszy otaczający bohatera to świat stabilny, poobozowy, w którym człowiek znów może wybierać dla siebie określone role społeczne. Może pracować, tworzyć i kochać. Te elementy rzeczywistości są jednak niczym w porównaniu z „wielką narracją” jaką była II wojna światowa. Na tle tej historii człowiek uzmysławia sobie swoją małość. Historia to olbrzym niosący na swoich barkach ludzkie ofiary.

69


W twórczości Kertésza, pisarza, który był więźniem obozów koncentracyjnych, pojawia się wytworzona przez wspomniane miejsca właściwie nowa geneza człowieka. Wcześniejsze doświadczenia nie są nic warte w porównaniu z traumą obozów. Obóz wytworzył zatem nowy rodzaj człowieka. Doświadczenie bohatera w powieściach pisarza to doświadczenie człowieka zredukowanego do bycia narzędziem i zaprzęgniętego do niewolniczej pracy w wielkiej fabryce wyzysku oraz eksploatacji ludzkich sił, jaką były obozy koncentracyjne. Będąc w samym środku tego potwornego organizmu człowiek przestaje wierzyć w ocalenie, a śmierć zaczyna traktować jak wyzwolenie. Dlatego samo przeżycie Auschwitz, Buchenwaldu, czy innego miejsca kaźni nie prowadzi z powrotem do normalnego funkcjonowania. Człowiek staje przed kolejnym dylematem: co zrobić ze swoim nowym życiem? Jednostkowy, konfesyjny charakter narracji mógłby sugerować, że i samo doświadczenie bohatera powieści jest osobistym doświadczeniem autora. Jednak wydaje mi się, że w przypadku takiego masowego zjawiska jakim był Holocaust – czymś mało prawdopodobnym byłoby znalezienie wielu cech wskazujących na indywidualne przeżycia ofiary. To raczej – jak w przypadku opowiadań Tadeusza Borowskiego i wielu innych – zbiorowa biografia ludzi skazanych na śmierć. Połączeni wspólnym pochodzeniem – choć przecież tak się od siebie różniący – widzieli przed sobą jedyną drogę. Ale część z nich przeżyła – co znaczy, że ktoś ich, niejednokrotnie w ostatniej chwili z tej drogi zawrócił. Tu pojawia się pytanie o istnienie i rolę Boga w tej historii. Dla bohatera bez losu ważna jest jego obecność. Do Niego zanosi kadysz – ważną w tradycji judaistycznej modlitwę, która w finale powieści jest rozpaczliwym wołaniem grzesznego i złamanego człowieka. Czy jest to wołanie o przywrócenie losu? O zapomnienie przeszłości a wskrzeszenie teraźniejszości i normalnego życia? Zakończenie pozostaje otwarte, choć jak podpowiada nam tytuł, owa apostrofa do Boga jest tak naprawdę modlitwą w intencji tego, czego bohater nie jest w stanie dać. Modlitwa ma wartość etyczną, dlatego ma moc zmazywania ludzkiego egoizmu, grzechu… a może nawet ludzkiej przeszłości? Kadysz za nienarodzone dziecko to znakomity przykład borykania się człowieka z własną przeszłością, której ogólnoludzki wymiar, sprowadził go do roli zakładnika dziejów. To również kolejny znakomita narracja dotycząca zagłady Żydów podczas II wojny światowej – wydarzenia, o którym nie sposób zapomnieć. Twórczość Imre Kertésza, w szczególny sposób, przypomina nam o tym wielokrotnie.

70


MAGNIFIER 2/2014

Katusze i nienarodzone dziecko Paula Gotszlich

Pisanie recenzji książki węgierskiego au-

tora, który w roku 2002 otrzymał Literacką Nagrodę Nobla na zawsze pozostanie jedynie pisaniem osobistej odpowiedzi na pytanie czy Imre Kertész na tę nagrodę zasłużył. To z kolei zdaje się być zajęciem dziwnym, lecz mimo wszystko przekazuję wam swoje subiektywne „tak”. Kadysz za nienarodzone dziecko jest dziełem wybitnym. Powieść ma formę modlitwy człowieka, wątpiącego w istnienie Boga i czasem pragnącego zwątpić w istnienie własne. Słowa, które przelewa na papier, traktuje jako zdania napisane nocą, kiedy raczej żył, czyli odczuwał ból wspomnień, niż pisał. To wówczas pojawiła się w jego głowie kluczowa teza, która brzmi jak mantra: „(…) moje życie postrzegane jako możliwość twojego istnienia.” Pisze, bo musi pisać, „(…) kiedy piszemy, prowadzimy dialog (…), dopóki istniał Bóg, prawdopodobnie prowadziliśmy dialog z Bogiem, a teraz, kiedy Bóg już nie istnieje, człowiek może prowadzić dialog z innymi ludźmi czy w najlepszym razie z samym sobą (…)”. Te momenty zwątpienia zapewne trzymają bohatera przy życiu. Słaba wiara lepiej chroni przed samobójstwem, niż wiara silna, a jakże bliska śmierci jest nihilistyczna postawa narratora, który nieustannie szuka ucieczki przed przeszłością i przed sobą. Wspomina on czasy dzieciństwa i surowego wychowywania zarówno przez ojca, którego nie potrafił kochać, jak i zastępujące ojca władze internatu. Ukaranie występku kolegi perwersyjnym aktem publicznej kastracji oraz sobotnie raporty, wszystkie ówczesne metody oraz procedury bu-

dziły w nim przeraźliwy lęk, zamieniający się teraz w jęk: „(…) słowa ojciec i Auschwitz brzmią we mnie tym samym echem (…)”. Widma obozu w Oświęcimiu pojawiają się pod postacią dwóch bestii: głodu i nadziei. Wbrew zasłyszanej opinii, bohater mocno przeczy zdaniu, że dla Auschwitz nie ma wytłumaczenia. Zło zawsze można wytłumaczyć ludzkim egoizmem, żądzą, szaleństwem, zboczeniem czy instynktem. Tym, co jest w pełni irracjonalne i rzeczywiście nie znajduje wytłumaczenia, jest więc dla narratora dobro. Dobro, które funkcjonuje w ludzkich umysłach, jak idea. Postrzeganie zła jako efektu instynktu neguje teorię postępu Rousseau: człowiek w swej pierwotnej naturze nie jest istotą dobrą, którą degraduje cywilizacja, dobro jest „antyinstynktem”. Losy bohatera nie są pasmem przypadków. Mówienie o przypadkach byłoby dla niego nikczemnym traktowaniem życia. Nie ma przypadkowych narodzin, przypadkowego cierpienia i przypadkowego wyzwolenia z obozu śmierci. Każde zdarzenie jest pełnoprawnym elementem egzystencji, przed którą chce uchronić swoje potencjalne potomstwo. Odmowa posiadania dziecka wiąże się z odejściem żony i wieczną samotnością. W obliczu takiego wyboru bohater jest postacią tragiczną, a jego postępowanie staje się równie trudne w ocenie, jak zachowanie św. Aleksego. Z jednej strony czyni coś „antyinstynktownego”, czyli dobrego, z drugiej zaś wpada w pułapkę egoizmu.

71


Życiowe traumy sprawiają, że narrator nie zniósłby odgrywania roli ojca i paternalistycznych zależności. Nie pogodziłby się z byciem kimś, kim był dla niego jego własny ojciec. Skazywanie kolejnego istnienia na dzieciństwo i na życie w ogóle pojmuje jako akt braku litości, a przekazanie komuś „żydostwa” już chyba jako szczególne okrucieństwo. Bycie Żydem jest dla bohatera czymś, na co nigdy nie był przygotowany: potwornością, grozą, „siedzącą przed lustrem łysą kobietą w czerwonym szlafroku”, w której kiedyś rozpoznał swoją ciotkę, a dziś rozpoznaje siebie. „Żydostwo” naznaczyło go, zgotowało los, na który nie miał żadnego wpływu i dlatego też nie może czuć się winny. Być może poczucie winy byłoby dla narratora swoistym katharsis, oczyszczeniem mającym swe źródło w uzasadnieniu tego, co go spotkało. Brak potomstwa jest także realizacją planu ostatecznej samozagłady bohatera. „Twoje nieistnienie postrzegane jako konieczne i ostateczne zniszczenie mojego istnienia” – pisze, a pióro jest łopatą, którą kopie sobie grób w powietrzu. Grób, który kiedyś zaczęli kopać dla niego inni. Filozoficzne rozważania nad życiem i światem są tym, co w powieści Kertésza najlepsze. Trafne spostrzeżenia sterroryzowanego człowieka, którego nigdy do końca nie uda nam się prawdziwie zrozumieć stanowią otoczkę dla istoty książki w rozumieniu narratora: Holocaustu i nienarodzonego dziecka. Kwestie, uchodzące w tekście za najważniejsze, pojmie jedynie tak samo doświadczony człowiek. My zaś możemy pojąć tylko to, co znajduje się obok. Dla mnie to „obok” staje się sednem. ----------------------Wszystkie cytaty pochodzą z wydania: I. Kertész, Kadysz za nienarodzone dziecko, przeł. E. Sobolewska, Warszawa 2003.

72


W ogóle całe moje życie – mój Boże! – służy mi do tego, abym się czegoś dowiedział – moje małżeństwo na przykład służyło mi do tego, abym się dowiedział, że nie potrafię żyć w małżeństwie. Imre Kertész 73



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.