Magnifier 2/2017

Page 1


Wszystko może być magiczne! O magii możemy mówić w różnych aspektach. Coś może mieć magiczny

klimat, coś może być magiczne, jednak czy dosłownie możemy mówić o magii? W zasadzie tak. O tym właśnie porozmawiałam z Maćkiem Sieńko. Jednak to nie będzie jedyny aspekt magii, który poruszymy w tym numerze Magnifier. Będzie także trochę rzeczywistego i wirtualnego świata, a także muzyki, filmu i nie tylko. Zapraszam serdecznie do czytania! Klaudia Chwastek

Redaktor naczelna: Klaudia Chwastek Redakcja: Tomasz Jakut, Grzegorz Stokłosa, Joanna Wrona Współpraca: Anna Chomiak, Monika Kilijańska, Antoni Bastyla, Mateusz Marzec Korekta: Tomasz Jakut Skład: Klaudia Chwastek Kontakt: redakcja@e­magnifier.pl www.e­magnifier.pl Facebook: @czasopismomagnifier Instagram: @czasopismomagnifier Twitter: @magnifier__ Poglądy wyrażone w artykułach są wyłącznie poglądami ich autorów i nie mogą być uznane za poglądy Redakcji Czasopisma Magnifier. Przedruki, kopiowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie dozwolone jest tylko za uprzednią zgodą wydawcy. Wydawca: Klaudia Chwastek, Kraków

2


SPIS TREŚCI LUDZIE Każdy z nas jest wystarczająco dobry 6 Zabij grubasa… w sobie 9 Mała ojczyzna… wczoraj i dziś… 12 Ty też jesteś dziwką, czyli krótki poradnik o tym skąd brać pieniądze 14

WYWIAD Magia to sztuka 18

KULTURA Rola muzyki w życiu człowieka 28 Magia czarnej płyty 31 Niebieska wolność 33 Śpiewajacy aktorzy 36 Pan Ergo postanawia umrzeć 38

INTERNET Wirtualny życiorys 42 Życie bez Facebooka 48

3




Każdy z nas jest wystarczająco dobry J

akże często zdarza mi się porównywać z innymi ludźmi. Jakże często wtedy jestem zła na samą siebie: nie mam tak wielkiego domu, tak pięknego samochodu, tak czerwonego lakieru na paznokciach i tak dobrze dopasowanego stanika. Nie mówię tak idealnie po angielsku, nie chadzam na premiery do kina, nie wiem nawet jak smakuje ramen. Nie jestem dostatecznie dobra. W te gorsze dni, kiedy kapie deszcz, a jedyną rzeczą, na którą mam ochotę, jest schowanie się pod kocem wraz z mruczącym kotem, myślę nawet, że nie jestem dostatecznie dobra, by ktokolwiek mnie kochał. Obecne życie w pośpiechu, minimalizmie i kulturze Zachodu powoduje, że czujemy się jakby coś z nami było nie tak. A to zbyt mało umiemy, nie pojechałyśmy do Tokio zanim założyłyśmy rodzinę albo wręcz odwrotnie – jesteśmy mocno po 30­tce, a jakoś w albumie brak zdjęć z własnego ślubu czy narodzin kolejnych dzieci, za mało zarabiamy, wyglądamy i zachowujemy się nie tak, jak oczekuje od nas społeczeństwo. Lista może być naprawdę długa.

6

W tym rozmyślaniu jaka mogłabym być czasem zapominam jaka naprawdę jestem. Jak bardzo unikalną i wspaniałą kobietą przyszło mi być. Utknęłam w swoim samokrytycyzmie, spadły mi klapki na oczy i nie widzę prawdy. Ale to, jak traktuję siebie, nie bierze się z powietrza. To środowisko karmi nas pięknymi obrazkami, które mają często zły wpływ na samoocenę. Jesteśmy programowani przez media do myślenia, że jednak nie jesteśmy dostatecznie dobrzy, bo zawsze znajduje się ktoś lepszy czy ładniejszy. Owszem, to prawda. Ale przekaz medialny działa jak reklamy: niby wiemy, że wszystkie lodówki są takie same, ale oglądanie po raz n­ty tej samej reklamy może w przyszłości stworzyć w naszym umyśle obraz, że akurat ta marka jest lepsza od innych. Bo jest nam znana. Reklama nie tylko sprawia, że wybieramy w sklepie rzeczy podświadomie. Wpływa także na postrzeganie siebie samego na podstawie tego, co posiadamy. Perfekcyjny świat, w którym chcielibyśmy żyć, pełen jest perfekcyjnych przedmiotów. Możemy odnieść mylne wyobrażenie, że otaczając się tymi perfekcyjnymi przedmiotami


sami staniemy się lepsi. A jeśli nie, to oznacza to, że nie jesteśmy wystarczająco dobrzy. Nadal. Wtedy zmieniamy punkt widzenia i… kupujemy inne gadżety, by zadowolić własne ego. By być wystarczająco dobrzy. Na własną kreację i to, czy czujemy się dostatecznie dobrzy, ma wpływ nie tylko przekaz medialny, ale także doświadczenie ludzi, z którymi przyszło nam żyć, których spotykamy na swojej drodze. W rodzinach dysfunkcyjnych, borykających się z problemami alkoholowymi, dzieci nie rozumieją dlaczego rodzice czasami są obecni przy nich, a czasem zupełnie nie interesują się ich losem. W rodzinach narcystycznych dziecko nie rozumie, że narcystyczny rodzic może być niezdolny do odczuwania empatii czy prawdziwej miłości do drugiego człowieka. Jeśli takie dziecko weźmie sobie za cel być kochanym przez rodziców, to naturalnym jego poczynaniem jest próba naprawy relacji w rodzinie. Często poprzez własne zachowanie: „Jeśli będę lepszy w szkole, to rodzice będą się mniej kłócić”, „Jeśli byłbym grzeczniejszy, nie byłoby tak w mojej rodzinie, jak jest”,

„Jeśli wysłucham problemów moich rodziców, może będą mniej zestresowani”, „Jeśli będę lepszym piłkarzem, może tata będzie ze mnie dumny i przestanie pić”, „Jeśli będę sumiennie robił zadania domowe, to może mama nie będzie się więcej smucić”. Wpływ najbliższych przez pierwsze lata determinuje to, jacy będziemy w przyszłości – czy będziemy uważali, że jesteśmy wystarczająco, czy za mało dobrzy. Jeśli od przedszkola wpajano nam, że to, jak ludzie nas widzą, nie zależy od naszego wnętrza, a tego jak się ubieramy, uśmiechamy, jak jemy, to będziemy starać się kontrolować te sfery. W przyszłości natrafiając na coś, czego nie możemy kontrolować, będziemy twierdzić, że nie jesteśmy wystarczająco dobrzy. Opinia na temat samego siebie będzie zależała od tego, jak widzą nas inni, dlatego sami siebie przyzwyczajamy do tego, że skoro zmiana sposobu odbioru nas samych przez innych nie zmienia się mimo naszych starań, to widocznie nie staraliśmy się tak mocno, jak trzeba było.

7


Osiągając dorosłość wkraczamy z bagażem doświadczeń z dzieciństwa w świat dorosłych. I robimy to samo, co w czasie dzieciństwa, także w biznesie, w biurze, w pracy, w związkach czy w wychowywaniu dzieci. Napotykamy problemy albo trudne wyzwania i patrzymy na nie jak na powody naszej niedoskonałości. Zamiast aktywnie próbować je rozwiązać poprzez sięgniecie do przyczyny i wyeliminowanie jej – staramy zmienić siebie, zaadaptować się, dostosować. Być wystarczająco dobrzy. Ale takie zachowanie nie jest dobre dla nas samych, dla naszego zdrowia. Po pewnym czasie, prędzej czy później, przestaniemy dążyć do jakichkolwiek zmian, jeśli zrazimy się brakiem efektów. Przestaniemy mówić o sobie, że jesteśmy niewystarczająco dobrzy – zaczniemy mówić, że nie będziemy dobrzy nigdy. Bo skoro zmieniamy siebie, a nic się nie zmienia, to po co zmieniać cokolwiek? Tak naprawdę jeśli ktokolwiek będzie mówił Ci, że nie jesteś wystarczająco dobry, to najlepiej słuchać swojego serca i nie pozwolić umrzeć własnym marzeniom. Możesz powiedzieć sobie, że nie jesteś wystarczająco dobry, możesz pozwolić, by media pokazywały Ci obrazy, sugerujące, że nie jesteś wystarczająco dobry, możesz dać przyzwolenie, by ludzie Ciebie otaczający twierdzili, że nie jesteś wystarczająco dobry. Ale jeśli będziesz się kierował własnymi przekonaniami, to nie wpłynie to na Ciebie.. Zawsze jesteś wystarczająco dobry, dopóki nie zostanie udowodnione inaczej. A jeśli dowody będą stanowić inaczej, zawsze będziesz mógł stać się wystarczająco dobry. Samo powtarzanie sobie jak mantry twierdzenia, że „jestem wystarczająco dobry”, zwykle nie wystarcza. Potrzeba trochę treningu, by stwierdzenie to wyryło się na stałe w pamięci, a Twoje zachowanie stało się automatyczne w przypadku narażenia na utratę pewności, że rzeczywiście jesteś wystarczająco dobry.

8

Przede wszystkim poszukaj motywacji. Jeśli znasz kogoś, kogo podziwiasz, to spytaj go, co on podziwia w Tobie. To nie musi być wcale nic wielkiego, ale jeśli osoba, którą uważasz za herosa, uzna jakąś z Twoich cech czy umiejętności za cenną, to możesz zacząć myśleć, że jednak nie jesteś człowiekiem gorszej kategorii. Jeśli nie możesz zapytać, zrób to hipotetycznie. Być może sam odnajdziesz w sobie coś niesamowitego, co zadziwia innych. Zapewne orientujesz się na rynku pracy, że są takie zawody, w których pracownik zawsze znajdzie zatrudnienie, a pracodawca zrobi wszystko, by ten nie odszedł. Traktuj sam siebie jak takiego pracownika. Nie karć samego siebie, jak zły szef, za swoje niedoskonałości. Nie zadręczaj się też swoimi niedoskonałościami. Nawet jeśli jesteś na diecie i przez jeden dzień odejdziesz od swojego niskokalorycznego menu, to nie stanie się wielka krzywda. Nie oznacza to, że jesteś niedostatecznie dobry. Nie biczuj się, bo to nieistotne, nawet jeśli masz dobry powód, aby dać sobie baty. Oczywiście, przyznaj się do błędu, zdaj sobie z niego sprawę, zaakceptuj niedoskonałość. A potem zachowaj się jak dorosły i napraw to, zamiast zamiatać stłuczony słoik pod dywan jak dziecko. Jeśli uwierzysz w to, że jesteś wystarczająco dobry , to już jesteś o krok od wygranej. Jeśli uwierzysz, że jesteś nic niewart – poddajesz się zanim rozpocznie się walka.

Monika Kilijańska konfabula.pl


Zabij grubasa… w sobie Ile razy zdarzyło Ci się patrzeć w lustro i nienawidzić własnego odbicia? Ile razy oceniałaś siebie jako za grubą, za brzydką, niedoskonałą i po prostu niewartościową osobę? Czy to waga nadal jest głównym wyznacznikiem Twojego sukcesu?

9


Nie jesteś „gruba”, czyli coś, co najbardziej na świecie Cię wkurza Tak naprawdę nie jest istotne, ile ważysz. Może to być czterdzieści parę kilo, osiemdziesiąt, coś pomiędzy, a nawet grubo ponad stówę. Nie ma znaczenia, czy rozmiar Twojego ubrania to klasyczne 36, znienawidzone 42, czy może ogromne 56. Twoja metryka, pochodzenie również mają drugorzędne znaczenie. Tak naprawdę liczysz się Ty. Twoje samopoczucie. Twoja samoocena, to jak siebie postrzegasz każdego dnia. Każda z nas, mówię o większości, która nie jest do końca zadowolona ze swojego wyglądu, nienawidzi, po prostu, kurwa, nie znosi, jak karmi się ją bzdetami typu: „Wcale nie jesteś gruba”, „Przesadzasz”, „Przecież mało jesz”, „Ty gruba?! Chyba nie widziałaś Kryski spod ósemki”, „Widziałem grubsze”, „To tylko lekka nadwaga”, „Na pewno schudniesz” i wiele innych zjebanych tekstów, które niby mają nas podnieść na duchu, a tak naprawdę powodują, że ma się ochotę wyskoczyć przez zamknięte okno. Jesteś gruba Dobra, to jeszcze raz. Zacznijmy wszystko od początku. Nie ma znaczenia, czy jesteś naprawdę gruba, czy też czujesz się gruba. To, czy jesteś grubasem, zależy tak naprawdę tylko i wyłącznie od Twojego samopoczucia. Może i ważysz 50 kilogramów (upragniona waga Wiolki z naprzeciwka), ale we własnym odbiciu jawisz się jako okropny spaślak z tłustymi udami. Zgadłam? No właśnie. A może po prostu jesteś okropnie zapuszczoną i spasioną krową, której urosła dupa od wpierdalania chipsów i kilogramów czekolady? Może tak być, ale to nie ma znaczenia. Ta fit laska z Instagama, którą obserwujesz, też czuje się grubaską, gdy patrzy na swoje „wielkie plecy” czy nie do końca odsłonięty mięsień prosty brzucha. Taka kolej rzeczy. Mówisz, że ironia? Niekoniecznie, każdy ma prawo czuć się jak grubas. Po prostu limit wagi tutaj, niestety, nas nie obowiązuje. Nie chcę być gruba Błagam, nie wierz w to, że są na świecie grubasy, które są szczęśliwe z powodu balastu swoich kilogramów (pomijam psycholi, którzy wypasają laski, lub wpierdalają na umór, bo ci ludzie najprawdopodobniej mają jakieś solidne zaburzenia emocjonalne). Mówię o takiej zwykłej grubasce, np. tej zadbanej, uśmiechniętej Kaśce, co zawsze mówi, że akceptuje siebie taką, jaka jest. Szczerze mówiąc, nie kupuję tego. Nie wierzę w jej ani jedno słowo i uważam, że pierdoli straszne głupoty. Nikt tak naprawdę nie chce być gruby. Serio. Nie chcesz być gruba – to nie jedz za sześciu Świat byłby taki piękny i zarazem prosty, gdyby kwestia naszej wagi była taka zero­jedynkowa. Możesz być gruba z wielu


przyczyn. Możesz być nadzwyczajnym w świecie łasuchem, któremu oczka świecą się na widok eklerek lub kolejnej porcji żeberek w sosie musztardowym, koniecznie w towarzystwie puree i surówki z młodej kapustki. Możesz, ale nie musisz wcale być łakomczuchem. Być może jesteś mega racjonalną laską, która liczy te całe makro, waży skrupulatnie gramaturę węglowodanów, białka, tłuszczy i po prostu czasem przesadza z ilością żurawiny w owsiance? Może wydaje Ci się, że dbasz o własne zdrowie i wagę, a tak naprawdę robisz to zrywami lub okazuje się, że masz słomiany zapał? Być może trzymasz ostro dietę, żeby po kilku tygodniach zrobić włam na lodówkę i zaszkodzić sobie sobie efektem jo­jo? Kolekcjonujesz zrzucone kilogramy z nadwyżką i cale życie jesteś na diecie? A może jesteś szczęściarą, która zawsze była szczupła, wpierdalała czipsy i zalegała na kanapie? Czemu nie, takie osoby przecież również występują w przyrodzie. Co się stało? Ano, Twój metabolizm upomniał się o Ciebie, po magicznie przekroczonej granicy trzydziestu lat. Może być tak, taki nieszczęśliwy peszek. A co jeśli chorujesz na tarczycę, insulinoodpornosć, cukrzycę lub inne upośledzenie metabolizmu? A może po prostu jesteś leniwa i wpierdalsz za dużo? A może objadasz się, żeby zagłuszyć swoje emocje? A może… jest to coś innego? Tak naprawdę to nie ma znaczenia, bo to, co nas łączy, to nie zbyt duża liczba kilogramów, tylko poczucie beznadziejności. Sorry, ale nie wierzę grubasowi Grubasy mają to do siebie, że lubią się usprawiedliwiać. Będą się wybielać. Szukać wymówki, by przemycić w diecie jakiś smakołyk. By skrócić czas na bieżni. By zastąpić odstawione fast foody czymś innym. By zjeść sobie coś, o tak w nagrodę. Taka dola grubasa, że po prostu

czegoś tam w życiu nie ogarnia i jedzenie traktuje bardzo emocjonalnie. Nie, to nie znaczy, że on kocha jeść. Grubas może być na pierwszy rzut oka chudy jak szczaw. Może wydawać się, że jest guru zdrowego odżywiania. Może, ale tak naprawdę ma z tym jedzeniem jakiś problem. Jakiś zbyt bliski, emocjonalny stosunek. Może to jedzenie szczerze kochać lub mocno nienawidzić. Może się głodzić, obżerać, może robić jedno i drugie, ale nie musi. Grubas nie radzi sobie z czymś jeszcze. To coś bardziej wadzi mu niż nadprogramowe kilogramy. Grubas nie radzi sobie z emocjami, oceną innych, oczekiwaniami. Grubas nie radzi sobie z codziennością, samotnością i emocjami, które pojawiają się tak nagle. Zabij w sobie grubasa Jak można pomóc grubasowi? Czy ktoś, kto jest tłusty, w ogóle ma ochotę się zmienić? Czy nada wierzysz w to, że są grubasy są szczęśliwe i żyją pełnią życia? Serio, pogodziły się z tym, że nie mieszczą się w standardowe ubrania, że ciężko im się schylić? Grubas na pewno wkurwia się na samego siebie, że znów się tak spocił, zmęczył i przegrał walkę z własną wolą. Bycie grubym to taki niezręczny moment, kiedy głupio ci iść do sklepu i kupić batonika, zjeść na mieście kebaba czy kawałek pizzy. To taki stan, kiedy wstydzisz się jeść z innymi, bo boisz się że wytkną ci wagę, apetyt czy rozmiar. Grubas wcale nie jest szczęśliwy, że jest gruby. Nikt tak naprawdę nie chce być gruby, brzydki, chory, niesprawny i ograniczony. Grubas to stan umysłu, a nie wskazówki wagi, dlatego zabij w sobie grubasa i żyj pełnią życia zanim obsesja wagi zabierze Ci apetyt na więcej .

Anna Chomiak nieidealnaanna.com


Mała ojczyzna… Wczoraj i dziś… W

październiku minęły dwadzieścia cztery lata, jak stąpam po tej ziemi. Przeważającą część tego czasu spędziłem wędrując po ulicach Krakowa. Widziałem, jak to miasto przeżywa pierwszą dekadę po upadku komunizmu, jak wkroczyło w nowe tysiąclecie, wejście do unii. Widziałem, jak zmieniało się na przestrzeni lat. Jak witało nowych Krakusów, jak żegnało tych, którzy pamiętali jeszcze czasy wojny. I jedno jest pewne: nie zamieniłbym miejsca, gdzie spędziłem dzieciństwo, na żadne inne. Wychowałem się na Dąbiu, osiedlu w drugiej dzielnicy miasta. Własna parafia, alejki tuż przy Wiśle, dwie szkoły. Tak właśnie wyglądały początki mojego życia. Sześć lat w szkole podstawowej, trzy lata w gimnazjum. Pierwsza komunia i sakrament bierzmowania w osiedlowym kościele. Na przestrzeni lat kościół został przebudowany, a po kolędzie witałem wielu różnych księży. Jest też „pętla”,

czyli stara pętla tramwajowa. Gdy byłem mały zatrzymywał się na niej regularnie tramwaj o numerze siedem, czyli popularna „siódemka”. Potem owa linia została zawieszona, lecz od jakiegoś czasu znów możemy ją oglądać. Co roku chodziliśmy karmić łabędzie nad Wisłą. Tłumy dzieciaków z rodzicami, zawody, kto rzuci więcej, kto zdoła przyciągnąć większą liczbę ptactwa. Piękne wspomnienia. Górka za kościołem, gdzie wszyscy zjeżdżali na sankach, toczyły się bitwy na śnieżki. Wydaje się – zwykłe miejsce, nieróżniące się niczym od innych osiedli w starym budownictwie, z którym wiążą się zwykłe wspomnienia zwykłych ludzi. Jednak w tej ziemi, po której stąpają mieszkańcy Dąbia, kryje się wiele lat historii. W tę glebę wsiąkła krew niewinnych, rozstrzelanych przez oddalających się hitlerowców. I wiele innych historii. Kierując się w stronę Rynku, przejeżdżam przez Rondo Mogilskie. Pewnie nikt już nie pamięta, jak wyglądało ono przed przebudową. Teraz to kilkupoziomowy, sporych rozmiarów obiekt, z odkrytymi w trakcie prac


budowlanych murami – pozostałościami dawnych epok. W końcu – Dworzec Główny. Stałe miejsce spotkań „pod zegarem”, a także wielka Galeria Krakowska. A ja nadal pamiętam, gdy jej tam nie było. W końcu Rynek Główny. Szereg pięknych, zabytkowych kamienic, przyozdobionych obecnie szyldami kawiarni, sklepów i restauracji. Na samym środku – Sukiennice, czyli wspaniałe targowisko, pełne straganów z regionalnymi rękodziełami. W ciągu dnia, zależnie od pory roku, po Rynku przechadzają się ludzie w każdym wieku lub wylegują wokół fontanny, łapiąc promienie słońca. Nocą życie na Rynku rozkwita. Dyskoteki, kluby taneczne, wszystko staje otworem, przyciągając łaknących zabawy. Nieopodal Rynku, podążając ulicą Stradomską, docieramy na Kazimierz – starą, żydowską dzielnicę, która obecnie mocno upodobniła się klimatem do Rynku. Tu również życie rozpoczyna się po zmierzchu, gdy nocne kluby otwierają swoje wrota na dobre. Tradycyjny

„Okrąglak”, z legendarnymi wręcz zapiekankami. Ostatnio szczególnie modne stały się tutaj „foodtrucki”, czyli stojące na skwerku budy z różnymi przekąskami. W praktyce, poza „niuansami”, nic się nie zmieniło. To nadal ten sam Kraków. Być może ludzie stali się nieco mniej ufni. Przechadzając się po ulicach, dostrzec można, jak ludzie spoglądają na siebie z ukosa. I być może mniej uśmiechu jest na zatroskanych twarzach przechodniów. Ale… Czy kiedyś było tego więcej? Jedno jest pewne – łabędziom nadal nie brakuje chleba.

Grzegorz Stokłosa


Ty też jesteś dziwką, czyli krótki poradnik o tym skąd brać pieniądze S

kąd brać pieniądze? No i jak? Przyznaj się, że tytuł Cię zainteresował! Czytasz i oczekujesz gotowej recepty na sukces. Rozumiem, najlepiej, żeby było wypunktowane, konkretnie, krok po kroku i nie za długo, bo kto w dzisiejszych czasach lubi czytać? Skoro siedzę już trochę w "internetach", to na pewno mam dla Ciebie magiczną, uniwersalną receptę na robienie grubych hajsów. A Ty jesteś przekonany, że podzielę się nią z Tobą za darmo. Na pewno? Przecież wiesz, że w życiu nic nie ma za darmochę, nawet żeby dostać w pysk trzeba choć trochę się postarać i sobie czymś zasłużyć. Przynajmniej kilka razy dziennie czuję się jak dziwka,

14

nawet nie jak ekskluzywna prostytutka, tylko ściera, która sprzedaje się w każdą niepogodę za najniższe stawki. Praca zdalna, czyli marzenie ściętej głowy O tym, by pracować w domu, marzy większość z nas. Wiadomo, perspektywa dłuższego spania i wylegiwania się w łóżku bez porannego pośpiechu i walki z czasem (mit numer jeden). Wygoda, komfort, możliwość bycia z dziećmi (które skutecznie uniemożliwiają ci pracę, dezorganizują plan dnia). Do tego kawka z własnego ekspresu (o ile takowy posiadasz, my na przykład nadal się nie dorobiliśmy). I ogólnie, że jest tak super, bajka, złoty pyłek i fanfary. A jak przychodzi co do czego, okazuje się, że pracujesz 7 dni w tygodniu, również


w nocy, w nienormowanych godzinach, czytaj: przez całą dobę. Od sprawdzania maila dorobiłeś się choroby zawodowej. To już nawet nie jest kontuzja typu "łokieć tenisisty" czy zespół cieśni nadgarstka, po prostu od "klikania" i siedzenia w socialu jesteś cały powykręcany, gorzej niż Parkinson. Sweet dream historia mojej prostytucji Pracując jako freelancer zajmujący się trochę copywriterką, trochę social media i e­marketingiem, a do tego wszystkiego będąc blogerką, każdego dnia czuję się jak tania dziwka. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że bardzo często moi współpracownicy chcą mnie wydymać, na sucho, bez poślizgu i zbędnych wstępów. Najczęstsze formy wykorzystania mojej osoby: •propozycja darmowej współpracy, •barter z kiepskim produktem lub tragiczną "usługą", przy której warunkach nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać, •"obcinanie" ustalonej stawki, •niewypłacalność lub zwlekanie z wypłatą za zlecenie, •niedotrzymywanie warunków umowy, •kradzież własności intelektualnej i wizerunku, •brak wzajemności w projektach typu "wzajemne korzyści", •rozmyślanie się w ostatniej chwili, bo pewnie znaleźli kogoś "tańszego". To tylko kilka przykładów "uroku" życia w branży "pisarskiej", gdzie twoja kreatywność przestaje się liczyć w momencie pierwszych ustaleń wyceny. W przypadku umiejętności często

przeważa szybkość realizacji "projektu", co mówiąc wprost oznacza: może być chała, ale oby deadline się zgadzał. To, że robisz kopiuj­wklej i kradniesz dzieło innych, określane jest mianem "inspiracji" i to tylko niektóre smaczki życia z pisania. Blogowanie jako choroba przenoszona drogą płciową To, że blogerzy są tanimi dziwkami, staje się dla mnie ostatnio tak oczywiste jak fakt, że podczas seksu robi się dzieci. Nie dbam o to, czy ktoś się obrazi i mnie znów odlajkuje (taka cena własnego zdania), czy też po prostu zrozumie ten tekst i przybije mi mentalną pionę, bo miewa podobne rozterki jak ja. Nigdy nie sądziłam, że moje blogowanie będzie kojarzyło mi się z prostytucją, ale tak właśnie się czuję, od kiedy zaczęłam dokształcać się w owym temacie. Lista blogerskich usług: •bywanie na wydarzeniach blogowych nie rożni się niczym od promocji wśród celebrytów; też mamy sponsorów, dostajemy prezenty, jest nawet "ścianka" do robienia zdjęć, •konferencje, szkolenia i webinaria – czyli inwestowanie w siebie; to podobnie jak dziwki, które dbają o opalenie z solarium, kosmetyczkę i brazylijską depilację (wszystko w ramach oferowanej usługi), •reklamy sponsorowane, czyli kiedy bloger inwestuje we własny biznes, kojarzy mi się to z ulotkami wtykanymi za wycieraczki aut z numerami dziewczyn z agencji, •żebrolajki, czyli kiedy prosi się znajomych, rodzinę i każdego napotkanego "klienta" o polubienie fejsa, lub innego profilu w social media – tutaj

15


analoga do tirówek na drodze, które nie przepuszczą żadnej okazji, •udział w grupach promocji – to uczucie, kiedy stosujesz się do regulaminu, dajesz siebie wszystko, a inni cię olewają – klasyczne dymanie od tyłu za darmo, •"elastyczność współpracy", czyli kiedy klient tak bardzo obniża stawkę za twoją robotę, że czujesz się jakbyś został zbiorowo zgwałcony, a umawiałeś się tylko na seks oralny, •sponsoring, czyli nic innego jak barter; masz ochotę płakać kiedy otwierasz szafkę w kuchni i widzisz zapas przeterminowanej vegety na cały rok. Life is brutal Strasznie mnie to boli, to moje mentalne ego jest gwałcone, do tego analnie i bez wazeliny bardzo często. Bloger to tania dziwka, ja też jestem "dziwką", bo powyższe sytuacje są moim luźnym opisem doświadczeń lub obserwacji środowiska, w którym przebywam. W sumie jeśli pod tym wpisem odbędzie się jakaś gównoburza, to też podbije mi to staty – tak to działa. Ale nie pisałam tego dla fejmu, pod publiczkę czy też dla większej liczby wejść, po prostu czułam, że muszę to z siebie wydusić. Na razie sama jestem trybikiem w blogowej agencji towarzyskiej. Możliwe, że moi alfonsi, czyli "admini grup", dotkliwie mnie ukarzą i zawieszą w grupach, jednak prędzej czy później pozwolą mi "pracować", bo dokładnie wiedzą, że każda dodatkowa dziwka w haremie to dodatkowy hajs. Zgodnie z umową miało być krótko, wpis należy potraktować z dystansem, po czytaniu wypuścić nagromadzone powietrze z płuc, strzelić kawkę lub lampkę wina i się odstresować. W przypadku pojawienia się bólu dupy lub niestrawności, skontaktuj się z lekarzem lub farmaceutą. Autorka nie ponosi konsekwencji za zepsucie Ci humoru, w razie utrzymującej się chandry zjedz tabliczkę czekolady i wypij trzy lampki wina.

Anna Chomiak nieidealnaanna.com

16



Magia to sztuka O magii i nie tylko z Maciejem Sieńko rozmawiała Klaudia Chwastek



Klaudia Chwastek: Jak można łatwo sprawdzić za sprawą twojej strony na Facebooku, zajmujesz się różnymi dziedzinami. Jednak chyba wszystko zaczęło się od magii i magicznych sztuczek. Skąd tak naprawdę wzięło się twoje czarowanie?

20

Maciej Sieńko: Szczerze? To wyglądało tak, że około siedmiu razy w ciągu trzech lat się połamałem. Noga, ręka, noga, ręka… I pewnego dnia miałem tak tego dosyć, że leżąc w łóżku ze złamaną nogą, wziąłem karty i tak myślę sobie: „no dobra, to pobawię się kartami”. To się nazywa cardistry, czyli sztuka tasowania kart. Zacząłem nimi tasować i skończyło się na tym, że wylądowałem w Internecie na sztuczkach magicznych. Pierwszą pokazałem rodzicom. To było takie wow! Potem postanowiłem z tym wyjść na ulicę do jakiejś starszej babci i się okazało, że w czasie wykonywania pierwszego triku, z monetami, moneta mi wypadła z ręki i ta kobieta się na mnie

popatrzyła jak na idiotę. I taki był początek. Bo tak jak większość mówi, że dziadek pokazał im sztuczkę magiczną, tak mi nikt nie pokazał żadnej sztuczki. Bo zacząłeś wszystkiego się uczyć sam. Sam zacząłeś się tym interesować i próbować, jak sam powiedziałeś – z nudów. Z książek, z Internetu. Ale czy ktoś ci powiedział, jak to robić? Około pół roku po zajmowaniu się magią przez dziesięć godzin dziennie, mój poziom był na tyle dobry, że jak poszedłem na spotkanie z magikami, to jeden z nich mnie zauważył. Napisał do mnie, że chciałby się ze mną spotkać, a to był i nadal jest jeden z lepszych iluzjonistów w Polsce. I tak naprawdę, jak się spotkaliśmy w restauracji, to powiedział mi, że chce mi pomóc się wybić i pomóc, by to wszystko poszło w dobrą stronę. I nadal to trwa, ale Michał nauczył mnie czegoś takiego, że jeśli mam coś zrobić, to mam to zrobić.


I może to brzydko zabrzmieć, ale dosłownie kopał mnie w dupę. Jeżeli nie chciałem czegoś zrobić, to naprawdę to robił. I dzięki po prostu robiłem swoje, za co jestem mu strasznie wdzięczny.

dotarcie do przeciętności, to właśnie teraz jestem takim przeciętnym magikiem. Takim, który coś tam potrafi, występuje, ale nie jest to poziom profesjonalny.

Ile czasu tak naprawdę zajęło ci dojście do takie poziomu, że już zacząłeś ludziom pokazywać swoje sztuczki. Że czułeś się już pewny – „okej, uda mi się”? Pewny nadal nie jestem, po pięciu latach. I nawet dzisiaj, jak mam występ, to nadal bardzo się stresuję. Mimo że to występ dla dzieci, mam świadomość tego, że mnie za parę dni nie będą pamiętać, no chyba że zrobię coś naprawdę świetnego.

Ile czasu zajęło ci dotarcie do takiego momentu w życiu, kiedy zdałeś sobie sprawę, że to właśnie to, co chcesz robić w życiu?

Nigdy nic nie wiadomo. Ale jak to zazwyczaj bywa, ludzie zazwyczaj pamiętają gorsze rzeczy niż te lepsze. Dlatego staram się pokazać to wszystko z jak najlepszej strony, nawet jeśli coś nie wyjdzie. A nawet jeśli coś się nie wyjdzie, to staram się z tego wybrnąć. A jak długo zajęło ci nauczenie się sztuczek? Bo mówiłeś, że doszedłeś do takiego momentu, że trenowałeś po dziesięć godzin dziennie. Tak, tylko, że wtedy zaniedbałem naukę. I rodzice się denerwowali. Mówili, że nic z tego nie będzie. Po co ja w ogóle to robię, chodzę do baru, jak i tak nic nie przynoszę. Podchodziłem do stolików, pytałem się, czy mogę pokazać im sztuczkę, a oni potrafili nawet napluć na twarz, gdy byli pijani. Wtedy nauczyłem się właśnie tego, by się nie poddawać. Ale jeśli chodzi o to, ile czasu zajęło mi

Ostatnio taki moment nastał, że powiedziałem sobie: „tak, to jest właśnie to”. Gdy podchodzę do stolika, wchodzę na scenę i ludzie naprawdę się cieszą. A nie, że czasem te brawa mogły by być lepsze, a są jednak taką prawdziwą aprobatą tego co robię. I to jest ten moment, w którym mogę powiedzieć, że ludziom naprawdę się to podoba. Po pięciu latach. Bo wcześniej to było naprawdę słabe. Masz jakaś przygodę z tymi magicznymi sztuczkami, którą pamiętasz najbardziej? Występ dla dzieciaków, podczas którego się zraziłem. Miałem małą różdżkę, która stawała się duża. Podszedłem do jednego dziecka i pokazuję mu tę sztuczkę, po czym ono się rozpłakało i poszło do mamy mówiąc, że chcę je zbić. Po tym bardzo się zraziłem do występów dla dzieci. Dopiero jakiś czas później miałem okazję wystąpić na urodzinach dla dzieciaków i okazało się, że one znacznie lepiej i entuzjastyczniej reagują od dorosłych. Masz jakąś swoja ulubioną sztuczkę? Tak, ze stanikiem.

21


Jak długo w niektórych przypadkach zajęło ci opanowanie danej sztuczki?

sztuczki, które nie mają racji bytu. Niektórzy wciąż marzą o liście z Hogwartu…

Poziom trudności tak naprawdę nie zależy od danego triku, ale od podejścia do niego i od tego, jak naprawdę chcesz się go nauczyć. Bo jeśli uczysz się po to, żeby się nauczyć, to będzie ciężko. Ale jeżeli to jest trik, który tobie się podoba, niekoniecznie ludziom, to jest to tak przyjemne dla rąk, że sam trik zaczyna wychodzić po naprawdę krótkim czasie. Są żetony pokerowe. I z takim żetonem byłem w stanie spać przez dwa lata, trzymając go w odpowiedniej pozycji, tak, żeby wyćwiczyć pewną pozycję, dzięki której teraz bez problemu mogę zrobić sztuczkę.

Ja go dostałem.

Bo tak naprawdę w przypadku sztuczek magicznych liczy się to, żeby widz nie zauważył pewnego momentu. I to wydaje mi się jednak kluczowym elementem. Odwrócenie uwagi wcale nie jest trudne. Jak oglądasz, to tak naprawdę ja wykorzystuję twoje oczy. Wykorzystuję także swoje oczy, by popatrzeć się w którymś kierunku, a ty po chwili też się tam popatrzysz, bo ja tam patrzę. I wykorzystując taki manewr, będziesz się patrzeć tam, gdzie ja chcę. Emocje kontrolujesz przez to, co mówisz, a wzrok przez to, gdzie patrzysz. I to są elementy, którymi się kierujemy. A oprócz tego kierujemy się także głupotą oczu, bo nie widzą wszystkiego co powinny. Magia nie istnieje, magia opiera się na zręczności rąk. To jest najważniejsze. Bo niektórzy próbują wmówić, że magia istnieje i to coś strasznego. Czarna magia – niektórzy ludzie w to wierzą i raz mi powiedzieli nawet bym się leczył. Dlatego występuje dla takiego grona osób, które przyjmie to realnie i na luzie, jako rozrywkę.

22

Wspomniałeś o tej czarnej magii i że niektórzy twierdzą, że magia istnieje. Bo mieliśmy Harry’ego Pottera, cudowne magiczne

No ty może i tak, ale większość nadal marzy. Starsze pokolenie, które gdzieś tam cały czas wierzy w te zabobonne rzeczy, ale gdzieś też tam telewizja, w której były programy o sztuczkach magicznych, starała się nam te triki przybliżyć. Mówisz, że wybierasz sobie przyjaźnie nastawionych odbiorców, ale występujesz też dla dzieci. Jak to jest z przyciągnięciem ich uwagi, że już nie wspomnę o tym, by czegoś nie odkryły? Jeśli coś odkryją, to to jest najlepsze uczucie na świecie. Bo możesz im powiedzieć, by nie zdradzały sekretu i wtedy one są wtajemniczone i jeszcze bardziej są zadowolone z tego, jak to działa. Ale czasami pod koniec i tak pokazuje im, jak to się dzieje, aby też mogły pokazać znajomym i by to była jeszcze większa zabawa dla nich. Nie jesteśmy zgrają ludzi, którzy trzymają tajemnice między sobą i nikomu ich nie przekazujemy, ale staramy się też dawać ludziom taką radość, że mogą coś takiego zrobić. A jeżeli będą chcieli naprawdę w to wejść, to już będą sami potrafili się nauczyć. Jak wygląda polskie środowisko magików? Kiedyś to było bardzo, bardzo małe grono osób. Ja do niego dołączyłem, gdy było w nim tak maksymalnie pięćdziesiąt osób. Teraz sztuka tasowania kart i iluzja są na tyle rozwinięte, że młodzi ludzie w wieku dziesięciu, piętnastu lat zaczynają się tym bawić, tak, że za około dziesięć lat rynek iluzji będzie tak rozwinięty, tak mi się zdaje, że to będzie taka typowa rozrywka, że to się bardzo spopularyzuje.


Nigdy ci się to nie znudziło? Nie, bo zawsze spotka się ludzi na swojej drodze, którzy powiedzą „pokażą coś więcej”, bo bardzo często spotykam ludzi z całego świata, a to jest lepsze, niż cokolwiek innego. W przypadku magii też mogę podejść do osoby i z bliska pokazać sztuczkę. W przypadku innych dziedzin jest to raczej niemożliwe. Nie podejdziesz i nie zaczniesz komuś śpiewać do ucha. A gdy ludzie widzą, że coś dzieje się z bliska, że to nie jest podstawione, ale to dzieje się w moich rękach, zaczynają się świetnie bawić. Jest jakaś sztuczka, której bardzo chciałbyś się nauczyć i wykonać? Tak, przecinanie kobiety. Wiem na czym to polega, ale jednak jest to dosyć droga sztuczka. Bo w przypadku niektórych sztuczek trzeba mieć duże zaplecza gadżetów.

Tak, ale w zasadzie prawdziwego magika da się rozpoznać po tym, czy wykona coś ze zwykłych przedmiotów – kart czy monet. Jak ludzie reagują na to, co robisz? W przypadku ludzi, którzy tu przyjeżdżają i się dobrze bawią, bo mają pieniądze, na przykład Anglików, to dla nich taka rozrywka jest najlepsza. Bo mogą się bawić i zobaczyć coś bardzo śmiesznego, robionego przez młode pokolenie. Jak podchodzę do takich ludzi, oni jak słyszą „magik”, myślą, że wyciągnę królika z kapelusza, chociaż kapelusza nie noszę. No fajnie, zabawi nas, ale to będzie na takim poziomie jak w starych filmach – nic ciekawego. A teraz iluzja jest na zupełnie innym poziomie i na czym innym polega. Teraz nie chodzi o to, by pokazać sztuczkę, ale aby zabawić widza, aby widz miał uczucie zachwytu – że mógł coś zobaczyć, czego na co dzień nie zobaczy. Aby się nie przechwala, że coś umiem, ale żeby pokazać, że coś jest możliwe.

23


Napisałeś takie zdanie, właśnie w kwestii twojej osoby, że nie liczy się osiągnięcie celów, najpiękniejszą rzeczą jest przygoda związana z dążeniem do tego celu. I wydaje mi się, że na osobę w tak młodym wieku dotarcie do takiej świadomości jest dużym osiągnięciem. Teraz dorosłym ludziom obce osoby starają się wbić takie zdania do głowy, a ty doszedłeś do tego sam, będąc nastolatkiem, na podstawie swoich życiowych doświadczeń. To było tak, że oprócz tego, że czaruję, jeszcze pojechałem autostopem przez Niemcy, Austrię i Węgry. I to była taka mała rozgrzewka przed tym, co chciałem zrobić i przed tym, co chcę zrobić w przyszłym roku, czyli pojechać autostopem do Indii. I ponieważ w ostatniej chwili dowiedziałem się, że jadę sam, bo kolega się wycofał. A ja, żeby sobie utrudnić sprawę, to kupiłem sobie bilet z Wrocławia do Krakowa, tak żeby stanąć na ulicy we Wrocławiu i nie powiedzieć sobie „a to w sumie nie mogę złapać stopa, to wracam do domu albo idę spać gdzieś we Wrocławiu”. I to był taki ruch, dzięki któremu nie mogłem się poddać, a nawet jeśli bym chciał, nie mógłbym tego zrobić. Po prostu już tam pojechałem i nie mogłem zawrócić. I w ten sposób dotarłem do Niemiec. I ponieważ moim celem była podróż do Niemiec, a nie spodziewałem się, że będę podróżować przez Austrię i Węgry, po drodze miałem przygody, które czasem nieciekawie się wspomina. Mimo że skończyło się na tym, że nie osiągnąłem swojego celu do końca, bo nie wróciłem do Polski autostopem, to jednak uświadamiłem sobie, że nie liczy się czas, ale to, że jedziesz i nie obchodzi cię nic innego. Wyruszasz i masz taką wolność totalną. Nawet jeśli zabraknie ci pieniędzy, możesz zacząć czarować w barze i zarobić na napiwkach.

24

I to jest właśnie ta druga rzecz, którą się zajmujesz, czyli podróże autostopem. Tak. To w zasadzie dzięki koledze, który opowiedział mi, jak to powiedział swojej mamie, że idzie spać do kolegi, a wyruszył autostopem do Amsterdamu ze znajomym. Nie mieli pieniędzy, więc musieli zarabiać. Zaczęli czarować na ulicy. Zarobili trochę pieniędzy, aby kupić sobie coś do jedzenia, potem zarobili jeszcze więcej, by móc wrócić do Polski autostopem. I potem mi powiedział, że musimy czegoś takiego spróbować, bo chce mnie nauczyć prawdziwej szkoły życia. Tego, że jesteś w sytuacji bez wyjścia i musisz sobie jakoś poradzić. I ta podróż do Niemiec miała być podróżą z nim, ale w ostatniej chwili powiedział mi, że jednak nie jedzie. A ty mimo wszystko postanowiłeś jechać sam. Nie bałeś się? Bałem się. Ale tę szkołę życia jednak chciałeś przeżyć. Sam. Tak. Gdzieś jeszcze chcesz pojechać? Tak, niebawem zbliża się kolej na Macedonię. I ponoć chcesz jeszcze wyruszyć do Indii? Tak. To wszystko, co teraz robię, to jest rozgrzewka właśnie przed wyprawą do Indii. Wybieram się tam ze znajomym, który był w Afganistanie na ćwiczeniach wojskowych. Więc on się zna na survivalu, ja się znam na czarowaniu. Dopełniamy się w pewnym sensie i jedziemy tam, by pooglądać trochę Azji, jak i nagrać film o iluzji, wrócić tutaj i wypuścić go w największych kinach w Polsce.


I tak przeszliśmy do kolejnego elementu, czyli filmu. Zrealizowałeś amatorski dokument o młodzieży. Walczysz w nim ze stereotypami, że młodzież zachowuje się tak, jak próbuje nam wmówić między innymi telewizja. Tak i ja tego nienawidzę. Nienawidzę tego, że moja babcia czasami ogląda te programy i mówi „O Boże, jaka jest ta dzisiejsza młodzież!”. Trzy lata temu myślałem, co by takiego można zrobić, by babcia przestała w to wierzyć, a jednocześnie mieć poparcie kogoś, kto się na tym zna. W filmie wystąpił Karol Paciorek, przedstawiciele policji czy pedagodzy. A nie siedemnastolatek, który może coś powiedzieć, a w rzeczywistości nie ma to żadnego potwierdzenia. I tak pomyślałem sobie, by zrobić film. Zacząłem pisać listy do ludzi, których chciałem zawrzeć w tym filmie. W taki sposób znaleźli się też inni, którzy chcieli mi pomóc, i takim sposobem przez 2­3 miesiące pracowałem nad scenariuszem, a potem przez około pięć miesięcy nad filmem. Jaki był odbiór filmu?

Nigdy nie miałem takiego aplauzu. Nie spodziewałem się, że aż tak będzie to odebrane, zwłaszcza w kinie. Bo czterdziestopięciominutowy dokument dobrze ogląda się w kinie. Jak widzisz 45 minut na YouTubie, to już jest gorzej. Bo sam jesteś przykładem na to, że młodzieży się chce, że młodzi ludzie mają różne talenty i różnorakie zainteresowania i czy chcesz jeszcze coś zrobić w kierunku walki ze stereotypami? Czy miałeś może jakieś propozycje w tym aspekcie? W tym aspekcie nie, zaś pojawiły się propozycje, aby pracować przy filmach, aby pracować w Stanach, ale odmówiłem, bo to nie było to, co chciałem robić. Bo teraz wychodzę sobie na ulice i zabawiam ludzi z całego świata. Tam bym nie miał tego wszystkiego. Tam bym miał jedynie komputer, sprzęt do montowania i to wszystko, a tutaj mam coś zupełnie innego. Ale jest to miasto, w którym kocham żyć. Zdjęcia dzięki uprzejmości Macieja Sieńko.

Jeśli chodzi o kino, to było to wielkie wow! Ludzie klaskali bardziej niż kiedykolwiek, gdy stałem na scenie.

Maciej Sieńko – dziewiętnastolatek, kryjący się pod pseudonimem Venece z grupy Magic Life Poland, który robi magiczne sztuczki, a także jest autorem amatorskiego dokumentu o młodzieży.

25




Rola muzyki w życiu człowieka T

rudno jest nam sobie wyobrazić życie bez muzyki, która jest obecna w każdej jego sferze. Towarzyszy ona każdemu z nas od początku narodzin aż do śmierci; w pracy, w czasie odpoczynku, w tramwaju, na ulicy, w radosnych i trudnych momentach życia. Odgrywa również znaczącą rolę w życiu społecznym i kulturalnym. Uświetnia wszelakie uroczystości i poważne wydarzenia, tworząc niezapomniany nastrój. Muzyka wywiera na człowieka ogromny wpływ. Oddziałuje na fizjologię, wywołuje określone reakcje oraz wpływa na naszą sferę uczuciową. To dzięki niej czujemy się szczęśliwi i pełni energii. Muzyka jako wytwór artystycznej działalności człowieka odgrywa w naszym życiu bardzo ważną rolę. Już w czasach antycznych starożytni filozofowie dostrzegali w muzyce wielofunkcyjność. Arystoteles wiązał muzykę z kulturalnym spędzaniem

28

wolnego czasu. Mogła ona pełnić funkcję rozrywkową, wychowywać, dostarczać przyjemności płynącej z warstwy dźwiękowej i kształtować ludzki charakter. Jak wynika z przeglądu literatury wybranej do omówienia tematu, współcześnie muzyka posiada wiele funkcji i wartości. W tym miejscu wymienić należy chociażby funkcje rozrywkowe, rozwojowe, edukacyjne, wychowawcze i terapeutyczne. Amerykański etnomuzykolog, Alan Parkhurst Merriam w swojej pracy The Anthropology of Music wyróżnił następujące jej funkcje: •emocjonalna ekspresja – tradycyjna muzyka i taniec mogą nabrać racjonalnego znaczenia dzięki interpretacji, która odsłania źródło określonych emocji; •estetyczna przyjemność – czerpanie przyjemności z muzyki; •funkcja rozrywkowa – obecna w każdym społeczeństwie; •narzędzie komunikacyjne – język, którym posługuje się muzyka, nie jest


uniwersalny, dlatego komunikuje tylko temu, kto ten język rozumie; •symboliczna reprezentacja – w każdej kulturze muzyka w sposób symboliczny reprezentuje myśli i idee; ·wzbudzanie fizycznej reakcji organizmu na muzykę – według autora głównymi reakcjami organizmu ludzkiego na obecność muzyki są: zmniejszenie poczucia zmęczenia, zwiększenie wydolności mięśni, ułatwienie koordynacji ruchów, przyspieszenie pracy serca i biegu krwi oraz zmniejszenie wrażliwości na inne bodźce; •wzmacnianie zgodności z normami społecznymi – odnosi się do pieśni, które w warstwie słownej przekazują odpowiednie poglądy wpływające na wywołanie określonych zachowań; •utwierdzanie społecznych instytucji i rytuałów religijnych – pieśń przekazuje i wzmacnia dowolne treści, scala wspólnotę i określa pewien porządek społeczny;

•wzmaganie stabilności i kontynuacji kultury – muzyka przyczynia się do kontynuacji kultury poprzez edukację; •integracja społeczna – współuczestnictwo podczas śpiewu i tańców korzystnie wpływa na integrację ludności. Jest rzeczą interesującą, że wiele funkcji muzyki odnoszących się do kultur tradycyjnych, można odnieść również do kultur współczesnych. Początkowo w formie pieśni religijnych czy ludowych przyśpiewek próbowano pobudzać w człowieku poczucie estetyki i piękna. Kolejne epoki kładły większy nacisk na muzyczną narrację. Współcześnie możemy mówić o pewnego rodzaju machinie biznesowej związanej z masowym produkowaniem muzyki i jej rozpowszechnianiem. Jest to powodem, dla którego muzykę możemy nazwać towarem. Mimo wszystko jest ona nadal istotnym elementem naszego życia. Nie jest rzeczą dziwną, że już w bardzo odległych czasach zajmowano

29


się sztuką muzyczną oraz jej społeczną i wychowawczą rolą. Ludy pierwotne były przekonane, iż siła muzyki może uzdrawiać i pomagać w cierpieniu. Ponadto instrumentom, takim jak flet, przypisywano działania lecznicze. Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy z leczniczych właściwości, jakie płyną ze słuchania muzyki. Emocjonalna ekspresja czy wzbudzanie fizycznej reakcji organizmu spowodowały, że muzyka została zakwalifikowania do działań terapeutycznych. Jej skuteczne działanie ukierunkowane jest na ogół społeczności. Z jej niezwykłych możliwości mogą korzystać kobiety w ciąży, dzieci niepełnosprawne, trudna młodzież, osoby uzależnione, z problemami nowotworowymi, chorobą psychiczną itp. Nie można zapominać, iż muzyka jest potrzebna człowiekowi w procesie jego rozwoju intelektualnego. Już w latach 50 XX wieku niejaki Alfred Tomatis postanowił wykorzystać muzykę w swojej pracy z dziećmi z zaburzeniami mowy i komunikacji. To w tym czasie odkrył tzw. efekt Mozarta, pozwalający stwierdzić, iż to ucho jest organem doładowującym korę mózgową energią elektryczną pochodzącą z samej muzyki. Wpływa to na poprawę koncentracji uwagi, wzrost kreatywności, poprawę zapamiętywania, ułatwienie nauki czytania oraz pisania, podwyższenie motywacji, opóźnienie objawów zmęczenia, harmonizowanie napięcia mięśniowego oraz poprawę koordynacji ruchowej. Ponadto wspomniany wyżej profesor udowodnił, iż utwory Mozarta i chorał gregoriański najlepiej stymulują

30

ludzki mózg. Zwłaszcza u małych dzieci efekt ten niesie ze sobą najbardziej widoczne rezultaty w związku z tym, że mózg rozwija się u nich w bardzo szybkim tempie. Czynne uprawianie muzyki odgrywa ważną rolę w rozwoju fizycznym i ma duży wpływ na system nerwowy. Można w niej odnaleźć również funkcje terapeutyczne. Człowiek tworzy muzykę, aby wyrazić swoje uczucia i emocje. Dzięki temu jest ona prawdziwa i emocjonalna. Uprawianie muzyki w zespole, chórze lub w orkiestrze uspołecznia jednostkę, ucząc ją współdziałania. Muzyka oddziałuje ponadto na naszą wyobraźnie, uspokaja lub dodaje energii, kształtuje pewne postawy i wolę człowieka, wpływa na intelekt, uczy koncentracji i postrzegania rzeczywistości. Muzykę oceniamy jako jedność, która ma przede wszystkim sprawiać przyjemność. Nieważne jakiego gatunku słuchamy, sposobu wykonania czy stylu – te wszystkie elementy posiadają jedną cechę wspólną, którą jest pobudzanie w człowieku poczucia piękna i przyjemności. Społeczeństwo nie może istnieć bez muzyki. Stanowi ona nieodłączny element życia każdego z nas. Preferencje gatunkowe zależne są od środowiska w jakim dorastamy, wychowania i otoczenia. Pomimo faktu, iż dzieła muzycznego nie jesteśmy w stanie poznać w całości i pewne treści są ukryte, odgrywa ona znaczącą rolę we wszystkich społecznościach.

Mateusz Marzec


Magia czarnej płyty B

oom na winyle trwa już od ładnych kilku lat i z zawrotną prędkością zmienia się w ogólnoświatowy trend. Badania Entertainment Retailers Association wskazują, że w 2016 roku płyty analogowe podbiły brytyjski rynek muzyczny1. Jest to wręcz przełomowa informacja, gdyż te tłoczone, czarne krążki za oceanem swoją popularnością wyprzedziły nawet cyfrowe formaty dźwiękowe. Z kolei w Polsce, według ubiegłorocznego raportu Związku Producentów Audio­Video, sprzedaż płyt winylowych wzrosła o ponad połowę2! Giełdy, targi czy swapy to już powszechne wydarzenia w wielu miastach naszego kraju. Choć dla niektórych wciąż wydają się reliktami przeszłości, dla większości są warte zainteresowania, a nawet okrągłej sumy pieniędzy. Winyle – na czym polega ich magia?

Na pierwszy rzut oka wygląda to tak: płyty winylowe powróciły, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Ale są naprawdę drogie w porównaniu do zwykłego CD, nie wspominając już o możliwości darmowego internetowego odsłuchu np. na YouTubie. Dodatkowo trzeba mieć w domu gramofon, żeby móc tej płyty posłuchać – no chyba, że czyimś głównym celem jest przyozdobienie ścian pokoju wiszącymi czarnymi krążkami, bo tak też się zdarza. Poza tym płyta analogowa wymaga zaangażowanego słuchacza – nie wystarczy nacisnąć „PLAY” i muzyka leci od pierwszego do ostatniego kawałka. Winyl trzeba ułożyć, wyregulować ustawienia obrotów czy głośności, opuścić igłę, a po jakimś czasie przewrócić na drugą stronę i zrobić dokładnie to samo. Trudno przeskoczyć piosenkę czy zacząć słuchanie od innego niż pierwszego kawałka. Czyli de facto dużo zachodu, a piosenki jak piosenki – są takie same jak na innych nośnikach,

31


32

a cza sem nawet w gorszej jakości. Magii brak. Aby jednak ją odnaleźć, spytałam o opinię na temat winyli dwie osoby: mojego rówieśnika Mateusza, dla którego tak samo jak da mnie winyle to obecny trend, oraz pana Marcina, który pamięta lata, w których analogowa płyta królowała na rynku. Pan Marcin: „Winyle, stary nośnik, teraz wróciły, ale nie są to te same płyty, co kiedyś. Dawniej były tłoczone, a teraz te matryce są chyba jakoś inaczej robione… Jakość nowoczesnych winyli jest słabsza. Ja sam nie kupuję nowych płyty analogowych, bo są straszliwie drogie. Co takiego jest w winylach, że powróciły? Chyba sentyment, a także panująca moda na oldschool, sam nie wiem. Czarna płyta ma w sobie coś z dostojeństwa, swego rodzaju rytuału: jak już raz ją nastawisz, to słuchasz od początku do końca. Słuchasz i przeżywasz.” Mateusz: „Czarne płyty, przez pewien okres porzucone na rzecz płyt CD i plików mp3, obecnie powracają i zdobywają coraz większą popularność. Płyty winylowe to dla mnie pewnego rodzaju pragnienie – nie posiadania samej płyty, ale jej słuchania. Zupełnie inne odczucia daje słuchanie takich właśnie płyt od słuchania wszechobecnych kompaktów. Winyle mają magię: słuchacz staje się aktywnym uczestnikiem odtwarzania płyty, zostaje wprowadzony w swego rodzaju trans. Sam nie mam adaptera i bardzo tego

ża łuję, ale moja dziewczyna takowy posiada. I choć prawie za każdym razem słuchamy tego samego albumu, zawsze odkrywamy w nim coś nowego.” Dwie osoby, dwa różne pokolenia, ale myślenie o magii winyli gdzieś się pokrywa. W obu wypowiedziach padły słowa o ważności odsłuchiwania takiej płyty. Czarne płyty mają magię, niezaprzeczalnie, lecz dostrzegają ją tylko ci, dla których poza samymi dźwiękami ważna jest wyjątkowość momentu, kultura ich słuchania. Winyli się nie puszcza ot tak, to cały proces, zaangażowanie, poświęcenie czasu tylko muzyce. To jest to „coś”, co sprawia, że obecnie po winyle nie sięgają tylko bogaci hipsterzy, ale także ci, którzy chcą to „coś” poczuć, chcą sprawdzić, jak to jest posłuchać ulubionej piosenki inaczej niż z użyciem radio czy przeglądarki. Magia płyt analogowych nie jest dla każdego. Jest dla tych, którzy chcą – a przede wszystkim potrafią – muzykę przeżywać, a nie tylko jej słuchać.

Joanna Wrona

http://www.psychosonda.pl/sprzedaz­winyli­ wyzsza­niz­formatow­cyfrowych/ (dostęp: 10.02.2017r.) 2 http://www.polsatnews.pl/wiadomosc/2016­ 04­12/sprzedaz­winyli­w­polsce­wzrosla­o­ ponad­polowe/ (dostęp: 10.02. 2017r.) 1


Niebieska wolność T

rzy kolory: niebieski, czerwony i biały. Wolność, równość i braterstwo. W 1993 roku Kieślowski przedstawia widzom pierwszą część trylogii, film Niebieski, a zarazem sięga po pierwsze hasło rewolucji francuskiej – wolność. Z dzisiejszej perspektywy moglibyśmy powiedzieć, że to film stary, zupełnie inny od tego, co dzisiaj mamy serwowane w kinie, coś innego od tej „popcornady”, masowości i homogenizacji. W zasadzie prosta historia – kobieta chce wrócić do normalności po utracie męża i córki, którzy zginęli w wypadku samochodowym. Historia jakich pewnie wiele. Jednak ta opowieść Kieślowskiego nas wciąga, choć w gruncie rzeczy mogłaby nas też zanudzić, bo to film, w którym w zasadzie nic się nie dzieje. To, co następuje, jest zdradzone – kapiące krople, najprawdopodobniej oleju hamulcowego. To zwiastuje nam wypadek, który widzimy już w kolejnej

scenie. Później Julie dowiaduje się o tym, że jej mąż i córka nie żyją. Od tego momentu, mam wrażenie, że reżyser już na dobre zaczyna bawić się z widzem, którego celem będzie odgadnięcie i zrozumienie przekazu. Bo bez wątpienia jest to film, na którym myśleć trzeba. Z jednej strony w pewnych momentach brak dialogów – widzimy główną bohaterkę i jej zachowanie, czujemy wręcz emocje, które od niej biją. Cisza w pewnym sensie jest tutaj pełnią słowa. Z drugiej – niebieski kolor, który momentami mógłby nam się wydawać zbyt nachalny. Pojawia się prawie wszędzie – od żyrandola po wodę w basenie. Jednak ten kolor ma symboliczne znaczenie – oznacza wolność, której główna bohaterka tak szuka. Po trzecie – pewnego rodzaju przerywniki, jak np. filiżanka kawy czy kostka cukru nasiąkająca kawą – widz łapie oddech, ma chwilę na zastanowienie, jednak czuje też pewnego rodzaju napięcie i oczekiwanie, co nastąpi w kolejnej scenie. Tu liczy się pewnego rodzaju gra, symbole, które muszą zostać odczytane, bo bez nich film

33


okazać się może jałowy, nijaki, wręcz bez wartości. Te symbole, które widz musi odczytać, mogą stać się barierą w odbiorze, których współczesny widz może nie zrozumieć. Współczesny widz, który stroni od ambitnych filmów, w których wszystko od początku do końca jest wyjaśnione. Te przerywniki wydają mi się kluczowe w tym filmie. Wszystko jest wolne, zbyt wolne… Wręcz dłuży nam się w odbiorze, w końcu przyzwyczajeni jesteśmy do zupełnie innego kina. Tutaj Kieślowski pokazuje nam Julie siedzącą w kawiarni – pije kawę, miesza ją łyżeczką, to zanurza kostkę cukru w kawie i czeka, aż ta nasiąknie napojem. To znowu siedzi na ławce, wystawia twarz w stronę słońca, a w oddali idzie starsza pani, zmierzająca do kontenera z segregacją śmieci – elegancko ubrana drepcze, aż w końcu musi włożyć odrobinę wysiłku w to, by wrzucić butelkę do pojemnika. Elementy, których w zasadzie mogłoby nie być. Które dla całego filmu wydają się zbędne, wręcz spowalniają całą i tak wolną akcję. Ale co tak właściwie wnoszą?

34

Pewien oddech, pewną chwilę refleksji – tak jak pojawia się ona u Julie, tak i my możemy się zastanowić nad tym, co widzimy na ekranie. Przemyśleć te wszystkie emocje, które kotłują się w głównej bohaterce, spróbować zrozumieć ją, jak i jej zachowanie. Bo gdy już wciągniemy się w film, zaczniemy go przeżywać, a nie tylko oglądać, mamy pewien natłok: myśli, wrażeń i emocji. Ten aspekt ludzki i psychologiczny, który towarzyszy filmom Kieślowskiego nieraz, a który ma swoje początki w jego dokumentach. Te, tak bardzo ludzkie, rzeczy, zachowania, które towarzyszą każdemu z nas, a na które niekoniecznie zwracamy uwagę. Właśnie w tych niewielkich elementach zawiera się ta forma przeżycia żałoby przez Julie. Z drugiej jednak strony te elementy powodują też pewien rodzaj napięcia – oczekiwania na to, co będzie dalej, do czego jeszcze posunie się Julie. Bo ona, mimo że chce uciec, oderwać się od życia, które do tej pory prowadziła, zmienia się jako człowiek. Jej życie stało się puste, chce się całkowicie odciąć, zapomnieć, zniknąć. Choć próbuje, nie udaje jej się tego dokonać. W zamian zaś sprawia też odrobinę dobra, widać to


chociażby w przypadku kochanki Patrica – ofiarowuje jej dach nad głową, chociaż równie dobrze mogłaby odwrócić się do niej plecami i znienawidzić. W tym wszystkim odgrywa też gigantyczną rolę muzyka, za którą odpowiadał Zbigniew Preisner. Muzyka, która nie jest tłem, nie jest dodatkiem, ale stanowi kluczowy element tego filmu. I pomijając już fakt, że i ona jest jednym z bohaterów filmu, to bezsprzecznie wpływa na emocje. Powoduje ciarki na całym ciele, oddziałuje na widza w sposób bardzo znaczący. I nawet gdyby nie było słów, ale pozostała muzyka, zaangażowany widz i tak by zrozumiał. Nie jest to film łatwy w odbiorze. Trzeba w niego wniknąć, wsiąknąć… zaangażować się w pełni w odbiór. Choć i wtedy pewne elementy nadal mogą pozostać niezrozumiałe. To film psychologiczny, który ukazuje ludzkie działania, ale też wnika w psychikę odbiorcy. Kieślowski pokazał ludzi jakimi są, przynajmniej większość. Stratę, ucieczkę i dążenie do wolności, lecz ta wolność dla każdego może mieć inny wymiar. Kieślowski, mam wrażenie, że tej wolności tutaj nie zdefiniował, on

tylko pokazał pewne jej aspekty, to, że gdy dążymy do wolności na siłę, niekoniecznie możemy ją osiągnąć. Niebieski jest filmem, w którym nie wszystko zrozumiemy, w którym nie wszystko będzie dla nas jasne – zwłaszcza tylko po jednorazowym jego oglądnięciu. Jest filmem, w którym sami musimy interpretować pewne jego elementy, samemu się zastanowić jak na nas wpływają i jak je odbieramy. Jednak jest w nim pewna uniwersalność – ta wolność, do której, na pewnym etapie życia, każdy z nas dąży, a która może mieć różne oblicza. To film, który, mam wrażenie, jest i będzie ponadczasowy. Bo historia, choć z pozoru jest bardzo płytka, nic się nie dzieje, ma jeszcze drugą płaszczyznę, która uzależniona jest od widza. Od widza, który w różny sposób może interpretować ten film. Od widza, na którego w różny sposób może wpływać to, co zobaczy.

Klaudia Chwastek

35


Śpiewajacy aktorzy T

egoroczna gala Oscarów została zdominowana przez jeden film. La la land, musical, który zgarnął największą pulę Złotych Globów, mógł również pobić rekord również na Gali Akademii Filmowej, dzisiaj już wiemy, że to się nie udało. Jednak mimo ogromnej liczby nominacji, dwie z nich są szczególnie interesujące. Aż dwie piosenki z tego samego filmu są nominowane w tej samej kategorii – na najlepszą piosenkę. City Of Stars, w wykonaniu Ryana Goslinga, a także, wykonana przez jego filmową partnerkę, Emmę Stone, Audition. Która wygrała? Ta w wykonaniu Ryana Goslinga! Ja wstrzymam się z moimi prywatnymi opiniami na ten temat, bo nie o tym jest ten tekst. Jednak ta niespotykana sytuacja zwróciła moją uwagę na co innego. Przez myśli zaczęły przelatywać mi liczne piosenki wykonywane przez aktorów w filmach. Piosenki, które wpisały się na karty historii kina. Pierwszą, która przychodzi mi do głowy, jest utwór z filmu Bodyguard, w wykonaniu zmarłej kilka lat temu Whitney Houston. I will always love you to piosenka, która towarzyszy nam w finałowej scenie. Żegnając się ze swoim

36

ochroniarzem, zupełnie, jakby nic ich nie łączyło, gwiazda wsiada do samolotu. Wtem rozpoczynają się pierwsze takty utworu. I gdy muzyka na chwilę przycicha, gdy wydawać by się mogło, że to koniec historii tej miłości, kobieta każe zatrzymać samolot i wybiega z niego wprost w objęcia ukochanego. Czułości nie mają końca, mężczyzna zapomina na kilka chwil o postrzelonej ręce, poddając się uściskom. Piękny film, piękna piosenka, a także świetny duet Houston – Costner. Być może piosenka nie zostaje bezpośrednio odśpiewana przez którąś z gwiazd, jednak jest wykonana przez Whitney Houston, dlatego zdecydowałem się uwzględnić ją w zestawieniu. Pozostając przy duetach, koniecznym wydaje się wspomnieć Grease i przedostatnią piosenkę. Gdy Sandy wkracza na teren festynu, zaskakując swoim wyglądem Danny'ego, rozpoczyna się spektakl, który wielu uważa za najlepszy występ Johna Travolty. Serio, gdyby współcześni „macho” potrafili w taki sposób poruszać biodrami; no ale spodnie Danny'ego nie były tak obcisłe… W każdym razie, You're the one that I want to prawdziwy hit, grany do dziś na licznych imprezach w stylu retro. Dynamiczna, rytmiczna piosenka, która


świetnie obrazuje przemianę, jakiej dokonała w sobie Sandy (Olivia Newton­ John) w imię miłości. Zabawna, skoczna, taneczna. Nie sposób jest pominąć wybitny film Deszczowa piosenka. To dzieło z innej epoki kina. Z czasów, gdy aktorzy śpiewali, tańczyli i grali w sposób, być może nieco mniej realistyczny, jednakże zdecydowanie równie niezwykły czy wręcz nawet bardziej bajkowy. Wtedy bowiem nie skupiano się aż tak na efektach (w latach 50. komputerowa technika filmowa nie stała na takim poziomie), lecz na warsztacie aktorskim. I tym sposobem Gene Kelly daje nam wybitny spektakl tańca, śpiewu i – co niezwykłe – stepowania. Czy w dzisiejszych czasach spotyka się w filmach taki pokaz stepowania? Faceci w butach się nie liczą. Mężczyzna wychodzi na deszcz, śpiewa wesołą piosenkę, śmiejąc się, skacząc i uśmiechając do przechodniów, którzy, zaskoczeni, biegną co sił do swoich domów, by skryć się przed ulewą. Na koniec film, który oglądałem w dzieciństwie. Swego czasu recenzowałem tutaj dzieło będące opowieścią o powstaniu tego filmu. Mary Poppins to postać stworzona przez

Pamelę Lyndon Travers. W latach 50., po długich bataliach, Disneyowi udało się przekonać Travers, by odsprzedała mu prawa do zekranizowania powieści. I udało się stworzyć arcydzieło. Piękną historię o miłości i drugiej szansie. O tym, że nigdy nie jest za późno, by coś naprawić. I przede wszystkim jest to dzieło bogate w wiele wspaniałych utworów. Jednym z nich jest piosenka Let's go fly a kite. W jej rytmie pan Banks dokonuje przemiany, dzieci odzyskują swojego tatę, misja Pani Poppins kończy się sukcesem, a wszyscy udają się puszczać latawce. Oczywiście to tylko kilka piosenek, które mi przychodzą na myśl w pierwszej chwili, gdy myślę o filmowych utworach, które przeszły do historii. W praktyce każde dzieło kina, większe i mniejsze, ma swój popisowy numer, który wspomina się przez lata. La la land pokazał natomiast, że nie minęły czasy, gdy aktorzy, poza bieganiem z karabinem, wygłaszaniem patetycznych przemówień czy skakaniem przed zielonym materiałem, na który później graficy nałożą obraz, musieli tańczyć i śpiewać.

Grzegorz Stokłosa

37


Pan Ergo postanawia umrzeć

38


T

egoroczna zima nie była dla nikogo łaskawa. Mróz trzaskał głośniej niźli rozpalone polana w kominku. Temperatura niebezpiecznie zaczęła przypominać tą z najdalszych zakątków Syberii, która podobać mogła się jedynie pingwinim weteranom i obłąkanych misiom polarnym. Ludziom jednak zupełnie nie odpowiadała i każdy, kto zachował choć resztki zdrowego rozumu, siedział w domu, grzejąc się przy piecyku lub pod kołdrą, udając pulchne burrito. Jednym z tych ludzi był także Pan Ergo. Siedział przy swoim piecyku, udając pulchne burrito i popijając ciepłą kawę. Tak minął mu jeden dzień, następnie drugi, trzeci, tydzień, miesiąc… Pan Ergo powoli zaczął tracić nadzieję, że zima kiedykolwiek się skończy. Dni były tak samo szare, niebo przykrywała gruba warstwa ciężkiej mgły, a temperatura na zewnątrz wciąż zamrażała nawet myśli. Pan Ergo stwierdził jednak, że przecież nie może

być aż tak źle. Czekał więc dalej. Minął kolejny miesiąc i następny, i jeszcze jeden, minął rok, a zima wciąż trwała. W końcu Pan Ergo stwierdził, że ma dość czekania i należy powziąć odpowiednie kroki. Pan Ergo postanowił umrzeć! Czym prędzej przystąpił do realizacji swojego wielkiego planu. Zrzucił więc z siebie ciepłą kołdrę, odstawił kubek z parującą, gorącą kawą i wstał sprzed swojego mopsożelaznego piecyka. Ubrał się w najgrubszy i najcieplejszy płaszcz, jaki miał i wyruszył w miasto. Miał bowiem do załatwienia kilka ważnych spraw. W pierwszej kolejności odwiedził sklep z nagrobkami i trumnami. Długo chodził pośród przeróżnych produktów wystawionych na wystawie, aż w końcu wybrał dla siebie skromną, lecz elegancką trumnę – dębową, rzecz jasna. Przekazał odpowiednie instrukcje i kazał dostarczyć trumnę na godzinę 6 rano w niedzielę – na wtedy bowiem zaplanował swoją śmierć.

39


Po wybraniu swojej trumny, Pan Ergo udał się do notariusza. Musiał wszak spisać swój testament! Nie zajęło mu to dużo czasu. Cały swój majątek (dom z ogrodem) przekazał fundacji dla niespełnionych poetów (ach, jakże łkała dusza Pana Ergo, że i on zawsze był takowym…). Nie mógł jednak dopuścić, by jego wielkie drzewa, które hodował przez tyle lat, ucierpiały na jego śmierci! Kazał więc notariuszowi stworzyć aneks, w którym zawarł dokładne instrukcje podlewania i pielęgnacji swoich pięknych, wielkich drzew. Gdy już i testament (z aneksem!) był gotowy, Pan Ergo kazał zjawić się notariuszowi u siebie o 6 rano w niedzielę na uroczyste odczytanie testamentu nad jego martwym ciałem. Rytuału musiało się stać za dość! Załatwiwszy wszystkie sprawy, Pan Ergo wrócił do domu i zadzwonił do wszystkich swoich znajomych, by zaprosić ich na to ważne wydarzenie, jakie miało się odbyć o 6 rano w niedzielę, a jakim miała być jego śmierć. Zaprosił i czekał. Ależ był podekscytowany! Wiedział, że wreszcie uwolni się od tej wiecznej zimy, szarości i wszystkiego, co najgorsze. Dziwił się sam sobie, że wcześniej nie wpadł na ten genialny pomysł, żeby po prostu wziąć i umrzeć. Aż w końcu nadeszła niedziela. Pan Ergo nie spał całą noc, nie mogąc już dłużej wytrzymać podekscytowania. Co chwilę spoglądał na zegarek: 3, 4, 5… W końcu wybiła godzina 6 i… Cisza. Pan Ergo ze zdumieniem rozejrzał się wokół. Nie było trumny, nie było notariusza, nie było nikogo. Porwany wielkim gniewem zapomniał o szalejącej zimie i jak stał w piżamie, tak wyskoczył na zewnątrz… i z przerażeniem odkrył, że nadeszła wiosna i wszyscy byli tym tak przejęci, że nikt nie pamiętał o biednym Panie Ergo, który miał dzisiaj umrzeć. Machnął zatem ręką Pan Ergo i wrócił przed swój mopsożelazny piecyk. Wszak nawet umierać się już nie opłaca.ś

Tomasz Jakut

40



Wirtualny życiorys P

42

rywatność – dzisiaj powiedzielibyśmy, że to temat rzeka, temat nieskończony, o którym można mówić i mówić, i to w różnych aspektach. Prywatność ma dzisiaj różne oblicza. Jednak bez względu na wszystko, mamy do niej prawa. Początek prawa do prywatności możemy datować na koniec XIX wieku, kiedy to dwaj badacze, Samuel D. Warren i Louis D. Brandeis, napisali artykuł Prawo do prywatności, samą zaś prywatność definiowali jako „bycie zostawionym samemu sobie”1. Dzisiaj o prywatności (a może raczej o anonimowości) mówi się wiele, zwłaszcza w aspekcie social media… Jednak czy słusznie? Z jednej strony mamy big data, z drugiej jednak sami wszystko udostępniamy, nie bardzo wiedząc jakie może mieć to skutki i w jaki sposób wykorzystywane są nasze dane. Owszem, jeśli o anonimowości mowa, to raczej w złym aspekcie – hejtu, który jest wszechobecny, bo część nadal

myśli, że w Sieci jesteśmy anonimowi, ale nie jesteśmy, nawet jeśli założy się fałszywe konto na Facebooku. Natomiast niektórzy zwracają uwagę na powiązanie jednego z drugim i tak prywatność może być zbiorem elementów, za pomocą których chronimy swoją prywatność. Jednak to ujęcie S. Taddei i B. Contena, jak sami zaznaczają, wskazuje na to, że ujęcie anonimowości nie jest jednoznaczne2. Jednak social media to obecnie pewnego rodzaju okno na świat – okno, dzięki któremu nie mamy już problemu z komunikacją z innymi, wszyscy mogą wiedzieć co u nas słychać. To przepustka, by stać się popularnym, nawet wśród niewielkiej grupy ludzi. To przepustka do innego świata, świata, w którym każdy z nas może być idealny, a tym samym – taki sam jak inni. Magdalena Krzpiet w swojej publikacji z 2005 roku zatytułowanej „Fenomen Ekshibicjonizmu w telewizji”3 pisała, że podglądactwo jest czymś naturalnym, nam wrodzonym, jednak w przypadku telewizji, nie musieliśmy podglądać


przez „dziurkę od klucza”, patrzyliśmy przez „otwarte drzwi”. Wydaje mi się, że wraz z postępem technologicznym i wtargnięciu w nasze życie social media, to podglądanie, a właściwie oglądanie innych, stało się jeszcze bardziej dostępne i jeszcze bardziej narusza naszą prywatność. W przypadku telewizji podglądaliśmy osoby np. biorące udział w reality show. Dzisiaj możemy podglądać w Sieci każdego, wiedzieć, co robi, gdzie jest, z kim się przyjaźni. Z jednej strony to wszystko jest zależne tylko i wyłącznie od nas samych. To my sami zakładamy konto na Facebooku, Instagramie, Twitterze, Snapchacie… Sami udostępniamy informacje o sobie, publikujemy jak żyjemy, gdzie jesteśmy, z kim się spotykamy, co lubimy… Niby nic nadzwyczajnego, chcemy, by nasi znajomi wiedzieli co u nas słychać. Social media nam to ułatwiły. Jednak za tym istnieje też druga, a może nawet i trzecia strona medalu. Po pierwsze, wszelkie dane o nas są zbierane i wykorzystywane, najczęściej do celów marketingowych,

a później dostajemy spersonalizowane reklamy, które mówią wprost: „Klaudia, musisz to mieć”! Nasze dane są gromadzone, od imienia, nazwiska, maila, telefonu, po dane behawioralne. Dużo ludzi nie dba o swoją prywatność, a może nie ma świadomości jak to działa. W trakcie mojej edukacji szkolnej nie było o tym mowy, natomiast mam siostry w wieku szkolnym i też nikt im nie mówi, jak chronić swoja prywatność i że posiadając konta w social media i udostępniając swoje zdjęcia, posty, filmiki, udostępniamy swoje życie, zaś to, co udostępniliśmy, nie jest już nasze. Jednak jak wynika z badań przytoczonych przez Wacława Branickiego, a przeprowadzonych na grupie amerykańskich nastolatków, spory procent z nich ustawia swój profil jako prywatny4, choć może to też wynikać z tego, że Facebook automatycznie ogranicza widoczność profili osób niepełnoletnich. Faktem jest jednak, że w szkole, jeśli mowa o prywatności w sieci, raczej będzie zależny od dobrej woli nauczyciela, niż od programu nauczania.

43


Obserwując to, co wyświetla się na moim news feedzie na Facebooku, czasami nawet z lekkim zażenowaniem patrzę na to, w co ludzie klikają. Prawda jest taka, że jedno kliknięcie może spowodować, że poznamy zainteresowania danej osoby, światopogląd czy poglądy polityczne. Komentarz czy udostępnienie powie jeszcze więcej. Owszem, może i zobaczy to tylko grupa znajomych (na Facebooku), jednak znajomi na Facebooku to nie tylko nasi przyjaciele. Zdarza się i tak, że jedno kliknięcie może przekreślić nas przed pracodawcą, bądź i przed przyszłym pracodawcą, który zbiera o nas dane, by dowiedzieć się, jakim człowiekiem jesteśmy, a to, co klikamy, raczej o nas świadczy. I takie przypadki się zdążają. Firmy poznają nas za pomocą naszego ruchu w Internecie, wszystko jest bowiem do sprawdzenia, a informacje o nas są sprzedawane i raczej nie mamy na to wpływu. W końcu zaakceptowaliśmy kolejną poprawkę do

44

regulaminu. Zwolnieni możemy być natomiast na podstawie jednego nieodpowiedniego zdjęcia czy wpisu. Piotr Siuda przytacza nawet przypadek, gdzie sprawca gwałtu został uniewinniony, bo zdjęcia zgwałconej dziewczyny na profilach w social media zostały uznane przez sąd za zbyt prowokacyjne5. Wielokrotnie przeglądam zdjęcia na podstawie hashtagów na Instagramie, czasami jest to #kraków, czasami #książka, a czasami patrzę na najpopularniejsze zdjęcia. Wielokrotnie widziałam jak ludzie sami naruszają swoją prywatność, publikując zdjęcia, które powinny być przeznaczone tylko dla najbliższych, a może nie tyle najbliższych, co tylko dla swojej własnej osoby. Roznegliżowane zdjęcia? Myślę, że pod pierwszym lepszych hashtagiem da się takie znaleźć, bez większego poświęcenia czasu na szukanie. I nie są to celebryci, modelki czy blogerki. Są to też zwykłe osoby, które nie są popularne,


a które najzwyczajniej w świecie chcą się pochwalić, np. właśnie swoim ciałem. Kolejną kwestią, nad którą można się też zastanowić, to czy matki nie naruszają prywatności własnych dzieci, publikując ich zdjęcia w Internecie. W końcu ich wizerunek będzie krążyć po Sieci i nie da się go usunąć. Już jakiś czas temu, dosyć znana polska blogerka parentingowa napisała, że ograniczy publikację zdjęć córki, właśnie dlatego, by jej wizerunek nie był wykorzystywany w żaden niepowołany sposób i by nie została naruszana jej prywatność. Owszem, dziewczynka bardzo charakterystyczna i śliczna. A jej zdjęcia krążyły po różnych portalach, wykorzystywane, a może i nawet kradzione z wizerunkiem tego właśnie dziecka. Dzisiaj, choć dalej jej zdjęcia są publikowane na blogu, to już jej wizerunek nie jest tak oczywisty. Zdjęcia są inaczej skadrowane i niekoniecznie da się powiedzieć, że ona to rzeczywiście ona. Jednak jest cała masa kobiet, które publikują zdjęcia swoich pociech – by się pochwalić, w końcu to ich szczęście. I choć jest to w pewnym stopniu zrozumiałe, to nie jestem pewna, czy zdają sobie sprawę z tego, że naruszają prywatność swojego dziecka, które raczej nie powie, że nie chce by jego zdjęcie było w Internecie, bo najzwyczajniej w świecie jego poziom intelektualny nie jest rozwinięty i nie wie, co mu w ten sposób może zagrażać, zaś jego wizerunek w Sieci już pozostanie. Jednak w tym wszystkim pojawia się także druga strona – druga strona, która zdaje sobie sprawę z tego, że ich, dajmy na to, posty na Facebooku mogą być wykorzystywane i podglądane przez innych. Dlatego ich profil jest przyblokowany i staje się prywatnym. Da się to zrobić w zasadzie za pomocą dwóch kliknięć. Może i niewiele to da i przed samym Facebookiem i gromadzeniem przez niego danych ludzi nie uchroni, jednak przed ciekawskim Kowalskim już tak.

Pewnego razu na jednej z grup na Facebooku zajmującej się blogowaniem i marketingiem wśród kobiet, padło pytanie od jednej oburzonej pani „dlaczego profile są prywatne, bo ona by je pooglądała”. Chodziło jej w zasadzie o to, by wiedzieć, jak niektóre przedsiębiorcze osoby prowadzą swoje profile, chciała zobaczyć ich osiągnięcia… Jednak pojawia się tu pewien istotny szczegół. Profil prywatny i osobisty jest… prywatny, przeznaczony dla wybranych osób. Osoby, które zajmują się biznesem, marketingiem, grafiką zazwyczaj mają swój fanpage, bardzo często osobisty, gdzie da się zobaczyć ich twórczość, publikacje, osiągnięcia. Następuje tu rozgraniczenie między pracą, a życiem prywatnym, jednak nie wszyscy to rozumieją. Chcieliby nieograniczonego dostępu do życia innych osób, zupełnie im obcym, by sobie „podglądać i oglądać”, bez względu na poszanowanie prywatności. Są tacy, którzy się na to godzą, jednak nie wszyscy. Część chce nadal pozostawić swoje życie prywatnym, anonimowym, do którego nikt nie będzie zaglądał, a tym bardziej hejtował. Jak pokazują badania przeprowadzone przez ACR Rynek w lutym 2016 roku, ludzie najbardziej boją się włamania na konto bankowe, ujawnienia numeru karty kredytowej czy kradzieży loginu i hasła. Tylko 33% obawia się wykorzystania danych przez firmy marketingowe6. Z czego może wynikać to, że tylko 33%? Może z tego, że opcje, których obawia się więcej ludzi, poniekąd wiążą się z kradzieżą bardziej fizyczną i utratą pieniędzy. Dane udostępnione w Internecie są danymi, na które z pozoru nie mamy wpływu, a które są poniekąd wymuszane na nas jako na zwykłym użytkowniku Internetu. Kwestia prywatności w social media wydaje mi się otwarta. Można ją badać na różne sposoby, czy to z punktu widzenia szarego Kowalskiego, czy marketingowca Nowaka, który ma pracę dzięki tym danym. Każdy z nich będzie mieć inne zdanie i inne podejście do

45


46

prywatności. Jeden z założycieli domu mediowego „click community”, Rahim Blak, zajmujący się właśnie działalnością w social media, twierdzi, że tak naprawdę nie ma żadnej prywatności i w zasadzie jesteśmy zmuszeni do tego, by publicznie pokazywać nasze życie w social media. Uważa, że nie ma granicy między życiem prywatnym a publicznym w sieci, bo, jak twierdzi, awatar na Faceebooku jest naszą wizytówką7. Jednak nie wydaje mi się, aby było to dobre rozwiązanie. Może w przypadku marketera czy handlowca jest to bardziej istotne, jednak dlaczego jego zawód ma zmuszać go do upubliczniania swojego życia? Wydaje mi się, że powinien być to osobisty wybór każdej osoby – upublicznianie swojego życia, a nie pewien wymóg. Każdy sam zarządza swoją prywatnością i z życia swojego i bliskich może zrobić życie publiczne. To powinno być wyborem. W końcu cała masa blogerów i youtuberów to robi, bo na tym zarabia. Jednak jeśli ludzie sami decydują się na upublicznienia, wydaje się, że nie ma z tym problemu. Problem pojawia się wtedy, gdy ktoś wbrew nas chce to życie podglądać. Naruszać nasze

terytorium, naszą intymność. Kwestia prywatności to temat rzeka. Zaś granica między prywatnym a publicznym wydaje się bardzo cienka. Jak potraktujemy nasze życie, zależy od nas samych i naszych życiowych wartości. Jednak zaglądanie do czyjegoś życia wbrew jego woli, jest naruszeniem prywatności. Wydaje mi się, że również pewnego rodzaju naruszeniem jest zbieranie o nas danych behawioralnych. Może i godzimy się na to, akceptując kolejny regulamin i zmianę polityki prywatności, godzimy się na zbieranie o nas ciasteczek, jednak ilu z nas, ma pełną świadomość o tym, jak te dane o nas są wykorzystywane. Różne sytuacje pokazują, że tak właściwie może i nawet większość z nas nie wie o tym, że wszystko co wrzuca się do siebie, może być użyte przeciwko nam. Nie jesteśmy anonimowym Kowalskim czy Nowakiem, ale osobą z imienia i nazwiska, zaś profil w social media jest naszym pewnego rodzaju życiorysem. Jednak życiorysem, w którym nie wszystkie elementy są na naszą korzyść. Dopiero w 2018 roku Unia Europejska ma ujednolicić rozporządzenie o ochronie danych


osobowych w 28 krajach członkowskich. Ma ono rozszerzyć prawa konsumentów. Będziemy mogli usunąć, przenieść, ograniczyć lub wycofać zgodę na przetwarzanie naszych danych. Będziemy mieć też prawo do bycia zapomnianym8, czego aktualnie w social media nie da się zrobić, tak jak i w przypadku Facebooka, nie da się ot tak usunąć na nim naszego profilu. Jeśli rozporządzenie wejdzie w życie, będzie to z pewnością duża zmiana dla nas i będziemy w stanie kontrolować nasze dane i naszą prywatność. Pozostaje pytanie, czy rok 2018 to nie jest za późno na wprowadzanie takich zmian. Reszta zaś pozostaje w naszej kwestii, czy to publikowania nieodpowiednich treści, czy podglądania innych – tych, których nie powinniśmy, bo sobie tego nie życzą. Social media są ogromnym narzędziem, które miały nam ułatwić życie, i to robią, ale mogą być także wykorzystywane w nieodpowiedni sposób, o czym każdy, kto z nich korzysta, powinien pamiętać.

Klaudia Chwastek

Piotr Siuda, Prywatność w Internecie – zarys perspektywy krytycznej [w:] Kultura, media, teologia nr 20/2015, s. 39 2 Wacław Branicki, Prywatność adolescentów w świecie nowych mediów [w:] Teraźniejszość­ Człowiek­Edukacja nr 64/2014, s.108. 3 Magdalena Krzpiet, Fenomen ekshibicjonizmu w telewizji, Kraków 2005, s.25­32. 1

4 Wacław Branicki, Prywatność adolescentów w

świecie nowych mediów [w:] Teraźniejszość­

Człowiek­Edukacja nr 64, 2014, s.113­114. 5 Piotr Siuda, Prywatność w Internecie – zarys perspektywy krytycznej [w:] Kultura, media, teologia nr 20/2015, s. 47­48. 6 Internauci w sieci najbardziej boją się o swoje pieniądze i dane [w:] http://www.wirtualnemedia.pl/artykul/internau ci­w­sieci­najbardziej­boja­sie­o­swoje­ pieniadze­i­dane [dostęp online: 30.11.2016 r.] 7 Bądź sobą, a nie będziesz miał konkurencji, [w:] Marketer+ nr 4, 2016, s. 9. 8 Będzie jednolite prawo w zakresie danych osobowych w Unii Europejskiej. Wysokie kary za niedostosowanie się do zmian [w:] http://www.wirtualnemedia.pl/artykul/bedzie­ jednolite­prawo­w­zakresie­danych­osobowych­ w­unii­europejskiej­wysokie­kary­za­ niedostosowanie­sie­do­zmian [dostęp online: 2.12.2016r.]

47


Życie bez Facebooka I

48

mię i nazwisko: wpisane. Adres mailowy oraz hasło: podane. Data urodzenia… Zaraz – po co właściwie miałbym ją podawać? Okazuje się, że „udostępnienie daty urodzin pomoże dopasować wrażenia z korzystania z Facebooka do Twojego wieku”. Chociaż argument uważam za absolutnie trefny, bez tego nie wejdę. I skoro można to ukryć tak, by nieproszeni ludzie nie odzywali się do mnie raz do roku, decyduję się na wpisanie odpowiednich parametrów. I stało się. Zaprzedałem duszę diabłu. Największemu Szatanowi XXI wieku. Poddałem się? Czy może na odwrót – to on się poddał? Może to ja przejmę stery? W końcu to jest mój cel: by korzystać z Facebooka i nie dopuścić do sytuacji, w której to Facebook korzysta ze mnie. 1,65 miliarda aktywnych kont. Niemal 25% całej ludzkości z każdego kraju na Ziemi. Mało tego – ponad miliard użytkowników logujących się codziennie. To przekuwa się na miliardy dolarów wędrujące do kieszeni Marka Zuckerberga i jego spółki. Liczby mogą przerazić, zwłaszcza kiedy są tak wielkie, że nawet ludzka wyobraźnia zwyczajnie sobie z nimi nie radzi,


nie mówiąc już o mózgu. Umówmy się: kto chociaż raz w życiu widział miliard dolarów? Tymczasem popularność Facebooka, przeciwnie do opinii pospólstwa, wcale nie spada. Wielka, niebieska, internetowa maszyna pożera kolejne dane, nie zważając na ewentualne konsekwencje. Nie ma co ukrywać, że mamy do czynienia z niezwykłą wręcz potęgą, ukrytą pod postacią (jakże znamiennie dla XXI wieku) portalu internetowego. W zeszłym roku podejmowałem próby usunięcia mojego konta na Facebooku. Za każdym razem bezskuteczne. Później jednak odpowiednie warunki spowodowały, że dezaktywacja konta stała się prosta. Postanowiłem przetestować na sobie życie bez Facebooka. Zupełnie niepraktyczne, staroświeckie, niedzisiejsze. I niezwykle pouczające. Kontakt ze znajomymi utrzymywałem za pomocą aplikacji Messenger, która wprowadziła możliwość używania jej nawet bez posiadania facebookowego

profilu. Okazało się, że wielu ludzi wciąż o tym nie wie, zaś „mam konto na Fejsie, bo jakoś muszę rozmawiać z innymi” to najczęstszy argument do pozostania wśród tych, którzy portalowi przychylni bynajmniej nie są. Inne funkcje Facebooka, z których korzystałem, okazały się tracić na ważności z każdym kolejnym dniem. Wreszcie doszło do dnia, w którym powiedziałem sobie, że „nic tu po mnie”. Zastanawiałem się: w jaki sposób w ogóle znalazłem się na Facebooku? Co było tego przyczyną? Czy była to jakaś ważna, niecierpiąca zwłoki sprawa, która zagoniła mnie na ten portal? Czy może po prostu chęć zaistnienia wśród znajomych oraz przyłączenie się do ich internetowej społeczności? Przypomniałem sobie: założyłem go jeszcze w gimnazjum. Głównym celem było utrzymywanie kontaktu ze znajomą z odległych Włoch. Lecz gdy znajomość odeszła w zapomnienie, przybyli ludzie z bliższego otoczenia. Ci, z którymi widziałem się na co dzień. Zostałem,

49


dzieląc z nimi obydwa światy – ten realny jak i ten wirtualny. Później jeden z nich zaczął przejmować kontrolę nad sposobem kontaktu z najbliższymi. Kiedy uznałem to za anomalię, postanowiłem wylogować się na dobre. Okazało się to jednak trudniejsze, aniżeli samo przyrzeczenie. Gdy wreszcie doszło to do skutku, odczułem swego rodzaju spokój. Niezwykłą ulgę. Nie uczestniczę w tym więcej. Nie jestem już częścią tego, co zabiera czas tak wielu osobom na świecie. Wreszcie mogę zacząć żyć, prawda? Jestem zdania, że większość kont na Facebooku została założona przez ludzi z powodu presji społeczeństwa, czyli „bo on ma, to ja też muszę”. Zresztą ludzie podkreślają, że Facebook służy im w głównej mierze, jeśli nie wyłącznie, do kontaktu ze znajomymi. Są tacy, którzy czuli się zobowiązani do założenia konta, czując, że w przeciwnym wypadku mogą coś utracić. Po przeciwnej stronie barykady stoi grupa osób, która stroni od Facebooka z jednego powodu: nie chcą angażować się w tak popularną rzecz, na którą większość osób mimowolnie narzeka. Zawsze można zapytać: skoro aż tak bardzo przeszkadza Ci fakt, że masz tam konto, dlaczego go nie zamkniesz? Ponad pół roku facebookowej przerwy skłoniło mnie do wielu refleksji nt. działania tego portalu. Co sprawia, że cieszy się tak niezwykłą popularnością? W końcu nie jest to chwilowa popularność. Można wręcz rzec, iż trwa całą wieczność, gdyż w dzisiejszych realiach właśnie tyle trwa 13 lat. I właśnie o to chodzi – o czas. W tym tkwi tajemnica. Czas jest dziś traktowany niczym świętość. Od zarania dziejów nie każdy go miał, ale dziś wydawać się może, iż nie ma go zupełnie nikt poza najbardziej dzikimi plemionami indyjskimi, których eksplorowaniem pasjonuje się Wojciech Cejrowski, lub buddyjskimi mnichami, wstającymi o wschodzie słońca w klasztorze w Luang Prabang. Reszta wciąż się ściga. Po to właśnie ludzie czują potrzebę posiadania Facebooka: by nie wypaść z wyścigu.

Dlatego też ja usunąłem się z niego kilka miesięcy temu – by nie ścigać się więcej. By nie czuć, w większości zupełnie sztucznej, presji ze strony otoczenia. Presji, która nigdy nie istniała. Skoro tak, to dlaczego postanowiłem wrócić? Gdyż w przeciwnym wypadku łatwo znaleźć się w sytuacji, w której człowiek wypada nie tyle ze sztucznego „wyścigu szczurów”, co po prostu z życia. Facebook nie bez przyczyny jest najbardziej znanym portalem społecznościowym. Dostarcza on informacji o znajomych, ich znajomych, ale także o całym świecie. Nie ma uniwersalnej zasady korzystania z Facebooka, wszystko opiera się i zależy od wyobraźni użytkownika. Ale wiele osób zgodzi się, że bezproduktywne i bezcelowe „scrollowanie” wzdłuż tablicy to nie jest najlepsza metoda na wykorzystywanie potencjału tego portalu. A taki potencjał odkrywa się wtedy, gdy brak Facebooka daje się we znaki. Spotkało mnie to pod koniec mojego bezprofilowego życia. W filmie Lord of War Yuri Orlov, ścigany przez prawo handlarz bronią grany przez Nicolasa Cage'a, wypowiada do przesłuchującego go agenta, Jacka Valentine'a słowa: „może i jestem złem, lecz, niestety dla ciebie, jestem złem koniecznym”. Facebook nie jest sam w sobie złem – jest tylko portalem. Nie bez przyczyny pojawia się on codziennie w naszych głowach – jego moc jest ogromna, podobnie jak możliwości, które oferuje swoim użytkownikom. Warto jednak przemyśleć, w jaki sposób może on służyć każdemu z nas na co dzień. Ostatecznie chodzi o to, by korzystać z Facebooka. I nie pozwolić, by to on korzystał z nas.

Antoni Bastyla




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.