MAGNIFIER 2/2016

Page 1


Oto dostarczamy Wam kolejny numer Fot. Dominika Mosio­Mosiewska

Magnifiera! Tym razem zdecydowanie macie co poczytać. Pojawiają się także trzy wywiady: jeden zabierze Was w uniwersytecki świat od kuchni, drugi przybliży twórczość zespołu Elemental Device, a trzeci przybliży Wam inicjatywę BeCom!. A jeśli chcecie coś lżejszego, to Tomasz Jakut przygotował bajkę! Nie brak również tekstów o teatrze, musicalach czy kinie! Życzę przyjemnej i pożytecznej lektury! Klaudia Chwastek Redaktor Naczelna Magnifier

REDAKTOR NACZELNA: Klaudia Chwastek REDAKCJA: Tomasz Jakut, Grzegorz Stokłosa, Mundek Koterba, Joanna Wrona, Monika Ziembińska, Paulina Kotulska WSPÓŁPRACA: Anna Chomiak, Zofia Ulańska MARKETING I PROMOCJA: Kinga Ziembińska GRAFIKI: Kinga Ziembińska, Monika Ziembińska KOREKTA: Tomasz Jakut SKŁAD: Klaudia Chwastek Na okładce kolaż autorstwa Moniki Stpiczyńskiej STRONA INTERNETOWA: www.e­magnifier.pl KONTAKT: redakcja@e­magnifier.pl SOCIAL MEDIA: https://www.facebook.com/czasopismomagnifier/ https://instagram.com/czasopismomagnifier/ https://twitter.com/magnifier__ Poglądy wyrażone w artykułach są wyłącznie poglądami ich autorów i nie mogą być uznane za poglądy Redakcji Czasopisma Magnifier. Przedruki, kopiowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie dozwolone jest tylko za uprzednią zgodą wydawcy. WYDAWCA: Klaudia Chwastek, Kraków

2


SPIS TREŚCI SPOŁECZNIK Niewidzialna niepełnosprawność 6 Miejsce krytycznej dyskusji 9

RUMO(U)R Ogród Pana Ergo 16 Internet of Things 19 Doktorant - pracownik czy wolontariusz? 21 Czego (nie) czytać w sieci? 28 "Hiena" syta i "ryj" cały… 32 Nic za darmo 35

BERET BASKIJSKI Bauhaus 38 Spokój i energia Kapeli ze wsi Warszawa 42 Leo i jego droga 45 Krakowiacy grają górali, czyli sukces murowany 48 Death metal nie tylko o śmierci 52 Wino, kobiety i Balzak 54 Och, musical! 60 Mnie już nic nie zaskoczy 63


Monika Ziembińska

4



Niewidzialna niepełnosprawność W

redna suka, gruba pinda, leniwa larwa, zołza – to tylko niektóre z określeń, które padają każdego dnia z ust innych osób na mój temat. Czy naprawdę jestem taka ze­ psuta, zadęta i trudna do współ­ pracy? Mam na imię XYZ i jestem jedną z wielu. Od wielu lat choruję na autoimmunologiczne zapalenie tarczycy. Nie, mojej choroby nie widać na pierwszy rzut oka. Nie, nie mówię na dzień dobry, że jestem chora. Nigdy nie wy­ korzystywałam mojego stanu do usprawiedli­ wiania siebie. Jestem niepełnosprawna, ale niewidzialnie…


Hashimoto, taka zupa z Azji Trzeba przyznać, że nazwa tej choroby ma w sobie coś egzotycznego. Hashimoto – czy nie brzmi interesująco? Trochę tajemniczo, coś kojarzącego się z Azją, prawda? Nic dziwne­ go, w końcu swoją nazwę zawdzięcza nazwi­ sku japońskiego lekarza, ale teraz nie o tym. Tak łopatologicznie, na chłopski rozum to ca­ łe Hashimoto to choroba, która powoduje stan zapalny całego organizmu. Tarczyca ata­ kuje sama siebie i w konsekwencji się zwal­ cza, to trochę tak jakby nowotwór… Gdy się na to choruje, organizm wariuje – układ od­ pornościowy szaleje, pada i zaczyna się cała lawina nieprzyjemnych skutków. „Endo… – pan od hormonów”

Jeśli jakimś cudem już trafisz do endokryno­ loga, nie jest tak źle – w końcu ktoś wpadł na to, że coś jest z tobą nie tak i teraz może być tylko lepiej, ale czy na pewno? Tarczyca jest jednym z gruczołów (w sumie bardzo malut­ kich gruczołów, wyglądających jak motyl), , który wpływa na funkcjonowanie całego or­ ganizmu. Jeśli szwankuje, nie pozostaje do bez znaczenia dla serca, jajników, skóry, wło­ sów i jelit – to tak ogólnie. Endokrynolog zle­ ca ci masę badań – przynajmniej za pierwszym razem. Nie będę cię zanudzać, ale w praktyce wygląda to tak, że zawsze, ale to zawsze badają ci poziom hormonu TSH – to hormon, który naturalnie produkuje tarczy­ ca. Obok tego robią ci jeszcze kontrolę prze­ ciwciał przeciwtarczycowych i USG tarczycy. Proste, jak to już mają, to wiedzą co ci jest. Tak wstępnie oczywiście. Diagnoza „Pani XYZ już wiem, ma pani Hashimoto!” – wykrzyczała radośnie lekarka. Zbladłam. ”Ale jak to? Skąd? Dlaczego ja? Co to właści­ wie oznacza?” – myśli kłębiły mi się w gło­ wie. „Proszę pani, proszę się nie martwić, wypiszemy Euthyrox, ustawimy hormony i będzie dobrze” – mruga porozumiewaczo do mnie kobieta w białym kitlu. No jasne. Dla większości polskich endokrynologów dia­ gnoza Hashimoto to sprawa pozamiatana: do końca życia suplementacja Euthyroxem, utrzymywanie TSH w widełkach, a twoje sa­

mopoczucie z roku na rok i tak się pogarsza. Włosy wypadają garściami, paznokcie się ła­ mią, skóra z suchości powoduje rany. Chan­ dra nie przechodzi, zaparcia nie mijają, kołatania serca powodują niepokój, a naj­ mniejszy wysiłek powoduje ból, zmęczenie i senność… 1 dzień z życia Haszimotki

Budzik nastawiłaś na siódmą rano, od lat chodzisz spać o dwudziestej drugiej, dlatego jesteś pewna, że się wyśpisz – w końcu to aż 9 godzin snu! Pierwszy alarm dzwoni, prze­ stawiasz na drzemkę za kwadrans. Po upły­ wie kolejnych dwóch kwadransów, orientujesz się, że od godziny nie możesz się rozbudzić. No dobra, myślisz sobie: „musisz wstać”, próbujesz się zebrać w sobie, o ósmej trzydzieści podnosisz się z łóżka, czujesz jak­ byś zarwała nockę. Każdy krok sprawia ci ogromy ból – sztywność stawów, mięśnie bolą, kości skrzypią jak u emeryta po oste­ operozie. Przed porannym siusiu sięgasz po tabletkę – no tak, Euthyrox, zalecana dawka, tylko pół godziny i będziesz mogła coś zjeść. Rozbita na malutkie kawałeczki Po śniadaniu, prysznicu i porannej kawie usi­ łujesz się zmobilizować do pracy. Ale co jest? Jesteś rozkojarzona, nie możesz się skupić, napisanie jednego tekstu zajmuje ci trzy razy dłużej niż zazwyczaj. Robisz drugą kawę… Dwie kawy, czarne mocne i bez cukru, yerba mate, gorzka czekolada i garść orzechów na lepszą pracę mózgu i nic. Nadal jesteś senna, tym razem postanawiasz trochę poćwiczyć, może to cię trochę rozrusza na resztę dnia. Dawniej prowadziłaś bardziej aktywny tryb życia: jogging, siłownia i basen to twoja podstawa. Zdrowe odżywianie masz we krwi od dziecka, tysiąc razy bardziej wolisz sama zrobić coś pysznego w domu niż zjeść coś przypadkowego na mieście. Czterdzieści mi­ nut aerobiku daje ci tym razem w kość, nie poznajesz siebie – czujesz się ciągle zmęczo­ na, senna i taka obolała, jakby grypa cię roz­ bierała. Restrykcyjna dieta Od dłuższego czasu unikasz: zielonej herbaty,


warzyw krzyżowych, przetworzonej żywno­ ści, laktozy i glutenu – nikt tego nie mówi wprost, ale w kolejnej książce kupionej na Ebayu wyczytałaś, że przy „hashi” tylko dieta paleo ma sens i daje jakiekolwiek ukojenie. Przez resztę dnia odczuwasz ogromny niepo­ kój: serce łomocze ci jak oszalałe, ręce drżą, oblewa cię ciepły pot, ale dłonie i stopy masz skostniałe, nie możesz ich niczym ogrzać. Chcesz odpocząć, sięgasz po książkę, ale po chwili orientujesz się, że tą samą stronę czy­ tasz piąty raz z kolei. Nie masz już sił walczyć ze swoją skórą – sy­ pie się jak rybie łuski na Wigilię, gdy mama skrobie karpia. Dermatolog rozkłada bezrad­ nie ręce, nie może dla ciebie nic zrobić. Zioła od znachorki również nie działają, na po­ duszce znajdujesz kolejny plik własnych wło­ sów. Czujesz że jesteś w rozsypce. Beznadzieja i pustka Początkowa złość i rozdrażnienie z czasem przeradzają się w chandrę i bezsilność. Z otwartej, energicznej i uśmiechniętej dziewczyny, zawsze pełnej życia z miesiąca na miesiąc zmieniasz się w znerwicowaną, zgorzkniałą zołzę. Na każdą zmianę rutyny reagujesz spazmatycznym płaczem. Pięcio­ minutowe spóźnienie chłopaka traktujesz jak koniec świata. Zaczynasz wszystko przeży­ wać mocniej, świat jest dla ciebie tak inten­ sywny, że prawie nie do zniesienia. Czujesz się jak staruszka uwięziona w ciele młodej dziewczyny – nie masz już łez, by płakać. Wizyta kontrolna U endokrynologa w gabinecie pokazujesz świeże wyniki TSH (co miesiąc jesteś kłuta i już nie mdlejesz). Tym razem dawka nie zo­ staje zmieniona, wynik jest zadowalający – przynajmniej dla lekarza. Mierzy ci ciśnienie, sprawdza łokcie i odsyła z kolejną receptą na Euthyrox do domu. Na twoje poranione dło­ nie proponuje wizytę u dermatologa. Na sta­ ny lękowe i depresje poleca psychologa albo psychiatrę. Jak wspominasz o zaparciach, proponuje dietę lekkostrawną, najlepiej 1000 kalorii – wtedy nie będzie obawy, że przytyjesz. O tym, że serce wali mi jak szalo­

8

ne, bałam się wspomnieć – wyniki EKG z zeszłego tygodnia niczego nie wykazały. Przecież nic nie widać Hashimoto na pierwszy rzut oka wydaje się

banalną chorobą, przecież jej nie widać. Osoby zmagające się z autoimmunologicz­ nym zapaleniem tarczycy są najczęściej zda­ ne same na siebie. Leczenie endokrynologiczne w większości przypadków sprowadza się do utrzymywania „w normie” poziomu TSH. Tak naprawdę od tego, ile dana osoba wyczyta na temat swojej choro­ by, zależy jej dalsza kondycja i zdrowie. Ha­ shimoto to choroba, której nie widać, którą ciężko zdiagnozować i określić jej przyczyny. Dotychczas mówi się o skłonnościach gene­ tycznych oraz długotrwałym stresie, który może powodować schorzenie. Więcej na ten temat nie wiadomo. XYZ nie jest zołzą Hashimotki mają częstsze wahania nastro­

jów niż kobiety przed PMS lub w czasie cią­ ży. Huśtawka hormonalna takich osób to nic innego jak nieustanna walka o każdy kolejny dzień, o godzinę normalności bez: kołatania serca, drżenia rąk, dreszczy, senności, mi­ greny, zmęczenia, sztywności stawów i bólu mięśni. To próba życia „normalnie” pomimo choroby, którą trudną określić, jeszcze trud­ niej wyjaśnić i leczyć. XYZ nie jest ani wred­ ną i bezduszną suką, nie jest również gruba i zmęczona z lenistwa. Jej zmiany nastroju to nie fanaberia – ona jest naprawdę chora, właściwie jest niepełnosprawna, tylko wiesz, tak niewidzialnie…

Anna Chomiak


Miejsce krytycznej dyskusji W XXI wieku, gdy młodzież siedzi w sieci, zdecydował się stworzyć dla nich przestrzeń do krytycznej dyskusji, zdobycia wiedzy i poznania się. Z Łukaszem Szeligą, pomysłodawcą i organizatorem BeCom! rozmawiała Klaudia Chwastek.

Klaudia Chwastek: Czym jest Be­ Com!? Łuksza Szeliga: Idea BeCom! była prosta ­ stworzyć przestrzeń do krytycznej dyskusji na trzy podstawowe tematy, które łączą się ze sobą: komunikacja, media i technologie. Bo dzisiaj nie da się mówić o komunikacji, nie mówiąc o rozwoju technologii; nie da się mówić o mediach, nie biorąc pod uwagę mediów społecznościowych. Dlatego też Be­ Com! używa trzech hashtagów: #komunika­ cja, #media i #technologia. W ten sposób podkreślamy – co nie bywa takie oczywiste – że mówimy po prostu o komunikacji. W praktyce BeCom! to cykliczne spotkania dedykowane młodzieży szkół średnich (młodsi odbiorcy też są mile widziani), w czasie których zaproszeni goście omawia­ ją wybrane zagadnienie dotyczące tematu

przewodniego spotkania. Każdy z nich ma na to między 20 a 25 min. Po tzw. części prelekcyjn0­dyskusyjnej odbywają się 45­ 60 min. warsztaty. Ruszając z oddolną inicjatywą, bo taką wła­ śnie jest BeCom!, chciałem stworzyć prze­ strzeń w której młodzież mogłaby porozmawiać z ekspertami na tematy, na które w szkole często nie ma miejsca i czasu. Tym bardziej, że ludzie totalnie nie mają pojęcia o nowych technologiach. Mimo że są one powszechne, ludzie o nich nie wiedzą. Tak! Myślę, że złudne jest myślenie, że o nowych technologiach i mediach wiemy wszystko, bo przecież korzystamy z nich na co dzień – w telefonie mamy kilkanaście aplikacji, telewizję zastępuje nam YouTube,

9


książki czytamy w wersji cyfrowej… Samo korzystanie z technologii nie świadczy o tym, że ją rozumiemy i mamy wiedzę na jej temat; że się w niej odnajdujemy. Zgadzam się. Bo wielu osobom wydaje się, ze mają wiedzę na temat Facebo­ oka, Instagrama, Twittera i Snapcha­ ta… I możemy mieć tego Facebooka, ale równo­ cześnie nie wiedzieć, jak on dokładnie funk­ cjonuje. Możemy nie rozumieć, że Facebook nie służy jedynie do dzielenia się tym, co się dzieje w naszym życiu, informowaniu o no­ wym związku czy też zostawianiu lajków, te­ raz już emocji, pod postami znajomych. Wydaje mi się, że nie do końca na przykład rozumiemy, na czym Facebook zarabia. Co dają mi, jako użytkownikowi reklamy, czy dane użytkowników są wykorzystywane itd.

10

I ludzie nie mają o tym pojęcia. Nawet ta młodzież, która notorycznie siedzi w sieci o tym nie wie, bo nikt im tego nie mówi.

To co prawda się zmienia, ale mimo wszyst­ ko to cały czas jest poznawanie narzędzia i jego opcji, a nie jego mechanizmów. Ostat­ ni BeCom!, który dotyczył manipulacji, po­ kazał, że dyskusja na takie tematy jest potrzebna i wzbudza zainteresowanie mło­ dzieży. Ważne tylko, by taka dyskusja uwzględniała różne punkty widzenia ­ stąd też o manipu­ lacji mówiła wówczas Anna Kmiecik (psy­ cholog i PR­owiec) oraz Agnieszka Tobijasiewicz (dziennikarka Radia Pryzmat). Bardzo ważne jest dla mnie, by spotkania i wywiązujące się podczas nich dyskusje były merytoryczne i pokazywały młodzieży różne ścieżki analizy zagadnienia, tematu, czy ja­ kiegoś problemu. Co zainspirowało Cię do stworzenia tych spotkań? Na to złożyło się kilka czynników. Pomysł zrodził się podczas zajęć z języka polskiego w szkole, w której pracowałem. Zdecydowa­ łem się opowiedzieć swoim uczniom o Ho­ loLens, Google Glass, pokazać kilka


eksperymentów społecznych przeprowadzo­ nych przez Simple Pickup pokazujących, jak silny bywa stereotyp. I oni [uczniowie] się w to tak strasznie wkręcili, że dyskusja trwała jeszcze na przerwie. Dyskutowali, ale co ważniejsze potrafili zrozumieć, na czym po­ lega HoloLens; zobaczyli, jak działa rzeczy­ wistość rozszerzona. Potrafili też sami dojść do wniosku jak łatwo posługujemy się ste­ reotypem na co dzień i jakie mogą być tego przyczyny i konsekwencje. Jaki czynnik wpłynął jeszcze na stworzenie tej inicjatywy.... Sam uczestniczyłem w wielu rożnych spotkaniach z branży komunikacji, technologii czy marketingu i zauważyłem, że takich spotkań dla młodzieży, w takiej wła­ śnie formule, wcześniej nie było w Krakowie, o ile nie nawet w całej Polsce. Teoretycznie uczeń szkoły średniej może po­ jawić się na wydarzeniu dedykowanym stu­ dentom lub dużo starszym specjalistom z danej branży, ale na tych spotkaniach ani tematy, ani forma nie są dostosowane do po­ trzeb i zainteresowań młodego człowieka. Na BeCom! zapraszam ekspertów, którzy mają dobry kontakt z młodzieżą, albo są do tego starannie przeze mnie przygotowani i uprze­ dzeni o specyfice grupy. Wszystko po to, by młodzież wyniosła z tych spotkań nie tylko wiedzę teoretyczną, ale wiele praktycznych umiejętności. Bardzo ważna jest tu też at­ mosfera spotkań, bo BeCom! to nie jest przecież szkoła. Po to powstał BeCom!, by młodzi ludzie otrzymali jak najwięcej wiedzy i praktycznych umiejętności, by mogli po­ znać ludzi, których nie poznaliby w swojej szkole. Tym bardziej, że to też pewna forma pokazania młodym ludziom jakie mo­ gą mieć perspektywy, jaką ścieżkę da­ lej obrać. I tu zdecydowanie masz rację. To, ze przyjdzie młodzież, spotka się z przed­ stawicielem jakiejś branży i dzięki temu bę­ dzie jej łatwiej zrozumieć jak ta branża funkcjonuje to duży plus spotkań. Może ktoś na tyle zajawi się danym tematem, że zechce w tym się rozwijać. Tak w sumie było z jed­

nym chłopakiem, który wpadał na BeCom!. Na tyle zainteresowała go socjologia, którą jakby nie było poznawał na BeCom!, że zde­ cydował się później ją studiować. Czyli niektórych te spotkania po­ pchnęły dalej? Tak i z tego się cieszę. Widzisz, młodzież chce być traktowana po partnersku. Dlatego na BeCom! nie ma stereotypowego podziału na mentor – uczeń, jak niejednokrotnie w szkołach. Tutaj wszyscy możemy uczyć się od siebie i to jest super sprawa. Docenia to nie tylko młodzież, ale również prelegenci. I to jest właśnie rozwój, o którym wcześniej wspominaliśmy. Mam wrażenie, że młodzież ciężko jest czymś zainteresować. Problem leży gdzie indziej. Gro tematów po­ ruszanych na szkolnych lekcjach nie jest po­ ruszane w przystępny dla uczniów sposób. Często tematy też nie są wystarczająco aktu­ alne i nie do końca dotyczą tej rzeczywisto­ ści, w której akurat wychowali się i żyją młodzi ludzie. To złożony problem, na który składa się wiele czynników – program szkolny, podręczniki, przygotowanie na­ uczycieli do pracy w szybko zmieniającej się rzeczywistości. To autentycznie złożony te­ mat wart osobnej dyskusji. Mam wrażenie, że coś się tu od kilku lat zmienia, ale jakby za wolno, nierównomiernie? Miałeś wątpliwości decydując się ru­ szyć ze spotkaniami? Na początku były pytania – czy młodzież bę­ dzie chodzić? Ile będzie osób? Czy tematy się im spodobają? Na pierwsze spotkania Be­ Com! przychodziło góra 15 osób, a teraz ta liczba nawet się podwoiła. I cały czas rośnie. BeCom! w założeniach jest kameralnym eventem, tak by każdy uczestnik miał możli­ wość porozmawiać z prelegentem. Dla mnie najważniejsze jest to, że jak ktoś raz już przyjdzie, to przychodzi kolejnym razem.

11


Fot. Błażej Bugajski

Poruszacie różne tematy, choć każdy sprowadza się do komunikacji. A ko­ munikacja to jednak pojęcie szerokie. Obmyślając koncept na BeCom! nie chcia­ łem się ograniczać; nie chciałem, by były to tylko spotkania związana z mediami. Dlate­ go odbyły się już m.in. spotkania, które do­ tyczyły motywacji, Public Relations, Smart City, nowych mediów, fotografii, rynku pra­ cy, nowoczesnych technologii, funkcjonowa­ nia mózgu, kina czy ostatni właśnie dotyczący manipulacji. Jak widzisz było już wiele różnych tematów, które ze sobą się łą­ czą. BeCom! stał się okazją do poznania no­ wych, pełnych pasji i wartościowych ludzi i cieszę się, że dla niektórych wpisał się w comiesięczny kalendarz.

12

To również miejsce do pewnego ro­ dzaju interakcji, bo na koniec każdego BeCom! są warsztaty, które, jakby nie było, zmuszają do rozmowy. Część warsztatowa służy do tego, by mieć szansę coś przećwiczyć, omówić określone ćwiczenia, wspólnie z innymi uczestnikami zastanowić się nad czymś w kreatywny spo­ sób.

Jak myślisz: które ze spotkań BeCom! cieszyło się największym zaintereso­ waniem? Pod względem liczby osób najwięcej ścią­ gnęło spotkanie dotyczące psychologii. Naj­ bardziej angażujące okazywały się spotkania, gdzie młodzież mogła podzielić się swoim doświadczeniem, czyli np. spo­ tkania pt.: „Public Relations – prawdy i mi­ ty”, „Smart Cities – przyszłość, która nadeszła”, czy „Nowe media – między wie­ dzą a rozrywką”. A nie myślałeś o tym, by powtórzyć np. spotkanie o Smart City? Myślałem, może nawet w tym roku się uda. Tym bardziej, że Smart City można ugryźć w nieco innym kontekście, jak np. partycy­ pacji społecznej czy urbanistyki. Myślę, że zdecydowanie wrócimy do tematów, które wydają się mnie, Adamowi (Adam Cichy, Graphic Designer BeCom!, w roku 2014/2015 Ambasador BeCom! – przyp. re­ dakcja) i przede wszystkim młodzieży uczestniczącej w spotkaniach warte ponow­ nego poruszenia.


A jakie masz plany na przyszłość? Na pewno BeCom! będzie rozwijać się dalej. I na pewno niedługo czymś pozytywnie Was zaskoczę.

BeCom! – cykliczne, bezpłatne spotkania z ekspertami z branż komunikacji, mediów i technologii dedykowane młodzieży ze szkół średnich. Każde spotkanie połączone jest z warsztatami. Patron honorowy BeCom!: Instytut Socjolo­ gii UJ Patron medialny BeCom!: Instytut Medialny Inicjatywa rekomendowana przez Zakład Socjologii Komunikacji Społecznej IS UJ Partnerzy spotkania: Arteteka WBP w Kra­ kowie i Geek Week Fest https://www.facebook.com/BeComPolska Łukasz Szeliga – rocznik 90. Nauczyciel i lektor języka polskiego. Doradza także fir­ mom i NGO­osom w zakresie komunikacji w mediach tradycyjnych i społecznościo­ wych. Jest pomysłodawcą i organizato­ rem BeCom! – cyklicznych spotkań dedykowanych młodzieży szkół średnich, na których występują eksperci z branży komu­ nikacji, mediów i technologii. Ukończył fi­ lologię polską na UJ i marketing internetowy na AGH.

Fot. Łukasz Szeliga

Co było dla ciebie najtrudniejsze przy organizowaniu tych spotkań? Zyta Machnicka na pierwszym BeCom! po­ wiedziała, że każdy pomysł nie jest wart nic, o ile nie przejdziesz do działania. I rzeczywi­ ście tak jest. Nawet jak masz świetny po­ mysł, ale go nie przekujesz w konkret, to nic z tego. Miałem to szczęście, że jak wpadłem na pomysł z BeCom!, to trafiłem na świet­ nych ludzi, którzy mnie motywowali i poma­ gali. Nie mogę tu nie wspomnieć o Instytucie Socjologii UJ, gdzie odbyła się połowa dotychczasowych spotkań i gdzie otrzymałem dużo pozytywnej energii od Pa­ na dra hab. Marcina Lubasia, Pani dr Alek­ sandry Wagner i Pani dr Anny Szwed, czy o Artetece WBP w Krakowie, gdzie obecnie się spotykamy – miejsce niezwykłe, otwarte na ludzi, świetni pracownicy ­ a także o In­ stytucie Medialnym i Geek Week Fest, na którego tygodniu z technologią BeCom! był partnerem.

13


Monika Ziembińska

14



Ogród Pana Ergo P

an Ergo mieszkał w małym domku w centrum, od niepamiętnych cza­ sów. Nawet najstarsi mieszkańcy nie pamię­ tali, kiedy sprowadził się w ich okolice. On po prostu był. Każdy, kto gdzieś się wybie­ rał, musiał przejść obok jego domku i każdy, za każdym razem, podziwiał piękny i wypie­ lęgnowany ogród Pana Ergo. Bo ogród Pana Ergo naprawdę był piękny i wypielęgnowany. Wszystko do gra­ nic możliwości uporządkowane. Z jednej je­ go strony, rzędami, stały krzewy wszelkiego rodzaju: na samym tyle róże, przed nimi pi­ gwy, agresty, porzeczki… Z drugiej zaś stro­ ny stały prosto i równo, także rzędami, drzewa: brzozy, topole, wierzby… Za nimi, z tyłu, górując nad nimi postawą, trwał dąb – niczym król­drzewo. Na samym zaś środ­ ku ogrodu znajdowało się źródełko z krysta­ licznie czystą wodą, wokół którego rosły przeróżne kwiatki, mieszając się między so­ bą, zajmując każde wolne miejsce, ale nigdy

16

nie szkodząc swym sąsiadom. Tak w pełnej harmonii znajdował się ogród Pana Ergo. Często ludzie pytali się Pana Ergo, co robi, że jego ogród jest tak wspaniały i tak geometrycznie piękny. Lecz Pan Ergo za każdym razem wzruszał ramionami i mówił, że nic – ogród po prostu taki jest. Ludzie powątpiewali i próbowali się dowiedzieć czegoś więcej, podpatrując biednego Pana Ergo, ale nigdy nikomu nie udało się pod­ patrzeć, jak pracował w swoim ogrodzie. A ogród, jak na złość, wciąż trwał w nie­ ustannej harmonii. Pewnego dnia jednak wielki dąb ze swej starości rozsypał się w proch… Reszta drzew lekko się przygarbiła, a ich gałęzie skłoniły się do ziemi – jakby zabrakło im oparcia wielkiego, mądrego króla­drzewa. Ludzie szybko zauważyli tę smutną zmianę w perfekcyjnym dotąd ogrodzie Pana Ergo i zaczęli go pytać, co się stało. A Pan Ergo, jak zawsze, wzruszył tylko ramionami i stwier­ dził, że ogród sam sobie poradzi. Ludzie po­ pukali się w głowy, ale szybko zapomnieli


Rys. Kinga Ziembińska

o przykrym incydencie i życie znów zaczęło toczyć się swym zwykłym rytmem. Jednak pewnego dnia nadciągnęła wielka burza, która trwała całą noc. Gdy lu­ dzie wstali następnego dnia rano, ogród Pa­ na Ergo przedstawiał opłakany widok. Po kwiatach nie było śladu, krzewy zostały wy­ rwane z korzeniami przez wiatr, a drzewa przewrócone… Nawet źródło zostało przysy­ pane żwirem – jedynie maleńka strużka wo­ dy wciąż płynęła przez zniszczony trawnik. Ludzie zaczęli pytać Pana Ergo, co teraz ma zamiar zrobić ze zniszczonym ogrodem, ale ten tylko wzruszył ramionami i stwierdził, że ogród sam doskonale wie, co ma ze sobą zrobić. I tak też się stało. Ogród powoli za­ czął odżywać. Gdy krzewy i drzewa zaczęły znów rosnąć, niepostrzeżenie, tuż obok wą­ tłego źródła, wyrosło małe drzewko. Jednak czerpiąc z niego pełnymi garściami, wkrótce zaczęło się szybko rozrastać, zabierając in­ nym roślinom potrzebną im wodę i zagłu­ szając biedne kwiaty. Wkrótce drzewo to

rozrosło się tak bardzo, że swoją koroną za­ krywało cały ogród niczym liściasty dach. I znów ludzie pytali Pana Ergo, czy aby na pewno to drzewo powinno rosnąć w taki sposób. A Pan Ergo po raz kolejny wzruszył ramionami, nieustannie wierząc w inteli­ gencję własnego ogrodu. Przez długi czas wielkie drzewo na­ rzucało innym roślinom swoje prawa. Wszystkie posłusznie pozostawały pod jego koroną, dusząc się z niedoboru światła i wo­ dy. Niektóre z roślin próbowały dotrzeć swymi łodygami nieco wyżej, lecz wielkie drzewo szybko studziło ich buntownicze za­ miary. Jednak pewnego dnia, w kącie ogro­ du, zaczęło rosnąć małe drzewo. Niepostrzeżenie, powoli zaczęło piąć się ku górze – najpierw bardzo wolno, a później coraz szybciej. Inne rośliny próbowały po­ móc buntowniki, zasłaniając go swymi wą­ tłymi łodygami. Lecz wielkie drzewo zauważyło niepokorne drzewo i splotło gę­ ściej swoją koronę. Dla ogrodu nastały cięż­ kie czasy. Ludzie raz po raz zwracali uwagę

17


Panu Ergo, że jego rośliny marnieją, lecz ten za każdym ra­ zem zbywał ich wzruszeniem ramion. Aż w końcu, mimo usilnych prób wielkiego drzewa, drzewo­buntownik znów zaczęło szybko rosnąć. Inne rośli­ ny bowiem po raz kolejny zaczęły mu pomagać – ich ko­ rzenie oplotły korzenie buntownika, by dostawał jak najwięcej substancji odżywczych i mógł rosnąć szybko. I choć wielkie drzewo próbowało tego buntownika zatrzy­ mać, w końcu przebił się przez koronę wielkiego drzewa, a te – zawstydzone swą bezsilnością – powoli obumarło. Ludzie dziwili się strasznie widząc tę nierówną walkę w ogrodzie Pana Ergo, jednak ten po raz kolejny skwitował sprawę wzruszeniem ramion. Ogród Pana Ergo znów zaczął się rozwijać. Wszyst­ kie rośliny z szacunkiem odnosiły się do drzewa­buntowni­ ka, które spokojnie rosło sobie w kącie ogrodu. Jednak nie całe wielkie drzewo obumarło. Zdążyło zasiać kilka swoich ziarenek, które wzrosły na żyznej glebie. Niemniej były to rośliny słabe, szybko zagłuszone przez bujny rozwój pozo­ stałej roślinności. A ta rosła dosłownie wszędzie, nie zwa­ żając na dotąd obowiązujący w ogrodzie porządek. Kwiaty często rosły nawet wśród konarów drzew. Ludzie dziwili się, ale i gorszyli tak bujnym i chaotycznym rozwojem ro­ ślin, lecz jedyny komentarz Pana Ergo pozostawał nie­ zmienny: nieme wzruszenie ramion. Ogród Pana Ergo rozwijał się bujnie przez długie la­ ta, a chaos w nim panujący tylko się powiększał. Niektórzy przechodnie zauważyli nawet, że część konarów drzew i ich korzeni wystaje już poza ogrodzenie! Niemniej nikt nie zwrócił na to uwagi Panu Ergo, gdyż każdy doskonale zda­ wał sobie sprawę z jego reakcji. Samowolny wzrost trwał nadal, aż do pewnej nocy… Nagle bowiem ciszę przeżył wielki łoskot, a gdy ludzie zgromadzili się rano, ciekawi, co spowodowało ten harmider, dostrzegli z przerażeniem, że sędziwe już drzewo­buntownik leży obalone, przy okazji strącając sporą liczbę innych drzew. Część obserwujących stwierdziła, że drzewo po prostu spróchniało i upadło ze starości, inni byli pewni, że na pniu widać ślady piłowania i że ogród zniszczono celowo. Zaczęła się wielka kłótnia, aż wreszcie pojawił się sam Pan Ergo. Kłócący się od razu po­ prosili go, by rozstrzygnął ich spór i oznajmił, co spowodo­ wało upadek drzewa. Pan Ergo tylko wzruszył ramionami.

Tomasz Jakut

18


Internet of Things N

adążanie za nowymi technolo­ giami graniczy niekiedy z cudem. O ile w miarę świadomi jesteśmy kolejnych bajerów w swoich smartphone’ach, tabletach, telewi­ zorach, komputerach, głównie dzięki rekla­ mom i przedstawieniom danych produktów, nadążamy za trendami w aplikacjach, to nie bardzo na bieżąco jesteśmy z tym, co dzieje się w nowych technologiach. Nowe techno­ logie to jednak nie tylko to, to już inny po­ ziom wtajemniczenia. Nowe technologie zbierają o nas informacje, a potem w idealny sposób doprowadzą nas do odpowiedniej półki w sklepie z makaronami – bo akurat tego nam trzeba? Albo StarBucks ni z tego ni z owego zaproponuje nam zniżkę na kawę, tylko dlatego, że będziemy w odpowiednim zasięgu sklepu dzięki geotargetowaniu. „Ale że jak?” – można zapytać. Internet of Things – to chyba kluczo­ we słowa, lecz pytanie brzmi, czy ktoś spoza zainteresowanych nowymi technologiami wie o co chodzi. Internet of Things to po prostu urządzenia, które mogą gromadzić,

wymieniać i przetwarzać informację. Czy trzeba dodać, że w dużej mierze chodzi o in­ formację o nas? Takie beacony, niewielkie urządzon­ ka. Choć patrząc na to, jak wyglądają, po­ wiedzielibyśmy raczej, że to ozdoba, a nie jakaś tam nowa technologia. Na dodatek ta­ ka, która komunikuje się z naszym smart­ phonem i przekazuje mu informacje, np. o promocjach. Pierwsze beacony w Polsce zostały wprowadzone w 2013 roku przez firmę Es­ timone – polski startup. Dzisiaj beacony są już wykorzystywane w galeriach handlo­ wych, m.in. w katowickiej Silesi. Ale czy ktoś niezainteresowany o tym wie? Oczywiście, aby to wszystko działało, trzeba mieć odpowiednie aplikacje na swo­ ich smartphone’ach. Ale tu pojawia się inny i bardzo dramatyczny problem osób, które w nowych technologiach nie siedzą. Nie mają pojęcia, co i jak działa, ani co tak na­ prawdę „siedzi” w ich urządzeniach mobil­ nych.

19


JAK TO WSZYSTKO O MNIE BĘDĄ WIE­ DZIEĆ?

Źródło: http://blog.estimote.com/

Normalnie. Bo korzystając nawet ze zwykłych Google czy Facebooka z automatu wręcz wyrażamy zgodę na to. Zbierają o nas informacje. Ciasteczka też są po coś. I wcho­ dząc już na jakąkolwiek stronę, wyrażasz zgodę na zbieranie informacji. Samo Google Now to przecież inteligentny asystent. A po­ tem widzimy screeny, że czyjś smartphone lepiej od nas wie, gdzie powinniśmy jechać i być w danym momencie. Niektórzy twierdzą, zwłaszcza ci, którzy w tych nowych technologiach siedzą, że bardzo ułatwią nam życie. Coś w tym rzeczywiście jest. Zwłaszcza, gdy nowe technologie zasto­ suje się w domach i będziemy mieć takie sprytne mieszkanie, które będzie wiedzieć, kiedy włączyć ogrzewanie, a gdy nas nie ma, obniży temperaturę w pomieszczeniach.

20

Z drugiej jednak strony, racjonalnie myślący człowiek, albo nie tyle racjonalny, co raczej starszej daty, który wszedł w nowe technologie, a nie wraz z nimi się urodził i obsługę wyssał z mlekiem matki, nie chce się na to dobrowolnie godzić. Bo to jakby nie było nasza ciągła inwigilacja. To taki Rok 1984, na który sami się godzimy. Orwell stworzył antyutopię, a my ją sami sobie zgo­ towaliśmy.

Klaudia Chwastek


Doktorant –

pracownik czy wolontariusz? Mówi się, że w Polsce każdy zna się na spo­ rcie (ja się nie znam…) i na polityce. Jed­ nakże dzięki studiom można odkryć, że powszechne i zdroworozsądkowe „prawdy” są bardzo często resentymentem, szowini­ zmem czy wręcz zwykłą ignorancją. Posia­ danie wiedzy i opartej na niej refleksji to naprawdę duża wartość. Jaki jest status formalny doktoranta? Czy ty sam oceniasz go w kategorii pracy? Formalny status doktoranta to student trze­ ciego stopnia, czyli hybryda wciśnięta mię­ dzy studenta studiów magisterskich a doktora, osobę posiadającą wyższy stopień naukowy. Jeżeli prowadzimy zajęcia, jeste­ śmy uznawani za „pracowników nieetato­ wych”, którym płaci się dopiero od wyrobienia odpowiednio wysokiej liczby go­ dzin. Wszystko poniżej uznaje się za obowią­ zek w ramach zaliczenia roku. Jest to zdecydowanie forma pracy, choć trudno ją rozumieć w charakterze pracy najemnej, kiedy nie masz pensji, a robisz to samo, co robią zatrudnieni. Z tą różnicą, że masz „opiekuna” w postaci doktora lub profesora.

Jeżeli popatrzymy formalno­prawnie, to stosunek pracy najemnej zachodzi rzadko. Natomiast sam preferuję podejście relacyj­ ne, tj. oparte na analizie realnie zachodzące­ go stosunku społecznego. Pod tym kątem doktorant podlega stosunkowi pracy, jak każdy inny pracownik. To, w jakiej formie – pracy opłaconej, nieopłaconej, przymusowej lub wolnej – wyciska się pracę z danego pracownika zależy od szerszego kontekstu ekonomicznego i ogólnego rozwoju relacji pracy i kapitału, siły związków zawodowych, „uelastycznienia” stosunków pracy etc. Nie mówimy ponadto o pracy łatwej. Przygoto­ wanie zajęć, poprowadzenie ich, ocena, a także cała praca naukowa, to elementy wymuszające bardzo duży poziom specjali­ zacji i poświęcania czasu pozauczelnianego.

21


Odniosę się jeszcze do tytułowego wo­ lontariusza. Nie nazwałbym w ten sposób doktoranta, bo doktorant ma przynajmniej jakieś korzyści „na przyszłość” ze swojej pra­ cy, choćby nawet umiejętność pisania arty­ kułów naukowych i wykładania, co liczy się zawodowo, korzysta z systemu edukacji i wiedzy profesorów. Dla mnie wolontariusz to ktoś w znacznie gorszym położeniu, kto w imię „wyższego celu” robi to, za co powi­ nien dostać płacę. Ma jakieś stanowisko, ale bez płacy. Może latami dać się w ten sposób wyzyskiwać i nic z tego nie mieć. Po 5 latach wolontariatu jesteś w gorszym położeniu niż doktor po obronie, bowiem dla potencjalne­ go pracodawcy idzie jeszcze sygnał, że potra­ fisz dobrowolnie (!) pracować za darmo. Doktoranci są do tego przymuszeni. Szla­ chetnie jest zajmować się bezdomnymi zwie­ rzętami, ale powinno się to odbywać w ramach stabilnego zatrudnienia. Zresztą wolontariusz też jest pracownikiem. Czy system nie wykorzystuje tego, że robisz to, co lubisz, po to, by zmusić cię do przystania na gorsze warunki? Innymi słowy: ile jest alienacji w two­ jej pracy? Każda praca, której nie kontrolujesz – czy to indywidualnie, czy zbiorowo – jest formą pracy alienującej. W warunkach polskiego neoliberalizmu alienacja ta jest mocno wzmocniona przez „bezpłatne praktyki” oraz brak stabilizacji i działania organizacji zawo­ dowych realnie broniących materialnych in­ teresów doktorantów. Sami doktoranci znajdują się również w sprzecznym położe­ niu, umożliwiającym trwanie tej sytuacji. Z jednej strony występuje silna tzw. płaca publiczna i psychologiczna, który to termin zapożyczam od badacza rasizmu amerykań­ skiego W.E.B. Du Boisa, oznaczająca że two­ je położenie w społecznym podziale pracy jako „inteligenta” jest niejako „lepsze”, „bar­ dziej wartościowe” – w końcu wykładasz, co kształtuje twój autorytet – od położenia np. pracowników korporacji, którzy co prawda więcej zarabiają, ale „nie robią tego, co lu­

22

bią”, „nie rozwijają się”, mają mniejszą kon­ trolę nad swoją pracą i podlegają większemu stresowi w miejscu pracy. Z drugiej strony, ci sami doktoranci wykonują pracę bezpłat­ ną, przez co nie posiadają elementarnego bezpieczeństwa socjalnego. Do tego docho­ dzi publiczne deprecjonowanie tej grupy za­ wodowej, typowe dla najróżniejszych nagonek antypracowniczych, w czym w spo­ sób skrajnie żenujący swego czasu wziął udział premier Donald Tusk. Niestety, w na­ szych warunkach jest to bardzo skuteczny środek dzielenia świata pracy po liniach za­ wodowo­branżowych, kiedy różne grupy pracownicze, za sprawą kampanii medial­ nych, powielają resentymenty wobec siebie nawzajem. Jak w praktyce w humanistyce wyglą­ da kwestia finansowania grantowego i stypendialnego? Jak według ciebie powinien wyglądać system finanso­ wania? Mój pogląd na finansowanie będzie dość kontrowersyjny. Jestem zwolennikiem w pełni publicznie finansowanego systemu edukacji na wszystkich szczeblach. Jeżeli już granty muszą zostać, to niech przynajmniej nie będą podstawowym mechanizmem fi­ nansowania badań doktorantów i doktorów czy zapewniającym im dochód. Nie chcę wdawać się w ocenę obecnego systemu grantowego, wolałbym zwrócić uwagę na to, że jest to ta forma finansowania nauki, która napędza niestabilność i wszystkie tego kon­ sekwencje. Nie jesteś w stanie być naprawdę świetnym ekspertem, bez względu na twoje talenty i czas przeznaczony na kształcenie, gdy masz problem z zaspokojeniem podsta­ wowych potrzeb materialnych. Jeszcze go­ rzej wygląda sytuacja w przypadku stypendiów, choć tutaj zależy to od ustaleń danej uczelni. Są uczelnie, na których panuje wręcz „darwinizm”, gdzie „najlepszy” bierze wszystko, co tylko pogłębia nierówności wśród doktorantów. W takich sytuacjach bardzo duże znaczenie mają najróżniejsze przywileje materialne, np. wsparcie rodziny,


a to jak wiemy nie zawsze ma miejsce, jak również w niektórych przypadkach dopro­ wadza do sytuacji, w której jesteś oskarża­ ny/a o to, że „tylko się uczysz na koszt rodziców”. Ale bez tego różnice klasowe zmiotłyby całą masę świetnych (początkują­ cych) naukowców. By zaradzić tej niekom­ fortowej sytuacji, duża grupa doktorantów pracuje poza sektorem naukowym, co tylko pogłębia problemy rozwoju nauki w Polsce i wydłuża czas uzyskania stopnia doktora i wejścia na akademicki rynek pracy, zaważa na poziomie publikacji, jakości pracy doktor­ skiej etc. A jak oceniasz praktykę naboru na studia doktoranckie? Czy zgadzasz się z uliczną opinią, jakoby łatwiej było się dostać na doktorat niż do dobrego liceum? Nie słyszałem takiej opinii, ale jest zapewne oparta na resentymencie. Może niech pew­ nym kryterium oceny będzie to, że w termi­ nie 4­5 lat, przeznaczonych na studia doktoranckie, statystycznie broni się jeden na ośmiu doktorantów. Ale z czego to wyni­ ka? Pozostali doktoranci z różnych przyczyn zwyczajnie nie wyrabiają się, co poniekąd wynika ze zjawisk, o których już wspomnia­ łem. Co do tej opinii mogę jeszcze dodać, że podczas mojej rekrutacji nie wszyscy się do­ stali, ale nie zdziwi mnie jeżeli w ciągu naj­ bliższych lat zarówno uczelnie, jak i licea będą przyjmować „dosłownie każdego”, co zresztą w wielu ośrodkach już ma miejsce. W końcu finansowanie uczelni jest związane z liczbą studentów, a licea żeby przetrwać muszą mieć komplet klas. Uważam, że jest to pogląd typowy dla resentymentów deprecjo­ nujących doktorantów jako grupę zawodo­ wą. Nie bierze się pod uwagę uwarunkowań, które generują takie praktyki i nie stoi za nim chęć zmiany tej sytuacji z uwzględnie­ niem specyfiki zawodu naukowca.

Istnieją np. sytuacje, w których szkoły średnie i podstawowe nie chcą za­ trudniać doktorów, ponieważ trzeba im płacić więcej niż magistrom. Czy doktorat jest szansą na rynku pracy, czy – paradoksalnie – przeszkodą? Niekiedy jest to przeszkoda. I już to pokazu­ je, w jak absurdalną stronę idzie rynek pracy w Polsce. Deprecjonuje się wykształcenie i wiedzę, a z tego nic dobrego wyjść nie mo­ że. Ale nie jest to tylko polska przypadłość. Już dawno socjologowie pracy (kto ich dziś w ogóle czyta?) zaobserwowali proces de­ kwalifikacji siły roboczej – potrzebujemy coraz mniejszej liczby umiejętności w miej­ scu pracy. Zanika przez to etos pracy, pogar­ sza się kultura zatrudnienia. Przypadek z doktorami pokazuje tylko kolejną odsłonę tej samej tendencji, z charakterystycznymi problemami, z jakimi zmaga się niedofinan­ sowany sektor publiczny. Jeżeli popatrzymy historycznie, to najlepiej zorganizowani do obrony swoich interesów byli zawsze pra­ cownicy o wyższych kompetencjach, potra­ fiący pociągnąć za sobą pracowników materialnie i zawodowo upośledzonych. Jednakże taka sytuacja oznacza, że konflikt o kontrolę nad pracą przechyla się na rzecz pracownika, a nie – takiej czy innej – biuro­ kracji czy administracji miejsca pracy. Dziś potrafi się antagonizować na­ ukowców np. z niektórymi pracownikami fi­ zycznymi, jest to wyjątkowo parszywa praktyka. Zarazem nie widzi się tego, że wy­ starczy zwrot koniunktury, by wczorajszy „wzór zaradności zawodowej” stał się „nie­ udacznikiem” i „leniem bez perspektyw”. Taka była atmosfera, gdy zaczynałem studia, deprecjonowało się szkoły zawodowe i tech­ nika, a wywyższało uczelnie, które miały kształtować kadry dla Unii Europejskiej. Te­ raz mamy tendencję odwrotną: atak na uczelnie, poparcie dla „zawodów facho­ wych”. Ale czy inne zawody poprawiły dzięki temu swoje położenie? Bynajmniej.

23


Jednym z kontrowersyjnych aspektów studiów doktoranckich jest prowadze­ nie zajęć przez doktorantów – oczywi­ ście bezpłatnie, w ramach praktyk. Czy można o tym mówić w kategorii wyzysku? Skoro uznaliśmy, że mamy alienację w miej­ scu pracy, to tym samym i wyzysk, który można rozumieć za amerykańskim socjolo­ giem neomarksistowskim, Erikiem Olinem Wrightem, jako sytuację, w której powodze­ nie i bogactwo jednej grupy zależy od ko­ nieczności wystąpienia – względnej lub bezwzględnej – deprecjacji materialnej gru­ py, którą ta pierwsza zatrudnia. Jest to zja­ wisko występujące zarówno w „sektorze” kapitalistycznym, jak i biurokratycznym.

Co zatem mogą zrobić studenci i dok­ toranci, aby zmienić obecną sytuację? Najprościej pewnie powiedzieć: orga­ nizować się. Ale czy ekonomiczne roz­ bieżności między nimi nie powodują, iż trudno im wobec obecnego stanu rzeczy przyjąć solidarną postawę? Ni­ by zaczyna się coś dziać w tej kwestii, studenci i doktoranci zaczynają się organizować, czego przykładem jest zainicjowanie w ubiegłym roku dzia­ łań Uniwersytetu Zaangażowanego na Uniwersytecie Warszawskim. Nie jest to jednak na razie ruch masowy. Nie­ którzy doktoranci po prostu nie mają osobistych powodów, aby wspierać takie inicjatywy. Gdybym znał satysfakcjonującą odpowiedź na to pytanie, już dawno byłaby wprowa­ dzona w życie i mielibyśmy Maj 1968 na

24


uczelniach, strajki w innych sektorach i za­ stanawialibyśmy się dzisiaj, jak realnie po­ wstrzymać neoliberalizm i wzmocnić znaczenie pracowników (lekka ironia). To, co opisujesz, jest klasycznym przypadkiem podziału świata pracy według koniunktural­ nych interesów, na który jedynym rozwiąza­ niem jest właśnie samoorganizacja. I nie mówiłbym tak, że niby wiemy, że trzeba się organizować, a idzie jak krew z nosa. Jest to problem wynikający z tego, że po kryzysie „związku zawodowego typu fordowskiego” światu pracy nie udało się jeszcze opracować takiej formuły zorganizowanego oporu, któ­ ry miałby taką siłę przebicia, jak wcześniej­ sze organizacje zawodowe i tradycyjne partie robotnicze. Widać, że podejmowane są tutaj próby wyjścia z impasu, ale jak na razie dotychczasowe inicjatywy nie przekra­ czają Rubikonu. Jest to szerszy problem dzi­

siejszych ruchów społecznych – przecież tak samo masowy ruch „Occupy” w pewnym momencie zanikł, nie uzyskawszy ani jedne­ go zwycięstwa! Tak więc jak na dłoni widać, że to problemy z organizacją napędzają pogor­ szenie się warunków pracy, w tym pracy doktorantów. Bez organizacji nie ma siły przetargowej, jest za to atomizacja i szuka­ nie – „na własną rękę” – korzyści dla siebie. Może gdzieś się zahaczę w administracji uczelnianej, a może w jakimś instytucie ba­ dawczym i to stypendium czy płaca za zaję­ cia nie będzie mi aż tak potrzebna? Jednostce – statystycznie – coś się uda, całej warstwie – nie. I proces degradacji zawodu pracownika naukowego dalej będzie się po­ głębiał.

25


Przejdźmy do kwestii perspektyw pra­ cy akademickiej. Z jednej strony za­ wsze będzie więcej pracy niż stanowisk, z drugiej – widzimy, że z obecnym systemem jest coś nie tak. Jak rozwiązać system z korzyścią tak dla nauki, jak i przyszłych i potencjal­ nych pracowników naukowych? Rozwiązanie jest jedno i nie ogranicza się tylko do sektora akademickiego. Jest to skrócenie czasu pracy, ale bez deprecjacji płacowej. Sytuacja, w której jeden pracow­ nik nauki jest obłożony zajęciami, a drugi prawie nic nie ma (przypadek doktorantów), przez co nie może „dojść” do pensji, to sytu­ acja społecznie szkodliwa. Znowu odwołam się do historii społecznej: to właśnie dzięki skróceniu czasu pracy, przy wzroście wydajności pracy i większemu upodmiotowieniu popytu pracowniczego, możliwe było zatrudnienie dodatkowych pracowników i uzyskanie – w warunkach niekryzysowych – jednocyfrowego bezrobo­ cia. Cała sprawa ma jednak charakter syste­ mowy i bez zmian systemowych się jej nie rozwiąże. Trzeba zmienić model społeczno­ ekonomiczny na taki, który na pierwszym miejscu stawiałby realizację potrzeb społecz­ nych, m.in. potrzebę bezpiecznego i stabil­ nego zatrudnienia. Zarazem można wprowadzić najróżniejsze metody zwiększa­ nia wydajności pracy, które nie opierają się na deprecjacji materialnej, która w ostatecz­ nym rozrachunku potrafi hamować wydaj­ ność (przykładowo: im większa niestabilność tym większa liczba wypadków i nerwic), ale na psychologicznym przekona­ niu, że najwydajniejsza praca to praca doce­ niona i potrzebna. Zarówno „materialnie”, jak i „moralnie”. Oznacza to, jednocześnie, konieczność podważenia neoliberalizmu i tego typu sposobu akumulacji kapitału i re­ lacji pracowniczych, jakie on umożliwia, tj. opartych na niskich płacach, „uelastycznia­ niu” rynku pracy i finansjeryzacji gospodar­ ki. Tylko, że negacja neoliberalizmu oznacza w obecnych warunkach negację kapitalizmu, bo ten rozwiązał problem rynków zbytu za

26

pomocą neoliberalnej finansjeryzacji, która zastąpiła wcześniejszy wzrost oparty na pła­ cach, będący z punktu widzenia kapitału zbyt korzystnym dla świata pracy i dopro­ wadzającym do kryzysu rentowności. I tu dopiero pojawia się problem, co dalej. Sam jestem zwolennikiem modelu akumulacji opartego na samorządzie pra­ cowniczym i wzroście płac połączonym ze wzrostem wydajności, choć nie w stylu for­ dyzmu lat powojennych, ale jest to propozy­ cja kontrowersyjna nawet na lewicy. Nie wierzę w powrót do stosunków z czasów tego „kompromisu”. Nie jest on adekwatny do problemów, z jakimi zmaga się dzisiejszy kapitalizm, tak samo jak powrót do klasycz­ nego leseferyzmu, bowiem ten mógł repro­ dukować się tylko na bazie skrajnie konkurencyjnego rynku pracy, co pobudzało tendencję do spadku poziomu płac, niesta­ bilności położenia pracowników i koniecz­ ności rozwijania jedynie sektora dóbr kapitałowych (środków produkcji), przy „niedorozwoju” sektora konsumpcji maso­ wej. Neoliberalizm poniekąd przywrócił tę tendencję (spadek udziału płac w PKB), choć nie w tak skrajnej i destrukcyjnej społecznie formie. Nie będę ukrywać, że walka o system oparty na samorządzie pracowniczym i aku­ mulacji nadwyżek ekonomicznych na bazie potrzeb społecznych oznacza bardzo wysoki poziom konfliktowości społecznej. Ale sądzę również, że od niej nie uciekniemy, kiedy neoliberalizm będzie coraz bardziej pogar­ szał materialne położenie świata pracy, roz­ szerzał pozakodeksowe stosunki pracy, kiedy korporacje międzynarodowe zaczną uciekać do krajów o niższych „kosztach pracy”. W tym konflikcie doktoranci i doktorzy obu płci również powinni odgrywać istotną rolę jako część sektora edukacyjnego. Czy wobec tego warto dziś iść na stu­ dia doktoranckie? Pozwólmy sobie na koniec na osobiste pytanie: czy zdecy­ dowałbyś się na nie ponownie? Zawsze byłem zwolennikiem promocji wie­ dzy i jak najszerszego wykształcenia ogólne­


go. Im bardziej pogłębionego, tym lepiej. Studia doktoranckie, dobrze prowadzone i z własną inicjatywą doktoranta, potrafią gruntownie poszerzyć rozumienie świata, wytworzyć nawyki krytycznego myślenia i toczenia sporów w sprawach istotnych spo­ łecznie. Bez tego nie jesteśmy w stanie stwo­ rzyć kultury politycznej, w oparciu o którą można spierać się o przyszłość społeczeń­ stwa. Zresztą idealnie to widać w naszym kraju, gdzie zachodzi ogólny regres kulturo­ wy, m.in. za sprawą promocji coraz niższych standardów debaty publicznej czy popular­ ności różnych celebrytów Internetu, „masa­ krujących” chamstwem swoich przeciwników. Mówi się, że w Polsce każdy zna się na sporcie (ja się nie znam…) i na polityce. Jednakże, dzięki studiom można odkryć, że powszechne i zdroworozsądkowe „prawdy” są bardzo często resentymentem, szowinizmem czy wręcz zwykłą ignorancją. Posiadanie wiedzy i opartej na niej refleksji to naprawdę duża wartość. Skończenie z przywilejem edukacji dla ziemiaństwa i mieszczaństwa oraz upowszechnienie do­ stępu do niej było bardzo postępowym zja­ wiskiem. Stąd nie tylko nie ograniczałbym dostępu do studiów wszystkich stopni, co odbiłoby się na ich dostępie dla przedstawi­ cieli klas o słabszej sile ekonomicznej, ale wręcz rozbudowywał alternatywne modele edukacji, promował czytelnictwo. Konser­ watysta będzie na to kręcić nosem, bo wyda­ je mu się, że zmiana społeczna zachodzi tylko w jedna stronę – jest coraz gorzej. Nie bierze pod uwagę, że zmiany kulturowe są napędzane przez zmiany w stosunkach kla­ sowych – czy dla ludzi pracy, po wykańcza­ jącej pracy na „śmieciówce”, mamy tylko niskiej jakości programy rozrywkowe, czy jednak wraz ze zwiększeniem czasu wolnego promujemy poprawę poziomu czytelnictwa. Zdecydowanie raz jeszcze bym się zdecydował na doktorat, ponieważ z tym sektorem chcę związać swoją przyszłość. I to powinno być jedyne kryterium decyzyjne, a nie obawy przed zapewnieniem sobie wa­ runków materialnych, zarówno bytowych, jak i dostępu do materiałów. W tym ujęciu

prof. Jan Hartman, mówiący o pisaniu dok­ toratu w łazience, nie rozumie potrzeb dzi­ siejszej nauki. Wszystkie moje prace naukowe, dyplomowe i artykuły, napisałem dzięki dostępowi do nowoczesnej, zdigitali­ zowanej literatury naukowej. Jeżeli nie polepszymy położenia aka­ demickiego świata pracy, to już zawsze bę­ dziemy oskarżani przez najróżniejszych „krytycznych krytyków” – w sposób bezre­ fleksyjny – o to, że „polscy naukowcy” nie publikują w pismach zagranicznych, przez co „polska nauka nie liczy się na świecie”. By poddać swój dorobek pod osąd nauki świa­ towej, trzeba mieć ku temu warunki i możli­ wości. Z własnego doświadczenia wiem, ile pracy i kosztów wymaga pisanie do takich pism, m.in. fachowej korekty językowej. Jeżeli dla kogoś to wszystko stanowi je­ dynie o naszym „egoizmie” branżowym, to trudno. O to samo oskarża się górników, pielęgniarki i pracowników handlu wielko­ powierzchniowego. Czas by kolejna grupa pracownicza również zaczęła walczyć. Dziękujemy za rozmowę.

Paweł Szelegieniec, doktorant w In­ stytucie Nauk Politycznych i Stosun­ ków Międzynarodowych UJ. Naukowo zajmuje się radykalną ekonomią poli­ tyczną, socjologią pracy i historią społeczną. Rozmawiali: Piotr Mirocha i Mundek Koterba.

27


Czego (nie) czytać w sieci? Wielokrotnie zdarzało mi się, że po wertowaniu stron w Internecie miałam ochotę wyskoczyć przez zamknięte okno albo wystrzelić w kosmos autora bzdur, które przed chwilą przeczytałam. Blogi wyrastają z dnia na dzień jak grzyby po deszczu. Niektórym wydaje się, że każdy może pisać. Faktycznie może, ale czy na pewno potrafi? Nie będę tutaj krytykowała stylu czy też braków w interpunkcji – sama korzystam z pomocy korekty, jednak co, gdy osoba, która tworzy miejsce w sieci nie ma nic sensownego i ciekawego do przekazania? Antyporadnik blogowy Bycie blogerem ma swoje blaski i cie­ nie. Do jasnej strony mocy niewątpliwie na­ leżą wszelkie miłe komentarze, nawiązywanie nowych znajomości, imprezy branżowe i te wszystkie korzyści wynikające z powstałej współpracy. Ale nie wolno zapo­ minać, że blogowanie na serio to również codzienna, ciężka orka – bo jak inaczej na­ zwać wielogodzinne „dłubanie” przy blogu? U mnie roboczo sprawdza się pojęcie „pańszczyzna”, bo każdego dnia niczym chłop, który orze pole, wyruszam na podbój blogosfery, czyli odwiedzam setki stron. Wchodzę na inne blogi, czytam, komentuję i niejednokrotnie mam ochotę krzyczeć z poczucia beznadziei. Bo jak można dawać ludziom taką chałę, jawnie i bez wstydu?

28

Parentingowa sieczka Blogi poświęcone dzieciom, ich wy­ chowaniu, dorastaniu są prawie jak sekta. Ich liczba w sieci powiększa się tak szybko, że ciężko nadążyć. Jest to najłatwiejsza for­ ma nawiązania współpracy barterowej na zasadzie: producent mi pieluszki, a ja mu słodzę jaki on cudny. Firma daje mi kocyk, a ja wychwalam pod niebiosa jaki on jest mięciutki. Tutaj nie liczą się twoje zdolności posługiwania się piórem i klawiaturą. Nie jest ważne, czy masz coś nowatorskiego i sensownego do przekazania – najważniej­ sze to mieć potomstwo lub się go rychle spodziewać. Matki blogerki szturmem zdo­ były polską blogosferę, ale niestety poza tym, że robią dużo szumu o oczywiste oczy­


wistości, to nic dobrego z tego nie wynika. Prezentowane tematy są wałkowane w kół­ ko, na pulpicie dzieci, tak jakby nic innego w życiu rodzica nie miało już miejsca. A jeśli do tego dodać ekshibicjonistów, którzy się chwalą zdjęciami latorośli na każdym kroku, to po odwiedzeniu kilku takich miejsc masz już pewność, że autorkom bloga pieluszko­ we zapalenie mózgu opanowało nie tylko głowę, ale i resztę ciała… Motywacyjny nonsens Strony, na których próbuje przeko­ nać się ludzi do zmian, zmotywować, namó­ wić na rewolucję, to, zaraz po parentingowych blogach, drugie najbardziej popularne i denerwujące miejsca w sieci. Dlaczego? Po pierwsze może dlatego, że ra­ dy w stylu „jak być szczęśliwym” są tak ba­ nalne i infantylne, że ma się wrażenie, iż cała redakcja „Bravo Girl” kryje się za kuli­ sami powstawania ich artykułów. Po drugie, nie ma co liczyć na nowatorskość. Najczę­

ściej są to wpisy bardzo skąpe w treści, z wielkim cytatem umieszczonym na bez­ kształtnej i nieestetycznej grafice, która ka­ leczy nasze oczy. Autorzy takich blogów pewnie myślą, że jak się rzuci oklepanym sloganem o sukcesie, metamorfozie i moty­ wacji, to w życiu czytelnika, ot tak z dnia na dzień, pojawi się ogromna rewolucja. Moty­ wacyjny bełkot ma tyle wspólnego z realny­ mi wskazówkami, co zrobić, by w naszym życiu naprawdę coś się zmieniło, co co sezo­ nowe obietnice polityków, którzy nie docze­ kali się następnej kadencji. Gdyby jeszcze jakiś twórca takiego bloga po wskazaniu złotej myśli rozwinął temat, wyjaśnił, poparł jakimiś dowodami czy też doświadczeniami z życia, dałoby się to przetrawić, ale w obec­ nej formie takie teksty powodują u mnie mentalną niestrawność i zniechęcenie. Pseudopodróżnicze Specjalnie użyłam tutaj sformułowa­ nia pseudopodróżnicze, bo wielu osobom

29


wydaje się, że prowadzenie bloga o zwiedza­ niu świata to bułka z masłem. Nic bardziej mylnego. To, co uderza na takich stronach, to przede wszystkim brak profesjonalizmu i marna jakość. Nie oszukujmy się, ale czy­ telnik zaglądający na blogi podróżnicze szu­ ka głównie: dobrych zdjęć, by nacieszyć oko, przydatnych wskazówek sprawdzonych na skórze autora i ciekawych anegdot, opisów miejsc wartych zwiedzenia. A ludziom nadal się wydaje, że każdy może być sobie Martyną Wojciechowską podróżniczej blogosfery. Niestety, ale nie może, bo gdy wpadasz na bloga, a tam opis miejsca skopiowany z Wi­ kipedii, relacja nudna jak flaki z olejem, a zdjęcia robione aparatem z telefonu z epo­ ki kamienia łupanego, to litości – kto ma ochotę to czytać albo chociaż oglądać?

mówi się z zadęciem, o literaturze ze zbędną egzaltacją, a recenzje pisze się wierszem. Już jakiś czas temu Ludwig Wittgenstein wspo­ minał o tym, że o tym, o czym nie da mówić się prosto, należy milczeć. Blogi kulturalne, które stwarzają dystans między autorem a czytelnikiem, popełniają kolosalny błąd i zniechęcają zwykłego zjadacza chleba do obcowania z kulturą na co dzień. Twórcy ta­ kich miejsc w sieci powinni zastanowić się, czy ich język jest wiarygodny, recenzje wno­ szą coś nowego, a sprawozdania wydarzeń, w których uczestniczyli, są rzetelne. W in­ nym przypadku prowadzenie bloga o kultu­ rze mija się z jego podstawowym założeniem, bo samo słowo cultura z greki oznacza „uprawiać, dbać i rozwijać” – po­ dobnie powinno być z takimi blogami.

Kulinarny akcent Naprawdę nie wiem dlaczego, ale w naszym kraju ludziom wydaje się, że są równie zabawni jak Robert Makłowicz, pełni pasji jak Pascal Brodnicki czy po prostu sympatyczni jak Karol Okrasa. Pełni nadziei zaczynają swój spektakl i na nieszczęście czytelników postanawiają dzielić się swoją wielką pasją – gotowaniem na blogu. Dla­ czego to się nie sprawdza? Może dlatego, że tak naprawdę nie potrafią gotować, gotują słabo, nudno i bez polotu, naśladują innych lub nie potrafią podać przepisu w odpowied­ niej formie. I przez to blogi kulinarne to kal­ ki samych siebie. Oczywiście jest w sieci kilka perełek, ale zanim człowiek do nich dotrze – schudnie ze zgryzoty, nerwów i gło­ du.

Ekonomiczny szał Najmniej przyjemnym doznaniem estetycznym jest odwiedzanie blogów o te­ matyce finansowej – konkretnie o oszczę­ dzaniu. Gdy widzę wycięte tabelki z Excela wklejone w skromnej jakości tekst, to aż cała drżę. Wiem, że dwa, góra trzy blogi z tej dziedziny odniosły naprawdę duży sukces – nie ujmę im tego, ale to, co jest pewnym standardem w tej specjalizacji, mocno mnie zasmuca. Przede wszystkim: powielanie tre­ ści z innych blogów. Pisanie artykułów na podstawie informacji z serwisów finanso­ wych lub podręczników o oszczędzaniu wy­ chodzi naprawdę słabo. Są to blogi głównie nastawione na zyski – wiadomo, fortuna kołem się toczy, ale czy na pewno o to cho­ dzi? By zainteresować czytelnika – laika z dziedziny nauk ścisłych, nogę z matematy­ ki – finansami należy to czynić z finezją, lekkością i zainteresowaniem. Mówiąc wprost: pisać o kasie może każdy, ale żeby mieć z tego zysk naprawdę trzeba mieć w sobie to „coś”, czego na dany moment na blogach ekonomicznych nie dostrzegam.

Kulturalne „ą­ę” Jako kulturomaniaczka namiętnie śledzę blogi związane ze sztuką, literaturą i dziedzinami pokrewnymi. Niestety mam jedno wielkie zastrzeżenie: poziom blogów o tej tematyce prezentuje bardzo niski po­ ziom. O ile na blogu lifestylowym liczy się pomysł, misja na to jak „sprzedać siebie”, o tyle na blogi poświęcone kulturze zagląda­ ją najczęściej pasjonaci chcący poszerzyć swoje horyzonty. Nie znoszę, kiedy o sztuce

30

Brutalne podsumowanie Oszczędziłam tutaj pewne typy blo­ gów, które z racji ich poziomu powinnam czule określić „blogaskami”. Mam na myśli


większość stron prowadzonych przez nasto­ latki na darmowych serwisach interneto­ wych. To, co razi na pierwszy rzut oka to: błędy ortograficzne, tragiczna stylistyka, brak jakiejkolwiek treści i niestety jakość wykonania również bardzo, ale to bardzo kiepska. Tego typu strony charakteryzują się zwrotami typu: „kom za kom”, „obs za obs”, co w mowie potocznej oznacza komentowa­ nie i obserwowanie na zasadzie wzajemno­ ści. Nastolatki blogujące zaśmiecają swoimi marnymi „stylizacjami” i wątpliwymi „prze­ myśleniami” Internet – próbując w ten spo­ sób zwrócić na siebie uwagę. Czyżby krzyk rozpaczy?

Nie polecam Blogerom wybacza się wiele: błędy językowe, niepoprawność polityczną, agre­ sywny marketing. Ale czy można im wyba­ czyć brak misji i czegokolwiek do przekazania? Jaki sens ma prowadzenie strony, która nie odzwierciedla ani jednego przemyślenia? Czy kopiowanie innych lub marna próba naśladownictwa wielkich jest nam potrzebna? Czy polski Internet potrze­ buje kolejnych Kasi Tusk, Perfekcyjnych Pani Domu i Michałów Szafrańskich? Nie sądzę, nawet Kominek przeistoczył się w Ja­ sona Hunta. Dlatego proszę cię: nie trać czasu na czytanie bezpłciowych, niedopra­ cowanych i bezbarwnych blogów – czasem po prostu lepiej sięgnąć po książkę spraw­ dzonego autora.

Anna Chomiak

31


„Hiena” syta i „ryj” cały, czyli jak się żyje w tabloidowej dżungli

B

32

rukowiec. Szmata. Tabloid. Obojętnie jak tego nie nazwiemy, zawsze chodzi o to samo. Wyhaczyć, dopaść, wyko­ rzystać – zdaje się, że tak brzmi triada przy­ kazań hien, jak potocznie bywają nazywani pracownicy redakcji pokroju „Faktu”. Słowo tabloid jest powszechnie znane. Każdy wie, że znajdzie tego typu gazety na sklepowej półce oraz ma świadomość tego, czego się może w nich spodziewać. Jednak jak teore­ tycznie opisać co to jest i z czym to się je? Oto kilka słów wyjaśnienia. Brukowcom można przypisać realizację przede wszystkim jednego gatunku dzienni­ karskiego – infotainmentu. Termin powstał ze złączenia dwóch angielskich słów: infor­ mation oraz entertainment. Jak więc można się łatwo domyślić, gatunek ten stanowi kompilację informacji z rozrywką; jest współczesnym odpowiednikiem oświecenio­ wej idei „bawiąc, uczyć”. Infotainment zali­ cza się do jednego z najbardziej kontrowersyjnych gatunków dziennikar­ skich. Dlaczego? Ponieważ – i tu zaczyna się

ogromna rola tabloidów – więcej w nim jed­ nak pierwiastka rozrywkowego. Pozór infor­ macyjności to tylko przykrywka do manipulowania, selekcji, przeinaczania, ko­ loryzowania faktów, a także do ośmieszania i naruszania (i to w znacznym zakresie!) sfe­ ry prywatnej opisywanych osób. Pierwsze tego typu dzienniki pojawiły się w dziewięt­ nastowiecznych Stanach Zjednoczonych (tzw. penny press), by, zyskawszy tam ogromną popularność, stać się powszechną prasą na całym świecie. Na starym konty­ nencie kolebką brukowców były Wyspy Bry­ tyjskie. W Polsce prym na współczesnym rynku tabloidów wiodą „Fakt” oraz „Super Express”. Analizując temat brukowców, mnie – ja­ ko studentce dziennikarstwa – od razu na­ suwa się pytanie: jak może wyglądać taka gazeta od kuchni, czyli jak pracuje się w re­ dakcji szmaty? Zamiast odpowiedzi, wystar­ czą dwa słowa: totalny hardcore. W to, co w książce Wyznania hieny. Jak to się robi w brukowcu, opisuje Piotr Mieśnik (kilkuletni redaktor „Faktu”) momentami nie chce się


wierzyć. Dziennikarz niczego nie ukrywa, niczego nie pomija – jest to naga prawda o pracownikach tabloidu. Jak sam przyznaje na początku: „…ta książka jest rodzajem spowiedzi, tylko że powszech­ nej.” Lektura niezwykle wciągająca, intrygująca, pożyteczna. Po przeczytaniu Wyznań hieny nigdy nie spojrzę już tak samo ani na sprzedawany w kio­ sku „Fakt”, ani na osoby z jego pierwszych stron. Ta szczególnego rodzaju spowiedź Mieśnika zostaje w czytelniku na dłużej, powoduje niedowierzanie, natłok myśli i spostrzeżeń. Tabloid to w pewnym sensie świat paradoksów, zasad, których nie zrozu­ mie nikt, kto nie siedział w bijącym sercu – a więc warszawskiej redakcji – brukowca. I właśnie kilko­ ma swoimi spostrzeżeniami na ten temat chciała­ bym się z wami podzielić, by uzupełnić poruszony temat tabloidów. 1. Pracownicy brukowca – zwłaszcza ci „z krwi i kości”, nie nowicjusze – mają bardzo oso­ bliwe podejście do opracowywanych przez siebie te­ matów. Generalnie wszystko rozchodzi się o to, aby znaleźć sensację z „ryjem” (celebrytę, polityka – znaną publicznie i medialnie osobę) w roli głównej, wysłać tam „paparuchy” (potocznie zwanych też pa­ parazzi), aby zdobyli pasujący do historii „mordo­ chwyt” (zdjęcie portretowe). Następnie „hiena” (dziennikarz opracowujący temat) stara się sklecić interesujący, co z tego, że najczęściej bardzo nacią­ gany, tekst tak, aby to wszystko razem ochoczo ku­ pił czytelnik, czyli po prostu „target”. Ot i cała historia pracy nad tematem w tabloidzie… 2. Co by o tabloidach nie mówić, dziennika­ rze odwalają w nich kawał dobrej roboty. Dotyczy to przede wszystkim „wkrętek”, czyli prowokacji słu­ żących to zdobycia informacji, których w pełni le­


galnymi i dostępnymi środkami zdobyć nie sposób. „Ależ to nieetyczne, niemoralne – powiecie. Może i tak. Ale „wkrętki” obnażają wszystkie słabości, wady systemu. A więc to, jak łatwo pewne rzeczy załatwić, dostać po­ ufałe informacje; to jak bardzo tego wszyst­ kiego nikt nie sprawdza! Dlaczego łatwo? Cóż, Piotr Mieśnik jest żywym dowodem na to, iż jedyny wymóg stanowi zachowanie zimnej krwi oraz odrobina tego typu odwagi, która kolokwialnie nazywana jest „jajami”. Kreując oraz wykorzystując swoje wkrętko­ we alter ego – Aleksandra Pawika (połącze­ nie jednego z prezydentów RP z filmowym gangsterem) – dziennikarz „Faktu” pozyskał pilnie strzeżone informacje o między innymi miejscu i czasie urlopu Anny Fotygi czy wczasach pracowników oddziału ZUS. Rów­ nież dzięki wkręcaniu Mieśnik zamknął w godzinach szczytu most w podwarszaw­ skiej miejscowości, ponieważ policja na prośbę „Majora Pawika z Biura Ochrony Prezydenta” eskortowała rzekomo przejeż­ dżającą tamtędy głowę państwa. Czołowa za­ sada pracownika szmaty? Nie ma rzeczy niemożliwych – dosłownie i w przenośni! 3. Nie trzeba być muzykiem rocko­ wym, żeby w dzisiejszym świecie realizować słynne powiedzenie: „sex, drugs & rock’n’roll”. Wystarczy pracować w bru­ kowcu. Kiedy już redaktor wyznaczy sobie temat (czytaj: ruchomy cel, za którym trzeba podążać, obfotografować go i wymyślić hi­ storię) i przekona do niego swojego szefa, je­ dzie razem z „paparuchem” w delegację. Jak wygląda taka delegacja, można się łatwo do­ myślić. Podobnie do wyjazdu integracyjnego z głupawej polskiej komedii. Całonocne im­ prezy z morzem alkoholu, w oparach dymu papierosowego i nie tylko, z wianuszkiem dziewczyn dookoła… Służbowe pieniądze ja­ koś szybko się rozchodzą. Więc kiedy redak­ tor brukowca twierdzi, że wyjeżdża do pracy, z góry można założyć, że pracy odda się w 40%. Pozostałe 60% to czysta rozrywka. Wi­ docznie infotainment zakorzeniony jest w głowach dziennikarzy tak dalece, że realizują go nie tylko w tekstach, ale i w realnym ży­ ciu.

34

4. Papier toaletowy zabił przyjaźń, Termokoc chciał mnie zabić, Zaatakował mnie gwizdek od czajnika… Śmieszą was te tytuły? W moim przypadku jest to śmiech przez łzy. Powód? Najczęściej z takimi głu­ pawymi historiami do redakcji zgłaszają się sami jej bohaterzy. Opowiadają, godzą się na zdjęcia i publikację. Podobno zazwyczaj nie za pieniądze. Albo za niewielką sumę. Naj­ ważniejsza jest… sława. Po prostu – żeby napisali. Farsa? Być może. Naprawdę nie wiadomo, czy widząc takie tytuły bardziej odpowiedni jest śmiech czy płacz. 5. Ostatnia moja myśl po lekturze Wyznań hieny dotyczyła motywu Mieśnika. Zrezygnował on z pracy w „Fakcie” i opuścił redakcję. Twierdzi że w porę zorientował się, że bycie hieną zmienia człowieka, prowadzi do tzw. znieczulicy i budzi takie instynkty, o których istnieniu nie miało się pojęcia. Odszedł, by „zająć się czymś pożytecznym i ważnym. Nawet jeśli ceną za to będzie ostateczne pojawienie się poza nawiasem dziennikarskiej społeczności.” Mam wraże­ nie, że ukazując nagą prawdę o pracy w bru­ kowcu, Piotr Mieśnik chciał czytelnikom w pewien sposób tabloidy obrzydzić, znie­ chęcić. U mnie efekt jest trochę odwrotny… Nie jestem czytelniczką „Faktu”. Ale Wy­ znania hieny sprawiły, że (o dziwo) chciała­ bym kiedyś przez chwilę popracować w brukowcu. Na własnej skórze zobaczyć, jak to jest. Po co? Bo jeśli poradzę sobie jako szmatowa hiena, to mam wrażenie, że nic więcej mnie już w życiu nie złamie… Polecam książkę Piotra Mieśnika wszyst­ kim, którzy interesują się trochę zjawiskiem istnienia – i poczytności (!) – tego typu pra­ sy na rynku. Tabloidy były, są i będą. Gwa­ rantuje to zaszczepiona w ludziach, choćby się tego wypierali, przyjemność z obserwo­ wania, podglądania, obgadywania innych ludzi. Często chcemy żyć życiem wszystkich dookoła, tylko nie swoim. A tabloidy? One pomagają osiągnąć ten cel.

Joanna Wrona


Nic za darmo Z

a darmo nic nigdy nie dostaniemy. Nawet w gębę żeby dostać trzeba sobie na to zasłużyć – co prawda czasem tylko jednym spojrzeniem czy jakąś durną gadką, ale jed­ nak. Powód jakiś zawsze się znajdzie. Czasa­ mi niekoniecznie słuszny. W Internecie jest dokładnie tak samo. Nawet jakby obiecywali ci gruszki na wierzbie, to i tak, w jakiś spo­ sób musisz za te gruszki na wierzbie zapła­ cić, choćby zapisaniem się na newsletter, czyli podaniem swojego maila. A potem to już z górki. „Zapisz się na newsletter a otrzymasz niespodziankę…” „Mam dla ciebie darmowy poradnik…”, „Mam dla ciebie hiper super poradnik jak pozyskać fanów na Facebooku…”, „jak zwiększyć zaangażowanie fanów…”, „jak za­ rabiać na blogu…” – tego typu rzeczy są bar­ dzo popularne. W zasadzie niewiele kosztują czytelnika. Zazwyczaj TYLKO podanie swo­ jego maila. A potem już z górki i spam za spamem. O ile w temacie, który Cię interesu­ je, to jeszcze mały problem, a mail przycho­ dzi raptem jeden na tydzień. Gorzej, gdy przychodzi co chwilę, a my nie nadążamy ich kasować. No ale okej, zapisaliśmy się na ten new­ sletter, „w nagrodę” mieliśmy dostać jakiś wręcz cudotwórczy poradnik. I co? Otwiera­ my i wręcz nie dowierzamy na jego zawar­ tość, bo zawiera takie rzeczy, które osoba zainteresowana w temacie wie i do niczego

taki poradnik jej się nie przyda. Z kolei oso­ ba nieinteresująca się nawet nie kliknie w taki poradnik, by go pobrać. Więc dla kogo to jest? Social ninja Oprócz poradników zdarzają się też semi­ naria online, a nawet spotkania, dla zainte­ resowanych tematyką social media, zresztą nie tylko takie. Nie da się ukryć, że aby być social ninja trzeba być bardzo na bieżąco ze wszystkim, bo algorytmy zmieniają się co chwilę, zatem lepsze wyświetlenia mają róż­ ne rodzaje wpisów. Zapisujemy się na takie seminarium. Myślimy, że dowiemy się cze­ goś przydatnego. I co? I znów rozczarowa­ nie. A jeszcze większe jest wtedy, gdy myślimy, że takie seminaria dadzą nam ogromne zasięgi i rzesze fanów na Facebo­ oku. Osoby prowadzące takie seminaria czy webinary będą krążyć wokół tematu albo będą gadać w ogóle nie na temat. A może opowiedzą anegdotkę o tym, jak to „przez przypadek” ustawili złą kampanię na Face­ booku i za jednego lajka zapłacili pięć zło­ tych. Tak, im też zdarza się popełniać błędy. „Jak zarobiłam 20 000 na sprzedaży kursu online” Tak, kurs online o tym, jak sprzedać kurs online też można zrobić. A szokujące są kwoty. Ale gdy kurs kosztuje parę stów, to zarobić można. Tego, że są chętni – nie poj­ muję. Owszem, są szkolenia online, które rzeczywiście coś dają, ale zazwyczaj stoi za

35


tym cała firma, która prężnie działa, a nie „do­ świadczone” blogerki, które chętnie podzielą się swoją wiedzą, oczywiście za odpowiednią opłatą. Gdyby miały jeszcze coś bardzo sen­ sownego do powiedzenia… Pic na wodę Darmowe szkolenia? Podcasty? Kursy? Ma­ ją ci przekazać cudowną wiedzę. Jak prowa­ dzić bloga – powiedzą ci, co na takim blogu musi się znaleźć. Taa… jasne. Na pewno prze­ każą ci złote i cenne rady. I wcale, chcąc zało­ żyć bloga, nie wiesz z czym masz ruszyć i co na nim zawrzeć. Bo to wcale nie jest oczywiste i wcale podstawowe platformy blogowe z auto­ matu ci nie powiedzą, co powinno się na nim znaleźć. Chcesz porady? Zapłać! Ostatnio z kolei natknęłam się na porady blogowe czy konsultacje. Ich koszt: 500 zł. Co miało się w nich znaleźć? Rozmowa online i przeanalizowanie przez tego „speca” twojego bloga. Całość opatrzona oczywiście sloganem „Spiesz się. Liczba miejsc ograniczona itd. Itp.”. Kursy online, webinary… Biznes się krę­ ci, a mnie zastanawia, czy ktoś w tym rzeczy­ wiście bierze udział i zbiera kasę na, bądź co bądź, głupocie innych.

Jak się zorganizować, jak żyć? Jak sprzątać? Wychodzi na to, że wszystko ubrane w ładne słowa można sprzedać. I to za niemałe pienią­ dze. Social media jeszcze zrozumiem. No bo dlaczego ktoś ma za darmo dzielić się swoją wiedzą, wyrobioną zapewne na zasadzie prób i błędów za darmo, stworzyć sobie konkurencję? Szkolenia social media są drogie, a aby zostać masterem w social mediach potrzeba wiele wysiłku, bo tego nie da się ogarnąć ot tak. Ale porady blogowe? Rozumiem, że więk­ szość na blogach chce zarabiać. A aby zarabiać, trzeba wyrobić sobie jakąś markę. A aby to zrobić, trzeba przyciągnąć ludzi. Ale nie rozu­ miem fenomenu innych blogerek „sprzedają­ cych swoje produkty” innym blogerkom i to za niemałe pieniądze. Co ciekawe, te blogerki, które są tak obrotne, zazwyczaj mieszkają poza granicami naszego kraju. Oglądałam parę razy tego typu darmowe szkolenia – profesjonalnie to nie wyglądało. Spotkania w realu – krążenie wokół tematu zamiast merytorycznych kwestii. Wykupienie „szkolenia”? Raczej bym się nie skusiła, a wo­ lała iść na szkolenie do kogoś, kto rzeczywiście coś sobą reprezentuje. Jednak wszystko, co jest pięknie ubrane można sprzedać. Rozczarowanie może nastą­ pić wtedy, gdy to piękne opakowanie rozpaku­ jemy. Nie ma nic za darmo. Chcesz się rozwijać – musisz zapłacić.

Rys. Kinga Ziembińska

Klaudia Chwastek

36



Design pod lupą #3

Bauhaus. Marcel Breuer i historia z rowerem w tle B

auhaus to uczelnia ar­ tystyczno­rzemieślnicza założona w 1919 roku przez Waltera Gropiu­ sa. Za poprzedników Bauhausu uważa się berlińskiego architek­ ta Petera Behrensa i Henry van de Veldego, założyciela Szkoły Rze­ miosł Artystycznych. Jednym z ar­ chitektów pracujących w biurze Behrensa był Walter Gropius, który dość szybko dał się poznać jako no­ woczesny twórca – od razu po przy­ jęciu na praktykę w 1911 roku zaczął projektować obiekty pozbawione or­ namentyki, w funkcjonalnym stylu inspirowanym projektami Behrensa (takimi jak budynki i identyfikacja wizualna koncernu elektrycznego AEG). „Swoją historyczną pozycję Gropius zawdzięcza nie tyle własnej twórczości, co roli, jaką odegrał w nauczaniu wzornictwa. Po I woj­ nie światowej objął stanowisko dy­ rektora dwóch uczelni: sztuk pięknych i sztuk użytkowych w We­

imarze. Obie uczelnie połączył pod wspólną nazwą Staaliches Bau­ haus”. Zaczął propagować ideę standaryzacji ze względu na możli­ wości technologiczne przemysłu budowlanego. Dążył do połącze­ nia techniki ze sztuką. Wraz z Bau­ hausem narodziła się koncepcja wzornictwa przemysłowego i nowe­ go podejścia do projektowania form produkowanych taśmowo. Mimo zamknięcia szkoły z powodów politycznych po 14 la­ tach istnienia i wykształceniu zale­ dwie pięciuset absolwentów – uczelnia ta jest najważniejszym eksperymentem XX wieku w dzie­ dzinie projektowania, kolebką wspaniałych projektów, które do dziś wyglądają nowocześnie oraz źródłem zmiany w myśleniu o pro­ jektowaniu. Utworzone przez Bau­ haus przekonania, idee, metody nauczania i poczucie estetyki do dziś pozostają aktualne. Zatem – dla­ czego Bauhaus jest taki wyjątkowy?


Jak pisze G. Naylor, Bauhaus rozpo­ czął działalność w okresie nawrotu optymi­ zmu i idealizmu po I wojnie światowej. „Celami uczelni było wykształcenie nowego pokolenia architektów i projektantów, któ­ rzy spełniliby wymagania XX wieku, wyko­ rzystując jego zdobycze naukowe, techniczne, intelektualne i estetyczne do stworzenia środowiska zaspokajającego za­ równo materialne, jak i duchowe potrzeby człowieka”. Celem programu nauczania było przywrócenie „podstawowej jedności wszystkich dziedzin wzornictwa”, stworze­ nie wzorców spełniających wymagania tech­ niczne, estetyczne i ekonomiczne. „W Bauhasie wprowadzono nowy program edukacyjny, mający na celu odnowę sztuki w duchu nowoczesności i obejmujący szero­ ki wachlarz wzornictwa, projektowania i rę­ kodzieła, łącznie z architekturą, urbanistyką, reklamą, wystawiennictwem, fotografią, filmem i projektowaniem przed­ miotów z drewna, metalu, ceramiki i tka­ nin”.

Nauka w Bauhausie zaczynała się ro­ kiem nauki wstępnej, poświęconej wzornic­ twu abstrakcyjnemu oraz studiom nad właściwościami materiałów, fakturami oraz kolorem – co było podstawą dla dalszej na­ uki i wyboru specjalizacji. Nauczycie dzielili się na dwie grupy: Lehrmeisterzy, czyli technicy, oraz Formmeisterzy, czyli artyści, a wśród nich tacy twórcy jak Paul Klee, Wassily Kadinsky, Laszlo Moholy – Nagy. Dessau. Projekty Marcela Breuera „W 1925 roku problemy ekonomiczne i kryzys polityczny doprowadziły do za­ mknięcia Bauhausu w Weimarze i przenie­ sienia szkoły do Dessau, gdzie została ulokowana w nowych budynkach zaprojek­ towanych przez Gropiusa. Oryginalny kom­ pleks obiektów o przenikających się bryłach, którego budowę ukończono w 1926 roku, odzwierciedlał idee Bauhausu zarówno w sferze planowania, i estetyki. Najważniej­ szą częścią założenia architektonicznego, był czterokondygnacyjny gmach z pracowniami,

39


gdzie studenci mogli wykonywać, przynaj­ mniej w formie prototypów, projektowane przez siebie przedmioty”. „Szkoła składała się z trzech głównych członów: Szkoły Rze­ miosł Artystycznych miasta Dessau, warsz­ tatów oraz akademika dla studentów i mieszkań profesorów. Trzykondygnacyjny budynek Szkoły Rzemiosł Artystycznych po­ łączony był z warsztatami Bauhausu dwu­ kondygnacyjnym „mostkiem” zawieszonym nad ulicą. W tym łączniku znajdowały się pomieszczenia administracyjne, sale zebrań i prywatna pracownia Gropiusa. Trzypiętro­ we skrzydło warsztatów, największe z tym kompleksie, mieściło w przyziemiu drukar­ nię i farbiarnię. Było ono zamknięte szklaną ścianą osłonową, słupy nośne znajdowały się poza przeszkloną ścianą, a bryła zdawała się unosić w przestrzeni. Wsparte na fila­ rach skrzydło łączyło zespół warsztatów z internatem uczniów. W skrzydle łączącym znajdowała się jadalnia, sala zebrań i sala widowiskowa; prowadziło ono do hallu w budynku mieszkalnym. Ściany otaczające salę widowiskową były ruchome, tak że w razie potrzeby wszystkie pomieszczenia mo­ gły być połączone w jedno”. Zespół budynków w Dessau, jak i za­ projektowane do wnętrz uczelni meble są manifestem ideałów reprezentowanych przez Bauhaus, oraz osobistym wyrażeniem architektonicznych przekonań Gropiusa – „forma obiektu wynikała z jego planu; osią­ gnięto tu czysto funkcjonalny efekt – abso­ lutnie szokujący dla tradycjonalistów i entuzjastycznie przyjęty przez nową gene­ rację twórców”. W tym zespole architekto­ nicznym spełnione zostały wszystkie wymagania techniczne, artystyczne i socjal­ ne wg założeń Bauhausu. Wraz z przeniesieniem Bauhausu z Weimaru do Dessau, nastąpił przełom w dziedzinie techniki i estetyki w prowadze­ niu warsztatu stolarskiego – nazwanym po

40

przeniesieniu do Dessau warsztatem me­ blarskim. Pierwszy rok działania warszta­ tów był poświęcony pracom związanym z budową szkoły, projektowaniu i wykona­ niu jej wyposażenia. Marcel Breuer. Historia z rowerem w tle Na początku 1925 roku Marcel Breu­ er odkrył możliwość zastosowania w me­ blarstwie elementów ze stali – zaprojektował meble o konstrukcji z giętych rurek stalowych do sali zebrań, jadalni i po­ koi studenckich. Pewnego dnia, podczas przejażdżki po Dessau jadąc na swoim ro­ werze marki Adler, Marcel Breuer wpadł na pomysł, aby stworzyć mebel ze stalowych rurek podobnych do tych, z których zbudo­ wana była kierownica jego jednośladu. W tym samym czasie na rynku pojawiły się pozbawione spawu rurki produkcji huty Mannesmann. Brak łączenia na długości rurki dał projektantowi możliwość wygina­ nia tworzywa. Gdy tylko udało mu się uzy­ skać materiał, rozpoczął współpracę ze ślusarzem i wyprodukował całą serię mebli: stołów, biurek oraz oczywiście krzeseł. Oprócz pracy nad rewolucją w designie krzeseł, Breuer zajmował się również za­ gadnieniem standaryzacji mebli. Podczas pracy w Bauhausie opracował system ma­ gazynowania modułów mebli oraz projek­ tował meble ścienne. Głównym celem Breuera było stworzenie umeblowania po­ zbawionego cech indywidualnych, które pa­ sowałoby do każdego wnętrza, tak jak każdy żywy obiekt –kwiat, albo człowiek”. Uważał, że mebel jest bezosobowy, nabiera znacze­ nia jako część pewnej całością oraz przez sposób, w jaki jest użyty. Zainteresowania Bereuera – racjonalizacja w projektowaniu, standaryzacja i anonimowość, są też cecha­ mi jego projektów. Pod koniec 1925 roku pojawiło się wreszcie jego krzesło oznaczone


jako B3, a dziś noszące nazwę Wassily (il.5.) Breuer jednocześnie był dumny, ale też pe­ łen obaw. „To moja najbardziej ekstremalna praca, a przy tym najmniej artystyczna” – powie kilka lat później. I doda: „Najbardziej logiczna, najmniej przytulna, najbardziej mechaniczna”. Krzesło było bowiem maksy­ malnie proste. Układ przenikających się w powietrzu rurek wygląda na pierwszy rzut oka na bardzo skomplikowany. W rzeczywi­ stości jest jednak bardzo prosty, gdyż Breuer był miłośnikiem tanich mebli, które można produkować masowo. Chromowana kon­ strukcja była wykończona płatami i pasami tkaniny naciągniętymi na rurki, dzięki cze­ mu fotel miał wygodne siedzisko, oparcie i podłokietniki. Dzięki użyciu tych materia­ łów osiągnięto lekkość struktury, elastycz­ ność i anonimowość, do której Breuer dążył już podczas pracy nad meblami z drewna. Projekty Breuera z okresu Dessau wykonane z metalu są zdecydowanie lekkie, prawie „przeźroczyste”, jakby „zawieszone w prze­

strzeni”. Projekt zdobył duże uznanie i w kilka lat później zyskał bardziej marke­ tingową nazwę Wassily. Jej geneza łączy się z osobą Wasiliego Kandinskiego, rosyjskiego malarza­abstrakcjonisty, który miał za­ chwalać projekt. Według innej wersji Kan­ dinsky był współlokatorem Breuera w czasie studiów i krzesło powstało właśnie z myślą o nim. Warto również wspomnieć o innym projekcie Breuera – esowato wygiętym krześle Weissenhof z 1927 roku – jest ono prototypem tysięcy krzeseł o tej budowie produkowanych później na całym świecie.

Monika Ziembińska

41


SPOKÓJ I ENERGIA KAPELI ZE WSI WARSZAWA Eksperyment na tej płycie polega przede wszystkim na zaproszeniu do współpracy wielu gości, m.in. Kayhana Kalhora, Sanjaya Khana oraz galicyjskiej piosenkarki i instrumentalistki Mercedes Peón. W ten sposób otrzymujemy dość oryginalny mariaż ludowych polskich przyśpiewek i tradycyjnych melodii z wokalizami, melorecytacjami i śpiewami rodem z hiszpańskiej Galicji czy Iranu.

K

apela ze Wsi Warszawa to je­ den z kilku polskich zespołów, do którego – przyznaję – mam wielką słabość. Do tego stopnia, iż chyba nie potrafiłbym wystawić zespołowi jednoznacznie negatywnej recen­ zji. W takich sytuacjach, aby choć trochę po­ zostać w zgodzie ze sobą, najpewniej zamilkłbym jako krytyk i ograniczył się do kilku niewyraźnych min przy piwie w towa­ rzystwie najbliższych. A jeślibym już coś złe­ go napisał – to z bólem serca.

42

Zarazem Kapela ze Wsi Warszawa to – na całe moje szczęście – zespół, który jak dotąd oszczędza fanom zawodu, oszczędza nie dlatego, iż nie ryzykuje. Święto słońca to, jak sądzę, obok krążka Wymiksowanie (2008) najbardziej eksperymentatorska płyta w dorobku zespołu. Ale Kapela nawet eksperymentując, jak na prawdziwy folkowy zespół przystało, mocno trzyma się korzeni. Eksperyment na tej płycie polega przede wszystkim na zaproszeniu do współ­ pracy wielu gości, m.in. Kayhana Kalhora, Sanjaya Khana oraz galicyjskiej piosenkarki


i instrumentalistki Mercedes Peón. W ten sposób otrzymujemy dość oryginalny ma­ riaż ludowych polskich przyśpiewek i trady­ cyjnych melodii z wokalizami, melorecytacjami i śpiewami rodem z hisz­ pańskiej Galicji, Iranu czy Indii. Wrażenie robią szczególnie świetne mocne wokalizy, które do „korzennej” muzyki Kapeli ze Wsi Warszawa wprowadzają niespotykaną wcze­ śniej egzotykę. Śpiew Peón niekiedy towa­ rzyszy muzykom Kapeli, czasami jednak, jak w części doskonałego utworu Jan Sobótko­ wy, role zostają odwrócone; to galicyjska pieśniarka wybija się na plan pierwszy i na moment zabiera cały zespół oraz nas – słu­ chaczy w podróż po własnym muzycznym świecie. Jest to o tyle wyprawa dla nas egzo­ tyczna, iż język, w którym śpiewa Peón jest językiem nam nieznanym, co z jednej strony ogranicza nas poznawczo, z drugiej – po­

zwala wsłuchać się w samo piękne jego brzmienie. Śpiew Peón możemy interpreto­ wać zatem rozmaicie, zawsze jednak w spo­ sób wyobrażeniowy, muzyczny, a więc nastrojowy. Jest on tu jakby dodatkowym instrumentem. Podobną funkcję spełniają śpiewy Sanjaya Khana w Na Sobótce była czy Tarninowym ogniu. Choć tu podróż przybiera już zgoła inny kierunek. Czasami dzieje się tak, iż zaproszeni do współpracy przy albumie goście zostają połknięci przez artystyczne ambicje czy po­ mysły zespołu. Na Święcie Słońca Kapela ze Wsi Warszawa uniknęła tej swoistej mega­ lomanii, dając Mercedes Peón miejsce do niemal równoprawnego współtworzenia brzmienia i klimatu krążka. Było to też możliwe dzięki niemałej sile i osobowości muzycznej zaproszonej piosenkarki.

43


W ogóle udział Mercedes Peón na tej płycie to chyba temat na osobne rozważania i osobne „peany”. Niewątpliwie jest to oka­ zja dla polskich słuchaczy do zgłębienia fol­ kowej tradycji, z której piosenkarka czerpie – tradycji folku galicyjskiego. Jedyne, na co możemy narzekać to na to, iż płyta trwa ledwie ponad godzinę. Cóż, jednak i przez ten czas możemy poznać wiele jej atutów. Już z poprzednich krążków znamy oryginalne i bogate instrumentarium zespołu. Tym razem akustyczna folkowa czystość zostaje niekiedy zaburzona przez skratche – a to za sprawą kolejnego gościa, tym razem już nie tak egzotycznego – DJ­a Feel­X­a. Jest to jednak – w porównaniu choćby do płyty Wymiksowanie – ingeren­ cja niewielka, nie wpływająca w znaczny sposób na brzmienie. Kolejnym plusem na płycie jest czę­ sta zmiana tempa. Niekiedy gra zespołu wprowadza nas w nastrój spokoju, melan­ cholii i wyczekiwania. Lecz zaraz po tej kon­ solacji następuje przyspieszenie. Sprawia to, iż płytę tę słucha się jakby oczekując na to, co wkrótce się wydarzy. Słuchacz powinien być więc czujny i nie dać się uśpić obecnymi na płycie kołysankami. Bowiem wkrótce wróci śpiew Mercedes Peón, a z głośników popłynie ludowe, to jest proste i mądre za­ razem, przesłanie. Zespół bowiem – do cze­ go się już przyzwyczailiśmy i niech tak zostanie – wykorzystuje melodię i teksty lu­ dowe, tradycyjne. Na Święcie Słońca fantastycznie mo­ dulowany jest śpiew. Raz pełen siły, taki jaki znamy z poprzednich płyt, innym razem sły­ szymy „podszepty strzyg” (Tarninowy ogień). Zaraz jednak w następnej piosence (Isue/Palinocka) energia wybucha ze zdwo­ joną siłą. Spokój i energia – do takiego pa­ radoksu uciekam się, aby w jednym zdaniu oddać klimat płyty. Tytułowe Święto Słońca nawiązuje do pogańskiego święta Sobótki, z okazji któ­ rego nasi przodkowie palili ogniska. Echa tego i innych dawnych zwyczajów możemy odnaleźć w wielu fragmentach piosenek. Ale nie ma folku bez tematyki miłosnej, wszak człowiek – rozumując naiwnie – rodzi się z miłości. Toteż zaloty, flirty, przeżywanie

44

miłości po dawnemu – to wszystko również wyśpiewuje nieprzerwanie od lat Kapela ze Wsi Warszawa. Mamy tu na przykład balla­ dę o Jasiu, który w kalinowym sadzie całymi dniami wygrywa na skrzypcach, głuchy na prośby rodziców, aby wrócił do domu. Z te­ go transu wyrywa go dopiero ukochana Ka­ sia (Kalinowy sadek). O miłości wyśpiewują też wokalistki w piosence otwierającej płytę Leeeć. Trzeba dodać, iż otwarcie to jest na­ prawdę mocne. Singiel ten – moim zdaniem najlepsza piosenka na płycie, choć wybór rzeczywiście nie jest prosty – zachęca do przesłuchania całej płyty. Zaś odsłuch całego dwukrążkowego albumu zachęca do powro­ tu na start. Kapela ze Wsi Warszawa w swoich muzycznych poszukiwaniach obiera jak na razie słuszne drogi. Unika – jak to stało się w przypadku zespołu Żywiołak i płyty Glo­ balna wiocha (2011) – nie zawsze bezpiecz­ nego flirtu z muzyką popularną. Wybiera kierunki, które intrygują, ale i nie ustaje w poszukiwaniach zapomnianych słów i rytmów rodzimej muzyki ludowej. Jak to się dzieje, że kolejna płyta – wydawałoby się o tym samym – potrafi emanować takim czarem, energią i świeżością? Czar ten – jak sądzę – tkwi nie tylko w znakomitych mu­ zykach Kapeli ze Wsi Warszawa, ale i w bo­ gactwie rodzimej tradycji muzycznej. Bo wbrew powszechnym starym i nowym opi­ niom, na początku był śpiew. Dlatego tak dużo jeszcze do odkrycia.

Mundek Koterba


Leo i jego droga J

uż w grudniu ubiegłego roku głośno zrobiło się o jed­ nym aktorze – Leonardo DiCaprio. Wyniosłe komentarze o możliwym Oscarze za Zjawę. Aż do gali głosy nie cichły. Wszy­ scy szeptali, lub nawet krzyczeli, że Leo wreszcie wyrwie z rąk Akademii upragnioną statuetkę. Przez wiele lat spekulowano, kiedy wreszcie dowiedzie światu jak wielkim aktorem jest. Ko­ lejne głośne filmy niestety nie przynosiły zamierzonego efektu. Pojawiało się częste pytanie – czy DiCaprio otrzyma Oscara w czasie kariery, za film, czy dopiero za całokształt. Dziś jeste­ śmy już po 88. Gali Wręczenia Oscarów. Dziś wiemy już jak to wszystko się skończyło. Ale w międzyczasie prześledźmy kilka bardziej interesujących pozycji z długiej listy filmów z udziałem Leonardo DiCaprio. Ponoć wciąż tam gra muzyka Nie chodzi o jakąś przesadnie romantyczną duszę drze­ miącą we mnie. Po prostu grzechem byłoby zacząć opowieść o karierze DiCaprio od innego dzieła niż Titanic. Nakręcony w 1997 roku dramat, to jedno z dzieł wszech czasów. Do dziś zaj­ muje zaszczytną, drugą pozycję w rankingu najbardziej docho­ dowych produkcji. Ponadto – zgarnął jedenaście statuetek! Mało brakowało, by jeszcze trzy kolejne Oscary zostały przyznane wła­ śnie tej produkcji. Titanic to tragiczna opowieść o wyprawie brytyjskiego statku. O dziewiczym rejsie, który zakończył się katastrofą. Gdy w 1912 roku wypływał z portowej zatoki, nikt nie spodziewał się, że nigdy już nie ujrzy lądu. Zderzenie z górą lodową spowodo­

45


wało, że transatlantyk poszedł na dno. Sie­ demdziesiąt procent znajdujących się na po­ kładzie ludzi utonęło. To ponad 1500 osób. Leo wcielił się w postać Jacka – chło­ paka, który wygrał bilet w karty i tylko dzięki temu znalazł się na okręcie. Tam poznał Ro­ se (Kate Winslet), młodą arystokratkę, którą pokochał. Całość to romantyczna relacja z ich pełnego emocji romansu, z pójściem na dno w tle. Pięknie zrobiony, ponadczasowy film w reżyserii Jamesa Camerona, to pro­ dukcja, która na długie lata, jeśli nie na wieczność, wpisała się w historię kina.

46

Co gryzie mojego brata? Wielu twierdzi, że to najlepsza rola w dziejach Leonarda DiCaprio. Młody, dzie­ więtnastoletni DiCaprio, zagrał u boku John­ ny'ego Deppa, wcielając się w postać upośledzonego brata Deppa w filmie Co gry­ zie Gilbera Grape'a. Film, który można nazwać dziełem wyjątkowym. Jednak to właśnie Leo wzniósł się na wyżyny, przyciągając największą uwa­ gę widzów i krytyków. Jak wielkim talentem okazał się chłopiec, który, nie mogąc się po­

chwalić wielkim dorobkiem aktorskim, po mistrzowsku wciela się w rolę chorego umy­ słowo nastolatka. Całkowicie oddaje się roli, zupełnie jak Dustin Hoffman w Rain Manie. Nominowany już w 1994 roku do Oscara, oraz Złotego Globu za rolę drugoplanową, DiCaprio nie zdołał jednak przekonać odpo­ wiednich osób do nagrodzenia go. Jak się później okazało, nie po raz ostatni. Pięć statuetek, lecz znów nie dla nie­ go... W roku 2004, po raz kolejny się nie udało. Tym razem, za rolę pierwszoplanową w produkcji Aviator. Scorsese stworzył film, opowiadający o najistotniejszym okresie życia Howada Hughes'a, miliardera, pilota, producenta fil­ mowego. Dynamiczne życie, pełne przeło­ mów, niebezpieczeństw, a także szalonych atrakcji. Tutaj DiCaprio pokazuje znacznie dojrzalsze i poważniejsze kino niż w wielu poprzednich produkcjach. Jest starszy, po­ zwala to poważniej spoglądać na prezento­ wane przez niego sylwetki. Ktoś zresztą powiedział kiedyś ciekawe zdanie, że Le­


Czemu DiCaprio zawdzięczał nomi­ nację? Trudno powiedzieć, bo przyznam szczerze, że nie uważam Wilka z Wall Street za dzieło Oscarowe. Jednak po raz kolejny Akademia pokazała, że potrafi zaskoczyć. Wszystko się zgadza, DiCaprio był zabawny, realistyczny, chamski, niepoprawny, ale... To jest tylko głupkowata komedia, z pewną mą­ drą myślą w tle. Leo pokazał, że i w takiej roli potrafi się odnaleźć, ale jednak Matthew McConaughey okazał się stanowczo lepszy.

onardo DiCaprio dojrzewał wraz z filmami, w których grał. Rola w Aviatorze to poważne wyzwanie. Nie chodziło o stworzenie postaci szaleńca, potwora, czy dziecka. Musiał poka­ zać mężczyznę, który żył i miał w sobie du­ cha szaleńca, a zarazem wizjonera. Oscara sprzątnął mu sprzed nosa Ja­ mie Foxx za rolę Raya Charlesa, legendy mu­ zyki jazzowej. Czy słusznie? Cóż... Akademia Filmowa się nie myli – z pewnością Foxx bardziej zasłużył na to wyróżnienie. Czarny, biały charakter... W roku 2014 Leo był nominowany po raz czwarty. Wcielił się w niezwykle kontro­ wersyjną postać Jordana Belforta – ambit­ nego maklera giełdowego, którego potrzeba osiągnięcia sukcesu wyniosła na szczyty listy przestępczej. Belfort ukradł grube miliony! Żył jak król, zjadł więcej prochów, niż połowa Ko­ lumbii wciąga na śniadanie. Przez długi czas udawało mu się unikać odpowiedzialności karnej, jednak nawet na niego FBI znalazło sposób. Finalnie skończył za kratami.

A to mój ulubiony! To jeden z filmów, które mogę oglą­ dać wielokrotnie i nigdy mi się nie nudzi. To produkcja, za którą w mojej opinii Leonardo powinien dostać statuetkę! Arcydzieło, za­ równo fabularnie, jak i aktorsko. Duet z To­ mem Hanksem czyli Złap mnie jeśli potrafisz. Młody chłopak wykazuje niezwykły talent – potrafi podrobić niemal każdy do­ kument, papier, począwszy od czeków, przez dyplomy, na paszportach kończąc. Szybko i nim zainteresowało się FBI. Jednak w mię­ dzyczasie, w życiu Franka dochodzi do wielu przykrych wydarzeń. Rodzice się rozwodzą, a to wywołuje u młodego Abagnale'a atak szału. Chłopak ucieka z domu, rozpoczynając emocjonujące życie na bakier z prawem. Obaj byli świetni. Zarówno Hanks jak i DiCaprio pokazali wielki poziom gry aktor­ skiej. Na podium trzeba jeszcze postawić Spielberga za całość filmu i Johna Williamsa za muzykę. Naprawdę nie rozumiem, czemu jedynie Christopher Walken i Williams byli nominowani do Oscarów. Mało tego – Wal­ ken był nominowany za najlepszą rolę dru­ goplanową, podczas gdy ciężko jego sporadyczne stawki uznać za coś tak angażu­ jącego jak „rola drugoplanowa”! I stało się. Trud, który DiCaprio wło­ żył w rozwój swojej kariery wreszcie się opłacił. Jego aktorska przygoda została uho­ norowana statuetką Oscara podczas Osiem­ dziesiątej Gali Wręczenia Oscarów. Czy słusznie? W mojej opinii – jak najbardziej.

Grzegorz Stokłosa

47


Krakowiacy grają górali, czyli sukces mniemany N

a dobry spektakl warto wybrać się dwa razy. Po pierwsze: dla konfrontacji wrażeń; po drugie: aby dopatrzeć się niedo­ skonałości; po trzecie: sprawdzić, w jaki spo­ sób – mimo owych niedociągnięć – spektakl „działa” i dlaczego właściwie nas intryguje. Moja pierwsza przygoda ze spektaklem Wariacje Tischnerowskie. Kabaret filozoficz­ ny nie mogła być krytyczna. Myśli Księdza Profesora – zarówno te poważne, jak i żarto­ bliwe – od lat działają na mnie w podobny sposób: przywracają wiarę w człowieka. Mam też ogromną słabość do oglądania na żywo dobrych kabaretów, zwłaszcza tych opartych na tekście, dobrych puentach i mistrzowsko rozłożonych akcentach. Dlatego ze sztuki Ar­ tura Więcka „Barona” nie mogłam nie wyjść oczarowana. Pod względem konwencji oraz komunikacji z publicznością spektakl faktycz­ nie jest kabaretem – opartą na Historii filozo­ fii po góralsku i innych wypowiedziach Tischnera serią skeczy rodem z Podhala, z których każdy kończy się mocną puentą i ży­ wym aplauzem publiczności.

48

Dodatkowym czynnikiem, który spo­ wodował, że w październiku 2015 roku ode­ brałam spektakl niemal wyłącznie pozytywnie, była aktualność poruszanych w nim tematów. Tuż przed wyborami Polacy mieli okazję przypomnieć sobie, co Tischner mówił o państwie, zaś żarty ze zniesienia celi­ batu znakomicie wpisały się w głośną wów­ czas sprawę księdza Charamsy, który przedstawił publicznie swojego homoseksual­ nego partnera. To wszystko sprawiło, że ode­ brałam spektakl w sposób publicystyczny, jako „kawał dobrej satyry”, w dodatku jedno­ cześnie przaśnej i mądrej, jak na Tischnera przystało. A zatem: przedstawienie przy pierwszym kontakcie broni się scenariuszem, chociaż widzom z pewnością pozostaną w pa­ mięci również góralskie stroje i tańce, a także pewnego rodzaju „uniwersalizm” filozofii wy­ wołany sielankową scenerią. A jednak już po pierwszym kontakcie ze sztuką Więcka czułam niedosyt związany z grą aktorską. Od premiery w 2009 roku Księdza Profesora grał Krzysztof Globisz, jed­ nak po udarze mózgu, którego doznał w 2014 roku, musiał wycofać się z pracy zawodowej. Wielka szkoda, bo jego współpraca z „Baro­


nem” zaowocowała niezapomnianymi obraza­ mi filmowymi, takimi jak Anioł w Krakowie, Zakochany Anioł czy Wszystkie kobiety Mate­ usza, więc z pewnością także Wariacje… w pierwotnej obsadzie były spektaklem nie­ zwykle magicznym. Aktualnie w rolę Jegomości Autora wcielają się na zmianę Piotr Cyrwus oraz Krzysztof Pluskota, którego grze przyglądałam się dwukrotnie – za każdym razem z ogrom­ nym niedosytem, jeżeli nie pretensjami. Nie­ zręczna, momentami rażąca statyczność zupełnie nie odzwierciedlała charakteru ener­ gicznego górala, którym do końca życia pozo­ stał Józek z Łopusznej. Pierwszy raz w sztuce granej przez profesjonalnych aktorów byłam świadkiem braku jakiegokolwiek „ogrywania przestrzeni” mimo pozornego korzystania z rekwizytów (zdawałoby się łatwych do wyko­ rzystania: pióra, książki, teczki, a nawet huś­ tawki). Widownia otaczająca scenę z trzech stron okazała się zbyt wielkim wyzwaniem dla aktora, który – zamiast aktywnie dopominać się o uwagę wszystkich widzów – mówił zwró­ cony tyłem do części publiczności. Być może po prostu błędną decyzją reżysera było posa­ dzenie głównej postaci za biurkiem ustawio­

nym w kącie. Figura obserwatora­pisarza to rzecz nienowa, ale w tym przypadku można było pokusić się o inne rozwiązanie. Pluskota stworzył kreację zdystanso­ wanego filozofa bujającego w obłokach, który przygląda się trojgu górali z sentymentalną sympatią. Tymczasem sztuka oparta jest na interakcjach i przejawach intensywnej przy­ jaźni Księdza Profesora z trzema mężczyznami reprezentującymi różne pokolenia. Postawa sceniczna Pluskoty z jednej strony nie oddała w pełni sąsiedzkiego a także męskiego poro­ zumienia między postaciami, z drugiej strony – przez kontrast – wyraźnie podkreśliła wy­ bitną grę Jerzego Treli w roli Starego Górala. To on, wraz z Marcinem Zacharzewskim i An­ drzejem Rogiem (Młody Góral i Góral w śred­ nim wieku) „robią” ten spektakl, ożywiają i reprezentują góralską „filozofię życiową” jednocześnie ironicznie polemizując z nauko­ wym etosem kolegi profesora. Poza tym tań­ czą, śpiewają, podrywają kobiety i zachodzą do karczmy… Odzwierciedlają stereotypy i jednocześnie je obalają: są zarazem naiwni i mądrzy, jurni i leniwi, konserwatywni i współcześni.

49


Na co zwróciłam uwagę przy drugim kontakcie z przedstawieniem, w styczniu 2016 roku? Przede wszystkim na grę światłem. To ono wprowadza widzów do przedstawienia krótką migawką – błyskiem, kiedy pierwszy raz ukazuje nam się Tischner jako drwal rą­ biący drewno siekierą. Szkoda, że ten motyw nie został później wykorzystany, bowiem wprowadza w bardzo ważną tematykę misji moralnej jako walki. Takich niewykorzystanych motywów jest zresztą więcej. Dialogi górali w zaaranżowanym na scenie szpitalu, podczas których poznajemy stosunek Tischnera do niemocy (rozumianej dosłownie i metaforycz­ nie) nie podejmują tematu choroby samego fi­ lozofa – szkoda, bo spektakl mógłby być głębszy i konstrukcyjnie „domknięty”. A prze­ cież Tischner wiele razy dostarczał nam nie tylko inteligentnych dowcipów, ale autentycz­ nych wzruszeń… Wróćmy do oświetlenia: w scenkach rodzajowych jest ono ciepłe i równomierne, nasuwające skojarzenie ze światłem słonecz­ nym. Inaczej, kiedy na scenie pozostaje sam Filozof – wtedy zostaje lekko przygaszone, tak jakby przebywanie sam na sam z rodzącymi się myślami wymagało kameralnej i tajemni­ czej oprawy. Mamy też scenerię nocną, kiedy oświetlone są tylko poszczególne postaci, zaś w obszarze prawie całej przestrzeni scenicznej panuje mrok. To wszystko, razem z dźwiękami – śpiewem ptaków, rechotem żab – powoduje odprężające uczucie sielanki, która ukazuje „małoojczyźniany” rodowód Historii filozofii po góralsku oraz wpisuje się w formułę kaba­ retu, który cieszy nie tylko dowcipem, ale tak­ że przyjemną atmosferą i rozpoznawalną konwencją. Niestety, sielskość scenerii jest mo­ mentami przerysowana, na przykład w mo­ mentach, kiedy widzom ukazują się płachty dość tandetnej zielonej tkaniny ozdobionej sztucznymi kwiatami. Co więcej, po chwili z obu stron tej zainscenizowanej „łąki” wyska­ kują, niczym poznańskie koziołki, beczące owieczki. To zwykle wtedy Ksiądz Filozof przygląda się krainie swojej inspiracji z wyraź­ nym zachwytem. Rozumiem zamysł Więcka,

50

aby pokazać gabinet filozofa i podhalańską przyrodę jako odrębne przestrzenie, które za sprawą wyobraźni Jegomościa Autora zaczy­ nają się przenikać. A jednak nie wiem, czy ów dystans nie został zaznaczony zbyt wyraźnie, po pierwsze strojem filozofa (elegancka ko­ szula i wizytowe spodnie), po drugie melan­ cholijną wrażliwością, która przywodzi na myśl raczej modernistycznych artystów­chło­ pomanów niż autora, który wyrósł przecież na Podhalu i konsekwentnie się z nim utożsa­ miał. W zestawieniu z naiwnymi, sielskimi elementami scenografii pozytywnie zadziwia precyzja, z jaką przy pomocy strojów, rekwi­ zytów i muzyki został odtworzony klimat Pod­ hala lat 90. Łopuszna Tischnera to nie Zakopane Witkacego, ale też nie współczesna Małopolska pełna galerii handlowych i pięcio­ gwiazdkowych hoteli. To miejsce, w którym dzięki zespołowi Trebunie Tutki po raz pierw­ szy można posłuchać reggae w rytmie góral­ skim, a do sklepu wychodzi się po napoje gazowane i płyty CD. Starsze pokolenia górali noszą jeszcze kierpce i portki z parzenicą, ale najmłodsi wybierają trampki i jeansy, nie re­ zygnując z grubych skarpet i kapelusza. Świat przedstawiony w spektaklu nie jest więc tylko odrealnioną arkadią, w której ludzki rytm życia odpowiada cyklowi natury. Jest jednocześnie rzeczywistością sprzed dwóch dekad, której na pewno bliżej do arka­ dii niż dzisiejszej rzeczywistości – fragmenta­ rycznej, uproszczonej i coraz mniej wspólno­ towej. Na tamte lata przypadła przecież także działalność drugiego wielkiego filozofa­górala łączącego ludzi: Jana Pawła II. Słuchacze Ti­ schnera zarysowani przez Więcka mają swoje troski, ale nie są sfrustrowani, egoistyczni ani interesowni: wierzą w dialog i odwieczną har­ monię życiową. Pisałam już o trzech góralach i ich oso­ bowościach opartych na paradoksach. Podob­ nie skonstruowana jest postać Gospodyni, w której rolę z niezwykłym wdziękiem i ener­ gią wciela się Beata Schimscheiner. Jest za­ czepna, dowcipna i wyemancypowana, a jednak nie ma w sobie nic z feministki w ne­ gatywnym tego słowa znaczeniu. Wpatrzona


w swojego mistrza, usiłuje filozofować po swo­ jemu, ale robi to po kryjomu, nie naruszając bardzo tradycyjnego modelu relacji kobiety i mężczyzny: on reprezentuje świat duchowy, ona panuje nad przyziemną rzeczywistością. Z kolei za nie do końca udany uważam pomysł na rolę młodej góralki. O ile w nieprzekonują­ cej kreacji Księdza Filozofa rażą niedociągnię­ cia w warsztacie aktorskim, o tyle Marysia jako postać jest konsekwentnie traktowana przed­ miotowo, niczym element sielskiej części sce­ nografii, co nie pasuje do portretów pozostałych postaci – prostych, ale jednak my­ ślących i z charakterem. Jej jedynymi zadania­ mi są kokieteria i proste wypowiedzi pełne naturalnego, dziewczęcego wdzięku, który – o dziwo – nie jest tak łatwy do zagrania, jak można by przypuszczać. Miałam wrażenie, że zarówno Agnieszka Findysz jak i Monika Kęp­ ka męczą się w tej roli – tak bardzo jest jedno­ znaczna, chociaż obie aktorki zostały na jej potrzebę „uroczo” ucharakteryzowane. Paradoksalnie, mimo wspomnianych niedociągnięć w dramaturgii, które dotyczą głównie dialogów i monologów, niewielka przestrzeń sceniczna nie stanowiła przeszkody dla rozegrania scen tanecznych. Chociaż pod względem sprawności fizycznej zdecydowanie wyróżniał się Marcin Zacharzewski, pozosta­ łym aktorom nie brakowało werwy, energii i wdzięku do zabawy przy muzyce zespołów Trebunie Tutki i Twinkle Brothers. Miałam wrażenie, że sceny oparte na ruchu (nie tylko tańcu, ale też bójkach, zalotach, polowaniach) zostały najstaranniej dopracowane i to one po­ wodują, że mimo wszelkich niedoskonałości przedstawienia, widz ani przez chwilę nie czuje się znudzony. Na czym jeszcze polega wyjątkowość te­ go spektaklu, co przekonało mnie jednakowo podczas obu wieczorów? Zacznę od dygresji: jako miłośniczka Teatru Witkacego w Zakopa­ nem widziałam kilka przedstawień opartych na folklorze góralskim. Większość z nich urze­ kała, skrzyła się humorem i wprowadzała spe­ cyficzną aurę. Jednak te spektakle pozostawały w innej relacji do przestrzeni poza teatrem, a także – jak mi się wydaje – były skierowane do innego typu publiczności. Były to wizytówki Podhala podtrzymujące mit Zakopanego jako

miasta modernistycznych artystów i rozma­ itych dziwów będących inspiracją dla sztuki, nawiązywały także do dziewiętnastowiecznych legend powstałych wokół turystyki górskiej. Odbiorcami byli właśnie turyści, zaś – para­ doksalnie – zakopiańscy aktorzy nie byli na scenie góralami, bardzo wyraźnie zaznaczali różnicę między rolą a osobą prywatną. „Auto­ chtonów” reprezentowała za to autentyczna kapela góralska. W Wariacjach… słuchamy muzyki z ty­ powego dla lat 90. magnetofonu, a symbolicz­ na podhalańska chata jest miejscem przyjacielskich dyskusji prowadzonych języ­ kiem stylizowanym na gwarę. Na pewno nie znajdujemy się na górskiej wycieczce ani w muzeum etnograficznym, sztuka jest pozba­ wiona poznawczego moralizatorstwa. Krako­ wiacy grają górali, krakowiacy bawią się góralskością. A jednak to właśnie w tym ze­ spole znalazł się góral z krwi i kości, czyli Jerzy Trela, którego dystans do siebie i swoboda ak­ torska zasługują na najwyższe uznanie. Choćby dla niego warto wybrać się do teatru STU. Mimo kabaretowej konwencji, spektakl nie jest przeznaczony dla osób szukających ła­ twej rozrywki, nie jest również artystyczną prowokacją. To sztuka pisana dla inteligencji (na co wskazuje dyskurs o charakterze filozo­ ficznym i dowcip zawarty niemal wyłącznie w warstwie słownej), jednak każdy widz ma szansę znaleźć w przedstawieniu coś dla siebie. Kameralność, lokalność i urok małej ojczyzny są kreowane nie tylko poprzez cytaty z Historii filozofii…, ale także przyjacielskie relacje „eki­ py aktorskiej” teatru STU, które ztajemniczych powodów są w tym spektaklu wyraźnie wi­ doczne. Sukces mógłby być jeszcze większy, gdyby reżyser nie ufał bezgranicznie jedynie przesłaniu tekstu oraz taneczno­muzycznym wypełnieniom i wypełnił luki w ruchu scenicz­ nym aktorów. Jednak po dwóch wieczorach spędzonych z Wariacjami… stwierdzam, że spektakl jest sukcesem mniemanym jak naj­ bardziej słusznie – ożywieniem cudu, którego doświadczyli krakowiacy i górale: siły filozofii Józefa Tischnera.

Zofia Ulańska

51


Death metal nie tylko o śmierci Elemental Device to zespół grający melodic death metal – ciężką, cha­ rakteryzującą się melodyjnymi riffami gitarowymi odmianę metalu. Mło­ dzi muzycy z powodzeniem koncertują na Śląsku, Zagłębiu oraz Małopolsce odnosząc przy tym coraz większe sukcesy. Teraz powracają z nowym materiałem koncertowym – i tym samym przechodzą do kolejnego etapu międzynarodowego festiwalu Emergenza. Właśnie podczas trwania pierwszego etapu festiwalu miałam okazję porozmawiać z młodymi arty­ stami – Michałem Wojczykiem, Dawidem Palaszem, Filipem Badurą oraz Michałem Fojtem. Przeciętnej osobie niezwiązanej z cięż­ szymi brzmieniami death metal koja­ rzy się z ciężką muzyką, której towarzyszą mroczne teksty o śmierci. Wasze teksty są inne. Co Was inspiru­ je? Inspiracjami są: życie, człowiek, społeczeń­ stwo i jego aberracje. Los pisze wyborne sce­ nariusze, trzeba tylko umieć obserwować świat. Są zespoły, które piszą tylko o śmierci, ale ta śmierć jest pusta, sztuczna jak krew w horrorze klasy C. Tak naprawdę katują na śmierć wirtualnego pana "nikt", chociaż co­ dziennie umiera 150 tysięcy prawdziwych lu­ dzi. Cały gatunek melodic death metal przeniósł swoją tematykę z głębokich lo­ chów, i komnat tortur, na bardziej ludzkie problemy. Zaadaptował sporo z tematyki corowej będąc wystawionym na działanie wielu innych gatunków. W ostateczności znacząco odbiega od klasycznego death me­ talu.

52

Wasze teksty poruszają tematy warte przemyślenia, zachęcają do refleksji… Lirycznie często jesteśmy statycznym obser­ watorem, czasami sędzią, nie raz świadomą jednostką w morzu nieświadomości. Chce­ my, aby każdy utwór i tekst był wyjątkowy. Uważamy, że klepanie tego samego używając innych słów mija się z celem. Chociaż w utworach "Whoreshiper" i "Guilt into ashes" rozwinęliśmy jedną historię w dwóch częściach. Kto wie, może dorobimy się i trze­ ciej odsłony? Pomysłów jak już wspomnieli­ śmy dostarcza życie i ludzka natura, której aspekty można praktycznie w nieskończo­ ność opisywać. Kobiety na wojnie są bardziej skłonne do heroicznych aktów, ale też czę­ ściej ponoszą śmierć ze względu na niewy­ mierną kalkulację ryzyka. Heroizm czy ryzykanctwo? To jest przykładowy pomysł na tekst.


To bardzo trudne i poważne zagadnie­ nia. Skąd taki wybór tematyki tek­ stów? Chcemy być poważni, szkoda nam czasu na rzeczy błahe i niedojrzałe. Dziwią nas zespo­ ły, które pomimo zaawansowanego wieku poruszają tematy licealne. Nasz styl muzycz­ ny to doskonałe narzędzie, aby oddać to, co myślimy. Każdy utwór to nośnik jakieś idei, którą przedstawiamy słuchaczowi. To już od niego/niej zależy, co z tym zrobi. Rozumiem. Jak w ogóle doszło do te­ go, że razem gracie? Mamy wspólną wizję muzyki i niektóre po­ glądy. Przyjaźnimy się i czujemy się dobrze w swoim towarzystwie. Nikogo nie udajemy, a ludzie zdają się to doceniać. Chcemy w to inwestować. Trochę to trwało zanim na sie­ bie wszyscy trafiliśmy, ale widocznie tak miało być. Tworzenie zespołu i muzyki, którą można uznać za niszową wymaga pewnie wiele samozaparcia. Powiedz­ cie mi, co jest waszą mocną stroną? Jesteśmy uparci w dążeniu do celu. A celem tym jest ciągłe rozwijanie swoich umiejętno­ ści. Dążenie do perfekcji. Chociaż zdaje się to być czystą Donkiszoterią, bo gdzież są

granice tej mitycznej doskonałości? Dla nas jest to zabawa. Staramy się dać słuchaczowi od siebie jak najwięcej, chociaż nie raz idziemy na kompromis z kompozycją, stwierdzając, że mniej znaczy więcej. Czasa­ mi łatwo przedobrzyć i zarżnąć w ten sposób całkiem dobry numer. Właśnie przeszliście do następnego etapu międzynarodowego festiwalu Emergenza. Muszę więc zapytać – ja­ kie macie dalsze plany? Na pewno czeka nas nagrywanie i wiele koncertów. Mamy tony materiału, właściwie to zaplanowaliśmy już trzy albumy. Każdy będzie w odmiennej koncepcji. Każdy to in­ na opowieść. Będzie surowo, mrocznie i agresywnie, ale nie zdradzimy kolejności. Dziękuję za rozmowę. Rozmawiała: Monika Ziembińska

53


Wino, kobiety i… Balzak I

54

nspiracje twórcy, będące na­ tchnieniem do stworzenia dzieła, to chyba jeden z najbardziej interesujących czytelnika tematów. Dlaczego? Ponieważ zazwyczaj po­ zostają one nieodgadnioną zagadką, a wyja­ śnienia często pozostają jedynie w zakresie gdybania. Miłość, nienawiść, intryga, pie­ niądze, alkohol, sława… Naprawdę różne rzeczy mogą stać się dla artystów muzami, popychającymi ich do kreacji dzieła. Na szczęście w niektórych przypadkach biogra­ fia i w miarę dokładna analiza artystycznego dorobku wystarczają, aby poznać prawidło­ wą odpowiedź na pytanie o inspirację. Tak niewątpliwie jest właśnie w przypadku zna­ nego wszystkim – chociażby z licealnej lek­ tury – Honoriusza Balzaka. Słyszałam kiedyś o kobiecie, o której nie można nie wspomnieć, podejmując te­ mat Balzaka i jego twórczości. Bez niej nie byłoby takiego Balzaka, jakiego dzisiaj czy­ tamy. Mowa tu o pierwszej damie jego serca, z wyjątkowo dobrą sytuacją materialną i wy­ pracowaną pozycją towarzyską. Co pchnęło wysoko sytuowaną kobietę w ramiona Ho­

noriusza – niedoszłego prawnika oraz ro­ dzinnego wyrzutka? Talent, ambicja, młodość ducha i… upór. Tak, upór, bo Bal­ zak przez długi czas czekał na przyzwolenie zostania jej kochankiem. Co z kolei skłoniło raczkującego jeszcze literata do romansu z panią starszą o ponad dwadzieścia lat, która w rzeczywistości mogłaby być jego matką? Zauroczenie, pieniądze, nazwisko. Na początku był to tylko układ. Oboje zda­ wali sobie z tego sprawę i oboje się na to go­ dzili. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, takie były realia dziewiętnastowiecznej Francji. I choć Balzak osiągnął apogeum swojej kariery już nie u boku tej zamożnej damy, to nie można umniejszyć roli, jaką odegrała ona w kreowaniu tożsamości oraz świadomości Balzaka­pisarza. Uczucia przyszły z czasem. Sporo starsza kochanka stała się dla Balzaka muzą, natchnieniem, mentorką, powierniczką oraz, nierzadko, po prostu sponsorką. Czytała i korygowała jego literackie szkice, wprowa­ dziła na salony, wspomagała w podjęciu pracy wydawniczej, ratowała z każdej pie­ niężnej opresji. To właśnie ona, moim zda­


niem, zrobiła z Hono­ riusza człowieka wie­ dzy, kultury i sztuki. Marek Jastrząb w swo­ im znakomitym eseju Osobiste spojrzenie na Honoriusza Balzaka tak pisze o ich relacji: „[…] jest odtąd lepszą częścią jego duszy, przy niej odpoczywa, z nią dzieli się myślami, obawami, rozterkami, roztacza plany, zwierza się jej i jej się powierza bez reszty….”. Przyczy­ ny tej niezwykłej zaży­ łości między dwojgiem kochanków wielu bio­ grafów Balzaka szuka w brakach, które uzupeł­ niał płomienny romans z arystokratką, a które wyniósł on z rodzinne­ go domu: brak matczy­ nej miłości, akceptacji, wsparcia, wiary. Kiedy Honoriusz ofiarował swe serce przyszłej żo­ nie, Ewelinie Hańskiej, ich relacje wcale nie uległy rozluźnieniu – wręcz przeciwnie. Pry­ watnie romans zaowocował długotrwałą przyjaźnią, a publicznie taką, a nie inną fa­ bułą kilku jego powieści. Po śmierci swojej pierwszej Inspiracji, Balzak tak pisał (w wol­ nym tłumaczeniu): „Osobę straciłem więk­ szą niż matka, większą niż przyjaciel, większą niż jakakolwiek istota może być dla drugiego człowieka. […] Była dla mnie wszystkim”. Choć wielu badaczy literatury francuskiej zastanawia się nad rzeczywistym wpływem tego kilkuletniego uczucia na jego późniejszą twórczość, ja uważam, że był on niezwykle głęboki i widoczny w dziełach Bal­ zaka. Tylko dzięki Laurze de Berny, bo tak nazywała się pierwsza wybranka jego serca, możemy dziś rozsmakowywać się w takich dziełach jak Le Père Goriot (Ojciec Goriot)

czy Le Lys dans la vallée (Lilia w dolinie). Wyobraźmy sobie taką, notabene bardzo prawdopodobną, sytuację: dama do towarzystwa doręcza Laurze de Berny no­ wiutki egzemplarz Ojca Goriota, ze specjal­ ną dedykacją, nadesłany przez Honoriusza. Kobieta pogrąża się w lekturze… Co mogła poczuć? Sądzę, że dla niej była to najlepsza i zarazem najbardziej znienawidzona książka Balzaka. Najlepsza, bo pióro byłego kochan­ ka osiągnęło już mistrzoski poziom. Zniena­ widzona, bo jej tematem jest ta ciemniejsza strona dziewiętnastowiecznej Francji; stro­ na, którą ona sama mu pokazała. Będąc na miejscu Laury, czułabym się fatalnie po lek­ turze Ojca Goriota, mając świadomość, że jestem osobiście odpowiedzialna za ten – wręcz ohydny – obraz stosunków społecz­ nych, który wyłania się z wyżej wspomnianej

55


Balzac, Nadar 1850

56

powieści. Tak na marginesie, pewnie nie do końca zdajecie sobie sprawę, jaki geniusz, a nawet, rzekłabym, wizjonerstwo Balzaka ob­ jawia Le Père Goriot. Jest to w rzeczywisto­ ści książka o ogromnej roli pieniądza we współczesnym mu świecie. Jak się okazuje – nie tylko w jemu współczesnym. Jeśli wie­ rzycie w popularne porzekadło, że pieniądze szczęścia nie dają, sięgnijcie po Ojca Gorio­ ta. Balzak opisał strukturę świata XIX, XX, XXI wieku i każdego kolejnego również. Ży­ cie to wysoka drabina ze złamanym ostatnim szczeblem – powiada Balzac. Każdy z nas jest panem Goriotem, który po długiej oraz wyczerpującej wspinaczce na tę drabinę (kariery, szczęścia, speł­ nienia, majątku, miło­ ści) i tak poślizgnie się na szczycie, by następ­ nie wylądować na ob­ skurnym trzecim piętrze. Laura miała zatem szansę przeczy­ tać niebywale odważną powieść o środowisku, w którym żyła (ale w którym my również niestety żyjemy), w które wprowadziła Honoriusza, a o którego ciemnych sprawkach nikt dotąd głośno nie powie­ dział. A raczej nie napisał. Okazuje się, że Balzak kreując postać Eugeniusza de Rastignaca, przekazał jej wiele autobiograficznych cech oraz prze­ żyć. Obaj byli studentami prawa, żyjącymi na mizernym utrzymaniu rodziny, idealista­ mi wprowadzonymi na salony dzięki cenio­ nym nazwiskom. Oboje przeszli metamorfozę wtedy, gdy ktoś pokazał im, jak ich wyśniony świat naprawdę wygląda. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że Eugeniusz, a tym samym może i Honoriusz, jest francuskim Kordianem. Młodym ideow­ cem, który stara się zawojować świat wła­ snymi zasadami, ale okazuje się to awykonalne. Poza rodzinnym domem znaj­

duje się ktoś, kto brutalnie, ale skutecznie, konfrontuje jego światopogląd z rzeczywi­ stością. Dla Kordiana są to osoby spotkane, bezpośrednio lub w przenośni, podczas symbolicznej wędrówki: londyński dozorca, Szekspir i jego Król Lear, Wioletta, papież, a na Mont Blanc być może sam Bóg. Dla mło­ dego Eugeniusza będą to hrabina de Beau­ seant oraz Delfina de Nucingen. Motyw u Słowackiego i u Balzaka jest w gruncie rze­ czy bardzo podobny, choć po pierwszej lek­ turze nie wydaje się to takie oczywiste. Zarówno Kordian, jak i Eugeniusz (i Bal­ zak?), przechodzą gruntową metamorfozę. Końcowe wcielenie bohatera Sło­ wackiego już znamy. Co zrobi Eugeniusz? Rzuci wyzwanie paryskiej śmietance towarzy­ skiej, mówiąc: „Teraz się spróbujemy!”. Jak to można rozumieć? Moim zdaniem Rasti­ gnac mówi: zagram w waszą grę, przejmę waszą taktykę i zoba­ czymy, kto na tym le­ piej wyjdzie, kto wygra. Czy mu się uda? Uda mu się co najwyżej wejść pośród tych ludzi i zyskać równy im status społeczny, a więc może jedynie zremisować. Zmienić tego środowiska jednak nie sposób. Odczy­ tuję bowiem ironiczne słowa kończące po­ wieść jako aluzję, że świat się nie zmieni. I nie ma nawet co próbować, bo jest to znacz­ nie lepszy przeciwnik. Co do tego mają wspomniane przeze mnie autobiograficzne wątki w Ojcu Goriocie? Odnoszę wrażenie, że Laura de Berny była dla Balzaka na po­ czątku jego hrabiną de Beauseant, a później panią de Nucingen… Czy po zaznajomieniu się z treścią powieści, Laura mogła poczuć się wykorzystana? Czy mogła dojść do wnio­ sku, że stanowiła jedynie narzędzie do zro­ bienia kariery w rękach młodego


Honoriusza? Myślę, że nie była to tak mi­ sternie zaplanowana intryga, gdyż uczucia Balzaka do pani de Berny, podobnie jak Eu­ geniusza do Delfiny, były niezwykle silne i prawdziwe. Skoro już jesteśmy w temacie Ojca Goriota, warto wspomnieć, że obraz relacji społecznych ukazanych w tej powieści rzutu­ je na odbiór samego Paryża jako miasta. W tym kontekście nie wydaje się on być pięk­ nym, wyjątkowym i zachęcającym miejscem. Kojarzy się raczej z miastem­labiryntem, w którym cenione nazwisko, majątek, prestiż oraz powodzenie w towarzystwie zdają się stanowić mapę z zaznaczonym wyjściem. Nie każdy może być Tezeuszem – ci, którzy nie posiadają wyżej wymienionych przymio­ tów, zostaną „pożarci” przez paryskiego Mi­ notaura: system, siatkę uzależnień, patologie społeczne. Pojawia się pytanie, czy Paryż w słowach Balzaka to ten samym Pa­ ryż, jaki ujrzałaby Laura de Berny? Ciężko podać prawidłową odpowiedź, gdyż ich ro­ mans nie miał z tym miastem nic wspólne­ go, ale uważam, że nie. Dla Laury Paryż byłby słynną stolicą, miejscem uznanym w świecie, gdzie główną rolę odgrywają dobrze jej znane salony. Balzak z kolei nie zostawia na Paryżu suchej nitki. Przedstawia go jako miasto popadające w autodestrukcję. Ob­ łudne, skorumpowane, zepsute do szpiku kości. Jest to miejsce, w którym pieniądze są wyznacznikiem wartości człowieka – liczą się więc tylko ci, którzy są w tej kwestii po­ nadprzeciętni. Doskonale ujął to Vautrin w rozmowie ze studentem: „Paryż jest uciesz­ nym śmietniskiem. […] Ukradnij milion, bę­ dziesz figurował w salonach jako cnota”. Moim zdaniem jest to w rzeczywistości mia­ sto martwych ludzi. W świecie, gdzie liczą się jedynie monety, nie ma miejsca na uczu­ cia. Jeżeli zabije się w sobie uczucia, to tak, jakby się było martwym. Nie żyje się, a jedy­ nie mechanicznie wykonuje czynności pod­ trzymujące akcję serca. A może Balzak w Ojcu Goriocie opisał wizerunek nie tylko Paryża, ale każdego większego współczesne­ go miasta? Tylko co by to oznaczało dla nas…?

O ile mi wiadomo, utworem, w któ­ rym najbardziej widać piętno odciśnięte przez panią Laurę de Berny na literaturze Balzaka, jest Lilia w dolinie. Nie tylko poka­ zuje on wpływ kobiety na Honoriusza, ile dokładnie opisuje ich historię. Zmienione są tylko imiona oraz nazwiska postaci, ale jest to w istocie powieść autobiograficzna. Lilia w dolinie została wydana drukiem w 1836 roku, niedługo przed śmiercią Laury, ale wiadomo, że zdążyła ją przeczytać. Tym ra­ zem, nie jak w przypadku Ojca Goriota, musiało się jej zrobić ciepło na sercu – hra­ bina Mortsauf przejęła od niej cechy wyglą­ du, charakteru oraz… zakochanego młodzieńca (tu Feliksa de Vandenessa). Ko­ bieta jest niespełnioną mężatką poślubioną cynicznemu właścicielowi ziemskiemu tylko i wyłącznie dla pieniędzy (czy my skądś nie znamy tego motywu?). Feliks dzieli swe ży­ cie między spotkaniami ze starszą ukochaną w Dolinie Loary, a życiem karierowicza w Paryżu. Między hrabiną a młodzieńcem do niczego jednak nie dochodzi. Wiele opraco­ wań podaje, że była to miłość platoniczna, ale ja myślę, że nie do końca. Nie było to uczucie dla samej idei – nie zostało skonsu­ mowane jedynie przez tradycyjne podejście pani Mortsauf oraz, jak podejrzewam, z obawy o reakcję konserwatywnego i nieco grubiańskiego męża głównej bohaterki. W tej kwestii Balzak pozostawia przewagę re­ aliom nad fikcją literacką, sobie nad Felik­ sem – on i Laura przez jakiś czas cieszyli się skonsumowanym związkiem. Miłość boha­ terów Le Lys dans la vallée była nieszczęśli­ wa, ale nie była nieodwzajemniona. Kiedy hrabina dowiaduje się o romansie Feliksa z lady Dudley w Paryżu, wpada w głęboką de­ presję, która w połączeniu z chorobą serca skutkuje śmiercią. Czy stałoby się tak, gdyby nie kochała młodego arystokraty? Myślę, że to jedno z najbardziej osobistych dzieł Bal­ zaka. Osobistych i ważnych, bo gdyby ta prywatna historia nie była dla niego znaczą­ ca, nie wystawiłby jej na widok publiczny. Laura na pewno wzruszyła się i rozmarzyła czytając Lilię w dolinie, wspominając dawne czasy, ciesząc się sukcesami literackimi

57


swojego przyjaciela. Czy Balzak chciał niejako tym dziełem pokazać jej ich związek ze swojego punktu widzenia? Czy chciał przekazać, że mimo iż ostatecz­ nie związał się z inną kobietą, to ich relacja była dla niego niezwykle ważna, może w pewnym sensie prze­ łomowa? Jedno wiem na pewno. Dzięki Laurze de Berny istnieje Lilia w dolnie, a dzięki Lilii w dolinie Laura mogła umrzeć ze spokojem i radością serca. Jeżeli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o ko­ biety – można by rzec o twórczości Honoriusza Bal­ zaka. Jak widać jedna z nich miała na nią ogromny wpływ: była dla artysty inspiracją tak głęboką, że po­ trafiła otworzyć jego oczy na wiele tematów literac­ kich. Zresztą nie tylko płeć piękna, ale wszyscy napotkani ludzie wpływali na Balzaka, kształtowali jego literacką wyobraźnię. Myślę, że była to relacja dwustronna: ludzie­Balzak, Balzak­ludzie. Pisarz mu­ siał bardzo dobrze znać naturę człowieka, a także umieć ją kształtować i przewidywać jej reakcje. Nie uwierzę, że zupełnie nieświadomie i intuicyjnie w właśnie taki, a nie inny, sposób zaprezentował pewne zjawiska społeczne. Robił to z premedytacją, skutecz­ nie wdrażając w życie poszczególne plany związane z dziełem życia – Komedią ludzką. Czytając Balzaka można przekonać się o jednym: jego dzieła są uniwer­ salne, ciągle prawdziwie, a jednocześnie pozostawiają szerokie spektrum możliwości interpretacji, która może być dostosowana do naszego subiektywnego spojrzenia na Balzaka. Jak genialny musiał być to pi­ sarz, że doskonale wiedział jacy ludzie byli wtedy i ja­ cy my będziemy dziś.

Joanna Wrona

58


Monika Ziembińska

59


Och, musical! N

a całym świecie jest wiele, róż­ norodnych form, poprzez które można de­ monstrować sztukę. A sztuka to pojęcie bardzo ogólne. Możemy bowiem zaliczyć do niej zarówno malarstwo, taniec, jak i poezję czy teatr. Sztuką może być każdy element z osobna, jak również wszystkie one występujące wspólnie. Jedną z form tearalnych, która za­ wiera wszystkie części składające się na sztu­ kę, jest musical. Nie ma chyba osoby, która nie słysza­ łaby o Moulin Rouge, musicalu Cats czy Upiór w Operze Andrew Lloyda Webbera. Na przełomie lat 30. i 40. XX wieku rozwinęła się istota musicalu, zawierająca fabułę, muzykę oraz taniec. Przyjmuje się, iż musical to odmiana operetki, a jego począ­ tek przypada na wiek XX. Gatunek ten roz­ winął się w Stanach Zjednoczonych, natomiast obecnie pojawia się niemalże na całym świecie: na scenach słynnych teatrów

60

jako wielkie widowisko, ale też w gmachach tych nieco mniejszych i to jako lokalna pro­ dukcja. Musicale mogą obejmować różnora­ kie typy muzyki – od rapu poprzez jazz aż do muzyki klasycznej, jak i całkowicie odmien­ ne rodzaje tańca, w tym taniec współczesny bądź step. Fabuła musicalu może być in­ wencją twórczą jego autora i pomysłodawcy, ale i adaptacją książki czy wydarzenia z hi­ storii. Aktorzy „opowiadając” historię muszą to zrobić śpiewająco – i to dosłownie. Albo­ wiem artysta musicalowy to nie tylko aktor, ale przede wszystkim śpiewak i tancerz. Są to główne umiejętności oraz predyspozycje, którymi powinien się odznaczać. Na początku lat 70. na Broadwayu, zadebiutował Jesus Christ Superstar, a do­ kładniej: pierwsza muzyczna wersja tegoż spektaklu. Jego fabuła to historia ostatnich dni życia Jezusa widziana oczami jego sprzymierzeńców, jak również wrogów. Nie­ długo po premierze musical doczekał się na­ wet trasy koncertowej i został zaprezentowany w ponad pięćdziesięciu


miastach. Dodatkowo po zrealizowaniu wer­ sji teatralnej, postanowiono zekranizować tę historię. A po sukcesie Jesus Christ... w ko­ lejnych latach, również inne kraje zaczęły przystępować do tworzenia własnych wersji tego musicalu. W tym samym okresie powstał równie popularny musical Grease, na którego pod­ stawie nakręcono film o takim samym tytu­ le, gdzie jedną z głównym ról zagrał sławny John Travolta. Ekranizacja stała się równie popularna, co sam musical, mimo iż jego hi­ storia nie jest szczególnie oryginalna. Opo­ wiada bowiem losy młodej dziewczyny, która po wakacjach odkrywa, że do jej szkoły uczęszcza chłopak, który był jej wakacyjną miłością i nie jest tym, za kogo go miała. Nie bez powodu Grease zwany jest także musi­ calem młodzieżowym. Mamy rock and roll, wątki miłosne oraz modę i energię lat 50. W Polsce, głównie w teatrach drama­ tycznych, także możemy podziwiać muzycz­ no­dramatyczne występy. Jednym

z najpopularniejszych musicali jest Metro w reżyserii Janusza Józefowicza. Prapre­ miera odbyła się na początku lat 90. w War­ szawie, zaś niedługo później premiera miała miejsce już na Broadwayu. Fabuła dotyczy grupy młodych artystów, którzy przyjeżdżają na casting do teatru, ale nie dostają angażu. Efektem tego zdarzenia jest ich własny mu­ sical, przygotowywany na stacji metra, a po którego sukcesie dostają propozycje wystą­ pienia tam, gdzie ich odrzucono. I muszą odpowiedzieć sobie na pyta­ nie, co wybrać: marzenia czy pieniądze? Co więcej, ów musical dotychczas obejrzało ponad dwa miliony ludzi, co jest na pewno sporym sukcesem samego musi­ calu i jego twórców. Warto zwrócić uwagę na to, że musi­ cale wzbudzają wszechobecną sympatię, po­ nieważ powstają także rewie, których zadaniem jest przybliżenie widzom musica­ lowego świata.

61


Kocham Cię, Broadway bo o tym mowa to widowisko, które można podzi­ wiać kilka razy w roku w Małym Teatrze w niewielkim mieście, jakim są Tychy. Całe show poświęcone jest przypomnieniu utwo­ rów, które są nieodłącznym przedmiotem powszechnie pojmowanego musicalu. Do­ tychczas w repertuarze znalazły się przeboje, jak: wspomniany wcześniej Jesus Christ Superstar, Dirty Dancing, Mamma Mia, All that jazz czy Respect Arethy Franklin i wiele innych, równie popularnych dzieł. A sam Nicola Palladini i aktorka musicalo­ wa Serena Ottardo są odtwórcami głównych ról. Śpiewane na żywo z wizualizacją w tle, udział orkiestry i występy tancerzy sprawia­ ją, że widzowie mogą przenieść się na chwilę w inny świat. Co więcej, mogą poczuć się jakby uczestniczyli bezpośrednio w każdym musicalu z osobna.

62

Nie sposób zaprzeczyć, że Kocham Cię, Broadway to spektakl nowatorski, a przy udziale temperamentnych aktorów Wło­ chów z pewnością zasługuje na takie samo uznanie, jak słynne spektakle muzyczne na skalę światową. Warto więc oglądać kolejne wersje powstałych już musicali, ponieważ są in­ trygujące ze względu na wprowadzanie co­ raz to nowszych elementów, przez co prezentują niby ten sam a jednak zgoła od­ mienny obraz. I jak powszechnie wiadomo, łączenie różnych elementów to sztuka. A je­ śli kogoś pasjonuje nie tylko muzyka, ale oprócz niej jeszcze teatr oraz film, to z pew­ nością musical jest najwłaściwszą alterna­ tywą na spędzenie wolnego czasu.

Paulina Kotulska


Mnie już nic nie zaskoczy Obcięte kończyny? Norma… Jelita przelatujące z jednego końca ekranu na drugi? Nic nowego…Aktorka rozbierająca się do naga i bez wzruszenia zadowalająca mężczyznę? Gdyby była na jedno­ rożcu, ubrana w strój Gandalfa Szarego – tak, wtedy było by to coś niezwykłego… Stało się! Dobiliśmy do momentu, gdy uodporniliśmy się na szok! Nic nie zaskakuje! To co kiedyś było niezwykłe, okropne, szokujące i napawające odrazą, teraz po prostu jest! I tyle! Krop­ ka! Żadnego więcej epitetu! Ktoś się z tym nie zgadza? No to przekonajmy się.

Soł… Saw… W dzisiejszych czasach dreszczowce odchodzą do lamusa. Nikogo już nie rusza wyskakujący z trumny zombie, wampir ką­ sający wszystko co popadnie (za to dziękuje­ my sadze Zmierzch!), a nawet zmodyfikowane genetycznie organizmy człe­ kopodobne, powstałe w wyniku katastrofy w Czarnobylu. To nie jest żart – oglądałem ten film w kinie i zamiast krzyku przerażenia usłyszałem jęk, westchnienie, będące wyra­ zem ROZCZAROWANIA! Co mniej powścią­ gliwe osoby pozwoliły sobie na słowny komentarz z serii „to wszystko?!”. Ale nie oszukujmy się. Żyjemy w tak racjonalnym i twardo stąpającym po ziemi świecie że wiara w potwory, duchy i inne równie fantastyczne

stworzenia jest zwyczajnie niemożliwa! Nie mamy na to czasu, nie chce nam się, a w ogóle to po co, jak i dlaczego?! Czy ktoś je kiedyś widział? Czy kiedykolwiek zetknęli­ ście się z prawdziwym upiorem? Tak? Cóż... Na pewno da się to racjonalnie wytłumaczyć. Zamiast tego, topowe miejsce zajęły tak zwane thrillery. Najpierw to był opowieści o nieznajo­ mym, który wydzwania do młodej studentki, spędzającej wieczór w obcym domu, opieku­ jąc się dziećmi właścicieli. Mężczyzna nie daje spokoju, dzwoni i się nie odzywa, a po chwili daje dowód na to, że widzi bohaterkę, bo przebywa w tym samym domu i jest żąd­ ny krwi! Niestety, to się sprzeda jeden raz, może dwa, a finalnie i tak skończy się na

63


64


uodpornieniu. Potem były filmy, które okre­ śliłbym mianem „mięsnych”. Dlaczego? Bo jak inaczej nazwać produkcje, której głów­ nym wątkiem fabularnym jest opowieść o gościu który siedzi przykuty i musi odpiło­ wać sobie nogę! W jaki inny sposób określić historię pociągu, której tytuł brzmi Nocny pociąg z mięsem, gdzie zły facet uderza czło­ wieka w tył głowy, z siłą wyrzucającą z oczo­ dołu jego gałkę oczną, która spada na ziemię, a na którą mamy zbliżenie?! Ale na litość, to co miało nas przerażać w efekcie nas bawi! Albo zwyczajnie zaciekawia, ale nie wywołuje torsji, koszmarów, czy chociaż lęku przed wyjściem z domu. Nagość, nagość i jeszcze raz sex Pamiętam jak w młodości, tata za­ wsze przełączał kanał, lub kazał mi zamknąć oczy, gdy na ekranie telewizora, choćby na chwilę pojawiał się goły, kobiecy pośladek, nagi sutek, czy pani w przesadnie pobudza­ jącej bieliźnie. Jeżeli wasi rodzice tak nie re­ agowali, cóż… Widocznie byli bardziej liberalni. Gdy dorosłem, osiągnąłem odpo­ wiedni wiek, odkryłem, że nagość w filmach wcale nie jest czymś tak niespotykanym, czy niezwykłym jak sądziłem za szczeniaka. W zasadzie, to po napisaniu tego zdania ode­ brałem wrażenie, że jestem daleki od praw­ dy. To tak jakbym wziął do ręki słoik Nutelli i stwierdził, że nie jest taka znowu gorzka. Nagość jest wszędzie! Nagość nas zalewa! Włączam telewizję, oglądam film, a tu zaraz dochodzi do zbliżenia, z jej pośladkami na górze. Zaczyna wydawać jednoznaczne od­ głosy i nagle pojawia się słoneczko – czas na reklamy. A na reklamach bez zmian – atrak­ cyjna kobieta, w kusych szortach i ogro­ ooomnym dekoltem, testuje nową piłę spalinową. Wyłączam. Odpalam komputer, by oglądnąć nowy odcinek serialu. Zanim do­ kopię się do legalnego portalu udostępniają­ cego za odpowiednią opłatą (stop piractwu!!) seriale, natrafiam na dziesiątki reklam różnych produktów, począwszy od bielizny, przez żywność a na liceum dla do­ rosłych kończąc. Wszystkie z tym samym stałym elementem. Ale czy ja jestem w Japo­ nii, by do nauki zachęcała mnie młoda ko­

bieta, przebrana w strój uczennicy, wyglądająca jak żywcem wyrwana z Asia Porn?! Odpalam serial i w jednym odcinku przedstawione są dwie, dość szczegółowe sceny seksu, kilka par kobiecych piersi, w różnej fazie dojrzałości, oraz jeden penis! Dość! Wychodzę, udaję się na rynek na pi­ wo. Po drodze mijam setki ludzi obu płci. Przechodzę całą Floriańską i nagle uderza we mnie, że wszystkie kobiety są ubrane bardzo seksownie, a nawet wyzywająco. Ale mało kto zwraca na to uwagę. Dlaczego? Bo to codzienność! Nie ma nic szokującego w eksponowaniu swojego seksapilu na środku ulicy. I wtedy podchodzi do mnie legion promotorów z klasycznym zapytaniem – „Czy chciałbyś udać się do naszego klubu ze striptizem?”. Quo Vadis? Ktoś zmarł? Nie on pierwszy, nie on ostatni. Kogoś pobito? No zdarza się… Biją się na Bliskim Wschodzie? Wiecznie się bi­ ją… Zaginęła młoda dziewczyna? No to się odnajdzie… Albo się nie odnajdzie… To jest jedno z najciekawszych zja­ wisk socjologiczno­psychologicznych jakie widziałem w ostatnich latach! Ludzi już nie­ mal nic nie jest w stanie zaszokować. Tak na ekranach filmów, jak i na ulicy. Picie, ćpa­ nie, rżnięcie, bicie, przeklinanie – to są zja­ wiska tak codzienne, tak zwyczajne, że trudno jest w jakikolwiek sposób się tym przejąć. Idąc ulicą dostrzegamy reklamy, mniej lub bardziej przykuwające wzrok. Ale nawet gdy reklama jest totalnie, skrajnie kontrowersyjna to i tak ją akceptujemy. Nie ma w rzeczach niezwykłych niczego niezwy­ kłego! Zanika podnieta, zanika przerażenie, zanikają skrajne emocje! No chyba, że usły­ szymy o ryzyku zwolnienia z pracy. Wtedy owszem, pojawia się lęk, pot, nieprzespane noce.

Grzegorz Stokłosa

65



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.