Magnifier 3/2017

Page 1

Nr 3 (19)/2017 maj/czerwiec ISSN 2391-6273

1


Trzy głowy… T

e trzy głowy na okładce nie są bez znaczenia. Można by powiedzieć, że są niczym trzy świeczki na torcie, bowiem właśnie w maju mijają trzy lata Magnifier. Jednak te trzy głowy moglibyśmy też potraktować jako pewną różnorodność. Każdy z nas jest inny, ma inne priorytety, wartości moralne. Każdy czym innym się interesuje. W tym numerze bez wątpienia jest różnorodnie. Przeczytacie dwa teksty Anny Chomiak, jeden o kobiecie, drugi zaś o mężczyźnie. Zaś Tomasz Jakut przedstawia kolejną odsłonę Pana Ergo. Sporo jest też o serialach! Piszemy o Uchu Prezesa, Stranger Things i o 13 powodach. Znajdzie się też coś o książkach, filmie, a nawet siłowni! W imieniu całej redakcji zapraszam do czytania! Klaudia Chwastek Redaktor Naczelna Magnifier Redaktor Naczelna: Klaudia Chwastek Redakcja: Joanna Wrona, Tomasz Jakut, Grzegorz Stokłosa Współpraca: Anna Chomiak, Magdalena Czech, Mateusz Marzec, Mateusz Tkaczyk, Jacek Smoter Korekta: Tomasz Jakut Skład: Magdalena Chwastek, Klaudia Chwastek Okładka: Magdalena Chwastek Kontakt: redakcja@e-magnifier.pl www.e-magnifier.pl FACEBOOK: @czasopismomagnifier INSTAGRAM: @czasopismomagnifier TWITTER: @magnifier__ Poglądy wyrażone w artykułach są wyłącznie poglądami ich autorów i nie mogą być uznane za poglądy Redakcji Czasopisma Magnifier. Przedruki, kopiowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie jest dozwolone wyłącznie za uprzednią zgodą wydawcy. Wydawca: Klaudia Chwastek, Kraków

2


SPIS TREŚCI LUDZIE Prawdziwy mężczyzna mówi szeptem 6 Kobieta asertywna 9 Z biurokracją za pan brat 14 Wszyscy mają karnet, mam i ja! 16 Pan Ergo niszczy mury 19

KULTURA Krytyka muzyczna w Internecie 24 Zaglądajac do gabinetu przez dziurkę od klucza 29 „Słowem niczym czynem…Czynem niczym nożem…” 33 The upside down 36 Mindgame films, czyli niezły kinowy mindfuck 40 Fak Maj Lajf – czyli kiedy reporter pisze powieść 45 Interpretacje jak drożdże 48

FOTOREPORTAŻ Postmodernistyczna Nowa Huta 54

3


4


5


Prawdziwy mężczyzna mówi szeptem S

trasznie denerwuje mnie obecny trend, który polega na ocenianiu wszystkiego po okładce. Nieważna jest treść książki tylko to, jaką ma okładkę. Nikt nie czyta recenzji krytyków filmowych zanim wybierze się do kina. Dzisiaj najważniejsze są zwiastuny – im bardziej krwawe, zjawiskowe i naszprycowane efektami specjalnymi, tym lepiej. A co z relacjami społecznymi? Je, niestety, również coraz częściej oceniamy przez pryzmat „mieć”, a nie „być”. Faceci pod lupą O tym, że współczesne kobiety podlegają nieustannej ocenie dosłownie we wszystkim, co robią, nie ma sensu nawet wspominać. Nakręcanie wyścigu po młodość, fit sylwetkę oraz coraz to nowe kursy kołczingowe wydają się z mego kobiecego punktu widzenia po prostu idiotyczne. W całym tym współczesnym bałaganie najbardziej interesują mnie mężczyźni.

6

Panowie, którzy myślą, że rządzą całym światem, a ich wymagania są najważniejsze w świecie. Osobnicy płci męskiej, którzy, mimo że matka natura obdarzyła ich penisem, nie mają jaj. Jednostki, które na pierwszy rzut oka posiadają typowe cechy męskie, takie jak zarost, niski głos, większa siła fizyczna, a tak naprawdę nie mają nic wspólnego z prawdziwym mężczyzną.


Prawdziwy mężczyzna? Na to, aby określić kogoś mężczyzną, również trzeba zasłużyć. Tak, dobrze słyszałeś i nie mam zamiaru niczego odszczekiwać. Skoro nam kobietom na każdym roku wytyka się: niekobiecą sylwetkę, niekobiece podejście do rodziny, mało kobiece hobby i inne antykobiece zachowania, czuję się usprawiedliwiona, by rzeczy nazywać po imieniu. Gnojek, który przepełniony jest kompleksami i testosteronem, nie powinien myśleć o sobie jako mężczyźnie.

Pseudomężczyzna z kompleksami Gamoń, który krzyczy na innych, upokarza kobietę, znęca się nad dziećmi, nie szanuje innych ludzi, na pewno z prawdziwym mężczyzną nie ma nic wspólnego. Samiec manifestujący swoje uczucie pięściami. Mąż, „wołający o miłość” za pomocą duszenia i kopania żony, na pewno nie ma w sobie nic z prawdziwego mężczyzny. Osobnik płci męskiej, który ma tradycyjne wartości i oczekuje od swojej kobiety całkowitej uległości, posłuszeństwa i oddania, to według wielu osób z penisami ideał męskości.

7


Prawda jest zgoła inna Prawdziwy mężczyzna mówi do mnie szeptem. Celowo obniża głos, żeby przypadkiem mnie nie obudzić po nocnym karmieniu córki. Prawdziwy mężczyzna nie boi się okazywać emocji. Docenia swoją kobietę, szanuje, wspiera i otacza wsparciem. Męskie ramię to nie tylko zapewnienie środków materialnych do życia rodzinie. To również codzienna rozmowa, zrozumienie, pomoc i troska o to, bym była szczęśliwa. Prawdziwy mężczyzna nie obawia się opinii innych, bo wie, że dla niego najważniejsza jest rodzina. Paradoksalnie tradycyjne wartości to silne

8

filary jego męskości. Facet, który nosi spodnie, ma również mózg i serce. Kobietę traktuje jak partnerkę. Dzieci kocha i angażuje się w ich wychowanie. Swoim zachowaniem daje przykład, że męskości nie ocenia się po grubości portfela, prestiżu czy pozycji zawodowej. Testosteron i siła fizyczna nie powodują, że chłopiec staje się mężczyzną. Prawdziwy mężczyzna mówi szeptem, bo myśli o tym, żeby nie zbudzić rano żony i zdążyć przed pobudką dzieci usmażyć racuchy z jabłkami i podać lekko ciepłe kakao…

Anna Chomiak nieidealnaanna.com


Kobieta asertywna

K

im jest kobieta asertywna? Kobieta, która dokładnie wie, czego chce. Kobieta, która niczego i nikogo się nie boi. Kobieta, która bezwstydnie spełnia swoje pragnienia. Kobieta asertywna to taka, która nie boi się powiedzieć „nie”. Kobieta, która jest pewna swoich wyborów. Jest, wie, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Nie martwi się opinią innych. Ufa sobie.

9


Oblicza asertywności Obecnie wiele osób błędnie szufladkuje kobiety asertywne do grona feministek. Czy każda kobieta asertywna musi od razu być feministką? Oczywiście, że nie. To, że otwarcie bronisz swojego zdania, to, że potrafisz jasno i stanowczo wyznaczyć swoje granice, nie czyni cię jeszcze feministką. W końcu fakt, że jesteś asertywna i potrafisz powiedzieć „nie” nawet w patowych chwilach nie powoduje, że trzeba cię od razu wrzucać do wora razem z walecznymi i wojującymi feministkami.

10

Zimna suka Skoro potrafisz być kobietą asertywną, pewnie często zdarza ci się usłyszeć, że jesteś nieczuła. Chłodna, zimna suka, która myśli tylko o sobie. Dlaczego ludzie w ten sposób nadal postrzegają kobietę, która ma śmiałość decydować samodzielnie? Czy dbanie o własny komfort, tyłek i spokój jest jednoznaczne z egoizmem? Nawet jeśli jako kobieta asertywna musisz czasem być egoistką, nadal nie widzę powodu, dla którego miałabyś być obrażana i określana niewybrednymi epitetami. Asertywność niektórych boli, mocniej niż myślenie, ale z tym już nic nie zrobisz, niestety.


Zdziwaczała idiotka A co jeśli posuniesz się o krok dalej i nie będziesz podążała drogą, którą zmierzają wszyscy? Być może bojkotujesz święta, stosujesz wysublimowaną dietę lub robisz coś, co w oczach innych uchodzi za ekscentryczne. Czy tylko dlatego, że jesteś inna – jakaś – masz być odbierana jako zdziwaczała idiotka? Czy bycie asertywną, kiedy nie masz między nogami kutasa, nadal musi szokować? Dlaczego mówienie wprost, tego, co się myśli, nadal jest odbierane jako niestosowne dla kobiety? Ponad

NIE przeciwko hipokryzji Jeśli jesteś kobietą asertywną, na pewno niejednokrotnie spotkałaś się z sytuacjami, w których gorzko żałowałaś swoich wyborów. O czym mówię? Te wszystkie imieniny ciotek, na których nie przyodziałaś odpowiedniego ubrania (czytaj: czegoś skromnego i w stonowanych kolorach – jednym słowem tego, czego we własnej garderobie nie uznajesz). Albo ten moment, kiedy musiałaś grzecznie

(dla dobra innych), za to w sposób dosadny, odmówić pomocy przy dziecku, wyborze mieszkania czy zdecydowaniu o kierunku studiów. Te wszystkie chwile, kiedy odważyłaś się skrytykować szowinistyczne dowcipy lub zjechałaś od góry do dołu „pomysł”, który, mówiąc delikatnie, godził w twoją wrażliwość. Albo kiedy po latach przestałaś tłumaczyć się ze swoich wyborów – po prostu. A te momenty, kiedy nie zrobiłaś czegoś mimo nacisków otoczenia? Te wszystkie lamenty, komentarze na temat własnej indywidualności? Trochę się tego uzbierało, jak u każdej asertywnej osoby.

Kobieta asertywna – to ja Trudna, wyboista droga, z wieloma ślepymi uliczkami albo takimi ścieżkami, na których raptem wszystko się kończy. Nie powiem, żeby moja droga do asertywności, a tym samym samodzielności, była łatwa. Na każdym etapie życia, w każdej większej grupie musiałam od nowa i nieustannie przedzierać się przez masę konformistów, którzy widzieli mnie po swojej stronie. W podstawówce zaliczyłam szkołę życia, takie preludium do dojrzałej

11


i kobiecej asertywności, kiedy to koleżaneczki z klasy (te, które na co dzień mnie nie zauważały) chciały wykorzystać do odpisywania lekcji lub ściągania na klasówkach. Albo najzwyczajniej w świecie zrobić ze mnie dziewczynkę na ich posyłki. Lekko nie było, ale myśl, że jednak postępuję zgodnie z własnymi przekonaniami, mnie umacniała, że postępuję słusznie.

12

Trudne przeżycia wzmacniają Takich momentów, które hartowały moją asertywność, było naprawdę wiele. Czasem mam wrażenie, że niektóre rzeczy, które mnie wyróżniały na tle innych, nie do końca były moją decyzją. Kwestia mody i ubierania (rzeczy szalenie ważnej na poziomie edukacji, szczególnie dla nastolatek) w dużej


mierze wynikała z biedy, a nie mojego manifestu indywidualności. Później tłumaczenie się na każdym kroku z tego, że dziewczyna trenuje judo – przecież to takie męskie. Na macie musiałam nieustannie walczyć o pozycję i traktowanie na równi. Tutaj na szczęście sprawa wyjaśniała się po pierwszym sparingu (kiedy „męski mężczyzna” dostał manto od dziewczyny) lub po treningu, kiedy inni faceci wymiękali, a ja nadal dawałam radę… Asertywna postawa wobec wyborów życiowych to coś, za co szczególnie dziękuję mojej mamie. To ona latami utwierdzała mnie w przekonaniu, że sama najlepiej wiem, czego potrzebuję i co będzie dla mnie najlepsze. Ta bezgraniczna akceptacja dziecka, z jego wszystkimi wadami i zaletami, to coś najlepszego, co może dać dziecku tylko matka.

Asertywna, czyli jaka? Kobieta asertywna. Kobieta, która dokładnie wie, czego chce. Kobieta, która niczego i nikogo się nie boi. Kobieta, która bezwstydnie spełnia swoje pragnienia. Kobieta asertywna to taka, która nie boi się powiedzieć „nie”. Kobieta, która jest pewna swoich wyborów. Jest, wie, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Nie martwi się opinią innych. Ufa sobie. To również kobieta silna zewnątrz, ale krucha w środku. Kobieta asertywna to walka dwóch żywiołów. To miłość i nienawiść w jednym ciele. To spokój i wybuchowość w jednej głowie. To radość i niepokój jednej duszy. Kobieta asertywna to ja – głodna życia, pewna siebie, pragnąca zawsze jednego: móc pozostać sobą mimo wszystko.

Anna Chomiak nieidealnaanna.com

13


Z biurokracją za pan brat B

iurokracja – możemy powiedzieć, że jej nienawidzimy. Masa papierków, formularzy, wniosków, druczków, pierdółek… Po co to wszystko? W zasadzie bardzo często po nic, a bez wątpienia możemy powiedzieć, że jest tego za dużo. Bo po co wypełniać to wszystko? Masa dokumentów do piętnastu różnych urzędów, by czasem dostać zgodę na małą rzecz. „Takie życie” można powiedzieć… Wymagają od nas cudów, my zaś od urzędów i różnych instytucji cudów raczej oczekiwać nie możemy. Ale w takim kraju żyjemy, że trzeba tyle tego powypełniać. Na szczęście powoli jest coraz prościej, część rzeczy można złożyć przez Internet, co sporo nam uła-

14


twia. Z drugiej strony, nie tylko w kwestiach urzędowych, panuje biurokracja, czasami i pracodawcy od nas tego wymagają. Niby nas ograniczają, utrudniają życie, narzucają plan działań… Ale czy to źle? Owszem, jeśli jest tego za dużo, to źle. Bo biurokracja może z nas wysysać całą energię życiową albo przynajmniej jej większość. Stracimy chęć do pracy. Ale zauważyłam ostatnio, że czasami ta biurokracja, przynajmniej niewielka, ma sens. W niektórych przypadkach może usprawnić działanie, pracę i organizację, zarówno ludzi, jak i instytucji. Weźmy pod uwagę, że każdy z nas ma coraz mniej czasu i, niestety, ale płynie on niemiłosiernie szybko. Musimy się sprężać, robić miliony rzeczy, czasami i naraz. Jednak rozplanowanie działań, utworzenie sobie schematów i planów pracy, pewnego rytmu, wpłynie na nas pozytywnie. Gdy będziemy się z naszej pracy rozliczać, przed kimś czy nawet przed samym sobą, będziemy w stanie wyciągnąć wnioski z naszych działań, usprawnić je, zmienić ich proces, czy wybrać zupełnie inną drogę. Owszem, nie każdemu się to uda, ale w większości przypadków robienie nawet głupich list TO DO w pewien sposób pomoże. Bo łatwiej sobie wypisać wszystko na jednej żółtej karteczce i odhaczać, co już zrobiliśmy, niż zamotać się w tym, co mieliśmy osiągnąć.

W przypadku działań różnych instytucji, które – powiedzmy sobie wprost – nie są korporacjami z gigantycznymi budżetami, wprowadzenie pewnych działań ma sens, zwłaszcza w kwestiach finansowych. Nie ukrywajmy, przyszedł trudny czas dla małych firemek czy instytucji, zwłaszcza kultury. Wprowadzenie pewnej systematyczności, śledzenia własnych działań daje wtedy ogromny zysk. Pozwala wyciągać wnioski z pracy, z kwestii budżetowych czy organizacyjnych. Pewne działania nie zawsze są przeciwko nam. Wprowadzenie, a czasami wręcz narzucenie, pewnych form pracy, zmiana polityki prowadzenia jakiejś instytucji, zwracanie komuś uwagi, by poprawnie wykonywał swoja pracę, ma czasami po prostu usprawnić działania, zwłaszcza w przypadku pracy i odpowiedzialności grupowej. Można narzekać. Zmiana nawyków czasami może być trudna, zwłaszcza w pewnym wieku. Jednakże czasami nie mamy wyboru, a z perspektywy czasu może nam się to opłacić. Zwłaszcza, gdy pewne schematy organizacyjne wypracujemy sobie wcześniej niż później.

Klaudia Chwastek

15


Wszyscy mają karnet, mam i ja!

F

itness, bieżnia, sztanga, cross… Na jednorazowe wejściówki, karnet czy kartę MultiSport. Grubi i chudzi, kobiety i mężczyźni. Motywacja: Lewandowska, Chodakowska, partner, rodzina, znajomi. Zrobić rzeźbę, zrzucić tłuszcz, ujędrnić ciało albo po prostu dla lansu. Niepotrzebne można skreślić, ale jedno jest pewne: narastająca od kilku lat moda na siłownię wciąż trwa, jeśli nawet nie osiągnęła już szczytowej fazy zainteresowania. Zdaje się, że za chodzenie po mieście bez sportowej torby i białkowego shakera w dłoni powinno się wstydzić.

16

Panować zaczyna zasada: wszyscy mają karnet, mam i ja (muszę mieć!). Pozostaje pytanie: o co w tym wszystkim chodzi i czy aby na pewno wciąż o to, że ruch to zdrowie? „Chodzenie na siłownię już nie jest takie fajne, bo teraz wszyscy chodzą. Trochę mnie to wkurza” – mówi mój kolega Sebastian, który dobry wycisk na siłowni zaczął robić, zanim to było modne. Co wkurza najbardziej? W szczególności dwa, a właściwie trzy, typy ludzi z siłki. Przede wszystkim ci, którzy idą tam po to, żeby poinformować o tym cały świat na portalach spo-


łecznościowych. Sama mam wśród znajomych ludzi, którzy codziennie na Instastories lub Snapchacie zamieszczają fotkę w lustrze z szatni, z matą i stepem/ciężarkami albo nawet w windzie z butelką wody pod pachą i oznaczoną lokalizacją ich siłowni. Jasne – dla niektórych jest to motywacją dla nich samych, pewną rutyną, która w ich rytm dnia wpisuje wysiłek fizyczny, albo ktoś po prostu ma taki zawód, taką pasję i jest bardziej czy mniej sławnym motywatorem do ruchu. Ale codzienne chwalenie się ludzi, których ja sama znam, na przykład ze studiów, tym, że idą ćwiczyć,

nie jest dla mnie do końca zrozumiałe. Robisz to dla siebie czy dla tego zdjęcia na Instagramie? Mam pogratulować czy o co chodzi? Bycie fit i chodzenie na siłownię jest modne, ale jeżeli chodzi tylko i wyłącznie o lans, to nawet ta godzina ćwiczeń jest godziną zmarnowaną. W samych fotkach nie ma oczywiście nic złego, o ile wrzucamy je od czasu do czasu (pamiętaj: od czasu do czasu ≠ raz dziennie!) i o ile takie zachowanie nie łączy się z byciem drugim typem wkurzających. Niestety, mam możliwość obserwowania ich na sali za każdym razem, gdy wypacam z siebie

17


siódme poty na bieżni. Są to ludzie, którzy zachowują się tak, jakby cały czas w głowie zadawali sobie pytanie: „co ja tu właściwie robię?”. Zazwyczaj "poćwiczyć" przychodzą w parach, żeby było z kim pogadać. Szwendają się po sali, od przyrządu do przyrządu, tu coś parę razy podniosą, chwilkę pobiegają, podciągną się, znowu gdzieś przejdą… Głównie krążą wkoło sali, z kilkoma krótkimi przystankami, patrzą na innych i rozmawiają. Widać, że nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Mało tego – nie tylko nie wiedzą, ale też nie za bardzo chcą. Czy bezmyślnie podążyli za modą? Tego nie wiem, ale z pewnością ich cel przychodzenia na siłownię i płacenia za to znowu nie takiej małej sumy, pozostaje dla mnie zagadką, której chyba nigdy nie rozwiążę. I trzeci typ tych, których moda na siłownię przerosła, chyba najbardziej szkodliwy ze wszystkich. "Nie mów mi co mam robić" – to jego drugie imię. Ledwo pierwszy raz przekroczył próg sali ćwiczeniowej, a już uważa się za demona podnoszenia ciężarów i boga aerobów. Ktoś, kto chce mu tylko przyjaźnie zwrócić uwagę, jak powinien poprawnie wykonać dane ćwiczenie, naraża się na usłyszenie wiązanki przekleństw i kilku niewybrednych wyzwisk. Dla niego nie liczy się jakość ćwiczeń, a tylko liczba powtórzeń, podniesionych kilogramów czy przebiegniętych/wyjeżdżonych kilometrów.

18

Szkodliwy podwójnie: nie dość, że może zaszkodzić sobie, to jeszcze pozostałym oberwie się nie tylko za chęć pomocy, ale najpewniej także za choćby krzywe spojrzenie albo zbyt małe (okiem naszego specjalisty) obciążenie. Na tego typa nie ma rady – trzeba zagryźć zęby i przeżyć, przeczekać, aż mu się znudzi albo sparzy się na swojej strategii wszechwiedzącego. Ćwiczenie na siłowni jest dobre, w końcu każdy ruch to zdrowie. Trzeba tylko wyznaczyć sobie cel, znaleźć odpowiedni trening, nie tylko skuteczny, ale także sprawiający przyjemność. W tym sensie moda na siłkę może przynieść wiele dobrego­­– pewnego dnia ktoś, do kogo sport nigdy nie przemawiał, wstanie i stwierdzi, że skoro tyle jego znajomych chodzi, to może i on spróbuje. Ale musi za tym iść coś więcej. Jeżeli tylko chcesz mieć to co wszyscy, to lepiej kup sobie mambę, a nie karnet na siłownię.

Joanna Wrona


Pan Ergo niszczy mury P

an Ergo mieszkał w starym domku na uboczu, z dala od zgiełku całego tego wielkomiejskiego, betonowego molocha. To pozwalało mu zachować resztki zdrowego rozsądku i poobserwować z dala, jak to inni ludzie sobie w spokoju żyją. Często Pan Ergo udawał się spacerem do miasta, by przechadzać się wąskimi uliczkami i prowadzić swój dziennik konesera cudzego życia. Było to jego ulubioną rozrywką, którą każdy akceptował – w końcu któż by odmówił miłemu, ekscentrycznemu staruszkowi? Chodził zatem Pan Ergo po mieście i obserwował.

Pewnego dnia Pan Ergo zaobserwował ciekawe zjawisko: ludzie wokół swoich domów stawiali ogrodzenia. Na początku były niskie, tak, że dla nikogo nie stanowiły żadnej przeszkody. Nieraz mieszkańcy miasta przechodzili przez ogrody swoich sąsiadów, gdy w taki sposób było dokądś bliżej i nikt nie robił o to większych problemów. Aż pewnego dnia Pan Ergo ze zdziwieniem zauważył, że furtki już nie były otwarte dla wszystkich, a właściciele z wielką czujnością strzegli kluczy do nich. Ludzie zaczęli chodzić wąskimi uliczkami pomiędzy ogrodzonymi domami. Niemniej to był dopiero początek. Po niedłu-

19


gim okresie Pan Ergo zauważył, że dotychczasowe, niskie ogrodzenia zastąpiły mury, które zdawały się nieustannie rosnąć wzwyż. W końcu i wąskie uliczki pomiędzy domami zostały podzielone pomiędzy właścicieli okolicznych posesji i życie wśród miejskich domów powoli zamierało. Ludzie przemykali ukradkiem po wąskich uliczkach, każdy swoją własną stroną. Jedynie Pan Ergo, nie zważając na nowe zasady, zawsze chodził tymi samymi ścieżkami – jednak i na niego zaczęto z czasem krzywo patrzeć. Nikt jednak nic głośno nie powie-

20

dział – wszak kto może cokolwiek zabronić miłemu, ekscentrycznemu staruszkowi? Życie w mieście zamarło. Ludzie, dotąd skupieni na dyskusjach i wspólnym spędzaniu czasu, teraz siedzieli na bujanych fotelach na swych gankach i czyścili lufy swoich strzelb lub ostrzyli ostrza swoich maczet. Ogrodzone domostwa stały się świętością, którą postanowiono bronić nawet za cenę życia. Wyścig zbrojeń trwał – na murach zaczęły pojawiać się kamery, czujniki ruchu, alarmy. Co bardziej paranoiczni mieszkańcy nocami pa-


trolowali swoje ogrody mając przy boku swego amstaffa czy innego dobermana. Wyjście do sklepu po zakupy zaczęło przypominać przejazd uzbrojonych konwojów wojskowych przewożących bezcenne złoto. W powietrzu czuć było zapach prochu, brakowało tylko zapalnej iskry. Chodził Pan Ergo po tym dziwnym mieście i obserwował, i spisywał wszystko to, co widział. Od lat wyznawał tę samą zasadę: obserwować, nigdy się nie wtrącać i nie próbować zmienić zastanego porządku. Tym razem jednak nie

mógł wytrzymać, nie mógł znieść widoku ludzi szykujących się do bratobójczej walki w obronie swoich murów. Zrobił zatem najbardziej szaleńczą rzecz, jaką przedsięwziął w swoim życiu: chwycił w swoje ręce wielki młot, wdrapał się na najbliższy mur i ryknął „PRECZ Z MURAMI!”, ostentacyjnie ukruszając fragment muru, na którym stał. Przerażenie, jakie odmalowało się na twarzach patrzących na to mieszkańców, wskazywało na to, że Pan Ergo posunął się za daleko: rzucił się na świętość, która – o ironio! – powstrzymywa-

21


ła wszystkich od przelewu krwi. I w tej chwili Pan Ergo pomyślał, że popełnił wielki błąd, że teraz z jego winy poleje się krew, a jego samego rozszarpią. Lecz nie, po początkowej chwili przerażenia jego krzyk „PRECZ Z MURAMI!” zaczął narastać w tłumie, aż w końcu stał się obłąkańczym rykiem tysięcy gardeł. Oto mury poczęły padać. Napawał się tym widokiem Pan Ergo, aż w końcu poczuł zmęczenie i poszedł do swojego domu, zostawiając naprawiony świat samemu sobie. Następnego dnia Pan Ergo znów wyszedł obserwować i jego zdumionym oczom ukazał się widok przedziwny: po murach nie było już żadnego śladu, a wszystkie ogrody zlały się w jeden. Uliczki zniknęły, wszędzie tylko zieleń – ta sama, do bólu mdła zieleń. I domy też mdłe – wszystkie jednakowe, jakby z jednej matrycy odbite. Nawet ludzie – ci, którzy wczoraj celowali do siebie z dubeltówek i ostrzyli na siebie maczety – byli mdli. Wszyscy tacy sami: te same słowa, te same gesty, te same zachowania, nawet te same myśli. Całe miasto było miastem Panów Iksów. Przeraził się nie na żarty Pan Ergo i uciekł czym prędzej do swojego domu i wybudował wokół niego mur. Ale klucz do wielkiej, żelaznej bramy zawsze jest pod wycieraczką – gdyby ktoś chciał Pana Ergo odwiedzić.

Tomasz Jakut

22


23


Krytyka muzyczna w Internecie W

spółczesna kultura muzyczna to twórczość i wydarzenia artystyczne, życie koncertowe, procesy kształcenia muzycznego i inne elementy wchodzące w skład tego pojęcia. Każdy meloman zastanawiał się z pewnością nad fenomenem muzyki, jej rolą w życiu każdego z nas oraz nad jej pozycją społeczną i kulturową. Od ponad trzystu lat formą owych dociekań jest krytyka muzyczna. Z biegiem lat funkcje, zakres i orientacje estetyczne krytyki zmieniały się. Inne są one także w stosunku do naszej współczesnej sztuki muzycznej. Głównie stąd wynika powód podejmowania w sposób otwarty problematyki metakrytycznej. Zagadnienia z zakresu metakrytyki obecne były w krytyce muzycznej niemal od jej początków.

24


Krytyka muzyczna w stosunku do dziennikarstwa muzycznego różni się kilkoma zasadniczymi elementami. W szczególności krytyka nie ogranicza się tylko do informacji, ale wartościuje twory muzyczne i sposoby ich wykonania. Funkcja krytyka wyrasta więc ponad zwykłe dziennikarstwo. Często można spotkać się z opiniami, że krytycy są niepotrzebni, gdyż nie potrafią zmienić osobowości artysty. Dlatego też wielu kompozytorów i wykonawców nie bierze pod uwagę sądów o ich pracy artystycznej. Niechęć ta nie jest jednak w pełni uzasadniona, ponieważ to dzięki krytyce można potwierdzić sukcesy twórców, jak również wytknąć pewne błędy. Dobry krytyk powinien być człowiekiem kompetentnym, inteligentnym i spostrzegawczym. Powinien znać dobrze literaturę muzyczną i powinien być obeznany z różnymi interpretacjami. We współczesnym świecie, kiedy technologia posuwa się ciągle naprzód, ma ułatwione zadanie. Internet jest tego najlepszym przykładem. Krytyk muzyczny musi również rozumieć treść ocenianego dzieła. Nie należy bowiem pisać o utworach muzycznych bez znajomości ich sensu. Poznanie zawartości dzieła i obiektywna ocena interpretacji tego, co jest zawarte w partyturze, dają gwarancję wiarygodnego osądu. Recenzenci, jak i odbiorcy muzyki, posługują się różnymi typami ocen. Wynikają

one z przyjęcia różnych kanonów i preferencji, różnicy w ocenach estetycznych, stosunku emocjonalnego itd. Wielkie znaczenie ma również wiek. Młody krytyk będzie bardziej otwarty na nowe innowacje artystyczne niż ten z kilkunastoletnim bagażem doświadczeń. Iwona Lindstedt we wstępie swojego artykułu Narzędzia komputerowe w badaniu muzyki, opublikowanego w Ruchu muzycznym, pisze: „Za jedną z najbardziej charakterystycznych cech współczesności uznaje się dynamiczny rozwój sprzętu i oprogramowania komputerowego oraz postępującą informatyzację życia codziennego. Mamy już możliwość permanentnego przebywania - on-line - w Internecie, mamy dostęp do elektronicznych publikacji, możemy dokonywać zakupów w sieci, zdalnie składać i podpisywać dokumenty, a nawet monitorować swój stan zdrowia. Rozwój technologii umożliwił także zasadnicze zmiany w sposobie dostępu do wiedzy, w formach prowadzenia badań naukowych i w metodach edukacji. Do korzystania z tego potencjału jesteśmy wytrwale zachęcani przez rozmaite programy naukowe i edukacyjne, projekty cyfryzacji zasobów archiwalnych bibliotek, pomysły takie, jak „laptop dla pierwszaka”.

25


Czasopisma zawierające publikacje z zakresu krytyki muzycznej, jak Ruch Muzyczny, Muzyka 21, Gazeta Wyborcza, są od kilku lat dostępne w wersji online. Zamieszczane na ich elektronicznych łamach artykuły są często kopiami wersji drukowanych. Kolejnym obliczem krytyki w Internecie są blogi stanowiące samodzielną, dedykowane tematyce lub osobie autora strony internetowe, zawierające wpisy o charakterze dokumentalnym bądź informacyjnym. Blogi umożliwiają archiwizację i zaznaczanie interesujących wpisów oraz wprowadzanie dodatkowych uwag i komentarzy. W porównaniu do publikacji online, blogi cechują zindywidualizowany charakter wypowiedzi w języku nieformalnym oraz swobodna forma. Dzięki nim możemy również przedstawiać prezentacje audio i video. Blog może stanowić miejsce wyrażania bardzo osobistych wrażeń, umiejscawiania kolokwializmów w celu podkreślenia lub uwypuklenia pewnych zjawisk, stwierdzeń ironicznych. Blogi cechuje wielka swoboda językowa oraz bliski kontakt z czytelnikami, którzy w prosty sposób mogą zamieszczać swo-

26

je opinie i komentarze dotyczące publikowanych tekstów. Fora dyskusyjne (kultura uczestnictwa) są również miejscem do wymiany opinii i głębszej konwersacji. Stanowią one układy tematów, wątków, wzajemnych pytań i odpowiedzi, uwag kierowanych przez administratorów i moderatorów. Nie jest to przejaw profesjonalnej krytyki, lecz raczej wyraz przestrzeni społecznej dla wyrazu własnych subiektywnych opinii i zapatrywań. Następny przykład przejawu krytyki w Internecie to tzw. press-roomy, czyli wirtualne centra informacji prasowych i recenzji, które zamieszczają na swoich stronach opery, filharmonie i inne ośrodki kulturalne. Stanowią one ciekawy przykład dojrzałej, postulatywnej krytyki muzycznej. Wadą takich serwisów jest brak treści obiektywnych i realnych. Press-roomy dużych instytucji mają na celu publikowanie recenzji pochlebnych w celu nakłonienia i zachęcenia potencjalnego nabywcy do zakupu produktu bądź udziału w wydarzeniu muzycznym. Jest to przykład krytyki muzycznej selektywnej, sta-


jącej się narzędziem handlowym i elementem marketingowym. Innym obliczem internetowej krytyki są portal tematyczny i tematyczny newsletter. Warto przywołać tutaj przykład witryny Classic Today. Znajdziemy tu nie tylko interesujące nas recenzje, ale również misję portalu. Strona polskamuza.pl stanowi również doskonały przykład krytyki, jak i dziennikarstwa muzycznego. Artykuły, recenzje, zapowiedzi, wywiady, relacje i reportaże tam zamieszczane są dostępne dla wszystkich nieodpłatnie. Gwarancją prezentowania rzetelnych i prawdziwych informacji jest udział Stowarzyszenia Muzyki Polskiej, Instytutu Muzykologii UJ i Akademii Muzycznej w Krakowie. Największą zaletą tego portalu jest uwrażliwienie i kształtowanie młodych studentów na dziennikarzy i krytyków. Poniżej przytaczam misję tego portalu: „Kim jesteśmy? Grupą pasjonatów muzyki. Studentami, uczniami, absolwentami, rodzicami i zabieganymi pracownikami różnych instytucji. Miłośnikami klasyki, jazzu i rocka, muzyki dawnej i najnowszej; recitali, oper, musicali i wielkich koncertów na wolnym powietrzu. Co robimy? Dzielimy się kulturą, która staje się w dzisiejszych czasach towarem coraz bardziej luksusowym”.

„Jesteśmy otwarci dla wszystkich. Dla wierzących w piękno i moc muzyki, ale także dla dopiero poszukujących swojej drogi w świecie kultury, a nawet dla tych, którzy jeszcze wątpią w swoje możliwości. Działamy na zasadzie wolontariatu. Nie wymagamy od naszych dziennikarzy wcześniejszego doświadczenia na tym polu, ani muzycznego wykształcenia (choć specjalistów w tym zakresie wśród nas nie brakuje). Pomagamy wykształcić pióro organizując dla naszych członków warsztaty dziennikarskie. Ułatwiamy dostęp do wydarzeń kulturalnych oferując im darmowe wejściówki, a także promocyjne egzemplarze płyt i książek. Umożliwiamy przeżycie niezapomnianych chwil, spotkania twarzą w twarz z artystami, nawiązanie trwałych kontaktów z osobistościami ze świata kultury. Młodym dziennikarzom dajemy cenne doświadczenie zawodowe poparte referencjami. Wszystkim zaś oferujemy współpracę w życzliwym i zgranym zespole”. „Nasz portal jest skierowany do melomanów, ale także do ludzi, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z muzyką klasyczną. Piszemy lekko, przystępnie i zajmująco. Wprowadzamy w świat tak zwanej „wyższej kultury muzycznej” i oswajamy z nią. Uczymy otwartości opisując różne rodzaje muzyki i prezentując rozmaite

27


punkty widzenia. Chcemy obalić mit o sztywnym podziale muzyki na popularną – dostępną dla wszystkich oraz klasyczną – trudną w odbiorze i elitarną. Pokazujemy jak czerpać rozrywkę z muzyki poważnej”. „Granica pomiędzy dziennikarzami a czytelnikami Polskiej Muzy jest bardzo płynna – każdy z naszych czytelników może zostać naszym dziennikarzem. Zapraszamy – zostań wolontariuszem Polskiej Muzy i dołącz do grona ludzi którzy dzielą się kulturą”. Także rodzaje krytycznych e-publikacji, często nieregularnie aktualizowanych, stanowią przejaw internetowej krytyki nieposiadającej odpowiednika drukowanego. Internetowa krytyka muzyczna z pewnością nie jest ciągła w czasie i chronologiczna. Jej elementy merytoryczne nie są uwzględniane. Cechuje ją nielimitowana liczba znaków i obrazów. Doskonale wpisuje się w postmodernistyczny

28

model łączenia kultury wysokiej i niskiej, popularnej i artystycznej, zawodowej, jak i amatorskiej. Jej rozrost o globalnym zasięgu wpływa na życie niejednego odbiorcy. Internet gromadzi i publikuje na prawach demokratycznych wszelkie przejawy krytyki, parakrytykę i pseudokrytykę, lecz finalny sąd pozostawia czytelnikowi. Krytyka w Internecie dała początek zachowaniu konsumenckiemu i integracji zainteresowanych miłośników muzyki w nowych grupach społecznych (wirtualnych). Publikowane treści oczywiście można próbować usuwać, jednak rozwoju mediów nie potrafimy zatrzymać. Proces powstawania nowych przedmiotów sztuki jest nieunikniony i łączy się on z rozwojem technologicznym.

Mateusz Marzec


Zaglądając do gabinetu przez dziurkę od klucza

M

oże nas bawić albo i nie. Możemy być niezadowoleni albo wręcz skakać z radości. Miliony wyświetleń jednak o czymś świadczą, a Polakom chyba bardzo spodobało się to, że mogą zajrzeć przez dziurkę od klucza do nierzeczywistego gabinetu Pana Prezesa i dowiedzieć się, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami. 29


Ucho Prezesa, ShowMax, 2017

Ucho Prezesa – serial Roberta Górskiego, który miał być miniserialem wyśmiewającym rząd Beaty Szydło i działania Jarosława Kaczyńskiego. Jednak z miniserialu wyszedł serial, przez niektórych nazywany polskim House of Cards, tyle że w wersji satyrycznej. Serial Górskiemu wyszedł, pałeczkę przejął ShowMax, a część Polaków oszalała na jego punkcie – nieważne czy w pozytywnym, czy negatywnym znaczeniu tego słowa. Serial od początku się podobał. Przeciwnicy obecnej władzy byli zachwyceni, zaś ci, o których serial jest, twierdzili, że im się podoba. I o ile wszyscy myśleli, że ten serial będzie wyśmiewał tylko obecną władzę, tak w odcinku 13. oberwało się i opozycji.

30

Polacy co tydzień wyczekiwali na każdy kolejny odcinek, komentowali go w Internecie, zaś media wręcz analizowały każdy odcinek. Polakom podoba się, albo i nie, właśnie to, że dało się wyśmiać polskie realia i to w taki sposób. Znamy konteksty, bohaterów, ich zachowania… ale pomijając kwestię rzeczywistości, Ucho Prezesa prawdopodobnie nadal by śmieszyło i bawiło. Mamy wyrazistych bohaterów, cechy, które jesteśmy w stanie przypisać każdemu z osobna. Pan Prezes vel Naczelnik, w którego wciela się Robert Górski – w zasadzie to taki miły, sympatyczny starszy pan, wielbiący koty, który jakby niczym nie steruje, ale ma w głowie plan, który tak jakoś sam się dzieje. Ma Mariusza – takiego niby asystenta – przynieś, podaj, pozamiataj, zjedz kocią kar-


mę, by sprawdzić, czy nie zatruta. Jest i pani Basia, którą pokochały tysiące Polaków. Za co? Za strzeżenie gabinetu Pana Prezesa, niewpuszczanie „tego ancymona” do środka czy w końcu za to, jaką kreację stworzyła Izabela Dąbrowska. Nieważne za co konkretnie. Pani Basia jest świetna! W końcu jest i Pan Prezydent, który ma swoje zarezerwowane krzesło pod drzwiami gabinetu Pana Prezesa. Są i inni… prezes telewizji, minister wojny, myśliwy, pani premier… Aktorzy, którzy się przewinęli przez Ucho Prezesa – ma się wrażenie – do perfekcji dopracowali swoje role. I mam wątpliwości co do tego, czy źle wpływają na ich wizerunek w rzeczywistości. Ale pojawiła się i opozycja. Odcinek 13.? Chyba przejdzie do historii, a trzeba przyznać, że tego w Uchu Preze-

sa raczej nikt się nie spodziewał. Najpierw wiecznie uśmiechnięty Grzenio, który chce zrobić „deal” z Panem Prezesem. Jego „klawiaturę” zauważył chyba każdy. Potem wpadł do gabinetu „seksturysta”, którego w sondażach nie ma, ale też chce coś osiągnąć. Potem wpadł kolejny gość, który „apelował” i „apelował”, a co wybrzmiało w serialu chyba więcej razy niż „Polcy i Polaki”. Pojawiła się także „gwiazda”, która wszystkich chciała wsadzić do jednej celi, był także i „Scyzoryk”, który poczęstował „papieroskiem” Panią Basię i Pana Prezydenta. Ten chaos, który odbył się za zamkniętymi drzwiami, okazał się świetną parodią, podczas której można wręcz było wyć ze śmiechu. A na koniec, w tym chaosie, Pan Prezes spokojnie poszedł spać – bo przecież wszystko zrobiło się za niego.

Ucho Prezesa, ShowMax, 2017

31


W odcinku 14., odbyły się imieniny Pana Prezesa, do gabinetu zawitał tłum gości. Ponownie było „Polcy i Polaki” czy „Siemandero” w wykonaniu kuzyna, który wiecznie żebrze na fajki. I każdy oczywiście przyniósł pierogi – bo Pan Prezes lubi pierogi. Niestety, ten odcinek nie był tak dobry, jak poprzedni. I to jest właśnie jeden z niewielu problemów, który pojawia się, gdy mowa o Uchu Prezesa – poziom odcinków. Były one na różnym poziomie, choć raczej w kwestii dopracowania tekstów i humoru. A ta parodia powinna być jednak najważniejsza. Nie wszyscy bohaterowie śmieszyli nas tak samo, jak inni. Trzeba jednak przyznać, że niektórzy odwalili kawał dobrej roboty. Do tego dochodzi scenografia, oświetlenie… które nadaje klimat temu serialowi. Wszystko się kom-

Ucho Prezesa, ShowMax, 2017

32

ponuje w jedną całość, która bawi, śmieszy, ale pozostawia też pewien niepokój, bo niedaleko odbiega to od rzeczywistości. Nie chcąc już wchodzić w żadne kwestie polityczne, wydaje mi się, że mimo wszystko niektóre kreacje stworzone w Uchu Prezesa przejdą do historii. Teraz zaś przyszło w zasadzie czekać na kolejny sezon, który ukaże się po wakacjach. Bo jednak obok tego, co zrobił Robert Górski, nie da się przejść obojętnie, a kolejne miliony wyświetleń na YouTube’ie, świadczą o jego popularności. Bez wątpienia Ucho Prezesa Górskiemu wyszło, a, jak stwierdzili niektórzy politycy, możliwe, że ma i swoich informatorów na sejmowej sali, stąd takie świetne odwzorowanie niektórych działań.

Klaudia Chwastek


„Słowem niczym czynem… Czynem niczym nożem…” S

podziewam się, że każdy z nas przynajmniej raz w życiu usłyszał komplement. Jakie emocje, jakie uczucia nam wtedy towarzyszą? Cóż, zakładając, że może pojawić się zmieszanie, zawstydzenie, to jednak usłyszenie komplementu, w dodatku szczerego i zasłużonego, wydaje się być miłym doświadczeniem. Nie trzeba być ekstrawertykiem, by lubić być zauważanym, chcieć czasem znaleźć się w centrum uwagi, być lubianym. Jednak skupmy się na tej drugiej kwestii. Obrażaniu innych. Krzywdzeniu i stosowaniu wobec innych przemocy. Tak słownej, jak i fizycznej. Spróbujmy przez kilka chwil pokusić się o odrobinę samokrytycyzmu. Każdy z nas chodził do szkoły. Wiemy, jak wyglądają realia. Jest to miejsce, które wyjaskrawia

wszelkie różnice, ukazuje kontrasty społeczne i obnaża dziecięce osobowości. Osobowości, które dopiero się kształtują. Charaktery, które dopiero zdobywają swe barwy, siłę i wrażliwość. Oczywiście, szkoła mogłaby być rajem, który wszyscy będą miło wspominać. Rzeczywistość, niestety, jest znacznie mniej przyjazna. Owe kontrasty są często źródłem wielu konfliktów i podłości. Zawsze znajdzie się osoba, która zostaje ofiarą. Bo jest mniejsza, bo jest słabsza, bo jest biedniejsza, bo jest grubsza, ruda lub po prostu jest. Czy jest to słuszne? Czy ktokolwiek daje nam prawo, by wyśmiewać inność drugiej osoby? Przecież każdy z nas jest inny. Przecież każdy z nas ma swoje wady. Każdy chce coś ukryć, zmienić. Każdy chce być postrzegany jako osoba

33


13 powodów, 2017 Netflix

godna lubienia, bycia podziwianą. A nawet ci, którzy od blasku sławy i popularności bardziej cenią sobie ciszę i samotność, również obawiają się wyśmiania. Czy to dziwne? W ostatnim czasie dość głośno zrobiło się o nowym serialu Netflixa. 13 powodów to serial jakiego dawno nikt nie zaproponował. Spójrzmy prawdzie w oczy: ostatnie lata to czas seriali fantastycznych, pełnych smoków i superbohaterów, ewentualnie kryminałów. I gdy wszyscy śledzą Tabu, Czarne lustra, gdy wierni fani słuchają kolejnych newsów na temat zbliżających się premier Gry o tron, House of Cards, Peaky Blinders, Miasteczka Twin Peaks, nagle pojawia się dramat. W mojej opinii pierwszy tak głośny serial dramatyczny od czasu Breaking Bad. A o czym jest 13 powodów? Wyobraźcie sobie, że chodząc do szkoły, do liceum, w okresie dojrzewania, gdy wydaje Wam się, że świat znajduje się w zasięgu Waszych rąk, gdy liczą się imprezy, znajomi, w minimalnym stopniu szkoła, nagle otrzymujecie wiadomość: Wasza koleżanka nie żyje.

34

Popełniła samobójstwo. Odebrała sobie życie. Nikt nie wie dlaczego. Nikt nie rozumie powodu, dla którego ładna dziewczyna zdecydowała się skończyć ze sobą. Wdodatku nikt nie dojdzie już do tego, co miała w głowie. Ale… Czy aby na pewno? Hannah zostawiła po sobie małą pamiątkę. A w zasadzie kilka pamiątek. Dokładniej trzynaście. Trzynaście powodów, dla których podjęła taką decyzję. Co się takiego wydarzyło? Nie powiem Wam. Gdyby to była Pierwsza miłość, Dr Quinn czy Bonanza zapewne nie miałbym oporów przed komentowaniem treści. Jednakże w tym przypadku nie chcę zdradzać wydarzeń fabuły tym, którzy dopiero teraz usłyszeli o serialu, a być może zechcą poświęcić swój czas na zgłębienie historii młodej kobiety. Chciałbym jednak zadać proste pytanie. A raczej… Skłonić do zastanowienia. Chciałbym, żebyś to Ty zadała lub zadał sobie to pytanie. A w następstwie tego spróbowała, lub spróbował, na nie odpowiedzieć. Czy skrzywdziłeś kiedyś kogoś? Ktoś powie: „Tak,


13 powodów, 2017 Netflix

ale to było 10 lat temu…”. Tak, ale to nadal może mieć odbicie na życiu Twojej ofiary. A przede wszystkim spróbuj odpowiedzieć sobie na pytanie, czy to, co powiedziałeś do kogoś, nawet w formie głupiego żartu, czy to, co powiedziałeś o kimś, by przypodobać się innym znajomym, tak by wszyscy się śmiali, czy ta osoba również odbierze to jako żart? Czy nie będzie to dla niej krzywdzące? Pamiętam, gdy w liceum pewne jednostki nabijały się, wręcz szydziły z innych. Powody były różne. Czasem nawet ich nie było. Czasem chłopcy dokuczali chłopcom, czasem dziewczynom. Dochodziło do sytuacji, gdy osoba „niszczona” zmuszona była udać się po pomoc do pedagoga, psychologa. Jednak zawsze pojawia się presja grupy. Trudno jest postawić się osobie, która jest naszym utrapieniem od długiego czasu, ponieważ świadomość, że inni to widzą, akceptują, a często w tym uczestniczą, buduje w ofierze przekonanie, że zostanie odtrącona. W efekcie z coraz większą prędkością zaczyna się zamykać w sobie. Popadać w depresję.

Jednak w tym wypadku nie jest to bez udziału osób postronnych. Czy te żarty naprawdę były konieczne? Czy stawanie się popularniejszym, kimś o silniejszej pozycji w społeczeństwie było aż tak ważne, by uczynić krzywdę drugiej osobie? Ludzie mają różne kolory oczu, odcienie skóry, wyrazy twarzy. Mają także różną odporność psychiczną. Żart, który jednego będzie bawić, dla którego będzie zabawny, dla kogoś innego będzie ranić mocniej niż przemoc fizyczna. Dlatego warto pomyśleć, zanim się coś powie. Czasem warto zaśmiać się jeden raz mniej, ugryźć w język, tak by nie ryzykować negatywnej reakcji u drugiej osoby. Bo życie ludzkie jest kruche niczym szkło. Zastanów się, czy z Twoich ust nie padło słowo, które może przelać czarę goryczy. Bo nikt nie dał nam prawa niszczyć życia kogoś innego. Nikt nie pozwolił nam wpływać na jego teraźniejszość i przyszłość. Zatem… Czy skrzywdziłeś kogoś? Czy zabiłeś Hannah Baker?

Grzegorz Stokłosa

35


The upside down

Z

ludźmi jest tak, że bardzo lubią wracać do tego, co już znają. Lubią wracać do znanych melodii, utworów, filmów, seriali… Może też w tym należałoby szukać sukcesu serialu braci Duffer. W końcu to serial umiejscowiony w latach 80. ubiegłego wieku, mający też wiele nawiązań do dzieł tamtego okresu. Stranger Things zostało ubrane tylko lepiej technologicznie, chociaż jak na możliwości Netflixa i tak dostało skromny budżet. Mimo wszystko serial przyciąga starszych, jak i młodszych.

36


Serial Stranger Things swoją premierę miał w ubiegłym roku. Ja obejrzałam go po pewnym czasie i byłam zachwycona. Zresztą nie tylko ja. Wysoka ocena na FilmWebie wynosząca 8,4 też o czymś świadczy. Bo co nas zachwyciło w tym serialu? Ja oglądałam go z zapartym tchem, w napięciu oczekując, co nastąpi. Nie mamy tu nic, co widzimy w większości współczesnych seriali. Nie mamy polityki, nałogów, zombie, trupów… Mamy dzieciaki, które bawią się potworami, a w efekcie ratują… można by powiedzieć, że świat. Mamy matkę-wariatkę, która wierzy w komunikację z synem w zaświatach poprzez lampki choinkowe i w końcu całą sprawczynię całego zamieszania – Jedenastkę, która ma nadnaturalne moce i łysą głową – w końcu i tak moglibyśmy podejść do tego

tematu. Pierwsza jednak odsłona Stranger Things nas zachwyca – pomysłowością, sposobem przedstawienia tematu, kreacją młodych aktorów i rozwiązaniem wizualnym, jak i technicznym. Zwłaszcza przy niskim budżecie. Ten serial autorski braci Duffer mógł w ogóle nie powstać, na szczęście Netflix nieco zmienił swoją politykę i dał im trochę dolarów na realizację. To „trochę” ich ograniczyło, przez co musieli wykorzystać swoją kreatywność, co się udało. Ze względu na budżet zmieniono miejsce kręcenia serialu, ograniczono czołówkę, a za muzykę odpowiadały tylko dwie osoby zamiast całego zespołu Survive. Powierzenie roli dzieciakom też było bardzo ryzykowne, trzeba jednak docenić młodych aktorów, bo to w zasadzie oni zrobili ten serial. Zwłaszcza Millie Bobby Brown,

Stranger Things, Netflix, 2016

37


czyli serialowa Jedenastka. W zasadzie nie pozostaje nic innego, jak zachwycać się jej grą aktorską w tak młodym wieku. Ale też warto zachwycić się jej odwagą – nie każda nastolatka dałaby sobie ogolić głowę na łyso do jednej roli. Ona się zdecydowała, a, co za tym idzie, zyskała międzynarodową sławę. Na uwagę z pewnością zasługuje także Gaten Matarazzo, grający Dustina, który cierpi na rzadką chorobę genetyczną, dysplazję obojczykowo-czaszkową, przez którą sepleni. Jednak twórcy serialu z jego wady i seplenienia postanowili uczynić element jego bohatera. Wpleść do scenariusza problemy z tym związane, a, co za tym idzie, dorzucić też kolejne problemy, które, jakby nie było, stają się naturalnymi problemami dzieciaków w szkole. Ten serial bazuje na zetknięciu tego, co jest realne, z tym, co realne nie jest. Mamy świat „the upside down”. Świetne porównania – przypomnijcie sobie tłumaczenie z pchłą. Do tego kwestia wizualna, ale przede wszystkim i kwestia trzymania widza w napięciu. Bo okej, wiemy, że jest jakiś potwór, ale z drugiej strony, czy on rzeczywiście istnieje? Jak wygląda? To okazuje się właściwie dopiero na samym końcu. Po jednokrotnym obejrzeniu będziemy zachwyceni tym, co powstało. Tą tajemniczością, którą stworzyli bracia Duffer, choć tak na dobrą sprawę, nie pojawia

38

się nic, czego już byśmy nie znali. Ten serial ma mnóstwo inspiracji, a może i nawet kalek. Po pewnym czasie oglądałam parę odcinków ponownie. Już tak nie trzymały w napięciu, nie siedziałam w zniecierpliwieniu, a może i nawet lekkim przerażeniu, w oczekiwaniu na to, co się wydarzy. To już wiedziałam. Wiedziałam jakie elementy po sobie następują… jednak zaczęłam zwracać uwagę na inne elementy, na które w pierwszym momencie aż tak bardzo nikt nie zwraca uwagi. Bo jak tak naprawdę został przedstawiony ten świat? A w zasadzie te dwa światy? Każdy pamięta kolorowe światełka choinkowe, które rozwiesiła wszędzie Joyce, by komunikować się z synem. Zabieg bardzo ciekawy, w zasadzie bardzo prosty, ale efektowny. Bo kto by pomyślał, że zwykłe lampki choinkowe mogą wywołać jakieś napięcie, pewien element strachu? Sama kwestia oświetlenia i kolorystyki światła jest ciekawa. To, jak ona się zmienia, jaka kolorystyka i barwa towarzyszy poszczególnym scenom. Może nikt nie zwrócił uwagi na kolorystykę, która towarzyszy niepokojowi związanemu z tym „drugim światem”. A to właśnie barwa światła i kolorystyka przedmiotów stoi za tym, że w taki a nie inny sposób odbieramy ten serial. Czujemy się nieswojo. Do tego dochodzą poszczególne elementy: świetnie


dopracowana scenografia, muzyka, która nadaje całości charakter i powoduje, że mimo że gdzieś to już mogliśmy widzieć, ogląda się całkiem nieźle. Sukces, jaki przyniósł pierwszy sezon Stranger Things, spowodował, że pojawi się kolejny sezon – niestety dopiero na jesieni 2017 roku, konkretnie 31 października. Między jednym a drugim sezonem jest sporo czasu. Spowodowane jest to różnymi czynnikami, jednak fani serialu spekulują nad tym, co może się pojawić w kolejnym sezonie. Pojawił się już zwiastun, dzięki któremu wiemy, że kolejny sezon będzie miał swoją akcję w 1984 roku, czyli rok po wydarzeniach z pierwszego sezonu. Wtedy też weszło do kin Ghostbusters, a do czego bracia Duffer będą nawiązywać, zwłaszcza, że dzieciaki w zwiastunie naszą charakterystyczne stroje właśnie dla Pogromców duchów, a bardzo prawdopodobne jest to, że to nie będą jedyne nawiązania twórców do lat 80.

Powróci Jedenastka, prawdopodobnie ze swoimi telekinetycznymi mocami. Jednak wciąż nie wiadomo, o czym będzie kolejny sezon, chociaż zakończenie Stranger Things może nam już nieco nakreślić to, do czego może dojść. Jednak, jak ujawnił jeden z braci Duffer, Jedenastka odegra sporą rolę w nadchodzącym sezonie – poznamy jej historię i to, jak znalazła się w programie. Pewne jednak jest, że oczekiwania wobec drugiego sezonu są ogromne, a powtórzenie sukcesu pierwszego może być trudne. Pierwsze osiem odcinków spowodowało, że poczuliśmy się zachwyceni, wciągnięci w jakiś tajemniczy czy magiczny świat. Aby kolejne odcinki nas wciągnęły, bracia Duffer będą musieli się nieźle napracować. Myślę jednak, że skoro pierwszy sezon był sporym zaskoczeniem, drugi i tak z pewnością przyciągnie wielu widzów.

Klaudia Chwastek Stranger Things, Netflix, 2016

39


Mind-game films, czyli niezły kinowy mindfuck T

o, jak widz odbiera film, stanowi chyba najważniejszy element kinematografii. Jest produkcja, dystrybucja, a na końcu są wrażenia, jakich dostarcza nam dzieło. I to właśnie owe wrażenia sprawiają, że film zaklasyfikujemy jako dobry albo jako zły. Pierwsze dwie wymienione fazy nie mają tak dużego wpływu na to, jaki film jest dla nas – dla widzów. Oczywiście, nazwisko reżysera, którego znamy i lubimy, już na starcie wpływa na naszą ocenę, gdyż nawet jeśli film będzie przeciętny, postaramy się znaleźć w nim plusy. Jednak mimo tych plusów, film nadal pozostanie tylko przeciętny. Mind-game films lub też – jak ja je lubię nazywać – filmy ryjące beret są o tyle specyficzne, że w tym najważniejszym aspekcie odbioru

40

filmu są niezwykle nieregularne. Tego typu obrazy potrafią nas zwodzić, mylić, naprowadzać na fałszywe tropy lub też wprowadzać w coraz to głębsze kręgi, a z każdym kolejnym nasza wiedza o świecie przedstawionym zmniejsza się, wprowadzając nas w zakłopotanie. Przy pierwszym kontakcie odbiór takiego filmu może nie być do końca pełny, pewne elementy pozostaną zamglone i wyjaśnią się dopiero przy kolejnych próbach obcowania z konkretnym dziełem. Może też być zupełnie odwrotnie i po kolejnych seansach zrodzi się jeszcze więcej pytań bez odpowiedzi. Nic dziwnego, że popularyzacja tego podgatunku przypada w erze odtwarzaczy DVD1. Możliwość 1

B. Szczekała, Eksperymenty i kompromisy: Mind-game films we współczesnym kinie amerykańskim, „Kwartalnik Filmowy” 2016, nr 93-94, s. 141.


Primer, 2004

powtórnego seansu sprawiała, że odbiorcy mogli zagłębiać się w te filmy coraz bardziej. Ponowne odtworzenia pozwalają dostrzec symptomy, wskazujące dużo wcześniej na to, co ma wydarzyć się na końcu. Taką sytuację można dostrzec na przykład w filmie Szósty Zmysł (The Sixth Sense, 1999). Cała zabawa z narracją nie kończy się po pierwszym obejrzeniu dzieła. Moim zdaniem jest to dopiero początek. Taki film niesamowicie do siebie przyciąga i nie pozwala odejść od ekranu, dopóki nie zgłębimy każdej z dostępnych ścieżek. Tego typu zabiegi niesamowicie wpływają na postrzeganie filmu. Oczywiście, możemy go obejrzeć i stwierdzić, że jest to zwykły film psychologiczny lub po prostu sensacja. Jednak to nie jedyne odpo-

wiedzi na pytanie jaki on był? Mind-game films nie zamykają nas na inne znaczenia – dzięki wielonarracyjności pozwalają dostrzegać inne historie. Przewodnik sprawia, że film staje się interaktywny, widz bierze w nim czynny udział. Odbiorca zostaje zaangażowany, staje się częścią świata przedstawionego, mimo bariery ekranu. Spora część mind-game films porusza temat podróży w czasie. Dzieła, które dotyczą cofania się w przeszłość lub też wybiegania w przyszłość, to według mnie te, które najbardziej wpływają na naszą percepcję i są jednocześnie najtrudniejsze w odbiorze. Z pewnością przykładem takiego filmu jest Wynalazek (Primer, 2004). Nie dość, że same podróże w czasie sprawiają widzowi trudność, to na

41


10 Cloverfield Lane, 2016

dodatek nawet bohaterowie, pozornie posiadający jakąś wiedzę, są przytłoczeni tym, co się wokół nich dzieje. Wynalazek opowiada historię dwóch znajomych, którzy w garażu, trochę na wzór założyciela Apple, chcą coś skonstruować. Sami nie wiedzą, co to do końca ma być. Znają się trochę na naukach ścisłych, co widać szczególnie na początku filmu, kiedy prześcigają się w wypowiadaniu coraz to bardziej skomplikowanych twierdzeń fizycznych oraz nazw pierwiastków chemicznych. Jak się później okazuje, dwójce przyjaciół udaje się skonstruować maszynę do podróży w czasie… Kino niedopowiedzeń, kino rozważań… Filmy, z pozoru Sci-Fi, tak naprawdę zmuszają nas do konkretnych przemyśleń na temat

42

pewnych barier i ich łamania. Myślę, że słowa Waldemara Frąca idealnie zobrazują to, o jakich dziełach mowa: „Idzie więc o dzieła filmowe, w których zdarzenia jak gdyby nie wydarzają się do końca, są i nie są zarazem, objawiając się jedynie w swej potencji, w możliwości swego istnienia […]”2. Patrząc na Wynalazek przez pryzmat tego zdania, możemy stwierdzić, że niektóre wydarzenia wcale mogły nie mieć miejsca. Cofamy się w czasie, wszystko wygląda tak samo, jednak choćby najmniejsze wpłynięcie na przeszłość, nawet nieświadome, może ją zmienić. Odniosłem wrażenie, że w pewnym momencie filmu świat przedstawiony zaczyna przeczyć sam sobie. Wpadamy w spiralę niedomówień, wszyst2

W. Frąc, Kino Możliwe, Kraków 2003, s. 58.


ko wydaje się obce. Wydarzenia przedstawione przez reżysera tracą swoje znaczenie na skutek anomalii związanych z cofaniem się w czasie. We wszelkich działaniach bohaterów brakuje przyczynowości, skutki pojawiają się bez określonych przyczyn. Widz zostaje wciągnięty w ten świat sprzeczności w taki sposób, aby już nie móc i nie chcieć się z niego wydostać. Istnieje wiele innych filmów o podobnej tematyce, prostszych w odbiorze, takich jak choćby Inerstellar (2014) czy Efekt Motyla (The Butterfly Efect, 2004). Są to tytuły dużo popularniejsze od Wynalazku, lecz mimo swojej komercyjności zachowują efekt tajemniczości.

Jeżeli przyjmiemy, że mind-game films definiują nie aspekty fabularne, nie konkretne zabiegi artystyczne, lecz efekt, jaki wywołują u widza, to kolejny typ filmów, który przytoczę, z pewnością wpisze się w tę kategorię. Mowa o dziełach, w których odbiorca jest zamykany razem z bohaterem w konkretnych przestrzeniach. Pierwszym filmem, który przychodzi mi do głowy i który zrobił na mnie bardzo duże wrażenie w momencie oglądania, to Pułapka (Hard Candy, 2005). Fabuła opowiada historię pewnej dziewczyny, która postanowiła dokonać samodzielnego linczu na domniemanym pedofilu. Cała akcja będzie

Hard Candy, 2005

43


toczyć się tylko w domu jednego z dwójki bohaterów i ta z pozoru prosta historia przerodzi się w dramatyczną opowieść o tym, kto jest oprawcą, a kto ofiarą. Widz razem z postaciami zostanie zamknięty w domu i razem z nimi będzie musiał decydować o tym, co jest prawdą, a co nie. Podobna sytuacja ma miejsce w Dogville (2003), gdzie współczujemy głównej bohaterce ze względu na okrucieństwa, jakie ją spotykają, jednak zakończenie tej historii (dziewczyna wydaje wyrok śmierci na mieszkańców tytułowej wioski) stawia nas w bardzo niekomfortowej sytuacji. Nie wszystkie dzieła utrzymane w tej konwencji będą za wszelką cenę chciały udowodnić widzom, jak bardzo wynaturzonymi istotami jesteśmy. Niektóre z nich, bardziej nastawione na jak największy zysk, będą potrafiły grać z nami w inny sposób, a pozytywny bohater mimo swoich wad pozostanie pozytywny. Przykładem takiego filmu jest z pewnością Cloverfield Lane 10 (10 Cloverfield Lane, 2016). Dzieło zdecydowanie nakierunkowane bardziej na komercyjny sukces niż na wartość artystyczną, ale mimo tego nastawienia produkcję uważam za całkiem udaną. Akcja toczy się w schronie, a cała sztuczka polega na tym, że nie wiemy, czy to miejsce jest w gruncie rzeczy schronieniem, czy więzieniem. Bohaterka musi dojść do prawdy. Towarzyszymy

44

jej w każdej minucie filmu i jej reakcje sprawiają, że czujemy się podobnie jak ona. Mind-game films to dla mnie przede wszystkim sposób oddziaływania na odbiorcę. Mimo tego, że w doborze filmów za punkt wyjścia przyjąłem pewne rozwiązania fabularne, to definiując filmy-zagadki powiedziałbym, że dużo ważniejsze jest to, co robią z widzem, niż to jakie są. Ich odbiór może być różny ze względu na różne czynniki: pierwszy i najbardziej podstawowy to ten, że wszyscy się różnimy. Każdy podchodzi do tego samego filmu z inną wiedzą, która może wpłynąć na ostateczny odbiór dzieła. Same rozwiązania narracyjne wpływają na to, że ta sama historia może być inna za każdym razem, gdy ją oglądamy. Do mind-game films trzeba wracać po kilka razy, a i to nie gwarantuje pełnego ich zrozumienia. Jednakże to właśnie stanowi magię tych filmów: bardzo często choćbyśmy bardzo chcieli je zrozumieć, nie uda się. Odkrywanie jednej tajemnicy zaprowadzi nas do drugiej, wpadniemy w błędne koło interpretacyjne, a dzieło na końcu i tak nas porzuci, pozostawiając bez żadnej racjonalnej odpowiedzi.

Mateusz Tkaczyk


Fak Maj Lajf – kiedy reporter pisze powieść „Ż

adna z postaci w tej książce nie jest prawdziwa. I żadne wydarzenie nie miało miejsca” – głosi okładka jednej z nie tak dawno wydanych książek. I już wiadomo, że będzie to powieść, którą czytelnicy albo pokochają, albo znienawidzą. „A jednak (...) pokazuje współczesność lepiej niż niejeden reportaż. Powstała ze strzępów informacji, niedopowiedzeń, plotek i miejskich mitów” – ten dopisek oraz tytuł przyciągający uwagę nie pozwalają przejść obok niej obojętnie. Okładka Fak Maj Lajf, debiutu powieściowego reportera Marcina Kąckiego – bo o tej książce mowa – powinna według mnie zawierać jeszcze jedną informację: jeśli ktoś świadomie nosi różowe okulary i nie chce ich zdejmować, niech nie czyta. W przeciwnym razie może boleć.

Powieść Kąckiego to, mówiąc w dużym skrócie, przedstawienie życia medialnego, politycznego i tabloidowego od kuchni. Autor szokuje i to szokuje celowo, a już od momentu poznania bohaterów czytelnik dobrze wie, że historia wzbudzi kontrowersje. Moje pierwsze wrażenie było takie, że Fak Maj Lajf będzie fabularną wersją Wyznań Hieny Piotra Mieśnika (recenzję mogliście przeczytać w jednym z ubiegłorocznych numerów Magnifier). Jak się później okazało, nie było ono mylne: tematyka tych dwóch książek w dużej mierze się pokrywa, ogólny sens także. Ale moim zdaniem Marcin Kącki poszedł o krok, jeśli nawet nie o dwa, dalej od Mieśnika i poprzez fikcyjną historię pokazał nie tylko problematykę pracy w redakcji tabloidu, ale także świat

45


politycznych stołków czy możliwości, jakie dają obecnie nowe media. Głównym ośrodkiem akcji jest redakcja poczytnego brukowca Tylko Życie: naczelny Lebioda, redaktorzy mniej i bardziej poważni oraz oczywiście bohaterowie ich artykułów, najczęściej jeszcze mniej poważnych od samych redaktorów. Dzięki Kąckiemu możemy poznać metody pracy w takim tabloidzie: dowiadujemy się na przykład jak daleko może zajść manipulacja informacją i jak zrobić ustawkę do zdjęcia paparazziemu tak, by później ta fotka była coś warta. Ale to nie koniec – autor pisze także o pociąganiu za sznurki w machinie polityki, ile głów w sumie poleci, kiedy zwolniona zosta-

46

je jedna ważna osoba oraz o tym, czy da się zorganizować ruch rewolucyjny przez Facebooka. Samych postaci w Fak Maj Lajf, zarówno tych pierwszoplanowych, jak i tych, których losy tylko chwilowo przecinają się z polityczno-medialnym światkiem, jest naprawdę wielu. Od zawodowego paparazzi o pseudonimie Papa, przez Młodego, stażystę w Tylko Życiu, Norę, która we wszystkie brudne sprawy wplątuje się dla pieniędzy, Monię, bez której Nora na pewno byłaby zmuszona do podwójnej mastektomii, Fifiego, który jest gejem, co w jego historii ma istotne znaczenie, Trzeźwego, będącego prawą ręką najważniejszych postaci politycznych, po Erica Wolnego ze


swoją świtą, czyli rewolucjonistę z przypadku i Złotego, który mści się w sposób litościwy, jeśli tak można w ogóle powiedzieć. Wymieniać można by jeszcze długo, ale jedno, co rzuca się w oczy po dobrnięciu do końca powieści, to myśl, że Kącki próbuje także chwycić czytelnika za serce, wplatając w tę pokręconą historię Bogu ducha winną dziewczynkę zupełnie spoza tych światów… Co z tego wyszło, możecie przekonać się sami. Przechodząc do mojej oceny Fak Maj Lajf – sprawa nie jest taka prosta, jak mogłoby się wydawać. Z jednej strony ta książka ma coś w sobie wartościowego, na pewno. Z drugiej strony jest według mnie trochę za bardzo perwersyjna, czasami trywialna, a momentami po prostu nudna. Po przeczytaniu pierwszych dwudziestu stron byłam niemal pewna, że nie będę czytać do końca. W książce Kąckiego nie znalazłam dla siebie niczego odkrywczego, ale trzeba przyznać, że po jakimś czasie fabuła jednak wciąga i te trzysta stron mija bardzo szybko. Sceny, jakie wyłaniają się z tej historii, są, owszem, oburzające, szokujące, niektóre nawet wywołują w czytelniku bardzo emocjonalną reakcję, ale i tak wydaje mi się, że rzeczy opisane w Fak Maj Lajf nikogo już nie dziwią. A przynajmniej nie aż tak bardzo, jak moim zdaniem chciałby tego autor, pisząc swoją powieść. O tym się słyszy, to się widzi, to się wie, jeżeli ma się chociaż minimal-

ne zainteresowanie współczesnym światem. Mnie książka nie porwała, choć przyznaję, że im bardziej się w nią zagłębiałam, tym lepiej mi się ją czytało. Mile zaskoczyło mnie zakończenie, którego oczywiście nie przytoczę, ale które uważam za bardzo trafne – konkluzja o zamkniętym kole i machinie, która nigdy nie przestanie pracować, została bardzo dobitnie i dobrze zobrazowana, za to ode mnie wielki plus. Czy poleciłabym komuś lekturę Fak Maj Lajf? Na pewno nie dla uprzyjemnienia sobie ciepłych majowych wieczorów w hamaku, ale sądzę, że ten dziwny powieściowy debiut Marcina Kąckiego jest – mimo swoich wad – wart przeczytania. Fak Maj Lajf może być o każdym z nas – częścią takiego społeczeństwa i świata jesteśmy, czy się to komuś podoba czy nie. Warto przeczytać, bo warto wiedzieć, co w naszej trawie piszczy.

Joanna Wrona

47


Interpretacje jak drożdże O

d Smolenia 50 dzieli mnie dziewięć minut samochodem według korporacji, która zajmuje się gromadzeniem i przechowywaniem danych. Nie wie jednak, że spędziłam tam jeden ze swoich pierwszych dni pracy. Co najwyżej mogła zarejestrować moją codzienną dwudziestominutową trasę z domu do szkoły, zbyt krótką, aby zrobić zadanie domowe. Drożdżownia jednocześnie jest bardzo blisko centrum, a z drugiej strony została przez nie odrzucona. Bieżanów wciąż nie ustalił swojej tożsamości, a może po prostu nie chce wpisywać się ani w nurt chłopski, ani miejski, a już na pewno nie związany z Żydami. Być może wciąż ją ustala, organizując swoją dziwną graniczną kulturę pomiędzy Dniami Bieżanowa, na których

48

przeżyłam swój debiut sceniczny, restauracją i pizzerią Magillo, która zaprasza zespół Weekend w ramach zabawy sylwestrowej, chociaż najmniej radości z przyjścia nowego roku doświadczą stali mieszkańcy restauracyjnego minizoo – człekokształtne, jelenie, kangury – podczas wystrzeliwanych z pobliskiego boiska fajerwerków, oraz Dwór Czeczów – bieżanowski dom kultury, który kojarzy mi się wyłącznie z porażką uczennicy szkoły muzycznej podczas koncertu dla kolegów z zaprzyjaźnionego Rohatyna. Zdecydowanie bardziej fascynuje mnie bieżanowski świat w dziecięcych wspomnieniach: moich z przedszkolnego ogrodu na Stępnia 1, mojej babci w przededniu wojny – uczennicy szkoły po-


49


wszechnej przy kościele, a podczas wojny w szkole na Sucharskiego, i Kornhausera, a właściwie w mieszance odtworzonej przez niego pamięci zbiorowej, osobistej i fantazji. Wspomnienia są bezpieczniejsze, zwłaszcza cudze. Możemy zastanawiać się, na ile Drożdżownia jest wydaniem autobiograficznym, a na ile wykorzystującym pamięć przodków, być może dziadka, również Jakuba. Nie jest możliwe, aby Jakub junior pamiętał moment sprowadzenia się Żydów na Bieżanów. Właściwie wiele wydarzeń może mieć charakter fikcjonalny, na przykład koncert fortepianowy w Synagodze Wielkiej. Takie sytuacje mają potencjał realności tylko obecnie, kiedy synagogi pełnią funkcje już nie rytualne i religijne, ale raczej muzealne i kulturalne. Drożdżownię można czytać na dwa sposoby. Pierwszym z nich byłoby czytanie literalne pojedynczych miniform poetyckich. Druga metoda polegałaby na czytaniu książki jako całości, w której można wtórnie nadać logiczne powiązania pomiędzy poszczególnymi rozdziałami, odnajdywać pogłosy danych utworów w innych, wiązać wątki intertekstualne nawiązujące do malarstwa awangardowego, prozy Schulza i dziedzictwa żydowskiego. Jednak wszystkie te ślady ułożone są gdzieś na pograniczu: awangarda na granicy sztuki i teorii, Schulz na granicy zawodowego pisarstwa, Żydzi w Polsce na gra-

50

nicy swoich i innych, pamięć na pograniczu osobistego doświadczenia i świadomości zbiorowej i w końcu forma zbioru na granicy poezji i prozy. Sama Drożdżownia jako tytuł zbioru może być symbolem pograniczności. W obydwu sposobach odczytaniach tekst jest atrakcyjny, chociaż w zupełnie innym wymiarze. Czytanie powierzchniowe ukazuje Kornhausera jako wprawnego impresjonistę, malarza, który rysuje nam dynamiczne obrazy. W tekście prawie zupełnie nie pojawiają się emocje zapisane wprost, możemy szukać ich śladów w klimacie sceny i jej opisie. Takie czytanie nazwałabym bardzo intymnym, czytaniem prywatnym. Drugi sposób czytania pokazuje autora jako aktywnego uczestnika kultury, który świetnie czuje się w zostawianiu czytelnikowi nawiązań, umożliwiajacych pełniejszą interpretację form. Jest to swego rodzaju gra z odbiorcą, który wpada do zajęczej nory i zaczyna kompulsywnie sprawdzać wszelkie ślady i sposoby rozumienia utworów. Czy to pomaga zrozumieć, czy uświadamia nieistnienie jedynej poprawnej interpretacji? Nie wyobrażam sobie Drożdżowni jako mozaiki, która ma tworzyć jakąś formalnie atrakcyjną i zaprojektowaną całość. Jeśli byłaby jednak obrazem, to wielokrotnie przemalowywanym, zamalowywanym, domalowywanym. Nie


akademickim, ale takim, w którym proces twórczy trwa zaledwie chwilę, nie jest planowany, w którym litery wyskakujące z klawiatury są jak siatka chwytająca motyle. Jeśli szukać innej metafory tekstu, to zdecydowanie najbliższy jest on kłączu, które rozwija się w różnych kierunkach, nieregularnie, poplątane. Część obrazów narysowanych przez Kornhausera jest bardziej rozwinięta, część się wielokrotnie powtarza, są też takie narysowane tylko raz. Autor nadaje utworom tytuły nawiązujące do dzieł awangardowych malarzy, czasem są to impresjoniści, czasem suprematyści. Wszyscy wpisują się w bardzo różne nurty, co pokazuje jak bardzo migotliwa może być awangarda i właściwie tworzy jej istotę – odrzucanie i wciąż, i wciąż reguł w sztuce. Formę Drożdżowni również możemy uznać za awangardową, konsekwentnie zaznaczającą współpracę różnych dziedzin sztuki: malarstwa, literatury, ale również doświadczeń osobistych. Możliwe jest, aby obraz przebywał w bezczasie, bezhistorii i poza kontekstem; wielka literatura potrzebuje kontekstu. Kornhauser eksperymentuje z krótkimi formami rozmywając tło, przetykając różne czasy, tworząc wieloosobowościowego narratora.

Skoro już wspomniałam o granicach, a raczej ich rozmywaniu, to warto zauważyć, jak często pojawiają się postaci nieludzkie, zwierzęta. Co prawda trudno nazwać ich równorzędnymi bohaterami, jednak autor stosuje zabiegi literackie, które uniemożliwiają często odkrycie, czy daną czynność wykonuje człowiek, czy zwierzę nie-ludzkie. Poezja potrzebuje czasu. W tym sensie zbiorowi bliżej byłoby do kategorii liryki, ponieważ każda przeczytana forma wymaga przynajmniej trzech oddechów przed odpowiedzią na pytanie, o czym jest. Krótkie zdania i białe plamy pomiędzy nimi nie mogą się obejść bez momentu na uzupełnienie niedopowiedzianego, a uzupełnienie w każdym kolejnym czytaniu jest inne. Interpretacje wyrastają jak tytułowe drożdże, jeśli tylko zapewnić im odpowiednie warunki.

Jakub Kornhauser, Drożdżownia, 2015

Magdalena Czech

51


52


53


54


STM PO

OD

UTA

AH OW

AN

N CZ

ISTY ERN

JACE

K

ER T O SM

55


A

rchitektura osiedla Centrum E jest próbą wpasowania nowohucian w rzeczywistość po transformacji ustrojowej: z jednej strony domykając pierwotny projekt zagospodarowania Nowej Huty, z drugiej zaś tworząc wariację na jego temat. Zabudowa jest funkcjonalna, podobnie jak inne realizacje w centrum dzielnicy. Nie przytłacza jednak modernistyczną bryłą, czy socrealistycznym ornamentem. Architekt, Romuald Loegler, prowadzi postmodernistyczną grę formą i przestrzenią. "Nowy człowiek", to już nie ten mieszkający w bloku szwedzkim. "Nowym człowiekiem" staje się człowiek kapitału, różnorodności, człowiek w ciągłej transformacji.

56


57


58


59


60


61


62


63


64


65


66


67


68


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.