Magnifier 4/2017

Page 1


Przyszły wakacje… P

rzed nami wakacje, a w związku z tym zastanawiamy się nad tym, co można podczas nich robić, a zwłaszcza kładziemy nacisk na to, by jednak wylogować się do życia. Dodatkowo patrzymy także w przyszłość za sprawą serialu Incorporated oraz zaglądamy do Białego Domu, by przy­ glądnąć się temu, co wyprawia Frank Underwood. Zaś jeśli szukacie czegoś dłuższego do poczytania, to mamy dla Was opowiadanie! Udanych wakacji! Klaudia Chwastek Redaktor Naczelna Magnifier

Redaktor Naczelna: Klaudia Chwastek Redakcja: Joanna Wrona, Tomasz Jakut, Grzegorz Stokłosa Współpraca: Anna Chomiak Korekta: Tomasz Jakut Skład: Klaudia Chwastek Okładka: Magdalena Chwastek Kontakt: redakcja@e­magnifier.pl www.e­magnifier.pl FACEBOOK: @czasopismomagnifier INSTAGRAM: @czasopismomagnifier TWITTER: @magnifier__ Poglądy wyrażone w artykułach są wyłącznie poglądami ich autorów i nie mogą być uznane za poglądy Redakcji Czasopisma Magnifier. Przedruki, kopiowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie jest dozwolone wyłącznie za uprzednią zgodą wydawcy. Wydawca: Klaudia Chwastek, Kraków

2


SPIS TREŚCI LUDZIE „Lato, gdy przyjdzie, co z nim czynić...” 6 Wyloguj się do życia 10 Zrób coś ze swoim życiem! 14 Tańczmy, szalejmy, bawmy się, przeżywajmy… 16

KULTURA Elitarność książki 20 Guy Ritchie w towarzystwie legendy 22 Patrząc w przyszłość 26 Brudna polityka w Białym Domu 30 Gruby 34

3




„Lato, gdy przyjdzie, co z nim czynić...” Marzą ci się Malediwy, ale w tym roku jesteś skazany na wakacje w mieście? Myślisz, że lato bez wyjazdu stanie się twoim największym koszmarem? Nie musi tak być! Jeśli jesteś przekonany, że wakacje w domu to nuda i nic więcej, to ten tekst pisałam z myślą właśnie o tobie. Oto kilka prostych pomysłów, jak urozmaicić sobie ten błogi, wolny czas zwłaszcza wtedy, gdy plany o dalekich wyjazdach muszą poczekać.

5


Daj się oczarować X muzie Nie wiesz, co ze sobą zrobić? Idź do kina! Teraz wreszcie jest czas na to, by być na bieżąco ze światowymi i polskimi premi­ erami. A tych w lipcu nie zabraknie! Każdy znajdzie coś dla siebie. Na miłośników polskich produkcji już od 7 lipca czeka Volta, czyli komedia krym­ inalna Juliusza Machulskiego w naprawdę dobrej obsadzie. W kategorii filmów akcji i sci­fi ten miesiąc przyniesie kilka nowości. Najgłośniejsze z nich to oczywiście Spider­Man: Home­ coming (premiera: 14.07) oraz Wojna o planetę małp (premiera: 28.07). Nie zabraknie również zagranicznych produkcji komediowych (Baby Driver, Alibi.com, Czym chata bogata), thriller­ ów (AtomicBlonde),animacji nie tylko dla dzieci(Rock Dog, Mała Wielka Stopa) a nawet czegoś dla miłośników zwierząt (dokument Kedi ­ sekretne życie kotów). Osobiście najbardziej wyczekuję kolejnego dzieła Christophera Nolana, czyli wojennej Dunkierki, gdzie jedną z głównych rólgra Tom Hardy (premiera: 21.07).

Jak widać, w lipcu naprawdę nie możemy narzekać na kinowy martwy sezon. Jeśli zaś chodzi o fundusze, pole­ cam posprawdzać małe, kameralne kina w waszej okolicy. Mając na myśli „kino” wcale nie musi chodzić o wielkie, za­ zwyczaj drogie sieci. Zorientujcie się w temacie – wolne wakacje to znakomita okazja, by w końcu iść do kina, a w tym miesiącu naprawdę warto i to nie raz! A gdyby tak…coś nowego? Jest coś, co zawsze chciałeś umieć? Coś, co zawsze chciałeś zrobić, ale zawsze coś, włącznie z ograniczeniem czasowym, st­ awało na przeszkodzie? A może coś, co skończyło się tzw. słomianym zapałem? To już wiesz, czego możesz spróbować w wakacje, zamiast siedzieć i narzekać na domową nudę. Obojętnie, czy masz na myśli jazdę na rolkach albo na desce, wykupienie karnetu na siłownię, basen, grę na gitarze, skok na bungee czy ze spadochronem, teraz właśnie jest czas, kiedy możesz to zrobić. Być może okaże się, że nie będzie to tylko letnia przy­ goda, ale nowe hobby, pasja, której oddasz się bez pojęcia na całe życie.

7


Podobnie jest z wyjściami do escape­ roomu, laser parku, domu strachów, prz­ etańczeniem całej nocy na klubowej imprezie, radykalną zmianą fryzury czy przemalowaniem ścian w pokoju – lato to czas, w którym możesz zrobić w końcu to, na co zawsze miałeś ochotę! Nie ograniczaj się, tylko próbuj, bo potem będziesz żałował zmarnowanych wakacji. Do pracy, rodacy! Wiem, że czas wolny po całym roku obowiązków szkolnych czy akademickich raczej niechętnie poświęcimy na kolejne zobowiązania, czyli na pójście do pracy. Z drugiej jednak strony, jeżeli nie mamy szczególnych planów na wakacje, to czy nie lepiej spędzić je pożytecznie niż się nudzić? W Internecie można znaleźć naprawdę sporo ogłoszeń z ofertami pracy zarówno dorywczej, typowo sezonowej (ulotki, zastępstwo w sklepie, gastronomia – nie, nie tylko McDon­ ald!), jak i takiej, z którą możemy się związać na stałe. Elastyczny grafik to już niemal musthave każdej takiej oferty, podobnie jak mile widziany status ucznia/studenta, więc jeśli nie masz nic

8

do roboty, możesz poszukać czegoś dla siebie. Wypłata piechotą nie chodzi, a pieniądze na dalszą część roku na pewno się przydadzą. Poza tym praca nie musi od razu kojarzyć się negatywnie. Trzeba włożyć trochę starań w poszukiwania, ale może znaleźć taką z fajnym, młodym zespołem i przyzwoitą stawką, do której będzie się chciało iść. Przyjemne i pożyteczne ­ czy to nie brzmi jak wakacje idealne? Lato, natura, aktywność ­ trzy raz tak! Wakacje to idealny czas, aby zażyć trochę ruchu na powietrzu albo po prostu pobyć na łonie natury. Rower, rolki, badmin­ ton, piknik w parku, wędrówka po pob­ liskim lesie… To wszystko kojarzy się właśnie z latem. Mało tego ­ obecna pora roku, jeśli jesień nie okaże się łaskawa, może być ostatnią w tym roku szansą na tego typu aktywność. Nie musi to być od razu niewiadomo jaki sport – zwykły spacer, a nawet lektura książki na ławce, i od razu człowiek czuje się lepiej. Oczy­ wiście trzeba pamiętać o odpowiedniej ochronie przed słońcem, nawadniać się


i nie przesadzać z wychodzeniem przy bardzo wyso­ kich temperaturach. Ruch to zdrowie, ale żeby tak było, należy zachować zdrowy rozsądek – zwłaszcza, kiedy pogoda latem naprawdę dopisze. Wakacje są, pogody brak W polskim klimacie często, mimo kalendarzowego lata, zdarzają się dni burzowe, deszczowe, a nawet takie z temperaturą poniżej dwudziestu stopni. To chyba właśnie wtedy wakacje w domu bolą najbardziej – zazdrościmy tym, którzy relaksują się właśnie w kra­ jach z wiecznie udaną pogodą, mnóstwem zabytków, atrakcji i przepięknych widoków. Nie ma co się za­ łamywać! Z takiej sytuacji również znajdzie się jakieś wyjście i to nawet prostsze, niż ci się wydaje. Za­ ległości serialowe, płytowe, książkowe na pewno się znajdą, zwłaszcza po okresie sesji i końca zajęć w szkole, na uczelni. Zakupy? Czemu nie! Warto za­ łapać się na letnie wyprzedaże czy początek nowej, jesienno­zimowej kolekcji. Jeśli nie zakupy, to może obiad albo kawa na mieście? Poza tym krzyżówki, puzzle, sudoku, planszówki, karty… Zła pogoda w wakacyjny dzień wcale nie musi oznaczać nudy! Wyjdź do ludzi W końcu masz czas, aby spotkać się ze znajomymi w innych okolicznościach niż w szkole czy na uczelni. Możesz też w końcu umówić się ze starymi kolegami i koleżankami, powspominać dawne czasy albo pop­ lotkować o wszystkim, co zdarzyło się od waszego os­ tatniego spotkania. Wakacje to świetny czas na różnorakie towarzyskie spotkania – twój kalendarz nigdy później nie będzie miał tyle wolnych terminów. Nie zmarnuj tego! Po prostu relaks Brzmi banalnie, ale to prawda – jeśli tylko masz taką możliwość, to w wakacje po prostu odpocznij. A do tego nie potrzeba wyjazdów na drugi koniec kontynentu. W końcu możesz się wyspać do późna, wziąć długą, relaksującą kąpiel, poleniuchować. Nie goni cię czas, nie gonią cię obowiązki. Odetchnij – przede wszystkim po to jest lato i czas wolny od nauki. Czasami mylimy to z nudą, tymczasem dzień nic ni­ erobienia też jest potrzebny. Nie jesteś przekonany? Spróbuj, a twój organizm podziękuje ci za chwilę wytchnienia, ty zaś podziękujesz wakacjom za chwile beztroskiego, wolnego czasu!

Joanna Wrona


Wyloguj się do życia Tym razem sądziłam, że nie uda mi się już nic napisać. Nie, wcale nie chodzi o to, że nie mam weny, brakuje mi pomysłów czy po prostu się skończyłam. To cud, że w ogóle odebrałam tego maila z dedlajnem do oddania felietonów. Pisanie jednak jest nadal tak samo mocno fascynujące jak życie. 10


Wyloguj się do życia Tym razem sądziłam, że nie uda mi się już nic napisać. Nie, wcale nie chodzi o to, że nie mam weny, brakuje mi pomysłów czy po prostu się skończyłam. To cud, że w ogóle odebrałam tego maila z dedlajnem do oddania felietonów. Pis­ anie jednak jest nadal tak samo mocno fascynujące jak życie. Kiedy ostatni raz byłeś offline? Tak, wiem, że czujesz się zaskoczony tym pytaniem ode mnie. Darujmy sobie te przekomarzanie na temat hipokryzji. Zdaję sobie sprawę z tego, ile czasu jako blogerka spędzam (spędzałam) w sieci. Na usprawiedliwienie mogę dodać, że w przypadku influencerów wiele rzeczy można zautomatyzować, zaplanować wcześniej – tak, że czytelnik nawet nie odczuje, że nie było nas w wirtualnym świecie. W moim przypadku bycie offline zweryfikowało życie. Dwójka dzieci, którym trzeba poświęcić maksimum swojej uwagi i tyle. Proste? Nawet bardzo, choć z pewnym fenomenem

nadal pozostaną matki, a raczej „madki” z forów dla tych od potomstwa. One jakoś zawsze znajdują czas na klikanie i „analizowanie” przypadków z życia matki wziętych. Wracając do mnie, wydaje mi się, że wylogowanie się z portali społecznościowych, odłożenie smartfona i zamknięcie klapy laptopa to naprawdę jedna z najlepszych rzeczy, które „zafundowały” mi córki. Pogadajmy na czacie Żyjemy w takich czasach, w których telefon, czy też komputer, stał się nieodłącznym elementem naszego życia. Pobudka? Tylko z budzika z telefonu. Zanim zdążysz solidnie się rozbudzić, już scrollujesz powiadomienia z fejsbuka. Za chwilę szybka kawa z designerskiego ek­ spresu lub zdrowe, zielone smoothie, tylko przedtem cykniesz fotkę (ewentual­ nie serię dla pewności) i opublikujesz na Instagramie, żeby każdy wiedział, jak miło zaczynasz poranek. W drodze pod poranny prysznic odpiszesz na mesen­ gerze na kilka wiadomości z wieczora,

11


a że nawet trzaśniesz sobie zajebiście sek­ sowne selfie „nude”, bo tak ładnie wyglądasz w tych nowych filtrach ze snapa, że grzech byłoby nie pochwalić się, jaka jesteś piękna bez makijażu, od chwili kiedy tylko otworzysz oczy i wstaniesz z łózka. Twoje życie to (nie) bajka Poranna toaleta z całą tą „technologią” za­ jęła ci nieco dłużej niż sądziłaś i teraz w popłochu ubierasz się w stylizację, którą starannie przygotowałaś wieczorem. Uff, zdążyłaś nałożyć czerwoną szminkę, całe szczęście od dawna robisz sobie rzęsy, także nikt się nie zorientuje, że nie masz dzisiaj tuszu i kreski na oku. Jeszcze szybka focia w windzie ze zbolałą minką i podpisem: „spóźniona”. Okej, publikujesz, dla pewności wrzucasz nie tylko na insta, ale również fejsa i twittera. Koszulka z Aliesxpress czy innego Wish okazała się strzałem w 10. Napis na twoim T­shircie mówi: „Bad hair today”, ale wszyscy wiemy, że to tania prowokacja. Ufor­ mowanie luzackiego koczka zajęło ci więcej czasu niż poranny jogging. W zaistniałej sytu­ acji postanawiasz wstąpić po latte na sojow­ ym do Starbacksunia, koniecznie z opcją na wynos i podpisaniem papierowego kubka imieniem: Majka. Rach, ciach, kolejna foteczka z poranka pojawiła się na twoim wallu. Poranne pogaduszki Udało ci się przybyć do korpo na czas. Co prawda w domu zrobiłaś sobie kawę ze swo­ jego białego ekspresu, ale nie zdążyłaś prze­ cież jej wypić. Czujesz się usprawiedliwiona i czym prędzej udajesz się do pracowniczej kuchni po kolejny kubek kawy (w pracy pijesz wyłącznie czarną bez cukru, od kiedy Ruda Jolka z księgowości zwróciła uwagę, że nieco zaokrągliłaś się na biodrach). Teraz obowiązkowa rundka po openspejsie w celu opowiedzenia, jak zaspałaś i omal nie zdążyłaś do pracy. Wciągasz zapach parującej kawy, rozsyłasz uśmiechy, zagadujesz do każdej napotkanej osoby i po półtora godzinie udaje ci się zasiąść przy służbowym kom­ puterze. Przed tobą obowiązkowy kwadransik na fejsie i będziesz mogła zabrać się za sprawdzenie maili służbowych…

12


Zdążyć na czas Czas w pracy ciągnie się nieubłaganie. W międzyczasie zdążyłaś wyskoczyć na lanczyk z koleżanką z grupy. Fotki relacjonujące wasz obiad wylądowały na insta. Potem strzeliłaś kilka zdjęć biureczka, że niby taka zawalona jesteś robotą. O 17 dodasz inne zdjęcie windy, tym razem z wielkim uśmiechem – jak opuszczasz miejsce pracy. Lubisz to, co robisz, ale niech inni wiedzą, że masz też jakieś życie poza pracą. W myślach układasz plan na resztę wieczoru: pilates, kilka zdjęć z brazylijskim in­ struktorem na matach. Prysznic i może jakieś zdjęcia z szatni fitnessklubu? Potem kilka zdjęć z książką i kotem na kolanach, w tle postawisz deser z nasionami chia i nowym bukietem kwi­ atów, który kupiłaś od jakiś staruszki w okolic­ ach Metra Politechnika. O, warto o tym wspomnieć w hasztagach pod zdjęciami, w końcu ludzie lubią takie ckliwe historie. Być off czy online? Wylogowanie się do życia nie jest wcale proste. To, co na nas czeka, nie jest tak ko­ lorowe jak wianki z kwiatków na snapchacie. Nie jest tak romantyczne, jak czarno­białe zdję­ cia po użycia filtru na Instagramie. Rozmawiając z kimś na żywo, nie zdobędziesz masy lajków, nikt ci nie poserduszkuje wpisu, być może nawet nikt na głos nie powie ci, że „wyglądasz ślicznie”. To, co zyskasz będąc off­ line, przytłacza. Ludzie nigdzie się nie śpieszą, tylko rozmawiają. Zakochani się całują i przytu­ lają zamiast robienia dziubków do aparatu na selfiesticku. Zaprzyjaźnione matki piją w końcu ciepłą kawę, mówią o wszystkim tylko nie o swoich dzieciach. Blogerzy oddychają pełną piersią i układają w głowie tekst, sącząc w spokoju ulubioną lemoniadę w ogródku w centrum. Rodziny są na pizzy i zachłannie oblizują palce po sosie czosnkowym. Nikt nie dba o idealną kompozycję jedzenia do zdjęcia, po prostu je to, co lubi i jak lubi. Nikt nie każe się uśmiechać do aparatu, nikt nie poprawia makijażu. W koło jest cicho, spokojnie, jedyne, co zagłusza idylle, to czarny kot, który swoją niecodzienną pozycją prowokuje cię do wyciąg­ nięcia telefonu i zrobienia zdjęcia…

Anna Chomiak nieidealnaanna.com

13


Zrób coś ze swoim życiem! W obecnym świecie nie masz prawa narzekać. Coś takiego, jak głośne przyznanie się do tego, że coś lub ktoś ci nie pasuje, jest surowo zakazane i nie istnieje. Swoista cenzura na mówienie o tym, że coś ci nie wyszło, jest ci źle, nudno, kiepsko czy jakoś tak nieswojo. Przykro mi, ale nie masz prawa mówić, że ci źle, bo tak naprawdę jeśli coś ci nie pasuje, to powinnaś coś z tym zrobić. Nie pozostaje nic innego, jak wziąć życie we własne ręce. Wszyscy jesteśmy kołczami życia Jeśli czujesz się gruba – schudnij, idź do dietetyka albo sama ułóż sobie dietę i zacznij biegać. No co, chcieć to móc! Nawet nie próbuj poskarżyć się na męża, bo, wiesz, stara, sama go sobie wybrałaś. Widziały gały, co brały, jak sobie pościel­ isz tak się wyśpisz i takie tam. Jak sobie faceta nie potrafisz wychować, to chociaż się do tego głośno nie przyznawaj i dzi­ ałaj, póki nie jest za późno. W przypadku dzieci może być nieco trudniej, bo w końcu sama je urodziłaś, ale, błagam cię, nie mów mi, że jesteś taka zmęczona. Nie rób z siebie Matki Polki Cierpiętnicy, okej? Od czego są żłobki, babcie opiekunki i takie tam? A że nie chce jeść, bije lub potrzebuje ciągle twojej uwagi? No to, kochana, od czego mamy psycho­ logów? Mówię ci, na wszystko naprawdę jest sposób, trzeba tylko trochę ruszyć głową, wstać z krzesła i działać. A na smutek? Na smutek też są sposoby.

14

Możesz zjeść coś słodkiego, ale to bez sensu, bo będziesz gruba i dojdzie kole­ jny problem. Możesz iść na zakupy (mi nowa para szpilek zawsze, ale to zawsze, pomaga), ale nie masz kasy na takie sza­ leństwa? A, to musisz koniecznie zmienić pracę. Najlepiej kuć żelazo, póki gorące. Idź, pisz wymówienie i składaj CV. To cię zmotywuje do wyjścia z własnej strefy komfortu i ruszenia z miejsca. A o tym twoim smutku ciągle zapominam. Na smutek możesz spróbować sportu (pod­ czas wysiłku wytwarzają się endorfiny) lub zacznij medytować (dostrzeżesz inną perspektywę), zaadoptuj psa (w końcu pies to najlepszy przyjaciel człowieka), a ostatecznie, gdyby nic nie pomagało, zawsze możesz iść do psychiatry po jakieś pigułki „szczęścia” i załatwione. Grunt to działać, ciągle być w ruchu i coś robić z własnym życiem, żeby nie zwari­ ować.


Nie jestem ambitna, nie mam fit ciała i miewam doły Ale tak naprawdę nie wstydzę się tego i dobrze mi z tym. Miewam takie mo­ menty, kiedy wyję z bezradności, tłukę talerze z powodu złości, walę „kurwami” na prawo i lewo lub po prostu skaczę z radości. Żyję, czuję, przeżywam. Nie znieczulam się psychotropami, nie zale­ wam smutków alkoholem, co najwyżej dosładzam je czekoladą… Nie szukam na siłę rozwiązań, pozwalam sobie na smutek, żal, złość, rozczarowanie i wcale nie uważam, że moje życie jest złe. Nie jestem cały czas na optymistycznym haju. Moje różowe okulary dawno temu spadły i potłukły się na dupie pewnego gnojka, który złamał mi serce. Odchorowywałam to dobrych kilka ty­ godni, leżąc w łóżku z chusteczkami higi­ enicznymi, trochę już zniszczonym egzemplarzem ukochanych Wichrowych wzgórz i miską maminego rosołu. Ale właśnie te „doły” pozwalają mi cieszyć się tym, co mam. Może i warto wychodzić ze swojej strefy komfortu, ale mam wrażenie, że robienie czegoś pod dyk­ tando innych nigdy nie zrobi nam dobrze. Zawsze warto próbować nowych rozwiązań, ale czasem możliwość „wygadania się” lub wypowiedzenia na głos publicznie, co nas gryzie, czyni większe cuda niż sesja u najlepszego psy­ choterapeuty w mieście.

Nieidealnie idealne życie Proste, zwyczajne życie może być cudowne. Możesz odkrywać codzienną inspirację w rzeczach, które lubisz. Two­ je nawyki, małe rytuały są twoje i masz prawo je celebrować. Mody przemijają, kołcze pozostają i z każdym kolejnym rokiem próbują coraz mocniej ingerować w nasze wybory. Nie jestem sceptyczką, uwielbiam poznawać nowe rozwiązania i dostrzegać inne perspektywy, ale wkur­ wia mnie maksymalnie fakt, że w dzis­ iejszych czasach nie ma miejsca na to, co w życiu złe, jednak nieuchronne. To, że nie żalę się codziennie na moje życie, nie oznacza, że jestem w stu procentach z niego zadowolona. Jasne, że mówię o tym, jak jest naprawdę, ale tylko tym, którzy lubią mnie słuchać… Na wszys­ tkich innych szkoda mi czasu, energii i języka. Ubolewam nad tym, że dyskus­ je, które obierają niestandardowe tory, zostają ucinane jeszcze w zarodku. Bul­ wersuje mnie fakt, że bycie sobą to często wysoka cena okupiona wykluczeniem społecznym czy na­ jzwyklejszym w świecie ignorowaniem. Nie chcę życia, w którym udaje się, że smutek to coś złego, rozczarowanie to coś, co mija błyskawicznie, a żal to coś, na co nie warto tracić czasu. Anna Chomiak nieidealnaanna.com

15


Tańczmy, szalejmy, bawmy się, przeżywajmy… …pytanie tylko gdzie

K

raków jest bez wątpienia

miastem pełnym kultury, różnych wydarzeń, czy to oficjalnych, czy tych mniej. Dzieje się tego dużo, można by rzec, że aż za dużo. Maj był miesiącem, w którym było wręcz zatrzęsienie różnych festiwali, w tym takich, które mają już wyrobioną markę i są skierowane raczej do ogółu niż do wąskiej grupy ludzi. Nadeszły ciepłe dni, więc różnych imprez kulturalnych będzie coraz więcej. Jednak wraz z namnażaniem się ich, po­ jawia się też pewien problem i to nie tyle dla organizatorów, co dla Iksińskiego. Jaki? Co wybrać?! Organizowanych jest coraz więcej różnych eventów, które są ciekawe, in­ teresujące, skierowane do szerokiej pub­ liki. Niestety, mam wrażenie, że coraz

więcej różnego typu wydarzeń nachodzi na siebie. I to już nie takich małych, ale całkiem sporych festiwali. Jedno z dru­ gim się nakłada i pozostaje pytanie, co wybrać. W moim przypadku zdarzyło się to już parę razy, a, co za tym idzie, z czegoś trzeba było zrezygnować. Terminy festiwali są podawane z dużym wyprzedzeniem. To nie jest wielki problem ustalić mniejsze wydar­ zenia z pewnego rodzaju przesunięciem, chociażby godzinowym. Bo logicznym jest, że te nieco mniejsze wydarzenia nie przyciągną tłumów, gdy w pobliżu jest świetny event wręcz na masową skalę. Rozumiem, że czasami trzeba dograć artystę, że wynajęcie budynku, sali, przestrzeni… Jednak odnoszę wrażenie, że niektóre wydarzenia kulturalne są bardzo chaotycznie organizowane. Oczy­ wiście, że w tym wszystkim liczy się pieniądz. On musi się zgadzać, a jaką nie


mielibyśmy mieć twórczość, event jest mimo wszystko produktem, który należy sprzedać. Jednak widz, który płaci, też czegoś oczekuje. To on jest tym, któremu ten produkt trzeba sprzedać, bardzo często aż w za wysokiej cenie. Przykłady? Można mnożyć… chociażby ten ostatni z koncertem Guns’n’Roses, gdzie organ­ izator chciał jak najwięcej zarobić, a widz chciał coś jednak widzieć. Jak wyszło? Można się domyśli. To nakładanie się na siebie róż­ nych wydarzeń z jednej strony jest wymuszone ­ mamy w końcu ogran­ iczony czas. Niemniej czasami wystarczy odrobina myślenia w jakiejś pomniejszej instytucji kultury, która organizuje coś dużo mniejszego niż koncert czy festiwal na parę tysięcy osób, a mimo to może zainteresować większą publikę. Nie wspomnę już o tym, że zdarza się i tak, że organizator dużego festiwalu tak poukłada wydarzenia, że wszystko na

siebie będzie nachodzić, a aby wziąć w czymś udział, będzie jeszcze trzeba przebrnąć przez pół miasta. Te problemy techniczno­kultural­ ne mogą wydać się błahe, jednak dla tych, którzy chcą uczestniczyć w oferow­ anym im życiu kulturalnym, są nie do przeskoczenia. Nie da się znaleźć w dwóch, a czasem i trzech miejscach naraz. Trzeba dokonywać wyboru ­ co nas bardziej interesuje, co jest dla nas is­ totniejsze. Mimo takiego dużego postępu, dostępu do różnorakich inform­ acji, możliwości, które mogą wykorzystać instytucje kultury, to nie jest dobrze, mogłoby być dużo lepiej. Czasem można by ciut zmienić termin, innym razem zrobić z tego relację video… O czym, mimo możliwości, nie każdy myśli.

Delanowska




Elitarność książki

O

statnimi czasy przeczytałam

takie stwierdzenie, że książka jest czymś elitarnym w porównaniu do na przykład kina. Ba! Nie chodzi już nawet o jej za­ wartość! Co jakiś czas różne media grzmią, że coraz mniej Polaków czyta książki. Pokazują statystyki, załamują się nad stanem wiedzy i brakiem kontaktu z kul­ turą. I jest w tym trochę racji. Z drugiej jednak strony, co przeciętny Kowalski miałby czytać, skoro nie jest obeznany w literaturze, nie wie kogo czytać, ani tym bardziej, co mogłoby go zaciekawić. Zaś na półce bestsellerów Chodakowska i YouTuberzy. Nawet na targach książki, na jednym z wydawniczych stanowisk mogliśmy znaleźć tylko książki samych celebrytów, gwiazd Internetu i biografie YouTuberów, którzy mają raptem kilkanaście wiosen za sobą, ale mają też już biografię. Owszem, to się sprzeda w grupie wiekowej 13­15, może ciut więcej. Czy zostanie przeczytane? Może,

gdy będzie to dla nich „idol” albo miłość życia. Książkę bardzo łatwo dzisiaj wydać, wystarczy mieć znane nazwisko albo, jeśli nie, to próbować wydać ją samemu. Co prawda trzeba mieć wtedy hajs, ale jak ktoś prowadzi już jakiegoś blogaska, pub­ likuje coś w sieci i powiedzmy, że zna go parę osób, można pokusić się o akcję crowdfundingową. Hajs się sam zna­ jdzie… przynajmniej w teorii, bo gdy przeglądamy tego typu akcje, okazuje się, że raczej tego typu rzeczy się nie wspiera tylko po to, by połechtać czyjeś ego. Książkowy rynek stracił na swojej elitarności. Wydaje się tego tyle, że księgarnie nie mają gdzie tego pomieścić. Na dodatek kosztuje to kupę kasy, a przyjemności czasem z tego żadnej, bo niekiedy, czytając coś, ma się wielką ochotę to spalić, bo zero w tym wartości. Jednak książka, pomijając jej za­ wartość, cały czas jest czymś elitarnym, o czym rzeczywiście trochę się zapomina. Mianowicie, na przeczytanie książki trzeba mieć CZAS. I to całkiem sporo czasu. To nie film, który zajmie nam maksymalnie do trzech godzin, to nie


kolejny odcinek serialu, który obejrzymy jednym okiem, a drugim będziemy robić coś innego. Na książkę, jej przeczytanie i przemyślenie jej, trzeba mieć czas. Szczęśliwi ci, którzy przeszli kurs szyb­ kiego czytania, mogą pochłaniać więcej, ale nie każdy nabył ten dar. Można by sądzić, że książkę można poczytać w tramwaju, autobusie, metrze… jednak czasem nie jest to odpowiednie miejsce, nie każdy jest też w stanie tego dokonać. Do czytania ro­ mansideł, czegoś błahego, podróż między punktem A a punktem B może i się nada, jednakże wartościowa lektura niekoniecznie będzie odpowiednia. To jest właśnie ta różnica między książką, a innymi formami kultury. Weźmy pod uwagę, ile przeciętny Kowal­ ski ma teraz czasu. Wszyscy jesteśmy zabiegani, pracujący, niekoniecznie po osiem godzin na dobę. Mający czasem na wychowaniu dzieci, zajęcie się innymi sprawami. Jak mamy czytać, gdy nie mamy kiedy tego robić? Owszem, można wziąć pięćsetstronicową książkę i czytać ją szmat czasu, jednak czy to będzie

przyjemne doświadczenie, gdy w mo­ mencie zakończenia nie będziemy pam­ iętać początku. Nie wydaje się to słuszne ani tym bardziej przyjemne. Owszem, mamy już inne możli­ wości, jak chociażby audiobooki, jednak drukowana książka to pewna magia, pewnego rodzaju doświadczenie, a nawet przeżycie. Poczucie zapachu stron, zdanie sobie sprawy z tego, że ta książka mogła już przejść przez wiele rąk, że ma historię. Nie zmusimy Polaków do czytania, jeśli do wyboru mają chwilę oddechu i czytanie. Nie zmusimy ich do tego, by czytali, gdy nie mają na to czasu. To jest straszne. Jednak książka to mimo wszystko pewnego rodzaju doświad­ czenie, nad którym warto się pochylić i raz na jakiś czas sięgnąć po nie, zatracić się. Nawet gdybyśmy mieli zarwać noc.

Delanowska


Guy Ritchie w towarzystwie legendy Dwa lata po komedii Kryptonim: U.N.C.L.E. na duży ekran powrócił Guy Ritchie. Powrócił i to w nie byle jakim stylu, bo z filmem o legendarnym królu Arturze i jego – jeszcze bardziej legendarnym – mieczu (Król Artur: Legenda miecza, polska premiera: 16.06). Reżyser, kojarzony między innymi z dwiema częściami Sherlocka Holmesa czy Porachunkami, zmierzył się z próbą nowego spojrzenia na, starą już przecież, dobrze wszystkim znaną, historię. Jak moim zdaniem mu poszło?

22


Po pierwsze: swoboda To, co praktycznie od początku filmu rzuca się w oczy, to swobodne podejście do tradycyjnej arturiańskiej legendy. Oczywiście faktologicznie, o ile możemy w ogóle tak mówić w przypadku historii mitycznej, wszystko zgadza się z pierwot­ ną wersją: jest Artur (Charlie Hunnam) ze swoją świtą, jego ojciec Uther (Eric Bana), tajemniczy miecz Excalibur i ro­ dowy zamek. Jednak Guy Ritchie, mając do tego reżyserskie prawo, część wydar­ zeń oraz bohaterów zmienia, pomija lub umniejsza ich znaczenie, tym samym podkreślając inne. Naświetla wybrane przez siebie wątki, nie zawsze dokładnie zgodne z tym, co do tej pory kojarzyło się nam z legendą Króla Artura. Król Artur: Legenda miecza jest luźną, swobodną i przede wszystkim autorską, a przy tym – moim zdaniem – bardzo udaną, inter­ pretacją przygód legendarnego władcy. Nie czuć klimatu dostojnego, poważnego średniowiecza, wzniosłej nutki tajem­ nicy. Ritchie uwspółcześnił trochę tę his­ torię, dzięki czemu widz czuje się jak na dobrej komedii kryminalnej. Przez to fabuła stała się lekka, bardzo zjadliwa

nawet dla tych, którzy nie gustują w klimatach pokrewnych legendzie Ex­ calibura. Po drugie: klasyczne trio Najnowsze dzieło Ritchiego zdaje się zawierać w sobie wszystkie trzy ele­ menty, które są charakterystyczne dla tego typu historii i które zapewniają im sukces: zdradę (w tym wypadku zdradzę w rodzie), wątek miłosny oraz walkę do­ bra ze złem. Wątek zdrady dotyczy rodzinnych zazdrości i waśni w czasach, kiedy królem był ojciec Artura, Uther. Jego brat, Vortigern (Jude Law), po nieudanej próbie pozbycia się władcy podstępem i sprzymierzeniem z wro­ giem, osobiście zabija matkę Artura, a także samego Uthera, przejmując tym samym tron. Historia miłosna to histor­ ia, która niby jest, ale jakby jej nie było. Chodzi o więź między Arturem, a Ma­ giem w spódnicy (Astrid Bèrges­Fris­ bey). Uczucie gdzieś tam jest, coś iskrzy, ale kwestia nie zostaje, według mnie niesłusznie, pociągnięta dalej. Widza może bawić niedojrzały, typowo młodzieńczy podryw Artura, możemy

23


być rozczarowani chłodną, kalkulacyjną postawą kobiety wobec tych zalotów, ale co by nie mówić, coś tę dwójkę do siebie ciągnie –oczywiście na wzór legendarne­ go Artura i jego późniejszej żony Gine­ wry. Niestety wątek uczuciowy Artura i Maga gaśnie równie szybko, jak ona gasi jego uczuciowe zapędy. A szkoda, bo pozostawia to pewien niedosyt i według mnie zakończenie przygód chłopaka, który okazał się być królem, wydaje się niepełne. No i ostatni element trio, czyli wątek walki dobra ze złem. To oczywiście walka Artura i jego świty (dobro) ze swoim wujkiem oraz jego armią (zło) o władzę, pomstę rodziców, sprawiedli­ wość. Kto wyszedł zwycięsko, możecie się domyślić, jednak na wypadek, gdyby ktoś z was nie znał losów mitycznego Króla Artura, nic więcej nie zdradzę. Po trzecie: Hunnam. Charlie Hunnam. Pisząc o filmie Król Artur: Legenda miecza, nie mogę nie wspomnieć o akt­ orze grającym głównego bohatera. Wyso­ ki, postawny, brodaty i trochę nieogarnięty blondyn, czyli taki Charlie Hunnam, jakiego mogliśmy zobaczyć

w roli Artura, idealnie wpasował się w reżyserski pomysł Ritchiego na tę his­ torię. Gra z angielskim humorem i puszczaniem oka do widza wbrew po­ zorom nie jest łatwa, a w tym filmie wypadła znakomicie. Mało tego ­ siedząc w kinowym fotelu, miałam wrażenie, iż sam Hunnam, wcielając się w postać Króla Artura, świetnie się bawił. Dzięki temu komediowy odcień tej historii na ekranie wypadł równie szczerze,co śmiech widzów na sali. Poza tym, patrząc kobiecym okiem, należy docenić również walory aparycji aktora ­ nie można pow­ iedzieć, żeby się to nieprzyjemnie oglądało. To wszystko nie jest tylko moją subiektywną oceną. Warto dodać, że na portalu Filmweb za tę grę aktorską Charlie Hunnam do tej pory otrzymał blisko 9 na 10 punktów z prawie 500 ocen użytkowników! Choć nie dostrzegłam w tej produkcji jakiś szczególnie słabych ról,według mnie to właśnie Charlie Hunnam i jego wcielenie Króla Artura robią całą „robotę”. Po czwarte: efekty wow I na koniec wisienka na filmowym torcie, czyli wszystkie efekty i ciekawe


eksperymenty, jakie możemy zobaczyć w najnowszej produkcji Guya Ritchiego. A naprawdę jest na co popatrzeć! Za­ bawy z chronologią fabuły, z tempem, z montażem… Retrospektywne opow­ ieści, przyspieszone tempo dorastania i wrażenie, że przyglądamy się grze kom­ puterowej albo dobremu teledyskowi. Wśród wcześniej wymienianych wątków, pojawia się również wątek psycholo­ giczny, przemiany i dojrzewania tytułowej postaci, mierzenia się z lękami i słabościami. Myślę, że jest to pewien wyróżnik w tej kategorii filmowej.Na głośnebrawa zasługuje również muzyka, która idealnie wpasowuje się w klimat i można powiedzieć, że z uzupełnienia, staje się nawet jednym z kluczowych ele­ mentów fabuły. Plusem są również starannie dopracowane sceny bitew, pokazane w trochę inny niż tradycyjny sposób, eksponujące potęgę Excalibura. Czasami ich wadą jest zbyt duży chaos, przemieszanie ujęć, które wywołuje poczucie, że już naprawdę nie wiadomo, co się dzieje na ekranie. Niemniej jednak te sceny i tak są wyjątkowe oraz, jak na sceny średniowiecznych bitew, niepowtarzalne. Wszystkie te zabiegi

pokazują, że choć film dotyczy przygód sprzed wieków, jest zrobiony w sposób nowoczesny; jest przystosowany do oczekiwań dzisiejszego widza. No i oczy­ wiście dają one kilkakrotnie efekt wow. Jeśli chodzi stricte o tzw. efekty spec­ jalne, nie są one na światowym poziomie i nie stanowią zbyt mocnej strony tego filmu. Jednak przy tak dużej liczbie plusów jestem to w stanie wybaczyć i wy też będziecie, gdy tylko obejrzycie ten film! Król Artur: Legenda miecza to moim zdaniem film, który, choć nie jest nieskazitelny, na pewno wart jest obejrzenia. Humorystyczne, współczesne, niekonwencjonalne, a nawet trochę eksperymentalne pode­ jście reżysera do legendarnej postaci to nie jest pierwsza lepsza produkcja. Czy jest to historia, wobec której nie można przejść obojętnie? Chyba nie aż tak. Ale na pewno jest to historia, przy której można spędzić fajnie czas, pośmiać się i poznać kawał dobrze wymyślonej i jeszcze lepiej zrobionej przygody Króla Artura.

Joanna Wrona


Patrząc w przyszłość S

eriale – to one w ostatnim czasie

wiodą prym. Są bardziej wciągające i pomysłowe. Ich fabuła nie musi zamknąć się w 120 minutach, a wielowątkowość można w zupełnie inny sposób rozegrać. To seriale są mis­ trzowskie (przynajmniej w ostatnim cza­ sie), przyciągają tłumy widzów… i najczęściej są piracone. Jednakże za sprawą tego, co nas otacza – natychmiastowości, świata mediów społecznościowych, jak i innych elementów – nasz odbiór seriali także się zmienił. Za sprawą chociażby samego YouTube'a, który przyzwyczaił już nas raczej do krótszych form, oglądnięcie ponad czterdziestominutowego odcinka może być problemem, bo czasami, gdyby się uprzeć, dałoby się wszystko zmieścić w dwudziestu minutach. Chcemy coraz częściej czegoś, co nas wbije w fotel i nie potrwa dłużej niż 20­30 minut, będzie nas trzymało ciągle w napięciu, a dod­ atkowo nie będzie nas skłaniać do tego, by przewinąć do przodu (w końcu teraz i takie mamy możliwości). Dodatkowo

26

zaś bardzo często oglądamy serial całoś­ ciowo, całym sezonem, nawet jeśli mielibyśmy siedzieć przed ekranem dobrych kilka godzin. Ten sposób kon­ struowania seriali się zmienił, nasz odbiór także, jednak nie wszyscy podąża­ ją za trendami – przynajmniej tak można sądzić ze specyfiki budowania serialu. Ostatnimi czasy sięgnęłam po serial Incorporated z 2016 roku w reżyserii Bena Affleca. O czym miał być? O kor­ poracjach przyszłości. O tym, jak ludzie w nich funkcjonują, a, w efekcie czego, się buntują – przynajmniej jeden z nich. Zapowiadało się coś ciekawego, w końcu „praca w korpo” i te sprawy. Jedna wielka machina z mnóstwem małych try­ bików, więc spojrzenie w przyszłość mo­ gło okazać się ciekawe… Za produkcjami science­fiction niez­ byt przepadam, jednak oglądnęłam z ciekawości, jak twórcy wyobrażają sobie rok 2074. W końcu to, można by rzec, nastąpi niebawem, czas w końcu wydaje nam się, że biegnie ekspresowo. Dodatkowo kolejnym elementem, który zwrócił moją uwagę, był postęp techno­ logiczny, który w końcu jest ogromny, a który mógł być ciekawym elementem


serialu. I owszem, jest on gdzieś widoczny, jednak nie na tyle, by zdomin­ ować serial. W wielkim skrócie: nastąpiła pewnego rodzaju katastrofa klimatyczna, która podzieliła społeczeństwo na część bogatą i biedną. Jak łatwo się domyślić, ci bogaci mają co jeść, biedota ledwo wiąże koniec z końcem. Sięgnięcie do pewnego rodzaju koncepcji – panów i niewolników – powiedzmy, że nawet wyszło. Te granice są widoczne bardzo wyraźnie, zwłaszcza, że twórcy pokusili się nawet o wyraźne rozróżnienie tego w kwestii chociażby samego oświetlenia i kolorystyki. Tam, gdzie mamy boga­ tych, jest wręcz sterylne, w chłodnych barwach, zaś gdy spojrzymy na biedotę, wszystko wydaje się wręcz brudne. Podział na Green i Red Zone się udał i jest zaznaczony wyraźnie. Dodatkowo w ramach Green Zone mamy tak jakby dwie odrębne jednostki, Inazagi i SPIGA, które walczą ze sobą, toczą, można by rzec, wojnę, jednakże, dla mnie ta gran­ ica i to, o co między frakcjami chodzi, nie było wyraźnie zaznaczona. Głównym bohaterem jest Ben, przyna­ jmniej tak nazywa się w świecie boga­

tych. Ma żonę, dąży do awansu… ma jednak tajemnicę. Jest ona rozwikływana na przestrzeni kolejnych odcinków. Cały serial w ogóle, mam wrażenie, bardzo wolno się rozkręca. Mi zajęło dość sporo czasu, by zrozumieć, o co tak naprawdę w nim chodzi. Podział na te „dwa światy”, rozciągniecie fabuły, nieco dzi­ wna konstrukcja, spowodowały, że nie oglądało się tego łatwo, co więcej, nie oglądało się tego szybko, a na dodatek nie byłam w stanie obejrzeć więcej niż jednego odcinka naraz. Dodatkowo gdzieś chęć zrobienia jednego poboczne­ go wątku w jednym odcinku scenar­ zystom nie wyszła, bo w gruncie rzeczy nie miało to znaczenia dla fabuły. Ben, o którym niewiele wiemy, wydaje się bardzo dziwny. Te motywy, które nim kierują, nie są do końca jasne. Za pomocą retrospekcji (które momentami więcej mieszają niż wyjaśniają) staramy się poznać jego historię, jednak miałam momentami dziwne wrażenie, że to jed­ nak dwa odrębne byty niż jedna postać. Rozumiem, że taki był zamysł serialu. Ta część korporacyjna została bardzo ciekawie ukazana – od kwestii ubioru i nakreślenia pewnej jednolitości,

27


stworzenia wręcz robotów, zamiast prac­ ujących ludzi, po kwestie awansu. Jed­ nak postać Bena, w którego wcielił się Sean Teale, nie została na tyle przez niego stworzona, by dało się ją polubić bądź nie. Dla mnie był za mało wyrazisty. Wydaje mi się, że popełniono wiele błędów w realizacji tego serialu. Zwłaszcza, że jest cała masa świetnych seriali i jest się na czym wzorować. Owszem, może i miał to być serial, który miał być pewnego rodzaju ostrzeżeniem dla społeczeństwa – „uważajcie, tak będzie wyglądać świat już za pięćdziesiąt lat” – jednak czy aby na pewno? Technologiczne spojrzenie w przyszłość spowodowało, że zdecy­ dowałam się obejrzeć Incorporated. Owszem, to, jak świat może wyglądać za nieco ponad pięćdziesiąt lat, może niek­ tórych szokować. Z pewnością z jednej strony twórcy bardzo poszaleli. Głównym elementem, wokół którego nieco toczy się serial, jest Eveclear – urządzenie przypominające encefalograf, oczywiście w nieco lepszej formie wizualnej. Ma służyć do wizualizowania myśli człow­ ieka, a tym samym wyciągać z niego prawdę. Muszę przyznać, że byłby to jeden z ciekawszych wątków, gdyby tylko

został bardziej rozbudowany. Został on potraktowany po macoszemu, a, co za tym idzie, do końca nawet nie wiemy, jak działa. Zostało jedynie powiedziane, że będzie wykorzystywane w kontrwy­ wiadzie. Mimo że miało być to główne urządzenie, o które cały czas toczy się bój, jakoś nie zostało na tyle ukazane, by się nim zbytnio przejąć. Dodatkowo Ben, za pomocą innego urządzenia, był w stanie wyczyścić wspomnienia. Owszem, stało się, niby powiedziane było dlaczego, ale czy jak na taki element, który zaistniał w serialu, nie powinien być on lepiej pokazany widzowi? Tutaj pojawia się właśnie problem. Bo niby mamy samochody, do których wsi­ adamy i one już wiedzą, gdzie mają jechać. Możemy sobie sprawdzić stan naszego organizmu czy to, czy kobieta jest w ciąży, za pomocą dotknięcia palcem lustra (zapewne z wbudowaną jakąś czujką), możemy się leczyć wręcz za pomocą niewielkiej ampułeczki, którą wylejemy na wnętrzności, a ona już nam wszystko połata ładnie w środku. Możemy także zaprojektować to, jak ma wyglądać nasze dziecko i oczywiście mi­ ałaby je urodzić surogatka, by wykluczyć wszelkie niedoskonałości rodziców. Niby


wszystko w porządku, jednak jeśli za­ stanowimy się logicznie, to perspektywa pięćdziesięciu lat, choć teoretycznie dla technologii to niewiele – bo wszystko za­ leży od naszej pomysłowości i tego co nam się zamarzy – teoretycznie będziemy w stanie zrobić, tak barierą mimo wszystko jest człowiek. To od niego będzie zależało to, co się przyjmie, a co nie. To on będzie upowszechniać nowe technologie, jakkolwiek super by one nie były. Owszem, znajdą się miłośnicy, którzy będą szaleć za techno­ logicznymi nowościami, jednak nie każdy będzie na tym bazował. Wystarczy przypomnieć sobie o Google Glass – mi­ ały zawojować świat i co? Nie wspomnę już o kwestiach medycz­ nych. Zgadza się, to, jaki postęp medycyna poczyniła w ostatnich latach, robi wrażenie, ale czy pięćdziesiąt lat to wystarczający czas, by miało się dokonać to, co przedstawiono w Incorporated? Mało prawdopodobne. Może w kwestii wykluczenia wszelkich wad genetycznych i stworzenia wręcz idealnego dziecka – w końcu jakimś stopniu już do tego dochodzi. Ale „cerowanie” człowieka za pomocą jednej ampułeczki?

Twórcy nieco się przeliczyli, popełnili sporo błędów konstrukcyjnych… Ja wręcz już zmuszałam się do tego, by całość dokończyć. Nie zainteresowały mnie wątki, które były chaotyczne, bo­ haterowie pozostawali dla mnie obojętni, za mało wyraziści, nawet jeśli częściowo mieli przypominać bardziej roboty niż myślącego człowieka. Niby miało dojść do buntu i choć teor­ etycznie do niego doszło, to jednak ot­ warte zakończenie nie rozwiązało niczego, co miało nastąpić. Kwestie panów i niewolników… nie jest to nowa teoria, jakkolwiek to byłoby jednym z iewielu udanych elementów które im wyszło, pokazanie tych różnic. Całościowy efekt wizualny był całkiem niezły, ogólny zamysł całkiem dobry, ale coś nie wyszło. I twórcy chyba zdają sobie z tego sprawę, bo na drugi sezon się na zanosi. I może i dobrze, bo Incor­ porated nie był zbytnio odkrywczy, ani ciekawy.

Klaudia Chwastek


Brudna polityka w Białym Domu S

erial House of Cards to już pewne­

go rodzaju fenomen. Cały świat pokochał, a może i znienawidził, małżeństwo Under­ woodów, ale bez względu na to, czy ich nienaw­ idzimy, kochamy, podziwiamy, to oglądamy. Oglądamy i z utęsknieniem czekamy na kolejny sezon. Piąty miał premierę nie tak dawno. Net­ flix podgrzewał atmosferę, 30 maja wypuścił w świat kolejne trzynaście odcinków walki o prezydencki fotel. Świat Underwoodów jest fenomenem i to z kilku powodów. Całość została tak skon­ struowana, by to był hit. Badano widzów, to, w jaki sposób oglądają seriale, jak powinny być one zbudowane, by się podobały, były oglądane i by po prostu świat na ich punkcie oszalał. Dlatego też między innymi cały sezon jest wy­ puszczany na raz, a nie, na przykład, kolejne odcinki dzieli tydzień. Platforma VOD może sobie na to pozwolić. Dlatego też House of Cards z wielu powodów od początku było spisane na sukces.

30


Piąty sezon rozpoczął się ciągiem dalszym walki o prezydencki fotel. Bój o niego toczył Frank i Will Conway, a dodatkowo Claire chciała zostać wice­ prezydentem. Muszę przyznać, że początek sezonu nieco mnie zawiódł… Nie miał on w sobie takiego napięcia, jakie mogliśmy zobaczyć chociażby w pierwszym sezonie. Ta walka trwa, bo trwać musi. Kandydaci niby starają się zrobić wszys­ tko, by wygrać, ale mam wrażenie, że nie ma w tym takich emocji, jakie mogłyby być i do jakich przyzwyczaili nas Under­ woodowie. Widz momentami chciał czegoś więcej. Chciał polityki, brudnej, wulgarnej, przekraczającej prawo, takiej, jaką Frank Underwood uwielbia, a jaką pokochali jego widzowie. Wydawać się może, że to właśnie ta polityka przyciągnęła nas do tego seri­ alu. Co więcej… to, w jaki sposób wszys­ tko zostało przedstawione, spowodowało, że byliśmy skłonni uwi­ erzyć w to, że Underwoodowie rzeczy­ wiście rządzą z Białego Domu. W tym

sezonie tej polityki, toczenia zawziętej walki, jak dla mnie było zbyt mało. Mi­ ałam wrażenie, że na wierzch wyszły nieco inne wątki. W tym ten między Claire i Frankiem i dodatkowo Tomem. Wątki bardziej prywatne zdominowały ten sezon, chociaż z drugiej strony nie ma się czemu dziwić. Walka między Claire i Frankiem była bardzo istotna w tym sezonie. Można by sądzić, że od samego początku oni grali na własny rachunek, tylko twórcy nie chcieli pokazać tego od razu. Co im doskonale wyszło. Ten moment zwrotu akcji wreszcie spowodował, że aż czekało się w napięciu na to, co nastąpi… na to, co zrobi Frank czy Claire. Dwulicowość w tym serialu była od samego początku. Mało kto w nim mówił prawdę, obiecywał nie mając “skrzyżow­ anych palców” za plecami. Większość działała w ten sposób, by osiągnąć jak najwięcej dla samego siebie. Do pewnego momentu małżeństwo Underwoodów było teamem – razem chcieli znaleźć się w Białym Domu i władać Ameryką, jak

31


i całym światem. To im się udało i można by sądzić, że więcej się nie da. Da się, co pokazał ten sezon. Z duetu Underwoodów nie zostało już nic i tego można było się domyślić już w momencie, gdy Claire została prezy­ dentem. Czekanie na ułaskawienie? Frank chyba jednak zapomniał o tym, że oni mimo wszystko ulepieni są z tej samej gliny. A widz tylko czekał, w którym momencie nastąpi niespełni­ enie obietnicy. W tym miejscu można by użyć powiedzenia bardzo na miejscu, ale jednak wulgaryzmu. Mimo wszystko to jednak koniec serialu zrobił cały ten sezon. Można by sądzić, że to napięcie było powoli stopniowane, by w końcu nastąpił całkowity zwrot akcji. Ja, co prawda, dosyć sceptycznie podchodzę do pierwszych odcinków. Sam fakt tego, że nie oglądnęłam wszystkiego naraz wiele o tym mówi. A w końcu miał być to seri­ al, który miał być oglądnięty całościowo.

32

Czasem naprawdę da się poświęcić trzynaście czy więcej godzin… Jednak ten serial to przede wszys­ tkim aktorzy, Kevin Spacey i Robin Wright. W dużej mierze to oni robią ten serial. Ich gra aktorska, sposób mówienia, każdy gest. Czyż nie chcielibyśmy tak reprezentacyjnej pary w Białym Domu? Tak idealnej, współgra­ jącej, teoretycznie tak bardzo sobie oddanej? Pewnie, że byśmy chcieli. Dawno temu, chyba na Face­ booku, wyświetlił mi się status zna­ jomego albo polajkowany przez znajomego, że grupa młodych ludzi tak żarliwie dyskutowała o tym, co dzieje się w Ameryce, że byli święcie przekonani o tym, że prezydentem jest Frank Under­ wood. I o ile może być to bardzo naciągane, tak mimo wszystko Kevin Spacey stworzył taką kreację aktorską, że nie jesteśmy sobie wyobrazić nikogo in­ nego na miejscu prezydenta… wróć, Franka Underwooda. Spacey jest


Frankiem, jest prezydentem, a z każdym God Bless America jesteśmy jeszcze bardziej w stanie w to uwierzyć. To jest ta aktorska siła, dla której kupujemy i Franka, i House of Cards. W duecie z Robin Wright tworzą niesam­ owitą parę na ekranie. Między nimi aż iskrzy, jest ta chemia, napięcie. Oni nie grają, oni są! Jednak w piątym sezonie pojawia się też powrót do wątku z pierwszego sezonu. Co prawda można uznać, że w tym sezonie niewiele on wnosi, jednak powoli zbliżamy się w kierunku ujawni­ enia prawdy. Chodzi oczywiście o kwest­ ię morderstwa Zoe. Jak dobrze wiemy, Frank wepchnął ją pod pociąg. Sprawę nieco zatuszowano, jednak Hammer­ schmidt drąży sprawę. W tym sezonie stanęło jeszcze na niczym. Niby się domyśla, że Underwoodowie wrobili ko­ goś innego, ale do czego dojdzie? Przeko­ namy się zapewne w kolejnym sezonie.

Teraz mi czegoś jednak brakowało. Tego ciągłego napięcia, ciągłej akcji. Teraz nie pozostaje nic in­ nego jak czekać na sezon szósty, bo po cliff­hangerze musi on nastąpić, choć pewnie dopiero za rok. Ale czekać warto, w końcu to House of Cards!

Klaudia Chwastek

33


Gruby Autor: Bard Północy

34


W

yglądnął przez okno. Czysto. Mieli jeszcze trochę czasu. – Pospieszcie się. – Robimy co w naszej mocy. – Czarek i Łukasz uwijali się jak w ukropie, aby zakończyć produkcję ulotek. – Byłoby szybciej, gdybyś nam pomógł, Gruby! – Nie narzekaj. Gdyby nie ja, dawno byście rozmawiali z tymi panami w gus­ townych, czarnych płaszczykach. – Czasami mi się wydaje, że po prostu im płacisz, abyś mógł wyjść na takiego wielkiego bohatera… – Tak. Płacę im listą nazwisk – 50 osób na tydzień. – Czarek skrzywił się słysząc te słowa. – Doskonale wiecie, że nie wchodzę w żadne układy z takimi ścier­ wami. – Mam nadzieję. Inaczej jedynie marnowalibyśmy tusz. A ostatnio po­ drożał aż dziesięciokrotnie. Gruby oparł się o ścianę. Właśnie drukowali ostatnią partię ulotek. Jak skończą, zwijają interes i czekają. Takie nadeszły rozkazy z góry. Wszyscy mieli jak najszybciej zakończyć swoje zadania i czekać. Czekać na ten jeden, umówiony wcześniej dzień. Dzień wielkiej akcji… – Co ci Storczyk powiedziała? – Łukasz wyrwał Grubego z zamyślenia. – Nic nowego. Gutenberg stwierdził, że potrzebuje jeszcze czterech dni. Zgodnie z planem mają wydrukować 2 miliony egzemplarzy. – 2 miliony? – Czarek gwizdnął cicho. – No, to robi wrażenie. A jak mają zamiar to rozprowadzić? – To akurat jest utrzymywane w ścisłej tajemnicy. Storczyk powiedziała, że Prze­ wodnik stwierdził, że szef przygotował coś naprawdę wystrzałowego. Po prostu musi się udać – nikt w sztabie nie bierze pod uwagę innej możliwości. – No to się panowie w czarnych płaszczykach zdziwią! – zachichotał Czarek. – Dobra, panowie, robota skończona! Teraz trzeba rozłożyć to

tałatajstwo i pozbyć się wszelkich śladów. Trójka przyjaciół sprawnie zabrała się do dzieła i po dwóch godzinach amatorska maszyna drukarska zamieniła się w kilka blach leżących na podłodze, a tusz wspaniale imitował alkohol. – Gorzej jak teraz wpadnie tu milicja, wskaże te butelki i zapyta: „Co to?”. A my na to: „wódka”. No to oni: „udowodnić!”. I co wtedy? – Jak tu wpadnie milicja, to będzie to najmniejszy z twoich problemów, uwierz mi. Dobra, nie znamy się. Gruby wy­ chodzi pierwszy, ty 10 minut po nim, ja 37 po tobie. Życzę panom powodzenia! Gruby pożegnał się z kolegami i wyszedł w mrok miasta. Doszedł już do takiej paranoi, że sprawdzał w każdej wystawie sklepowej czy ktoś go nie śledzi. Zbyt długo działał w konspiracji, aby nie poznać się na sposobach dzi­ ałania aparatu policyjnego. Jeśli cię namierzą, to najlepsze, co może cię spotkać, to śmierć. W innym wypadku masz potwornego pecha… Ostatnio wydarzenia zaczęły toczyć się o wiele szybciej. Ludzie stali się bardziej świadomi, bardziej odważni. Postanowili walczyć o swoje prawa. Wyszli na ulice, zaczęli strajkować. Coraz głośniej wypo­ wiadano pewne słowo, słowo dające nadzieję… Wówczas to do ich tajnej komórki przyszedł rozkaz od wielkiego szefa – mitycznego Guru. To była ich sz­ ansa, największa ze wszystkich jakie kie­ dykolwiek dostali. Teraz i tylko teraz istniał moment, w którym można było poruszyć sumienia. Najlepszym zaś na to sposobem jest „górnolotna literatura przewrotowa, która za zręcznymi meta­ forami przemyca najważniejsze prawdy egzystencjalne”. Nielegalne drukarnie dostały gi­ gantyczną liczbę zleceń do drukowania ulotek, a największa z nich – „Sobieski” – zadanie wydrukowania 2 milionów eg­ zemplarzy „wielkiego wiekopomnego

35


dzieła, które podkopie fundamenty chorej machiny totalitaryzmu i przywróci w kraju demokratyczny ład znany z kra­ jów wyżej rozwiniętych”. Cała konspir­ acja pracowała obecnie bez chwili wytchnienia nad realizacją tego wielkiego przedsięwzięcia. Wszyscy wiedzieli, że to, co wydrukują, musi w jakiś sposób trafić do tłumów, jednak w jaki sposób miało się to odbyć, wiedzi­ ał jedynie sam Guru. O Guru można było wiele złych rzeczy powiedzieć, ale na pewno nie to, że nie znał się na mechanizmach rządzą­ cych nielegalnymi organizacjami. Kon­ spiracja, jaką stworzył, była bardziej skomplikowana niźli mechanizm in­ wigilacji stworzony przez państwo. Gdyby ktokolwiek zechciał dostać się do człowieka, który napędzał całą machinę podziemia, zaczynając od Grubego przeszedłby do Storczyka, stamtąd do Przewodnika, od niego udałby się do Gutenberga, a on z kolei odesłałby go do Remisa. Dalej wiadome było jedynie to, że Remis podlegał jednemu z pięciu „dyrektorów firmy”, którzy to dopiero wiedzieli, gdzie jest Guru, ale niekoniecznie kim jest. Tak oto funkc­ jonowała największa organizacja kon­ spiracyjna od niepamiętnych czasów. Jak na razie struktura taka działała bez jakiegokolwiek zarzutu. Działała tak dobrze, że nawet jej członkowie byli równie niedoinformowani, jak tajna policja. Zachowując tak wielką dyskrecję, Guru był praktycznie nietykalny. Nawet gdyby „organy sprawiedliwości” wpadły na jego trop, przejście przez całą hier­ archię konspiracyjną stanowiło tak niezwykle praco­ a przede wszystkim czasochłonne zadanie, że cała organiza­ cja zdążyłaby się przenieść na nowy teren i stworzyć zupełnie nową sieć łączników. Praktycznie jedynymi osobami w całej tej wielkiej machinie, które mogły zostać wyłapane, były nędzne płotki. Nędzne płotki, takie jak Gruby…

36

Po pół godzinie paranoicznego spaceru po ciemnym, nieprzyjaznym mieście, Gruby dotarł do swojej kamien­ icy. Teraz czekała go już jedynie wspin­ aczka na czwarte piętro. Odprężony, począł wchodzić po stromych schodach. W końcu, lekko sapiąc, stanął pod swoimi drzwiami. Szukając kluczy w kieszeni, chwycił za klamkę. Drzwi uchyliły się lekko, skrzypiąc głucho. Grubemu zjeżyły się włosy na głowie. Wiedział, że wpadł. Na lewo od siebie, kątem oka, zauważył jakiś ruch. W ostat­ niej chwili uchylił się przed ciosem, po czym popchnął z całej siły napastnika, który – na całe szczęście – stracił równowagę. Pan w gustownym czarnym płaszczyku… Gruby zaczął zbiegać po schodach. Za sobą słyszał zbliżające się kroki. Był już na parterze, wręcz leciał w kierunku drzwi na ulicę – drzwi do wolności – gdy nagle się otworzyły i stanął w nich jeden z tajniaków. To był koniec. W takich sytuacjach członkowie konspiracji powinni rozgryźć fiolkę z cy­ jankiem ukrytą w zębie. Niestety, Gruby stwierdził, że jego zęby są zbyt ładne, aby je niszczyć dla jakiejś głupiej fiolki. Dziś oddałby wszystkie zęby świata, aby móc poczuć zimną, gorzką substancję na swoim języku… *** Prowadzili go ciemnym korytar­ zem. Stąd jeszcze nikt nie wyszedł, a jeśli nawet już wyszedł, to jedynie w długim, czarnym płaszczu. Wielka machina niszczenia godności człowieka, która na­ jgłębsze idee i wartości jest w stanie wdeptać w ziemię. Podziemia Ministerst­ wa Sprawiedliwości… Miejsce, o którym istniały mity i legendy, a najmroczniejsze z nich dotyczyły tajemniczego pokoju nu­ mer 1213. Ponoć zasiadał tam za bi­ urkiem sam diabeł. Nie zdziwiłoby to nikogo, zważając na współczynnik zgonów osób, które przestąpiły jego próg.


Szli wzdłuż ciemnego korytarza, mijając kolejne drzwi, zza których dochodziły potępieńcze jęki i wzdychania. Wreszcie doszli do schodów i zaczęli schodzić niżej i niżej. Grubemu wydawało się, że idą już tak dobrych kilka godzin, gdy wreszcie zatrzymali się przed drzwiami, na których widniał numer 1618. Weszli do środka. Za biurkiem siedziało coś, co nie było ani człowiekiem, ani zwierzęciem. Wielka, okrągła twarz z małymi oczkami przywodziła na myśl świnię, jednakże pozostała część ciała, a przede wszystkim brzuch wielkości porządnej beczki piwa i mięśnie o średnicy uda Grubego, wskazywała raczej na wściekłego byka. Świnio­byk, gdy tylko zobaczył Grubego, zaczął się wręcz ślinić z podniecenia. Wystarczyłby jeden cios tego potwora, aby wszystkie twoje problemy uleciały, a ty wraz z nimi. – Przyprowadziłem ci tego przewrotow­ ca, Majcher! Majcher wstał zza biurka i podszedł do Grubego. – Dzięki. Możesz już wyjść. – Gruby z przerażeniem patrzył, jak czarny płaszcz znika w drzwiach. Został sam z tym monstrum. – To co? Porozmawiamy? Tak, Gruby chciałby porozmawiać, lecz sądził, że Majcher nie podziela tej chęci. Rozglądnął się wokół i o mało nie zemd­ lał zobaczywszy w kącie wielką maczugę nabijaną ćwiekami. Dlaczego musiał dostać się w ręce najlepszego pracownika Ministerstwa? – Usiądź. – Gruby opadł ciężko na krzesło. – Jesteś twardy czy nie? – To zależy gdzie. – świńskie oczka przewierciły go na wylot. – Ach, to zależy gdzie… – cios w brzuch zrzucił Grubego z krzesła i pozbawił oddechu na dobre 15 sekund. – Widzę jednak, że moje ulubione miejsce należy do tych miększych. Wstawaj! Gruby nie miał ani siły, ani ochoty, aby wstać. Majcher podszedł do niego, pod­

niósł go niczym piórko i posadził z powrotem na krześle. – Dobrze, to się już zapoznaliśmy. Teraz przejdźmy do konkretów. Nazwiska, ad­ resy, telefony, miejsca, hasła… Im szyb­ ciej mi powiesz, tym szybciej skończymy. – Och, mnie się nie śpieszy. Jestem strasznym flegmatykiem. – tym razem cios był tak potężny, że Gruby przeleciał przez pół pokoju. – Będziesz mówił czy nie? – w pokoju za­ panowała cisza, mącona jedynie jękami dochodzącymi z sąsiednich pokojów. – W takim razie zabawimy się, mój przyja­ cielu! *** Pytanie. Cisza. Cios. Ojcze Przedwieczny, ofiaruję Ci Ciało i Krew… Pytanie. Cisza. Cios. Któryś za nas cierpiał rany… Pytanie. Cisza. Cios. Ufam Tobie, boś Ty wierny… Pytanie. Cisza. Cios. Zmiłuj się nade mną Panie… Pytanie. Cisza. Cios. Gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest… *** Gruby siedział półprzytomny w mokrej, zatęchłej celi. Na jego głowę kapała woda. Nie miał siły się przesunąć, zresztą był pewny, że gdyby usiadł gdziekolwiek indziej w niewyjaśniony sposób kapiąca woda podążyłaby za nim. Takie są już prawidła tajnych więzień. Zresztą, po trzech sesjach z Majchrem nawet piekło wydaje się niczym. Gruby czuł wszystkie swoje kości, dowiedział się o nerwach, o których nie miał zielonego pojęcia i nabawił się siniaków w miejs­ cach, o których posiadanie nie posądza­ łby się. Teraz liczyło się już tylko jedno: czas. Musi jak najdłużej wytrwać, nie może zdradzić. Usłyszał kroki na

37


korytarzu. Nagle drzwi jego celi ot­ worzyły się i stanęły dwie postacie w dłu­ gich, czarnych płaszczach. – To ten? – Tak. – Trzy sesje z Majchrem i nie powiedział ani słowa? Niewiarygodne! – Co z nim zrobimy? – Słyszałeś rozkaz: pokój 1213. Grubemu przeszły ciarki po plecach. Nie, nie zaciągną go tam! Stawi opór, będzie walczył, zagryzie, nie pozwoli się wyprowadzić z celi… Po chwili wlekli go długim, ciemnym korytarzem. Wlekli człowieka, który nie miał siły się ruszyć… *** Stanęli przed drzwiami. Wy­ glądały normalnie, ale za nimi kryła się najstraszliwsza tajemnica Ministerstwa Sprawiedliwości. Jeden z tajniaków za­ pukał, po czym otworzył drzwi i wepch­ nął Grubego do środka. Drzwi się zamknęły. Gruby powoli otworzył oczy. Poczuł się zawiedziony. Za biurkiem siedział człowiek – najprawdziwszy przedstawiciel ludzkiego gatunku. – Zawiedziony, prawda? – jego głos był zimny jak lód i wrzynał się głęboko w świadomość. – Czego się spodziewałeś? – Nie wiem. Chyba diabła. – Diabła, powiadasz? – jego śmiech przywodził na myśl dźwięk wbijającego się w ciało sztyletu. – A jak, według ciebie, wygląda diabeł? – Piekielnie. – Cięty język… Podobasz mi się. Usiądź. – Gruby wstał i, niczym zahipnotyzow­ any, podszedł do krzesła i usiadł. Dopiero wówczas zdał sobie sprawę, że ten człowiek jest w stanie kontrolować wszystkie jego działania. – Wiesz kim jestem? – Nie, ale zapewne za chwilę się dowiem.

38

– Nie mylisz się, ale też nie masz racji. Powiem tak: ty jesteś Gruby, ja jestem Chudy. Gruby dopiero teraz przyjrzał się swo­ jemu „rozmówcy”. Długa, pociągła twarz o bladej cerze. Inteligentne, zimne oczy. Kpiący, iron­ iczny uśmiech ozdabiający cienkie jak kreska wargi. To coś również nie było ani człowiekiem, ani zwierzęciem. Zaiste, to był diabeł w ludzkiej skórze. Gruby odciągnął wzrok od hipnotyzującej twar­ zy i rozglądnął się po pokoju. W rogu za­ uważył stolik, nad którym widniał napis: „Najdoskonalsze machiny mordu”. W samym centrum tej przerażającej kolekcji stał krzyż – wyzywający i zdający się mówić: „czekam na ciebie, człow­ ieku”. Gruby przesunął wzrok na biurko. Leżała na nim jedynie dziwnie długa i wygięta łyżeczka. – Och, to mój najnowszy dobytek. – zi­ mny głos wdarł się do świątyni jego umysłu. – Niezwykle przydatny do naw­ iązywania dyskusji. Jeśli rozmówca jest niechętny do konwersacji, odchylamy lekko górną powiekę i przykładamy ten wspaniały przyrząd. Jeśli dalej nie chce mówić, lekko naciskamy. W tym mo­ mencie 90% przesłuchiwanych zaczyna mówić… – A pozostałe 10? – Gruby wiedział, że musi zadać to pytanie, bo Chudy tego oczekiwał. – Potrzebuje pilnej pomocy okulisty. Ale ty należysz do rozmownych ludzi, a ja ni­ enawidzę przemocy. Sądzę, że istnieją o wiele lepsze sposoby. – Na przykład manipulacja? – Manipulacja to jedynie szczyt wielkiej góry, mój drogi… Masz jakieś pytania? Gruby popatrzył ze zdziwieniem na Chudego, po czym bez namysłu palnął: – Co się stało z moją żoną? – uśmiech diabła z pokoju 1213 powiedział mu, że właśnie tak miał się zachować. – Wyobraź sobie, że pracują tu ludzie o wiele bardziej zezwierzęceni niż Majch­


er. Zacznijmy od tego, że twoja żona nie żyje. Ale wcześniej… – Zgwałcili ją?! – Chciałaby, aby to zrobili… – Gruby poczuł, jak słabnie. – Zrobili coś o wiele gorszego. Coś, co wymyślili w VIII wieku Wikingowie. Wyobraź sobie, że przy­ wiązują do słupa człowieka, a następnie rozcinają skórę na plecach. Później wykrawają żebra i podnoszą je do góry, aby przypominały skrzydła orła. Aby to zrobić, należy przeciąć mięśnie, a także rozciąć same żebra w odpowiednich miejscach. Cały proces zaczyna się od naruszenia przyczepu żebra do krę­ gosłupa… – DOŚĆ! – Gruby rzucił się na swojego kata, lecz zanim zdążył go dotknąć, ogar­ nęła go ciemność. Sekundę później leżał na ziemi, nie wiedząc co się stało. – To, że nienawidzę przemocy, wcale nie oznacza, że nie umiem się bronić. Wys­ tarczy wiedzieć, jaki nerw i tętnicę ucis­ nąć. To wszystko na dziś. – Chudy odwrócił się do Grubego plecami. – A, i nie zapomnij, że 2 plus 2 równa się 5. *** Kap… Kap… Kap… Kropla przyn­ osząca ukojenie. Nie wiedział, czego bardziej pragnął: wrócić do Majchra czy do pokoju 1213. Usłyszał, jak drzwi celi otwierają się. – Chodź, Majcher czeka. *** Świnio­byk zakwiczał na widok Grubego. – Chodź do tatusia, malutki! – przyskoczył do Grubego i na dzień dobry uderzył go w brzuch. – To zaczynamy! 2 plus 2? – Cztery. – cios. – Skup się, na pewno wiesz. Jeszcze raz, powoli: 2 plus 2? – Cztery… – cios, tym razem w nerki. Paraliżujący ból rzucił Grubego na

kolana. – Nie rozczarowuj mnie… Strasznie tego nie lubię. 2 plus 2? – Cztery! – cios w splot słoneczny. Brak oddechu przez najbliższe pół minuty. – Oj, bo inaczej porozmawiamy! 2 plus 2! – Cztery!!! – kopniak w brzuch. Gruby leżał skulony na podłodze. Nie mógł złapać oddechu, przed oczami latały mu czarne kropki, a w mózgu zaczęła się for­ mować nowa odpowiedź. – 2 plus 2? – Pięć… – wystękał. – Ile, bo nie dosłyszałem? – Pięć… – Dobrze! – Majcher poklepał Grubego z delikatnością nosorożca szarżującego na wroga. –Robisz postępy! *** Droga do pokoju 1213 wydawała się niezmiernie długa. Może dlatego, że Gruby nie szedł, ale czołgał się, pogani­ any przez Majchra. Wreszcie dobrnęli. Majcher otworzył drzwi i wrzucił przez nie więźnia, po czym sam wszedł. – Nauczył się matematyki. – Doskonale… – zimny jak lód głos przeszył powietrze, zmrażając atmosferę. – Złamałeś mu coś? – Zgodnie z rozkazami, wszystko jest w całości – grymas na twarzy Majchra świadczył o jego niezwykle pozytywnym stosunku do rozkazów. – Czy mogę już odejść? Chudy kiwnął głową i Majcher wyszedł. Gruby, wciąż leżąc na podłodze, przy­ glądał mu się uważnie. Wiedział już z kim ma do czynienia. Ten człowiek był geniuszem. Geniuszem, który unicestwił tysiące istnień ludzkich ani razu nie zraniwszy nikogo. Tacy jak on pociągali za sznurki stojąc w cieniu. To właśnie oni byli faktyczną władzą. – Cóż mi powiesz, Gruby? – Przytulne te wasze cele.

39


– Tak, przytulne. Hodujemy już szczury, aby więźniowie mieli towarzystwo. Lub­ isz zwierzęta? – Owszem, ale nie znoszę świni i byków. – Chudy uśmiechnął się cierpko. Zrozu­ miał aluzję. – A ty? – Widzisz, jeśli do zwierząt zaliczymy także ludzi, to je uwielbiam. Najlepsze są ogrody zoologiczne. ­ Tak, Chudy miał niezwykle wyrafinowane poczucie hu­ moru. – Chociaż moi współpracownicy bardziej lubią polowania… Gruby zdołał podnieść się z podłogi i opaść na krzesło. Chudy obserwował go z obojętnym wyrazem twarzy. – Boli? – Nie, wszystko w porządku. – To świetnie. Bardzo nie lubię, gdy moi goście są niezadowoleni. – Czego ode mnie chcesz? – Niczego… – Gruby spojrzał się prosto w oczy Chudego i od razu cofnął wzrok. Za zimno. – Porozmawiajmy jak przyjaciele. – Żeby porozmawiać jak przyjaciele, mu­ siałbym cię najpierw poznać! – Oj, Gruby, Gruby… Znasz mnie lepiej, niż ci się wydaje. Jak myślisz, kim jestem? – Szaleńcem, który jest winny śmierci tysięcy niewinnych ludzi! Potworem, który patrzy obojętnie na cierpienie in­ nych! Geniuszem, który całe swe życie poświęcił, aby zniszczyć przeciwników systemu! – Chudy słuchał go z lekkim rozbawieniem. – Nie masz prawa nazy­ wać się człowiekiem! – Widzisz, Gruby. Nie zamieniliśmy ze sobą tak naprawdę ani jednego sensownego słowa, a jesteś w stanie powiedzieć, kim jestem. Rozumiemy się więc lepiej niźli długoletni przyjaciele. Możesz być ze mną zupełnie szczery. – A jeśli nie będę? – Gruby chciał jedynie zyskać trochę czasu. – To wyczytam prawdę z twoich oczu. – drzwi otworzyły się i wszedł mężczyzna w czarnym płaszczu. – Tak?

40

– Telefon z centrali. – Chudy wstał i obydwoje wyszli z pokoju. Gruby został sam. Zaczął rozglądać się gorączkowo. Krzyż wciąż stał wśród szubienic, made­ jowych łoży i stosów, przypominając człowiekowi o czekającym go losie. Na ścianie, tuż nad drzwiami znajdował się portret Lenina, a tuż obok – Hitlera. Portretu Stalina nie było. Na biurku leżały sterty papierów, a na nich… Nie, musiało mu się przywidzieć. Spojrzał jeszcze raz i nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Pistolet! Jeden ruch ręką i wszystkie problemy się skończą… Gruby chwycił broń i przyłożył lufę do skroni. Z dziką radością i ulgą nacisnął spust. Usłyszał jedynie suchy trzask ig­ licy. Chudy zakpił sobie z niego w na­ jbardziej wyrafinowany sposób. – Dobrze się bawisz? – Gruby pod­ skoczył na krześle. Nie słyszał, jak Chudy wchodził. Ten natomiast podszedł do bi­ urka i zajął swoje miejsce. – Odłóż go, nic ci nie da… Przejdźmy lepiej do konkretów. Nazwiska, imiona, telefony, adresy, numery butów – cokolwiek. – Nie rozśmieszaj mnie, Chudy! Nic się nie dowiesz! – Chudy popatrzył uważnie na Grubego. – Co to jest historia? – Historia? – Gruby był zaskoczony tym pytaniem. – A co do tego ma historia? – To my tworzymy historię. Tak naprawdę w chwili, gdy przekroczyłeś progi ministerstwa, przestałeś istnieć. Powiem więcej: nigdy nie istniałeś! – Ale… ale jak to? – Zostaniesz ewaporowany. Nie będziesz figurował w żadnych dokumentach. Twoi rodzice nigdy nie mieli dziecka, a twoja żona zmarła w wypadku samochodowym jako stara panna. Nie będziesz zapam­ iętany przez potomnych, bo dlaczego mieliby pamiętać ułudną marę, która nigdy nie była rzeczywistością? – A znajomi? Sąsiedzi? Przecież ktoś to zauważy!


– Ale czy zareaguje? Nie, bowiem trzymamy wszystkich w strachu. Makiawelizm, mój drogi, to jedyna słuszna forma rządów. Zapamiętaj to, bo może kiedyś będziesz czyimś marionetkowym prezydentem. Gruby patrzył tępo przed siebie. Chudy uśmiechał się kpiąco. Złamał kolejnego człow­ ieka. Strach przed zapomnieniem, przeświad­ czenie o bezsensowności własnych czynów – to łamało wszystkich. – Wydam ci ich… *** Stał we wnętrzu ciemnej, opuszczonej hali. Storczyk mogła się zjawić w każdej chwili. Nadał sygnał alarmowy – sprawa wyglądała więc na poważną. Ciekawe co z nią zrobią? Czy też, po tym, jak już wszystko powie, ewaporują ją? Drzwi uchyliły się i dziewczyna weszła. – Co się dzieje Gruby? – popatrzyła mu prosto w oczy. Była młoda i ładna. Puszyste, kręcone blond włosy łagodnie opadały na jej ramiona, a zaczepny błysk w oku przyciągał uwagę każde­ go mężczyzny. Gruby przypomniał sobie, że mówiła o swoim rychłym ślubie. Ostatnio chyba troszkę zgrubła… – Czy to naprawdę aż tak ważne? – Uciekaj, Storczyk… – dziewczyna popatrzyła na niego zaskoczona. – Uciekaj, to pułapka! Jego słowa nie zdążyły jeszcze przebrzmieć, gdy szyby w wielkich oknach rozprysły się w drobny mak i do środka wpadły postacie w czarnych płaszczach. Storczyk zaczęła uciekać. Gruby patrzył, jak zwinnie lawiruje pomiędzy agentami i wybiega przez drzwi. Dwie czarne postacie, niczym cienie, podążyły za nią. Ucieknie… Musi uciec… Huk wystrzału… Ciemność… Czy to kula, czy serce pękło?

41



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.