Magnifier nr 3

Page 1


Redaktor naczelny: Klaudia Chwastek Zastepca redaktora naczelnego: Paulina Kosowska Redakcja: Mundek Koterba, Paula Gotszlich, Katarzyna Tkaczyk Sylwia Kępa, Tomasz Jakut, Grzegorz Stokłosa Korekta: Sylwia Kępa Grafika: Kinga Ziembińska, Olaf Jaz Okładka: Aleksander Sucheta Kontakt: redakcja.magnifier@gmail.com ,

ZNAJDŹ NAS NA:

https://facebook.com/czasopismomagnifier http://instagram.com/czasopismomagnifier https://twitter.com/e_magnifier Wydawca: Klaudia Chwastek, Kraków 2

Zobacz więcej na: www.e­magnifier.pl


MAGNIFIER 3/2014

S p a d ły l i ś c i e z d r z e w

Nadeszła jesień, liście spadają z drzew. Wieczory coraz dłuższe, pogoda nie zachęca do wychodzenia z domu, więc idealnym planem będzie zaparzenie sobie herbaty, ukrycie się pod kocem i przeczytanie trzeciego już numeru Magnifier. Czas biegnie szybko, my się rozwijamy. Stworzyliśmy dla was prawie sto stron o szeroko pojętej kulturze! W tym numerze pojawił się nowy dział Recenzowisko. Znajdziecie w nim recenzje książek - zarówno tych nowych, jak i nieco starszych. Mamy nadzieję, że przypadną Wam do gustu. Ponadto, udało nam się dotrzeć aż za ocean! Po więcej szczegółów odsyłam do wywiadu Jestem 30-latkiem w 11-letnim ciele na stronach 70-73. Przez dwa miesiące nie próżnowaliśmy, jednak do Was należy ostateczna ocena. Zapraszam do czytania i komentowania – nasza skrzynka czeka na Wasze uwagi. Polecam! Redaktor Naczelna Klaudia Chwastek

3


s P I S Wsi spokojna, wsi wesoła - 8 Prawda - 10 Wsłuchać się w swoje ciało - 12 Między krytyką a hatem - 18 Jaki dzisiaj jest dzień? - 23 Gawęda o wiedźmie, czyli dwa słowa o czarownicach - 25 Młodzi o Dziadach, czyli recepcja lektur romantycznych w przestrzeni internetowej - 28 Smutna baśń o szalonym królu - 33 Pięciu podróżnych i bus - 38 Gorzki zapach migdałów - 40 Tabula Rasa z odzysku - 41 Gawęda o wiedźmie, czyli dwa słowa o czarownicach - 25 Blok, który jest Blogiem - 44 Zakopane - wakacyjny szał, czy nudna tandeta? - 48 4


MAGNIFIER 3/2014

T R E Ś C I : Oświęcim w cieniu historii - 54 Kto rządzi w kulturze, a kto rządzić powinien - 58 Uwikłana w naturę rzeczy - 61 Ida polskim kandydatem do Oscara - 67 Jestem 30-latkiem w 11-letnim ciele - 70 Kto sieje wiatr - 74 U Kasprowicza na Harendzie - 78 Cafe Bergson - magia starego domu żydowskiego - 82 Jest takie miasteczko... - 85 Kalendarz kulturalny - 88 Sen w przebraniu jawy - 92 Zestaw Dudusiów dusi Dudusia - 94

5


Nikogo nie wolno obarczać brzemieniem wymyślania własnej natury od podstaw. Od nikogo nie można wymagać decyzji, czy jest dobry, czy zły. Susan Sontag


MAGNIFIER 3/2014

7


'W si spo k o jn a , W si w eso ła ' Klaudia Chwastek

Od czasów Kochanowskiego, gdy pisał te

słowa w swojej Pieśni o Sobótce, raczej niewiele się zmieniło. Wieś nadal jest spokojna. Przynajmniej dużo bardziej niż miasto. I czas płynie wolniej... Jednak trzeba przyznać, że chociażby w ciągu kilku ostatnich lat dużo się zmieniło. Oczywiście wsi jest wiele. Są zróżnicowane pod względem tego, w jakiej części kraju się znajdują czy do jakiej gminy należą (przecież każda ma inny budżet, a co za tym idzie – różnej wielkości środki pieniężne są na nie przeznaczone). Na wsi nie mieszkam, ale bywam na niej od czasu do czasu. Jeszcze do niedawna spędzałam na niej całe swoje wakacje. I na przestrzeni paru lat wiele się zmieniło. Nie mam tu na myśli zasług z dotacji Unii Europejskiej, a raczej ludzi oraz ich bytowania. Wszystko zależy oczywiście od różnych czynników. Ciężko jest też analizować problem ogólnie, gdyż wsi na terenie Polski jest wiele. Mnie jednak rzuca się w oczy jedno: wieś to teraz nie rodzinne gospodarstwa i hektary pól. Już raczej osiedla, na których sąsiedzi prześcigają się w tym, kto będzie mieć wystawniejszy dom i piękniejszy ogród z mnóstwem różnego rodzaju roślinek, fontann, ozdób oraz altanek. Jeden drugiemu nie zagląda w okna, by sprawdzić co u niego, tylko by podpatrzeć i kupić sobie lepsze przedmioty albo poinformować trzeciego sąsiada, co ten drugi zrobił bądź nabył. Jeden na drugiego donosi, obgaduje, plotkuje. W końcu czym ma żyć wieś? Brak już życzliwości, wszyscy raczej chcą sobie wbić szpile. Jeden samochód to za mało, jedna fontanna jest niewystarczająca. A jedyne co się dostrzega, to 8

fakt, że tamten kupił sobie to czy tamto. Panuje zazdrość, zawiść. Gdy przyjdzie pomóc – nie ma kto. Jeszcze nie tak dawno cała rodzina zjeżdżała się, by zebrać plony – robili to wspólnie; teraz już nawet na zdjęciu nie wychodzą najlepiej. Sami sobie starają się dogryźć, choć jakby to nie było – ta sama krew. Można by rzec: „Każdy sobie rzepkę skrobie”, a nie „Dziadek za rzepkę, babcia za dziadka...” itd. Ale w takich czasach żyjemy i trochę to przykre, że jeszcze niedawno wielopokoleniowe rody, które wspólnie zajmowały się gospodarką, mają wielkie wewnętrzne trudności. Każdy staje się w pewnym stopniu egoistą, ale czasami prowadzi to do niewyobrażalnych konfliktów. Co może być przyczyną? Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi przecież o pieniądze, a tutaj ogólnie rzecz biorąc o majątek. Jest jeszcze coś, co rzuca się w oczy, w średniej wielkości wsi, gdzie nie ma wielkich gospodarstw, a raczej każdy robi wszystko we własnym zakresie. Czy obecnie jadąc gdzieś za miasto, zobaczymy zwierzęta hodowlane? Czy gdzieś zobaczymy tę „czarną krowę w kropki bordo”? Odpowiedź brzmi: nie, ponieważ – jeśli to nie jest wielkie przedsięwzięcie wytwarzające mleko na większą skalę – najzwyczajniej w świecie hodowanie pojedynczych sztuk się nie opłaca. Więcej to kosztuje, niż przynosi zysku. Dodatkowo ludzie stali się wygodniccy. Wystarczy iść do sklepu za rogiem i mamy kilka rodzajów oraz producentów mleka, można wybrać sobie zawartość tłuszczu... Więc po co hodować tę krowę? Po nic, a to prowadzi do kolejnego problemu, mianowicie do tego, że krowę za niedługo zobaczymy już chyba w zoo,


MAGNIFIER 3/2014

a dziecko będzie potem kojarzyć tylko fioletową krowę z reklam i gdy już nadarzy się okazja, że taką prawdziwą uda się zobaczyć, to potem padnie pytanie z ust dziecka: „Dlaczego krowa nie jest fioletowa?” Spotkałam się też z innym problemem. Pewien tatuś kiedyś nie był w stanie odpowiedzieć swojemu dziecku na pytanie, czy zwierzątko, które zobaczyli to krowa, czy byk. W takim razie za niedługo znowu dzieciom będzie trzeba zmienić podstawę programową, by dokształcić je, co jest krową, a co bykiem. Albo uświadomić je, że mleko pochodzi od krowy, zaś dopiero później trafia na półki sklepowe. Zwierzęta gospodarskie to już rzadkość, przynajmniej te w pojedynczych egzemplarzach, spotkane gdzieś tam za miastem. Jedyne, co pozostaje to kury, ale przecież nie wymagają takiego zaangażowania ludzi jak hodowla krowy lub świni. Oczywistym jest, że ludzi młodych ciągnie do miasta i nie chcą prowadzić gospodarki, nawet tej małej. Lepiej być na gotowym, niż poświęcić się i zaangażować w pracę na wsi. Zostają tylko ci starsi, którzy resztkami sił nadal orzą pola, zasiewają, zbierają plony i tak od nowa co roku. Wieś wielu może ograniczyć, ale co najdziwniejsze, to przecież te mieszczuchy uciekają na wieś. Budują sobie potężne domy. Im wystawniejszy, tym lepszy. Potem mogą zapraszać swoich znajomych na grilla i opowiadać jak to im się powodzi. Natomiast ludzie, którzy od urodzenia na tej wsi mieszkali uciekają z niej. Nie widzą perspektyw i chcą być jak najdalej od rodzinnego domu. Bo przecież dla nich tam nie ma przyszłości. Z jednej strony to prawda – na wsi nie widać wielkich perspektyw, młody człowiek nie ma co robić w porównaniu z tym, który mieszka w mieście. Wieś się bardzo rozwija, zwłaszcza w ostatnich latach. Czy to zasługa Unii Europejskiej, czy nie – nie będę w to wnikać. Fakt jest faktem – wieś nigdy miastem nie będzie. Taka już rola wsi. Wieś już coraz mniej przypomina wieś, o której każdy z nas myśli – to

już zupełnie inna kwestia. Świat się zmienia, więc ciężko, żeby i wieś się nie zmieniała. Więcej jest w tym plusów niż minusów. Tak samo jak mit, iż na wsi panuje bieda. Oczywiście, że gdzieniegdzie jeszcze się zdarzy. Jednak czasami to ludzie na wsi są bardziej majętni niż te mieszczuchy. Dzisiaj to już nie wygląda jak u Kargula i Pawlaka; sąsiedzi nie kłócą się o miedzę. Sąsiedzi donoszą na siebie nawzajem, wzywają policję, właściwie bez powodu. Sąsiedzkie waśnie już nie są w żaden sposób śmieszne. Bo kto to widział, by sąsiad sąsiadowi był wilkiem? Niestety, doczekaliśmy się tego, że już nikt raczej nie przypilnuje domu, gdy się wyjedzie, a raczej skłonny będzie donieść komuś, że właściciele wyjechali. I teraz pozostaje tylko pytanie, czy taki rodzaj sąsiada, to rzeczywiście sąsiad, czy może już wróg? Czy każda osoba, która mieszka obok nas, zasługuje na miano sąsiada? Chyba już nie, bo jak sąsiadem można nazwać kogoś takiego, kogoś, kto jest zagrożeniem dla nas? Wieś ewoluowała! Pod względem infrastruktury na lepsze. Nawet przy małych miasteczkach, którym bliżej do wsi niż do miasta, budowane są obwodnice, o co czasem ciężko w tych większych. Ludzie też się zmienili. Nie ma sąsiedzkiego grilla, jak to bywa czasem w amerykańskich filmach. Lepiej niszczyć, nieważne czy człowieka, czy jego dobytek. I na koniec pozostaje tylko takie pytanie – po co?

rys. Kinga Ziembińska

9


PRAWDA Katarzyna Tkaczyk

Piątkowy

wieczór. Większość ludzi już skończyła pracę, ale wciąż jest zbyt zmęczona, by cieszyć się początkiem weekendu. Przeciętny Kowalski, nie mając sił na żadną poważniejszą aktywność, z nudów siada przed telewizorem. Nie ma żadnych sprecyzowanych wymogów, co chciałby zobaczyć, więc po prostu skacze po kanałach w nadziei, że znajdzie coś ciekawego. Powtórka ostatniego odcinka popularnego serialu, nudny film, reklamy, reklamy, reklamy, wróżbita Maciej, reklamy, reklamy... Nagle w przelocie Kowalski trafia na bardzo dużą i popularną stację informacyjną. Zerka na zegarek. Jest godzina dwudziesta, zaczyna się serwis informacyjny. „Wspaniale” – myśli Kowalski. – „W ciągu tygodnia nie mam czasu na bieżąco śledzić aktualnych wydarzeń. Wreszcie dowiem się, co słychać na świecie”. Zadowolony rozsiada się wygodniej i zaczyna oglądać. Wieści z kraju: kłótnie polityków, echa kolejnego skandalu. Zapowiadają się poważne zmiany w partii rządzącej, bo jej lider prawdopodobnie wyjedzie z kraju, by działać w Parlamencie Europejskim. Wypowiedzi kilku specjalistów, o których nikt nigdy nie usłyszał i prawdopodobnie już nie usłyszy. Kradzież zabytkowych aut z komisu. Odsłonięcie nowej wersji „syrenki”. Wieści ze świata: mężczyzna ze Stanów Zjednoczonych wjechał samochodem do jeziora, by wyłudzić odszkodowanie. Zwinna piękność wygina się w rytm muzyki, demonstrując, jak potrafi poruszać trzydziestoma kołami hula-hoop jednocześnie. Jak jednak dalej się dowiadujemy, gimnastyka artystyczna nie jest jedynie dla ludzi! Słonica z rezerwatu przyrody także się tym zajmuje – ona jednak wybrała wstążkę. Jakie to urocze! Ktoś 10

zamontował kilka kamer na specjalnym urządzeniu, by można było z każdej strony zobaczyć jak strzelają fajerwerki. „A teraz ponownie wracamy do najważniejszych wiadomości z kraju...” – zapowiada spiker. Nie jest mu jednak dane wypowiedzieć się do końca, bo Kowalski wyłącza telewizor, zdumiony do granic możliwości. Słonie wywijające wstążką i próba wyłudzenia odszkodowania? To naprawdę najważniejsze wieści ze świata? Kowalski nie dowierza w to, co właśnie zobaczył. Włącza laptop, zaczyna szperać po Internecie, czyta artykuły, ogląda filmy... Godzinę później Nowak, przechodzący akurat ulicą, o mały włos nie zginął pod wielkim obiektem, który zleciał z drugiego piętra bloku. Gdy już nieco ochłonął, postanowił podejść bliżej i zobaczyć co o mały włos go nie zabiło. W roztrzaskanej, bezkształtnej masie plastiku, kabli i podzespołów rozpoznał telewizor. O ile nie mylił go wzrok – sprzęt należał do jego sąsiada z naprzeciwka. Kowalskiego. Ta opowieść jest oczywiście fikcyjna. Niestety, tylko w części. Nikt nie wyrzucił telewizora przez okno, prawie zabijając swojego sąsiada – a przynajmniej nie słyszałam o takim wydarzeniu. Smutne jest jednak to, że wiadomości, których wysłuchał bohater tej opowieści są jak najbardziej prawdziwe. Od dawna mówi się, że telewizja kłamie. Niczym mantrę powtarza to tak wiele osób, że hasło to urosło do rangi sloganu. Czy jednak większość społeczeństwa przejmuje się tym w jakikolwiek sposób? Nie. A powinna. W tym samym czasie, gdy my oglądamy nagranie, na którym słoń wymachuje niebieską wstążką, Kalifat rośnie w siłę. Być może właśnie


MAGNIFIER 3/2014

urządzają kolejne rytualne niemalże morderstwa – na przykład odcinają głowy niewinnym ludziom i pozują z nimi do zdjęć. Lub strzelają w tył głowy. Mogą też wypuszczać serię z karabinu do losowych przechodniów na ulicy. W tym samym czasie, gdy gibka gimnastyczka popisuje się umiejętnością czarowania za pomocą hula-hoop, USA słabnie coraz bardziej, szarpane wewnętrznymi konfliktami. Jakiś czas temu w mediach pokazały się krótkie materiały z wielkich strajków czarnoskórych mieszkańców stanu Missouri. Nikt jednak nie wyjaśnił, co tam tak naprawdę się wydarzyło. Nikt nie pofatygował się, by przedstawić pełną informację. Nikt nie powiadomił społeczeństwa, że młody, czarnoskóry mężczyzna, który został zastrzelony przez białego policjanta (co stało się przyczyną protestów i w ostateczności dzikich zamieszek) tamtego dnia kilkukrotnie złamał prawo. Okradł sklep, szedł środkiem ulicy, nie zareagował na polecenia funkcjonariusza i w ostateczności zaczął na niego biec z wyciągniętymi rękoma, prawdopodobnie, by go zaatakować. Dlatego został zastrzelony. W tym samym czasie, gdy oglądamy bzdury, które mogłyby posłużyć za ciekawostkę na koniec

wydania, lub karmieni jesteśmy informacjami tak naprawdę mało znaczącymi, za naszymi plecami dzieje się wielka polityka. Czasem tylko temu czy tamtemu dziennikarzowi wymknie się, że nie dzieje się dobrze. Nie ma racji – jest dużo gorzej niż „niedobrze”. Wszyscy tkwimy w kotle, w którym woda powoli zaczyna wrzeć, ale mało kto zdaje sobie z tego sprawę. I tu nie chodzi o to, by epatować brutalnością i pokazywać egzekucje bojowników Kalifatu na wizji w piątkowy wieczór... chociaż właściwie – dlaczego nie? Granica tego, co okrutne a co dozwolone jest bardzo cienka ,a reżyserzy coraz częściej wystawiają za nią już nie palec, ale całą stopę. Skoro jesteśmy w stanie oglądać morderstwa w filmach czy serialach, często bardzo brutalne, dlaczego nie możemy raz zobaczyć prawdziwej zbrodni? Na prawdziwych ludziach? Skoro czytamy książki o wielkich spiskach, które niszczą świat, dlaczego nie możemy dowiedzieć się, że sytuacja polityczna się zmienia, a państwa i ugrupowania, które niekoniecznie chcielibyśmy widzieć u władzy, rosną w siłę? Czas otworzyć oczy i poznać prawdę. Nie mogą jej dłużej maskować tańczące słonie i czarodziejki z hula-hoop.

11


WSŁUCHAĆ SIĘ W SWOJE CIAŁO Z trenerem personalnym Anną Sagan o dietach, treningach, odchudzaniu i akceptacji siebie, rozmawiała Klaudia Chwastek.

Klaudia Chwastek: W ostatnim czasie Polska oszalała. Na punkcie diet, odchu­ dzania. Jednak niewiele osób zdaje so­ bie sprawę z tego, że istnieje ktoś taki jak trener personalny. Kim tak napraw­ dę jest trener personalny i czym się zaj­ muje? Anna Sagan: Większość znanych mi trenerów personalnych to osoby, które zaczynały jako instruktorzy fitness. Rozwijając się, zdobywając kolejne doświadczenia, dostrzegli, że trening w grupie nie jest dobry dla każdego. Że są ludzie ze swoimi specyficznymi uwarunkowaniami i problemami, że nie każdego można wytrenować jakimś standardowym zestawem ćwiczeń. Jedno ćwiczenie, które dla danej osoby jest dobre, dla innej będzie szkodliwe. Dodajmy do tego kwestię różnych poziomów wytrenowania u uczestników zajęć grupowych. W przeciętnym klubie fitness mamy ludzi początkujących, średniozaawansowanych i bardzo zaawansowanych. Dla jednej osoby ćwiczenie będzie bardzo ciężkie, może nie być w stanie go poprawnie wykonać, a dla innej będzie ono śmiesznie łatwe, robiła je już wiele razy, nie ma więc wyzwania, nie ma progresu. Formuła zajęć grupowych (zwłaszcza w dużych klubach) nie pozwala na uwzględnienie jednostek chorobowych. Osoby z problemami układu ruchu, układu krążenia, układu hormonalnego, kobiety w ciąży, często nie znajdą dla siebie oferty na zajęciach grupowych. Dla nich potrzebne są bardziej 12

specjalistyczne treningi, pod daną jednostkę chorobową i osobę. To właśnie przestrzeń pracy trenerów personalnych. Jeden nurt trenerów personalnych to osoby, które obserwowały ludzi na zajęciach grupowych i zauważyły specyficzne problemy uczestników i ich indywidualne uwarunkowania. Drugi nurt trenerów personalnych to np. zawodowi sportowcy i amatorzy, którzy osiągnęli w sporcie bardzo dużo. Mają ogromne doświadczenie, przepracowali na sobie liczne problemy, znają swoją dyscyplinę od podszewki. To fachowcy swojej branży, dzielący się wiedzą z innymi. Czy każdy może przyjść do ciebie jako do trenera personalnego bez względu na wiek lub płeć? Czy są jakieś przeciw­ wskazania albo czy wcześniej jest po­ trzebna konsultacja z lekarzem dla takiej osoby? Tak, każdy bez względu na wiek i płeć. Niemniej warto być świadomym swojej sytuacji. To znaczy, że jeśli jestem kobietą w ciąży, szukam trenerki, która również doświadczyła tego stanu, albo wyspecjalizowała się w tym zakresie. Jeżeli mam problem z układem ruchu, to szukam trenera, który jest już bardziej trenerem prozdrowotnym, wie jak przypilnować, by ćwiczenia były wykonywane bezpiecznie. Jeżeli mam problemy kardiologiczne – szukam trenera, o takiej specjalizacji. Natomiast jeżeli jestem takim przeciętnym Kowalskim


MAGNIFIER 3/2014

i w asadzie nic mi nie dolega, to każdy trener personalny posiada wystarczające kwalifikacje, by bezpiecznie i skutecznie poprowadzić trening. Wcześniejsza konsultacja z lekarzem jest konieczna przy problemach kardiologicznych, do trzech miesięcy po cesarskim cięciu, w trakcie rehabilitacji, oraz do trzech miesięcy po interwencji chirurgicznej. Osobiście specjalizuje się w treningach prozdrowotnych i redukcyjnych. Panów chcących zbudować masę mięśniową odsyłam do kolegów. Jak wygląda pierwsza wizyta u trenera per­ sonalnego? Jeśli bie­ rzesz jakąś osobę pod swoja opiekę, musisz z nią nawiązać kon­ takt, poznać ją bliżej, poznać jej nawyki, sposób odżywiania się... Pierwsze spotkanie to rozmowa-wywiad. Zebranie podstawowych informacji – ile ta osoba ma lat, jaką wykonuje pracę, ile czasu spędza na siedząco, a może ma pracę fizyczną, czy jest to praca jednostronna, jak np. u fryzjera. Zbieramy informacje o stylu życia. Jeżeli już wiemy, że będzie to trening pod kątem odchudzania, to oczywiście przeprowadzamy wywiad dietetyczny, poprzedzony prowadzeniem dzienniczka żywieniowego, w którym nasz klient zapisuje co zjadł, w jakiej ilości i jakie emocje towarzyszyły posiłkom. Później ten dzienniczek analizujemy i szukamy rozwiązania, możliwego do wdrożenia u danej osoby. W miarę możliwości robimy też analizę składu ciała (jaki jest odsetek tkanki tłuszczowej, masy mięśniowej, wody), pomiary obwodów ciała, ważenie. Trener ustala, czy dana osoba ma za dużo tkanki tłuszczowej lub wody albo za mało tkanki mięśniowej. Może ma odpowiednią

ilość tłuszczu i wody, ale mając za mało mięśni, sprawia wrażenie nadwagi Pierwsze spotkanie jest zbieraniem informacji. Jeżeli starcza czasu, to robimy na nim trening wprowadzający. Trener obserwuje, jak człowiek używa swojego ciała, jak nim pracuje. Robiąc najbardziej podstawowe ćwiczenia (przysiady, podpory, standardowe brzuszki) można od razu zauważyć mechanizmy pracującego ciała. Trener ma informację zwrotną, jaki mięsień działa dobrze, a jaki gorzej i wie już jak poprowadzić kolejny trening. A po pierwszym spotkaniu jak wygląda kontakt z taką osobą. Czy spotykasz się z nią cały czas, kontrolujesz? Są to zazwyczaj regularne spotkania raz albo kilka razy w tygodniu. Kontakt tak naprawdę mamy na bieżąco. Widząc się raz na tydzień, jesteśmy w stanie wszystkie informacje przetworzyć. Zaczynamy 13


od tego: Jak się pani czuje?, Jak się pani czuła po poprzednim treningu?, Czy coś się zmieniło?, Jak ciało na ten trening zareagowało? Jeśli chodzi o osoby odchudzające się, na diecie redukcyjnej, wymieniamy się informacjami, czy były jakieś grzeszki albo czy udało się je zmniejszyć. Czy dietę da się wprowadzić w życie, utrzymywać? Jeśli są z tym problemy, to szukamy rozwiązań. Trener personalny, oprócz tego, że jest specjalistą w swojej dziedzinie, jest też przyjacielem w tym temacie. Kimś, komu można powiedzieć: nie radzę sobie z tym i proszę pomóż mi. Czyli też motywujesz te osoby, by wy­ trwały w postanowieniach dietetycz­ nych, treningowych. Motywuję, może w takim stylu trochę coachingowym. Motor do zmian nie może wyjść ode mnie. Każdy trenujący szuka go w sobie. Trener może nas naprowadzić w tych poszukiwaniach. To nie może być tak: Słuchaj, ty masz ćwiczyć, bo jak nie będziesz ćwiczyć, to świat się skończy. To nam nie zadziała. Raczej przypominam tej osobie, jaki jest jej cel. Po co ona to robi. Czemu tak naprawdę chce schudnąć. Przecież nie ma obowiązku bycia szczupłym. Tak, to prawda, świat to lansuje np. w mediach. Ale każdy człowiek ma prawo lubić siebie takim jaki jest. Czy po odrzuceniu nakazów i oczekiwań otoczenia, sylwetka wciąż jest dla nas ważna. Trzeba zadać sobie pytanie, czy jest się w stanie pokochać siebie, jakim się jest. Bo znacznie szybciej osiągnie się cele treningowe, jeśli już na starcie będziemy akceptować siebie i swoje ciało. Może to brzmieć jak truizm, ale zderzamy się z tą sytuacją jak ze ścianą, że np. są osoby, które trenują jak wół i nie mają właściwie żadnych efektów. I to wtedy nie będzie wina tej osoby, ani trenera, że on źle tego człowieka prowadzi, tylko jest taka blokada psychiczna, że ciało nie puszcza. Taka osoba musi zmierzyć się ze swoimi emocjami, zajrzeć w głąb siebie, by siebie zaakceptować. Z drugiej strony, w trakcie treningu, obowiązkiem trenera jest dopilnować, by ćwiczący dał z siebie 100% swoich możliwości, wykonał ćwiczenie najlepiej jak jest wstanie, nie poddając się zbyt wcześnie.

14

I tutaj też ważne jest to indywidualne podejście. Tak, zgadza się. Trzeba poznać taką osobę jako człowieka i doradzać jej jak przyjacielowi. Powiedziałaś o blokadzie psychicznej. Ale to jak wyglądamy jest nie tylko uwa­ runkowane tym, co jemy czy uprawiamy jakiś sport. To też problemy zdrowotne. Przy uwarunkowaniach zdrowotnych, to jest najczęściej sprawa hormonów. Załóżmy, że mamy pewien stan, gdzie różne hormony wpływają na siebie, i nie dopuszczają do redukcji wagi. W jakimś stopniu ten stan można poprawić dietą. I tutaj to już jest praca dla dietetyka klinicznego. Na układ hormonalny możemy też wpłynąć treningiem relaksacyjnym aby go uspokoić. Zmniejszyć poziom hormonu stresu, zwiększyć poziom endorfiny, dopaminy – tych hormonów, które wprowadzają nas w stan kojący. Osiągamy to łagodnymi treningami jak streaching, joga czy pilates. Problemy hormonalne mogą też być uwarunkowane naszym stanem emocjonalnym. Możemy być w swoim życiu cały czas pobudzeni i zestresowani. Stres stał się dla nas taką codziennością, że już go nie dostrzegamy, a organizmu musi codziennie funkcjonować na podwyższonym poziomie kortyzolu, zmieniając pracę innych hormonów. Hormony wpływają na siebie, więc zaburzony poziom jednego zaraz odbije się na następnym. Robi się z tego reakcja łańcuchowa, zapętla się w sobie i ciężko z tego się wydostać. Jeśli mamy problemy hormonalne uwarunkowane wysokim poziomem stresu, to wtedy trzeba znaleźć dla tej osoby rozwiązanie. Jedni rozładują stres poprzez bardzo intensywny trening, a drudzy potrzebują treningu kierującego świadomość do wewnątrz, łagodzącego, uspakajającego, bo wtedy stres rozpuszczają w sobie. Uwarunkowania genetyczne też mają wpływ na nasze ciało? Zwłaszcza w obrębie układu kostnego. Jeśli ktoś ma szerokie biodra, i takie same biodra ma matka i babcia, to nie zrobimy z nich, bioder Jessici Alby. Możemy je wymodelować najlepiej jak się da, ale nie przekroczymy anatomii. W udzie mogę mieć obwód w rozmiarze 34, lecz obwód miednicy będę mieć anatomicznie 38. Kości nie zmienimy. Możemy wykształcić mięśnie – ćwiczeniami jak i masa-


MAGNIFIER 3/2014

fajne pomysły i rozwiązania. Po prostu pamiętajmy, by wczuć się w swoje ciało. jeśli czujemy się dobrze na tej diecie, czujemy przypływ energii i zaczynamy lepiej wyglądać, to znaczy, że ta dieta służy. Jedni świetnie reagują na diety wysokobiałkowe, inni na wysoko węglowodanowe. Natomiast jeśli jest na odwrót, po dwóch, trzech tygodniach mamy zawroty głowy, słabsze paznokcie, mniej energii, gorsze samopoczucie, napady głodu – dieta jest do nas niedopasowana. Znać siebie – to jest Czy spotykasz się nadal z przekonaniem, najlepsza droga. Jeśli brak nam kompetencji, warto że „nie będę jeść cukru, ograniczę tłusz­ udać się do dietetyka, który doradzi nam mądrze. cze, to schudnę”. Czy mity nadal funk­ Mówiłaś wcześniej, że wyglądanie cjonują? Jeśli chodzi o eliminację węglowodanów o wyso- szczupło to też problem kultury i me­ kim IG (indeks glikemiczny, przetworzone zboża, diów, które nam narzucają, że trzeba być słodycze, owoce w nadmiernych ilościach, słodzo- szczupłym. Jednak to myślenie zaczyna ne napoje) to jest to prawda, że warto je wyelimi- się też powoli zmieniać. Są piękne ko­ nować. Podobnie z ograniczaniem tłuszczów, biety w rozmiarze 40, pojawiają się mo­ delki plus size, które też świetnie zwłaszcza frakcji trans. Temat mitów jest tematem, do którego nadal nie wyglądają i lubią swoje ciało. Więc to wiem jak się ustosunkować. Bo to, co było mitem myślenie też ulega zmianie. jeszcze pięć lat temu, teraz – pod wpływem badań Tak! I bardzo się z tego cieszę. Nastawienie że, jeśli – okazuje się prawdą. (np. zdrowa/niezdrowa mar- schudnę 20 kg i będę mieć rozmiar XS, będę szczęśliwszym człowiekiem, uwierzę w siebie i zmieni garyna) Mitami z pewnością będzie przekłamania typu „jak się moje życie – nie zawsze się spełnia. Można wybędę ćwiczyć z ciężarkami, to będę wyglądać jak glądać jak milion dolarów i wcale się nie czuć dokulturystka”. Kulturystki mają zupełnie inny tre- brze ze sobą. Można nosić rozmiar 44 i czuć się ning. Dla przeciętnej kobiety ćwiczenie z ciężarka- wspaniale. Nasz stosunek do samych siebie jest mi powoduje ujędrnienie mięśni. Więc de facto, bardziej pierwotny, niż to jak wyglądamy. Docez im większym ciężarem pracujemy, tym więcej niajmy nasze ciało takie jakie jest. Trenujmy je by było zdrowsze, sprawniejsze, by żyło się w nim kalorii spalamy. wygodnie. Cieszmy się osiąganymi efektami, poCzy podążanie za dietami i ćwiczeniami prawiajmy jeśli mamy na to ochotę, ale zrezygnujznalezionymi w Internecie,, bez żadnej my z przymusu bycia idealnym. Uwierzmy, że konsultacji z osobą wykwalifikowaną, każdy z nas jest doskonały taki jaki jest. Polubienie siebie jest bezcenne. jest dobre dla naszego organizmu? Są w Internecie zarówno dobre jak i złe diety. Tak samo z treningami. Czasem znajdziemy naprawdę żami. Wiele osób może nie wiedzieć, że obłędny wpływ na sylwetkę mają masaże i streaching (ćwiczenia rozciągające). Właśnie dzięki nim możemy wpłynąć na ułożenie miednicy, np. z przodopochylenia (kaczy kuperek) w stronę ułożenia neutralnego. Osoba, której pośladek zlewa się z udem, po masażach może stać się widoczny, wyraźniej zarysowany. Trening połączony z masażem i dietą naprawdę może przetransformować ciało.

Anna Sagan (32 l.) - trener personalny, instruktor Pilates, specjalista form Body&Mind, trener prozdrowotny. W branży wellness od 15 lat. Z początku jako klientka zajęć w klubach fitness, później jako instruktor fitness. Obecnie wyspecjalizowany trener personalny, zaawansowany trener Pilates. Prowadzi własne studio treningów personalnych - House Of Beauty. www.facebook.pl/TwojZdrowyTrening

15


Umieranie to praca ponad ludzkie siły. Susan Sontag

16


17


M i ędzy k r y ty k ą a 'h a tem ' Katarzyna Tkaczyk

W poprzednim numerze Klaudia Chwastek przybliżyła wszystkim Czytelni­

kom zjawisko fan fiction. Poświęcając dużo uwagi opowiadaniom fanowskim, wymieniła wszystkie ich zalety. Jedną z nich była uwaga (skądinąd całkiem słuszna), że pisanie ficków to świetny sposób na szlifowanie warsztatu pisar­ skiego. Wiadomo jednak jak to bywa ze szlifowaniem – czasem wyjdzie coś wspaniałego, a czasem całkowite paskudztwo. Twór tak zły, że aż budzący fa­ scynację. Co dzieje się z takimi dziełami? Wbrew pozorom nie nikną całkowi­ cie w czeluściach Internetu. Najgorsze z najgorszych, perełki zła, kwintesencje nieudolności pisarskiej trafiają w łapy krwiożerczych bestii. Demonów, które są postrachem wszystkich młodych literatów. Analizatorów. Bestiariusz internetowy, hasło: Analizator Kim jest analizator? Przede wszystkim to osoba praworządna. Nie pozostaje obojętna wobec brutalnych zbrodni na ortografii, interpunkcji, składni czy logice. Będąc świadkiem któregokolwiek z tych okrutnych morderstw, wyrusza z odsieczą. Nie mogłaby jednak tego dokonać, gdyby była osobą bardzo wrażliwą – stąd dobry analizator powinien wykazywać się odpornością na błędy wszelkiej maści, a także niekiedy wprost nadludzką wytrzymałością psychiczną. Z drugiej strony często jest to ktoś nieco złośliwy... Gdy jednak przeczyta się niektóre „twory”, jakie stają się przedmiotem analizy, trudno nie uznać tego za chorobę zawodową, wywołaną pracą w trudnych warunkach. Na samym początku warto też zaznaczyć, że nie każda osoba (lub grupa osób) zajmująca się komentowaniem cudzych opowiadań to analizator. Istnieje podobne do analizatorni zjawisko czyli ocenialnie. Podstawowa różnica między nimi jest 18

bardzo prosta – do ocenialni zgłaszają się sami autorzy. Wybierają sobie osobę, która ma przeczytać ich dzieło, wytknąć błędy i wystawić ocenę. Do analizatorni natomiast nikt się nie zgłasza. Analizatorzy sami (bądź z pomocą swoich czytelników) wyszukują twory tak okropne, że aż proszące się o dogłębne zanalizowanie. Poza tym w ocenialni krytyce poddawana jest nie tylko treść, ale i forma – grafika, wygląd i układ menu, a nawet takie detale, jak zawartość poszczególnych zakładek. Nierzadko za ocenę szaty graficznej wystawić można łącznie więcej punktów niż za całą treść... Analizator natomiast może wspomnieć o oprawie, ale nie musi i z reguły rzadko to czyni. Dla niego liczy się przede wszystkim zawartość, czyli samo opowiadanie. Historia gatunku i populacja Powstanie analizatorni zapewne łączy się z rozwojem Internetu i popularyzacją blogów. Wcześniej przecież też pisano opowiadania fanowskie, ale spora część z nich lądowała w szufla-


MAGNIFIER 3/2014

dzie, a w dalszej perspektywie – w koszu. Przyszedł jednak taki moment, gdy ktoś zdecydował się opublikować swoją twórczość. Jak każda nowa moda również i ta upowszechniła się bardzo szybko. Po nową formę – tak zwane „opko” – sięgało coraz więcej osób, także takich, które nie do końca potrafiły poprawnie pisać. Nie mając pomysłu na własną fabułę, namiętnie sięgano do różnych tekstów kultury popularnej, często gwałcąc przy tym wszystkie zasady poprawnej polszczyzny i ignorując jakąkolwiek logikę wydarzeń. Tak powstawały fanficki bardzo złe, z których natrząsali się kolejni internauci. W końcu ktoś wpadł na pomysł, by w złośliwy, a jednocześnie zabawny sposób wyjaśnić nieszczęsnym autorom (zwanym szerzej „Ałtorami”), co z ich opowiadaniami jest nie tak. W ten sposób zaczęły powstawać pierwsze analizatornie. Z pewnością było ich wiele, jednak żadna nie cieszyła się taką sławą jak Locha Snejpa. Analizatornia ta, zgodnie z nazwą, zajmowała się dogłębną krytyką opowiadań fanowskich z fandomu Harry’ego Pottera – czyli tak zwanych „potteroidów”. Autorzy wyszukiwali w sieci fatalne teksty i komentowali każdy z nich, fragment po fragmencie. Czytelnicy byli zachwyceni do tego stopnia, że nawet gdy Locha przestała istnieć, jej fragmenty krążyły po różnych forach i blogach.

Znalazły się nawet osoby, które pchane potrzebą zachowania tych analiz dla potomności stworzyły tak zwany mirror. Najkrócej mówiąc to wskrzeszenie nieistniejącego już bloga, niejako napisanie go od nowa z zaznaczeniem tego, kto jest pierwotnym autorem. Dzięki tym zabiegom tekstami z Lochy Snejpa można cieszyć się aż do dzisiaj. Jak każda kultowa rzecz, także i Locha znalazła swoich naśladowców. Analizatorni w tym momencie jest wiele. Niestety, często zdarza się tak, że krytyką opowiadań publikowanych w internecie (fanficków, ale i także „opek” autorskich) zajmują się osoby nie mające ku temu predyspozycji. Analizator musi znać doskonale zasady poprawnej polszczyzny i płynnie się nią posługiwać, by móc oceniać i krytykować innych. Za analizowanie nierzadko biorą się jednak osoby niekompetentne, które same mają problem z poprawnym sformułowaniem swoich myśli. To zjawisko jest niestety też prawdziwą plagą wśród ocenialni. Nieznający zasad pisowni oceniający, który wytyka innym błędy (nawet takie, które sam popełnia!) to kuriozum tak zabawne, że powstają nawet... ocenialnie ocenialni. Parała się tym między innymi Deneve, autorka Karnego Kaktusa.

Źródło: Screen z lochasnejpa.blogspot.com

19


Źródło: Screen z przyczajona-logika.blogspot.com

Gatunek: Analizator. Najbardziej znane odmiany Spośród wszystkich istniejących analizatorni najsłynniejsze, a zarazem stanowiące coś w rodzaju wzorca dla pozostałych, są dwie. Niezatapialna Armada Kolonasa Waazona wcześniej znana była jako Sierżant und Saper. Rozpoczęła swoją działalność w 2008 r., a zatem w czasach prawdziwego szału na niemiecki zespół Tokio Hotel. Powstawało mnóstwo opowiadań fanowskich, najczęściej opartych na tym samym schemacie – ona, lepsze alter ego autorki bloga, spotyka gwiazdorów z popularnego zespołu i zakochuje się bez pamięci w jednym z nich, zazwyczaj siłą imperatywu narracyjnego. Równocześnie bardzo popularne były też fanficki, którymi wcześniej zajmowała się Locha Snejpa, a zatem „potteroidy”. Duża, bo aż jedenastoosobowa ekipa miała zatem sporo pracy przy wyśmiewaniu absurdalnych sytuacji, okropnych błędów ortograficznych, fatalnej interpunkcji i składni. W 2011 r. założycielka SuS, Sierżant, postanowiła zamknąć analizatornię. Niepocieszona reszta ekipy po prostu zabrała swój dorobek intelektualny i rozpoczęła działalność na domenie 20

blogspot.com jako Niezatapialna Armada. Wkrótce patronem został Kolonas Waazon – „słynny łotewski komandos, któremu w całej jego karierze, spadochron nigdy jeszcze się nie otwarł”¹. Od tamtej pory aż do dziś, co czwartek pojawia się kolejna analiza. Niestrudzona grupa, w stałym składzie (Kura z biura, Jasza, Sineira, Dzidka, Gabrielle, Murazor, Szprota, Mikan, Purpurat i Babatunde Wolaka) już od trzech lat bezlitośnie wytyka i obśmiewa błędy wszystkich ukazujących się w Internecie opowiadań. Drugą najsłynniejszą analizatornią jest Przyczajona Logika, Ukryty Słownik. W przeciwieństwie do NAKW-y nie jest tam bardzo tłoczno, bo prowadzą ją dwie osoby – Kalevatar i Pigmejka, niekiedy wspomagane przez tajemniczego Vivaldiego. PLUS rozpoczął swoją działalność w lipcu 2009 r. i działa nieprzerwanie aż do dzisiaj. W każdy piątek (z drobnymi odstępstwami od tej normy) analizatorki wyszukują fatalnie napisane opowiadania oraz fanficki i bezlitośnie komentują każdy błąd. Często przy tym posiłkują się gifami – najczęściej, by wyrazić swoje zażenowanie tym, co właśnie przeczytały. Kalevatar i Pigmejka nie zdecydowały się na jedną tematykę. Od początku ana-


MAGNIFIER 3/2014

lizują wszystkie złe teksty – zarówno autorskie jak i (mniej lub bardziej) kanoniczne. Trafić tam można zatem na analizy fanficków ze znanych fandomów (jak Harry Potter, Zmierzch, Władca Pierścieni czy Naruto), ale również tych mniej znanych (przykładowo gier komputerowych Assassin's Creed, Diablo lub serii The Elder Scrolls). Analizatorki nie unikają nawet opowiadań, których głównym tematem jest ostry seks homoseksualny – najczęściej męsko-męski (tzw. yaoi). Pojawiły się też analizy do już wydanych książek. Ofiarami Kalevatar i Pigmejki zostały na przykład Dziwna i piękna opowieść o Percy Parker czy Gra o Ferrin. Być może dlatego, że wywodzą się z tego samego rdzenia (a więc kultowej Lochy Snejpa) NAKW-a jak i PLUS wyglądają podobnie. Ciemne tło bloga, biały tekst opowiadania i kolorowe dopiski komentatorów. Nawet humor na obu analizatorniach jest dosyć podobny. Wygląda więc na to, że obydwie analizatornie nie konkurują ze sobą, a wręcz przeciwnie – ekipy żyją w przyjaźni. Niekiedy nawet razem współpracują. W ramach „Sylwestrowej ustawki” połączone siły NAKW-y i PLUS-a walczą wspólnie z jednym opowiadaniem. Powoli urasta to do analizatorskiej tradycji. Barwy wojenne Działalność analizatorni może wydawać się dwuznaczna moralnie. Czytając komentarze nierzadko można natknąć się na oskarżenia o brutalność i najzwyklejsze w świecie pastwienie się nad młodymi twórcami. Istotnie, nieraz analizy są bardzo zjadliwe, a niektóre dopiski można uznać za „czepianie się”. Na ten temat dyskutowano już wielokrotnie i często bardzo długo. Jednym z podstawowych argumentów było to, że ktoś zamieszczając swój tekst w sieci automatycznie wyraża zgodę na jego ocenianie i komentowanie. Nie da się tego uniknąć – każda treść w sieci może być pochwalona i zdobyć popularność, ale również zostać skrytykowana oraz skazana na złą sławę „potworka”. To analogiczna sytuacja jak z pisarzami i wydawcami. Wysyłając powieść do wydawnictwa liczymy na to, że zostanie ona dostrzeżona, doceniona, wydana i spodoba się rzeszom czytelników. Tym samym jednak akceptujemy to, iż tekst może zostać odrzucony, a nawet skrytykowany... jeśli wydawnictwo akurat ma taką politykę, że odpisuje nawet autorom, których nie ma zamiaru wydać (co jest niestety rzadką praktyką). Może też nie spodo-

bać się czytelnikom, nawet jeśli ktoś zdecydował się w nasze dzieło zainwestować. To oczywiste, że osoba pisząca mocno przywiązuje się do tego, co stworzyła – w końcu tekst stanowi część jej życia i często każdy fragment okupiony jest wielkim wysiłkiem intelektualnym. Wiadomo też, że we własnym „dziecku” widzi się mniej wad, jest się gotowym bronić go za wszelką cenę. Nie można być jednak zbytnio wrażliwym. Należy umieć przyjąć pochwały, ale i krytykę – często bardzo bolesną, potraktować to jako naukę. Tego ciągle próbują nauczyć analizatornie. Zdają się mówić: „Nie robimy tego, by was pognębić. Chcemy pomóc wam czegoś się nauczyć. Między innymi odporności na krytykę”. Warto też zaznaczyć, że porządni analizatorzy mają swoje zasady. Po pierwsze – „nie kopać kociąt”. Jeżeli masz mniej niż piętnaście lat (a większości przypadków da się uzyskać takie informacje) i publikujesz swoje opowiadanie na blogu możesz być pewien, że macki analizatorów cię nie sięgną. Krytyce analizatorni nie są też poddawane oczywiste prowokacje, a także teksty dobre i „takie sobie”. Wkład jednostek w rozwój populacji Przyjmując taką a nie inną konwencję komentowania opowiadań, analizatorzy niejako zawodowo są wystawieni na zarzut znęcania się i zwykłej złośliwości. Warto jednak zauważyć, że również materiał, z którym się zmagają nie nastraja do łagodności – rażące błędy ortograficzne, brak lub przeciwnie, nadmiar przecinków, zła składnia oraz zwyczajna nielogiczność (czy wręcz absurdalność) opisywanych wydarzeń mogą doprowadzić do furii. Wychodząc zapewne z założenia, że lepiej śmiać się niż płakać krytykanci decydują się na obśmianie tego, co złe. Śmieją się na pewno zwykli czytelnicy, zdarza się też jednak, że wtórują im autorzy, obiecując solenną poprawę. To trochę jak z biblijną przypowieścią o zagubionej owcy, którą udało się odnaleźć. Gdy twórca zanalizowanego opowiadania mówi, że dzięki analizie poznał prawdę o swoim tekście i choć to bolesna lekcja, dała mu do myślenia, analizatorzy z uśmiechem delektują się satysfakcją z dobrze wypełnionego obowiązku. Bo w gruncie rzeczy o to chodzi – o naukę. Nikt nigdy nie mówił, że wszystkie lekcje będą przyjemne. Nie można też zapominać o tym, że analizatorzy – sami piszący poprawnie – przyczyniają 21


się do popularyzacji znajomości polszczyzny. Czasem można natknąć się na komentarze typu „nie wiedziałam, że pisze się…” Jak widać uczą się nie tylko autorzy ale i inni czytelnicy analizatorni. To niewątpliwy plus. Wątpliwości prawne Autorzy, którzy czują się dogłębnie urażeni faktem, że ich tekst został skrytykowany, niekiedy straszą zgłoszeniem analizatorni do adminów serwera, na którym ona działa (na przykład blogspot.com), a co odważniejsi grożą nawet sądem. Wszystko przez nieznajomość (lub niepełną znajomość) ustaw. Według autorów cytowanie tak obszernych fragmentów ich opowiadania jest niezgodne z prawem, a swoich praw mogą spokojnie dochodzić przed sądem. Przecież wina jest oczywista, każdy prawnik się z tym zgodzi... tyle że nie. Niezatapialna Armada Kolonasa Waazona na głównej stronie przytacza odpowiednie artykuły Ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych – konkretniej art. 29 pkt 1. oraz art. 34. Zgodnie z nimi działalność analizatorni jest w pełni legalna, a roszczenia oburzonych autorów bezpodstawne. Analizatorzy przyczyniają się zatem nie tylko do lepszej znajomości języka polskiego, ale i poszerzają znajomość przepisów dotyczących prawa autorskiego. Analizator – gatunek specyficzny Kalevatar i Pigmejka (analizatorki z Przyczajonej Logiki, Ukrytego Słownika), a także Kura z biura i Szprota (niewielka część ekipy Niezatapialnej Armady) podczas tegorocznego Festiwalu Fantastyki Pyrkon dyskutowały o analizatorniach. Panel nosił tytuł Między hatem a krytyką. Wydaje się, że jest to najlepsze możliwe podsumowanie działalności analizatorni. Nie jest to hate w czystej postaci, bo chociaż często złośliwi i cyniczni, analizatorzy naprawdę starają się coś przekazać, nauczyć pewnych zasad. Z drugiej jednak strony profesjonalna krytyka nie powinna być aż tak złośliwa, a bardziej merytoryczna. Tylko czy zwykłe wypisanie wszystkich popełnionych błędów w opowiadaniu fanowskim Ani z Wałbrzycha byłoby dla kogokolwiek interesujące? Przypuszczalnie nawet sama autorka nie przeczytałaby takiego tekstu do końca, nie mówiąc już o wyniesieniu z niego czegokolwiek. Dzięki analizatorskiemu „prztyczkowi w nos”, złośliwym komentarzu do treści, któ-

22

rą napisała, istnieje większa szansa, że zapamięta, jakie błędy popełniła i w przyszłości będzie się starała ich unikać. Analizatornie to specyficzny twór. Jeden z tych, które albo się kocha od pierwszego wejrzenia, albo zgrzyta zębami na samą myśl o nich. Robią dużo dobrego, ale czasem są to lekcje bolesne. Wielu autorów, którzy zobaczyli swoje brutalnie zanalizowane teksty, już nigdy nie spróbowało pisać. Czy jednak pisarz, widząc że kolejne wydawnictwo mu odmawia, powinien rzucać rzemiosło? John Grisham, autor fenomenalnych thrillerów prawniczych (najbardziej znana jest chyba Firma, zekranizowana w 1993 r.) prezentował swoją powieść w dwudziestu wydawnictwach, zanim w końcu ktoś zdecydował się na jej wydanie. Nie poddawał się i osiągnął sukces. Wśród wielu początkujących twórców panuje przekonanie, że wystarczy tylko usiąść, popuścić wodze fantazji, a genialne dzieło samo się stworzy. Tak niestety nie jest. Pisanie to bardzo ciężka praca i nieustanne uczenie się – przeważnie na własnych błędach. Nie można się obrażać na kogoś, kto je nam wytyka, nawet, jeśli robi to boleśnie. Przydaje się mieć trochę przekory, która każe tak długo dłubać nad tekstem aż w końcu krytyk zamieni się w fana. I chyba taką właśnie rolę – kuźni pisarzy i duchów - przyjmują zawieszone między profesjonalną krytyką a złośliwym hatem analizatornie.


MAGNIFIER 3/2014

Ja k i dzi si a j jest dzi eń ? Klaudia Chwastek

Nie bez powodu taki tytuł, a za­

dając to pytanie nie mam na myśli tego, czy mamy dzisiaj piątek, czy poniedzia­ łek. To byłoby trywialne! Każdy dzień jest „jakiś” i nie chodzi też o to, że dzisiaj są imieniny Kasi, Zosi czy Adama. Ist­ nieje coś takiego jak Kalendarz Świąt Nietypowych. Właściwie można sobie zadać pytanie, po co on w ogóle istnieje. Oczywiście dni są różne. Od Dnia AIDS, przez Dzień Masturbacji, po Dzień Energetyka. Tę pierwszą kategorię jestem w stanie jak najbardziej zaakceptować. Poprzez takie dni, jak Światowy Dzień AIDS, Światowy Dzień Ziemi, zwraca się uwagę na szczególne problemy. W ciągłym życiowym pędzie zapominamy, że kwestia AIDS w ogóle istnieje. Nie dotyczy nas bezpośrednio, więc na co dzień nie zawracamy sobie tym głowy. A właśnie w taki sposób, zwykłego szarego człowieka, który nie styka się z takim problemem w swoim życiu, można zainteresować, uzmysłowić mu, że AIDS jest poważną sprawą. To samo tyczy się chociażby Dnia Ziemi. Nie zawsze pamiętamy o naszej planecie. I choć to tylko jeden dzień w roku, może akurat kogoś aż tak bardzo zainteresuje, że zrobi coś więcej, niż tylko w ciągu jednego dnia z 365. Bez dwóch zdań, takiego rodzaju „nietypowe święta” są potrzebne. Zwłaszcza dla tych osób, które na co dzień w ogóle nie dostrzegają problemów współczesnego świata. Nieco inaczej wygląda kwestia z Dniem Energetyka, Księgowej, czy innymi świętami, mającymi za zadanie uczcić dany zawód. Pytanie

brzmi: po co ktoś w ogóle parał się czymś takim, a dodatkowo w całym tym zamieszaniu wyszły w roku dwa Dni Księgowej. Pomyłka? Niedopatrzenie? A może prawda jest taka, że powstało kilka wersji kalendarzy tych świąt nietypowych i teraz jeden koliduje z drugim, zaś te super nietypowe święta dublują się? Co teraz zrobić? Chyba pozostaje tylko składać swojej księgowej życzenia dwa razy w roku. Są oczywiście takie dni, kiedy upamiętniamy niektóre zawody, a ciężko je uznać za nietypowe. Taka Barbórka, podczas której swoje święto mają górnicy, czy też Dzień Edukacji Narodowej, gdy uczniowie życzą jak najlepiej swoim nauczycielom. Oczywiście, nie wnikam ile szczerości jest w tych życzeniach; fakt pozostaje jednak faktem. Te dni od lat goszczą w rozpisce kalendarzy i jakoś ciężko wyobrazić sobie rok bez wspomnianych świąt. Trudno jest też wyobrazić sobie rok bez Dnia Dziecka, Dnia Matki, Ojca czy też Babci lub Dziadka. Choć o tych osobach pamiętać powinniśmy na co dzień, a nie od święta, to wspomniane dni jednak w pewien sposób się celebruje. Uczeni jesteśmy tego już od najmłodszych lat, bo przecież chyba każdy z nas w przedszkolu brał udział w specjalnych uroczystościach. Im jesteśmy starsi, tym ciężej nam pamiętać o najbliższych. Takich dni na pewno nie można uznać za bezsensowne. Są ważne, choć w zupełnie innym stopniu, niż te wcześniej przeze mnie wymienione. Nikomu w ciągu roku na pewno też nie umkną walentynki. Choć niektórzy dwoją się i troją, by święto zakochanych przeżyć tak, jakby w ogóle go nie było, nie jest to jednak do końca 23


możliwe. Zaraz po Nowym Roku, gdy z półek sklepowych znikną wszelkie możliwe ozdoby świąteczne i różnego rodzaju rzeczy związane z Sylwestrem i Nowym Rokiem, świat szaleje! Mimo że walentynki wypadają dopiero 14 lutego, wszędzie robi się różowo, czerwono, jednym słowem: słodko. Z każdej strony atakują nas serduszka, amorki i inne, czasami w ogóle z miłością niezwiązane, rzeczy. Przez właściwie półtora miesiąca wszystko może człowiekowi zbrzydnąć, a tych, którzy powodzenia w miłości nie mają, doprowadzić do szału. Zdania na temat walentynek są podzielone. Z jednej strony – po co w ogóle święto zakochanych, skoro miłość ciągle powinno się pielęgnować? A czy potrzebne są do tego jakieś amorki i inne szalone rzeczy, które z miłością niewiele mają wspólnego? Tutaj sprawa jest z pewnością dyskusyjna, lecz ja nie zamierzam jej roztrząsać, bo mój cel stanowi coś innego. Gdy przegląda się Kalendarz Świąt Nietypowych, można znaleźć jeszcze takie dni jak: Dzień Przytulania, Dzień Pocałunku, Dzień Łapania za Pupę, Dzień Seksu czy też Dzień Masturbacji. O takich dniach człowiek jest informowanych zazwyczaj przez różnorodne środki masowego przekazu, bo przecież sam z siebie o nich nie pamięta – po co? Faktem jest jednak, że takie dni w ogóle istnieją, a czasem nawet powtarzają się kilka razy w roku, jak na przykład Dzień Masturbacji, których naliczyłam trzy. I tutaj też, tak jak przy Dniu Księgowej, można się zastanowić dlaczego ich aż tyle. Czy masturbacja wymaga, by ją „uczcić” aż trzy razy w roku? Nie mnie na to pytanie odpowiadać, ale okazuje się, że jaki świat, takie święta – dziwne. Prawda jest taka, iż dla chcącego nic trudnego i każdego dnia można coś czcić. O tym, co celebrować, możemy zdecydować przecież sami. Nie muszą to być trywialne święta, jak Dzień Przytulania, czy Dzień bez Biustonosza, chociaż pewnie znajdą się ich sympatycy, którzy wolą takie „święta” niż Światowy Dzień AIDS. Mnie osobiście ciężko stwierdzić, czy wszystkie pozycje z Kalendarza Świąt Nietypowych są potrzebne. Myślę, że stanowczo części z nich wypadałoby się pozbyć, albo przynajmniej nie pozwolić na ich dublowanie się. Są święta wartościowe i nie, są takie, które celebruje każdy i takie, które od dawna wpisały się

24

chociażby w nasz polski kalendarz. Inne przyszły do nas z zachodu lub z innych zakątków świata i chcemy je, na siłę bądź nie, świętować. Ale czy w ogóle warto? Czy człowiek musi świętować każdy dzień z innego powodu? Nie ma innych wartości? Czy musimy doceniać wszystko z powodu jakichś nietypowych świąt? Nie sądzę, by przez te dziwaczne dni mielibyśmy docenić to, co mamy. Każdy z nas powinien szanować to, co ma według własnego uznania, a nie dlatego, że ktoś kiedyś powiedział, że dzisiaj mamy np. Dzień Pocałunku.

rys. Kinga Ziembińska


MAGNIFIER 3/2014

G a w ęd a o w i edźm i e, czyli dwa słowa o czarownicach Katarzyna Tkaczyk

W

iara w możliwość zmieniania rzeczywistości przy pomocy czynników nadprzyrodzonych liczy sobie tysiące lat. Na przestrzeni dziejów we wszystkich krajach świata można znaleźć opowieści o ludziach, którzy przyzywając na pomoc wszelakie bóstwa – lub korzystając tylko ze swoich umiejętności – wpływali na losy innych. Egipt, Grecja, Rzym – to tylko najsłynniejsze miejsca, gdzie kapłani odprawiający magiczne rytuały odgrywali bardzo istotną rolę. Obrzędy te zmieniały się na przestrzeni dziejów, jednak jedna rzecz pozostała niezmienna: zawsze, mówiąc o kimś, kto używa czarów w dobrym celu, myślano o mężczyznach – magach, czarodziejach czy wróżbitach. Stanowili oni synonim mądrości i nieograniczonej wiedzy, a mocy swej używali tylko i wyłącznie, by dopomóc innym. Wyraźnie widać to w literaturze, bowiem to właśnie ich wielu królów i cesarzy obierało sobie za doradców. Czytając różne powieści, szczególnie z gatunku fantasy, przekonamy się jednak, że często byli to niegodziwcy, którzy wpływali na decyzje władcy, zmieniając losy królestw. Jednym z licznych przykładów jest obdarzony magiczną

25


mocą astrolog Thomas Grey, bohater książki Simona R. Greena Błękitny księżyc. W powieści tej królestwo Johna IV upada za sprawą zdrady i spisku jego doradcy oraz przyjaciela, wspomnianego wcześniej Thomasa. Także współczesne gry komputerowe i filmy pełne są złych magów, którzy używają swej mocy tylko, by zburzyć zastany porządek. Takie postaci nie wzięły się znikąd – w historii znaleźć można wielu kapłanów-doradców, których podstępy niszczyły władców, a czasem doprowadzały do ruiny całe państwa. Wierzono, że na mocy specjalnego paktu diabeł w zamian za duszę dać może tajemną wiedzę i moc magiczną. Według licznych legend, jakie powstały, na takie układy często zgadzali się mężczyźni – dość wspomnieć już dzieciom znaną legendę o Panu Twardowskim. W średniowieczu czarownikami określano ludzi, którzy zajmowali się takimi dziedzinami nauki jak astrologia. Dlaczego zatem prześladowania dotknęły tylko czarownic? Czemu tak wiele niewinnych kobiet spłonęło na stosach całej Europy? Zanim odpowiemy na te pytania warto zastanowić się kim w ogóle jest czarownica. Władysław Kopaliński w Słowniku mitów i tradycji kultury definiuje je jako „osoby, które według Biblii i wierzeń chrześcijańskich do XVIII wieku stosowały praktyki magiczne w celu oddziaływania korzystnego albo zgubnego na ludzi, zwierzęta, rośliny i przedmioty”1. Wydaje się zatem, iż to właśnie Kościół katolicki ukształtował wizerunek „złej” wiedźmy. Powstało wiele dzieł chrześcijańskich twórców potępiających je i podających sposoby jak się przed nimi bronić. Najsłynniejszym przykładem tego typu literatury jest Malleus Maleficarum (Młot na czarownice), którego autorami są inkwizytorzy Heinrich Kramer i Jakob Sprenger. Oprócz wielu rad i napomnień znaleźć tam możemy także wskazówki jak rozpoznać czarownicę. Według twórców Młota... praktykuje ona zatem magię niszczycielską, paktuje z diabłem i bierze udział w sabatach, na

26

które dostaje się lecąc na miotle. Potrafi się także zamieniać w zwierzęta2. Po ukazaniu się tego typu traktatów obiektem prześladowań stały się znachorki, bez których wcześniej nie wyobrażano sobie życia w żadnej wiosce. Często były to żebraczki, komornice lub prostytutki, które wróżeniem i przygotowywaniem wszelakich odwarów zapewniały sobie byt. Nie mające najczęściej wsparcia z żadnej strony nieszczęśnice łatwo było oskarżyć o szkodliwe czary, a ich uprzednich zasług nikt nie pamiętał3. Taka kobieta trafiała na tortury i najczęściej szybko przyznawała się do tego, co jej oprawcy chcieli usłyszeć. Warto jednak zauważyć, że wizerunek latającej na miotle, spółkującej z diabłem i zamieniającej się w zwierzęta czarownicy nie został stworzony przez chrześcijańską inkwizycję, a tylko przezeń wykorzystany. Już Celtowie wierzyli bowiem, że ich magowie-kapłani, druidzi oraz driady, potrafią zaklinać przyrodę, szkodzić wrogom i przybierać postać innych stworzeń. Na wzorcach celtyckich opierała się potem także średniowieczna poezja francuska, w której znaleźć można między innymi potrafiącą posługiwać się magią Morgain, siostrę legendarnego króla Brytów Artusa4. Aby odpowiedzieć na pytanie, dlaczego to właśnie kobieta została tak surowo napiętnowana przez Świętą Inkwizycję, wystarczy sięgnąć do biblijnej Księgi Rodzaju, a konkretniej do fragmentu o wygnaniu z Raju. Średniowieczni teologowie dopatrywali się w nieposłuszeństwie Ewy dowodu na słabość umysłu kobiecego i jego naturalnej skłonności do grzechu. Choć tak piętnowana przez Kościół katolicki czarownica w społeczności wiejskiej była bardzo szanowana. Zanim pojawiły się dzieła nakazujące bezwzględnie mordować zielarki i znachorki pod zarzutem konszachtów z diabłem, często były one najważniejszymi osobami lokalnej społeczności, a po ich mądre rady zgłaszano się na-


MAGNIFIER 3/2014

gminnie przy każdej okazji. Powszechnie funkcjonowało przekonanie, iż tylko kobieta ma prawo zajmować się ziołolecznictwem i magią, bowiem posiada ku temu naturalne predyspozycje. Warto również zwrócić uwagę, że w czasach, gdy dostęp do lekarzy był dramatycznie ograniczony, to właśnie zielarki oraz wróżbitki, zwane popularnie czarownicami lub wiedźmami (wiedźma czyli ta, która wie), odbierały porody, opatrywały rany, a czasem nawet pomagały chorym i cierpiącym odejść z tego świata. Były nierozerwalnie związane z naturalnym cyklem życia i śmierci, w niektórych społecznościach traktowano je niczym pośredniczki pomiędzy sferą sacrum i profanum, pomiędzy bogami a ludźmi. W szacunku jakim je darzono pobrzmiewać mogą echa przedchrześcijańskiego kultu Matki Ziemi, znanego pod tą czy inną postacią na całym świecie. Doceniano ich siłę, a moc zarówno ratowania życia, jak i jego błyskawicznego odbierania, budziła na poły podziw na poły strach. Brak wiedzy z zakresu biologii i medycyny wśród ludzi sprawiał, że każdy powrót do zdrowia za sprawą interwencji znachorki urastał do rangi cudu, a im poważniejsza była choroba tym dłużej o tym rozprawiano. Próbowano dociec jak to możliwe, że jeszcze niedawno obłożnie chory człowiek teraz może normalnie funkcjonować. Choć znachorki i wiedźmy pomagały ludziom, czyniły to w sposób, którego Kościół nie mógł zaakceptować. Dodatkowo niekorzystna pozycja kobiety w średniowieczu, powiązania z grzechem biblijnej Ewy tylko pogarszała sprawę. Ludzie nie mający jeszcze odpowiednio zaawansowanej wiedzy medycznej każde uzdrowienie, wyleczenie z choroby postrzegali w kategorii cudu – a skoro nie było tam modlitwy i Boga, wyjaśnienie było jedno: czary. Moc ziół i zaklęć, znana wiedźmom, wydawała się tak niesamowita i niepojęta, że było pewnym, iż pochodzi z innego świata. A jeśli nie od Boga to wiadomo skąd... Podobnie postrzegano też

złe wydarzenia – katastrofy naturalne i całkiem prozaiczne przykre niespodzianki od losu zrzucano na karb klątwy wrednej wiedźmy. Takich należało się pozbyć – dla bezpieczeństwa wsi oraz własnej duszy. Oskarżano zatem kobiety, które czymś się wyróżniały, na przykład wyglądem (zrośnięte brwi, rude włosy) czy zachowaniem. Oczywiście, stanowiło to też idealne narzędzie zemsty – łatwo było oskarżyć córkę sąsiada, która odrzuciła nasze zaloty, o czarostwo i spółkowanie z diabłem. W ten sposób wiele niewinnych kobiet spłonęło na stosach bądź utonęło. Choć dziś już mało kto wierzy w magię, wizerunek czarownicy przetrwał, jest ciągle żywy – wystarczy sięgnąć po dowolną książkę fantasy. Przez lata całe rzesze pisarzy tworzyły (i nadal tworzą) mniej lub bardziej zaskakujące portrety czarownic. Dobre i brzydkie, piękne i złe lub całkowicie odwrotnie – wizerunków wiedźm jest tyle, ile kręgów kulturowych, Wszystkie je łączy jednak jedno – umiejętność posługiwania się magią. Są wyróżnione przez coś, za co kiedyś niewinne kobiety płonęły na stosach całej Europy.

‒‒‒‒‒‒‒‒‒‒‒‒ 1 W. Kopaliński, Słownik mitów i tradycji kultury, Warszawa 2003, s 196. 2 E. Potkowski, Czary i czarownice, Warszawa 1970, s. 271. 3 B. Baranowski, Procesy czarownic w Polsce w XVII i XVIII wieku, Łódź 1952, s.34. 4 E. Potkowski op.cit., s. 270

27


MŁODZI O DZIADACH, CZYLI RECEPCJA LEKTUR ROMANTYCZNYCH W PRZESTRZENI INTERNETOWEJ Mundek Koterba

„nudy nudy i jeszcze raz nudy zara zasne i nie przeczytam do konca” – te słowa napisane przez Anonima, jednego z użytkowników strony internetowej, na której można przeczytać streszczenia szkolnych lektur, stały się dla mnie inspiracją do: po pierwsze – napisania tego artykułu, po drugie – przeszukania na tejże stronie innych postów użytkowników w celu znalezienia – powiedzmy to w sposób romantyczny – „pisanych na Berdyczów” wynurzeń klasyków. Kogo nazywam klasykami? To całe zastępy młodzieży szkolnej – zakładam, że gimnazjalnej i licealnej – manifestującej znudzenie owym duchem romantycznym, drzemiącym w starych księgach napisanych przez naszych narodowych wieszczów. Rozumiem ich doskonale, sam w młodych latach miałem dość naiwnej sielankowości w Panu Tadeuszu i nie pałałem „panieńskim rumieńcem” przy lekturach Sonetów krymskich. W ogóle byłem uprzedzony do samego tematu romantyzmu. A jednak zawsze była mi bliska (i po dziś dzień jest, choć ogólnie moje relacje z twórczością romantyczną uległy dużemu ociepleniu) Romantyczność oraz niektóre fragmenty Dziadów, w szczególności zaś fragmenty I części od zawsze czytałem z głębokim zainteresowaniem. Współcześni klasycy nie oszczędzają nawet Dziadów, a robią to w iście no28

watorski sposób. Już sam zapis ortograficzny komentarzy pod streszczeniami pokazuje, kto tu jest buntownikiem. To nie „posągowi” Mickiewicz i Słowacki – lecz współczesna młodzież, idąc śladami twórców wielkiej awangardy z początków XX wieku, w szczególności zaś śladami futurystów, łamie zasady konwencjonalnej pisowni. A przy tym nie przebiera w słowach. Oto kilka przykładów ostrej krytyki Mickiewiczowskiego dramatu romantycznego: UFF!!! Kiedy tylko myślę o tych dziadach to aż ciężko mi się oddycha takie to dno, ale dzięki temu streszczeniu nie muszę ich czytać (wtedy bym się chyba porzygał). A już w ogóle nie mogę pojąć ja można się tą lektórą jarać tak jak moja nauczycielka... (majster)

W istocie – Dziady „zapierają dech w piersiach”, lecz nie dlatego, iż wyzwalają w czytelniku burzliwe myśli i uczucia, a wręcz przeciwnie. Już sama myśl o tym, by sięgnąć do utworu i zagłębić się w jego treść powoduje, że to co jest treścią żołądka czytelnika, podchodzi mu do gardła. Strofy Mickiewicza nie chwytają za serce, ale za żołądek i mocno go ściskają. Powodują coś, co można by nazwać „efektem womitalnym”. Czyż nie jest to jednak „świeża” recepcja twórczości autora Pani


MAGNIFIER 3/2014

Twardowskiej, jakże zgodna z duchem postmodernizmu? Chyba po raz pierwszy czytelnik wprost mówi o odruchach wymiotnych przy lekturze tego dramatu – i w ogóle jakiegokolwiek innego dzieła. Nawet jeśli takie głosy pojawiały się już wcześniej, to nie wychodziły one poza szkolne korytarze, czy rządzące się swoimi prawami, kuluarowo-koleżeńskie rozmowy. Wyrażenie tego w komentarzu z pewnością przełamuje kolejne tabu i jednocześnie ostrzega: uwaga! Kontakt z twórczością Adama Mickiewicza może wywoływać torsje! To nie czcze gadanie byle jakiego internauty. Na podobne przypadłości skarży się kolejny „awangardowy klasycysta”: Streszczenie to z całą pewnością oszczędzi mój smacznie zjedzony posiłek, który zmuszony byłbym zwrócić w trakcie czytania jednego z największych utworów epoki Romantyzmu. (B-Art)

Dylematy młodych: wyrzygać czy nie przeczytać, nie należą wcale do łatwych. Ponadto – na co zwraca uwagę kolejny internauta – treści zawarte w Dziadach, i innych utworach czytanych w szkołach, są w nadmiarze niebezpieczne dla ludzkiego umysłu: Jak tak bardzo chcecie to czytać, to nie czepiajcie się tych, którzy chcą tylko przebrnąć przez maturę z pl. Książki tego typu w nadmiarze, jak to jest w szkołach średnich, mogą nieźle pomieszać pod sufitem. Dodatkowo, jeśli ktoś po prostu nie rozumie nic z czytania tego... Czegoś, wchodzi i po prostu czyta streszczenie bez marnowania czasu na teksty, z których i tak nic w życiu nie będzie potrzebne. (ABC)

Brzmi to jak apel do układających programy nauczania: nie mąćcie nam w głowach i nie marnujcie naszego cennego czasu! To prawda, że im więcej możliwości zapełniania czasu, tym go jakby mniej. Dylematy naszych ojców: książka czy podwórko są „prochem i niczem” w porównaniu do całej gamy dzisiejszych propozycji. Dlatego – zamiast bagatelizować zdanie młodych – starajmy się je zrozumieć. Sam przecież wychowałem się w erze cyberprzestrzeni i wiem, jak bardzo ta sfera wciąga. Choć ja – w przeciwieństwie do dzisiejszych nastolatków – pamiętam jeszcze czasy, w których, gdy nudą powiało w pokoju, sięgałem po książki i atlasy. Jako dziecko miałem mniejszy wybór niż jako nastolatek. Nic więc dziwnego, że książka jest dla młodego człowieka nieatrakcyjna, nic też dziwnego, że nie jest z nią oswojony. Nie

rys. Olaf Jaz

dziwmy się zatem, iż później na forach internetowych, w komentarzach uczniów, „hula” ortografia i zionie niechęcią do czytania. To niejako skutki uboczne, generalnie pozytywnego zjawiska, jakim jest wielość i swoboda wyboru. Choć sam wybór, zdaje mi się, nazbyt często jest zły, a nawet nie tyle sam wybór, ile bardzo nierówne proporcje między tym co „przyjemne”, a tym co „pożyteczne”. I nie sądzę – tak jak uważa wyżej cytowany uczeń – że nic ze słów, wybitnych przecież, poetów nie przydaje się w życiu. Do pewnych refleksji trzeba dojrzeć. Młodość – to bunt, tak jak i romantyzm był „buntem przeciwko swym korzeniom” (Stanisław Brzozowski). Dla dzisiejszych młodych buntowników właśnie takimi korzeniami jest romantyzm. Wracając do dylematów młodych, nie sposób nie zacytować postu, w którym młody człowiek informuje o dokonanym wyborze z nieskrywaną satysfakcją: a ja mam przed saba ksiazke ale nie chce mi sie jej czytac no wiec wbijam na fona samsunga monte i opere mini i pisze do was z telefonu a co do streszczenia to zajebi*te (michal)

Tu nasuwa się kolejne interesujące spostrzeżenie. Młodzi traktują literaturę jak bar z fast foodami; byle szybko, byle zabić głód. Czy to zwykłe lenistwo, czy skutki procesu społecznego zwanego „makdonaldyzacją”, którego termin stworzył amerykański socjolog George Ritzer? Takie pobieżne traktowanie literatury, to może nie reguła, ale wyraźna tendencja. Co ciekawe, w szczególności dotyczy to lektur, które wymusza na uczniu in29


stytucja szkoły. Odnosi się wrażenie, że nastolatkowe jakby celowo ignorują podstawę programową, a pochłaniają bardziej ich interesującą – choć obiektywnie patrząc mniej ambitną – literaturę. Może Dziady zyskałyby na wartości, gdyby usunięto je z podstawy programowej? Wróćmy do głównego tematu artykułu. Okazuje się, że nie tylko Mickiewicz padł ofiarą bezkompromisowej krytyki ze strony pokolenia młodych. Również największy adwersarz autora Pana Tadeusza, Juliusz Słowacki, nie został oszczędzony. Na swój krytyczny „warsztat” młodzież wzięła m.in. Balladynę, dramat, w którym tytułowa bohaterka jest jedną z najbardziej wyrazistych kobiecych postaci literackich polskiego romantyzmu. Typ złej kobiety – choć w pewnym stopniu emancypantki – spotkał się z surową oceną uczniów, którzy, co widać po manifestowanych przez nich poglądach politycznych (tak, Krul zdecydowanie wygrywa w gimnazjach), najchętniej widzieliby Balladynę tam, gdzie mogli zobaczyć Zosię – w ogródku i pod bacznym okiem mężczyzny. Odmienność bohaterki powoduje, że zostaje przeprowadzone coś, co język młodzieży wyraża za pomocą jednego określenia: masakra!

balladyna to głupia ladacznica co puszcza sie z Kirkorem a gwałci Fan Kostyra! Jest całkowicie bozbawiona kretesu moralności, zarżnęła jak dziką świnie swoją siostre dziwke Alinke. Ten dramat to tematyka dla zboczonych gwałcicieli:p (ewa)

Słowa te pisała, jeśli wierzyć nickowi, osoba płci żeńskiej, co jest bardzo istotne i pokazuje, że i u nas w Polsce, gdzie patriarchat ma „zieloną wyspę” na mapie Europy, pojawia się proces kulturowej maskulinizacji kobiet (choć nie jest to najlepszy przykład do tego, by próbować przekonać przeciwników takich zmian). Otóż dziewczyna, poniesiona zapewne przez emocje (a jednak zawsze zostaje coś ze stereotypu), dokonała w swojej interpretacji czegoś w rodzaju dekonstrukcji tekstu. Nieznający oryginału mogliby, po lekturze kawałka jej streszczenia, naprawdę pomyśleć, że cała rzecz dzieje się w miejscu o, mówiąc eufemistycznie, szemranej proweniencji. Bo krótka, acz dosadna, charakterystyka czterech postaci dramatu, z których dwie trudnią się nierządem, a jedna z nierządnic nawet dokonuje gwałtu, kolejna postać, Kirkor, jest dziwkarzem bądź typem macho (na jedno wychodzi), zaś najczystszą, niepozbawioną „kretesu moralności” postacią jest „Fan Kostyra”, padający jednak ofiarą gwałtu, to wszystko sprawia, że mamy wyciągnięty z dramatu obraz Sodomy i Gomory. Można by się również domyślić, że dramat Słowackiego eksponuje takie wątki jak przemoc seksualna, prostytucja itp. Takie – bądź co bądź nowatorskie – odczytanie treści dramatu, nie może podobać się szkolnym belfrom niechętnym Derridzie i jego dziwactwom. Na kłopot natrafiają także sami uczniowie, przede wszystkim ci, którzy jednak próbują zmierzyć się z oryginalnym tekstem i… po uprzedniej lekturze tego typu komentarzy, uprzedzają się do tekstu, bądź odwrotnie – pewni, że lektura dostarczy im perwersyjnych przyjemności – rozczarowują się. Tym drugim poleciłbym chociażby powieści Witkacego. Przyjrzyjmy się teraz kolejnemu, sygnalizowanemu już wcześniej problemowi, jakim jest nieumiejętność czytania ze zrozumieniem: Jak najpierw przeczytałem książkę to niemal że nic nierozumiałem, jednak kiedy przeczytałem 2-3 razy te streszczenia prawie wszysto juz wiedziałem. Strzeszczenie bardzo dobre. Pozdro Bongo... (Bongo_WSH)

rys. Olaf Jaz

30

Po raz kolejny okazuje się, że streszczenia wybawiają uczniów z kłopotu, jakim jest niezrozu-


MAGNIFIER 3/2014

mienie tego, co poeta miał na myśli. Czy to lepszy pomysł niż bardzo subiektywna interpretacja, chociażby tak śmiała i odległa od uznanych interpretacji, jak we wcześniejszym przypadku? A przecież nie obarczymy siebie winą za niezrozumienie tekstu. Dużo łatwiej powiedzieć: to poeta źle napisał. Szczególnie gdy nie żyje, wtedy – nie może się już bronić. No chyba, że znów ktoś wywoła gusła i wskrzesi ducha poety, niczym w dramacie Sławomira Mrożka Śmierć porucznika. Ale to chyba jednak czysty absurd. A może to tylko polscy poeci romantyczni „duby smalone bredzą”? Okazuje się, że nie. Jak pokazują chociażby wpisy na forum, jednym z najbardziej znienawidzonych romantycznych bohaterów jest – i to od wielu już lat – nie kto inny jak Werter. Jego perypetie z najsłynniejszej powieści epistolarnej tamtego okresu budziły i budzą politowanie, zażenowanie, wydają się być śmieszne i pretensjonalne, co w ostateczności prowadzi do poczucia niesmaku po skończonej lekturze. Werter również nudzi – ale to akurat przypadek wielu książek, trafiających w ręce „niedzielnych czytelników” lub „wytrawnych krytyków”. Lektury szkolne, mają to nieszczęście, że częściej czytają je osoby niezainteresowane taką formą spędzania czasu, które są do nich przymuszane, co dodatkowo obniża atrakcyjność książki. Ale są i tacy świadomi krytycy, których wrażliwość jest zupełnie inna od wrażliwości Goethego. Oto jeden z takich przykładów: Ta lektura to masakra - "BYŁEM W PARKU I WĄCHAŁEM KWIATKI."- i co mi do tego niech wącha. btw - lubię czytać ale przez szkołę i lektury na prawdę nie ma czasu. Ktoś coś mówił o Fantasy - Przeczytajcie miecz prawdy t.goodkindaWYMIATA!. (Olo)

Przyglądając się takim komentarzom można dojść do wniosku, że Werter po latach pozostał Werterem, co znaczy – został odrzucony przez czytelników tak jak przez Lottę. Jego tragedię można zatem współcześnie odczytywać na co najmniej dwa sposoby; jako tragizm wewnątrz samej fabuły, a także jako negatywną, tragiczną recepcję powieści, a przede wszystkim tytułowego bohatera. Gdyby na tym skończyć ten artykuł, okazałoby się, że na literaturę romantyczną młode pokolenie przypuściło brutalny atak. Oczywiście tak nie jest. Na internetowych forach zdarzają się też – co prawda nieco rzadziej – wpisy obrońców romantycznego dziedzictwa. Jedną z piękniejszych apologii znalazłem pod streszczeniem Mickiewiczowskich Lilij: Bardzo mi się podoba ta książka. Chciałabym spotkać Mickiewicza , i żeby powiedział na jakie podstawie te książke napisał. Dzięki bardzo za to, że ją napisałeś. (Patrycja)

Zdanie piękne i mądre, zawierające apostrofę do poety, z podziękowaniem za to, że w niezwykły sposób zmaterializował dar poetyckiego geniuszu. W tej krótkiej notce wyczuwalna jest romantyczna wrażliwość autorki – jakże odmienna od brutalnych i nawet wulgarnych napaści poprzednio cytowanych krytyków. Natrafiłem również na mniej emocjonalne, a co za tym idzie bardziej rzeczowe i wnikliwsze analizy dorobku romantyków. Oto, na przykład, zestawienie dorobku polskiego romantyzmu z europejskim: Ja osobiście lubię romantyzm ale za Kordianem jakoś nie przepadam. Zbyt mocne aluzje dają wyobrażenie bardziej pracy odtwórczej niż twórczej. Mimo wszystko lepsze od "Wertera" ale osobiście twierdzę, że do Poe'go, Byron'a czy Shelley'a to jeszcze daleko. (Midas)

I cóż mamy na to poradzić, skoro czytelnik preferuje fantastykę? Można mu jedynie polecić fantastykę romantyczną w postaci twórczości Warto powrócić jeszcze na moment do najE.T.A Hoffmana. bardziej zajadłych krytyków spuścizny romantyKrytyka dosięga również samego bohatera: ków, a poniekąd również krytyków samego zajęcia jakim jest czytanie. Na początku artykułu nazwa[…] A co do Wertera, żal mi jest tego człowieka, uczniowie łem ich, dosyć przewrotnie, „klasykami” chcąc według mojej opinii nie powinni poznawać w żaden sposób tak wszechogarniającej bezradności, bo los Twojego życia za- skierować te relacje uczeń-romantyk (bo przecież leży wyłącznie tylko od Ciebie, od Twoich chęci i działania, nie uczeń-mistrz) na drogę antagonizmu. Przecież od wpływu, które na swoje żywcie wywierasz.. Życie jest tyl- to nie kto inny, jak jeden z tamtych, oświecenioko jedno, na drugie nie ma w żaden sposób szans, a Werter... wych klasyków, w zabawny, acz mało wyszukany nie dość, że kompletnie nie umiał poderwać Lotty, to się posposób sparodiował fragment z omawianego na wiesił bo miała nogi z drewna, kompletna żenada :D dla mnie początku dramatu Mickiewicza: to jest. Pozdro :) (Grzesiek) 31


Ciemno wszędzie, głucho wszędzie Głupstwo było, głupstwo będzie Jednak skojarzenie współczesnych młodych, ze starymi klasykami wydaje się absurdalne. Obie grupy, startując z diametralnie różnych pozycji, nie mogą być na poważnie do siebie porównywane. Również wykazywanie, że dzisiejsi uczniowie swoim stosunkiem do romantyków naśladują awangardystów z XX wieku, musi być potraktowane jako żart-chwyt i uznane za zabieg efekciarski autora artykułu. Niemniej jednak warto zastanowić się nad przyczyną takiej niechęci czytelników do Mickiewicza, Słowackiego i spółki. Czy jest to może niechęć do czytania ogólnie? Po niektórych postach okazuje się, że nie. Wszak zdarzały się osoby deklarujące, że lubią i chcą czytać, ale nie Wertera i nie Kordiana – ich naprawdę nie zdzierżą. Czy język i sposób komunikowania się romantyków z czytelnikiem są na tyle zdezaktualizowane, że czytelnicy, szczególnie ci młodzi, nie do końca jeszcze wyrobieni, a z pewnością bardzo niecierpliwi, po prostu się zniechęcają? Kiedy czyta się tekst, którego się nie rozumie, jakże łatwo się wtedy zniechęcić. A jeszcze łatwiej sięgnąć po streszczenie. Powody takiego pójścia na skróty są przecież jak najbardziej zrozumiałe, chodzi o to, co jest istotą procesu czytania, czyli o zrozumienie tekstu i fabuły, a potem, w dalszej kolejności, odpowiednia interpretacja. Co zatem zrobić, by – uniwersalne przecież idee romantyków – stały się znów atrakcyjne, albo chociaż zrozumiane? Przede wszystkim trzeba uwolnić je od szkolnych interpretacji, które nierzadko przedstawiają romantycznych autorów jako „prototypy” dzisiejszych zwolenników deklaracji wiary. Teksty Mickiewicza, Słowackiego czy Krasińskiego są przecież znakomitym materiałem do wyrabiania w uczniach krytycznego myślenia. Cóż nam z tego przyjdzie, jeśli nauczymy młodzież wierzyć w idee romantyczne i będziemy przymuszać do ich wyznawania? Romantyzm, jak i samych romantyków, należy raczej odbrązawiać, pokazać ich przez pryzmat tego, co uniwersalne, co drzemie w każdym z nas. Nie wszyscy przecież jesteśmy geniuszami, wszyscy natomiast przechodzimy małe lub większe kryzysy, wszyscy mamy jakieś słabości. Jeśli uczeń zobaczy w Wieszczach ludzi z krwi i kości, będzie mógł się z nimi identy32

fikować. Na razie widzi ogromne, rozpanoszone „żywe pomniki”, kandydatów na świętych. A przecież nikt w wieku kilkunastu lat nie chce być pomnikiem, a świętymi – ledwie garstka. Mówiąc lapidarnie: idźmy drogą Boya-Żeleńskiego, a nie drogą martyrologii. Odbrązawiajmy, a nie złoćmy. Inną sprawą jest to, że obserwując niechęć do instytucji szkolnej, z którą niestety twórczość romantyczna jest ściśle związana, należałoby – o ile to jest możliwe – wyjść z tą literaturą poza mury szkoły. To nie wina uczniów, ani nawet nie całkiem samych romantyków, że ci drudzy stali się klasykami. Odpowiedzialne za to są osoby edukujące, od lat odtwarzające schematyczne „klucze” do tych dzieł. Czas wymienić zamki, a może nawet pozostawić drzwi otwarte, by każdy z uczniów mógł przez nie wejść nawet w „brudnych buciorach”. Myślę, że przemyślenia wplecione w ten tekst, który miał ograniczyć się jedynie do analizy komentarzy młodych internautów, dotyczących lektur szkolnych z epoki romantyzmu, są może fragmentaryczne, wymagające rozwinięcia, niemniej jednak powinny zachęcić tak odbiorców jak i mnie samego do przyjrzenia się problemowi, jakim jest wyczuwalna niechęć do romantycznych twórców, stojących na Parnasie polskiej literatury. Nie byłoby dobrze, gdybyśmy, w dyskursie na ten temat, podzielali opinię internautki zrzucającej całą winę na uczniów: A później mówią, że matury źle pozdawane. Jak nie czytacie lektur i macie to za przeproszeniem w dupie, to niby skąd macie umieć się literacko wypowiadać, skoro literatury nie powąchaliście? To wina uczniów, całe lenistwo i nieuctwo. I nie myśleć, że ja jestem z innego pokolenia, chodzę do 2 kl. LO i dobrze wiem jak to wygląda. (Dusia)

Nie bądźmy jednotorowi w naszych osądach i opiniach. Przyjrzyjmy się uważnie również sobie, instytucjom zajmującym się edukowaniem i samym romantykom. Może rację miał Norwid, autor takiego oto „proroctwa”, którego znaczenie rozumiemy przez pryzmat dzisiejszych „stęknięć” i „jęknięć” młodzieży, a które brzmi: Coś ty uczynił ludziom, Mickiewiczu?...


MAGNIFIER 3/2014

Smutna baśń o szalonym królu Katarzyna Tkaczyk

Wielu z nas wciąż pamięta stare

Bajkowy król Cofnijmy się w czasie do roku 1845. Bawaria znajduje się wtedy pod panowaniem dynastii Wittelsbachów. 25 sierpnia król Maksymilian II i jego żona Maria Fryderyka Hohenzollern zostają rodzicami. Na świat przychodzi chłopiec, któremu na chrzcie nadano imię Ludwik, po dziadku. Tak rozpoczyna się historia jednego z najdziwniejszych i najbardziej ekscentrycznych władców tamtych czasów. Osiemnaście lat później, gdy umiera Maksymilian II, na bawarskim tronie zasiada jego pierworodny. Od tej chwili zostaje on królem Ludwikiem II, do historii przejdzie jednak jeden z nadanych mu przydomków – Bajkowy Król.

dobre bajki z wytwórni filmowej Walta Disneya. Niezależnie od tego czy woleli­ śmy księżniczki w pałacach, czy też ryce­ rzy z mieczami, a może antropomorficzne zwierzęta – wszyscy na pewno zwracaliśmy uwagę na uroczy zameczek, który pojawiał się w czołów­ ce. Smukły, piękny, ozdobiony kilkoma zgrabnymi wieżyczkami. Jak z bajki, chciałoby się rzec. Wyobraźnia podsu­ wała miliony obrazów wyposażenia ta­ kiego obiektu... Jak się jednak okazuje, nie trzeba sobie tego wyobrażać. Zamek­ logo filmów oraz bajek wytwórni Walta Romantyk? A może... Disneya istnieje naprawdę. To zamek Według niektórych był nadwrażliwy. Zbyt Neuschwanstein – symbol Bawarii i jed­ na z jej głównych atrakcji turystycznych. delikatny jak na władcę. Według innych był po

33


prostu szaleńcem. Ludwik II Wittelsbach zaskakiwał, szokował, czasem też odstręczał. Nie miał zbyt dużo obowiązków – Bawaria była wtedy pod panowaniem Rzeszy Niemieckiej. Tam, gdzie miał jakąś władzę ponosił klęskę za klęską. Zamiast jednak walczyć o lepszy los, coraz bardziej odcinał się od ludzi. Zakochany w muzyce Wagnera, był jego mecenasem i przyjacielem aż do śmierci. Dodatkowo walczył z homoseksualizmem, którego nie mogło zaakceptować ani jego otoczenie, ani on sam. Miotany przez wewnętrzne spory, wrażliwy Ludwik coraz bardziej tracił kontakt z rzeczywistością. Miał duszę romantyka. Nieakceptowany, przytłoczony przez porażki uciekał do swojej własnej krainy snów – uroczych, nierzeczywistych zameczków, które rozkazał wybudować w Alpach. Najsłynniejszym z nich był Neuschwanstein. Fantastyczny eklektyzm Król Ludwik II był pasjonatem sztuki. Spośród wszystkich epok najbardziej fascynowało go średniowiecze – dlatego też postanowił, że zamek, który właśnie planuje zbudować, będzie do niego nawiązywał. Niestety, król miał najwyraźniej dosyć mętne pojęcie o architekturze gotyckiej. Kojarząc 34

tamten okres z mnogością wież i wieżyczek, wyposażył w nie swój nowy pałac, zdając się jednak nie wiedzieć, że dla średniowiecznych budowniczych stanowiły one tylko środek, nie zaś cel. W efekcie Neuschwanstein przy wielkich zabytkach gotyku jest jak kinderpunk przy punku – zaczyna i kończy na odpowiednim wyglądzie, pomijając jednak sferę filozofii i przekonań, jako zbyt trudną i abstrakcyjną. Najwspanialsze dzieło Ludwika II przypomina zamek elfów rodem z powieści fantasy – zwłaszcza kiedy otacza go często występująca w Alpach mgła. Gdy jednak wejdzie się do środka łatwo można dostrzec, że nie tylko średniowiecze fascynowało króla. Geometryczne wzory znane z islamu przemieszane z chrześcijańskimi wizerunkami Chrystusa Króla – ten szalony mariaż w połączeniu z licznymi złoceniami i bogatą kolorystyką atakuje nas od progu i przytłacza. Ale też fascynuje. Ta mnogość odniesień do różnych stylów upodabnia wnętrze zamku (a zwłaszcza jego salę tronową) do dekoracji teatralnych. Trudno się zresztą temu dziwić, skoro wśród twórców był jeden scenograf...


MAGNIFIER 3/2014

Szaleńcza wyobraźnia Pełen strzelistych wieżyczek, dzwonnic i kominów zamek, choć niewątpliwie piękny, był bardzo trudny do zbudowania. Po pierwsze, znajduje się bardzo wysoko, bo aż 965 metrów nad poziomem morza. Górzysty teren też nie ułatwiał sprawy. Aby móc postawić zamek, należało wysadzić szczyt góry w powietrze, zbudować tam drogę i dostarczyć materiały na budowę – 465 ton marmuru i około 400 000 cegieł. Już te fakty przyprawiają o zawrót głowy – ale to wciąż nie wszystko. Aby w gotowym zamku dało się mieszkać należało doprowadzić tam wodę. Wyobrażacie sobie prowadzenie kanalizacji przez Alpy? Mimo trudności młody król dopiął swego. Zamek powstał. Niestety Ludwik nie cieszył się nim zbyt długo – mieszkał w Neuschwanstein zaledwie 200 dni. 12 czerwca 1886 r. król został aresztowany i internowany w zamku Berg. Nie mogąc tego znieść, utopił się w jeziorze Starnberg, razem ze swoim psychiatrą. Miał 41 lat. Szaleniec czy wizjoner? Zdania o Ludwiku II mogą być podzielone. Z pewnością był to człowiek niezwykły. Oderwany od rzeczywistości, żył w swoim świecie – wspaniałych, fantastycznych zameczków, których perłą jest Neuschwanstein. Bez względu na wszystko król budował swoją własną baśń. Niestety, chociaż piękna, jest ona bardzo smutna.

35


36



Pi ęci u po d r ó żn y ch i bus Katarzyna Tkaczyk

W

ielu z nas marzy o dalekich podróżach. Niestety, najczęściej na nieśmiałych marzeniach się kończy. Są jednak tacy, którzy je realizują. Zwykle zaczyna się od podjęcia decyzji i wstania z fotela. Niektórzy idą na bazar, sprzedają lodówkę, a do domu wracają, by się spakować, mając w kieszeni bilet lotniczy. Tak swoją przygodę z podróżami rozpoczynał Wojciech Cejrowski. Zafascynowany opowieściami o dalekich krajach i dzikich ludach, któregoś dnia zdecydował się wyruszyć na ich poszukiwanie. Po prostu. Sukces jaki odniósł pokazuje, że marzenia naprawdę się spełniają – tak jak w przypadku pięciu chłopaków ze Świdnicy, bohaterów książki Busem przez świat. O co chodzi? Studenci ze Śląska – Karol, Wojtek, Marek, Michał i Krzysiek – postanowili ruszyć w świat. W tym celu kupili starego busa T2, własnoręcznie go wyremontowali, przerobili na kampera, pomalowali w radosne, hippisowskie kolory i wybrali się w podróż życia. Ze Świdnicy na Gibraltar. W ramach przygotowań do podroży założyli bloga – busemprzezswiat.pl, który w założeniu miał być ich sposobem na kontakt z rodziną i przyjaciółmi. Aby zacząć. zaczęli tam umieszczać informacje o tym, co właśnie robią – 38


MAGNIFIER 3/2014

planach podróży, postępie prac nad busem... Sukces przedsięwzięcia zaskoczył ich całkowicie. Po pół roku istnienia strony (ale wciąż przed podróżą!) odwiedziło ją ponad trzysta tysięcy gości. Szalonym projektem paczki znajomych zainteresowały się także media. Obecnie ekipa „Busem przez świat” zwiedziła już 41 krajów na 4 kontynentach i nadal planuje kolejne podróże. Książka, która ukazała się nakładem wydawnictwa Sine Qua Non, to zapis przygotowań do pierwszej wyprawy, a także opis jej przebiegu. Narratorem jest pomysłodawca całego przedsięwzięcia, Karol Lewandowski (którego opowieści wysłuchał i zredagował Łukasz Orbitowski). W krótkich, najczęściej dwu-, trzystronicowych rozdzialikach snuje on fascynującą opowieść o spełniającym się marzeniu. Od samego początku – walcząc z problemami (od finansowych po motoryzacyjne, bo przecież czterdziestoletni bus to nie nówka z salonu) – ekipa ze Świdnicy dała dowód, że pasja i zaangażowanie wystarcza, by nie było przed nami rzeczy niemożliwych. Jak łatwo się domyślić tak wielkie plany nie mogły obyć się bez problemów. Czytając o kolejnych, często nieprzyjemnych przygodach, jakie ekipa „Busem przez świat” napotkała w czasie podróży często można złapać się za głowę. Zepsuta skrzynia biegów, małe fundusze i horrendalne ceny u mechaników, kradzież

ekwipunku i wreszcie aresztowanie – niejeden by się załamał. I rzeczywiście, momenty załamania były, a kilka razy wydawało się, że wyprawa zakończy się niepowodzeniem. Na szczęście, dzięki nagłemu uśmiechowi losu, podróż można było kontynuować i ruszać wprost do kolejnego cudownego miejsca. I tak właśnie przeskakując od złej przygody do następnego czarodziejskiego widoku czy pięknego miasteczka przeżywamy razem z narratorem kolejne kilometry... nawet nie zauważając sukcesywnie zmniejszającej się liczby stron. Busem przez świat – wyprawa pierwsza to książka lekko napisana, zabawna, czasem wzruszająca, a często zaskakująca. Czyta się ją błyskawicznie, jest emocjonująca jak najlepsza powieść i bardzo wciąga, co czyni ją idealną pozycją na wakacje. Już w trakcie czytania serce wyrywa się, by pójść w ślady Karola i jego przyjaciół – tym bardziej, że jest tam wiele rad dotyczących podróży. Po lekturze dokładnie wiemy o czym pamiętać, czego unikać, co koniecznie należy ze sobą zabrać, a co można pozostawić w domu. Dodatkowym atutem książki jest wkładka z pięknymi zdjęciami z podróży. Na uwagę zasługuje także okładka – kolorowa, interesująca, przyjemna dla oka. Jeżeli lubicie podróże, a książki Wojciecha Cejrowskiego czy Martyny Wojciechowskiej to jedne z Waszych ulubionych pozycji, Busem przez świat jest dla Was!

Busem przez świat.pl Wyprawa pierwsza. Karol Lewandowski Wydawnictwo SQN Ilość stron: 313 Okładka: miękka

39


Gorzki zapach migdałów Sylwia Kępa

Migdałowiec w powieści M.C. Corasanti

pt. Drzewo migdałowe nabiera symbolicznego znaczenia. Staje się niemym świadkiem trudnej historii Arabów i Żydów, ale też przyjacielem rodziny głównego bohatera, wreszcie obserwatorem jej losów i dramatycznych wydarzeń, które odzwierciedlają złożoność stosunków żydowsko-arabskich. Ta opowieść zasługuje właśnie z tej przyczyny na uwagę, gdyż stara się przedstawić dwa punkty widzenia, dwa przeciwne obozy i dwa sposoby życia. Oczywiście, łatwo byłoby cały pomysł sprowadzić do prostego równania: biedni uciskani, źli mordercy. Na szczęście autorka nie ogranicza się do szybkiego podziału – jej bohaterowie mają swoje racje i poglądy, potrafią zaciekle walczyć o ich uznanie jak przykładowo brat Ahmada, Abbas. Duży wpływ na członków tej rodziny mają bolesne przeżycia – śmierć bliskich, utrata domu niejako dodatkowo komplikują postawy poszczególnych postaci. Widoczne jest to chociażby w wartościach wyznawanych przez ojca głównego bohatera, który mówi: "Kiedyś zrozumiecie. To nie jest takie proste, jak wam się wydaje. Zawsze trzeba zachować przyzwoitość". To on stanie się człowiekiem, który popchnie swego syna do rozwijania talentu matematycznego i ukształtuje jego moralność, co ostatecznie zaowocuje karierą naukową i szansą na godne życie. Odmienną postawę reprezentuje wspomniany Abbas – jego gniew, nienawiść ostatecznie sprawiają, że zaczyna walkę z intruzami. Uważa, że to jedyne słuszne wyjście z ich tragicznej sytuacji. I trzeba przyznać, że ma silne argumenty. Widział dostatecznie dużo, by poczuć uzasadnioną chęć odwetu na prześladowcach. Nie zmienia to jednak faktu, iż w ogólnym rozrachunku jego metody okazują się być nieskuteczne i wcale nie przynoszą mu spokoju i ukojenia. 40

Oprócz takich różnic w rodzinie równie istotnym tematem staje się walka ze stereotypami, czego doświadcza Ahmad na uniwersytecie. Mimo niewątpliwego talentu musi zmierzyć się z nieprzychylnością wykładowcy czy lękiem przed żydowskimi kolegami, nauczyć się wolności i niezależności. W pewnym sensie staje się obywatelem nowego świata: wolnego, doceniającego człowieka za wiedzę a nie pochodzenie, pozbawionego przemocy oraz niezasłużonej śmierci. Dzięki temu może też wspierać swoich bliskich i zapewnić im lepsza przyszłość. Ale czy nie jest to zdrada? To pytanie będzie mu towarzyszyć przez cały czas. Cała powieść jest przepełniona emocjami (nieraz gwałtownymi), trudnymi wyborami, ale i nadzieją na to, że da się żyć inaczej – w zgodzie z innymi oraz własnym sumieniem.


MAGNIFIER 3/2014

'Tabula rasa' z odzysku Katarzyna Tkaczyk

W różnych sytuacjach życiowych wielu

z nas z pewnością przebiega przez głowę myśl, by zostawić całe dotychczasowe życie i wyjechać. Zerwać kontakty, zwolnić się z pracy, uciec gdzieś daleko, zacząć wszystko od początku. Niewielu ma jednak wystarczająco dużo odwagi na taki krok. Co w takim razie pozostaje? Śledzenie losów książkowych bohaterów, którzy zdecydowali się na oczyszczającą ucieczkę – takich, jak na przykład Stella, bohaterka Życia na wsi Rachel Cusk. Z czym mamy do czynienia? „Młoda, inteligentna prawniczka postanawia porzucić poukładane życie i zniknąć. Pisze listy pożegnalne i wsiada do pociągu, który wiezie ją na angielską prowincję. Bez prawa jazdy, doświadczenia i wyobrażeń na temat życia na wsi co chwila potyka się o stereotypy i zmuszona jest walczyć o przetrwanie” – czytamy na tylnej okładce. Może to zabrzmieć groźnie – zwłaszcza „walka o przetrwanie” przywodzi na myśl działania takich osób jak chociażby Bear Grylls. Czy rzeczywiście jest aż tak trudno i niebezpiecznie? Zanim wgłębimy się w samą powieść zacznijmy od początku – a zatem od okładki. Proste, limonkowe tło z kilkoma niebieskimi elementami, tytuł oraz nazwisko autorki w kolorze białym i... to wszystko. Ponoć nie szata zdobi człowieka, a książki nie ocenia się po okładce, ale trzeba zauważyć, że Życie na wsi nie rzuciłoby się w oczy podczas przeszukiwania półek w księgarni – jedynie jeśli kogoś drażnią takie zestawienia kolorów. Dopiero później człowiek przyzwyczaja się do tego szaleństwa, a z czasem nawet zaczyna doceniać specyficzny urok okładki. Zrozumienie przychodzi, gdy lepiej poznamy kobietę, której losy śledzimy czytając Życie na wsi. Kim jest Stella Benson? Z tylnej okładki dowiadujemy się, że to młoda oraz inteligentna

prawniczka, która zostawia wszystko, całe poukładane londyńskie życie i wyprowadza się na wieś, by zacząć budować swój świat od nowa. Najmuje się jako opiekunka do niepełnosprawnego młodzieńca na farmie bogatych włościan. Tam zaś próbuje sobie radzić, walcząc z uprzedzeniami, potykając się o stereotypy... zaraz, czy tego już gdzieś nie było? Oczywiście, że tak! Wszyscy znamy ten typ powieści – ona, młoda i zazwyczaj dość urodziwa, podejmuje trudną pracę jako służąca u bogatych „państwa”. Walcząc o przetrwanie i swoją godność z jednej strony, cieszy się pięknem angielskiej prowincji, dostojnie i z radością w sercu przemierzając ukwiecone łąki i szemrzące złotą pszenicą łany... Rachel Cusk po mistrzowsku bawi się konwencją powieści wiktoriańskiej, bezlitośnie wykpiwając przy tym umiłowanie do życia na wsi, tak często idealizowane w dzisiejszych czasach. Mało kto pamięta, że prowincja to nie tylko ciągły, upojny kontakt z naturą (który jak każda przyjemność, może się w końcu przejeść), ale także problemy, o których mieszkający w miastach ludzie zwyczajnie nie myślą. W tę właśnie przepaść pomiędzy wyobrażeniem a brutalną rzeczywistością zostaje rzucona bohaterka o niezwykle refleksyjnej naturze. Stella ma często irytujący zwyczaj analizowania każdej sytuacji niezwykle dogłębnie. Czasem rozkłada wszystko na czynniki tak elementarne, że można pogubić się w jej rozważaniach kto, jak, gdzie i dlaczego. W wielu momentach ma się ochotę krzyknąć: „Och, dziewczyno, nie roztrząsaj tak tego, tylko działaj!”, bo jej próby dotarcia do sedna sprawy zwyczajnie złoszczą. By było zabawniej Stella zdaje się mieć świadomość problemu. Około połowy książki czytamy: „Przekonałam się już, że moje intelektualne gierki doprowadzają mnie po prostu okrężną drogą do klęsk, które rozum przewidywał zawczasu.” 41


Naprawdę, trudno o celniejsze podsumowanie. Mamy zatem skłonną do snucia długich i głębokich refleksji bohaterkę, która czasami w swojej nieporadności życiowej jest tak radośnie głupiutka, że wywołuje na twarzy czytelnika uśmiech. Trudno bowiem inaczej skomentować brak ubrań letnich, co rodzi nieustanny problem „co ja mam na siebie włożyć w taki upał?”, brak jakichkolwiek środków ochrony przed słońcem, co bardzo szybko kończy się poważnymi poparzeniami, czy wreszcie brak... pieniędzy. Stella przeżywa klęskę za klęską, porażkę po porażce, ale wciąż uparcie przekonuje siebie, że wyjazd na wieś był najlepszą z możliwych decyzji. Trzeba jej przyznać, że jest wytrwała – bez tchu walczy o swoje nowe życie. Oprócz Stelli w książce pojawiają się też państwo Maddenowie – Pamela i Piers, czyli pracodawcy bohaterki, ich niepełnosprawny syn Martin oraz jego starsze rodzeństwo – Toby, Caroline i Millie. Żadne z nich nie jest postacią jednowymiarową. To ludzie z krwi i kości, a każdy z nich ma swoje sekrety i niewątpliwy charakterek. Ich zachowania czasem mogą wydawać się przejaskrawiane, czy nawet nieco groteskowe, ale trzeba pamiętać, że całą rzeczywistość poznajemy oczyma Stelli. Młoda kobieta, przyzwyczajona do miejskich luksusów i zupełnie innego życia nagle pojawia się w całkowicie obcej rodzinie. Chcąc nie chcąc, zostaje w pewnym stopniu jej częścią, a rzucona

Życie na wsi Rachel Cusk Wydawnictwo Czarne Ilość stron: 403 Okładka: miękka

42

w wir wydarzeń, których znaczenia i sensu nie jest w stanie pojąć, musi jakoś się do nich ustosunkować. Szukając odpowiedzi na własną rękę oraz nieustannie analizując to, co widzi, Stella stopniowo poznaje swoich pracodawców, odkrywając ciemne strony pozornie ciepłych ludzi. Życie na wsi nie jest lekturą lekką – chociaż okładka i sam tytuł sugerują coś zgoła przeciwnego. Początkowo sposób, w jaki bohaterka się prezentuje i opisuje świat, jej nieustanne analizowanie wszystkiego oraz wszystkich, bywa irytujące. Gdy jednak przebrnie się przez pierwsze fragmenty i przyzwyczai do tego sposobu narracji, czyta się już bardzo przyjemnie. Mimo tego jednak nie jest to wakacyjna lekturka „do połknięcia” w dwa wieczory. Książkę Rachel Cusk najlepiej czyta się powoli – smakując każdą stronę, każdy rozdział. Tylko wtedy można wczuć się w losy bohaterki i razem z nią ponownie stać się tabula rasa.


MAGNIFIER 2/2014

43


B LO K , K T Ó R Y J E S T B LO G I E M Idąc ulicami jakiegokolwiek miasta, na blokakach, murach i kamienicach wielokrotnie widzimy bazgroły, wulgarne napisy... Cały czas walczy się z tym chuligaństwem. Czasem jednak zdarzają się perełki - jak chciażby Szekspir. Dlatego powstała akcja Blok, który jest blogiem. W trzecim numerze prezentujemy podsumowanie całej akcji.

Fotografia: Magdalena Chwastek Kraków, ul. Starowiślna

44


MAGNIFIER 3/2014

Fotografia: Paweł Kula Oświęcim

Fotografia: Łukasz Biegacz Tarnowskie Góry

45


Fotografia: Draco Volantus Krak贸w, Kazimierz

Fotografia: Grzegorz Banasik

46



Za k o pa n e Wakacyjny szał, czy nudna tandeta? Klaudia Chwastek Skończyły się wakacje i zwykły Po­ lak, planując urlop, zadawał sobie pyta­ nie: morze, góry czy Mazury? Pytanie jest podstawowe – każde miejsce ma swój urok i decyzja, gdzie jechać staje się kluczowa. Niektórzy wolą leżeć plackiem na plaży i się opalać, a inni preferują wy­ siłek oraz chodzenie po górach.

48

Zakopane – zimowa, choć nie tylko, stolica Polski. Co roku przyciągająca mnóstwo turystów nie tylko z kraju, ale też z zagranicy. Tatry, Krupówki... Dla wielbicieli gór nie brak tu atrakcji i z pewnością ktoś, kto nie odważy się wyjść na Giewont, może wybrać się chociaż na Kalatówki. Szkoda, że jednak nie każdy podchodzi do górskich wycieczek poważnie.


MAGNIFIER 3/2014

Tegoroczny sezon letni górale mogą zaliczyć do udanych. Turystów pełno, pogoda w miarę dopisuje, choć lipiec należał do najbardziej deszczowych miesięcy w historii Zakopanego, a na Krupówkach czy szlakach – tłumy. Największy deptak zapchany; pewnie ledwo dałoby się wcisnąć pomiędzy wszystkich ludzi choćby szpilkę. Co takiego jest w tych Krupówkach? Ja osobiście nie wiem, żadnych sensownych atrakcji tutaj nie ma. Każda budka z pamiątkami oferuje to samo, w takich samych cenach, no może różniących się minimalnie. Sklepy z ciuchami, które znajdziemy w każdej handlowej galerii, a w nich mnóstwo przeważnie pań. W końcu wakacje to i wyprzedaże, a wielkie napisy sale skuszą każdego. Są wakacje, można szaleć, a czy wydamy pieniądze na jedzenie, czy nowy ciuszek, to co to za różnica. Tegorocznym hitem były z pewnością „słowiańskie stroje”, ale nie góralskie, tradycyjne, tylko te, które nosi Cleo. Podróbki, zwłaszcza dla małych dziewczynek, to absolutne must have! A potem po Krupówkach paradują takie małe wersje Cleo, choć nie śpiewające: „Wiemy jak poruszać tym, co mama w genach dała”. Zakopane w tym roku oferowało wesołe miasteczko, cyrk czy kino letnie Orange. Chyba ta ostatnia opcja była najbardziej trafna, bo wieczorem, gdy człowiek zmęczony po pieszej wędrówce czy to po szlakach, czy Krupówkach, może w spokoju usiąść i obejrzeć film, relaksując się i ładując baterie. Inne atrakcje są po to, by wyciągnąć od

biednych, naiwnych turystów jak najwięcej pieniędzy. Dla przykładu za 15 zł możemy 10 razy rzucić sobie do kosza, a jeśli trafimy dwa razy wygrywamy pluszowego misia. Kto się skusi? Dzieci z kolonii? Prawda jest taka, że każdy chce zarobić i to na czymkolwiek – czy to za sprawą rysowania portretów bądź karykatur, albo tak jak w przypadku wspomnianych rzutów do kosza. Wakacje to idealne pole do popisu dla tych, którzy chcą zarobić na ludzkiej głupocie. Najgorsze w tym przypadku jest to, że oni na tym jednak zarabiają. I tym sposobem Krupówki tętnią życiem, choć trzeba przyznać, że ceny nie są zbytnio zachęcające. Knajpy nie były aż tak bardzo wypchane po brzegi. Turysta wszędzie napotka na opłaty – czy to w Parku Narodowym, czy za głupią toaletę. I tak na urlop trzeba jechać z portfelem wypchanym pieniędzmi. Co w tym przypadku ma powiedzieć biedny student? Baru mlecznego, gdzie zupkę kupimy sobie za dwa złote, w Zakopanem ciężko uświadczyć i wychodzi na to, że najtaniej będzie w McDonaldzie. Ale pomijając kwestię jedzenia i kosztów, jakie należy ponieść w związku z pobytem w Zakopanem, absolutny szczyt osiąga ludzka głupota. Krupówki Krupówkami, jak ktoś lubi spędzać czas w tłumie ludzi, jego sprawa. Chodzi raczej o górskie wycieczki i tutaj ludzka głupota naprawdę nie zna granic. TOPR-owcy mogą mówić, prosić, a wręcz błagać – ludzie i tak robią swoje. Jak można wybrać się w góry w klapkach bądź sandałach? Jak

Fot. Klaudia Chwastek 49


fot. K. Chwastek

można iść w wysokie partie gór tylko z torebeczką, bez kurtki przeciwdeszczowej, parasola, czy chociażby adidasów na nogach? Takie przypadki się zdarzają, a co najgorsze, rodzice nawet nie potrafią zadbać o swoje dzieci, by nic im się nie stało! O skręcenie lub złamanie nogi na mokrym, górskim szlaku wcale nie jest trudno. Oczywistym jest też, przynajmniej dla niektórych, że w górach jest zimniej niż w centrum miasta, ale po co takiemu dziecku bluza czy kurtka? Jak widać – jest niepotrzebna. Albo wybranie się z kilkumiesięcznym berbeciem, który znajduje się tylko i wyłącznie w chuście, zawiniętej u matki na piersiach. Szlaki górskie nie są wyasfaltowane, idealnie równe w linii prostej. Co roku TOPR-owcy wielokrotnie przypominają o zasadach bezpieczeństwa, ale odzewu nie ma i potem słyszy się, że ktoś chciał, by go ściągnęli, bo nie ma siły wrócić. Góry to nie zabawa, choć czasami się jednak o tym zapomina. Zakopane to bez wątpienia polski kurort. Niegdyś zachwycali się nim artyści i to w nim znajdowała się cała śmietanka towarzyska. A czy dzisiaj jest tu czego szukać? Dla chcącego pewnie nic 50

trudnego. Poza Krupówkami są tu też przecież muzea, które można odwiedzić. Nie ma przeszkód w tym, by pokusić się o znalezienie nowych, mało znanych miejsc, albo odnaleźć takie, w których obecni byli artyści. Zgłębić architekturę Zakopanego. To nie tylko Krupówki! A wieczorem, czy nawet w ciągu dnia idąc nimi, ma się wrażenie, że to tam znajdują się wszyscy turyści z Zakopanego. Nie da się przejść, ludzie chodzą w każdym możliwym kierunku, nie zważając na innych. Szaleją wśród straganów, które – jakby nie było – oferują dokładnie to samo. Nie brak karykaturzystów, gigantycznych misiów, Kubusiów Puchatków, Królów Julianów. Był też Janosik, który wygląda wręcz jak kopia Marka Perepeczki, tyle że jeśli chcemy zrobić zdjęcie, trzeba oczywiście zapłacić. Zakopane. Wakacje. Było minęło. Zima coraz bliżej więc za niedługo znowu zaczną się górskie wypady, a czy głupota ludzka przeminie? Za rok, pewnie znowu zdarzą się pseudoturyści, pseudowielbiciele gór, którzy wybiorą się na spacerek w góry. Oczywiście, w klapeczkach, japoneczkach czy sandałkach. Przecież to tylko


MAGNIFIER 3/2014

fot. K. Chwastek

fot. M. Chwastek

fot. K. Chwastek

51


Zakopane i Tatry, nie Mont Blanc. Ale jednak na prostej trasie do Doliny Białego w klapkach może być ciężko. Zakopane straciło już niestety ten urok, który widzieli w nim artyści. Stało się nieco przereklamowane, ale ludzie mimo wszystko tam ciągną. W zimie to zrozumiałe – fani narciarstwa mają tam co robić, jeśli nie stać ich na wycieczkę w Alpy.

Ale w lecie, wśród tłumu turystów, Zakopane już wyblakło. Nie ma ciekawych ofert dla zwykłego człowieka, poza kolejnymi budkami z pamiątkami, które już tak naprawdę zbyt wiele z Podhalem nie mają wspólnego. Za to na Zakopiance... i tak będziemy stać, bez względu na to, w którą stronę jedziemy.

Fot. M. Chwastek

fot. K. Chwastek

52


MAGNIFIER 3/2014

fot. M. Chwastek

Chwastek Fot.fot. K. K. Chwastek

fot. K. Chwastek fot. K. Chwastek

53


Oświęcim w cieniu historii Paulina Kosowska

Oświęcim

dla milionów turystów jest miastem, które ko­ jarzy się wyłącznie z muzeum, byłym obozem zagłady, śmiercią. Jakby miasto to po wojnie nie mogło wrócić do wcześniejszej egzystencji. Zostać zamieszkane przez ludzi, którzy prowadzą normalne życie, jak każdy z nas we własnym mieście, większym lub mniejszym. Mimo że część budynków pamięta okrutne wy­ darzenia z historii miasta i całe­ go kraju, to nadal Oświęcim pozostaje zwykłą miejscowością. Wypełnioną radością, codzien­ nymi smutkami, zbyt długimi kolejkami w urzędach i brakiem świeżych malin w osiedlowym sklepie. Największym problemem miasta jest to, że turyści odwiedzają tylko Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau; pozostała część miasta zupełnie ich nie interesuje. A poza drutami toczy się normalne życie. Dzieci biegają po rynku, wybuchając co chwilę śmiechem, młodzież korzysta z Bulwarów i uprawia sport, starsi dzięki bibliotece uczą się obsługi komputera. Oświęcimskie kino w każdy piątek przyciąga premierami, trybuny lodowiska w zimie wypełniają się po brzegi, gdyż hokeiści z Unii Oświęcim są ośmiokrotnymi Mistrzami Polski. 54


MAGNIFIER 3/2014

Mieszkańcy nie chcą, by miejsce ich zamieszkania kojarzone było wyłącznie z Holocaustem, zagładą narodu żydowskiego i ludzi innych narodowości, w tym także Polaków. Jako mieszkanka okolic Oświęcimia doskonale wiem, że ludziom miejscowość ta kojarzy się tylko z byłym nazistowskim obozem zagłady. Mówiąc, iż odwiedziłam tamtejszą bibliotekę, zostaję obrzucona zdziwionym spojrzeniem mojego rozmówcy. Nie mógł sobie wyobrazić, że w mieście jest coś prócz byłego obozu nazistowskiego; że w Oświęcimiu można pójść na zakupy do miejscowego centrum handlowego czy wypożyczyć książkę w bibliotece. Która, co trzeba podkreślić, podniosła wysoko poprzeczkę takim instytucjom. Jest miejscem, w którym wszystkie pokolenia znajdą coś dla siebie. Półki uginają się pod książkami, wśród zbiorów każdy odszuka coś dla siebie. Dodatkowo biblioteka dba o czytelników i na bieżąco poszerza zbiory o nowości wydawnicze. Dla tych, którzy nie są molami książkowymi biblioteka oferuje grę w szachy, PlayStation, ponad pięćdziesiąt stanowisk komputerowych i idealne warunki do nauki oraz odpoczynku. Biblioteka przygotowała także miejsce dla dzieci, by rodzice nie musieli rezygnować z re55


gularnych wizyt i mogli zabierać swoje pociechy ze sobą. Bo placówka dba, aby dzieci chętnie ją odwiedzały. Najmłodsi mają dla siebie całe piętro, wypełnione książkami, z maluchem kabrioletem między regałami i uśmiechniętymi Paniami do dyspozycji. Biblioteka organizuje także wiele spotkań, m.in. z pisarzami, podróżnikami. Posiada własną aleję pisarzy, która ciągle się powiększa o nowe gwiazdy pióra. Władze miasta świadome są tego, że nad Oświęcimiem ciąży piętno zagłady. Nie pomagają także Żydzi, którzy podkreślają, iż właśnie jest on miejscem zagłady ich narodu. A przecież to historia, o której musimy pamiętać, ale należy ją oddzielić od tego, co mamy teraz. Urodzony i mieszkający do dziś w Oświęcimiu redaktor muzyczny, Darek Maciborek, stworzył Life Festival Oświęcim. Postanowił on przełamać kojarzenie miasta tylko z obozem zagłady. Od 2010 roku w czerwcu festiwal gromadzi w mieście miłośników dobrej muzyki. Organizatorzy dbają, by każde pokolenie znalazło coś dla siebie w programie, dla-

56

tego też gośćmi są gwiazdy muzyki popularnej z Polski i zagranicy, twórcy hip-hopu czy muzyki klasycznej. Festiwal rozwija się z roku na rok. Prócz koncertów możemy uczestniczyć w spektaklach, pokazach filmowych lub podziwiać prace grafików, którzy na trwałe wpisali się w pejzaż Oświęcimia swoimi muralami. Miasto tętni życiem, kreatywnością i miłością do ludzi. Oświęcim dla mieszkańców okolicy zmienia się z roku na rok. Nowe inwestycje, rozbudowa miasta. Powstają kolejne osiedla, sklepy, kawiarnie, by żyło się łatwiej, przyjemniej. Zatem jeśli w planach masz odwiedzenie Oświęcimia, prócz Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau, zajrzyj także do reszty miasta. Pospaceruj po Bulwarach, wypij kawę w Cafe Bergson, uśmiechnij się do dzieci biegających po rynku. Pozwól by miasto Cię oczarowało i nie kojarzyło się tylko z negatywnymi momentami w historii.


57


K t o r z ą d z i w k u lt u r z e , a k to rzą dzi ć po w i n i en

Tomasz Jakut

Od wieków pokutuje twierdzenie, jakoby

kultura była całokształtem ludzkich działań. Z tej – jakże ogólnej i niezwykle szerokiej – definicji na pierwszy (a nawet drugi czy nieuważny trzeci) rzut oka można wysunąć dość pochopny wniosek, że rządy nad kulturą sprawuje cała ludzkość oraz każdy człowiek z osobna. Przecież to my sami decydujemy o tym, co tworzymy – w końcu człowiek jest w pełni wolną, świadomą siebie istotą. Jednakże gdy zacznie się ten temat drążyć, ta oczywista oczywistość przestaje być tak oczywista. W dzisiejszym świecie, zbudowanym na informacji, potoczne rozumienie (a więc najbardziej pragmatyczne i – w pewien sposób – najbardziej uniwersalne) słowa „kultura” uległo pewnemu zawężeniu, skupiając się na najbardziej „kulturalnym” aspekcie tegoż zwrotu, najkrócej ujmowanego wdzięcznym słowem „sztuka”. To już ogranicza nam znacznie pole poszukiwania kasty rządzącej, kierując nasz wzrok ku wielce nobliwej klasie artystów rzemiosł wszelakich. Przed naszymi oczyma przesuwa się pochód kompozytorów, pisarzy, akordeonistów, linoskoczków, malarzy, kuglarzy, prestidigitatorów, rzeźbiarzy, aktorów, znanych z bycia znanymi i innych niepospolitych dziwaków. I ta kasta – teoretycznie zupełnie otwarta, a jednak zamknięta – została wyznaczona na drodze jakiejś (pewnie w pewien sposób demo58

kratycznej) umowy społecznej do decydowania o losach kultury w jej najbardziej „kulturalnym” aspekcie. Czasami aż przerażenie ogarnia, gdy uświadamiamy sobie, że to właśnie ci ludzie mają być tymi, którzy pchną sztukę na nowe tory i zajmą nasze psychiki swymi (nie)wiekopomnymi dziełami. Każdy twórca jawi się jako element nieskończonej mozaiki, nieukładającej się w jeden spójny wzór, atakującej nasze wysublimowane zmysły surrealistycznym obrazem rzeczywistości. Mimetyczność sztuki zdaje się tracić palmę pierwszeństwa w interpretacji tego, co jest tworzone. Współczesna sztuka zrywa zupełnie z klasycznym porządkiem i – niczym niezadowolony tłum – rzuca się na barykady, burząc stary ład. Jest pełna absurdu, paradoksów, sprzeczności, łamie konwenanse, przekracza wszelkie bariery, by już dłużej nie naśladować, a szokować, zmuszać do myślenia (lub odwrotnie – pchnąć w totalne bezmyślenie, odebrać nawet potrzebę fałdowania mózgu), tworzyć nowy, odrębny świat. Świat na tyle dziwny i niecodzienny, że wciąga i budzi pragnienie chcenia więcej. Im więcej chcemy, tym więcej artyści (a może raczej – rzemieślnicy artystyczni?) mogą nam dać. Im więcej kontemplujemy, tym więcej oni wytwarzają. Wydawać by się mogło, że to bezsensowna gonitwa, wyścig po złote runo ni-


MAGNIFIER 3/2014

cości, ale jest jeden cel, mogący wyjaśnić nieprzebrane szaleństwo. Tym celem jest... zarobek. Odrzućmy wszelkie złudne nadzieje, postawmy sprawę jasno. Dzisiejsza kultura skomercjalizowała się, sprzedała dla paru groszy, swą niegdysiejszą godność zamieniła na błyszczące, lateksowe fatałaszki. Sztuka to biznes, taki sam jak wszystkie inne. Może bardziej zdradliwy i sarkastyczny, bo wciąż schowany za fasadą wzniosłych i szczytnych idei – niczym jakaś mistyczna religia. Rzemieślnicy artystyczni są tymi, którzy sprzedają gotowy produkt – nikim więcej. Artyzm stał się synonimem procesu produkcyjnego a widz nie różni się z technicznego punktu widzenia niczym od spożywającego spaghetti w ekskluzywnej włoskiej restauracji na przedmieściach San Francisco. Władzę w sztuce oddano w ręce klasy robotniczej, która myśli tylko o tym jak się wzbogacić (względnie – jak zdobyć małym kosztem pieniądze na zachowanie swego dotychczasowego standardu życia) i... zdobyć władzę. Władzę, którą teoretycznie ma. Władzę, która od dawna została jej przeznaczona przez resztę społeczeństwa. Ale rzemieślnicy mają tylko ułudę władzy. Prawdziwą władzę sprawuje ktoś inny. Wielcy Bracia. Transparentni obserwatorzy. By nie ulec pokusie i nie powiedzieć – Iluminaci. Prawdziwą władzę mają ci, którzy dla przeciętnego odbiorcy są niewidoczni. Nie mówię tu o jakiejś potężnej sekciarskiej organizacji, lecz o tworach, którym pomagaliśmy w powstaniu. Wielkie korporacje, bo o nich mowa, sprawują faktyczną władzę w kulturze. Lecz robią wszystko, żeby ten fakt jakoś zatuszować. To one wyciągają z nicości nowych rzemieślników, których dają za wzór społeczeństwu. To one kreują trendy i mówią swym odbiorcom czego tak naprawdę chcą. Ten, kto rządzi mediami, rządzi kulturą. A ten, kto rządzi Internetem, dodatkowo rządzi świadomością. Wystarczy spojrzeć na YouTube, na liczbę wyświetleń poszczególnych filmów. Wystarczy wgłębić się w kulturę obrazkową, która jest niewątpliwym fenomenem, choć tak naprawdę jest skrajną głupotą. Wystarczy przeczytać parę blogów, przejrzeć parę zdjęć, zalogować się na wiadomym portalu społecznościowym... Internet to najpotężniejsze z mediów, w pełni oparte na informacji. A ta informacja, mimo bycia własnością wszystkich, jest cenzurowana –

na nasze własne życzenie. Wielkie korporacyjne molochy jako jedyne mają prawo grzebać w przepastnych trzewiach Sieci, wybierając to, co jest zgodne z ich dewizami (don't be evil?) a resztę skrzętnie ukrywając przed oczami zwykłych śmiertelników. Ta papka informacyjna jest nam następnie podsuwana i przedstawiana w przystępnej formie. Przystępnej, tzn. łatwej do zmanipulowania i wykorzystania. Ot, choćby najbardziej znany obecnie przykład – PSY i jego „legendarny” Gangnam style. Prosty (by nie rzec prostacki) teledysk, który w ciągu kilku miesięcy staje się najpopularniejszym (!) filmikiem w historii całego Internetu (ponad 1.1 miliarda wyświetleń!). Co urzekło ludzi? Artyzm? Minimalizm? Prostota przekazu? Może. Mnie interesuje inna rzecz – kto na tym zarobił. Zapewne YG Entertainment Inc. jest bardzo zadowolone z popularności swego podopiecznego, zarabiając na nim miliony (miliardy?) dolarów. Google też nie może narzekać – 1.1 miliarda wyświetlonych reklam? Robi wrażenie. Chyba najbardziej poszkodowany jest PSY, któremu zapewne odpalono małą część z całości zysków. Rzemieślnicy artystyczni to marionetki, za których sznurki pociągają stojący o wiele wyżej niż oni. Niewidzialni zwykle mistrzowie kukiełek, manipulujący informacją i przemieniający wszystko na swój (i tylko swój) zysk. Poletko kultury coraz bardziej przypomina świat Roku 1984, gdzie niewidzialny Wielki Brat rządzi każdym aspektem życia, a ludzie są przekonani o swej wolności i szczęściu. Myślimy, że oglądamy to, co chcemy. Ale nasze pragnienia są tworzone sztucznie. Przez różne dziwne sztuczki. A najpopularniejszą z nich są przekazy podprogowe, obecne niemal na każdym kroku. Kilka niewinnych obrazków w reklamie, gdzieś w tle, których nasze oko nie jest w stanie dostrzec, ale które nasza podświadomość od razu wychwytuje i w odpowiednim momencie kojarzy z daną marką. Jakże zatem mamy być wolni, skoro nawet nasze myśli są sztuczne? Kultura dziś to tylko i wyłącznie biznes. Czysty biznes – taki sam jak wojna. Ba, posługujący się wręcz podobnymi technikami. Lecz czy można (a raczej – czy powinno) się buntować i próbować przywrócić czystość kulturze a przede wszystkim sztuce? Niektórzy próbują, 59


lecz dba się o to by nigdy nie znaleźli się w głównym nurcie. Zawsze zostają na bocznym torze, z czasem zapominani. Ale próbują. Wciąż ich jednak zbyt mało. Wciąż artyści, którzy tworzą sztukę z miłości do sztuki i dla jej idei są zakrzykiwani przez rzemieślników artystycznych, wytwarzających twory artystyczne, by napchać kieszenie swych panów i dostać ochłap z ich stołu. Jesteśmy muchami w sieci wielkich pająków, które są tak

nażarte, że resztę zdobyczy zostawiają sobie na później, konserwują ją. Jesteśmy niewolnikami niepisanych porozumień tworzonych tam wysoko, na samym szczycie, gdzie każda ręka trzyma nóż. Lecz czy warto (a może raczej – czy się da) buntować? Czy może lepiej – dla siebie i dla swego zdrowia – usiąść na ławce w parku, spojrzeć w niebo i, uśmiechając się, powiedzieć cichym szeptem: „Kocham Wielkiego Brata...”

rys. Kinga Ziembińska

60


MAGNIFIER 3/2014

Uwikłana w n a tu r ę rzeczy Z malarką, graficzką i fotografką – Katarzyną Adamek­Chase, tworzącą w duchu malarstwa abstrakcyjnego, rozmawiała Judyta Zwierzycka

61


Niewiele jest dziś miejsc, które byłyby w stanie zagwarantować nam intymność na ło-

nie natury. Żyjemy w rytmie miast i miasteczek – nowoczesnych, globalnych osad, które każdego dnia przecinane są przez tramwaje i samochody, rzadziej ptaki w locie. Naszą przynależność do świata przyrody poświęciliśmy na ołtarzu cywilizacji – życie między jednym, a drugim żelbetonowym blokiem stało się wygodne, jednak nie pozbawione pewnej dozy fałszu. Czy człowiek faktycznie powinien myśleć o sobie, jako jedynej istocie zdolnej naturę ujarzmić? Czy przypadkiem w przypływie twórczego szaleństwa nie zapomina o rzeczach dla życia najistotniejszych? Odpowiedzi na te pytania już od kilku lat stara się udzielić krakowska artystka – Katarzyna Adamek-Chase – której twórczość utrzymana w duchu malarstwa abstrakcyjnego, jest jednocześnie próbą zrekonstruowania pierwotnej więzi człowieka ze światem przyrody na gruncie kultury. Katarzyna Adamek-Chase od ponad 10 lat zajmuje się malarstwem, grafiką i fotografią. Jest absolwentką Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, stypendystką Universidad Politechnica de Valencia w Hiszpanii oraz członkinią Polskiego Związku Artystów Plastyków. Swe prace wystawiała m.in. w Niemczech, Austrii i we Włoszech. Podróżuje, dokumentuje, a przede wszystkim obserwuje. Judyta Zwierzycka: Cenisz sobie swoją czymy się w pary, zdobywamy pożywienie. Człoprywatność? wiek jest jednak pod tym względem wyjątkowy, bo Katarzyna Adamek­Chase: Zdecydowanie. na pewnym poziomie jest w stanie te instynkty osłabić, lub jak kto woli, zmodyfikować. MateriaDlaczego w takim razie tak wielką rolę łem dla mojej pracy jest m.in. wyłapywanie tych przypisujesz ludzkim potknięciom? reakcji, które człowiek podejmuje bez zastanowieNie potknięciom, a ludzkim instynktom. Faktycz- nia. Owszem, czasem można interpretować te zanie spędzam sporo czasu na obserwowaniu otacza- chowania jako niezgrabne. Podkreśla to jednak jącej rzeczywistości. Znam bardzo dobrze ulice fakt, że mimo ogromu możliwości pozostajemy mojego rodzinnego Krakowa, praktycznie każdego ciągle ludźmi – mimo różnic ciągle posiadamy coś roku staram się odwiedzić nieco bardziej egzotycz- „wspólnego”. ne miejsce. W tym roku odwiedziłam Gwatemalę. Można powiedzieć, że spotkałam w swoim życiu W kontekście własnej twórczości sporo członków różnych społeczności, o różnym statusie miejsca poświęcasz sylwetce ludzkiej, społecznym i materialnym, o różnej aparycji, kon- tymczasem pierwszy rzut oka na twoje dycji, marzeniach i obrazie świata. Jedynym obrazy przywodzi na myśl raczej naturę, wspólnym pierwiastkiem, który udało mi się do- aniżeli nas samych. strzec w każdym napotkanym człowieku jest zdol- Zawsze interesowała mnie natura jako taka. ność do wykonywania pewnych czynności W dzieciństwie miałam własny zielnik, do którego w identyczny sposób. Często są to akty pierwszeń- wklejałam znalezione w czasie spacerów liście stwa, działania wrodzone, które zostały zapisane drzew. Jako mały odkrywca marzyłam o karierze w nas jeszcze przed narodzeniem. Oddychamy, łą- botanika. Wtedy natura miała dla mnie zielony

62

DROGA II, Katarzyna Adamek-Chase, akryl na płótnie, 100x320 cm, dyptyk, 2013.


MAGNIFIER 3/2014

DOM JESIENNY, Katarzyna Adamek-Chase, olej na płótnie, 120x70 cm, 2012. kolor. Dojrzewając zdałam sobie jednak sprawę o połowiczności tego podejścia. Uświadomiłam sobie, że spoiwem świata, który znamy, jest człowiek. Nie byłoby wielkiej architektury bez Mnesiklesa i nie byłoby wielkiej sztuki bez Leonarda da Vinci. Wtedy zaczęłam pytać o swoje miejsce w świecie. Okazało się, że mimo wynalazku kultury ciągle pozostaję częścią świata przyrody. W moich obrazach nie ma narracji. Zazwyczaj przedstawiają one pewien konkretny fragment rzeczywistości. Znajdziesz na nich faunę i florę ziemską. Bohaterem pozostaje jednak ciągle człowiek, którego zapraszam do pewnej gry, tak jak w przypadku cyklu „Moon”, bądź osadzam w konkretnym kontekście, np. cykl „Houses”, „Jellyfish”, „Landscape”, „Structures”. Jak wyglądała twoja droga artystyczna? Byłam bardzo kreatywnym dzieckiem. Rodzice, próbując jakoś spożytkować moją energię, zapisali mnie na lekcje wiolonczeli. Muzyka klasyczna towarzyszy mi od tamtej pory i choć porzuciłam edukację muzyczną, to bardzo cenię sobie wkład Bacha, czy Liszta, w mój rozwój artystyczny. To muzyka nauczyła mnie zwracać uwagę na detale, których znaczenie często bywa w sztuce pomijane. Pociąg do sztuk plastycznych pojawił się niespo-

dziewanie, mniej więcej w okresie dorastania. Zapragnęłam dalej kształcić się w tym zakresie, czego rezultatem jest dyplom wydziału grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Z pewnością czas ten pozwolił mi poznać narzędzia twórcze oraz ukształtować swój własny sposób widzenia świata. Wszystkie wspomniane wcześniej cykle prac powstały dopiero po studiach. To dość problematyczne połączenie, z jednej strony botanika, z drugiej mu­ zyka i sztuka. Nie masz sobie za złe, że mogłaś wybrać inaczej? Życie artysty pełne jest wyrzeczeń. Mam to szczęście, że pociąg do sztuk plastycznych zawsze był we mnie najsilniejszy. Cenię szczególnie malarstwo, które stanowi dla mnie medium wyjątkowe. Można zbierać albumy słynnych malarzy, analizować obrazy i daty w ich biografiach. Nijak ma się to jednak do uczucia, gdy sama bierzesz do ręki pędzel, rozrabiasz farbę i nakładasz ją śmiałym pociągnięciem na płótno! W szkole artystycznej i na studiach eksperymentowałam z różnymi technikami i narzędziami twórczymi. Ostatecznie zdecydowałam poświęcić się malarstwu.

63


Wspomniałaś o cyklach tematycznych. Jak wygląda praca nad nimi? Pracuję w ramach cykli tematycznych, co oznacza, że każdy obraz jest częścią pewnej szerszej całości. Obrazy rzadko stanowią ciąg zdarzeń, a raczej serię klatek, na których jeden problem ukazywany jest z różnych perspektyw. Przykładowo inspiracją dla cyklu „Cityescape” stał się kontrast między architekturą i naturą, które na obrazach manifestuje linia ciągła i plastyczne sylwetki ptaków i „przełamane” odbicia budynków w tafli wody. Raz rozpoczęty cykl pozostaje projektem otwartym – zdarza się, że uzupełniam cykl o wcześniej nieobecne wrażenie, którego znaczenia wcześniej nie dostrzegałam. Każdy dzień to kolejna inspiracja. W jednym z wywiadów twierdzisz, że ni­ gdy nie brakuje ci tematów malarskich. W jaki sposób wybierasz motywy dla swoich prac? W świecie artystycznym istnieje zasada, że twórca zawsze powinien mieć przy sobie jakiś notes, w którym będzie mógł zapisywać wszystkie pomysły. Myślę obrazami, więc moim notatnikiem stał się szkicownik, piórem – ołówek. W swoim życiu zapełniłam już kilka z nich. Znajdują się tam wspomnienia z podróży i codzienne, mniej lub bardziej przypadkowe zdarzenia. Malując wracam do rysunków ze szkicownika – można powiedzieć, że są one szkicami późniejszych przedstawień. Część nawet, za namową przyjaciół, zgodziłam się udostępnić. Jeden pojawił się w czasie mojej wystawy w Berlinie. Skoro już jesteśmy w temacie wystaw, na jakiej podstawie dobierasz dzieła do nowych projektów wystawienniczych? Często zdarza się, że obok obrazów z da­ nego cyklu tematycznego pojawiają się również inne, niekoniecznie z nim zwią­ zane. Organizując wystawę zawsze współpracuję z kuratorem. Nie dlatego, że nie posiadam własnej wizji wystawy, ale dlatego, że druga osoba, mająca w dodatku doświadczenie w tym zakresie, jest w stanie odkryć przede mną zupełnie nowe możliwości. Zasadniczo mamy wspólny cel – stworzenie porozumienia między widzem, a estetyką i treścią obrazu. Kurator przygotowuje wystawę dostępną z per64

KSIĘŻYC II, Katarzyna Adamek-Chase, akryl na płótnie, 60x60, 2013. spektywy widza – niekoniecznie tłumaczy mu sztukę, z którą ma do czynienia, ale daje mu narzędzia, by prawidłowo tę sztukę zrozumieć. Moje podejście pozostaje emocjonalne. Choć zdarza mi się nie zgadzać się z opinią kuratora, to jednak staram się wysłuchać jego uwag. Pojedyncze obrazy wplecione w cykle tematyczne są zazwyczaj moją inicjatywą. Czasem staram się przełamać „rytm” wystawy i zaskoczyć widza. Działania te mają na celu modyfikację ogólnej wymowy wystawy. Jak często zdarza ci się odwiedzać wła­ sne wystawy? Ostatecznie obserwacja wymaga czasu, a wernisaże zazwyczaj traktowane są jako wydarzenia medial­ ne i towarzyskie. Trudno w takim ukła­ dzie doszukiwać się naturalności w ludzkim zachowaniu. Każda wystawa jest dla mnie niezwykle ważna. Zazwyczaj wernisaż jest dla mnie momentem wytchnienia pod długim wysiłku związanym z przygotowaniami. Bywa tak, że wpadam z niezapowiedzianą wizytą do galerii, niemniej kłóci się to z moim rytmem dnia. Zazwyczaj spodziewam się po wystawie konkretnego efektu, pewnej energii, która powstanie z udziałem widza. Efekt ten jest wielce przewidywalny, a to już z uwagi na pracę, którą wykonuję w pracowni, a jeszcze wcześniej w czasie zbierania inspiracji.


MAGNIFIER 3/2014

W czasie twojej wystawy „Dualism” w Hannoverze widziałam ludzi całkowi­ cie obojętnych, rozgniewanych, jak i ta­ kich, którym łza spłynęła po policzku. Trudno powiedzieć, których było więcej. Taki przebieg zdarzeń również przewi­ działaś? Przywykliśmy myśleć o sobie przez pryzmat własnej wyjątkowości. Im lepiej znamy swoje wady, tym bardziej staramy się podkreślić własne zalety. Cechy te wraz z wyglądem zewnętrznym podpowiadają nam kim jesteśmy, definiując tym samym naszą tożsamość. Jak inaczej może zareagować człowiek, gdy w jednej chwili okazuje się, że może identyfikować się z praktycznie każdym innym gościem wystawy? Może zareagować gniewem, poczuć się nieswojo. Nie jest to jednak przeżycie traumatyczne, co ostatecznie zmierzać ma do refleksji. Taki przynajmniej nastrój miała tworzyć wystawa w Hannoverze, tworzona wspólnie z rzeźbiarzem, którym był Dieter Rammlmair. Pod płaszczem prostoty ukryliśmy pewną uniwersalną prawdę o człowieku. Część widzów tajemnica ta poruszyła. Biorąc pod uwagę, że silne doznania es-

tetyczne wpisywały się w naszą wizję wystawy, mogę powiedzieć, że tak, zdawaliśmy sobie sprawę z podjętego ryzyka. Jak wygląda współpraca przy projektach łączonych, gdy na równi stawia się dwóch i więcej artystów? Czy różnorod­ ność ta przypadkiem nie dekoncentruje widza? Podejrzewam, że to zależy od podejścia. Jeżeli projekt rodzi się odpowiednio wcześniej, tzn. najpierw powstaje spójna wizja, wedle której zaprasza się do udziału artystów, to współpraca okazuje się łatwiejsza, a ostateczny rezultat bardziej miarodajny. Takie są przynajmniej moje doświadczenia. Staram się unikać wydarzeń spontanicznych, nieprzemyślanych i nastawionych na rozgłos. Widzami są wtedy niekoniecznie osoby poszukujące sztuki. Choć przyznam, że taka działalność może odbić się pozytywnie na ogólnym uczestnictwie w kulturze, to jednak presja może skutecznie zniechęcić cię do współpracy. Osobiście wolę mieć nieco więcej wkładu w projekt, który współtworzę.

STRUKTURA 1 (fragment), Katarzyna Adamek­Chase, pastel olejny, 100x70 cm, 2014. 65


NYC 1, Katarzyna Adamek-Chase, technika mieszana na płótnie, 100x150 cm, 2010.

Od jakiegoś czasu w mediach rozgorzała dyskusja nad jakością sztuki współcze­ snej. Sama również jesteś artystką współczesną. Jak oceniasz kondycję pol­ skiego rynku sztuki i samych jej odbior­ ców? Polacy niestety dopiero dojrzewają do swobodnego odbioru sztuki. Unikają tematów niewygodnych, skomplikowanych i wymagających postawienia się po jednej ze stron barykady. Są także niezwykle niecierpliwi, widzą sztukę tylko w szerokim kadrze, nie przywiązują specjalnej uwagi szczegółom. Z drugiej strony istnieje w Polsce grupa ludzi, która w bardzo świadomy sposób podchodzi do zagadnień związanych z kulturą i sztuką. Powoli zmieniają się również galerie sztuki i instytucje kultury, które otwierają się na nowe twarze. Pojawiają się oddolne inicjatywy, warsztaty dla dzieci i seniorów. Nie ukrywam, że taki scenariusz bardzo mnie cieszy. Naturalnie zachęcam do przeglądania programów lokalnych placówek. Z kupowaniem sztuki jest podobnie. Mimo stosunkowo wąskiej grupy kolekcjonerów sztuki, stale powiększa się liczba osób, które w sztukę inwestują. Podejrzewam, że grupa ta będzie się systematycznie powiększać. Pytana o cenę moich obrazów sama również odczuwam pewną ulgę (śmiech).

Nad czym w aktualnie pracujesz? Czy w najbliższym czasie będziemy mogli zobaczyć kolejną wystawę z twoim udziałem? Niedawno rozpoczęłam kolejny cykl prac. W „Strukturach” („Structures” przyp. red.) koncentruję się na motywie czasu. W szkicach tych odwołuję się do struktur quasi-tektonicznych, których nawarstwianie się obrazuje również wydarzenia z przeszłości. Są one dość skomplikowane, a przez to bardzo pracochłonne. Używam w ich przypadku również dużych formatów płócien. Nie myślę jeszcze o kolejnej wystawie, choć z pewnością będę chciała zaprezentować aktualnie powstający cykl na forum szerszej publiczności. Katarzyna Adamek­Chase - (ur. 1980 w Krakowie) absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie - dyplom w pracowni prof. Jerzego Kuci na wydziale grafiki. Stypendystka Universitat Politecnica de Valencia (Hiszpania). Członek Związku Polskich Artystów Plastyków (ZPAP). Zajmuje się malarstwem, rysunkiem oraz fotografią, wcześniej związana również ze sztuką nowych mediów, animacją oraz grafiką. Prywatnie podróżniczka i miłośniczka gry na wiolonczeli. Żyje i pracuje w Krakowie. www.katarzynaadamek.com

66


MAGNIFIER 3/2014

Ida polskim kandydatem do Oscara Mundek Koterba Mat. prasowe

Jakiś czas temu dowiedzieliśmy się, że najnowszy film Pawła Pawlikow­ skiego, za który reżyser otrzymał główną nagrodę na 39. Festiwalu Filmowym w Gdyni, został polskim kandydatem do Oscara w kategorii najlepszy film niean­ glojęzyczny. I choć szanse są niewielkie to wybór wydaje się jak najbardziej za­ sadny, a na pewno dużo lepszy niż w ro­ ku ubiegłym, kiedy to Polskę reprezentował film Andrzeja Wajdy o „polskim Batmanie” Lechu Wałęsie.

W Idzie dwie spokrewnione ze sobą kobiety, które łączy tragedia – śmierć bliskich w Holocauście, szukają swoich korzeni w ascetycznym świecie, jakim była Polska lat 60. Wszystko pozostałe je różni. Obie żyją w pewnym sensie w zniewoleniu. Bo czas i miejsce, w którym przyszło im żyć wydają się ogromnym więzieniem. Jedyną namiastką wolności są kawiarnie, w których, pragnący niezależności młodzi ludzie, grają jazz. Tytułowa bohaterka jest w ważnym momencie swojego życia, tuż przed złożeniem ślubów zakonnych. W Idzie jednak widz nie dostrzeże świętej, a jedynie osobę wychowaną

Mat. prasowe

67


na zakonnicę przez siostry przełożone. Ta młoda, piękna kobieta odkrywa swoją tożsamość wraz z odkrywaniem prawdziwej tożsamości świata, schowanej za klasztornym murem. Towarzyszy jej ciotka – prokuratorka skazująca na śmierć żołnierzy podziemia, która w ten sposób mści się na Polakach za wymordowanie jej rodziny. To ona w życiu młodszej Idy odgrywa ważną rolę, prowadzi ją bowiem do poznania własnej przeszłości, a także odkrycia kobiecości, świadomości własnego ciała uwięzionego pod surowym habitem. Pawlikowski, kręcąc ten film, wystrzegł się sensacji, mitologizacji, czy przeciwnie – demonizacji bohaterek. Skupił się nie tyle na psychologicznych aspektach ich życia, co na uwarunkowaniach społecznych. Wskazuje na to choćby wybór drogi życiowej Idy. W tej bohaterce z łatwością dostrzeżemy sztampową, konwencjonalną religijność, jej właściwie świecką predestynację do pozostania w klasztorze, uwarunkowaną wychowaniem. Dopiero ciotka pokazuje jej przeszłość, to kim była, a właściwie nadal jest – Żydówką, lecz pokazuje jej również kim mogłaby być, gdyby nie została sierotą i nie trafiła pod opiekę zakonnic. Życie Wandy,

ciotki Idy, staje się zdeterminowane przez historię i będącą jej konsekwencją – chęć zemsty. Mamy zatem do czynienia z dwiema historiami, dwóch różnych bohaterek; różnych dlatego, że wychowanych w innych warunkach i mających za sobą diametralnie odmienne doświadczenia. Film posiada też dwie płaszczyzny narracyjne: pierwsza to historia świata – owa wielka narracja o zagładzie milionów Żydów i wstydliwy dla naszego kraju udział w niej pewnej grupy Polaków, druga – wysunięta zdecydowanie na plan pierwszy – historia kobiety, przed którą wyłania się przeszłość jej i jej najbliższych, a także, w której inicjuje się proces poznania świata, dotychczas hamowany przez pobyt w klasztorze. W samej fabule widać dominację wątków osobistych bohaterek, niejako wpisanych w perspektywę historyczną. I tu niestety, dochodzi do zbytnich uproszczeń. Losy bohaterek, przede wszystkim los ciotki, a także zasugerowanie ostatecznego wyboru Idy, wskazuje co w całej fabule jest „białe”, a co „czarne”. Oczywistością staje się to, co wcale nie jest oczywiste. Myślę jednak, że film powinien przetrwać próbę czasu i już na chłodno, bez zbędnych pod-

Mat. prasowe

68


MAGNIFIER 3/2014

niet krytyków, zostać doceniony przede wszystkim przez następne młode pokolenia widzów. Uczy on bowiem, nie tylko nas, ale i samych reżyserów, jak radzić sobie z pokazywaniem kontrowersyjnych tematów w naszej historii. Jak zrezygnować z heroizmu, z wkładania postaci w „kombinezon Batmana”, z kopiowania wzorców amerykańskich. Czasami potrzeba wyciszenia, spokoju, potrzeba rozdrapywania ran, ale na tyle powoli, aby towarzyszący temu ból nie stał się kolejną martyrologią „umęczonego narodu”. W Idzie nie ma bohaterstwa i martyrologii – nie ma też odpowiedzi na trudne pytania o skrywane i wstydliwe wątki w naszej historii. Choć, zgódźmy się, filmy – starające się dać odpowiedzieć na takie pytanie – są również bardzo potrzebne polskiej kinematografii. Ida to film, któremu polscy krytycy niemal zgodnie nadali rangę dzieła wybitnego. To paradoksalnie nie pomoże temu obrazowi, a może nawet zaszkodzić. Nikt ani nic przecież nie jest w stanie mierzyć się z własną legendą. Bo – szczerze mówiąc – to nie jest produkcja wybitna, choć

z pewnością dobra, a nawet bardzo dobra, warta obejrzenia i przedyskutowania. Bliska filmowi Rewers Borysa Lonkosza z roku 2009, nie tylko w sensie estetycznym oraz przez wzgląd na czas fabularny, lecz również w odniesieniu do poziomu artystycznego. Zupełnie różna od Pokłosia Pasikowskiego, co nie wydaje się ani zaletą, ani wadą. Nie jest to film polityczny – pomimo wyraźnie politycznego tła – ciężko przypiąć mu jakiekolwiek łatki, z lewej czy prawej strony. A jednak istnieje obawa, czy prosta fabuła, cichy, wręcz ascetyczny nastrój, bogata symbolika i niedopowiedzenia, wystarczą, by obraz został doceniony przez Amerykańską Akademię Sztuki i Wiedzy Filmowej? Pojawiająca się przecież – co prawda na tle osobistych historii – wielka narracja, jaką jest zagłada Żydów i udział w niej Polaków, jest sytuacją interesującą, często niewygodną, a przez to kontrowersyjną dla nas. Ale czy za Wielką Wodą ten temat nie okaże się jedną z tysiąca podobnych historii o II wojnie światowej? Słowem: czy Ida nie jest za polska na Amerykę?

69


'Jestem 30- latkiem

uwięzionym w 11- letnim ciele' rozmowa Ewy Borsukiewicz z Majorem Dodsonem

Ewa Borsukiewicz: Zacznijmy od począt­ ku. Jak zaczęła się twoja przygoda z ak­ torstwem? Major Dodson: Zacząłem grać kiedy miałem sześć lat. Wystąpiłem w sztuce Opowieść Wigilijna jako Mały Tim. Świetnie się przy tym bawiłem. W tym samym czasie na ekrany kin wchodził animowany film Piorun, o psie, który pracował w Hollywood. Obejrzałem go i zacząłem błagać mamę, żebym też mógł pojechać do Hollywood. Koniec końców uległa i umówiła mnie z agentem. Zostałem zapisany do agencji aktorskiej. Od tamtej pory chodziłem na przesłuchania i zacząłem pracować. Sporo jeździsz po kraju. Nie przeszkadza ci to w nauce? Dużo podróżujemy z powodu moich występów. Kiedyś chodziłem do normalnej szkoły, gdzie pozwalali mi czasem wychodzić wcześniej. Jeśli miałem akurat przesłuchanie, albo kiedy musiałem opuścić dzień ze względu na pracę, mogłem później nadrobić zaległości. Kiedy byłem w połowie czwartej klasy, wyjechałem z mamą na pięć tygodni do Los Angeles i wtedy przeszedłem na szkołę w trybie on-line. Szkoła wciąż jest na terenie stanu Niedawno swoją premierę miał film Texas, mam nauczycieli i tak dalej, ale godziny lek- Dermaphoria, w którym grałeś m.in. z Josephem Morganem, a w październi­ cyjne są elastyczne. ku czeka nas premiera Left Behind, Nie brakuje ci kontaktu z rówieśnikami? gdzie występujesz u boku Nicholasa Ca­ ge’a. Jak wspominasz pracę na planie? Nie tęsknisz za przyjaciółmi? Tęsknię za przyjaciółmi kiedy wyjeżdżam. Tak jak Było sporo zabawy przy pracy nad Dermaphorią. teraz, jestem w Nowym Orleanie i zostanę tu po- Kręciliśmy w Nowym Orleanie i zanim przyszedł nad miesiąc, więc brakuje mi przyjaciół. Ale po- czas na moje partie zdążyłem sporo zwiedzić. Jest znałem też nowych przyjaciół tu, na miejscu, taka scena w Dermaphorii, gdzie zostaję porażony w domu, w którym mieszkaliśmy i w sąsiedztwie piorunem. Pole, na którym filmowaliśmy uderzenie, było w rzeczywistości pastwiskiem. W tym sawynajmowanego przez nas apartamentu. 70


MAGNIFIER 3/2014

mym czasie pasły się krowy. Filmowcy położyli na ziemi koc, miałem na nim leżeć po „porażeniu”, co stanowiło świetny pomysł, ponieważ ziemia stanowiła mieszankę różnych… rzeczy, nie tylko zwykłej ziemi! ;) Niestety, potrzebne było ujęcie z powietrza, więc koc musiał być zabrany, tak żeby pokazać ziemię i ostatecznie musiałem w tym leżeć. Jako aktor musisz czasem robić takie rzeczy, ale zawarłem na boku umowę z reżyserem i wynegocjowałem małą podwyżkę. Dał mi 10$, które miał w kieszeni ;) Joseph Morgan był bardzo miły i super się z nim przesiadywało. Graliśmy w GTA na moim iPodzie, pozwalał mi też siedzieć razem z nim i jego psem w swojej przyczepie, kiedy czekaliśmy na nasze sceny. Left Behind również było kręcone w Lousianie, ale w Baton Rouge. Przebywałem na planie kilka tygodni. Do jednych z najfajniejszych scen należy ta, w której jadę samochodem. Było super, bo na potrzeby filmu zamknęli ulice, a my mieliśmy eskortę policjantów na motorach jadącą przed nami. Left Behind to film akcji. Udało mi się być w pobliżu kiedy kręcili scenę, w której mały samolot uderza w samochód. Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, a gdy już doszło do zderzenia było tak głośno, że wszyscy aż

podskoczyli. W filmie Nic Cage jest moim tatą, ale scenariusz jest tak napisany, że w zasadzie się nie widywaliśmy. On gra pilota, więc podczas filmu jest „w powietrzu”. To trzyma w napięciu. Pracowałem głównie z moją ekranową mamą, którą gra Lea Thompson. Jest niesamowita! Znałem ją z Powrotu do Przyszłości, ale występowała też w wielu innych filmach. Jak ci się współpracuje z dorosłymi ak­ torami? Traktują cię, jak równego sobie? Bardzo dobrze pracuje mi się na planie z dorosłymi. Może dlatego, że moja mama mówi, iż jestem 30-latkiem uwięzionym w ciele 11-latka. Nigdy nie spotkałem się ze złym traktowaniem na planie tylko dlatego, że jestem dzieckiem. Wszyscy są bardzo mili. Słyszałem różne historie, więc może nie zawsze tak jest, ale jak dotąd poszczęściło mi się ze wszystkimi, z którymi pracowałem. Czy jest jakiś film, w którym chciałbyś zagrać? Gdybym mógł wybrać jakikolwiek film, to chciałbym zagrać w remake’u Szczęk. To mój wymarzony film! 71


Gdybyś miał możliwość stworzyć obsadę marzeń kogo byś wybrał i dlaczego? Wybrałbym Roya Schneidera, który zagrał w Szczękach – był fantastyczny (niestety już nie żyje); Leonarda DiCaprio, bo zagrał niesamowicie w Titanicu; Sandrę Bullock, gdyż była bardziej niż niesamowita w Grawitacji oraz Harrisona Forda… cóż, Indiana Jones i Gwiezdne Wojny – czy trzeba mówić coś więcej? Czy poza aktorstwem masz jakieś inne pasje? Poza aktorstwem staram się zgłębiać tajniki bycia DJ-em. Kocham muzykę. Lubię też rysować i szkicować. Jestem całkiem niezły w robieniu rysunków 3D. Mam też obsesję na punkcie samochodów. Jestem niemal chodzącą encyklopedią wiedzy samochodowej ;) Znam niemalże każdy model/markę samochodu, który kiedykolwiek został wyprodukowany.

Czy wiążesz swoją przyszłość z aktor­ stwem czy może masz inne plany? Kiedy dorosnę nadal chcę być aktorem, chociaż nie miałbym nic przeciwko zostaniu biologiem morskim, artystą czy profesjonalnym DJ-em. Bierzesz udział w charytatywnej akcji „Smile for the Homeless”. Możesz nam powiedzieć coś więcej o tej inicjatywie? „Smiles for the Homeless” było pomysłem zapoczątkowanym w Louisianie przez innego aktora z mojej agencji. Razem z przyjaciółmi zebrał różne artykuły, a potem chodzili po okolicy i rozdawali bezdomnym niezbędne rzeczy. Jamie nakręcił film, jak rozdawali paczki i zamieścił go na Facebooku. Moja mama go obejrzała i pomyślała, że to wspaniały pomysł. Stworzyła wydarzenie na Facebooku. Nazwała je tak samo, jak Jamie, żeby utrzymać tradycję. Tak rozpoczął się „Smiles for the Homeless” w Dallas. Zbieramy dotacje i kupujemy rzeczy sami, potem pakujemy torby z artykułami toaletowymi, skarpetkami, T-shirtami etc. Nasi przyjaciele pomagają nam w ramach wolontariatu, razem idziemy do schroniska dla bezdomnych i rozdajemy paczki. Do tej pory zorganizowaliśmy taką akcję trzy razy. Pierwszy raz rozdaliśmy 48 paczek, za drugim razem było ich 100, a ostatnio już 150. Paczki zawsze kończą się zanim rozdamy je wszystkim, którym byśmy chcieli. To smutne, że jest aż tylu bezdomnych. Postaramy się zdobyć jakieś większe dotacje w przyszłości, może od jakichś firm, tak żebyśmy mogli pomóc większej liczbie potrzebujących. W tej chwili staramy się organizować taką akcję co trzy miesiące. Dziękuję ci za rozmowę i życzę wielu sukcesów, nie tylko fil­ mowych w przyszłości.


MAGNIFIER 3/2014

Major Dodson – aktor, urodzony w Dallas w stanie Texas. Swoją przygodę z aktorstwem rozpoczął w wieku 6 lat rolą Małego Tima w Opowieści Wigilijnej. Występuje w produkcjach filmowych i telewizyjnych. Na planie współpracował m.in. z Nicolasem Cage’em, Josephem Morganem i Leą Thompson. Zdobywca nagrody Best Youth Actor na Bare Bones International Film Festival w 2012 r. za rolę Alfreda w filmie Alfred Thinks We're Aliens.

73


K to si eje w i a tr . . . Grzegorz Stokłosa

Wychowany

w Polsce, za najbardziej nieokiełznany żywioł zawsze uważałem wodę. Ogień można ugasić, przed ziemią i wiatrem zabezpieczyć. Wody jednak, jak sądziłem, nie da się zatrzymać. W naszym kraju tornada jeszcze do niedawna były praktycznie niespotykane. Przez większą część mojego życia nie zdawałem sobie sprawy, jak zabójczym żywiołem jest powietrze.

Mat. prasowe

„Epicentrum” stanowczo zmieniła mój sposób patrzenia na potęgę wiatru. Pierwsza scena filmu wywarła na mnie ogromne wrażenie. Grupa studentów otoczona ciemnością nocy obserwuje z samochodu wyładowania atmosferyczne. Nagle tuż obok nich pojawia się trąba powietrza. Dla młodych ludzi to spotkanie kończy się dramatycznie. Co gorsza wszystko wskazuje na to, że do końca sezonu tornad jeszcze daleko. Grupa łowców trąb powietrznych przemieszcza się między miastami by zdążyć uchwycić za pomocą kamery pojawienie się tornada. Trafiają do małego miasteczka w chwili gdy rozpoczyna się największa burza w historii. Mieszkańcy w panice chowają się przed tornadem. Jednak czy ktoś może być gotów na dwa lub więcej tornad atakujących w jednej chwili? Reżyser zdecydował się na przedstawienie filmu za pomocą ujęć z kamery. Podobnie jak w horrorze „REC”. Jednak nie przeszkodziło mu to w ukazaniu kilku wątków naraz. W każdej z historii widoczne są problemy rodzinne i rozterki targające ludźmi. Poznajemy historię ojca, samotnie wychowującego dwóch dojrzewających synów, opowieść o matce, która zostawiła córkę z dziadkami, sama udając się w pogoń za burzą. Reżyser, w ramach delikatnego rozluźnienia napięcia wprowadza do fabuły relacje z przeżyć dwóch mężczyzn, których śmiało można określić mianem „wioskowych głupków. Uraczeni alkoholem ścigają trąbę powietrzną, chcąc zdobyć nagranie. Za jego pomocą planują podbić popularny portal internetowy. Zbiór wszystkich nagrań składa się na opowieść o ucieczce przed


MAGNIFIER 3/2014

tornadem. Jak nietrudno się domyślić w filmie wielki nacisk postawiono na efekty specjalne. Znaczna część z ukazanych sytuacji wydaje się być nieprawdopodobna, jednak jeszcze nie tak dawno grad wielkości piłek golfowych wydawał się niemożliwy. Do czasu gdy takie zjawisko zniszczyło wiele polskich domostw. Niestety najsłabszą stroną filmu jest gra aktorska. W moim odczuciu nieprzekonująca, większość z postaci przedstawiona bez emocji, co jest ogromną ujmą w przypadku filmu katastroficznego. Są momenty gdy widać próbę ratunku ze strony Richarda Armitage'a czy Matta Walsh'a, jednak nie wiele mogli wskórać wobec sztucznych i nieprzemyślanych dialogów postaci. Nie pozostaje nic innego jak życzyć scenarzyście sukcesów w przyszłości. Niewiele można powiedzieć o ścieżce dźwiękowej, gdyż w filmie było jej naprawdę niewiele. Nie była jednak niezbędna, wręcz

przeciwnie, film straciłby klimat reportażu. Mimo braku soundtracku widz nie spotyka się z ciszą. Większą część seansu słychać świst wiatru i trzask kolejnych rozpadających się budynków. Pomimo licznych niedociągnięć filmu nie można określić mianem złego. Efekty został zrobione ładnie, bardzo efektownie pokazują to co powinno być pokazane. Historia przedstawiona przez autorów jest klarowna i może wzruszyć. Twórcy nie skupili się na jednym wątku, lecz na kilku mniejszych zagadnieniach, które w pewnym momencie spotykają się i łączą w jedną. Porusza nie tylko problematykę zjawisk atmosferycznych, lecz również ludzi. Mówi o trudach napotykanych w życiu rodzinnym, o wyrzeczeniach na które gotów jest człowiek w pogodni za marzeniami, a także o miłości. Miłości międzyludzkiej, braterskiej a przede wszystkim między ojcem a synem. W ostatecznym rozrachunku zyskujemy film wzruszający, trzymający w napięciu i wart oglądnięcia mimo wszystkich jego niepoprawności.

Mat. prasowe

75


Świadomość, że ma się życie, rodzi pokusę, by z niego zrezygnować. Susan Sontag


77


U KASPROWICZA NA HARENDZIE Klaudia Chwastek

Fot. K. Chwastek

78


MAGNIFIER 3/2014

fot. Paulina Kosowska

Fot. K. Chwastek

Mniej

więcej w połowie drogi na trasie Poronin–Zakopane znajduje się Harenda. Niewielkie osiedle, choć jeszcze niespełna wiek temu – właściwie pustkowie. Nieduży drewniany domek tuż obok drewnianego kościółka, to dzisiaj Muzeum Jana Kasprowicza, założone jeszcze przez jego trzecią żonę – Marię Kasprowicz. Poeta, zakochany w Tatrach, osiadł tam dopiero pod koniec swojego życia, jednak jego dom stał się siedzibą bohemy artystycznej. Bywał tam między innymi Witkacy i można zobaczyć w muzeum trzy portrety jego autorstwa – dwa Kasprowicza oraz jeden Pani Marusi, żony poety. Całe muzeum nadal przypomina prywatne mieszkanie. Wchodząc, można poczuć ten intymny klimat. Wszystko zostało zachowane tak, jak wtedy, gdy żył tam Kasprowicz. Nie znajdziemy opisów eksponatów czy barierek ochronnych – poza jedną, która zatrzyma nas na progu sypialni artysty. Została ustawiona jeszcze przez żonę Kasprowicza, by nikt nie zakłócił intymności czy wręcz świętości tego miejsca. Tuż obok muzeum znajduje się Mauzoleum Poety, zaprojektowane przez Karola Stryjeńskiego (tego samego, który stworzył plan Wielkiej Krokwi). Pochowana jest tam również jego trzecia żona – Marysieńka z do-

Fot. K. Chwatek

79


Fot. K. Chwastek

mu Bunin, córka generała carskiego – nigdy nie wyszła ponownie za mąż, mimo że była dwadzieścia siedem lat młodsza od swojego męża. Harenda, obok takich miejsc w Zakopanem jak Gubałówka, Krupówki, Wielka Krokiew, czy chociażby Cmentarz Zasłużonych na Pęksowym Brzyzku, jest nieco zapomniana. Nie znajduje się w centrum – czyli tam, gdzie przeciętny turysta spędza większość czasu, jeśli nie wybierze się w góry. By iść na Harendę i zobaczyć to, co widział w tym miejscu Kasprowicz, trzeba się nieco wysilić. To stamtąd ujrzymy piękny widok na Tatry i Zakopane, jeśli zdecydujemy się wyjechać wyciągiem. Tam nadal można poczuć Kasprowiczowskiego ducha czy to poprzez jego zapiski wierszy, czy portrety autorstwa Witkacego. Będąc w tej zimowej, choć nie tylko, stolicy Polski warto się tam wybrać czy to pieszo, czy autobusem. W ten sposób choć trochę można zbliżyć się do bohemy artystycznej Młodej Polski czy dwudziestolecia międzywojennego, która tam przebywała w gościnie u Kasprowicza, ale też po jego śmierci, zakładając Stowarzyszenie Przyjaciół Twórczości Jana Kasprowicza.

Fot. K. Chwastek

80


MAGNIFIER 3/2014

Fot. K. Chwastek

Fot. K. Chwastek

81


CAFE BERGSON MAGIA STAREGO DOMU ŻYDOWSKIEGO Paulina Kosowska

Za oświęcimską synagogą, nieco na ubo-

czu, chociaż dalej w centrum tego miasta, znajduje się dom o bogatej historii. Obecnie mieści się w nim Cafe Bergson, które mimo swojego nowoczesnego wystroju zachowało historię tego miejsca. Przypadkowy przechodzień, który odwiedzi mury domu Klugerów, zostaje w delikatny, nienachalny sposób poinformowany w jakim miejscu się znajduje, jaka jest historia budynku. A ta jest bogata. W 1928 roku właścicielami domu stała się ży-

82

dowska rodzina Klugerów – Fryda z mężem Symchą oraz dziećmi. Rodzina znajdowała się w posiadaniu sklepu z kurami. Ponadto Symcha był mełamedem, czyli nauczycielem religii; w sobotnie popołudnia, w położonej nieopodal Synagodze wygłaszał komentarze religijne. Nadeszła wojna, Oświęcim stał się piekłem dla narodu żydowskiego. Z całej rodziny, liczącej jedenastu członków, przeżyła tylko trójka rodzeństwa: Szymon, Mojżesz i Bronia. Młodzi ludzie wyjechali za granicę, do USA oraz Szwecji. W 1961 roku Szymon postanowił wrócić do rodzinnego domu, do Oświęcimia. Zmarł


MAGNIFIER 3/2014

26 maja 2000 roku. Był ostatnim Żydem pochodzącym z Oświęcimia. Jego rodzeństwo zdecydowało się przekazać dom Centrum Żydowskiemu w Oświęcimiu w 2002 roku. Rok temu rozpoczęto prace remontowe w domu Klugera, wnętrze zostało unowocześnione, ale zachowało coś ze starego wyglądu. Autentyczne drzwi wejściowe na ścianie, drzwiczki od piecyka, kafle, sprawiły, że historię w tym miejscu wyczuwa się niemal od razu. Z głośników pobrzmiewa muzyka, dzięki której, przynajmniej ja, mogę się zrelaksować, nabrać dystansu do świata. W tym miejscu powstał czytany przez Ciebie tekst. Dodatkowo Cafe Bergson w swojej ofercie posiada pyszną kawę i wypieki, którym nie można się oprzeć. Założenie jest takie, by promować lokalnych producentów. W przyszłości będzie można tutaj zjeść także kanapki i rzeczy koszerne. Składająca się z trzech poziomów kawiarnia zaprasza także na wystawy, obecnie jest to cykl zdjęć Danny'ego Ghitisa pt. Oświęcim, miasto w cieniu Auschwitz, który ukazuje codzienne życie mieszkańców miasta. Mają odbyć się także koncerty, promujące młodych artystów z okolic, czy projekcje filmów. Miejsce to, jak całe miasto tętni życiem. Jest otwarte na mieszkańców i turystów, jest miejscem gdzie te dwa światy, żyjących w cieniu Auschwitz i odwiedzających, łączą się, przenikają. Cafe Bergson to idealne miejsce na długie rozmowy w ciekawym miejscu, w towarzystwie historii, pysznej kawy i dobrej muzyki.

83


84


MAGNIFIER 3/2014

Jest takie m i a steczk o . . . Sylwia Kępa

Nowy

Wiśnicz jest niedużym miastem położonym na terenie Wiśnicko-Lipnickiego Parku Krajobrazowego. Na pierwszy rzut oka to niepozorne miejsce – rynek, który cieszy oko wszechobecną zielenią oraz wczesnobarokowy ratusz miejski, wokół raczej niewysokie domy. Wystarczy jednak uważnie rozejrzeć się dookoła, by dostrzec obszary wyjątkowe, stanowiące most między przeszłością tego miasteczka a teraźniejszością.

I tak najbardziej charakterystyczną budowlą jest bez wątpienia dzieło wczesnobarokowej architektury, czyli zamek Kmitów oraz Lubomirskich. Góruje nad miastem i wciąż przypomina o potędze magnackich rodów, które przyczyniły się do jego powstania. Jego mury pamiętają czasy potopu szwedzkiego, kiedy doszło do spustoszenia zamku, oraz lata okupacji hitlerowskiej. Gdyby mogły przemówić, zapewne opowiedziałyby le-

85


gendę o baszcie królowej Bony. Młodzi rycerze, którzy narażali się jej dwórkom byli zmuszani do okrążenia wspominanej baszty na ośle, co kończyło się najczęściej śmiercią nieszczęśnika. Zamek rzuca się w oczy, ale wystarczy spojrzeć w prawo, by zauważyć rozległy kompleks wznoszący się na wzgórzu – dawniej istniał w nim Klasztor Karmelitów Bosych. Było to wotum, ufundowane przez Lubomirskiego, jako wyraz wdzięczności za wygraną bitwę z Turkami pod Chocimiem. W ten oto sposób do Nowego Wiśnicza zawitali karmelici bosi. Ich klasztor miał stanowić ochronę dla zamku i miasta od strony południowej, jednocześnie jego usytuowanie pełniło symboliczną funkcję, gdyż wskazywało na hierarchię: klasztor (władza Boga), zamek (władza magnacka) oraz miejski ratusz (mieszczanie). Klasztor posiadał niezbędne zabudowy oraz własny Kościół p.w. Chrystusa Zbawiciela, który niestety uległ zniszczeniu w czasie okupacji hitlerowskiej. Hitlerowcy rozebrali kościół, następnie większość wyposażenia drewnianego spalili, zaś część pozostałych materiałów została przeznaczona na budowę willi w Krzeszowicach dla gubernatora Hansa Franka. Obecnie w miejscu klasztoru znajduje się więzienie dla recydywistów. Zamek i były klasztor to jedne z najważniejszych miejsc w Wiśniczu – mimo trudnej historii nadal przypominają o dziejach miasta, nawet 86

jeśli nie zawsze były one dla niego łaskawe. Z losami Wiśnicza wiąże się również cmentarz żydowski, który stanowi dowód na to, że kiedyś mieszkali tutaj wspólnie Żydzi oraz Polacy. Najstarsze macewy pochodzą z XVII w., większość z nich jest w dobrym stanie i nadal mogą zachwycić ornamentyką. Pochowano tutaj wyjątkowych rabinów, wśród nich Nuta Lipszyca i Naftaliego Rubina. Oprócz historii może warto wspomnieć także o artystycznym obliczu miasteczka? Liceum Sztuk Plastycznych stało się miejscem edukacji dla uzdolnionej młodzieży, która chce tworzyć sztukę. Patronuje mu duch częstego gościa Wiśnicza – Jana Matejki. Pamiątką po jego częstych wizytach u krewnych Serafińskich jest Koryznówka – malowniczy dworek, otoczony bogatą roślinnością, która tworzy idylliczny nastrój. Są w nim zgromadzone przedmioty związane z życiem oraz twórczością wybitnego malarza: szkice, portrety, przybory malarskie... Co ciekawe, jednym z zaginionych obrazów Matejki jest Kasztelanka Wiśnicka, będąca portretem Stanisławy Serafińskiej, zaś inne dzieło, Wskrzeszenie Łazarza, znajduje się w wiśnickiej plebanii. Wspomniana rodzina Serafińskich przyczyniła się do stworzenia miejsca pamięci o Matejce i nadal pielęgnuje wspomnienie tego wybitnego malarza. Z Wiśniczem było związanych także wielu innych artystów, którzy na obrazach utrwalali


MAGNIFIER 3/2014

piękno tutejszego krajobrazu, architektury, ludzi... Juliusz Kossak, Stanisław Klimowski, Marian Rojek, Jan Stasiniewicz, ks. Stanisław Nowak – to tylko kilka nazwisk, które na dobre zapisały się w dziejach miasta. Zaś miłośnikom literatury, warto przypomnieć, że tutaj urodził się Jan Brzękowski – poeta i prozaik dwudziestolecia międzywojennego. To tylko kilka twarzy mojego miasta. A każdą kolejną można odkryć samodzielnie, gdy tylko się zawita do tego urokliwego zakątka, gdzie przeszłość oraz teraźniejszość razem współistnieją.

Wykorzystane materiały pochodzą ze zbiorów rodzinnych

87


K a l e n d a r z k u lt u r a l n y Wakacje powoli odchodzą w niepamięć, niestety także te studentów. Lecz nie pozwolimy Wam się nudzić! Poniżej znajdziecie zestawienie najciekawszych wydarzeń, które będą miały miejsce tej jesieni. Mamy nadzieję, że każdy znajdzie coś dla siebie i nie pozwoli sobie na jesienne lenistwo z książką oraz kubkiem herbaty każdego wieczoru.

23­26. 10. 2014 r. Pozostając w klimacie dla moli książkowych, warto wspomnieć o krakowskich Targach Książki. Skupiające 570 wystawców, setki autorów i tysiące książek coroczne święto książki w tym roku odbędzie się w dniach 23–26.10.2014 r. Międzynarodowe Centrum Targowo-Kongresowe EXPO Kraków zamieni się w przestrzeń idealną dla osób, które cenią sobie dobrą książkę, spotkania z pisarzami, wydawcami i osobami znanymi nam przede wszystkim z ekranów telewizorów. Czytanie łączy pokolenia – wiedzą to także organizatorzy: w tym roku uruchomili Salon Książki Dziecięcej.

88

Popieramy tę inicjatywę w stu procentach. Jeszcze nie słyszeliście o DŻK? Jest to akcja, pozwalająca na darmową wymianę książek. Zasady są proste: przynosisz książki, które zalegają na Twoich półkach i, wśród zgromadzonych podczas danej edycji pozycji, wybierasz coś dla siebie. Koniecznie musicie wziąć udział w tej akcji. Tym bardziej, że Drugie Życie Książki to od niedawna także wymiana płyt z muzyką, filmami czy audiobooków. Podczas specjalnych edycji miłośnicy kulinariów mogą wymieniać się także swoimi ulubionymi książkami kucharskimi. Dla każdego coś dobrego. Terminy kolejnych edycji: 27 września, 20–26 października, 23–26 paź­ dziernika, 26 października (książki kucharskie i czasopisma kulinarne), 16 listopada (muzyka, audiobooki, filmy). Więcej szczegółów na: www.drugiezycieksiazki.pl


MAGNIFIER 3/2014

20­26. 10. 2014 r.

Tegoroczna edycja Festiwalu nosi tytuł: Wspólne światy. Organizatorami 6. edycji są: Miasto Kraków, Fundacja Tygodnika Powszechnego i Krakowskie Biuro Festiwalowe. Jednym z festiwalowych gości będzie Paul Auster: wybitny amerykański pisarz, eseista, reżyser filmowy z polskimi korzeniami, autor znanej i cenionej przez czytelników Trylogii nowojorskiej. Nie zabranie także polskich twórców, m.in. Olgi Tokarczuk, wielokrotnie nominowanej do Nagrody Literackiej NIKE. W 2008 r. została jej laureatką za powieś Bieguni. Jeśli chcecie spotkać tę dwójkę oraz wielu innych pisarzy zapraszamy do Krakowa w dniach 20–26.10.2014 r.

4­5. 10. 2014 r.

Już po raz drugi, przez dwa dni, miłośnicy sztuki współczesnej będą mieli powód do świętowania. Koncerty, wystawy, happeningi, Targi Młodej Sztuki i Designu. Dodatkowo zobaczymy wystawę prac Zdzisława Beksińskiego. W trakcie trwania festiwalu uczestnicy będą mogli wziąć udział w warsztatach artystycznych. Jeśli masz ochotę na spotkanie ze sztuką współczesną, dobrą muzyką i designem - Nowa Huta zaprasza 4 i 5 października!

89


26. 09. 2014 r. Muzyka tworzona na potrzeby filmu nie jest pomijana – potwierdza to fakt funkcjonowania Festiwalu Muzyki Filmowej. W piątek, 26 wrze­ śnia, odbędzie się koncert prezentujący utwory prosto ze ścieżek dźwiękowych z serii filmów o najsłynniejszym agencie – Jamesie Bondzie. W sobotę główne skrzypce zagrają w rytm Gladiatora. Niedziela upłynie pod znakiem najpiękniejszych suitów filmowych ostatnich stu lat. Towarzyszyć jej będą fragmenty filmów. Godziny muzyki na żywo, najlepsi artyści z całego świata, gratka dla melomanów.

26. 10. 2014 r.

Najedzeni Fest o pierwsza taka inicjatywa kulinarna w Krakowie. Celem festiwalu jest prezentowanie najciekawszych inicjatyw z tej dziedziny, nowych lokali gastronomicznych, kursów, warsztatów. W czasie, kiedy coraz więcej pasjonatów gotowania i przemyślanego jedzenia, pomysł godny pochwały. Pora wyjść z własnych kuchni i podzielić się swoimi przepisami z szerszym gronem odbiorców. A może wolicie kosztować pyszności zamiast je przyrządzać? W takim razie to miejsce także jest dla Was. Motywem październikowej edycji jest wino. Jakie lubicie czerwone? Białe?

90



Sen w przeb r a n i u jawy Mundek Koterba

UWAGA! Recenzja zdradza zakończenie powieści (przyp. Redakcja)

Trudny jest los czytelników powieści

z trzecioosobowej na pierwszoosobową, ale to zdecydowanie za mało. Do tego między tymi dwiema „siłami” (snem i jawą) tkwi niejako w „zawieszeniu” główny bohater. A zatem sama konstrukcja powieści zaskakuje, tym samym dezorientuje czytelnika. Kiedy jednak na końcowych stronach przekonujemy się, że cała historia jest marzeniem sennym umierającego bohatera – wtedy dostrzegamy chwyt autorki i wraca chęć do czytania. A że na czytanie jest już za późno, to przynajmniej zmienia się sposób postrzeganie powieści jako całości. Nagle można stwierdzić, że ten zabieg formalny ma sens, procentuje podnosząc wartość literacką dzieła. Jawa w przebraniu okazuje się Snem. Gdyby jednak tak nie było, gdyby okazało się, że opisywane losy bohatera dzieją się naprawdę, cała historia straciłaby na wiarygodności. Jest ona bowiem momentami zbyt pretensjonalna, by móc w nią uwierzyć i brać ją na poważnie. A gdy do tego wszystkiego dołoży się irytującego, skonfliktowanego wewnętrznie, niesympatycznego bohatera – wtedy naprawdę można mieć dość.

eksperymentalnych. Szczególnie, gdy polem do eksperymentowania staje się forma. Wówczas nasuwa się pytanie: czy eksperyment się udał? Jeżeli tak, pisarz bądź pisarka zostają z miejsca zaliczeni do grona „Wielkich Nowatorów Literatury” danego wieku. Jeśli zaś zabiegi formalne stają się przez swoje dziwactwo prawdziwą utarczką, wówczas jest już nieco gorzej. Najczęściej jednak jest tak, że po lekturze tego typu powieści trudno jednoznacznie określić swój stosunek do niej. Tak właśnie dzieje się w przypadku Zestawu do śmierci Susan Sontag. Eksperyment amerykańskiej pisarki spowodował, że przerzucanie stron książki przez czytelnika wprowadza go w pewnym sensie w pułapkę. Zostaje bowiem dokonane swoistego rodzaju oszustwo – „przebranie” Snu za Jawę. Oznacza to tyle, że niemal przez cały tok lektury może się wydawać, iż wszystko co się dzieje, dzieje się naprawdę; to znaczy rzeczywiście przytrafia się bohaterowi. Dopiero ostatnie strony uświadamiają nam, że jest inaczej. Pojawiają się wcześniej co A jednak – mimo tych przeszkód prawda symptomy, iż coś jest nie tak, np. naw trakcie czytania – warto dojść do ostatniej gła, niczym nie uzasadniona zmiana narracji strony i doznać zaskoczenia.

92


MAGNIFIER 3/2014

Warto również – oprócz zagadnieniu budowy dzieła – przyjrzeć się samej fabule skupionej na poczynaniach i przygodach głównego bohatera Daltona, nazywanego przez narratora zdrobniale „Dudusiem”. Jego zachowania są – mówiąc oględnie – dziwne, nierzadko pozbawione zdrowego rozsądku. Wydaje się zatem, że mamy do czynienia albo z wariatem, albo z postacią zupełnie zmyśloną, której nie ma. Sontag przygotowała jednak dla czytelników osobny zestaw, w którym to Dalton jeszcze istnieje, lecz nie ma w nim już praktycznie życia. Fizycznie – po próbie samobójczej, o której dowiadujemy się zaraz na początku – jest na granicy śmierci. A sen pogrążonego w agonii bohatera, jego fantazmatyczne zmaganie się z przeszłością i próba jej rekonstrukcji – a może i naprawy za pomocą postaci-symboli jakimi są: niewidoma Hester i robotnik Angelo Incardona – to właśnie stanowi praktycznie całą fabułę powieści. Poznawane przez nas życie bohatera pozostaje zatem jedynie iluzją. W tym miejscu na myśl przychodzi mi tytuł jednej z powieści Milana Kundery, który brzmi: Życie jest gdzie indziej – doskonale nadaje się na aforystyczne podsumowanie dziejów bohatera poznanego w Zestawie do śmierci. Sontag skupia się na opowieści o Daltonie. Dowiadujemy się o nim wiele, na przykład tego, że ma ponad trzydzieści lat, pracuje w korporacji, ma za sobą nieudane małżeństwo. Jako dziecko nigdy nie zaznał szczęścia i miłości, a w dodatku był w cieniu swojego wybitnie uzdolnionego brata. Jest to zatem sylwetka – brzydko mówiąc – „wykapanego samobójcy”. Będąc u progu śmierci, zaczyna marzyć, trochę tak, jakby marzenia miały wrócić mu ochotę do życia, a może i samo życie. Marzy przede wszystkim o tym, by pozbyć się widoku „brudnego świata”. Chciałby unicestwić winowajców tych niepowodzeń, dlatego decyduje się w swoim śnie zabić robotnika kolejowego Incardonę (zabija go nawet dwukrotnie). Drugą ważną osobą w śnie Daltona jest niewidoma dziewczyna o imieniu Hester, poznana podczas podróży

pociągiem, która z kolei zdaje się pełnić w jego sennej świadomości funkcję o wiele bardziej pozytywną. Duduś zakochuje się w niej, choć ich związek jest tak samo burzliwy jak wcześniejsza jego biografia. Mężczyzna zazdrości niewidomej, że nie musi cierpieć z powodu patrzenia na odpychający wizerunek świata, jednocześnie mając świadomość, że cierpi z innego, dużo straszniejszego powodu. Postać Hester i wspólne ich życie – to jakby usiłowanie zbudowania przyszłości w umyśle konającego, która jednak się nie powodzi. Związek z Hester to również próba kompensacji seksualnych pragnień, namiętnych doznań, nieco rozpaczliwa chęć przywrócenia własnej męskości, niejako „wykastrowanej” przez brak domowego ciepła oraz nieudane małżeństwo. W relacji z niewidomą Hester widać potrzebę dominacji Daltona, przyjęcia na siebie kulturowej roli mężczyzny. Wszystko jednak wskazuje na to, że to dziewczyna – pomimo kalectwa – jest osobą silniejszą psychicznie i bardziej zaradną. Bohater powieści Susan Sontag nie jest postacią charakterystyczną. Takich realnych Daltonów Harronów w samych Stanach Zjednoczonych lat 60. z pewnością nie brakowało. Wpisując to, co można wyczytać z Zestawu do śmierci, w ogólną socjologiczną refleksję na temat życia w dużych miastach, zauważa się destrukcyjny wpływ wielkich metropolii na osobowość jednostki. Próba samobójcza bohatera spowodowana jest pustką, frustracją, brakiem satysfakcji z życia zawodowego i prywatnego. Do tego dochodzi aspekt psychologiczny. Nierzadki powrót do dzieciństwa nasuwa ponure refleksje, nie daje źródła motywacji do dalszej egzystencji, wręcz przeciwnie – spycha na krawędź śmierci. Bohater tej powieści jest człowiekiem przestraszonym, zrezygnowanym. Dąży do samozniszczenia. Jednocześnie marzy o tym, by uporządkować swoje życie, założyć rodzinę, zmienić pracę. Owe marzenie senne Daltona-samobójcy, można rozumieć, jako coś w rodzaju nawrócenia się na życie tuż przed samą śmiercią.

93


Zestaw Dudusiów dusi Dudusia Paula Gotszlich

Eksperymentalna

powieść Susan Sontag – wydana w Ameryce w 1967 roku – przedstawia egzystencjalne zmagania trzydziestoletniego Daltona (Dudusia) Harrona. Bohater „zamieszkuje życie” i stara się, aby jego lokum nie pokryło się brudem, który sprawi, że stanie się ono nie do zniesienia. Strumień odpadków zalewa jednak przestrzeń Dudusia: „(…) zanieczyszczają mu podłogę, pochłaniają (…) ulubione meble zmuszając go do ucieczki.”. Duduś Schludny. Duduś Dobry. Duduś Znienawidzony. Duduś Delikatny. Duduś Niemuzykalny. Duduś Przerażony. Duduś Czyścioch. Duduś Uwodziciel. Duduś Niepełny. Duduś Zbzikowany. Duduś Złośliwy. Duduś Kapryśny. Duduś Obłąkany. Ucieczka w samozniszczenie. Bohater

94

połyka dużą dawkę środków nasennych, zamierzając odebrać sobie życie, porzucić to niegościnne miejsce, w którym obowiązki straciły sens, każdy klimat jest nie do wytrzymania, a wszelkie sytuacje stają się groźne. To jego drugie samobójstwo. Po raz pierwszy zabił się w wieku jedenastu lat. Duduś Zniechęcony. Duduś Omamiony. Duduś Oniemiały. Duduś Przekreślony. Duduś Ogłupiały. Duduś Zatroskany. Duduś Wykształcony. Duduś Przygnębiony. Odtąd wszystko rozgrywa się na granicy jawy i snu. Podróż pociągiem jest na tyle mglista, że Dalton nie potrafi stwierdzić, czy naprawdę dopuścił się zbrodni we wnętrzu tunelu – „przepaści w układzie horyzontalnym” – czy też nie. Szuka odpowiedzi. Nadzieję na niewinność odnajduje w oczach nowo poznanej dziewczyny o imieniu Hester.


MAGNIFIER 3/2014

Jest niewidoma, wraz z ciotką zmierza na operację, dzięki której być może odzyska wzrok. Póki co jej oczy są jak mleczne szkło: „[g]dyby im przypisać spojrzenie, byłoby puste, bezużyteczne.”. Oczy niewidomych chyba mogłyby stać się symbolem nadziei. Swoim wyjątkowym wyglądem wyrażają wiarę w przywrócenie sensu ich istnieniu. Duduś Niewinny. Duduś Zbrodniarz. Duduś Demoniczny. Duduś Załamany. Duduś Romantyk. Duduś Zdeprawowany. Duduś Niezdecydowany. Duduś Kłamca. Duduś Samooskarżyciel. Duduś Odstręczający. Duduś Usłużny. Duduś Desperat. Duduś chciałby być ślepy w sposób szlachetny, jak greckie posągi. Lecz musi patrzeć. Widzieć jak rzeczywistość ściera się z fikcją. Możliwe, że wszystko o czym opowiada jest wymysłem, skoro zniknęła teraźniejszość i słowo „teraz” w powieści zawsze zostaje ujęte w nawias. Chwila obecna to przecież czas najbardziej realny, żywy. Przeszłość i przyszłość, które w książce zostały nienaruszone, mogłyby właściwie łączyć się całkowicie z abstrakcją: przeszłość istnieje dzięki pamięci, a przyszłość dzięki wyobraźni. Jeśli zdarzenia zachodzą jedynie w głowie Harrona, to kierują nas w stronę Freudowskiej psychoanalizy, odkrywają wewnętrzne konflikty głównego bohatera. Duduś Niedobry. Duduś Pobożny. Duduś Pilot. Duduś Niemrawy. Duduś Zarozumiały. Duduś Dzielny. Duduś Podglądacz.

Duduś Zazdrosny. Duduś Dżentelmen. Duduś Samolub. Duduś Durny. Duduś Oszukany. Duduś Milczący. Ujawnienie i uśmierzenie pola napięć aparatu psychicznego poprzez spajającą je interpretację jest zadaniem czytelnika-interpretatora. Trzeba jednak pamiętać, że nie każdy sen może zostać wyjaśniony. Zarówno sny, jak i teksty, charakteryzują się odpowiednią siłą oporu przeciwko interpretacji. Hermeneutyka skazana jest zawsze jedynie na przypuszczenia, a przypuszczenia są przebraną autobiografią. Życie interpretatora Zestawu do śmierci zanurza się w antagonizmach, chaosie myśli i uczuć, zagubieniu w świecie realnym oraz jeszcze poważniejszym błądzeniu w świecie fikcyjnym. Główny bohater odsłania systemy ludzkiej Świadomości, Przedświadomości i Nieświadomości, a jego opowieść stanowi metodę katartyczną. To droga, którą przemierza Duduś Inspektor. Duduś Potępieniec. Duduś Nieustraszony. Duduś Tchórz. Duduś Całkowity. Duduś Opieszały. Duduś Łatwowierny. Duduś Zdębiały. Duduś Natarczywy. Duduś Słabowity. Duduś Uziemiony. Duduś Martwy?

*Wszystkie cytaty pochodzą z wydania: S. Sontag, Zestaw do śmierci, przeł. A. Kołyszko, Warszawa 1989.

95



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.