Magnifier nr 4

Page 1


www.e-magnifier.pl

Internet – najważniejsze medium w obecnych czasach. Dzięki niemu utrzymujemy znajomości, komuni­ kujemy się ze światem, zdobywamy informację. To po części jemu po­ święcony zostanie obecny numer – jakby nie było, bez Internetu już nie funkcjonujemy. Oprócz tego podróże, fotografia, literatura, muzyka. Tego nigdy u nas nie brakuje. Gdzie tym razem zabierzemy Was w Dobrym Adresie? Jaki problem poruszymy w Społeczniku? Kim jest Vivian Ma­ ier? Sprawdźcie sami, czytając już czwarty numer Magnifier. Polecam! Redaktor Naczelna Klaudia Chwastek

Redaktor naczelny: Klaudia Chwastek Zastepca redaktora naczelnego: Paulina Kosowska Redakcja: Mundek Koterba, Paula Gotszlich, Katarzyna Tkaczyk, Martyna Paterak, Michał Kózka, Tomasz Jakut, Grzegorz Stokłosa Korekta: Sylwia Kępa Grafika: Aleksander Sucheta, Kinga Ziembińska, Olaf Jaz Okładka: Aleksander Sucheta Kontakt: redakcja.magnifier@gmail.com ZNAJDŹ NAS NA: www.e­magnifier.pl FACEBOOK: https://www.facebook.com/czasopismomagnifier TWITTER: https://twitter.com/_magnifier INSTAGRAM: http://instagram.com/czasopismomagnifier Wydawca: Klaudia Chwastek, Kraków 2


M A G N I F I E R 4/2014

SPIS TREŚCI: 6 ­ Dopóki śmierć nas nie rozłączy 8 ­ E­społeczeństwo 10 ­ Piłkarskie talenty 13 ­ Znudzony aktor 16 ­ Fotografia uliczna oczami niani 18 ­ Gdy celem jest droga

Polska! Polska! O! Królowa! ­ 33 Studentenaustausch ­ 35 Tajemniczy Kazimierz ­ 38 Strefa Centralna ­ 42 Wiedeń w pigułce ­ 44 Było, minęło ­ 48 Recenzowisko ­ 50

22 ­ Cyfrowe pokolenie

Co to jest slam? ­ 54

24 ­ Cena popularności

Łamigłówka

27 ­ Siedmiu i dwóch wspaniałych 32 ­ Diabelsko dziwny

ortograficzna ­ 57 50 twarzy Deppa ­ 58 Dwugłos Literacki ­ 63

koncert

3


Poprzez pocałunek jedno nasze ciało przechodzi w nasze drugie ciało… Milorad Pavic


5


www.e-magnifier.pl

DOPÓKI ŚMIERĆ NAS NIE ROZŁĄCZY Klaudia Chwastek

Ż

yjemy w XXI w., mamy dostęp do Internetu, a dzięki niemu, do portali społecznościowych, za sprawą których możemy śledzić na bieżąco, co się dzieje u naszych znajomych. Natomiast powie­ dzenie „nie ma cię w Internecie, to nie istniejesz” zaczyna się sprawdzać. Za po­ mocą chociażby Facebooka bez proble­ mu dowiemy się o najważniejszych wydarzeniach z życia znajomych. Zarę­ czyny, śluby, urodził się bobas , ktoś za­ czął pracę, studia... Do wyboru do koloru. SEZON ŚLUBNY NA FACEBOOKU Sezon dobiegł końca, ten ślubny przy­ najmniej, co jednak nie zmienia faktu, że nie można się chwalić zdjęciami. Biała suknia, świetny garnitur i tłumy gości. Kto by przy­ puszczał, iż dwudziestolatki tak chętnie biorą śluby. Nie ma mam na myśli zdjęć z wesela, na którym ludzie byli gośćmi. Nie! Tu notorycznie wyświetla się koleżanka w sukni ślubnej, a obok stoi jej małżonek, tutaj kolejna się zarę­ czyła. Kolega wrzuca cały czas zdjęcia z podróży poślubnej, choć były już dawno. To kolejne zdjęcia w plenerze i tak przez pół roku od jed­ nego znajomego! Chwalić się trzeba, zwłaszcza świeżo za­ wartym związkiem. Tak przynajmniej wynika z tablicy na moim Facebooku. Zastanawia mnie 6

jednak, co skłoniło tych młodych ludzi, którzy nie osiągnęli jeszcze 25 lat do zawarcia związku małżeńskiego. Okej, kochają się. Zrozumiałe. Tylko żyjąc w XXI w. raczej wydłuża się ten moment do zawarcia przysięgi małżeńskiej. 29972 Według danych GUS za 2013 r. osób poniżej 24 roku życia, które zawarły w Polsce związek małżeński było 29972. Najwięcej osób w zeszłym roku wzięło ślub w wieku 25­29 lat – 76328 osób. Rok wcześniej, czyli w 2012, 36748 osób poniżej 24 roku życia złożyło przysięgę małżeńską. Natomiast w 2003 r. osób w tej samej grupie wiekowej, które wzięły ślub było aż 66447. Jest to ponad połowa mniej, niż dekadę wcześniej. Jak pokazują statystyki ra­ czej nie powinnam być zdziwiona ilością par na ślubnym kobiercu, skoro jeszcze w 2003 r. było ich o ponad połowę więcej niż w zeszłym roku. Nie było wtedy portali społecznościowych, a mając na swoim koncie niewiele wiosen zbyt­ nio mnie to nie interesowało. ŚLUBY, DZIECI I ROZWODY Jednak czy te śluby przekładają się w jakikolwiek sposób na urodzenia? W pew­ nym sensie tak, choć tutaj też widać tendencję spadkową. W 2003 r. urodziło się 124937 dzieci matkom poniżej 24 roku życia, a już 10 lat póź­ niej tej samej grupie wiekowej urodziło się 77710 dzieci. I w jednym i drugim przypadku


M A G N I F I E R 4/2014

jest to około połowy mniej. Ilość urodzeń moż­ na przełożyć chociażby na lepszy dostęp do an­ tykoncepcji. Lecz należy pamiętać o tym, że małżeństwo w tak młodym wieku nie zawsze wiąże się z posiadaniem dziecka, a ono z kolei nie zawsze zaprowadzi ludzi do ołtarza. Inną kwestią są rozwody. Osób poniżej 24 roku ży­ cia, które w 2013 r. rozwiodły się było 1083, a ogółem rozwiodły się 66132 osoby. Niby mó­ wi się w mediach o tych rozwodach, że coraz więcej ludzi się rozwodzi, ale czy jednak? Naj­ liczniejszą grupą, która uzyskała rozwód w ze­ szłym roku była ta pomiędzy 35 a 39 rokiem życia. Jakie mogą być tego przyczyny? Może ich być z pewnością bardzo wiele. ZŁOTE GODY Ja jednak w ostatnim czasie nie biorę udziału w żadnych ślubach, jedynie w pewnej formie wesel, bo Złote Gody w pew­ nym sensie nimi są. 50 lat z jedną osobą to nie byle co. I choć staruszkowie już nie zaszaleją na parkie­ cie( nie ten wiek), to jednak zjeżdża się rodzina, można po­ gadać, jest tort „we­ selny”. Różnica tylko taka, że większość rodziny nie może wpaść, bo jest już na tym świecie. No i nie ten rozmach – nie wynaj­ muje się już wielkich sal, orkiestry i wiek prze­ cież nie ten. Jednak to, co jest najcudowniejsze, to ta okrągła pięćdziesiątką i to, że ludziom udało się wytrzymać tyle czasu razem. A co lep­ sze, niektórym udaje się wytrwać razem nawet 60 lat i więcej. Pary z takim stażem są wtedy honorowane przez Prezydenta Polski, jak i miasta. Przeżywają swoje święto ze sobą i naj­ bliższymi. Celebrują je tak, jakby dopiero byli na początku swej wspólnej drogi. To jest po prostu piękne.

Niestety, nam ciężko będzie dożyć Zło­ tych Godów ze swoja połówką. Dlaczego? Ra­ czej ich nie dożyjemy, bo średnia długość życia się zmniejsza. Poza tym nie zawiera się już ślu­ bów w bardzo młodym wieku, jak 18 a nawet 16 lat, co zdarzało się dawniej. Kolejny powód? Emerytura od 67 roku życia i nieważne czy po­ traktujemy poważnie, czy nie, że lepiej zaraz po przejściu na emeryturę położyć się w grobie, bo nie będzie za co żyć. Starsze pokolenia mają możliwość przeżycia razem 50 czy 60 lat. A czy my, pokolenie Internetu, Facebooka i smart­ phone'a, będziemy mieć taką okazję? FINANSE A POŻYCIE MAŁŻEŃSKIE Bez względu na wiek, ludzie biorą ślub. Czasem jest to kościelny, czasem cywilny. W niektó­ rych przypadkach trzeba móc sobie na niego pozwolić. Niektórzy biorą kredyty, by swoim dzieciom zorgani­ zować ślub marzeń. Tak samo bywa z dziećmi – trzeba najpierw zarobić i ustabilizować swoją pozycję fi­ nansową, bo w in­ nym przypadku dziecko utrzymy­ waliby dziadkowie. Niestety taka jest prawda. A czy mał­ żeństwa tuż po przekro­ czeniu dwudziestki mają sens? Skoro ludzi się kochają i chcą być razem, to nic nie może sta­ nąć im na drodze. Czasami robi się wszystko spontanicznie, a potem żałuje, a czasem, mał­ żeństwo zawarte po trzech miesiącach znajo­ mości trwa długie lata i jest bardzo szczęśliwe. W uczuciach nie ma reguł, a to co zdarzy się w życiu nie zawsze zależy od nas.

7


www.e-magnifier.pl

E-SPOŁECZEŃSTWO Tomasz Jakut

Na początku była jaskinia. Ludzie łą­

czyli się w grupy i dzielili wspólne ognisko, nad którym pieczono mięso upolowanego mamuta. Społeczność u neandertalczyka była w pełni pragmatyczną decyzją: owłosionego słonia nie dało się zabić w pojedynkę – należało zatem znaleźć sojusznika. Lecz w pewnym momencie któryś z jaskiniowców odkrył, że dzida równie łatwo jak w mamuta, wchodzi w drugiego człowieka. Dzięki temu wiekopomne­ mu odkryciu, nasi przod­ kowie na powrót stali się zwierzętami terytorialny­ mi, znacząc swój teren krwią i stekiem prze­ kleństw, rzucanych w kiełkującym dopiero ję­ zyku. Tym sposobem ja­ skinie stały się zalążkiem państwa, a wspólne ogni­ sko – narodu. Tak, jak wszystko na tym świecie, tak i idea „naszej i tylko naszej jaskini” ewoluowała, pozwalając powstać Cesarstwu Rzymskiemu, królestwu Karola Wielkiego, Im­ perium Brytyjskiemu czy wreszcie współcze­ snej Polsce. Każdy naród zamknął się w klatce własnej historii, otaczając się spiżowymi posą­ gami swych bohaterów. Nowy historyzm dobit­ nie pokazał jak bardzo różni się widzenie świata wśród samych Europejczyków, śmiejąc się nad truchłem projektu wspólnego podręcz­ nika do historii. No bo jakże go stworzyć? Dla Francuzów Napoleon był wielkim wodzem i bo­

haterem, dla Polaków – niespełnioną nadzieją, dla Rosjan – śmiertelnym wrogiem. Gdyby stworzyć wersję „poprawną politycznie”, Na­ poleon po prostu byłby – i tyle. Suche fakty – niestrawne dla człowieka – nie są historią. Hi­ storią są tylko te dzieje, które możemy do­ strzec, wyobrazić sobie. I dlatego Polak jest Polakiem, a maki na Monte Cassino czerwienią się w słońcu. Każdy naród zbudował swój własny mit, pozwa­ lający na wyraźne okre­ ślenie własnego miejsca i tożsamości. Dla Wło­ chów jest to melancholij­ ne spojrzenie w kierunku rozpadającego się Kolo­ seum, dla nas – podkrę­ cenie sumiastego wąsa Sarmaty. I niech tylko ktoś spróbuje obrazić na­ szą wielką historię, niech ktoś rzuci choć jedno sło­ wo oszczerstwa przeciwko powstańcom warszawskim czy zakwestionuje znaczenie Konstytucji 3 maja! Ileż to razy zachodnia pra­ sa musiała nas przepraszać za niezbyt fortunne określenia sprawców nazistowskiej rzezi w Au­ schwitz. Żaden naród nie pozwoli bezkarnie pluć sobie w twarz. Tak, jak niegdyś znieważo­ ny szlachcic wyciągał szablę, tak teraz poszcze­ gólne państwa wyciągają pozwy trafiające na wokandy międzynarodowych trybunałów. Ho­ nor ponad wszystko – lecz czy dzisiaj ma to jeszcze jakiekolwiek znaczenie?

" Dzisiejszy świat

to zlepek dwóch rzeczywistości: tradycyjnej, trącącej już nieco myszką oraz Internetu – młodego potomka ludzkiego

intelektu.

8


M A G N I F I E R 4/2014

Dzisiejszy świat to zlepek dwóch rzeczy­ wistości: tradycyjnej, trącącej już nieco myszką oraz Internetu – młodego potomka ludzkiego intelektu. Obydwie są równie prawdziwe i oby­ dwie równie zatłoczone. Tak, jak na Ziemi po­ woli kończą się nowe miejsca do zasiedlenia, tak w Sieci kończą się powoli adresy IP. Przesa­ dzam? Bynajmniej. Największym z państw pod względem liczby ludności jest wszak Facebook. I nie jest to tylko strona internetowa – już dzi­ siaj istnieją technologie umożliwiające nam za­ nurzenie się w wirtualnym świecie. Mogą nawet generować wrażenia zmysłowe – nie tyl­ ko wzrokowe, ale też słuchowe czy nawet zapa­ chowe (kto nie słyszał o kinach 7D?) i dotykowe. Jeśli świat poznajemy właśnie na­ szymi zmysłami, to który z nich jest bardziej prawdziwy, skoro obydwa dostarczają takich samych wrażeń? Matrix istnieje – ale nie cho­ dzi o to, by się z niego wydostać, lecz by do nie­ go wejść. Człowiek to zwierzę stadne – zawsze jest jakiś mamut, którego trzeba wspólnie upolo­ wać. Każdy pionier w nowym środowisku za­ czyna od wspólnego ogniska – nawet jeśli to środowisko jest jedynie jego bardziej, czy mniej, udanym tworem. W Internecie również bu­ dowane są jaskinie – fora, czaty, grupy dyskusyjne, wreszcie – portale spo­ łecznościowe, z niebie­ skim „f” na czele. Historia ludzkości za­ czyna się od początku, w nowym świecie, z no­ wymi zasadami. Nowe zasady to nowe możliwości. Za­ miast zmuszać do budo­ wy ściśle chronionych enklaw, Sieć wręcz na­ rzuca wszechogarniającą różnorodność i wzajem­ ne kontakty. To, co w normalnym świecie jest niemożliwe, tutaj staje się rutynowe. Chory na AIDS Chińczyk leczo­ ny w szpitalu w Madrycie

może bez żadnych kłopotów porozmawiać z niewidomym Islandczykiem przebywającym na wakacjach w dżungli amazońskiej. Internet powoli staje się głównym środkiem między­ ludzkiej komunikacji oraz najpotężniejszą siłą tworzącą relacje społeczne. Lecz kosztem jest uniformizacja – nowy świat to świat bez histo­ rii. Tutaj nie ma miejsca na „mojość”, na wła­ sność – wszystko jest wszystkich. Internet jest antynarodowy, równocześnie – paradoksalnie – stając się jednym i jedynym potrzebnym na­ rodem. Ponadpaństwowy twór narodowy, zno­ szący wszelkie granice i skupiający wszystkich ludzi w jednej i niepodzielnej całości? Brzmi jak utopijny sen komunisty. Lecz kategorie po­ lityczne nie tyczą się Sieci – tam panują inne zasady: wolność, swoboda i możliwość nie­ śmiertelności (bo to, co raz zostało wrzucone do Sieci, zostaje tam na zawsze!). Czy to kolej­ ny, naturalny etap ewolucji ludzkości – wirtu­ alny świat, zbudowany nie z materii, ale z myśli? Gdzie jest granica postępu? Czyżby w Dukajowym świecie form postludzkich? A może to po prostu śmiertelna pułapka. Pu­ łapka pychy ludzkiego intelektu…

9


www.e-magnifier.pl

PIŁKARSKIE TALENTY

Z Agnieszką Kaźmierczak o powstaniu fundacji, jej działaniu i pomaganiu dzieciom, by otrzymać satysfakcję, uśmiech i poczucie spełnienia, rozmawiała Klaudia Chwastek. Klaudia Chwastek: Jesteś prezesem fun­ dacji Piłkarskie Talenty. Co skłoniło Cie­ bie i Twojego męża do założenia fundacji właśnie o takim profilu? Agnieszka Kaźmierczak: Miłość do piłki nożnej, ale przede wszystkim chęć niesienia pomocy. Pomysł na założenie Fundacji zrodził się zupełnie przypadkiem. Tomasz (mój mąż) wrócił z meczu i zapytał, co może zrobić, by po­ móc dzieciom w lepszym starcie. Bez namysłu odpowiedziałam: „Załóż Fundację, to najlepszy sposób”. Dwa dni później mieliśmy gotowy sta­ tut, wyznaczone cele i wiedzieliśmy, co chcemy robić – pomagać młodym talentom. Z czasem nasza Fundacja zmieniła swoje cele statutowe, jednak nadal na pierwszym miejscu stawiamy pomoc dzieciom, młodym piłkarskim talentom, które tej pomocy potrzebują. Jakie są Wasze cele? Do czego dążycie? Piłka nożna uchodzi za nasz sport naro­ dowy i nie powinno być problemów z za­ chęceniem dzieci do grania w nią. Główne cele to pomagać młodym talentom się rozwijać oraz trenować, zapewnić im odpo­ wiedni sprzęt i strój do tego treningu. Chcemy stworzyć amatorską drużynę sportową – na to namawiają nas nasi podopieczni. Nie musimy 10

namawiać dzieci do gry, wystarczy, że damy znać: „Tego dnia, o tej godzinie trenujemy”, a oni się zjawiają, ćwiczą i grają ile mają sił. Zapewniamy im treningi nie tylko z naszymi wolontariuszami, ale również w lokalnych klu­ bach, gdzie ćwiczą i doskonalą swoje umiejęt­ ności pod okiem wykwalifikowanej kadry. Nadal są jednak otoczeni naszą opieką: to my kupujemy im buty, stroje, piłki i monitorujemy postępy w nauce gry, by szukać dla tych naj­ lepszych kolejnych wyzwań, klubów i trenin­ gów na jeszcze wyższym poziomie. Planujemy również stworzenie świetlicy dla dzieci, aby poza treningami, miały swoje miej­ sce do odrobienia lekcji, relaksu i spędzenia czasu poza domem, nie „na ulicy”. Staracie się znaleźć prawdziwe talenty. Co później dzieje się z takim „piłkarskim geniuszem”? Po wypełnieniu odpowiednich dokumentów przez rodziców, taki talent zostaje naszym podopiecznym. Zobowiązujemy się do zapew­ nienia niezbędnych rzeczy do treningów dla niego, pracujemy z nim indywidualnie (część naszych wolontariuszy stanowią piłkarze) i za­ pewniamy profesjonalne treningi w klubie sportowym. Monitorujemy jego postępy. Na tę


M A G N I F I E R 4/2014

chwilę „nasi” chłopcy grają w dwóch różnych klubach w Pabianicach, rozwijają swoje umie­ jętności, a w odpowiednim dla nich momencie, będziemy szukali klubu w wyższej lidze, by mo­ gli grać na wyższym poziomie. W jakim wieku dzieci stają się waszymi podopiecznymi? Sprawujecie pieczę nad każdym czy tylko nad talentami? Naszymi podopiecznymi są dzieci w wieku do lat 15, przede wszystkim pochodzące z rodzin zagrożonych wykluczeniem społecznym, oraz pragnące, by ich sytuacja materialna nie prze­ kreśliła wielkich możliwości. Sprawujemy pie­ czę nad tymi dziećmi, które kochają piłkę nożną, regularnie w nią grają, wykazują chęć polepszania swoich umiejętności, są zaangażo­ wane i nie boją się wyzwań. Działacie stosunkowo od niedawna. Ma­ cie już jakieś sukcesy? Poza pomocą indywidualną za nasze sukcesy uznajemy trzy wielkie wydarzenia w życiu Fun­ dacji – pierwszego czerwca współorganizowali­ śmy Dni Aktywnych połączone z obchodami

Dnia Dziecka w Pabianicach. Zorganizowali­ śmy mnóstwo konkursów, meczy i – wraz z dziećmi – bawiliśmy się doskonale. Również w czerwcu otrzymaliśmy zaproszenie od innej organizacji pozarządowej, Grupy Wolontary­ stycznej Agrafka, aby uczestniczyć w finale fe­ stiwalu „Wygramy Życie”.To wydarzenie było niezwykle ważne dla nas jako Fundacji, wspól­ nie z „Agrafkami” przełamywaliśmy bariery, które tworzą się pomiędzy osobami niepełno­ sprawnymi i zagrożonymi wykluczeniem spo­ łecznym a wszystkimi innymi. To było wspaniałe wydarzenie oraz wiele niesamowi­ tych, emocjonujących meczy. A ostatni nasz sukces, „Wakacje z Piłkarskimi Talentami” – przez sześć tygodni graliśmy trzy razy w tygodniu z wszystkimi, którzy do nas przyszli. Dzieciaki z nami grające, to przede wszystkim te, będące zagrożone wykluczeniem społecznym, spędzające swój czas wolny po­ między bramami. Nasze zajęcia pozwoliły im na nowe doświadczenia, spędzenie aktywnie czasu w doskonałej atmosferze. Jesteśmy szczęśliwi, że udało nam się to zorganizować. 11


www.e-magnifier.pl Jakie macie plany? Jesteście mali i skie­ rowani raczej do lokalnych odbiorców. W porównaniu z fundacjami ogólnopol­ skimi jakie macie szanse? W planach mamy nieustającą pomoc dzieciom, chcącym się rozwijać i doskonalić swoje umie­ jętności. Świetlica, w której dzieci mogłyby od­ rabiać lekcje i spędzać czas w znanym towarzystwie, stanowi kluczowy element na­ szych dalszych działań. Jesteśmy fundacją z niewielką liczbą pod­ opiecznych, nie chcemy konkurować z wielkimi organizacjami pozarzą­ dowymi, ponieważ to nie jest naszym głównym założeniem. Działamy lokalnie – Pabianice i województwo łódzkie to nasze miejsce, gdzie chcemy się rozwijać. Wierzymy, że są tutaj ludzie, którzy chcą po­ magać i będziemy nie­ ustannie ich szukać.

wolontariuszy, szukanie miejsca na kolejne za­ jęcia, odpowiedniego lokalu na świetlicę, pisa­ nie e­maili do potencjalnych darczyńców, telefony do nich. Oczywiście również pisanie sprawozdań, prowadzenie dokumentacji; cała ta „papirologia” jest niezbędna, byśmy mogli w ogóle pobiegać po boisku.

" W planach mamy

Na chwilę obecną ja­ kiego wsparcia naj­ bardziej potrzebujecie? Potrzebujemy ubrań sportowych, piłek, bu­ tów. Pieniędzy również, na opłacanie sali spor­ towej, w której nasze dzieciaki mogłyby tre­ nować. Nie ukrywam, że pozyskanie sponsora, jakichkolwiek środków jest niezwykle trudnym zadaniem. My wciąż operujemy jedną, nie­ wielką darowizną otrzy­ maną jesienią 2013 roku; niestety te pienią­ dze się kończą, a po­ trzeby naszych podopiecznych – nie. Jesteśmy zasmuceni i czasami wręcz przepełnieni znie­ chęceniem, gdy nie możemy kupić butów, lub nawet piłki, choćby dla jednego z naszych pod­ opiecznych, a tych mamy już siedmiu w tym momencie. Liczy się dla nas każda złotówka; każda, nawet najmniejsza, darowizna rzeczowa.

nieustającą pomoc dzieciom, chcącym się rozwijać i doskonalić swoje umiejętności.

Praca w fundacji nie ma polegać na za­ robku, tylko na osobistej satysfakcji. Jak wygląda praca fundacji od środka? To nie tylko bieganie z dzieciakami po bo­ isku. Nie pobieramy pensji za naszą pracę na rzecz Fundacji, robimy to tylko z chęci pomocy i tro­ chę dla własnej satysfakcji. Od środka to mnó­ stwo logistyki, planowanie grafiku

Fundacja Piłkarskie Talenty powstała latem 2013 roku, z ini­ cjatywy Tomasza i Agnieszki Kaźmierczak, którzy przerodzili swoją pasję do piłki nożnej i chęć niesienia pomocy w stałe zajęcie. Jeszcze przed pełną rejestracją w Sądzie, dołączyła do nich Alek­ sandra Olewicka, która jako członek zarządu, również aktywnie działa spełniając się w roli społecznika. Od lipca 2013 roku dzia­ łają aktywnie w Pabianicach, dając z siebie wszystko, a w zamian otrzymując satysfakcję, uśmiech dzieci i poczucie spełnienia. http://pilkarskietalenty.org/

12


M A G N I F I E R 4/2014

ZNUDZONY AKTOR

Tomasz Jakut

Dobrego aktora nie sposób nie rozpo­

znać. Od czasów nieśmiertelnego teatru Gro­ towskiego ten wyszukany tytuł przysługuje jedynie tym, którzy są w stanie zespolić swe umysły i ciała w absolutnym akcie totalnym, nie grając, lecz stając się postacią… Widz, pa­ trząc na nich, przeżywa kompletne i całkowite katharsis, niczym uczestnik misteriów na jedną krótką chwilę dostępuje oświecenia! Oczywi­ ście tak doskonałych aktorów jest bardzo, ale to naprawdę bardzo, mało i natknięcie się na jednego z nich często graniczy z cu­ dem. Jest to tym bardziej dotklie, że jak już raz zo­ baczymy na scenie praw­ dziwego Księcia Niezłomnego, to wszyscy pozostali, niedzielni akto­ rzy, będą dla nas nudni oraz bezbarwni. I właśnie na takiego niedzielnego aktora ostatnio napatoczyłem się – nomen omen! – w niedzielę. Wszystkie jego ruchy były niezwykle teatralne, opanowa­ ne do najwyższej perfekcji. Każdemu słowu od­ powiadał wystudiowany gest, a każdemu gestowi – odpowiedni wyraz twarzy. Dołóżmy do tego muzykę, odzywającą się w ściśle okre­ ślonych momentach, by wzmocnić atmosferę i publiczność, odpowiadającą ustaloną frazą na

wypowiedzi artysty, niczym siedmiolatki w szkole. Wspaniałe multimedialne przedsię­ wzięcie, zburzenie czwartej ściany teatru, ale… No właśnie – zawsze jest jakieś „ale”. W tym wypadku była to nuda. Chamska, ostentacyjna nuda. Wyzierająca z każdego kąta nuda. Nuda tak nudna, że nudne stawało się samo odczu­ wanie tej nudy. Każdy gest – nuda, każde słowo – nuda, każda reakcja publiczności – nuda. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Oto patrzyłem na akt totalny, który z zewnątrz i od środka po­ żerany był przez tę chorobę nudy, niczym przez dżumę. Kiedy już przedstawienie skończyło się, aktor zszedł ze sceny, a ostatnie akordy muzyki odprowadziły publiczność do drzwi teatru. Tylko po to, żeby za niespełna godzi­ nę pojawili się tutaj nowi ludzie i wielkie misterium nudy zaczęło się od począt­ ku. Co bardziej rozgarnięty czytelnik spyta mnie: „A jakiż to niesamowity happening Pan Redaktor oglądał?” Cóż, byłem na mszy… Wielcy znawcy tematu, estetycy, myśli­ ciele, filolodzy, czytelnicy – wszyscy oni jak je­ den mąż powiedzą: sztuka jest odbiciem życia. Bez życia nie byłoby sztuki. Wśród tego jedno­ myślnego skowytu jednakże rozlega się także cichy szept Wilde'a: „To życie naśladuje sztu­

"Ale aktor musi

wierzyć w istnienie reżysera – inaczej jego gra nie ma sensu.

13


www.e-magnifier.pl kę!”. A ja posunę się jeszcze dalej: życie jest sztuką. Sztuką składającą się z nieustannego grania tych samych scen, do znudzenia, do obrzydzenia. Wstawanie – scena pierwsza, śniadanie – scena druga, obowiązki – scena trzecia, kładzenie się spać – scena czwarta. Tej rutyniarskiej, deprecjonującej roboty nie moż­ na rzucić. Z jednej sceny, z jednego aktu prze­ chodzimy do następnych i następnych, wiecznie grając role, według odwiecznie ustalo­ nych scenariuszy. Ksiądz zawsze musi być księ­ dzem, uczeń – uczniem, policjant – policjantem, dziwka – dziwką. Gdy tylko któreś z nich wyłamie się z nadanej przez jakąś nie­ znaną, zewnętrzną siłę roli, staje się nieauten­ tycznym. „Źle gra” jest równoznaczne ze „źle żyje”. A zła gra jest tu niczym innym, jak ucieczką od nudy. Nuda naszej egzystencji jest największym grzechem, od którego nie można uciec a który odczłowiecza nas, wyrywając ze ściśle określonej w scenariuszu roli. Lecz – czym jest ten scenariusz? Kto go napisał? I kto reżyseruje ten cały bajzel? Czyż­ by – co wydaje się nieprawdopodobne – kultu­ ra wyprzedzała człowieczeństwo? Człowiek

14

byłby zatem zwykłym niewolnikiem tego, co uważa za swój twór, a co tak naprawdę było przed nim i wchłonęło go całkowicie, tworząc z niego bezwolnego aktora. I nie ma od tego ucieczki, nawet w śmierci. No bo kim jesteśmy na swoim pogrzebie, jeśli nie marionetką, drewnianym aktorem na scenie żałoby? A w grobie – czy nie jesteśmy eterycznymi ak­ torami teatrów pamięci? Rodząc się, zostajemy skazani na aktorstwo. Gramy od tej chwili już zawsze. Stajemy się tak doskonałymi aktorami, że gramy nawet przed samymi sobą – nie ma już luster, które byłyby zdolne pokazać naszą prawdziwą twarz. Nasze ja staje się tylko maską dla biologicznej maszynki, przeskakującej ze sceny na scenę. Nic dziwnego, że jesteśmy znudzonymi aktorami – biologizm jest nudny, bo to tylko flaki i żółć. Ale aktor musi wierzyć w istnienie reży­ sera – inaczej jego gra nie ma sensu. Musi wie­ rzyć w publiczność. Musi wierzyć w scenariusz. Każdy teatr w wierze w tą transcendencję znaj­ duje swój cel. Wierze w jedną wielką tajemnicę. A próba odarcia jej ze swej zasłony niewyrażal­ ności jest już tylko religijną butą.



www.e-magnifier.pl

FOTOGRAFIA

ULICZNA OCZAMI NIANI Paulina Kosowska

2007

Autoportret Vivian Maier, Nowy Jork, 1950

16

rok był jednym z najważniejszych dla Johna Maloofa, młodego fotografa, który pracował nad stworzeniem albumu o Portage Park w okolicy Chicago. Dlaczego akurat ten rok? Maloof za 380 dolarów kupił negatywy i klisze z pięknym zdjęciami. Początkowo są­ dził, że będą mu pomocne w pracy nad nowym projek­ tem. Nie przypuszczał jednak, iż zakupem odkrył jedną z najlepszych, jak obecnie się ocenia, fotografek ulicz­ nych. O doskonałym wyczuciu ekspozycji, świetnie wy­ chwytującej ten odpowiedni moment, tak ważny w pracy fotografa, wrażliwej na ludzką krzywdę. Kochającą dziecięce uśmiechnięte twarze, które śmiało wpatrywały się w jej obiektyw. Kim była tajemnicza autorka setek tysięcy zdjęć przedstawiających w przeważającej części ludzi i ulice Nowego Jorku, Los Angeles czy Chicago? Vivian Maier, bo tak się nazywała, urodziła się 1 stycznia 1926 roku w Nowym Jorku. Była córką Francuzki i Kanadyjczyka, dzieciństwo spędziła w kraju nad Sekwaną z matką i jej rodziną. W jej życiu najprawdopodobniej ojciec nie od­ grywał dużej roli. Jej przyjaciółka sądziła, że Vivian po­ chodzi z Europy, ze względu na francuski akcent, którego nabyła właśnie jako mała dziewczynka. Wów­ czas też zaczęła bawić się swoim pierwszym aparatem, Kodakiem Brownie. Nigdy nie wyszła za mąż, nie miała też dzieci. Swoje życie poświęciła opiece nad dziećmi, była nianią i gospodynią w wielu amerykańskich domach. Ukrywała się pod obszernymi ubraniami i charaktery­ stycznymi dla jej wizerunku kapeluszami. Była wysoką kobietą, do swoich podopiecznych dojeżdżała na moto­ rze. Wychowankowie porównywali ją do czarownicy,


" Robiła zdjęcia cały czas,

M A G N I F I E R 4/2014

chodził jej pomysł użycia swoich zdjęć na pocztówkach, lecz nigdy nie został on sfinalizowany. Więc być może to przypadek sprawił, że jej twórczość nie została do­ ceniona wcześniej. Jesienią 2008 roku Maier poślizgnęła się na lodzie, w wy­ niku tego upadku doznała obra­ żeń głowy. Początkiem 2009 roku została przewieziona do domu pielęgniarskiego. Zmarła 21 kwietnia 2009 roku mając 83 lata. Pozosta­ wiła wokół swojej osoby aurę tajemniczości i wiele pytań. Może właśnie na tym polega ma­ gia jej twórczości? Na niedopowiedzeniach, ta­ jemniczości i własnym interpretowaniu zdjęć oraz jej życia? Skąd zamiłowanie do fotografii ulicznej u niani? Pewnie właśnie zadajecie so­ bie to pytanie. Dręczy ono wiele osób i chyba nigdy już nie poznamy tej odpowiedzi, gdyż Vivian nie mówiła o sobie zbyt wiele, nie pro­ wadziła pamiętnika w którym opisałaby swoje życie. Wystawy jej fotografii budzą zaintere­ sowanie wielu ludzi, nie tylko w Ameryce, ale także i w Europie. Również Polacy mieli możli­ wość obejrzenia jej prac między 9 maja a 23 czerwca w Leica Gallery Warszawa. Szczęścia­ rzem więc był ten, kto dowiedział się o Maier wcześniej i mógł obcować z jej dziełami na ży­ wo.

każdemu przedmiotowi, każdemu napotkanemu człowiekowi, który ją zainteresował. osoby, która w pewnym stopniu budzi strach, ale i sympatię, niczym Mary Poppins z książek P. L. Travers. Była samotnikiem; nie chciała, by ktokolwiek coś o niej wiedział. Używała kilku wersji swojego nazwiska, nie podawała pełnego imienia. Dla dzieci, którymi się opiekowała by­ ła Panną Maier, nie mogły się zwracać do niej inaczej mimo więzi wytworzonej między nimi. Gromadziła gazety, nagłówki, mówiące o mor­ derstwach, gwałtach, porwaniach. Osoby, które ją znały podkreślają, że ktoś musiał ją skrzyw­ dzić. Bała się ludzi, a szczególnie mężczyzn. Nie przeszkadzało jej to jednak do tworzenia zapie­ rających dech w piersiach zdjęć, w których jest bardzo blisko swojego modela, choć dzielił ją od niego sprzęt, co zapewnia bezpieczeństwo i anonimowość. Nie kazała zmieniać im pozy, chwytała chwilę, moment w którym właśnie się znajdowali, takie ułożenie ciała jakie sami przybrali. Używała aparatu, który pozwalał na dyskrecję. Mogła go mieć zawieszonego na szyi. Zdjęcia wykonywała z wysokości brzucha, deli­ katnie sięgając wzrokiem do wizjera, który znajdował się u góry aparatu. Próbowała pozo­ stać niewidzialna. Jej podopieczni wspominają, że zabiera­ ła ich na długie spacery po okolicy, nie omijała także najgorszych dzielnic, choć tempo ich zwiedzania było znacznie szybsze. Robiła zdję­ cia cały czas, każdemu przedmiotowi, każdemu napotkanemu człowiekowi, który ją zaintereso­ wał. W pudełkach odnaleziono także jej bile­ ty. Dużo podróżowała sama – tylko ona i jej aparat. Zachowały się więc także ujęcia z tam­ tych wypraw, równie piękne, może nawet odro­ binę ciekawsze, bo wychodzące poza ulice dużych miast. Dlaczego tak jak i pozostałe nig­ dy nie ujrzały światła dziennego? Po głowie

17


www.e-magnifier.pl

GDY CELEM

JEST DROGA Z Michałem Koranowiczem o podróżach, celach i przygodach rozmawiała Klaudia Chwastek

18


M A G N I F I E R 4/2014

Klaudia Chwastek: Każdy chce podróżo­ wać. Co skłoniło Ciebie do zwiedzania świata – i to autostopem – bo to właśnie w taki sposób odbyłeś część swoich po­ dróży? Michał Koranowicz: To stanowiło moje marze­ nie od lat, powiedziałbym nawet, że była to potrzeba wręcz fizjologiczna. Pod koniec li­ ceum zacząłem zastanawiać się, jak mogę za­ spokoić małego Indiana Jonesa, który we mnie siedzi. Inspirowały mnie relacje podróż­ nicze – również chciałem przeżyć coś nowego, znaleźć się w innym świecie, nie zażywając narkotyków. To tyczyło się zwiedzania świata.

radości, pozytywnych sytuacji, wesołych ludzi po drodze, że zacząłem myśleć o nim w zupeł­ nie innych kategoriach i moje życie realnie uległo zmianie. Pierwszy wyjazd był bardzo znaczący, dużo się nauczyłem, nabrałem do­ świadczenia i odwagi. Choć wcześniej ciężko było się przyzwyczaić do takiego stylu podró­ ży, zdecydowanie warto. Ile odbyłeś podróży i gdzie? Która z nich była najciekawsza? Miałem okazję być w Norwegii, na Krymie, w Rumunii, Serbii, Bośni i Hercegowinie, Chorwacji, Czarnogórze, Hiszpanii, Iranie, Iraku; odwiedziłem Amsterdam, Mińsk. Po kilku wyjazdach nie myślę o zliczaniu i staty­ stykach, staram się tym nie podniecać, bo to jeszcze o niczym nie świadczy. Najwięcej pozytywnych przeżyć dostarczył mi Iran, ze względu na największą egzotykę jakiej dotąd doświadczyłem. Krajobrazowo, kulturo­ wo, co chwilę mnie zaskakiwał. Bardzo szybko obalił liczne stereotypy, dał bodziec do wielu refleksji. Eksplorowanie tego kraju to czysta przyjemność i warto tu wspomnieć o niesa­ mowitej otwartości i gościnności Persów. Jed­ nak nie trzeba jechać taki kawał drogi, mnie Polska wciąż zaskakuje.

A czemu autostopem? Jeszcze w liceum, wujek na jednym ze spotkań rodzinnych rzucił taką myśl, że kierowcy tirów jadą na przykład z Polski do Hiszpanii, a za­ wsze mają jedno wolne miejsce. Wtedy na tym się skończyło, ale bardzo poważnie zacząłem o tym myśleć, chciałem zdobyć kontakt do ja­ kiegoś kierowcy i dogadać się na taki wyjazd. Jako maturzysta nie miałem wielu środków fi­ nansowych, chciałem mimo to spełnić swoje marzenia. Żaden z moich znajomych autosto­ pem nie jeździł, niezbyt brałem pod uwagę ta­ kie rozwiązanie, ale przez przypadek natknąłem się na blog autostopowicza i to był przełomowy moment. Po co się dogadywać Wybierając się do Hiszpanii, Twoim ce­ wcześniej z kierowcą? Ja na niego poczekam lem była bitwa na pomidory. Jak to wy­ przy jakiejś zatoczce! gląda w praktyce? Jest to naprawdę szalona impreza, na którą co Nie bałeś się? roku zjeżdża mnóstwo zakręconych ludzi z ca­ Oczywiście, że miałem obawy i chwilę trawi­ łego świata. Zabawa trwa godzinę i ma miejsce łem tę myśl. Okazało się, że ludzie, którzy tak w ciasnych uliczkach miasteczka pod Walen­ podróżują mają nawet forum. Gdy już wie­ cją. Przez wesoły tłum powoli przedzierają się działem. gdzie chcę jechać, zamieściłem ogło­ ciężarówki wyładowane tonami pomidorów, szenie na tym forum, że szukam towarzysza z których kilkanaście osób rzuca nimi w ba­ podróży i w ten sposób pojechałem z Klaudią wiących się ludzi, następnie oni między sobą na miesiąc. Niestety, takie podróże okazały się toczą regularną bitwę. Uczestnicy się taplają, narkotykiem, a moi rodzice cierpią niekiedy skaczą, rozbryzgując na wszystkie strony z powodu mojego uzależnienia. Już po kilku przecier pomidorowy, którym płyną uliczki. dniach autostop, który na początku był środ­ Każdy jest szczęśliwy, uwalnia z siebie drze­ kiem do osiągnięcia celu, przysporzył mi tyle miące w nim dziecko, chęć do beztroskiej za­

Zdjęcia: Michał Koranowicz

19


www.e-magnifier.pl bawy. Korzystają z tej chwili na maksa, bo wie­ dzą, że zaraz trzeba wracać do codzienności ograniczonej konwenansami, ale teraz endorfi­ ny buzują a pomidory dostają się wszędzie. Gdy byłem tam pierwszy raz i dwa dni po zabawie wydrapałem z małżowiny usznej resztki za­ schniętej skórki i jakieś pestki, wiedziałem jed­ no: za rok znów tam będę, a moje słowa nie zostały rzucone na wiatr.

drugim końcu Europy. To właśnie kocham w autostopie – czuję się wolny i szczęśliwy. Daje mi to kontakt z nowo poznanym człowie­ kiem, leniwie zmieniający się krajobraz, nowe wyzwania, czas na przemyślenia, przeciwności hartujące charakter, nieraz też stanowi naukę pokory. Autostop to wiele wyrzeczeń. Zawdzię­ czam im umiejętność docenienia rzeczy małych i tego, co naprawdę jest mi potrzebne. Cieszę się, że w tak młodym wieku przekonałem się Jadąc gdzieś, masz różne cele, czasem o tym. Zamiast odkładać pieniądze na smartfo­ jest to bitwa na pomidory, czasem mu­ na, zbieram na kolejny wyjazd. zyczny festiwal, jak to było w przypadku Serbii. Wybierając się gdzieś, zawsze Czy takie podróże są bezpieczne? Nigdy masz cel? nie wiemy na kogo się natkniemy. Nie zawsze, lecz dla większości wyjazdów usta­ Naturalnie, ryzyko istnieje i trzeba mieć tego lam jakiś poboczny cel. Lubię wiedzieć o im­ świadomość. Jednak jest wiele sposobów, aby prezach, wydarzeniach kulturalnych je niwelować. Przykre przygody, wbrew stereo­ charakterystycznych dla regionu, aby lepiej po­ typom. to niebywale rzadkie przypadki. Zna­ czuć atmosferę miejsca, poznać ludzi i mieć komita większość ludzi spotykana na naszej okazję do nowych doświadczeń. Zwykle są to drodze to osoby życzliwe, ja nigdy nie czułem dodatkowe cele, a nie wyłączne. Nie chcę sobie się zagrożony. Myślę, że lęki są bardziej po odbierać przyjemności z włóczenia się ograni­ stronie osób bliskich, które zostają w domu, czając samego siebie terminami. Sama droga dlatego jestem wdzięczny moim rodzicom za jest już celem, kolejne wyjazdy są pragnieniem nietrzymanie mnie pod kloszem i zrozumienie bycia w drodze bardziej niż przebywania na mojej pasji.

20


M A G N I F I E R 4/2014

Zdecydowałbyś się kiedyś na spontanicz­ ną podróż? W ciągu paru chwil pakujesz plecak i wyruszasz, czy jest to raczej nie­ wykonalne? Trzeba wszystko przemy­ śleć. Jak najbardziej, jakiś czas temu z myślą o takiej sytuacji, przygotowałem pudełko po butach, w którym przechowuję część ekwipunku typo­ wo wyjazdowego oraz listę niezbędnych rzeczy, aby czegoś w pośpiechu nie pominąć. Bardzo też cenię spontaniczność u innych. Niestety, studiowanie często stoi na przeszkodzie takim inicjatywom, ale trzeba mieć jasne priorytety. W drugim numerze Magnifier, był wy­ wiad z Patrykiem, który za cel wybrał so­ bie Indie. Podróżował autostopem, aż wylądował w Australii. Nie było go pra­ wie rok. Czy Ty zdecydowałbyś się na ta­ ką podróż? Owszem, na mojej liście marzeń jest tego typu długoterminowa włóczęga, chciałbym w taką podróż udać się po studiach. Będę się starał to zrealizować, jednak trzeba podchodzić rozsąd­ nie do tematu, w ciągu trzech­czterech lat może się sporo w życiu zmienić.

Podróżowanie to przygoda, ale nie tylko. Wyniosłeś z nich jakieś lekcje? Jest jakaś rzecz, która zdarzyła się podczas twoich autostopowych wyjazdów, która wniosła do twojego życia coś bardzo ważnego? Przede wszystkim nie zdawałem sobie sprawy jak mnóstwo życzliwych osób można spotkać na swojej drodze. Wielokrotnie ktoś mnie za­ praszał na posiłek czy nocleg – tak zwyczajnie, zaczepiając na ulicy, zapraszał do spędzania czasu ze swoimi przyjaciółmi, traktując mnie jak członka rodziny. Ciężko mi było ubrać w słowa moją wdzięczność. Kilka razy usłysza­ łem: „Na prawdę nic nie chcę w zamian, po prostu gdy spotkasz kogoś zachowaj się tak sa­ mo – to będzie najlepsze podziękowanie”. Nie­ samowicie proste a jakże cenne. Jako ciekawostkę dodam, ku łamaniu stereotypów, najwięcej tego typu lekcji udzielili mi wyznawcy islamu.

21


www.e-magnifier.pl

CYFROWE

POKOLENIE Profesorowi Maciejowi Włodarskiemu

Michał Kózka

Zadziwiająco ciekawie rozwija się współ­ czesna młodzież. Niezwykle interesujące wyda­ je się obserwowanie nowych wzorców, schematów zachowań, słowem: nowego sa­ voir – vivre’ u młodego człowieka. Napisałem wydaje się, ponieważ w większości przypadków oglądanym przeze mnie transformacjom aktów dobrego zachowania wypadałoby nadać całko­ wicie inny przymiotnik: żałosne. Poniedziałkowy poranek większość z nas zaczyna w zatłoczonych środkach miejskiej ko­ munikacji. W przepełnionym ludźmi wnętrzu tramwajowego wagonu nie sposób nie spotkać kogoś znajomego. Jeszcze pięć lat temu takie miejsca wypełniał gwar, słychać było powolne narodziny zapracowanego dnia. Dziś, wsiadając do nowoczesnego Bombardiera, zauważamy taki sam – a może i jeszcze większy – tłok, jed­ nak, mówiąc słowami Turnaua: panuje wszech­ władna cichosza. Dożyliśmy (nie)szczęśliwie czasów, kiedy jedynym odgłosem panującym w tramwaju jest cichutki szmer wydobywający się z słuchawek różnego rodzaju odtwarzaczy. Dożyliśmy narodzin pokolenia muzycznego do tego stopnia, że jest to aż patologiczne zjawi­ sko. No bo jak nazwać sytuację, w której za­ miast podnieść czapkę i elegancko się ukłonić 22

(nie będę już wspominał, że w tramwaju czapkę winno się z głowy zdejmować) młody mężczy­ zna na widok znajomej kobiety wyciąga jedną słuchawkę z ucha? Gdzie w tym wszystkim jest miejsce na poranną pogawędkę o wszystkim i o niczym? Współcześnie ze sobą nie rozma­ wiamy i nie jest to moja – subiektywna opinia sfrustrowanego na współczesne mu czasy czło­ wieka ­ lecz zdanie psychologów społecznych. Nawet w tak wąskiej społeczności, jaką jest ro­ dzina, przeciętna rozmowa trwa znacznie kró­ cej niż miało to miejsce dziesięć, dwadzieścia lat temu… Czym jest to spowodowane? Moja – tu już subiektywna ­ opinia brzmi: cyfryzacją! Zdaję sobie sprawę z tego, że taki a nie inny pogląd wywołać może niemałe politowanie, jednak spójrzmy na sprawę chłodno. Wszystko, absolutnie wszystko, w dzisiejszych czasach dąży do miniaturyzacji i tzw.: mackdonaldyza­ cji. Pierwszego terminu nie sposób tłumaczyć: wystarczy spojrzeć na urządzenia elektronicz­ ne: kiedyś ten artykuł można było przeczytać na dużym komputerze stacjonarnym; teraz prawdopodobnie czytasz to, mój drogi, na smart fonie, tablecie, czy – już archaicznym – laptopie. Drugi termin, wspomniana mackdo­ naldyzacja, to (mówiąc w skrócie) nic innego


M A G N I F I E R 4/2014

jak przyspieszenie jakiejś czynności, dokładnie tak samo jak ma to miejsce w sieciowych re­ stauracjach fast food Mc Donald’s. Jemy w po­ śpiechu, śpimy krótko, a na wspomnianą wyżej rozmowę z bliskimi mamy tyle czasu, ile prze­ widuje nasz napięty grafik. Nic więc dziwnego, że nie radząc sobie z pewnymi zadaniami aż TAK szybko, na niektóre zajęcia nie mamy po prostu czasu. Jeszcze innym aspektem, który warto poruszyć jest kwestia osiągnięć młodego poko­ lenia. Jedyną wielką zdobyczą cywilizacyjną ja­ ka dotychczas miała miejsce – i została dokonana przez młodych! – jest wynalezienie portalu społecznościowego Facebook. Zauważ­ my, że w teatrze i na ekranach kin grają ci sa­ mi, sławni – ale już dojrzali – aktorzy, na scenach występują dojrzali muzycy, a ostatnim laureatem prestiżowej nagrody literackiej NIKE został….77 ­ letni Karol Modzelewski. Zygmunt Krasiński debiutował mając lat 18. Mogę się mylić, można się ze mną nie zgodzić, jednak faktem jest, że pokolenie obecnych na­ stolatków jest znacznie uboższe niż ich rówie­

śnicy sprzed dwudziestu, trzydziestu lat. Uboższe w doświadczenie, biedniejsze w język, żebrzące o cokolwiek. Jedno jest prawie pewne: może być tylko gorzej. Dzisiejsi nastolatkowie potrafią popisywać się swoją błyskotliwością, nie tylko w życiu realnym, ale i w Internecie (wystarczy odwiedzić sławne Demotywatory, czy portal Kwejk.pl). Często jednak wykorzy­ stują swoje talenty w zły sposób: są chamscy i sprawiają wrażenie ludzi, którzy nie liczą się z niczym oraz z nikim. Reasumując krótkie przemyślenia nad kondycją naszej młodzieży (a za taką uważam jej światowy ogół) stwierdzić należy, że kwiat naszego kraju potrzebuje doświadczonych ogrodników, którzy dbać będą o to, aby naro­ dowy ogród rozkwitał. Nie chcę, by bezmyślnie kopiować zachowania starszych, nie mam za­ miaru również pisać pamfletów na złą mło­ dzież. Współcześni nastolatkowie są wspaniali, ale jak każdemu człowiekowi, i im potrzeba wzorców i autorytetów. Może za ich brak należy winić starsze pokolenia? 23


www.e-magnifier.pl

CENA

POPULARNOŚCI Katarzyna Tkaczyk

W

„ ydaj swoją książkę u nas!”. „Profesjonalny druk Twojej książki!”. „Chcesz zobaczyć swoje nazwisko na okładce? Zgłoś się do nas!”. Te i podob­ ne hasła krzyczą do nas w przeglądarce i na różnych portalach związanych z książkami. Propozycja bardzo kusząca. Czy jednak warto z niej skorzystać? O wydaniu swojej powieści marzy (lub marzył) każdy, kto próbował swoich sił w pisar­ stwie. Nieważne, czy tworzony był fanfick, czy też fabuła i bohaterowie zostali całkowicie wy­ myśleni przez autora. Niezależnie, czy owym dziełem był romans, kryminał czy fantasy. Nie ma też znaczenia, że twórca powieści nigdzie o tym nie wspomina – każdy przynajmniej raz, przez krótką chwilę pomarzył: „A gdyby tak udało mi się to wydać?”. Nie ma w tym nic złe­ go. Bo jeżeli to, co piszemy, jest dobre, to dla­ czego nie można by myśleć o pokazaniu tego szerszej publiczności? Z drugiej jednak strony rynek książki jest kapryśny i wiedzą o tym wszyscy. Najprostsza oraz najbardziej podsta­ wowa zasada, o której wie każdy – tak banalna, że wygłaszanie jej jest czystym truizmem, to fakt, że najgorzej ma zawsze debiutant. Trudno jest się przebić, jeżeli nikt nigdy o tobie nie sły­ 24

szał. To oczywiste i całkiem zrozumiałe. O co jeszcze może się potknąć początkujący pisarz? Na przykład o to, od czego podobno ludzie si­ wieją – oczekiwanie. Załóżmy, że ty, Czytelniku, napisałeś własną powieść. Jest dobra. Ty o tym wiesz, twoi beta readerzy cię o tym zapewniają. Jesteś pewny siebie. Pakujesz swoje ukochane dzieło do maila i wysyłasz do wydawnictwa. I czekasz. Czekasz. Czekasz. Czekasz. No ile jeszcze?! Wbrew pozorom – bardzo długo. Cza­ sem możesz czekać nawet do samej śmierci i jeden dzień dłużej, a odpowiedź nie nadejdzie. Niektórzy wydawcy wspaniałomyślnie infor­ mują, ile mniej więcej trwa oczekiwanie na od­ powiedź. Najczęściej są to trzy miesiące, ale w praktyce zawsze wychodzi dłużej. Gdzienie­ gdzie jednak natrafić można na informację, że wydawnictwo odpowiada tylko autorom, z któ­ rymi pragnie nawiązać współpracę. Co to w praktyce oznacza? Coś boleśnie oczywistego – „jeżeli nam się spodoba, napiszemy”. A jeżeli nie? Cóż, w tym wypadku milczenie nie ozna­ cza zgody.


M A G N I F I E R 4/2014

Cierpliwość rzadko jest cechą młodych ludzi – trudno się zatem dziwić, że perspekty­ wa pięciu, siedmiu czy nawet dziewięciu mie­ sięcy oczekiwania na odpowiedź, która spłynie albo nie, odstrasza. Na horyzoncie jawi się jed­ nak iskierka nadziei. Zapowiedź tego, że może uda się wydać powieść bez stukania i pukania do różnych wydawców i robienia oczu Kota w Butach do kolejnych redaktorów naczelnych. Ta iskierka – czy może raczej płomień – na­ dziei to wydanie książki własnym sumptem. Sza­ lony plan, bo kogo dzisiaj na to stać... ale od czego jest upór w dążeniu do spełnienia marzeń? Zre­ zygnuje się z tego i tamte­ go, trochę za­ ciśnie pasa, popracuje przez wakacje, ubłaga rodzinę i może fundu­ sze się znajdą. A wtedy tylko wypatrywać własnej książki na półkach. Czy to ta­ kie proste, łatwe i przyjemne? Otóż nieko­ niecznie. Jak wiadomo ogień daje ciepło i bez­ pieczeństwo, ale łatwo się nim poparzyć – szczególnie gdy nie wiemy do końca, co trzy­ mamy w rękach. W naszym przypadku tym po­ tencjalnie groźnym ognikiem jest self­publishing. Wszyscy intuicyjnie (albo i nieintuicyj­ nie, a całkiem świadomie) wiemy, co oznacza to pojęcie, ale dla porządku przypomnijmy. Self­ publishing to wydanie książki samodzielnie. Różne firmy wydawnicze rozwiązują to w różny sposób, ale generalnie wszystko sprowadza się do jednego – autor płaci za to, by jego powieść ukazała się drukiem. Ile? Trudno określić, bo

przecież „wszystko zależy od powieści”. Na pewno jednak trzeba być przygotowanym na czterocyfrową liczbę. Mało kogo na to stać, chociaż self­publishing na pewno ma swoje plusy. Jednym z nich jest to, że przy samo­ dzielnym wydawaniu książki są tylko dwie „strony” – sam autor i firma wydawnicza. Co za tym idzie większa część zysku ze sprzedaży tra­ fia do twórcy – na przykład może to być 70% ceny okładkowej. To dużo... o ile po­ wieść się sprzeda, a tej gwa­ rancji nikt nam nie da. Bo co je­ żeli okaże się, że książka podoba się tylko samemu autoro­ wi? Tutaj dotykamy bardzo drażliwej kwestii – jakości książek wydanych własnym sumptem. Wokół tego wątku trwają liczne spory, które chyba nigdy nie zo­ staną rozstrzygnięte. Są ludzie, którzy twierdzą, że wydanie książki na własny koszt to wyłama­ nie się ze skostniałego systemu branży wydaw­ niczej. Selfpublisher to człowiek, przedstawiający ludziom swoją innowacyjną, całkowicie nowatorską wizję, która w żadnym wydawnictwie nie zostałaby przyjęta. Dlaczego? Ponieważ wielcy wydawcy (a także ci nieco mniejsi) nie zastanawiają się nad jakością po­ wieści. Myślą jedynie cyframi – czyli, czy wy­ danie danego dzieła im się opłaci. Z drugiej strony mamy jednak inne opi­ nie. Z usług firm wydawniczych korzystają naj­

25


www.e-magnifier.pl

"Cierpliwość

rzadko jest cechą młodych ludzi – trudno się zatem dziwić, że perspektywa pięciu, siedmiu czy nawet dziewięciu miesięcy oczekiwania na odpowiedź, która spłynie albo nie, odstrasza. bardziej uparci z twórców, którzy chorobliwie wręcz marzą o zobaczeniu własnej książki na półkach. Nie bacząc na koszta, chcą po prostu dopiąć swego. Dla nich żadna cena nie jest zbyt wysoka za wyśnioną popularność. Ich książka może być fatalna, kiepska lub taka so­ bie, ale i tak trafi na księgarskie półki. Stresz­ czając wszystkie wywody do jednego punktu, można stwierdzić, że firmy selfpublishingowe są oskarżane o zalewanie rynku miernymi po­ wieściami. Autor to dla nich klient, który płaci za wydanie swojej powieści. A skoro zapłacił to trzeba go wydać. Każdy Czytelnik może mieć w tej kwe­ stii swoje zdanie. Według mnie jednak prawda – jak to często z nią bywa – usadowiła się gdzieś pośrodku. Nie da się ukryć, że wiele na­ prawdę dobrych książek wydanych było na koszt własny autora. Wydawcy zawsze są ostrożni, zwłaszcza w stosunku do debiutan­ tów, i nie ma w tym nic dziwnego – muszą kalkulować na chłodno, czy wydanie danej po­ wieści im się opłaci, czy też nie. Nikt nie chce tracić, zwłaszcza że tutaj w grę wchodzą na­ prawdę spore pieniądze. Gdy jednak wydawca zdecyduje się na opublikowanie nadesłanej książki, można być pewnym, iż dotrze się do szersze­

26

go grona odbiorców. To swojego rodzaju nobi­ litacja, bo w gruncie rzeczy docenili nas ludzie, którzy się na tym znają. Korzystając z firm sel­ fpublishingowych po pierwsze nie mamy żad­ nej gwarancji, że nasza powieść się sprzeda, a po drugie nie mamy pojęcia czy rzeczywiście dobrze piszemy. W firmie wydawniczej nikt nam tego nie powie, bo nikt nie bierze tego pod uwagę. Przychodzimy z powieścią oraz odpowiednią kwotą i po kilku miesiącach pro­ cesu wydawniczego dostajemy swoje dzieło do rąk. Zwyczajna produkcja. Oczywiście nie można generalizować. Nie każda powieść sel­ fpublishingowa jest zła – tak samo jak nie każda książka wydana w normalnym wydaw­ nictwie jest dobra. Przy wybieraniu ścieżki, którą podążymy, warto się jednak zastanowić, czego tak naprawdę chcemy. Czasem jednak lepiej jest wysłać kilkanaście maili do różnych wydawców i trochę dłużej popracować nas swoją powieścią, niż wydać się samemu – szybko, ale bez gwarancji, że ryzyko się opłaci. To trochę jak z przechodzeniem przez tory. Zdecydowanie bezpieczniej jest włożyć nieco wysiłku w przejście mostem biegnącym ponad nimi, niż przebiegać po torowisku i ryzyko­ wać, że rozjedzie nas pociąg.


M A G N I F I E R 4/2014

SIEDMIU I DWÓCH WSPANIAŁYCH

Rozmowa z zespołem Kraków Street Band 17 października w krakowskim klubie Alchemia miał miejsce występ zespołu Kraków Street Band. Przed koncertem Martyna Paterak i Mundek Koterba przeprowadzili rozmowę z członkami formacji. Oto jej rezultaty. Magnifier: Kiedy przeprowadza się roz­ mowę z młodym zespołem – a za taki przecież wciąż uchodzicie – to bardzo często nasuwają się banalne, aczkolwiek konieczne pytania: Skąd się znacie? Jak doszło do tego, że gracie ze sobą? Kraków Street Band (Łukasz Wiśniew­ ski): Razem z Piotrkiem Grząślewiczem od dawna myśleliśmy o tym, żeby taki street band powołać do życia. Ta myśl w nas powoli dojrze­ wała, aż w końcu zaprosiliśmy wszystkich tu obecnych… no, niezupełnie wszystkich. Pier­ wotnie było nas siedmiu, ale inni się wprosili (śmiech). Na samym końcu doszedł Piotrek Że­ lasko na puzonie i Tomek Kruk na gitarze do­ bro.

o tym jak się poznaliśmy. Była potrzeba znale­ zienia muzyków do takiego, a nie innego ze­ społu, no i udało się bez długich poszukiwań.

A czy na początku Kraków Street Band nie miał być projektem jednorazowym, taką trochę efemerydą, zwyczajną zaba­ wą na ulicy, graniem dla samej przyjem­ ności? Łukasz Wiśniewski: Faktycznie, tak było pier­ wotnie. Nie myśleliśmy, że taki duży zespół ma szansę się utrzymać albo podróżować. Nikt się tym zresztą nie przejmował, kiedy zakładaliśmy ten band, po prostu tak wyszło. Później pu­ bliczność bardzo intensywnie domagała się na­ szej płyty, więc założyliśmy kampanię crowdfundingową. Dzięki niej zebraliśmy Chodzi nam też o to w jakich okoliczno­ sporo pieniędzy, a właściwie to nawet więcej ściach się poznaliście, bo wiemy, że gra­ niż chcieliśmy i nagraliśmy krążek. I tak to się liście lub nadal gracie też w innych wszystko zaczęło. zespołach? Na przykład ty Łukaszu w Hard Times i Blue Machine, Zbyszek Jaki wpływ na waszą karierę miał wy­ w Pancakes, a Tomek w duecie z Bart­ stęp w programie Must Be The Music? kiem Przytułą. Tomasz Kruk: Już przed programem zespół Łukasz Wiśniewski: Nasze środowisko muzycz­ zaczął się rozkręcać, a udział w MBTM jeszcze ne jest na tyle małe, że po prostu wszyscy się bardziej popchnął nas w stronę kariery znają, więc nie ma żadnej niezwykłej historii (śmiech). 27


www.e-magnifier.pl

Zdjęcia: Martyna Paterak 28


M A G N I F I E R 4/2014

A czy ten program utwierdził Was w przekonaniu, że powinniście grać wła­ śnie w takim składzie? Łukasz Wiśniewski: Nie, to było wiadome już wcześniej. Udział w programie potraktowali­ śmy jako okazję do dość szerokiej reklamy. Nie będę jednak zaprzeczał, że osiągnęliśmy to co chcieliśmy także dzięki wystąpieniu w telewizji. W programie jurorzy oceniali waszą grę. A gdybyście teraz Wy mieli oceniać juro­ rów, to którego wybralibyście jako tego, który był najbardziej kompetentny, czy po prostu najbardziej Wam sprzyjał? Łukasz Wiśniewski: Jakoś specjalnie się nad tym nie zastanawialiśmy. Wszyscy byli bardzo przychylni i mili. Na pewno ze względu na obecność sekcji dętej w zespole, zależało nam na opinii Adama Sztaby. Wszyscy, którzy chcą się muzycznie sprawdzić liczą na jego pozytyw­ ną ocenę.

że po prostu gram sobie na gitarze. Ale gdy pewnego razu przyszła na mój koncert i powie­ działa, że bardzo się jej podobało to byłem nie­ samowicie szczęśliwy. Dziś wiem, że jest ze mnie bardzo dumna. Adam Partyka: To pytanie jest bardzo indywi­ dualne. Każdy z nas grał lub gra w innych ze­ społach i historię muzyczną ma trochę inną, ale myślę, że dla każdego wpływ bliskich jest duży. Właśnie podczas tej akcji crowdfundingowej dostaliśmy potwierdzenie tego wsparcia ze strony rodziny i znajomych. Ludzie z naszych kręgów byli bardzo zaangażowani, pomagali nam i w dużej mierze dzięki nim właśnie nam się udało.

To chyba też nie tylko sami znajomi. Również fani włączyli się do tej akcji. Łukasz Wiśniewski: Oczywiście, do akcji włą­ czyło się wiele osób, których nie znamy osobi­ ście. Jak już wspomniał Adam, nasi znajomi Jaki wpływ na to co teraz robicie miały i rodzina byli obecni w tych naszych działa­ wasze rodziny, środowisko, z którego się niach, bardzo nas wspierali i wspierają nas na­ dal. Wszystkim tym osobom serdecznie wywodzicie? Tomasz Kruk: Kiedyś obawiałem się, że moja dziękujemy! mama nie będzie traktowała na poważnie tego,

29


www.e-magnifier.pl Mamy pytanie dotyczące nietypowego instrumentu – banjo. W Polsce ten in­ strument kojarzy się przede wszystkim z muzyką uliczną. Grali na nim chociaż­ by: Stanisław Grzesiuk, Jarema Stępow­ ski itp. Czy czujecie się – jako również zespół grający na ulicy – w jakimś sensie kontynuatorami tradycji muzyki ulicz­ nej w Polsce? Tomasz Kruk: Z tym banjo to jest trochę inna historia, dlatego że banjo Stanisława Grzesiuka to zupełnie inny instrument. Jest to polskie banjo, które zazwyczaj ma podwójne struny ­ jak mandolina ­ i wymaga innego stylu gry. Banjo na którym gra Piotr, a czasem ja, to in­ strument amerykański, bluegrassowy, koja­ rzony z muzyką country. To, co gramy, właściwie w dużej mierze wywodzi się z tradycji folku amerykańskiego, a nie polskiego. Pytanie o płytę zatytułowaną właśnie Kraków Street Band. Są na niej przede wszystkim covery – choć w zaskakująco świeżych, oryginalnych aranżacjach – scoverowaliście chociażby piosenkę Wilda Roostera Flip, Flop& Fly, sięgnę­ liście też dalej w głąb historii bluesa de­

30

cydując się chociażby na utwór zespołu Four Clefs. Jaki pomysł mieliście na tę płytę? Łukasz Wiśniewski: Wszyscy uważamy, że nie ma sensu kopiować tego, co już było. Dlatego wybieramy utwory, w których wydaje nam się, że możemy coś zmienić, zaaranżować je w inny sposób, pchnąć w nie drugie życie. Generalnie wszystkie piosenki aranżujemy bardzo energe­ tycznie. Tomasz Drabik: Jeżeli chodzi o aranżacje, to ciekawostką jest to, że w dużej mierze na ich kształt i brzmienie wpływa fakt, że gramy na instrumentach akustycznych. Wszystkie nasze piosenki jesteśmy w stanie zagrać na streecie bez prądu. Właśnie to w pewnym sensie wy­ znacza kierunek aranżacji. Zaskoczyliście aranżacją piosenki ze­ społu Kiss. I was made for loving you w waszym wykonaniu brzmi jak piękna ballada – zdecydowanie odmłodziliście ten utwór. Łukasz Wiśniewski: Musimy przyznać, że to nie był nasz pomysł. Zainspirowaliśmy się woka­ listką Marią Meną, która zrobiła z tego utworu


balladę. Tak nam się spodobało jej wykonanie, że pożyczyliśmy od niej pomysł. A czy przy doborze repertuaru nie kiero­ waliście się też własnym instrumenta­ rium? Macie świetną, rozbudowaną sekcję dętą, a na przykład piosenka That’s A Plenty jest utworem doskona­ łym dla sekcji dętej. Łukasz Wiśniewski: Nie podchodzimy do tego w ten sposób. Nie trzeba chłopaków namawiać do tego, żeby się wykazali :). Ale to fakt, że ten utwór jest bardzo wdzięczny dla instrumentów dętych, prawda? (wszyscy pokiwali zgodnie głową). A czy scoverowane piosenki z płyty i te, które ostatecznie się na niej nie znalazły odzwierciedlają zainteresowania mu­ zyczne was wszystkich? Zespół liczy przecież aż dziewięć osób i każdy zapew­ ne ma swoje własne autorytety muzycz­ ne. Łukasz Wiśniewki: Mamy zupełnie różne mu­ zyczne gusta, ale przez te wszystkie spędzone razem godziny wypracowaliśmy już wspólny pomysł na aranżowanie nowych utworów. Mundek Koterba: Przyznam, że jednym z moich ulubionych numerów w reper­ tuarze Kraków Street Band jest Speedy Goznales. Tej piosenki niestety nie ma na płycie. Dlaczego? Łukasz Wiśniewski: Nie chcieliśmy nagrywać Speedy’ego ze względu na to, że jest to szlagier.

Dziewięć osób w jednym zespole to chy­ ba dużo? Graliście lub nadal gracie w mniejszych składach, możecie zatem stwierdzić, czy sprawdza się zasada: im więcej osób, tym trudniej się porozu­ mieć? Łukasz Wiśniewski: W dużym zespole dużo trudniej się improwizuje, trzeba mieć wszystko Przed wami, za niespełna dwie godziny koncert w krakowskim klubie Alchemia. bardziej poukładane. Zaskoczycie czymś publiczność, czy Na swojej pierwszej płycie zamieściliście oprzecie set listę głównie o utwory z pły­ prawie same covery (dwie autorskie ty? kompozycje). Czy drugi krążek będzie Cały czas pracujemy nad autorskimi kawałkami i coverami, a dzisiaj na pewno pojawią się dwa bardziej autorski? Łukasz Wiśniewski: Na naszej płycie nagrane nowe utwory – jeden z nich właśnie autorski. są te utwory, które graliśmy na ulicy, te utwory, Ostatnio w Alchemii było wesoło, więc liczymy o które prosili słuchacze. Myślę, że następny al­ na to, że i dziś będzie fajnie! bum będzie w dużej mierze autorski, choć na Dziękujemy bardzie serdecznie za roz­ pewno nie w stu procentach. mowę i życzymy powodzenia na scenie Alchemii oraz słonecznej pogody pod­ czas ulicznych występów.

31


www.e-magnifier.pl

DIABELSKO DZIWNY KONCERT

rzenia ortodoksyjni katolicy gro­ madzili się przed klubem i, modląc się za lidera oraz resztę zespołu, pokojowo protestowali. Szczęśliwie nie doszło do zamieszek. Nie o trasie, a o koncercie, którego ­ wraz z kilkoma tysiącami fanów – byłem uczestnikiem chcę tutaj opowiedzieć. Zaiste: był to przedziwny koncert. Pozwolę sobie ominąć re­ cenzowanie każdego występu kapel grających gościnnie przed gwiazdą wieczoru, pozwolę sobie pominąć skrupulatne omawianie każdego zagranego utworu, z tego względu, że nie każdego może to intereso­ wać. Pragnę skupić się na tym, co zaznacza wielu recenzentów polskiej trasy. Koncert Be­ hemoth coraz częściej jest scenicznie grany. Nie chodzi tutaj o dokładne odtworzenie każdej piosenki – to byłoby wręcz bardzo pożądane (nota bene: tak było!) – a o aktorstwo obecne na scenie. Każdy kto bywa na rozmaitych kon­ certach przyzna mi rację, że najlepszy występ to występ spontaniczny. Świetnie kiedy wychodzi grupa, która trzymając instrumenty daje popis swoich umiejętności. W koncercie Behemoth brakowało widowiskowej żywiołowości, w jej miejsce pojawił się aktorski dramatyzm. Gra­ jący gitarowe solo Nergal w pewnym momencie pada na kolana i dzieje się tak dokładnie w każdym mieście, gdzie grany był koncert. Muzycy synchronicznie kręcą głowami i w tych samych momentach podnoszą gitary do góry. Przykładów można mnożyć. Śmiem podejrze­ wać, że nie jest to impulsywne zachowanie, a wyreżyserowana scena. Ktoś kiedyś zapytał: czy na takim etapie kariery, na jakim jest pomorska bestia, nie można już ściągnąć ze sceny stalowych rekwi­ zytów, z twarz zmyć makijaż, odstawić na bok wybuchy oraz pirotechnikę i wyjść na scenę tylko z instrumentami? Czy muzyka obroni się wtedy sama? Jedno jest pewne: mamy świetny mu­ zycznie zespół, który daje nam wspaniałe wi­ dowiska, a te czasami warto oglądnąć. Szkoda, że muszą one prowokować dyskusję: czy aby na pewno ich realizacja jest w pełni szczera?

Michał Kózka

Można się spierać o zasadność wykonywania

ekstremalnego metalu. Z jeszcze większym po­ litowaniem patrzy się na odbiorców tego typu muzyki, którzy z pozoru nie mają pojęcia czego dotyczą, wydobywające się z wszechobecnego łomotu, wykrzyczane słowa. Jedno jest pewne ­ ta muzyka ma wielu fanów i ostatnie koncerty Behemoth to potwierdziły. Wydany na początku 2014 roku dziesią­ ty album pomorskiej grupy Behemoth to nie tylko sukces komercyjny ale i muzyczny. Grupa Nergala i spółki chyba na dobre zmieniła obli­ cze tak skostniałego oraz ortodoksyjnego ga­ tunku muzyki jakim jest black metal. Płyta została świetnie przyjęta w Polsce i zagranicą, a zespół pobił – już i tak dla polskich artystów – wyśrubowany, przez sam Behemoth od 2009 roku, rekord. Była to najwyższa lokata na ame­ rykańskiej liście Billboard 200. Zespół – jak to ma już w zwyczaju – od początku wzbudzał kontrowersje: płytę poprzedzały nieprzyzwoite prologi, a promujący album teledysk profano­ wał symbole religijne, pomijając fakt, że już sam tytuł (z ang. Satanista) prowokować musi. Promocja pełną gębą? Stało się! Niedługo po wydaniu The Sa­ tanist ogłoszono trasę koncertową po Polsce. Po zagranicznych wojażach Behemoth odwie­ dzi Ojczyznę w październiku. W Krakowie zor­ ganizowane zostały aż dwa koncerty (8 oraz 9 dnia wspomnianego miesiąca). Trasa Polish Satanist tour wywołała falę protestów; show w Poznaniu zostało odwołane. W dzień wyda­

32


M A G N I F I E R 4/2014

POLSKA!

POLSKA! O! KRÓLOWA! Mundek Koterba

Odkrycie, że Zjednoczony Ursynów –

pierwszy w historii polskiej muzyki hip­hopo­ wej zespół otwarcie przyznający się do ideologii narodowej i propagujący tę ideologię w swojej twórczości – istnieje już całą dekadę i przypo­ mina nam o sobie kolejnym, piątym już albu­ mem studyjnym zatytułowanym Poezja wyklęta, wprawiło mnie początkowo w zdu­ mienie (żadna tam ciekawość – wiedziałem, że nic dobrego z tego wyjść nie może), a zaraz po­ tem w niemal przekonanie, iż oto staje się to, co nieuniknione. I nie – nigdy nie bawiłem się w proroka, bardziej już w obserwatora. Nie trzeba przecież dużego wysiłku, by skojarzyć pojawiające się trendy w kulturze młodzieżowej z tendencjami do politycznych sympatii osób z tej kategorii wiekowej, a niestety – przedsta­ wiciele młodego pokolenia przestali się wsty­ dzić nie tylko tego, że są Polakami (to akurat zmiana korzystna), ale i też tego, że są tymi „prawdziwymi Polakami”, duchowymi spadko­ biercami dziedzictwa Romana Dmowskiego (i tylko duchowymi, bo większość ich nawet nie czytała jego spuścizny).

I tak oto staje się. Narodowcy, poszuku­ jący kolejnych kanałów, którymi mogliby wy­ dostać się z podziemia i tym samym dotrzeć do jak największej ilości młodych ludzi, zdobyć szerszy rozgłos (ich okrzyki na manifestacjach i kontrmanifestacjach wciąż w większości spo­ łeczeństwa wzbudzają to strach, to zażenowa­ nie), znaleźli je w gatunku muzycznym – hip­hopie, który największe triumfy święcił na przełomie wieków, ale i dziś jest kojarzony głównie z młodym odbiorcą. Jak to mówią: le­ piej późno niż wcale. Myślę jednak – mając w tym wypadku na uwadze cenioną przeze mnie muzykę hip­hop, a nie samych narodow­ ców, o los których troszczyć się bynajmniej nie zamierzam – że w tym wypadku lepiej wcale niż późno. Ale już trudno, skoro staje się. Raperzy ze Zjednoczonego Ursynowa mają – jak to wszyscy inni narodowcy – fetysz Polski, polskości, narodu polskiego i „polskiego łona” (nie chodzi oczywiście o rapera Łonę). Dają temu wyraz w tekstach mało odkrywczych, nieprzedstawiających – jak to zresztą u naro­ dowców – żadnego nowego, niosącego „świeży powiew” spojrzenia na polską historię i kulturę. 33


www.e-magnifier.pl W warstwie idei społeczno­politycznych są je­ dynie kalką z przedwojennej myśli endeckiej – przy czym oczywiście niepomiernie uboższą intelektualnie. Siłę twórczą opierają na mi­ tach, co obraca się przeciwko nim, czyniąc z tej „zalety” słabość. Uwidacznia się to w war­ stwie tekstowej, w której intertekstualne na­ wiązania – choć istnieją – są bardzo płytkie, na wskroś przewidywalne. Logika tych tek­ stów – jak to bywa zazwyczaj w logice każdego „wielkiego patrioty” – jakże pokrętna i sprzeczna, co obrazuje np. sparafrazowanie fragmentu piosenki Jacka Kaczmarskiego (ko­ smopolita pochodzenia żydowskiego – czy może być coś gorszego dla narodowca?), zna­ nej wszystkim pod tytułem Mury. Przypomnę raz jeszcze czytelnikom – a mam nadzieję, że wśród nich będą też narodowcy (wszak sta­ wiam siebie w pozycji wrogiej wobec nich, a przecież, żeby walczyć z wrogiem, trzeba go najpierw poznać) – że autorem melodii Mu­ rów jest kataloński pieśniarz, socjalista – Llu­ ís Llach. A pomyśleć, że początki muzyki hip­ hop w Polsce były jakże obiecujące. Szczegól­ nie objawiało się to jeszcze w latach 90. XX wieku, gdyż to właśnie wtedy raperzy byli jed­ nymi z pierwszych krytyków systemu kapitali­ stycznego. Młody Peja, wraz z poznańskim składem Slums Attack, rapował o trudnej młodości i zdarzało się, że w tekstach formuło­ wał postulaty socjalne. Ile ważkiej, społecznej treści – fakt, że nie zawsze uświadomionej – po dziś dzień mającej swoje uzasadnienie w rzeczywistości, prezentowały hip hopowe składy począwszy od Kalibra 44, Paktofoniki aż po WWO – formacji, która współpracowała chociażby z czarnoskórymi raperami z francu­ skiego kolektywu Soundkail, podkreślając tym samym tolerancyjną, ponadnarodową istotę subkultury i muzyki hip­hop. Obecność narodowców na polskiej sce­ nie hiphopowej jest efektem przesiąknięcia do tej – i również innych młodzieżowych subkul­ tur – wpajanych nam cnót oraz powinności Polaka. Kotwiczka powstańcza odcumowana. Polska! Polska! – rapują młodzi, gniewni, wtórni i śmieszni, odgrzewający romantyczną martyrologię. A co na to lud, czy „omdlewa – czeka pieśni”? Na razie jeszcze za wcześnie na 34

socjologiczne syntezy. Czas pokaże czy w ślad za raperami ze Zjednoczonego Ursynowa pój­ dą kolejni, młodzi, gniewni (i głupi), i czy for­ macje o tak wyraźnie prawicowym przesłaniu wypłyną na „szerokie wody” polskiej kultury alternatywnej, narobią jeszcze większych szkód, werbując fanów pod skrzydła radykal­ nie prawicowych organizacji, czy może jednak pozostaną projektami niszowymi, takimi jak chociażby ich odpowiednik na scenie rockowej – zespół Honor. Bez szkód się pewnie nie obejdzie, a być może zostanie zupełnie zepsuty wizerunek samego hip­hopu, który i tak został już mocno nadszarpnięty przez mariaż z wiel­ kim biznesem (patrz: rynek fonograficzny) opartym na konsumpcjonizmie, a co za tym idzie „obniżającym loty”, zmieniając artyzm w chałturę a przesłanie w beztreściowe rymo­ wanki. Scenie hiphopowej być może potrzebny jest jakiś „porządek ideologiczny” – lub (bądź­ my pluralistami) kilka porządków. Nie sądzę jednak, by ostra nieraz rywalizacja między ra­ perami czy scenami hip­hopowymi w Polsce miała stać się kalką z politycznych „ruchawek” między prawicą a lewicą. Dotychczas dissy te miały charakter personalny. Skoro jednak z jednej sceny odzywa się „A” – może trzeba by dla przeciwwagi powiedzieć „B” z drugiego jej końca? Sztukę najlepiej kontrować sztuką. A krytyka bez artystycznego potwierdzenia – taka jak ta – to truizm (samokrytyka!). Nie są­ dzę, bym odwiódł młodych słuchaczy hip­ho­ pu od Raperów Wielkiej Polski – choć odstraszyć powinna ich pierwsza z brzegu pio­ senka Zjednoczonego Ursynowa, przynaj­ mniej tych, którzy posiadają jeszcze coś takiego jak rozum, albo chociaż muzyczny gust. Sięgajmy do korzeni polskiego hip­ho­ pu, korzeni które mamy wcale niezłe. Bo jeśli Ostatnią Szansą Tego Rapu staną się twory­ bliźniaki Zjednoczonego Ursynowa – ozna­ czać to będzie, że wokalista Sex Pistols, Sid Vi­ cious, miał rację śpiewając: „No future!”


M A G N I F I E R 4/2014

Studentenaustausch czyli studia na obczyźnie

Grzegorz Stokłosa

W

ostatnim czasie w środowi­ sku studenckim całej Europy doszło do pewnych zmian. Istniejący od 1987 roku program Erasmus został zastąpiony przez Erasmus +. Oba programy opiera­ ją się na między krajowej wymianie stu­ dentów, wspieranych przez wydającą stypendia Unię Europejską. Od początku istnienia inicjatywy wzięło w nim udział ponad sto dwadzieścia tysięcy polskich studentów. Wielu z nich zostało na dłu­ żej niż pół roku, a po zakończeniu stu­ diów w Polsce wróciło i żyje w krajach, gdzie spędziło czas stypendium. Obecnie regulamin Erasmus + nie zezwala na przedłużanie wymiany o kolejne seme­ stry. Jest to jednak ogromna szansa dla wielu studentów, którym ich środki fi­ nansowe nie dają możliwości wyjazdu na studia za granicę. Przynajmniej tak wydaje się na pierwszy rzut oka. Bożena, krakowska studentka, studiuje, w ramach Erasmus +, w austriackiej stolicy – w Wiedniu. Przebywa tu od września. Jak jed­ nak przyznaje, jej pobyt nie jest tak łatwy i przyjemny jak sądzi ogół. Przede wszystkim znaczną część gotówki ze stypendium musi przeznaczyć na nocleg w akademiku. W dodat­

ku, Austria to drogi kraj, podstawowe produkty kosztują tu znacznie więcej niż w polskim skle­ pie. Wiedeń nie jest miastem przyjaznym studen­ tom – przyznaje Bożena. ­ W Krakowie czasem, choćby w knajpie, można napotkać zniżki dla studentów. W stolicy Austrii, jeżeli natrafi się na jakąś promocję, to tylko dla dzieci bądź osób starszych. Poszczególne zajęcia są prowadzone w dwóch językach – niemieckim i angielskim. Część wykładowców traktuje „erasmusów” jak zupełnie początkujących uczniaków, za wybitne osiągnięcie uznając fakt ich pojawienia się na zajęciach. Jest jednak grupa profesorów szcze­ gólnie wymagających, mówiących typową dla Austrii odmianą języka niemieckiego. Na ich zajęciach każdy żak musi być skupiony, bo­ wiem ilość materiału jakiemu muszą sprostać wymaga pełnego zaangażowania. Kolejnym problemem jest relacja za­ chodząca między programami dwóch uczelni. Nie w pełni się pokrywają. W efekcie istnieje zagrożenie ze strony polskiej uczelni, która może nie uznać materiału za w pełni zaliczony i domagać się zdania egzaminów również w Polsce. Zarówno dla zdolnych studentów, jak i tych słabszych, ta niepewność jest tylko do­ datkowym źródłem stresu. 35


www.e-magnifier.pl

Wielką zaletą studiów w Austrii jest kwestia pracy licencjackiej. Bożena przygoto­ wuje się do obrony, a nauka w stolicy Austrii daje jej szansę na zaczerpnięcie wiedzy, wia­ domości bezpośrednio z otoczenia. W dobie internetu kontakt z promotorem nie stanowi wyzwania. Te czynniki wpłynęły na wybór te­ matu pracy, związanego z architekturą Wied­ nia. Podobnie studenci w innych krajach wykorzystują możliwości i czas spędzony na Erasmusie na pisanie prac. Ale Erasmus to nie tylko nauka i pro­ blemy. To także nowe znajomości, imprezy i poznanie wielu ciekawych miejsc. Z samej Polski rok rocznie w programie bierze udział ogromna ilość żaków, którzy w połączeniu z przedstawicielami innych krajów tworzą wspaniałą społeczność, zacierając bariery na­ rodowościowe i rasowe. Bożena przyznaje, że topowe kluby w Wiedniu nieco ustępują urokiem i wielko­ ścią krakowskim lokalom rozrywkowym. Chodź tłok jest podobny, powierzchnia jest znacznie mniejsza. Podkreśla, że kultura w standardowej wiedeńskiej dyskotece osiąga poziom najbardziej wymagających krakow­ skich klubów. Jak w całym mieście w ciągu dnia, tak i w nocy natrafić można na przedsta­ wiciela niemal każdej rasy i narodowości. Pomimo, że metro samo w sobie jest ogromnym udogodnieniem, posiada jeden ra­ żący minus ­ w tygodniu nie jest czynne całą dobę, lecz jest zamykane około pół godziny przed pierwszą w nocy, zaś ponownie włącza­ ne po godzinie czwartej. Dla Bożeny jest to za wcześnie i za późno, a ogrom miasta nie czyni 36

nocnych powrotów na piechotę zbyt przyjem­ nymi. Zwłaszcza, że pogoda się zmienia i choć dni wciąż bywają gorące, noce stają się coraz chłodniejsze. Mimo panującej w Europie opinii na te­ mat nachalnych Polek, którym imprezowy na­ strój odbiera zdrowy rozsądek, Bożena twierdzi, że tutaj wszystko odbywa się w miarę kulturalnie. Być może znaczenie ma fakt, że Wiedeń jest krajem leżącym nieco na połu­ dniu, jest tu chłodniej i nie jest to aż tak popu­ larne miejsce na wyjazd stypendialny jak na przykład Hiszpania, czy Włochy. Albo zwyczaj­ nie wszystko co nie powinno wyjść na światło dziennie dzieje się za zamkniętymi drzwiami. Choć w założeniu Erasmus miał być szansą dla wszystkich studentów na to, by mo­ gli zasmakować życia i studiów za granicą, dla tych nie należących do wyższej klasy majątko­ wej życie studenckie w innym kraju może być trudniejsze. Wielu zmuszonych jest pogodzić studia w innym kraju z pracą w celu utrzyma­ nia się przez tych kilka miesięcy. Będą musieli też przystać na wiele wyrzeczeń, nie każdego dnia wybierając się na mocno zakrapianą alko­ holem imprezę, nie każdego dnia jeść obiad w restauracji. Ale przecież na tym polega stu­ denckie życie, a możliwość poznania innego kraju jest jednak czymś bardziej istotnym od dyskotek, których w Polsce jest równie wiele.


37


www.e-magnifier.pl

TAJEMNICZY KAZIMIERZ

Klaudia Chwastek

Kazimierz, precyzyjniej Krakowski Kazi­ mierz. Jedna z dzielnic, którą większość kojarzy jako byłą dzielnicę Żydowską. Przy­ wodzi również na myśl zapiekanki z okrą­ glaka i Plac Nowy, potocznie zwany Żydem, gdzie co niedzielę można znaleźć porozrzu­ cane wszędzie ciuchy, w których panie po­ szukują taniego Armaniego. Ale Kazimierz to nie tylko to. To historia sięgająca XIV w., o której dzisiaj niewiele osób pamięta. Kazimierski rynek Jednak musimy się cofnąć do roku 1335, kiedy to Kazimierz Wielki dokonuje lokacji miasta. Wbrew pozorom, było to odrębne miasto. Dzielnicą Krakowa Kazimierz został dopiero w 1796 r. W XIV w. powstaje Kazimierz, nazwany oczywiście od imienia króla. Miasto miało swój rynek, czyli dzi­ siejszy Plac Wolnica. Znajdował się tam kiedyś wolny targ, który był jednym z przywilejów nada­ nych przez Kazimierza Wielkiego. Znajdowały się tam kramy, przypominające dzisiejsze Sukiennice i właśnie stąd wzięła się nazwa placu – od „wolnych targów”, jednak ta nazwa używana była dopiero od XIX w. Na Kazimierskim Rynku znajdował się oczywiście ratusz, prawdopodobnie wybudowany w XV w., a od 1947 r. pełni funkcję Muzeum Etno­ graficznego. Miasto posiadało również własne mu­ ry obronne, które częściowo zachowały się do dnia dzisiejszego oraz własne cechy, a także Bractwo Kurkowe.

38


Zdjęcia: Paulina Kosowska


40


M A G N I F I E R 4/2014

Kościół Bożego Ciała Pisząc o Kazimierzu nie można zapo­ mnieć o Kościele Bożego Ciała, czyli o gotyckiej bazylice Kanoników Regularnych Laterańskich. Ufundowany został przez Kazimierza Wielkie­ go, lecz dopiero Władysław Jagiełło w 1405 r. sprowadził do niego Kanoników Regularnych Laterańskich. Jednak z powstaniem tego ko­ ścioła wiąże się ciekawa legenda. Wbrew pozo­ rom nie powstał on ot tak sobie. W miejscu, gdzie obecnie znajduje się kościół, płynął kie­ dyś staw, z którego wyłowiono cu­ downie odnalezioną hostię z monstrancją, ukradzio­ ną z Kapituły Wszyst­ kich Świętych w Krakowie. A zło­ dzieje porzucili ją tylko dlatego, że nie była złota, lecz pozłacana. Aby uczcić to znalezisko, staw zasypano i wy­ budowano ko­ ściół. OPPIDUM LUDAEORUM – kazimierskie staropolskie getto żydowskie Żydzi na Kazi­ mierz przenieśli się w XV w., a raczej zostali wygnani z Krakowa. Było to spowodowane tym, że tak jak i w innych krajach w tym czasie, posądzano ich o zatruwanie studni, wynaturze­ nia seksualne czy też uwodzicielską moc Żydó­ wek. Żydzi na Kazimierzu zadomowili się na stałe aż do wybuchu II wojny światowej. Wtedy to Niemcy przenieśli ich na Podgórze, gdzie do­ konali eksterminacji. Getto żydowskie zlikwi­ dowano natomiast na początku XIX w. Żydzi na Kazimierzu prowadzili normal­ ne życie, a jego centrum była ulica Szeroka. Bu­ dowali Synagogi, Bożnice, powstawały cmentarze. To wszystko zachowało się do dnia dzisiejszego, jak chociażby Synagoga Tempel (powstała dla Żydów reformowalnych, nieorto­ doksyjnych).

Do Krakowa, a konkretnie na Kazimierz, przy­ jeżdża wielu Żydów – niektórzy z nich po to, by odwiedzić, chociażby jeden z cmentarzy, na którym spoczywa rabin Mojżesz Isserles, wielki uczony i znawca Talmudu. Nie robią tego by­ najmniej bez powodu – ponoć zmarli uczeni są pośrednikiem w prośbach, skierowanych do stwórcy. Kazimierski klimat Kazimierz ma swój klimat, z mnóstwem knajpek i okrąglakiem na Żydzie, czyli placu Nowym, gdzie ponoć można zjeść najlepsze zapiekan­ ki, urokliwe wąskie uliczki, które wie­ czorami tętnią życiem, a nie­ jeden prze­ chodzień zatrzyma się na widok ta­ bliczki z na­ pisem ul. Kupa. To tam przenieśli się przecież Krakusi. Ry­ nek Główny zostawiono turystom. Ka­ zimierz kryje swoje tajemnice, jak chociażby historię Elaneczki, czyli te cha­ rakterystyczne serduszka ze zdrobnieniem imienia Ela w środku, rozsiane po całej dzielnicy na murach i kamienicach. Wandalizm czy miłość? Jest też pełno murali i różnych grafik, na które zwraca się uwagę. Uroki Kazimierza dopiero się odkrywa, a Rynek Główny staje się przereklamowany. A może już się stał? Na Kazimierzu czas płynie wolniej. Nie ma tłumów zabieganych ludzi, tylko panie z warzywami i starociami oraz garstki turystów. Życie zaczyna tętnić tam wieczorem, zwłaszcza w kolejce po zapiekanki. W niedziele pojawiają się tłumy, by upolować różne ciuszki. Kazimierz to miejsce, gdzie w ciągu dnia panuje cisza jest spokojnie, nie ma zgiełku, nie ma tłumów. Do życia budzi się tylko w pewnych momentach.

41


www.e-magnifier.pl

STREFA

CENTRALNA Paulina Kosowska

Skrzynki, palety, dobra kawa, klimat

PRL­u i brak narzuconego z góry cennika – płacisz tyle ile uważasz za stosowne. To wła­ śnie cechuje odkryte przeze mnie we wrześniu bardzo przyjemne miejsce w Katowicach. Mo­ wa o Strefie Centralnej, związanej z Centrum Kultury Katowice. Lokal mieści się przy Placu Sejmu Ślą­ skiego, jest nieco oddalony od centrum oble­ ganego przez turystów. Wokół budynku więcej mieszkańców, osób związanych z Cen­ trum Kultury Katowice, bo to właśnie w jego gmachu znajduje się klubokawiarnia. Lokali­ zacja jak dla mnie na plus, tym bardziej, że dzięki niej mamy okazję przejść przez kawałek miasta i pozwiedzać stolicę Śląska. Nie trudno taakże pominąć Strefy Cen­ tralnej, gdy już dotrzemy do Centrum Kultury – od wejścia krzyczy do nas neon, mieniąc się w ciemnym wnętrzu. Po wejściu do Centralnej uderza nas klimat PRL­u, wyraziste wnętrze, w którym główną atrakcją są wszechobecne palety. To z nich wykonano kanapy w lokalu. Pokryte są one kolorową tkaniną, która dodaje dość su­ rowemu wnętrzu charakteru. Wygody przy siedzeniu dostarczają także poduchy w soczy­ stym czerwonym kolorze. Pozostałe meble

42

również wyglądają jakby były z epoki, stolik w kształcie liści, maszyny do pisania – jako ozdoba – i paprotki, niczym wyjęte z meblo­ ścianki. W lokalu warto zwrócić uwagę na bar – wykonany jest on w znacznej części z drew­ nianych skrzynek. A w nich zastawa z napisa­ mi „Społem”, bańki na mleko, stare telefony, o których większość z nas już zapomniała. La­ dę zdobi waga, obecnie używana jedynie przez panie na targowiskach, chociaż i to należy do wyjątku. W Strefie Centralnej stałą cenę mają tylko napoje, za pozostałe serwowane rzeczy zapłacimy tyle, ile sami uważamy za stosow­ ne. To dosyć odważne, bo w Polsce nie często można spotkać miejsce z tak nietypowym cen­ nikiem. Jak dla mnie bardzo dobry pomysł, oby tylko klienci doceniali pyszne kanapki i sałatki serwowane w Centralnej. Miejsce bardzo ciche, chociaż tętni ży­ ciem kulturalnym. Idealnie nadaje się do spo­ kojnej pracy, długiej rozmowy z przyjaciółką czy klimatycznej randki. Wszystko to w towa­ rzystwie aromatycznej kawy i miłej atmosfery, którą zapewnia także obsługa. Nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić Cię, drogi Czytelni­ ku, do odwiedzenia Katowic i zawitania w Strefie Centralnej przy Placu Sejmu Ślą­ skiego 2.


Zdjęcia: Paulina Kosowska


www.e-magnifier.pl

WIEDEŃ

W PIGUŁCE Grzegorz Stokłosa

W ostatni weekend odwiedziłem przy­

jaciółkę w Austrii. Bożena studiuje germanisty­ kę na Wiedeńskim Uniwersytecie w ramach programu Erasmus Plus. Zdecydowałem się na jazdę coraz popularniejszym wśród podróżni­ ków BlaBlaCarem. Pozwoliło mi to zaoszczę­ dzić czas, gdyż zamiast przez niemal dziesięć godzin jechałem tylko przez nieco ponad pięć. Przyjechałem na miejsce dość późno, więc już chwilę po przybyciu udałem się spać. Kilka godzin później obudził mnie hałas pod oknami. Płacz kobiety, rozmowy w języku an­ gielskim i błyskawiczny przyjazd radiowozu. Z wymiany zdań wynikło, że kobieta została na­ padnięta i uderzona w tył głowy przez obcego mężczyznę. Mit obalony – całą drogę słysza­ łem, że napady i agresja na ulicy w Wiedniu są tak rzadkie, jak trafienie szóstki w totka. Reszta nocy minęła na szczęście bez żadnych eksce­ sów. Wstaliśmy wcześniej, by jak najwięcej czasu przeznaczyć na zwiedzanie. Herbata z czajnika, kanapki przyrządzone we wspólnej kuchni. Lodówka z podpisanymi produktami i przebiegające co jakiś czas różne osoby, wita­ jące się z różnym akcentem. To właśnie Erasmus – mówiła Bożena. – Wspólna kuchnia i pełno różnych narodowości. 44

Po śniadaniu wyszliśmy na miasto. Po­ goda jest fenomenalna. Zaczęliśmy od kupna w bankomacie biletu dobowego. Zapłaciłem za niego siedem euro! Postanowiliśmy, że resztę czasu spędzimy spacerując po okolicy. Skiero­ waliśmy się wolnym krokiem w stronę rynku. Po drodze przeszliśmy się przez park. Pierwsze spostrzeżenie? W Wiedniu możesz bez groźby mandatu spożywać alkohol. Robi to znaczna część mieszkańców, jednak nie piją „by się upić”. Raczej traktują trunki jak każdy inny napój. Zobaczyliśmy tam też ciekawą scenę: Azjata prowadził dla chętnych zajęcia z Tai Chi. Ciekawa inicjatywa, myślę że tego typu akcje przydałyby się także w Krakowie. Idąc dalej natrafiamy na przedstawicieli różnych nacji i ras. Hindusi, Arabowie, Azjaci, czarnoskórzy... i „Kurwa Mać”. Zaskoczony, myśląc, że się przesłyszałem, czym prędzej zwróciłem wzrok w stronę głosu. Ujrzałem tam widok dość niezwykły. Najbardziej eksportowy towar naszego kraju – Polski Żul. Ławka w środku Wiednia okupowana przez jedno­ znacznie wskazujących na ich przynależność społeczną ludzi wulgarnie rozmawiających w języku polskim. Zdecydowaliśmy się nie za­ gadywać do rodaków.


Zdjęcia: Katarzyna Jankowicz


www.e-magnifier.pl Tu spotkasz czasem więcej zagranicz­ nych niż rodowitych Austriaków – znów tłuma­ czy Bożena. – Przykładowo, zajęcia mamy prowadzone w dwóch językach, niemieckim i angielskim. Wielu jest studentów, którzy w ogóle nie mówią po niemiecku, a przyjechali do Wiednia na wymianę. W końcu docieramy na rynek. Wielki kościół na środku robi ogromne wrażenie. Jest to naprawdę gigantyczna budowla. Rozglądam się dookoła i widzę świetnie wkomponowane w otoczenie, zadbane, a w koniecznych przy­ padkach odrestaurowane zabytki. Myślę, że Polska ma co najmniej taki sam potencjał za­ bytkowy, jednak nie potrafimy dbać o nie. Tym samym nie potrafimy ich sprzedać. Idąc dalej co chwilę muszę uważać na przemykające tuż przede mną hulajnogi. W tym mieście wszyscy na nich jeżdżą. Dzieci, dorośli a nawet spotkałem starszego pana z si­ wą brodą. Do południa zwiedzaliśmy. W końcu jednak trzeba było coś zjeść. Ciekawe jest umiejscowienie małych budek fastfoodowych. Są one zlokalizowane przy węzłach komunika­ cyjnych, lub stacjach metra. Ich menu jest bar­ dzo podobne: Wurst, czyli kiełbasa (wspominałem, że plakat Konczity jest na każ­ dym kroku?), KebaP, oraz makarony. Zdecydo­ waliśmy się nie eksperymentować i kupić po kebabie. Bożena rozmawia z Turkami po nie­ miecku, ja czekam. W końcu odwraca się do mnie i odruchowo nie przechodząc na polski język wyjaśnia mi ile mam zapłacić. Po chwili dodaje po polsku cenę, na co obsługujący nas pan z uśmiechem na ustach powtarza po niej. Za chwilę podaje nam zamówienie ku naszemu zaskoczeniu mówiąc Proszę bardzo – kurczaki i barany. I śmieje się wraz z nami z zaistniałej sytuacji. Widać nie jesteśmy jedynymi bywal­ cami z kraju nad Wisłą. Obiad niestety trochę nas kosztował. Wiedeń to nie jest miasto przyjazne dla studentów ­ przyznaje podczas jedzenie moja przyjaciółka. – Jeśli są już jakieś zniżki, to dla dzieci do lat kilku. W przypadku studenta jest nastawienie „zedrzeć ile się da”, zwłaszcza jeśli to zagraniczny student. Po posiłku jeszcze chwilę zwiedzamy, aż w końcu decydujemy się wykorzystać mój bilet

46

i pojechać na Prater. W metrze niespodzianka. Obowiązuje na schodach ruch prawostronny. Lewą stroną przemieszczają się ludzie pragnący jak najszybciej pokonać długość schodów i dla­ tego ma ona być wolna. Faktycznie, wszyscy stają jak najbliżej prawej strony. Gdy wycho­ dzimy z metra robi się już chłodniej. Dużo zimniej niż w Polsce. Nieopodal widać już róż­ nokolorowe światła, słychać krzyki, śmiechy i wesołe melodie. Prater to coś doprawdy niesamowitego. Jest tu wszystko: karuzele, automaty, straszne domy, rollercoastery. Tłum ludzi w każdym wieku, każdej narodowości. Także i tu słychać język polski. Przy jednej z dziecięcych atrakcji klęczeli mężczyźni w kolorowych kombinezo­ nach. Jak się okazało, nie tylko w Polsce modne są głupkowate kostiumy na wieczór kawalerski. Aby być naprawdę zadowolonym z pobytu w wiedeńskim lunaparku trzeba mieć przygo­ towane TYLKO kilkadziesiąt euro. Najtańsza atrakcja kosztuje około czterech, najdroższa kilkanaście. Z pewnością można spędzić tam całą noc, jednak my opuściliśmy Prater po około dwóch godzinach. Następnego dnia gwóźdź programu – Schönbrunn, czyli letnia rezydencja Habsbur­ gów. Przyznam, że do momentu, gdy stanąłem w bramie, nie spodziewałem się tego, co zoba­ czę. Moim oczom ukazał się gigantyczny pałac. Ponoć w jego środku znajduje się tysiąc poko­ jów. Jeżeli wielkość budowli nie zrobi na kimś wrażenia, ogrom ogrodu na pewno o to zadba ­ są naprawdę gigantyczne. Ciągną się w wiele stron. Drzewa z gałęziami przyciętymi tak, że tworzą swego rodzaju gładki mur. Rozliczne posągi, jak w całym Wiedniu i tu nawiązujące do antyku, fontanny i monumenty ku chwale rodziny cesarskiej. Przy wschodniej granicy ogrodu, na całej jego długości ciągnie się słynne zoo. Będziesz musiał jeszcze raz przyjechać ­ ostrzega mnie Bożena, gdy razem, przez ogro­ dzenie dostrzegliśmy wielkiego nosorożca. – Wypad do zoo to wycieczka na co najmniej pół dnia. Normalny bilet wstępu do zoo to czter­ naście i pół euro. Jednak jest to atrakcja warta swojej ceny. Ponoć mają tam nawet białego niedźwiedzia.


Popołudnie poświęciliśmy na obejrzenie Ratusza i Parlamentu. Ra­ tusz to naprawdę ogromny budynek. Ogromny i niezwykle piękny. Nie spo­ dziewałem się, że budowla o takim rozmiarze może mieć tak genialny kształt i być tak i misternie zdobiona. Akurat w tym czasie na placu przed Ratuszem rozbity był cyrk, jednak w zimie (czyli już niedługo) w tym miejscu będzie zorganizowane naj­ wspanialsze lodowisko w Europie. Cały park, wszystkie alejki zostaną za­ mrożone i udostępnione dla miłośni­ ków ślizgawek. Ostatni punkt programu to Parlament. Budowla doprawdy nie­ zwykła. Wygląda jak starożytna świą­ tynia grecka, a wrażenie to wzmacnia stojący przed wejście wielki posąg Ateny, bogini mądrości. Jak już mó­ wiłem, Austriacy świetnie potrafią wykorzystać zabytki i wkomponować je w krajobraz nowoczesnej architek­ tury. W pewnym stopniu widać tu po­ dobieństwo do Krakowa, jednak tutaj panuje pewien przepych. Cesarska dynastia wyraźnie odcisnęła się na mentalności i wyglądzie Wiednia. Podsumowując – stolica Au­ strii to naprawdę piękne miasto, spe­ cyficzne, jednak jest tu niezwykle odczuwalny klimat. Aby zobaczyć wszystko, co Wiedeń ma do zaofero­ wania potrzeba co najmniej tygodnia czasu. I zapasu gotówki. Jest prawdą, że Wiedeń jest miastem drogim. Prze­ konałem się o tym w ciągu zaledwie dwóch dni pobytu. Z drugiej strony sami Austriacy również są zamożniej­ si, dlatego zapewne aż tak tego nie odczuwają. Jako dowód wystarczy spojrzeć na jeżdżące po mieście tak­ sówki ­ nowe Mercedesy i BMW. Czy powtórzyłbym ten wyjazd? Z pewno­ ścią, a mam nadzieje, że zrobię to nie­ bawem. Czy polecę jako miejsce na wycieczkę? Zdecydowanie. Jedynym minusem jest brak tanich linii lotni­ czych na trasie Polska – Wiedeń. Ale dla chcącego nic trudnego. 47


BYŁO, MINĘŁO Ars Independent Ars Independent zadbał, by odbiorca prócz obejrzenia filmu miał możliwość bezpośredniego kontaktu z jego twórcami, dlatego po projekcjach każdy miał możliwość zadania pytania czy podzielenia się swoimi spostrzeże­ niami z autorami. Uczestnicy mieli także możliwość oceniania filmów, werdykt w głosowaniu publiczności został ogłoszony na gali. Jak sami organizatorzy pod­ kreślają frekwencja dopisała, a nawet przebiła oczeki­ wania. Ars Independent postawił wysoko poprzeczkę innym tego typu festiwalom.

Transfuturyści na wieży ciśnień W reakcjach i komentarzach na gorąco tuż po wystąpie­ niu, głosy zachwyconych mieszały się z głosami lekko rozczarowanych, skonsternowanych (a może właśnie o to chodziło grupie?). Jedno jest jednak pewne – Transfuturyści rozwijają się, a „wirus transfuturyzmu” szerzy i zaraża. Ostateczny cel grupy „stransfuturyzować kosmos i jego okolice” – jest jeszcze odległy, ale już transfuturyzacja Krakowa dokonuje się na naszych oczach.

18. Międzynarodowe Targi Książki Co czekało na moli książkowych w tym roku? Oczywi­ ście, jak zawsze, nieskrępowana radość obcowania z książkami wszystkich dziedzin. Beletrystyka, fantasty­ ka, książki popularnonaukowe i naukowe – każdy mógł znaleźć na Targach coś dla siebie. Od dzieci – dla któ­ rych przygotowane były liczne atrakcje, ogródki i zajęcia, po dorosłych o różnych zainteresowaniach. Jedną z większych atrakcji jest zawsze możliwość spotkania ulubionych pisarzy.

Targi Lokalnego Dizajnu Targi lokalnego dizajnu to bardzo ciekawa inicjatywa. Z jednej stroni wystawcy mogą pokazać innym swoje dzieła, z drugiej każdy może kupić coś dla siebie, bądź dla kogoś na prezent. Nie brakowało mam ze swoimi pociechami w poszukiwaniu ubranek czy zabawek, wpa­ dli też ciekawscy przechodnie i turyści. Warto odwiedzić Plac Nowy, chociaż na chwilkę. Może akurat wpadnie nam coś w oko?



CZAROWNICA Jest to bowiem historia o zdradzie, o zemście i przede wszystkim – o prawdziwej miłości. Film pokazuje jak manipulacja drugą osobą może wyrządzić szkody. Jak okrutne kłamstwo i wykorzystanie do własnych celów może zamienić przyjaciela w żądnego krwi potwora. Grzegorz Stokłosa

TRANSCENDENCJA Jeżeli sztuczne inteligencje będą bez problemu w stanie wniknąć do ludzkiego umysłu, a poprzez nieograniczone możliwości poboru danych nie będzie dla nich granic, to czy ludzkość dalej będzie tym czym jest? Bo przecież to własna wola czyni człowieka istotą nadrzędną. A ile istnień można poświęcić w imię własnej miłości? Kiedy zaczyna się szaleństwo. I najważniejsze pytanie zadane w filmie – czy gdyby na ziemię zstąpił anioł, gotów uratować ludzkość, to czy rozpoznalibyśmy go? Czy bylibyśmy w stanie zrozumieć co chce dla nas zrobić? Grzegorz Stoklosa

BOGOWIE Film Bogowie, skoro jest o profesorze Relidze można by uznać za film biograficzny, który zrobi z tego wybitnego lekarza bohatera. Dla mnie ten film taki nie był. Był on o człowieku, który jest ambitny, uparty i dopnie swego celu – mimo wszelkich przeciwności losu. Klaudia Chwastek

50


M A G N I F I E R 4/2014

CZAS ŻNIW ­ Samanta Shannon Niewola, walka, wysiłek ponad siły, spiski i trudne wybory – los nikogo nie oszczędzi. Nie wtedy, gdy nastanie Czas Żniw. (…) To nie jest pełen nadziei świat, w którym na końcu ciemnego tunelu znajduje się jasne światło. To nie jest lekka i przyjemna książka na jeden wieczór. „Czas Żniw” to lektura ciężka, pełna niepokoju i brutalności. Warto jednak uzbroić się w cierpliwość i przymknąć oko na niekiedy niefortunne sformułowania (typu „rzuciła aniołem”), bo debiutancka powieść Samanthy Shannon ma potencjał. Katarzyna Tkaczyk

MÓJ CHE ­ BARDZO INTYMNIE ­ ALEIDA MARON Młodzi wiedzę o nim czerpią jedynie z niezbyt obszernych lekcji historii, albo kojarzą jego wizerunek z grafik Jima Fitzpatrick’a. Dzięki tej pozycji możemy poznać jego świat od wewnątrz, oczami kobiety, dla której był całym światem. Paulina Kosowska

ALFRED HITCHCOCK. NIEZNANA HISTORIA PSYCHOZY ­ STEPHEN REBELLO Jest ona hołdem dla postaci reżysera, który niejednokrotnie zaskakiwał wiernych współpracowników swoimi pomysłami czy imponującą wiedzą z różnych dziedzin przemysłu filmowego. Tutaj zostaje przedstawiony jako człowiek z bagażem swoich przyzwyczajeń i wad, co uwiarygodnia jego portret, zaś cytowane wypowiedzi innych bohaterów pozwalają na wielostronne poznanie osoby reżysera a jednocześnie mistrza suspensu. Sylwia Kępa

51


Jesteśmy twoim

drugim ciałem. My, twoje książki. Innego ciała po śmierci nie masz i nie będziesz miał. Milorad Pavic

52



www.e-magnifier.pl

Co to jest slam?

O historii, zasadach i tradycji pojedynków słownych Paula Gotszlich

Slam jest zjawiskiem poetyckim

istniejącym na terenie Polski od ponad jedenastu lat. Zapoczątkowany został przez poetę i performera – Bohdana Pia­ seckiego, dzięki któremu dnia 15 marca 2003 roku odbył się pierwszy polski slam w warszawskiej Starej ProchOFF­ ni. Wzięło w nim udział ośmioro zawod­ ników, między innymi: Jaś Kapela, Wojtek Cichoń, Piotr Bonisławski „Bo­ niek”, Konrad Lewandowski, Ania Bar­ tosiewicz i Aneta Kamińska. Uczestnicy zostali dobrani w pary, a do następnej rundy przechodziła osoba z większą ilo­ ścią punktów niż konkurent. Pełen poje­ dynkowy sukces osiągnął Jaś Kapela, wpisując się już na zawsze w historię polskiego slamu poetyckiego. Początki tych literackich agonów sięgają roku 1984. To właśnie wtedy Marc Kelly Smith postanowił zorganizować serię poetyckich od­ czytów, mających na celu „[…] przywrócenie idei odpowiedzialności poety za efektywne ko­ munikowanie się z publicznością poprzez od­ nalezienie równowagi pomiędzy tekstem literackim i jego wykonaniem”. Wydarzenie to 54

miało miejsce w nieco obskurnym barze Get Me High Lounge w chicagowskim Bucktown. Nie był to jednak pierwszy na świecie poetry slam. Nazwy tej użyto dopiero dwa lata później. 20 lipca 1986 roku w klubie Green Mill odbył się The Uptown Poetry Slam, jego organizato­ rem był również Smith. Wówczas ustalono podstawową zasadę spotkań o tym charakterze: to publiczność, a nie wyznaczone jury, ocenia występy poetów na scenie. Ogromne zainteresowanie tego typu wydarzeniami doprowadziło do ich ekspansji. W Europie słowne pojedynki pojawiły się w ro­ ku 1994, gdy John Paul O’Neill zorganizował slam w londyńskim Farrago Poetry Cafe. Pew­ nego dnia, w tym oto miejscu, na widowni za­ siadł także młody student filologii angielskiej – Bohdan Piasecki. Wraz z momentem zorganizowania pierwszego polskiego slamu rozpoczął się gwałtowny proces jego rozpowszechniania na terenie całego kraju. Już w roku 2005 znany był niemal w każdym większym mieście w Pol­ sce, a obecnie odbywa się cyklicznie w Warsza­ wie, Wrocławiu, Krakowie, Poznaniu, Lublinie, Toruniu i Szczecinie1.


M A G N I F I E R 4/2014

Zasady obowiązujące na słownych poje­ dynkach mogą się nieznacznie różnić w zależ­ ności od wizji poszczególnych organizatorów. Tak na przykład brzmi zachęta do udziału w majowym slamie w krakowskim Magazynie Kultury: „Slam zawita do Magazynu Kultury rów­ nież w maju, bo czymże byłby magazy­ nowy program majowy bez Slamu! Jak co miesiąc przed Wami na scenie zagości słowny pojedynek, w którym to Wy za­ decydujecie o werdykcie. Każdy może wystąpić! Każdy może po­ walczyć na scenie o tytuł slamera wie­ czoru! A dla tych, którzy trafiają na SLAM po raz pierwszy, krótkie info: Scena, mikrofon i 3 minuty – do tego publiczność, która może do woli hałaso­ wać, by wyrazić swoje zadowolenie lub jego brak. To jest właśnie SLAM PO­ ETYCKI – kawiarniano­klubowa forma pojedynków słownych. Zgłosić może się każdy, zapisy przyjmujemy bezpośred­ nio przed rozpoczęciem. Zwycięzca jest tylko jeden i to on zgarnia całość zrzuty, jaka tworzy się przez cały wieczór oraz bon barowy od Kolanka. Slam to poezja na żywo. Slam to poeta vs. publiczność. Slam to aplauz albo gwizdy. Poprowadzi niezawodny: Kamil Szaflar­ ski PRZYBYWAJCIE! Zapraszają: Koncept Box, Nowa Mina Kultury, Magazyn Kultury start: 21:00 wstęp: 5 zł na nagrodę dla zwycięzcy.”2. Forma przekazu poezji na slamie wpisu­ je się w bardzo długą tradycję oralną związaną z nośnikiem niematerialnego dziedzictwa kul­ turowego. Informacje przekazywane z ust do ust były jedyną formą komunikacji w okresie, gdy pismo nie było jeszcze znane, jednakże – jak twierdzi Ong – „[f]ascynacja mową oralną trwa przez wieki niepomniejszona, mimo wej­ ścia w użycie pisma”3.

Wiedza, legendy, podania i pieśni, dzie­ dziczone z pokolenia na pokolenie za sprawą ustnych przekazów, znane są z czasów śre­ dniowiecznych trubadurów, truwerów i wa­ gantów. Przy pierwotnych formach komunikacji, dobrze wspomnieć o dużo wcze­ śniejszych czasach biblijnych. Zarówno pro­ roctwa Starego Testamentu, jak i wszelkie przypowieści zawarte w Nowym Testamencie, funkcjonowały najpierw w sferze oralnej, a ich zapis jest nazywany piśmiennictwem wtórnym. Ukształtowanie się kultury piśmiennej pozwoliło na utrwalenie myśli i informacji, które dotąd przechowywane były jedynie w ludzkiej pamięci. Mimo to, nadal równolegle rozwijała się tradycja przekazów ustnych. W XVIII­wiecznej Polsce utworzono warszaw­ skie salony, stanowiące ważny składnik ówcze­ snego życia literackiego, politycznego 4 i towarzyskiego . Na spotkaniach poświęco­ nych poezji pisano i odczytywano wiersze, któ­ re zwykle zabawiały gospodarza i resztę gości. Jak pisze Joanna Jastrzębska: „(…) w Warszawie salony prowadzone były przez arystokrację oraz bogate mieszczaństwo. Wydaje się, że w tej perspektywie slam poetycki stanowi za­ przeczenie idei salonów (…) nie jest miejscem zamkniętych spotkań dla wyższych sfer (…). Wręcz przeciwnie – wieczorami, w przestrzeni klubów i pu­ bów, organizowane są spotkania otwarte dla wszystkich zainteresowanych poezją (…)”5. O podobne miejsce poezji w kulturze walczyli romantyczni improwizatorzy. Wspo­ mnieć należy nie tylko o działalności Towarzy­ stwa Filomatów, lecz również o słynnym salonie Łuszczewskich: „Spotkania odbywały się regularnie, w każdy poniedziałek. Salon otwierano dość późno, około dwudziestej drugiej, a dyskusje przeciągały się nierzadko do czwartej nad ranem. Liczba gości do­ chodziła do stu osób. Regularność, czas trwania spotkań oraz ilość gości łączy to zjawisko ze współczesnymi spotkania­ mi.”6.

55


www.e-magnifier.pl Tradycję oralną podtrzymywał także rozkwitający w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku kabaret. Powstały wówczas Zielony Balonik zbudował specyficzną więź pomiędzy aktorami i słuchaczami. Scena otwarta była dla każdego mówcy, a same spotkania odbywały się zwykle w kawiarniach. Zgromadzona pu­ bliczność mogła głośno reagować na prezento­ wane teksty, wytwarzając pewien rodzaj interakcji z autorem7. Obok młodopolskiego Zielonego Baloni­ ka, działającego do roku 1912, trzeba przywołać działalność skamandrytów w okresie dwudzie­ stolecia międzywojennego. Organizatorzy od­ czytów i występów kabaretowych w kawiarni „Pod Picadorem” są autorami znanego i chętnie wykorzystywanego dziś hasła: „Poezjo, na uli­ cę!”. „Podobnie jak skamandryci (…) także i fu­ turyści wychodzili publiczności naprzeciw, organizując w kawiarniach i salach odczyto­ wych niezliczone wieczory poetyckie”8. Ich skandaliczne teksty nieraz doprowadzały do awantur lub bijatyk z widzami, co kontrastowa­ ło z na ogół spokojnie przebiegającymi spotka­ niami skamandrytów9. Marek Prejs pisze: „(…) świat pamięci i sprzężona z nim oralność nie wygasły całko­ wicie wraz z nastaniem piśmienności (…) prze­ szły jedynie w stan utajenia, ożywiając się okresowo (…)”10. Tymi „ożywieniami” są mię­ dzy innymi XVIII­wieczne warszawskie salony, młodopolskie kabarety, ruchy awangardowe Dwudziestolecia oraz dzisiejsze slamy. Czy pojawienie się słownych pojedyn­ ków zdołało cokolwiek zmienić? W wywiadzie Agaty Kołodziej, Jaś Kapela odpowiada: „Zmienił[y] (…) poglądy części publicz­ ności, która zobaczyła, że poezja może być czymś bardziej żywym niż tekst wygłaszany z ambony, przy palących się świecach i dźwięku skrzypek, bo takie wieczorki po­ etyckie, przykładowo, też się odbywają do dziś. Odkrywanie poezji, która coś dla ciebie znaczy i nie jest po prostu jakąś muzealną laurką, jest zawsze korzyścią dla ludzi. Kul­ tura w ogóle jest korzyścią, więc dobrze, że się rozwija, a nie stoi w miejscu.”

56

1 A. Kołodziej, Wstęp [w:] Najlepszy poeta nigdy nie wygrywa. Historia slamu w Polsce 2003–2012, red. A. Kołodziej, Kraków 2013, s. 7–9. 2 https://www.facebook.com/events/522775831119594/, dostęp: 22.05.2014. 3 W. Ong, Oralność języka [w:] Tenże: Oralność i piśmienność. Słowo poddane technologii, przełożył i wstępem poprzedził J. Japola, Lublin 1992, s. 30. 4 J. Jastrzębska: (R)ewolucja performatywna zjawisk scenicznych. Od salonu do slamu [w:] Najlepszy poeta nigdy…, s. 180. 5 Tamże, s. 183. 6 Tamże, s. 184. 7 Tamże, s. 188­189. 8 J. Kwiatkowski, Programy literackie [w:] Tenże, Dwudziestolecie międzywojenne, Warszawa 2011, s. 19. 9 Tamże. 10 M. Prejs, Literatura wobec tradycji oratury [w:] Tenże, Oralność i mnemonika. Późny barok w kulturze polskiej, Warszawa 2009, s. 208. 11 J. Kapela, „To nigdy nie jest ostateczne zwycięstwo” – rozmowa z Jasiem Kapelą. Rozmowę przeprowadziła A. Kołodziej [w:] Najlepszy poeta nigdy…, s. 141.


Łamigłówka

M A G N I F I E R 4/2014

ortograficzna Klaudia Chwastek Dyktanda Stanistława Lema reżyseria i adaptacja: Ana Nowicka Teatr Barakah, Kraków

Dyktanda

raczej koja­ rzymy z udręką ze szkolnych ła­ wek; głowieniem się nad tym, czy napisać „u” lub „ó” i tak da­ lej. Dyktanda zawierają trudne wyrazy, a nie jakąkolwiek fabułę. Taki też był cel Stanisława Lema w napisaniu Dyktand. Jego sio­ strzeniec wszędzie pisał „ó”, więc dobry wujek, postanowił go na­ uczyć co i gdzie powinien pisać. Z uwagi na państwa bezpieczeństwo wszystkie roz­ mowy są nagrywane – usłyszeć można jeszcze przed wejściem do sali. Słyszymy to raz, nie dwa, ale wielokrotnie, nawet podczas spekta­ klu. Teatr współczesny ma to do siebie, że cza­ sem ciężko go zrozumieć. Na dodatek dyktanda – oderwane od siebie, krótkie historyjki same z siebie bywają niezrozumiałe. Zanim widz się wciągnie w tę całość, zacznie oddzielać jedno od drugiego... Zanim zacznie nadążać za akto­ rami trochę czasu mija, a spektakl jest krótki, bo trwa niecałą godzinę. Nie było łatwo skupić się na treści, jednak trzeba powiedzieć, że ca­ łość robiła wrażenie. Skomplikowane zdania, zawierające w sobie trudne polskie słowa, do­ datkowo aktorzy, którzy momentami wręcz

miotali się po scenie. Nie wiadomo było czy skupić się na nich, czy na tekście, któ­ ry starają się przekazać. Całość jednak robiła wraże­ nie, choć nie zawsze dało się wszystko zrozumieć. Lem kojarzy się jednak z czymś innym, niż z krót­ kimi historyjkami. Tutaj jednak te łamigłówki orto­ graficzne były tak skompli­ kowane, że aż ciężko było je wymówić, a co dopiero tak szybko, jak robili to aktorzy. Ja, będąc zwolen­ niczką tradycyjnego teatru, w tym przypadku – ci aktorzy w dresach, historyjka mówiona jedna za drugą i wręcz notoryczne Z uwagi na pań­ stwa bezpieczeństwo wszystkie rozmowy są nagrywane, które mówione jest nie bez powo­ du, bo w pewnym momencie rzeczywiście można usłyszeć nagrane rozmowy – jednak dobrze się oglądało. Cały spektakl oceniam dobrze. Przed­ stawienie jakichkolwiek dyktand do łatwych zadań nie należy, a co dopiero napisanych przez Stanisława Lema. Ta interpretacja mi się podobała, choć przekaz nie zawsze był zrozu­ miały. 57


www.e-magnifier.pl

50 twarzy Deppa

Grzegorz Stokłosa

Trzydzieści lat stażu aktorskiego. Szes­

naście prestiżowych nagród i czterdzie­ ści osiem nominacji. Artysta nieszablonowy, nie kojarzony z konkret­ nym typem ról, zawsze inny. Johnny Depp ­ aktor który widział już pięćdzie­ siąt zim i pięćdziesiąt wiosen, lecz mimo dojrzałego wieku nie traci energii ani uroku osobistego. Widzowie kojarzą go głównie z ról awanturników, gangste­ rów, dżentelmenów i postaci fantastycz­ nych. Nasuwa się jedno pytanie – dlaczego Depp nie został dotychczas na­ grodzony Oscarem?

58

DAWNO TEMU, W ODLEGŁEJ AMERYCE... Rok 1963, Kentucky. W małym mia­ steczku Owensboro mieszka rodzina Deppów. To tutaj urodził się Johnny. To tutaj spędził młodość. Czy można mówić o szczęśliwym dzieciństwie? Raczej nie. Rodzicie dość często zarządzali przeprowadzki, nikt nie myślał o tym jaki wpływa ma to na małego chłopca. Gdy Johnny Depp miał piętnaście lat przeżył pierwszy życiowy dramat. Jego rodzice się rozwiedli. Nastolatek zniósł to bardzo cięż­ ko ­ załamał się i przemienił w typowego zbun­ towanego chłopaka. Wtedy zdecydował się porzucić szkołę. W jego życiu pojawił się także narkotyki, zaś myśli wypełnił gniew. Wściekał


M A G N I F I E R 4/2014

się na wszystkich i wszystko. Był to okres gdy Depp pogrążał się i nic nie wskazywało, by w przyszłości stan ten miał ulec zmianie. Poza używkami młody Johnny miał jeszcze jedną pasję ­ uwielbiał grać na gitarze. W tym burzliwym okresie swojego życia za­ pragnął zrobić karierę jako muzyk. Zaczął więc grać w kapeli. Z początku zarabiał na życie po­ przez dawanie koncertów w różnych lokalach, jednak w pewnym momencie, widząc szanse na prawdziwy sukces wraz z Kids, bo tak nazy­ wał się zespół, zaryzykował wyjazd do Los An­ geles. Tam cała ekipa zderzyła się z szarą rzeczywistością i przesytem gwiazdami. W du­ żym mieście na każdym kroku można było spotkać gwiazdy rocka, tego typu zespołów by­ ło wiele. W efekcie Depp skończył jako tele­ marketer. Tak się złożyło, że w tym okresie John­ ny trwał w związku małżeńskim z Lori Allison, która pracowała w przemyśle filmowym. Po­ znała go z Nicolasem Cagem co było dla Dep­ pa dużą szansą. Mężczyźni zakolegowali się. Cage we współpracy ze swoim agentem zała­ twił Deppowi pierwszą rolę – w Koszmarze z ulicy Wiązów. Była to wielka szansa, spotę­ gowana wydarzeniem z 1984 roku ­ wtedy Johnny Depp dostał angaż w nagrodzonym licznymi Oscarami dramacie wojennym Olive­ ra Stone'a – Pluton. Był to impuls, który zwró­ cił na niego uwagę ludzi z branży. W niedługim czasie dostał propozycję gry w serialu 21 Jump Street. Tam zdobył popular­ ność, a jego kariera naprawdę nabrała rozpę­ du.

DOKĄD IDZIESZ EDWARDZIE... Serial przynosił Deppowi pieniądze i rozgłos, jednak to nadal nie była sława, która mu się marzyła. Gotówki z gry wystarczało mu na utrzymanie i narkotyki. Wtedy poznał ko­ lejną postać, która wpłynęła na jego życie ­ re­ żysera, z którym współpracował później jeszcze przy kilku produkcjach – Tima Burto­ na ( Powrót Batmana, Alicja w Krainie Cza­ rów). Burton zaproponował mu tytułową rolę w swoim filmie. W zamku na wzgórzu nieopodal miasta mieszka naukowiec. W swym geniuszu udaje mu się stworzyć robota, wyglądem przypomi­ nającego chłopca, który ma jednak jeden de­ fekt – zamiast dłoni ma nożyce. Wynalazca gotów jest dopełnić dzieła i podarować chłop­ cu normalne dłonie, niestety nim tego dokona dostaje ataku serca. Umiera, zostawiając robo­ chłopca imieniem Edward samego w zupełnie nieznanym mu świecie. Młodzieniec wyrusza do pobliskiego miasteczka chcąc żyć jak nor­ malny chłopiec. Niestety, mieszkańcy nie po­ trafią zrozumieć i zaakceptować obcego, który w ich oczach jest niebezpiecznym dziwolą­ giem. Edward Nożycoręki podbił serca wi­ dzów. Johnny Depp był zaś nominowany do nagrody Złotego Globu. Znajomość z Burto­ nem pozwoliła mu rozwinąć skrzydła, pokazać światu, że jest czymś więcej niż kolejnym ak­ torem klasy średniej. Jego życie się zmieniło, producenci i reżyserzy zobaczyli w nim wyjąt­ kowo zdolnego młodzieńca o wielkich szan­ sach. W tamtej chwili rozpoczął się „American Dream” Johnny'ego. W każdym kolejnym ro­ ku grał w jednej, lub kilku dobrych produk­

59


www.e-magnifier.pl cjach. Takie też przyjął założenie – unikać produkcji, które nic nie wnoszą, starać się współpracować z najwybitniejszymi. To pozwoliło mu już trzy lata później ubiegać się po raz kolejny o statuetkę Złotego Globu. Nominowany za rolę w filmie Benny i Joon (w tym samym roku zagrał także w Co gryzie Gilberta Grape'a) Depp zdobywał co­ raz większe rzesze fanów. Wciąż jednak, zda­ niem komisji, nie zasłużył na nagrodę za kunszt aktorski. Co musiał czuć, gdy w 1994 roku wcielił się w tytułową postać najgorszego reżysera w historii, w nagrodzonej Osca­ rami produkcji Ed Wood kiedy to aktor grający rolę drugo­ planową zgarnął i Złoty Glob i Oscara (Martin Landau)? Wciąż jednak nie przerywał serii do­ brych produkcji.

patycznego zabójcę o pseudonimie „Kuba Roz­ pruwacz”. Nieco później (2009) Depp wcielił się w postać Johna Dillingera, jednego z najsłyn­ niejszych amerykańskich kryminalistów lat trzydziestych ­ dżentelmena, gotowego oddać życie za przyjaciół i idee. Dillinger to otoczony przez piękne kobiety, z zimną krwią balansu­ jący na krawędzi przestępca. Ciężko powie­ dzieć, by wykreowana przez Deppa postać wzbudzała skrajną sympatię, jednak zdecydo­ wanie nie napawa odrazą. W zasadzie ciężko tu mówić o jakich­ kolwiek emocjach w kategoriach „lu­ bię/nie lubię”. Nie ulega wątpliwości, że Dillinger jest złym człowiekiem, jednak nie jest okrutnikiem. Dba o ludzi na któ­ rych mu zależy, po­ stępuje zgodnie z własnym sercem i nie morduje ludzi dla własnej przyjem­ ności. Ostatecznie, jego działania ścią­ gają na jego najbliż­ szych cierpienie, lecz on sam pozostał do ostatniej chwili wierny swoim prze­ konaniom. Wrogo­ wie publiczni to dobrze przedstawio­ na historia legendy gangsterskiej. W dodatku mamy tu istną plejadę gwiazd. Poza Johnnym Deppem w filmie zagrał jeden z najlepszych aktorów obecnego pokolenia – Christian Bale, oraz zdobywczyni Oscara Marion Cotillard.

" Dużymi literami

wpisał się na kartach historii i zapewne jeszcze przez kilka lat będzie zachwycać swoich fanów.

GANGSTER Z KLASĄ Niejedno­ krotnie Depp zagrał w filmie gangster­ skim i kryminale. Pierwszą produkcją tego typu była oparta na faktach historia agenta, który od środka usiłuje roz­ pracować mafię. Johnny wcielił się w postać tytułowego Don­ niego Brasco i zagrał świetną rolę u boku le­ gendy kina – Ala Pacino. Aktorzy uczynili film naprawdę dobrym, choć zdecydowanie nie jest to kino dla każdego ­ ten klimat naprawdę trzeba lubić. Kilka lat później ukazał się film Z pie­ kła rodem. Kino dla ludzi o mocnych nerwach, thriller przedstawiający głośną w ostatnim czasie (domniemane polskie korzenie morder­ cy) opowieść o tajemniczej serii morderstw do której doszło pod koniec dziewiętnastego wie­ ku w Londynie. Inspektor Frederick Abberline stara się rozwikłać zagadkę i dopaść psycho­ 60

DRUGA STRONA MEDALU Niestety nazwisko Depp wiąże się nie tylko z pięknymi rolami. Jak wspomniałem, od najmłodszych lat łatwo wpadał w kłopoty. Przez długi okres czasu związany był z narko­ tykami i choć jak twierdzi nigdy się od nich nie uzależnił, to prasa przypięła mu łatkę ćpuna.


M A G N I F I E R 4/2014

W roku 1993, Johnny Depp otworzył w Los Angeles lokal. „The Viper Room” ściągał do siebie postaci znane jak i te, które chciały poznać gwiazdy. O klubie zrobiło się szczegól­ nie głośno gdy za jego drzwiami „złoty strzał” przyjął River Phoenix (Stracone lata, Moje własne Idaho). Mocna dawka narkotyków sprawiła, że zmarł na miejscu. Klubu jednak nie zamknięto. Ponadto Depp słynął z niegrzecznych zachowań. Standardem były bójki w pubach, częste zatrzymania przez policję. Znany jest z negatywnego stosunku do paparazzich, któ­ rzy jak twierdzi nie dają mu żyć. Niejednokrot­ nie wyrywał dziennikarzom aparaty, szarpał się, nie przebierając w słowach. Prawdą jest jednak, że od dłuższego czasu takie afery nie towarzyszą jego nazwisku. Depp w filmach grał często niepopraw­ nego romantyka. Jego życie prywatne także usiane było licznymi „związkami na dobre i na złe”. Był raz żonaty, przez długie trzy lata z Lo­ ri Alison, której w istocie wiele zawdzięczał. Johnny spotykał się również z takimi gwiazda­ mi jak Kate Moss, Winona Ryder, czy też She­ rilyn Fenn. Jego związek z Ryder wydawał się być czymś naprawdę poważnym. Spotykali się przez długi czas, tytułowani byli najpiękniejszą parą Hollywood. W dowodzie swojej miłości Depp wytatuował sobie imię partnerki. Nieste­ ty, podobnie jak sama Winona, również tatuaż został usunięty z życia aktora. Dopiero Vanessa Paradis zdołała na­ prawdę usidlić Deppa na dłużej. Ich związek, choć nigdy nie przypieczętowany sakramen­ tem małżeństwa, trwał do 2012 roku i był na­ prawdę pięknym okresem w życiu Johnny'ego. Związek przyniósł w życiu Deppa jeszcze jeden powód do radości, który wpłynął na aktora i jak twierdzi on sam zmienił jego i jego życie. Narodziła się córeczka – Lily­Rose.

rów Tima Burtona. Szalony Kapelusznik w je­ go wykonaniu był najbardziej wyrazistą postacią całego filmu, choć, przyznam, że do czasu przestudiowania obsady, nie miałem po­ jęcia kto wcielił się w baśniowego stwora. Gra, bawi, jest dynamiczny i zagadkowy. I pełen barw. Zaryzykuję stwierdzenie że największą sławę wśród obecnego pokolenia przyniosła mu rola dziwaka, a dokładniej pirata. Wykre­ owana przez Johnny'ego Deppa postać Jacka Sparrowa z opowieści o Piratach z Karaibów to jedna z najbardziej wpisujących się w pa­ mięć postaci współczesnego kina. Pełen emo­ cji, zabawny i chyba nie w pełni zdrowy na umyśle Jack przypadnie do gustu wszystkim. Depp zbudował portret pirata przeżywającego liczne przygody, myślącego tylko o sobie i uważającego się za najważniejszą istotę na świecie. Zabawne jest jego niepoważne podej­ ście do sytuacji zagrażających życiu. Chyba wszyscy pamiętają biegnącego z krzykiem Sparrowa. Fabuła sama w sobie jest świetna, jednak to Johnny Depp mistrzowską grą wy­ niósł film na wyżyny. Nieco inną rolą był ekscentryczny wła­ ściciel fabryki czekolady w filmie Charlie i Fa­ bryka Czekolady. Tu znów Depp wcielił się w postać Willy'ego Wonka'i dorosłego o usposo­ bieniu dziecka, który uważa, że nie liczy się nic poza czekoladą, nie wierzy w sens rodziny. W końcu pan Wonka decyduje się oddać fa­ brykę młodemu pokoleniu, samemu przecho­ dząc na zasłużoną emeryturę. Wyraźnie widać, że Johnny Depp to symbol jakości kina. Dużymi literami wpisał się na kartach historii i zapewne jeszcze przez kilka lat będzie zachwycać swoich fanów. Skąd więc brak Oscara? Zapewne przeoczenie, al­ bo... Część większego planu. Nie pozostaje nic tylko czekać.

PIRACI, ZACZAROWANE KRÓLIKI I CZEKOLADA... Jednak masom, Johnny Depp jest zna­ ny głównie z fantastycznych, pełnych humoru i magii filmów o dużej ilości efektów specjal­ nych. Najmłodsi, a także i ci nieco starsi od ra­ zu skojarzą go z kolorową, groteskową postacią Kapelusznika z Alicji w Krainie Cza­ 61


Trzeba wypić trochę świętej wody, wymówić jakieś czarodziejskie słowa, a wtedy pierścień pokaże, czy ten, kto go posiada, będzie miał w życiu szczęście, miłość i zdrowie... Milorad Pavic



www.e-magnifier.pl

„PIĘCIOKSIĄG” Milorada Pavicia Paula Gotszlich

Pięć części powieści Milorada Pavicia

to historie bohaterów, rozgrywające się w cza­ sach współczesnych w Belgradzie oraz w XVIII­wiecznej Wenecji i na Węgrzech. Każdy wątek krąży wokół magicznych rekwi­ zytów oraz koncepcji pośmiertnego zmateria­ lizowania się ducha w formie „drugiego ciała”. Życie pozagrobowe ma być złączeniem odwiecznego dualizmu – sacrum, profanum. Człowiek nie potrafi „ujednocześnić” swojego ziemskiego ciała z „ciałem duchowym”, w tym samym momencie, w tej samej teraźniejszo­ ści. Według jednego z bohaterów – ojca Ru­ żiczki – we wszechświecie musi istnieć czas nieprzecinający się z wiecznością, czyli taki, który wyklucza „teraz”. Jest on miejscem eg­ zystowania „ciała duchowego”. Ciało ziemskie żyje z kolei na osi rozdzielającej wieczność na dwie części: wieczną przeszłość i wieczną przyszłość. wieczność czas wieczność 64

Teoria istnienia „drugiego ciała” poru­ sza problematykę rozdarcia pomiędzy tym, kim człowiek jest, a tym, kogo człowiek stano­ wi. Oznacza to, że wizja Pavicia mogłaby po­ wstać w ścisłym związku ze słowami Świrszczyńskiej: „Nie ja zrobiłam/ swoje cia­ ło./ Donaszam łachy po rodzinie,/ obcy mózg, owoc przypadku, włosy/ po babce, nos/ zle­ piony z kilku umarłych nosów./ Co mnie łączy z tym wszystkim?/ (…) cóż ja/ mam wspólne­ go ze swoim kolanem?/ Na pewno/ wybrała­ bym inny model.”1. Jednakże bardziej nowatorskie od za­ znaczenia tej ludzkiej rozbieżności jest wy­ obrażenie wtórnego połączenia duszy i ciała, wykluczenie zmartwychwstania w postaci bytu transcendentalnego. W filozofii Wilhelma Dil­ theya pojawia się twierdzenie, że człowiek jest „całością psycho­fizyczną”, stanowi jedność strony duchowej i materialnej, które splątane są w sposób nierozerwalny, a istoty tego splą­ tania nie jesteśmy w stanie przeniknąć. Nie­ możność kompletnego wykluczenia ciała, pośmiertnego wykroczenia poza poznanie zmysłowe są nakreślone na kartach paviciow­ skiej powieści. Człowiek ma odrodzić się jako


M A G N I F I E R 4/2014

dusza nieprzypadkowo złączona z ciałem. W tym względzie Pavić odbiega od myśli Dil­ theya, który wskazywał na celowe połączenie ducha z konkretną materią już w momencie stworzenia. Obaj tak samo odsuwają jednak możliwość istnienia bytu jako samej pozama­ terialnej psyche. Myślę, że łatwo zdołalibyśmy się przy­ wiązać do paviciowskiej teorii, bo chyba nikt nie potrafi wyobrazić sobie transcendentalne­ go poznania i co więcej, nie zawsze chcemy uwolnić swoją duszę od ciała. Mimo to, kon­ cepcja rozwinięta w książce nie jest zbyt prze­ konująca. Choć autor odwołuje się do wiarygodnych źródeł, zaznacza już na wstępie realność postaci, których losy opisuje, doko­

nuje świeżej interpretacji Biblii (zwłaszcza scen ukazywania się Jezusa po zmartwych­ wstaniu), to świat powieści nadal jest dosyć baśniowy. Determinujące elementy fanta­ styczne zostały wprowadzone głównie za spra­ wą pojawienia się tajemniczego pierścienia o niezwykłej mocy przepowiadania przyszłości oraz innych magicznych przedmiotów i zaklęć, które być może kogoś z was będą mogły całko­ wicie oczarować.

1 A. Świrszczyńska, Grube jelito [w:] Tejże: Jestem baba, Kraków 1973, s. 90­91.

65


www.e-magnifier.pl

CIAŁA I MITY

Wydana w 2006 roku powieść Mi­

lorada Pavica Drugie ciało to jedno z ostat­ nich, a zarazem najbardziej docenianych, dokonań literackich tego serbskiego pisa­ rza. Książka ta może być reprezentatywnym przykładem powieści stricte współczesnej, choć nie pozbawiona jest też cech – będą­ cych zarazem jej wielkimi atutami – nawią­ zujących do twórców z I połowy XX w. takich jak Julio Cortázar czy nawet w pe­ wien sposób Bruno Schulz. Na idiom Cortázara i jego Gry w klasy natkniemy się już we wcześniej­ szym, i chyba najwybitniejszym, dziele Ser­ ba – Słowniku chazarskim. W Drugim ciele – choć nie mamy możliwości czytania niemal hipertekstowego – to niezwykła kompozycja podzielona na pięć części, na­ wiązująca do kompozycji szkatułkowej (opowieść w opowieści), wprowadza nas w swoisty labirynt, z którego próbujemy

66

Mundek Koterba

wyjść składając część do części. A sami bo­ haterowie, na czele z narratorem zwracają­ cym się do czytelnika z „tamtego świata”, ułożeni na różnych poziomach fabuły przy­ pominają jeden drugiego – jakby byli kolej­ nymi wcieleniami tej samej osoby zgodnie z prawidłami reinkarnacji. Szukając jednak odniesień religij­ nych – a jest ich na łamach książki sporo – powinniśmy przyjrzeć się bliżej religii chrześcijańskiej niż filozofii buddyzmu. Pa­ vić w toku fabuły przedstawia czytelnikowi na poły magiczne – a zarazem heretyckie – koncepcje mistyczne, w istocie ściśle zwią­ zane z chrześcijaństwem, takie jak: pogląd o dwóch ciałach Jezusa – tym przed i tym po zmartwychwstaniu, czy opowieść o ma­ jących nadprzyrodzone działanie łzach Ma­ ryi. Warta wspomnienia jest również historia pierścienia zmieniającego kolor w zależności od tego, jaka przyszłość czeka


M A G N I F I E R 4/2014

noszącego go człowieka. A całość – choć wielopoziomowa, wewnętrznie podzielona – ostatecznie sprawia wrażenie spójnej i momentami – szczególnie na płaszczyźnie fabularnej – naprawdę bardzo zadziwiają­ cej opowieści pisanej przez doświadczone­ go autora. Powieść ta splata ze sobą również różne opowieści, z różnych okresów i – co stanowi kolejny jej walor – miejsc. Obok wiecznie zmieniającego się Wiednia, po­ znajemy także pewne miasto na Węgrzech, a także współczesny Belgrad. Ta dynamika krajobrazu sprawia, że same opowieści sta­ ją się filmowymi kliszami cudownych baśni i legend. Szczególnie jedna historia opisana w powieści, dziejąca się przed karnawałem w Wenecji na tak zwanym Moście Piersi, w której w subtelny sposób autor przedsta­ wił jeden z kilku w tekście wątków erotycz­ nych, przypomina fragment z filmu Czas Cyganów Emira Kusturicy, gdzie młody Cygan płynie ze swoją ukochaną łódką po jeziorze, przy czym oboje są nadzy. Pavić czaruje specyficzną mitologią ciała i wątkami ezoterycznymi, a spychając realizm na boczny tor, daje do głosu dojść transcendencji – i na szczęście pozbawio­ nym egzaltacji – doświadczeniom mistycz­ nym. Jak wiadomo, magiczne, pierwotnie religijne rytuały miały od zarania dziejów pewien związek z seksualnością człowieka, toteż powieść, jak już wcześniej wspomina­ łem, zawiera kilka miłosnych scen – pozba­ wionych jednak zbędnych w tym akurat wypadku – brutalności czy obsceniczności. Bo zadaniem autora nie było tylko ukazanie biologicznych aspektów współżycia zako­ chanych, ale przede wszystkim właśnie tych duchowych, w których ciała (także astralne) wzajemnie się przenikają. Toteż jednym z prymarnych motywów uatrakcyjniających zdarzenia fabularne jest motyw snu – ko­ lejny ważny element w powieści. Prowadzą­ cy narrację bohater śni na przykład o tym, że zamienił się ciałem ze swoją żoną, a we śnie jego żony dzieje się odwrotnie – to ona przyjmuje ciało męża. W tych dziwnych snach możemy dostrzec jakby kalkę z psy­

choanalitycznych rozważań o strachach i traumach opanowanych przez nieświado­ mość, a wychodzących na jaw właśnie w sennych koszmarach. W ten sam sposób – właśnie we śnie – narratorowi, który jak dowiadujemy się już na początku fabuły zajmuje się pisaniem książek, towarzyszy lęk co do własnych dokonań literackich. To w tej części fabuły – ironicznym spojrzeniu na swój dorobek literacki – poznajemy au­ tora i czas, w którym przyszło mu pisać swoją jak sam ją określa „najistotniejszą i najdojrzalszą powieść życia”. To niezwykle interesujące, gdy przedmiotem transcendentnych rozważań staje się ciało – a właściwie dwa ciała mo­ gące należeć do jednego człowieka. To już nie zwykły dualizm ciała i duszy (choć w rzeczy samej na dualizmie oparty) za­ czerpnięty z filozofii św. Augustyna. Pavić poszedł krok dalej i w oparciu o tradycje różnych wierzeń i religii (przede wszystkim jednak tradycję chrześcijańską) stworzył osobisty mit, tak tajemniczy jak i momen­ tami żartobliwy. Autor Drugiego ciała, w dość intere­ sujący, przewrotny sposób, żegna się ze swoimi czytelnikami. Zapowiada to już na etapie samej narracji, którą prowadzi z per­ spektywy osoby zmarłej. Faktycznie, pisarz żył jedynie trzy lata po wydaniu książki w swojej ojczyźnie. Eksperymentując z kompozycją, co w przypadku Pavica nie jest zaskakujące, a nie przesadzając z zawi­ łością czy długością fabuły – oszczędził tym samym czytelnikowi większego trudu, a może i końcowego rozczarowania. Powieść tę poleciłbym wielbicielom magicznego re­ alizmu – choć zdecydowanie w wersji bar­ dziej light w porównaniu chociażby z mistrzem tego stylu w literaturze polskiej Brunonem Schulzem.

67



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.