Wakacje, jak i słodkie lenistwo za nami, dlatego przed Wami kolejny numer Magnifier. Tym razem nieco filmowo, no bo któż z nas nie lubi magii kina. Tym razem mamy dla Was dwa Dobre Adresy, jednak nieco nietypowe. Gdzie postanowił Was zabrać Daniel Antropik i Grzegorz Stokłosa? Dodatkowo odrobina reklamy w filmach, a także wycieczka śladami Vinci. A przecież to nie wszystko. W imieniu redakcji, życzę miłej lektury! Redaktor Naczelna, Klaudia Chwastek
REDAKTOR NACZELNA: Klaudia Chwastek REDAKTORZY: Tomasz Jakut, Grzegorz Stokłosa, Mundek Koterba, Daniel Antropik, Mateusz Demski GRAFIKA, PROMOCJA I MARKETING: Kinga Ziembińska OKŁADKA: Izabela Tolko KONTAKT: redakcja@e-magnifier.pl STRONA INTERNETOWA: www.e-magnifier SOCIAL MEDIA: https://www.facebook.com/czasopismomagnifier https://instagram.com/czasopismomagnifier/ https://twitter.com/magnifier__ WYDAWCA: Klaudia Chwastek, Kraków 2
SPIS TREŚCI SPOŁECZNIK RUMO(U)R
Nowy Rzecznik Praw Obywatelskich 7 Wpłynąłem na suchego przestwór Internetu 10 Polskie Głosy 14 Magia w formacie MP3 16 Miłość w czasach pop(corn)kultury 19 Inwentaryzacja MI6 21 Paradoks reżysera 23
MIEJSKI KAMUFLAŻ
Śladami Vinci 26
FELIETON BLOGERA
Góry - trudna miłość 30
DOBRY ADRES
BERET BASKIJSKI
Wielkie żarcie 36 Karczma, kamera - akcja! 40 Kocham szczerze kino w plenerze 44 Powtórka ze zbrodni 46 Zagrajmy w kino 49
3
NOWY RZECZNIK PRAW OBYWATELSKICH O
Rzeczniku Praw Obywatel skich słyszymy głównie przy okazji kolejnych nominacji na to stanowisko. Ewentualnie wtedy, kiedy jako maturzyści przygotowuje my się do egzaminu dojrzałości z wiedzy o społeczeństwie. I w tym wypadku pretek stem do napisania tego felietonu jest wybór Adam Bodnara do sprawowania tej funkcji. Dlatego warto napisać co nieco o sa mej funkcji RPO z prostego powodu: wszak wszyscy jesteśmy obywatelami. A zatem – przynajmniej teoretycznie – zadaniem Rzecznika Praw Obywatelskich jest repre zentowanie na forum interesów nas wszyst kich. To oczywiście założenie idealistyczne i przez to niekonkretne. Istotą życia społecz nego, przynajmniej w obecnym ustroju, jest
ścieranie się i konkurowanie ze sobą intere sów różnych grup i klas. W rzeczywistości chodzi o to, co zapisane jest w ustawie o RPO. Powołany na to stanowisko urzędnik „stoi na straży wolności i praw człowieka i obywatela określonych w Konstytucji Rze czypospolitej Polskiej oraz w innych aktach normatywnych, w tym również na straży re alizacji zasady równego traktowania” (Usta wa o Rzeczniku Praw Obywatelskich Dz.U.2014, poz. 1648, art. 1.2.). Dalej ustawa określa m.in. sposób wyboru Rzecznika oraz to, jakie kryteria powinny być brane pod uwagę przy nominacji: „Rzecznikiem może być obywatel polski wyróżniający się wiedzą prawniczą, doświadczeniem zawodowym oraz wysokim autorytetem ze względu na swe walory moralne i wrażliwość społeczną.”
7
Przez co najmniej kolejnych pięć lat funkcję RPO będzie sprawował Adam Bod nar, doktor nauk prawnych, działacz spo łeczny, wiceprezes Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Zastąpił on na tym stano wisku prof. Irenę Lipowicz. Nietrudno za uważyć, że jest to zmiana pokoleniowa. Adam Bodnar ma 38 lat. Swoją dotychcza sową działalność naukową prowadził na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie był za trudniony jako adiunkt na Wydziale Prawa i Administracji. Nie ulega wątpliwości, że wpływ na wybór Rzecznika Praw Obywatel skich powinni mieć przede wszystkim oby watele. Tak poniekąd stało się przy okazji tej nominacji. Adama Bodnara poparły bowiem m.in. takie organizacje, jak: zrzeszenie dziennikarzy i ludzi mediów Press Club, Kultura Liberalna, fundacje i towarzystwa działające na rzecz demokracji i emancypa cji: Centrum Praw Obywatelskich i Badań nad Demokracją, Fundacja TransFuzja, Kongres Kobiet, a także ludzie nauki – Rek tor Uniwersytetu Warszawskiego, prof. Mar cin Pałys czy Polskie Towarzystwo Psychiatryczne. W wystąpieniu dla mediów Adam Bodnar zapowiedział, że podczas swojej ka dencji chciałby skupić się na wsparciu oby wateli w dochodzeniu swoich praw w sądach, m.in. osób starszych, które często nieświadomie padają ofiarą przestępców. Palącym problemem, który na szczęście za uważa nowy Rzecznik, jest kwestia bezdom ności i związana z tym ustawa o eksmisji ludzi, których nie stać na zapłacenie czyn szu. Ponadto Bodnar zamierza wypełniać in ne zadania ustawowo wpisane w kompetencje RPO, m.in. wspierać działa nia na rzecz równości i tolerancji. Zauważa on też, jak groźna jest mowa nienawiści, która często uderza w słabszych, w dzieci
8
i w osoby o gorszym statusie ekonomicznym czy odmiennej orientacji seksualnej. Liczy także na współpracę z organizacjami poza rządowymi, szczególnie na poziomie lokal nym. Kandydaturę Adama Bodnara – uznawaną przez część mediów za „kontro wersyjną” – poparło 239 posłów i 41 sena torów. 39 senatorów głosowało przeciw, co odzwierciedla pewne ideologiczne napięcie, jakie wytworzyło się wokół całej tej sytuacji. Zanim odbyło się głosowanie, Bodnar został przepytany przez posłów. Oprócz ważnych pytań o tajne więzienia CIA w Polsce, kwe stie związane z prawami mniejszości seksu alnych, nadużywaniu uprawnień prokuratury, musiał on też odpowiadać na pytanie o to, czy jest osobą wierzącą (sic!). Dodajmy, że Bodnar pokonał jedyną kontr kandydatkę, znaną działaczkę „Solidarności” prof. Zofię Romaszewską, wobec której for mułowane były podobne zarzuty, tylko z drugiej strony sceny politycznej. O prof. Romaszewskiej, jak i swojej poprzedniczce z należytym szacunkiem wypowiadał się za to sam Adam Bodnar. Tym bardziej trudno zrozumieć zarzuty, jakoby nowy Rzecznik miał być stronnikiem konkretnej opcji poli tycznej czy konkretnego światopoglądu. Je go wypowiedzi zdają się być wyważone, a kompetencje niepodważalne. Ogranicza go – jak każdego urzędnika państwowego – Konstytucja. Nie sądzę zatem, by jako Rzecznik – niezależnie od swoich prywat nych poglądów, które rzecz jasna mieć może, a nawet powinien – nie traktował tego naj ważniejszego w Polsce aktu prawnego jako głównego źródła swoich poczynań na po wierzonym mu stanowisku.
MUNDEK KOTERBA ŹRÓDŁA: www.rpo.gov.pl/pl/content/ustawaorzecznikupraw obywatelskich www.naszrzecznik.pl/ www.tvn24.pl/wiadomoscizkraju,3/adambodnarnowym rzecznikiemprawobywatelskich,562908.html
Wpłynąłem na suchego przestwór Internetu…
J
esienny wieczór 1603 roku. Mrocz ny zamek nad szkockim wybrzeżem. Ciche, miarowe kroki odbijały się nikłym echem od kamiennego sklepienia długiego korytarza ską panego w ciemności. Nagle zmieszały się ze skrzypieniem wielkich, dębowych drzwi, a na stępnie całą symfonię dźwięków zakończył głu chy trzask zamykanych podwoi. Młody Lord dotarł w końcu do swej biblioteki, w której za siadł na zamszowym fotelu z pozłacanymi pod łokietnikami. Znikąd pojawił się Jenkins, czekając na rozkazy swojego pana. Wyobraź sobie, Jenkins – rozpoczął lord go rączkowo. takową impertynencję! Jest w Londynie pewien drukarz, którego nazwisko pozwolę sobie zmilczeć. I tenże bezbożnik po stanowił przywłaszczyć sobie naszą własność, zapisaną nam dzięki dekretowi Najjaśniej Nam Panującej! Wyobraź sobie, Jenkins, iż drukuje on WŁASNĄ EDYCJĘ dzieł zebranych Królew skiego Związku Stajennych! Toż to niedopusz czalne! Indeed, sir. Musimy przedsięwziąć pewne kroki, mogące chronić nasze prawa i przywileje przed bestial skimi ich kradzieżami ze strony tego rozbucha nego pospólstwa! Indeed, sir. Lord westchnął cicho, po czym zaczął wpatry wać się w płonące szczapy na kominku. Jen kins wiedział, że w takich momentach należy być cicho – Lord myślał. Lokaj wówczas miał chwilę dla siebie. Nie musiał w pełnej gotowo ści czekać na rozkazy swojego pana, ani pota kiwać jego wszelakim szalonym i bzdurnym pomysłom. Mógł odpłynąć myślami w kierun ku wyprawy do tej nowej zamorskiej kolonii angielskiej gdzieś u wybrzeży Ameryki, gdzie zapewne czekała na niego piękność i ciemnej cerze… Widział ją już siedzącą na piaszczystej plaży, w cieniu palmy. Zaczął biec do niej, gdy wówczas znikąd pojawił się Lord na koniu i przywalił Jenkinsowi maczugą w łeb… Mam! krzyczał rozgorączkowany Lord. Ha, wiem! Wiem jak zniszczyć tę szerzącą się zara zę! Jak, sir? choć głos Jenkinsa wyrażał najwyż sze zainteresowanie tematem, lokaj nie miał
12
najmniejszej ochoty usłyszeć, jak ten plażowy inkwizytor ma zamiar walczyć z rozbuchanym pospólstwem. Zrobimy to, co od dawna Marynarka Najmi łościwiej Nam Panującej. Zatopimy tych, tych… PIRATÓW!! Haha! Lord śmiał się gło śno ze swojego nad wyraz udanego dowcipu – Doprawdy przednie. Piraci! Muszę to powie dzieć reszcie! Przyznaj, Jenkins – iście wybor ny żart! Indeed, sir… Być może właśnie tak w roku 1603 na rodziło się pojęcie „przywłaszczania sobie wła sności intelektualnej”, od niemal początków swego istnienia lepiej znane pod hucznym mianem piractwa. Nazwa ta wywoływać miała silne emocje, co udało się wręcz perfekcyjnie. Wystarczy zauważyć, że już od 412 lat to robi. A wszystko zaczęło się od… próby zachowania monopolu wydawniczego w Anglii. Dzisiaj co prawda nikt nie zabija się o możliwość wydrukowania kolejnego bestsel leru autorstwa akurat popularnej pisarki mło dzieżowej, lecz problem piractwa pozostaje wciąż aktualny. Ba – dzisiaj jest on wielokrot nie większy, z powodu demona zwanego Inter netem. Dzięki tej sieci powszechnego zepsucia i deprawacji ludzie z całego świata okradają biednych twórców z należnych im tantiemów za reprodukcję ich dzieł. Majątkowe prawa au torskie, mimo iż od lat stanowią jeden z fun damentalnych instrumentów prawa międzynarodowego, okazują się martwymi przepisami w starciu z komunistycznoanar chistyczną ideologią młodego pokolenia, wy chowanego w duchu sięgania po zachcianki bez oglądania się na konsekwencje. Całe szczęście, że wciąż istnieją strażnicy broniący ładu i sprawiedliwości. Nie oszukujmy się – najczęściej piraci się filmy. Pal licho jakieś tam studyjne czy – o zgrozo! – niezależne produkcje, nakręcone przez fanatyków kinematografii w ramach eks perymentu czy innego ćwiczenia umysłowego. Ci ludzie i tak nigdy nie myśleli o odniesieniu wielkiego sukcesu i pogodzili się z faktem, że ich praca będzie dostępna za darmo dla wszystkich. Problemem jest to, że piraci zaj mują się wielkimi, kinowymi hitami! To wręcz niedopuszczalne i skrajnie bulwersujące, że
najnowsze produkcje firmowane logo Universala czy Disneya (albo jednej z dziesiątek podległych im firm) tylko czekają po różnych podejrzanych stronach z torrentami (tej technologii wypadałoby prawnie zakazać!) na to, aby jakiś domorosły pirat je ściągnął. Dlatego takich ludzi trzeba edukować. Uświadamiać ich, że film ściągnięty z Sieci i odpalony na zestawie kina domowego z ekranem 3D o rozdzielczości 4k i systemem dźwięku Dolby Surround jest gorszej ja kości niż ten puszczony w kinie przy pomocy dokład nie tych samych technologii. A jeśli już sama jakość filmu ich nie przekonuje, niech przekona ich wartość dodana. Popcorn za 30 złotych jest warty przyjścia do kina. Obejrzenie 40 minut reklam ukazujących nieświadomemu odbiorcy nowe możliwości zainwe stowania swego czasu i pieniędzy oraz podsuwają cych nowe propozycje dla kinomaniaków są warte przyjścia do kina. A już ta bezcenna atmosfera, połą czona z nieprawdopodobną okazją do socjalizacji z innymi poprzez wspólne chrupanie popcornu… Czy ten argument nie poruszy nawet najbardziej zatwar działego serca zdegenerowanego pirata?! A jeśli nie marchewką, to kijem. Karać! I po kazywać spektakularne akcje walki z piractwem. Jak na przykład ta przeprowadzona ostatnio na vi meo.com – dzięki zastosowaniu instrumentów prawa międzynarodowego udało się usunąć prawie wszyst kie materiały naruszające prawa autorskie filmu Pi xels. W tym tak ohydne i odrażające pozycje, jak filmy krótkometrażowe niezależnych artystów czy zapisy rozgrywek z gier (no przecież nagranie z gry Pacman narusza prawa autorskie tego filmu!). A jeśli ktoś miał dotąd wątpliwość, że akcja ta była sukce sem, niech pomyśli, że usunięto nawet oficjalny tra iler tego filmu. Tutaj już każdy musi przyznać, że materiał ten wręcz w sposób obsceniczny naruszał własność intelektualną. A jeśli komuś tego mało, to wyśle się kilka listów z żądaniem zapłaty do osób, które postanowiły pobrać ten film na dysk. Niech rozbuchane pospólstwo czuje na karku oddech wszechwidzących strażników. A ci, którzy nie piracą niech śpią spokojnie. To przykładni i prawi obywatele. Wzory do naśladowa nia. Cisi bohaterowie naszych czasów. Ikony spra wiedliwości. I nieprawdą jest to, że nie piracą i nie chodzą do kina, bo nie ma nic sensownego do obej rzenia… Oni po prostu są miłośnikami filmów na DVD – a przecież wiadomo, że te wychodzą pół roku po premierze w kinie.
TOMASZ JAKUT
13
POLSKIE GŁOSY Z
filmami w Polsce by wa różnie. Zdarzają się albo perełki, które zdobywają prestiżowe nagrody, albo wręcz gnioty, których nie da się oglądać. Te gnioty to zazwyczaj ko medie, a tych samych aktorów widzi my właściwie w każdym filmie. Bajek albo czegoś dla dzieci natomiast… nie produkuje się wcale. W polskich ki nach lądują amerykańskie produkcje. Jednak jest coś, co powoduje, że te amerykańskie bajki stają się polskie – dubbing! W Polsce nadal dominuje lek tor – niestety. Bo filmy z lektorami nie należą do takich, które się przy jemnie ogląda. A jak nie lektor, to napisy. Przy nich z kolei nie jesteśmy w stanie w pełni skupić się na tym, co widzimy. W innych krajach dubbing jest wręcz obowiązkowy i ludzie nie wyobrażają sobie tego, że można oglądać film czy serial z lektorem lub, co gorsza – z napisami. Dla przykła du, we Włoszech, jedna osoba dub bingująca jest przypisana tylko i wyłącznie do jednego aktora. Jak jest w Polsce? Każdy wie, bo ogląda filmy i seriale na co dzień. W telewi
zji mamy lektora – bo jest tańszy. W kinie – napisy i czasami nie wiadomo czy patrzeć na dół ekranu i czytać, czy śledzić szybką akcję. Koszty, koszty i jeszcze raz koszty – niestety. Na szczęście dubbingowane są bajki i na dodatek jesteśmy w tym całkiem nieźli. Przynajmniej w niektórych przypadkach. Nie wyobrażam sobie, co by było, gdyby ktoś inny miał zastąpić Jarosława Boberka w podkładaniu głosu. Wizualnie dla wszyst kich jest to po prostu Posterunkowy z Ro dziny Zastępczej wpadający do Kwiatkowskich i Kossoniów na kawę. Nie mający szalonych wyników w pracy, a w se rialu nie poznajemy ani jego imienia, ani nazwiska. Ot, Posterunkowy, który co jakiś czas wpada w kłopoty. Jednak gdy weźmie my pod uwagę jego dorobek dubbingowy… ciężko go zliczyć. Uważany jest za czołową postać polskiego dubbingu. I nie ma się cze mu dziwić. To on jest genialnym Kaczorem Donaldem i jeszcze lepszym Królem Julia nem, którego pokochali wszyscy. Jeśli on podkłada głos, wiadomo, że będzie świetnie. A przecież to nie jedyne bajki, w których podkłada głos. Gdy ogląda się jakąś bajkę, czasem trudno go poznać i dowiadujemy się, że głos podkładał Jarosław Boberek dopiero na napisach końcowych albo i wcale. Dopie ro gdzieś w odmętach Internetu okazuje się, że to był jednak jego głos. Owszem, wszystko da się teraz zrobić komputerowo, ale nie da się ukryć, że Jarosław Boberek ma wielki ta lent. I choć aktorsko może nie został odkry ty, to jego głos, bez względu na to jakiej postaci go podkłada, uwielbiają wszyscy. „O, mlecyk! Chyba ostatni w tym se zonie”. Bez względu na to ile mamy lat, ra czej kojarzymy te słowa i postać Sida w Epoce Lodowcowej. Jemu głos podkładał Cezary Pazura i w rozmowie w Radiu Zet, którą cały czas można zobaczyć na YouTube, przytaczahistorię, która miała miejsce pod czas jego występów dla Polonii w USA. Po deszła wtedy do niego pewna kobieta, która powiedziała mu, że jej syn woli polską wer sję Epoki, a nie amerykańską, właśnie ze
względu na głos Sida. O czymś to świadczy. Ale owszem, może się wydawać, że wolimy polski dubbing tylko dlatego, że język polski jest nam bliższy itd. Z drugiej jednak strony to też kwestia dobrania odpowiednich osób do danej postaci. Nie wystarczy pierwsza lepsza osoba wzięta z ulicy, która przeczyta to, co ma na kartce. Aktor musi oddać to, co widzi głosem. I niektórzy są w tym genialni. Kto nie zna Jerzego Stuhra jako Osła w Shreku i jego tekstów, które stały się wręcz kultowe, poniekąd właśnie ze względu na głos? A przecież Jerzy Stuhr to także Mu shu w Mulan. O czymś to świadczy. Był genialny Shrek i stare bajki Disneyowskie, gdzie zo stały pięknie zaśpiewane piosenki, w tym przez Edytę Górniak do filmu Pocahontas, do których niektórzy nadal wracają. Rów nież polskie wersje Króla Lwa czy Toy Story zostały uznane za najlepiej zdubbingowane. Głos Chudego został uznany przez wytwór nię za najlepiej zdubbingowany głos na inne języki. Głos to niestety jedna z najważniej szych rzeczy w filmach. Na razie zadowolić musimy się lektorem i napisami. Ale trzeba przyznać, że zdarzają się perełki w polskim dubbingu. Jarosław Boberek jest tego naj lepszym przykładem. A tytuł Króla Polskiego Dubbingu, który jest mu przypisywany przez niektórych, wydaje się być słuszny. Świadczy o tym chociażby jego dorobek. Jesteśmy przyzwyczajeni do lektora i napisów, jednak z drugiej strony czy jeste śmy w stanie wyobrazić sobie Jacka Sparro wa z polskim głosem? Mógłby stracić urok. Na razie trzeba docenić to, co mamy. Ale też docenić perełki, jakie się zdarzają. Niektórego polskiego dubbingu nie da się słuchać, to prawda. Ludzi są źle dobrani, wszystko nie pasuje i jest nie tak jak powin no. Ale może przestańmy narzekać i doceń my to, co mamy, bo przecież za to, jaki będzie efekt końcowy nie odpowiada aktor podkładający głos, tylko cały sztab ludzi. KLAUDIA CHWASTEK
15
Magia w formacie MP3
C
zy kiedykolwiek miałeś w swo im życiu moment, gdy idąc ulicą słuchałeś muzyki płynącej z twojego odtwarzacza MP3, smartphone'a albo innego ipoda i stwierdziłeś: „Kurde, ta piosenka mogłaby być soundtrackiem do mojego życia!”, albo może wyobrażałeś sobie siebie jako badassa, wsłuchując się w melodię i rytm swojej ulu bionej piosenki? Bo ja zdecydowanie tak. Myślę, że każdy kiedyś zrobił coś po dobnego, bo każdy z nas w głębi duszy chciałby być kimś innym niż jest. Ten felie ton nie miał być jednak jakimś psychologicz nofilozoficznym wywodem. Więc o czym ma być tak naprawdę ten felieton? Cóż po jego przeczytaniu pewnie większość z was stwierdzi, że jest to nieudol na próba napisania czegoś choć odrobinę in teligentnego na temat muzyki, ale ja wole myśleć, że piszę o magii. Tak. O magii. W jednym z moich ulubionych fil mów jeden z głównych bohaterów mówi, że uwielbia słuchać muzyki idąc ulicą. Dlacze go? Bo wtedy cały otaczający nas świat, każ dy, nawet najbardziej błahy, ludzki i mało interesujący moment, staje się poezją. I mu zyka rzeczywiście właśnie to robi. Każdy mo ment jesteśmy w stanie przeżyć tysiąc razy mocniej, odebrać tysiąc razy bardziej wyraź nie, kiedy w tle słyszymy muzykę. Znienawi dzą mnie za to wszyscy policjanci i kierowcy świata, ale powiem to tak czy inaczej. Słu chajcie muzyki idąc ulicą, ludzie! Świat staje się wtedy piękniejszy.
Czasem zastanawiam się, jak wielu z nas – zwykłych śmiertelników– zwraca uwagę na to jaka muzyka leci w tle kiedy oglądamy film? Zazwyczaj skupiamy się na akcji, na dialogu, generalnie na tym co dzieje się na ekranie, ale czy kiedykolwiek zasta nawialiśmy się nad tym, w jaki sposób twór cy filmowi są w stanie wywołać w nas wszystkie te emocje, których doświadczamy oglądając film? Pomyśl sobie teraz o swoim ulubio nym filmie, a potem o swojej ulubionej sce nie z tego filmu. Masz ją już w głowie? Jeśli jest to twój ulubiony film i twoja ulubiona scena, to jestem przekonana, że potrafisz odtworzyć ją dosłownie sekunda po sekun dzie. Mam rację? A teraz zastanów się, czy potrafisz usłyszeć muzykę jaka leci w tle podczas tej sceny. Potrafisz? Jeśli tak, moje gratulacje! Przeszedłeś mój test. Jeśli nie, wróć do tego filmu, do tej jednej sceny i pooglądaj ją uważnie jeszcze jeden raz. Tym razem jed nak postaraj się otworzyć nie tylko oczy, ale i uszy. Może stwierdzisz, że wsłuchując się uważnie w muzykę jesteś w stanie przeżyć tę scenę jeszcze bardziej kompleksowo niż do tej pory? Bo przecież tym razem świadomie poddajesz się muzyce, którą słyszysz i po zwalasz jej bawić się twoimi emocjami, a nie jesteś tylko ofiarą tricku producentów fil mowych. Większość z nas, gdy słyszy słowo so undtrack, od razu myśli o piosenkach uży tych w filmie. Cóż, macie absolutną rację. To właśnie znaczy termin soundtrack. A czy ktokolwiek z was spotkał się kiedyś z termi nem score? Nie, nie chodzi mi bynajmniej o zdobycie punktu, fani sportu. Dajcie spo kój, rozmawiamy o muzyce. Ktoś? Ktokol wiek? Nie? No dobra.
17
Terminem score lub scores określamy muzykę napisaną przez kompozytora spe cjalnie do danego filmu. Są to te wszystkie dźwięki, rytmy, melodie, które słyszymy podczas danych scen. Na przykład, czy mo żesz wyobrazić sobie scenę płynącego rekina w Szczękach nie słysząc w tle tego charakte rystycznego „parampampam, parampam pam”? Oczywiście, że nie! Bo skąd miałbyś niby wiedzieć trzydzieści sekund wcześniej, że ten sunący w twoją stronę rekin ludojad zaraz dziabnie głównego bohatera? Albo jak widzisz jedną z tych durnych bohaterek hor rorów, która podchodzi do zamkniętych drzwi i w tle masz tą przerażającą muzykę, która daje ci do zrozumienia, że tak istotnie ta kobieta naprawdę będzie na tyle głupia, żeby otworzyć te drzwi, za którymi znajduje się seryjny morderca z piłą mechaniczną w ręce, przed którym uciekała przez ¾ fil mu. Widzicie? Muzyka filmowa jest niezbęd na i niezastąpiona! A tak całkiem na poważnie to myślę, że każdy z nas powinien skupić się na muzy ce filmowej bardziej niż robił to dotychczas. No chyba, że ktoś jest takim muzykoświrem jak ja i pamięta scores z połowy filmów, któ
re w życiu widział. W tym przypadku myślę, że możesz pozostać na tym poziomie zainte resowania, na którym jesteś, bo jeden wyżej to już niezdrowa obsesja. To, co chciałam podkreślić w tym ar tykule, całe sedno, do którego zmierzałam w tej bezsensownej paplaninie, to fakt, że żadna akcja, żaden rzewny moment, żadna romantyczna historia nie byłaby w pełni kompletna bez muzyki filmowej, bo muzyka w filmie to element, bez którego nawet naj większy kinowy hit byłby tylko zlepkiem ob razów i słów. Dlatego uważam, że piszę o magii. Bo jak inaczej nazwać fakt, że kilka zapisanych przez kompozytora nut, jest w stanie ożywić nawet najbardziej nudny moment? Zamknij oczy, włącz muzykę filmową i włóż strój Iron Mana, wznieś się na miotle z Harrym Potterem, zatańcz z Panem Dar cym, biegnij z Forestem Gumpem. Odkryj tajemnice lasu, rozpocznij Igrzyska Śmierci, obroń Pearl Harbor i zrób wszystko, wszyst ko o czym kiedykolwiek marzyłeś. Tak. Możesz.
ELŻBIETA MITKO
Miłość w czasach pop(corn)kultury A
tmosfera panująca we współczesnym kinie przypomina nieco dom publiczny. Zewsząd dobiegają odgłosy nie najwyższych lotów dyskusji czy wybuchy spazmatycznego śmiechu. Do listy grzechów należy dopisać zabawy telefonem, rzucanie jedzeniem, przeciskanie się przez tłum w samym środku seansu i donośne ko mentowanie filmu. Za chwilę kolejny harmider, groźniejszy. Bo to, co najgorsze, nadchodzi dopiero wraz z irytującym procesem roz padu ziarenek prażonej kukurydzy. Każdy doskonale wie, że po pcorn to wyjątkowo smaczna przekąska (sam jestem fanem!), jednak masowe obżarstwo w samym środku filmowego rytuału już niekoniecznie. Gdyby mnie zapytano, na co bym wy dał znalezione sto złotych, gdybym je mógł wydać na kulturę, bez wahania oddałbym te pieniądze Pani w okienku kasy kinowej. I nieważne czy czeka mnie wieczór z Alle nem, Andersonami, Dolanem, braćmi Coen, Nolanem, Tarantino, nową produkcją Pixa ra, czy też wysokobudżetowymi blockbuste rami o kolejnych perypetiach Autobotów i gadających szopów. Wychodzi więc na to, że w przypadku pobytu na bezludnej wyspie
byłbym zmuszony zabrać ze sobą projektor, stos filmów i Panią z okienka. Rzecz jasna samą, bez gadżetów w postaci maszynki do masowej produkcji popcornu. Nawiasem mówiąc: komu do głowy przyszło, że ten przesolony przysmak wraz z ceremonialnym kubkiem CocaColi idealny będzie dla bywalców sal kinowych? Chrupa nie, chlipanie, mlaskanie i siorbanie to prze cież dźwięki, które mogą doprowadzić człowieka do konwulsji! Podczas seansu sta
19
ram się jednak trzymać nerwy na wodzy, a podobne uwagi zostawiać dla siebie. Wszak w gronie niekontrolowanych roz pustników stanowię zwykle zdecydowaną mniejszość. Zagłębiam się zatem w swoim fotelu skupiając się na ekranie i mając na dzieję, że moi prześladowcy zakupili zaled wie mały kubełek popcornu, który po 15 minutach masowej konsumpcji zakończy swój żywot. O ironio, hałaśliwy precedens ciągnie się oczywiście przez cały seans, co w przypadku mojej miłości do filmowego świata jest niczym bolesny cios. A teraz zastanówmy się: co można począć w obliczu tak straszliwych realiów? Zwrócić się z ogromną prośbą do najwięk szych sieci kin w kraju o zaprzestanie sprze daży jakże dochodowych posiłków? A może
20
czas uciec się do bardziej radykalnych form perswazji i dokonać sabotażu, podpalając wszystkie sklepiki z owymi quasiprzeką skami? Co tu dużo mówić – czuję się wręcz zobligowany do podobnego działania, lecz trudno oczekiwać, aby kultowy popcorn faktycznie został wyparty ze współczesnych multipleksów (podobno 38% widzów za opatruje się w przekąski podczas każdora zowej wizyty w kinie). Najlepszym wyjściem z sytuacji pozostaje więc pójście na kom promis. Czas wywiesić białą flagę, podzię kować za cofnięcie rozwoju naszej cywilizacji o tysiące lat, a pospólstwo, chamstwo i całe to bydło zostawić za sobą. Kierunek: kina studyjne!
MATEUSZ DEMSKI
INWENTARYZACJA
MI6 P
o rewelacjach Snowdena niemal cały świat z zainteresowaniem zaczął przy glądać się służbom specjalnym w wielu kra jach, zwłaszcza w tzw. „5 oczach” (USA, Wielkiej Brytanii, Australii, Kanadzie i No wej Zelandii). CIA, NSA, MI6, MI5, DIO i inne tego typu organizacje znalazły się na celownikach dziennikarzy, speców od bez pieczeństwa, haktywistów czy wreszcie miło śników teorii spiskowych. Wszystkich tych ludzi połączyło wspólne dążenie – odkrycie najprawdziwszej prawdy i zdarcie maski ob łudy z organizacji, które powołane zostały, by chronić nas przed bliżej niesprecyzowa nymi zagrożeniami. Jedno z najciekawszych pytań brzmiało: jakiego sprzętu używa MI6 do in wigilacji swoich obywateli (czyt. wykonywa nia działań operacyjnych)? Zaczęła się gorąca debata nad tym tematem. Prawnicy wskazywali na to, że jest to informacja pu bliczna i polecali pisać specjalne zapytania
do rządu. Bardziej zaprawieni w bojach pró bowali przekupywać agentów wywiadu lub wręcz przeniknąć w struktury organizacji, by poznać prawdę. Jeszcze inni stwierdzili, że jedynym sposobem są ataki na infrastruktu rę teleinformatyczną MI6, zablokowanie ich ruchu sieciowego i żądanie udostępnienia takich informacji. A ja patrzyłem z pobłażaniem na ich działania i chciało śmiać mi się z ich głupoty i braku orientacji w tak oczywistych spra wach. Zrozumiałbym, gdyby tej chorej go rączce poddali się sami fani wszelkich teorii spiskowych – wszak oni od zawsze byli pa ranoikami i chlubili się tym. Ale prawnicy? Ale doświadczeni w tego typu rzeczach pry watni detektywi? Nie, to było naprawdę trudne do uwierzenia… Zwłaszcza, że odpo wiedź leżała praktycznie na widoku. Każdy ślepiec by ją zobaczył. Krzyczała wielkimi li terami, skąpana była w blasku fleszy. A równocześnie – jakby niewidoczna, jakby nieistniejąca… Czyżby rewelacje Snowdena
21
wpędziły wszystkich w tak głęboką paranoję, że nie dostrzegali tego, co najprostsze? Tego, co najbardziej oczywiste? Naprawdę, czułem się wówczas niczym Herkules Poirot, który właśnie rozwiązał morderczą zagadkę Orient Expressu. Jeden z moich znajomych również był niezwykle zafascynowany całą sprawą. Czy tał każde doniesienia prasowe, przebywał w najbardziej podejrzanych zakątkach Inter netu, spijał słowa z ust prezenterów telewi zyjnych – wszystko tylko po to, by wreszcie dowiedzieć się czego używa słynne MI6 do swoich operacji. Przez miesiąc bawiłem się patrzeniem na jego cierpienie, aż w końcu jednak zrobiło mi się tego człowieka po pro stu żal. Powiedziałem mu, że znam odpo wiedź na to pytanie. Po raz pierwszy w życiu spojrzał na mnie z niekłamanym szacun kiem i wyraził wręcz niezdrową fascynację moją osobą. Czekał na moje słowa z utęsk nieniem. Więc powiedziałem mu. Powie działem mu jakiego sprzętu używa MI6! Ale nie uwierzył mi… Nazwał mnie oszołomem i szarlatanem, trzasnął w pysk i wybiegł wzburzony z mego mieszkania na przedmie ściu. Zerwał ze mną kontakt i każdemu po wtarza, że jestem niespełna rozumu.
22
A przecież wiem, że powiedziałem mu prawdę. Wiem to, bo fakty są zbyt oczywiste, żeby ktokolwiek mógł się z nimi kłócić. Na odpowiedź „jakiego sprzętu używa MI6” od powiedź może być tylko jedna: laptopów marki Sony VAIO! Skąd to wiem? No jak to skąd… Z filmu! Tak, proszę państwa, z fil mu! I jestem pewien, że państwo również to wiedzą – i to z tego samego filmu! Wszak scena uwieńczona w Skyfall a tocząca się w kwaterze głównej MI6 nie pozostawia żadnych złudzeń. Na pokrywie laptopa logo producenta, jak i marka są widoczne aż na zbyt. Wręcz kłują w oczy. I tej oczywistej odpowiedzi nikt nie zauważył! Dawna mądrość ludowa mówi, że srebrny ekran nigdy nie kłamie! To, że MI6 używa laptopów Sony VAIO jest tak samo pewne i prawdziwe, jak to, że Ewa Farna uwielbia lody firmy z serduchem w logo, a Alex, słynny pieskomisarz, biega tak sprawnie tylko dzięki spożywaniu specjalnie wybranej karmy (warto zwrócić uwagę na subtelne pokazanie puszki tej karmy, aby śmy się nie pomylili przy jej zakupie w skle pie!). To są, proszę państwa, fakty niepodważalne. To fakty autentyczne! I naj szczersza z prawd.
TOMASZ JAKUT
PARADOKS REŻYSERA G
dy chce się coś udowodnić, najlepiej tego dokonać na prostych przykła dach, które będą zrozumiałe dla każdego. Z tego też powodu najprościej sięgnąć do skomplikowanej matematyki ezoterycznej nwymiarowych przestrzeni lub do dokład nej charakterystyki stanu elektronu w fizyce kwantowej. Zrobię to zatem teraz. Wyobraźmy sobie kwadrat. Nie da się ukryć, że jest całkowicie, ale to całkowicie płaski – wszak ma tylko 2 wymiary. Teraz wyobraźmy sobie sześcian: niby to samo, ale już w 3 wymiarach. Idźmy dalej: hipersze ścian – 4 wymiary, każda ściana to jeden sześcian. Popchnijmy to jeszcze ciut do przodu: hiperhipersześcian – 5 wymiarów, każda ściana to hipersześcian! Niezrozumiałe? Zatem wyobraźmy sobie coś innego. Coś lżejszego, z malar stwa! Każdy z nas choć raz w życiu widział obraz, na którym mężczyzna patrzy na ob raz, na którym mężczyzna patrzy na obraz, na którym mężczyzna patrzy na obraz, na którym… No, wiadomo o co chodzi. Obraz
w obrazie, obraz o obrazie w obrazie – nie skończona głębia! Wciąż niezrozumiałe? To może infor matyka i funkcje rekurencyjne? Nie? Kuli naria i cebula? Dalej nie? Matrioszka? Jak to… naprawdę nic? To może, to może… In cepcja? Sen w śnie? No nie wierzę… Wy nic nie rozumiecie! Jestem reżyserem. I scenarzystą. I scenografem. Robię też czasami za cha rakteryzatora. Operatora świateł. Niekiedy nawet cykam pewne ujęcia kamerą. Ah – i oczywiście gram główną rolę. A jak zapo mnę kwestii, to sufler mi podpowiada. Oczywiście suflerem również jestem ja. Za czynacie rozumieć? To nie jest tak, że jestem jakimś wiel kim fanatykiem literatury i dziwnych badań kulturowych szukających powiązań tam, gdzie ich nawet być nie powinno. Nie, wcale nie wierzę w jakiś wielki, wydumany kon cept theatrum mundi czy inną zręczną me taforę. Za samą taką sugestię powinienem się obrazić. Ja jestem reżyserem!
Chociaż tak nie do końca… Tak na prawdę reżyseria jest dla mnie jakby zaję ciem pobocznym – od którego jednak nie umiem się żadną miarą uwolnić! Gdy nie ustawiam statystów rzeczywistości według mej woli, staram się sumiennie spełniać swoje obowiązki. Kim jestem (oprócz bycia reżyserem)? Jestem światologiem. Zapyta cie: „a cóż to za dziwactwo?”. Odpowiadam: światolog to naukowiec zajmujący się obser wacją świata i zapisujący swoje spostrzeże nia… NIE! Nie jestem fantastą, pisarzem, poetą, maniakiem, reporterem, dziennika rzem, blogerem, fotografem, łowcą sensacji, kuglarzem słowem, przywódcą sekty ani wrogim przybyszem z kosmosu, którego przysłano, by zebrał jak najwięcej danych o ludzkości (chociaż, prawdę mówiąc, to dość pociągająca perspektywa…) – jestem NAUKOWCEM. My, światologowie, jeste śmy świadomi swej doniosłej roli w rozwoju ludzkości! I właśnie dlatego, że jestem światolo giem, dostrzegam fakt, że jestem reżyserem. Ale paradoksalnym reżyserem! W końcu zmuszony jestem kręcić wiele filmów rów nocześnie i jeszcze dbać o to, żeby wszystkie pasowały do siebie fabularnie i chronolo gicznie. Nawet nie zdajecie sobie sprawy ja kie to wszystko trudne. Każdy Sen kręcony w innym studiu, Praca nagrywana równocze śnie z Rodziną, a Czas Wolny czasami musi poczekać, aż skończę z ujęciami do Obiadu.
I – o zgrozo! – ostatnio też zacząłem pracę nad filmem Reżyser. Tak, jestem tak zadu fanym w sobie adeptem sztuki filmowej, że kręcę dokument o sobie jako reżyserze. Gram tam główną rolę… No i oczywiście – reżyseruję! Najgorzej jednak układa mi się współpraca z innymi reżyserami. Często się kłócimy o to, jak mają wyglądać poszczegól ne sceny. Niestety, zdarza się, że muszę ulec żądaniom innych – wówczas całą prawdę (i tylko prawdę!) ukazuję w filmach z serii Wspomnienia. To są prawdziwe arcydzieła. Wyciskają z ludzi emocje jak sprzątaczka mokrą szmatę! I tak cały czas: piszę scenariusz, re żyseruję i gram. Jeden film zakończony i od razu gnam do następnego. Zero odpoczynku. Non stop ciężka praca – prawie brak mi czasu by być światologiem! I kiedy w końcu kładę się do łóżka, zdaję sobie sprawę jak kiepskim jestem reżyserem. Wówczas ogar nia mnie nieopisane przerażenie. Jak to czego się boję? Tego, że mój film nie spodoba się reżyserowi… czyli mnie. I trzeba będzie nakręcić kolejne Wspomnie nia, a później Wspomnienia O Wspomnie niach. Żeby w końcu film się spodobał reżyserowi… czyli mnie… A może już nie mnie?
TOMASZ JAKUT
ŚLADAMI VINCI
26
K
raków jest miastem, które po szczycić się może wieloma pięknymi zabyt kami. Nie da się pominąć jego długiej historii, która swymi początkami sięga śre dniowiecza. Ten, kto był chociaż raz w Kra kowie, potrafi docenić jego piękno. Jednak filmowcy chyba nie potrafią docenić Miasta Królów Polskich, bo rzadko kiedy jest kręco ny w tym mieście jakiś film, w którym mo glibyśmy poznać miejsca warte zobaczenia. Takich filmów jest niewiele. W rankingu po pularności wśród filmowców na pewno wy grywa Warszawa. I cóż na to poradzić. W końcu to stolica, więc nie ma się czemu dziwić, że to tam powstaje większość seriali i filmów. A do Krakowa wolą bardziej przy jeżdżać ekipy z Bollywood niż rodzimi fil mowcy. Uwielbiam komedie Juliusza Ma chulskiego. Czy to te stare, jak Seksmisja czy Kiler, czy te nowsze, jak Kołysanka czy Am baSSada. Jednak jest taki film Machulskie go, które swoje miejsce miał w Krakowie. I to była komedia, która w tle miała najważ niejsze dobro narodowe Polaków, a miano wicie Vinci. Film miał swoją premierę w 2004 ro ku, a w rolach głównych możemy zobaczyć Roberta Więckiewicza, Borysa Szyca i mło dziutką Kamilę Baar, która debiutowała na dużym ekranie i jednocześnie za ten film otrzymała Złotą Kaczkę. Akcja filmu kręci się wokół jedynego obrazu Leonarda da Vin ci w Polsce czyli Damy z gronostajem, bądź łasiczką, jak kto woli. Film kręcono m.in. w centrum Krakowa, Nowej Hucie, Kalwarii Zebrzydowskiej czy w krzeszowickich ka mieniołomach i te miejsca bez dwóch zdań da się rozpoznać. Cała akcja filmu toczy się jednak w ścisłym centrum Krakowa, a dokładniej przy Muzeum Czartoryskich na rogu ulic świętego Jana i Pijarskiej. Choć dzisiaj mu zeum w dalszym ciągu jest ono w remoncie, a dzieło Leonarda możemy oglądać na Zam ku Królewskim na Wawelu, zupełnie od osobnione w jednej z sal. Plan bohaterów filmu jest prosty – przechwycić Damę, gdy będzie wracać do swojego pierwotnego mu
zeum. A jak to zrobić? Wysadzić w powietrze odrobinę ulicy pod kościołem Pijarów. Re żyser nie omijał ścisłego centrum Krakowa. Widok Bramy Floriańskiej o świcie, cały czas istniejący antykwariat na Mikołajskiej, Hotel Francuski… Zmienił się tylko Mały Rynek. W filmie Cuma i Szerszeń parkują samo chodem na niegdysiejszym parkingu na Małym Rynku. Dzisiaj to wybetonowany plac z fontanną, gdzie mają miejsce różne mniejsze festiwale. Mieszkanie Cumy znajdowało się na Smoczej, tuż przy Wawelu, która krzyżuje się z ulicą Bernardyńską. Nie potrafię nato miast zlokalizować gdzie znajdowało się mieszkanie Szerszenia z pięknym widokiem na Kościół Mariacki, Rynek Główny i Wzgó rze Wawelskie widziane w oddali. Prawdo podobnie znajdowało się w części pomiędzy ulicą Mikołajską a Krzyża. Mniej więcej po widoku z mieszkania można określić jego lokalizację. W filmie mamy okazję zobaczyć także odrobinę krakowskiego Kazimierza, a mia nowicie komisariat na Szerokiej. To tam Cuma musiał się stawiać co dwa dni. Są też Błonia i Bulwary Wiślane, gdzie Hagen, w tej roli Jan Machulski, grywał w szachy. Machulski choć zrobił komedię kry minalną, sięgnął po dobrych aktorów, na dodatek chciał uprowadzić największe dobro narodowe naszego kraju, ale pokazał także Kraków i to w nie stereotypowy sposób.
KLAUDIA CHWASTEK
27
GÓRY
trudna miłość
W
stajesz o świcie. Jesz pożyw ne śniadanie, choć o 4.30 apetyt nie zawsze dopisuje. Ubierasz grube skarpetki i masyw ne buty, mimo że wiesz, że będzie ci w nich gorąco. Do dużego plecaka pakujesz polar, kurtkę, rękawiczki dla rowerzystów, bieliznę, skarpetki i spodnie na zmianę, a do tego ze staw konserw, owoców i wody. Zabierasz ze sobą małą apteczkę, coś do pisania, mapę i chustkę na głowę. Wiesz, że za kilka godzin będzie Ci na zmianę gorąco i zimno, a plecak będzie Ci ciążył. Ale za rok znów wrócisz w Tatry i wyruszysz na szlaki. W tym roku w Zakopanem byłam po raz szósty. Miłość do gór zaszczepił we mnie tata, choć trzeba przyznać, że nie jest to mi łość łatwa. Wiele wymaga, ale równie wiele (jeśli nie więcej) daje w zamian. Tegoroczny wyjazd w Tatry był szczególny – jak dotąd nasze wypady trwały na ogół do trzech dni, a w tym roku spędziliśmy w Zakopanem ty dzień, z czego cztery dni na szlakach. Dzięki temu mogłam nie tylko wrócić na już znane ścieżki, ale zobaczyć nowe. I wiele się przy tym nauczyć. Byliśmy na bardziej „standardowych” szczytach, jak Kasprowy Wierch czy Kopa Kondracka, ale także na Kościelcu czy Szpi glasowym Wierchu. Spacerowaliśmy prze piękną Doliną Pięciu Stawów Polskich, a ostatniego dnia podziwialiśmy szczyty na granicy ze Słowacją: Jarząbczy Wierch i Wo łowiec. W dniach odpoczynku odwiedziłam Stary Cmentarz na Pęksowym Brzyzku, oglą dając nagrobki z końca XIX wieku i duma łam nad życiem ludzi, którzy z górami związani byli całe życie. Myślałam o Helenie Rojównie, popularyzatorce góralskiej kultu ry i wybitnej osobowości, o której książkę przeczytałam podczas powrotu do Krakowa, a której grób przypadkiem odwiedziłam tego dnia.Wyobrażałam sobie, jak mieszkający na
32
przełomie wieków ludzie przemierzają szlaki bez specjalistycznego sprzętu, za to z pokorą i ciekawością. Myślałam o ratowni kach górskich, którzy stracili własne życie, ratując inne. I myślałam, może banalnie, ale praw dziwie: my przemijamy, a góry nadal są i będą. Góry mają w sobie coś magicznego. Coś, co trudno uchwycić. Chyba dlatego taką satysfakcję sprawia wejście na sam szczyt. Gdy idę po szlaku, czuję duży spokój. Czer pię radość z obcowania z naturą. Cieszę się, że tradycja witania się na szlakach słowami „dzień dobry” lub „cześć” jest wciąż żywa i kultywowana. Na bardziej stromych podej ściach czasem pojawia się zwątpienie. Myślę, że może nie dam rady, ale szybko uświada miam sobie, że można znacznie więcej niż się człowiekowi wydaje, a największą prze szkodą w przezwyciężaniu słabości są nasze przekonania. Idę dalej, choć bywa ciężko. Nikt przecież za mnie na górę nie wejdzie. Przeklinam na czym świat stoi, gdy drżą mięśnie i czuję ból przy każdym kroku. Zabawne jest jak nieważne stają się wszelkie te bóle i niedogodności, gdy już stanie się na szczycie i obejrzy góry w całej okazałości. Nagle myślę sobie, że w sumie nie było aż tak ciężko, nie trwało to tak dłu go, jak mi się wydawało i właściwie nie je stem aż tak zmęczona. Wymagania, jakie narzuca takie wędrowanie czasem powodują u mnie krótkowzroczność. Ledwo zipię i mówię sobie, że następnego dnia nigdzie nie pójdę, bo chyba umrę. A potem idę. Ob serwuję zwierzęta i myślę, że warto było ze rwać się z rana z wygodnego łóżka choćby po to, żeby zobaczyć wygrzewającego się na głazie świstaka czy stojącą na półce skalnej kozicę (jak one to robią?!). Zobaczyć grę świateł na tatrzańskich stokach. Odpocząć w schronisku, zajadając bułkę z pasztetem. Ochłodzić się wodą z górskiego potoku.
Wyjść poza strefę komfortu fizycznego i psy chicznego. Góry, poza tym, że są piękne, uczą. Od zawsze lubiłam się dowiadywać nowych rzeczy czy czytać. Są jednak sprawy, których nie nauczymy się, nie doświadczając ich sa modzielnie. Dla mnie tego typu rzeczą jest nauka pokory: wobec gór i przyrody, które będą trwały długo po naszym odejściu. My ślę też o opanowaniu. W trudniejszych mo mentach to właśnie spokój i pokora pozwoliły mi bezpiecznie wejść na szczyt i z niego zejść, a jednocześnie cieszyć się ca łym doświadczeniem. Gdy wchodziłam w tym roku na Kościelec, na który prowadzi trudny, stromy szlak bez łańcuchów i uchwytów, musiałam uruchomić wszystkie zbierane przez lata umiejętności wspinania się i opanowywania stresu. Przez lata też na uczyłam się, że to nie zdobywanie szczytów
jest najważniejsze (choć niewątpliwie bar dzo satysfakcjonujące), a obcowanie z miej scem tworzonym przez naturę przez tysiące lat. Tutaj wracam do punktu wyjścia. Pod wieloma względami tegoroczny wyjazd był inny i trudniejszy od poprzednich. Nogi często odmawiały posłuszeństwa, a umysł mówił, że ma dość. Wybrane przez nas trasy nie były może bardzo ekstremalne, ale z pewnością wymagające. Z drugiej strony, był to chyba jednocześnie czas piękniejszy, obfity w nowe doświadczenia, widoki i po mysły na przyszłe wyjazdy. Czas magiczny. Wiem, że za rok wrócę w góry kłaść się spać o 21:00, jeść śniadania o świcie, ro bić zdjęcia, wspinać się, męczyć i odpoczy wać. Wiem, że Tatry dadzą mi w kość – ale nadal będę je kochała.
33
TEKST I ZDJECIA: Bernadetta Pasternak, autorka bloga Żyj Pełniej BLOG: zyjpelniej.blogspot.com Z wykształcenia już niedługo psycholog, z zamiłowania – myślicielka. Uwielbiam koty, dobre jedzenie i muzykę. Mój blog to zapis moich przemyśleń i doświadczeń dotyczących różnych dziedzin. Staram się, by odzwierciedlał to, co dla mnie ważne – ideę ogólnie pojętego świadomego życia.
34
WIELKIE ŻARCIE T
ym razem Dobry Adres będzie nietypowy, bo nie będzie rzeczywisty. Będzie filmowy. To nietypowe miejsce gdzieś pod miastem. Wiedzie tam tylko jedna droga i nie ma stamtąd powrotu, chyba że nogami do przodu. Brzmi jak horror. A to tylko film o jedzeniu. Niewiele powstało filmów o jedzeniu przed okresem wielkiego zachwytu blogami kulinarnymi. Jedzenie samo w sobie nie było ciekawe do momentu, gdy nie powodowało wyjścia ze smutku, życiowych porażek, czy niedogodności pracy w korporacji lub innej bliżej nieokreślonej tragedii. Historia sukce su, a nawet miłości została skonstruowana wokół jedzenia. Zwykli ludzie gotujący w do mu mogli się wybić i pokazać szerszej pu bliczności przez sztukę kulinarną. Ale to nowsza historia. Jedzenie samo w sobie przewijało się w filmach. W końcu wiele scen zostało skonstruowanych przy stoliku w re stauracji, a wiele głów wpadło w talerz spa
ghetti z omdlenia albo całkowitego niedomagania po przedwczesnej śmierci. Jednak dopóki nie nakręcono Wielkiego żarcia, nikt nie próbował umrzeć z przeje dzenia, przynajmniej w kinie. O czym zatem jest Wielkie żarcie Marca Ferriego? Jest o umieraniu w najbar dziej niedogodny sposób. Z przejedzenia. Od hedonistycznego, dekadenckiego, marudzą cego jedzenia i sporej ilości seksu. Grupo wego seksu. W filmie Ferriego seks i jedzenie są nierozerwalnie związane. Zupełnie jakby były jednakową przyjemnością – bo czasami są. Film Ferriego, gdy pierwszy raz go wyświetlano, był szokujący dla oglądających o wrażliwym spojrzeniu na świat. Był jednym z argumentów za powstaniem ustawy cen zorskiej w Wielkiej Brytanii, która po wstrzymała wyświetlanie wielu artystycznych filmów (samo Wielkie żarcie zostało puszczone bez cenzury dopiero w 1994 roku). Film reprezentował Francję
37
w Cannes w 1973 roku. Dyrekcja Cannes zdecydowała dopuścić do konkursu śmielsze filmy po wcześniejszym łagodnym roku, za który festiwal został mocno skrytykowany. Film nie został dobrze przyjęty, wręcz został wygwizdany przez publiczność. Mały skan dal wywołany przez film był także widoczny w recenzjach krytyków. Oto jedna z nich. Krytyk Jean Cau z „Paris Match” wykrzykuje w swoim artykule "Wielka zabawa i wymio ciny": "Wstyd dla producentów […], wstyd dla aktorów, którzy zgodzili się tarzać w ta kim błocie, które nigdy nie odpadnie z ich skóry. Wstyd dla mojego kraju, Francji, któ ry zgodził się wysłać tę rzecz do Cannes i re prezentować nasze kolory […]”. Na zakończenie festiwalu Philippe Noiret odpo wiedział na krytykę: "Wychodzimy z lustrem do ludzi, a oni nie chcą w nie spojrzeć. Świadczy to o wielkiej głupocie”. Czy zamieszanie jakie zrobiło się wo kół filmu w latach 70. jest w stanie skłonić dzisiejszego widza do obejrzenia go? Ten de kadencki film będący artystyczną prowoka cją reżysera jest ideałem europejskiego kina. Pełen filozoficznych odniesień do sztuki, scen nakręconych w zaplanowany sposób i niedomówień zostawionych interpretacji widza, co sprawia, że film ogląda się tak, jak czyta się dobrą książkę. Fabuła jest prosta – czterech zamożnych mężczyzn spotyka się na uczcie w podmiejskiej willi. Reprezentują pożądane przez wszystkich pozycje społecz ne – pilota linii pasażerskich, sędziego, pro ducenta telewizyjnego i restauratora. Pilot Marcello (Marcello Mastroianni), sędzia Philippe (Philippe Noiret), producent tele wizyjny Michel (Michel Piccoli) oraz restau rator i kucharz Ugo (Ugo Tognazzi) postanawiają popełnić samobójstwo z prze jedzenia. Wybrali jeden z najlepszych sposo bów na odejście z tego świata, zważając na dania, które jedzą.
38
Nigdzie nie są wyjawione powody odejścia bohaterów ze świata pełnego przygotowane go przez nich świetnego jedzenia. Film ma dekadencki wyraz i prawdopodobnie jest odpowiedzią na zmieniającą się rzeczywi stość – konsumpcjonizm, korupcję w tele wizji, sądach, samopoczucie Europejczyków po 30 latach powojennej stabilizacji. Powody odejścia tak znamienitych postaci wcale nie muszą być ważkie. Sposób odejścia jaki wy bierają może wskazywać na chęć zakończe nia życia tak, jak je przeżyli. Zapewne dojście do swoich aktualnych pozycji zajęło im wiele wysiłku, teraz pragną godnie odejść z tego świata robiąc to, co lubią najbardziej: Jeść i uprawiać seks. To dopiero jest zaba wa! Każdy z bohaterów jest inny. Mają inne potrzeby i inne powody odejścia, któ rych można się tylko domyślać. Wszyscy przygotowują swoje dania, dzielą się z inny mi i pomagają sobie w trudnościach związa nych z odejściem. W Wielkim żarciu jedzenie jest na pierwszym miejscu. Można powiedzieć, że jest jednym z bohaterów, który odgrywa pierwszorzędną rolę – jest narzędziem zbrodni na człowieku. Dania są przygotowane z najlepszych składników, wi no i napitki służą zaspokojeniu jednej żądzy – odejścia z przyjemności jedzenia. Uczest nicy tych dionizyjskich bachanaliów jedzą owoce morza, a nawet organizują zawody w jedzeniu ostryg na czas (ostrygi są na po tencję!) i oglądają erotyzujące zdjęcia; przy gotowują rosół z finansowymi odniesieniami; piją gorącą czekoladę z sa mego rana; medyczne purée dla Michela; pizzę prowansalską; paste, czyli makarony z włoskim sosem; tartę poświęconą jednej z bohaterek; wszelakie mięsa – zaczynając od kurczęcia, a kończąc na wołowinie i 3 ro dzajach pasztetu; torty, ciasta i desery. Istna orgia smaków! Dania występujące w filmie można by długo wymieniać i z pewnością
Paulina Wnuk mogłaby napisać nową Kuch nię filmową na podstawie menu z Wielkiego żarcia. Nie mam wątpliwości, że każdy kęs został zjedzony przez bohaterów. Taka ilość jedzenia musiała spowodować małą trage dię, jaką było zatkanie kanalizacji. Wracając do jedzenia. Film nie podaje przepisów na dania, a tylko wprawne oko może rozpoznać dania, które jedzą bohate rowie. Posiłkowanie się filozofią najpopular niejszego francuskiego filozofa gastronoma Anathelma Brillant–Savarina podczas jedze nia jest znamienite dla tego wykwintnego sposobu umierania, choć nie zawsze udaje się umrzeć z godnością. Kobiety odgrywają bardzo ważną rolę w odchodzeniu bohaterów. Samo jedzenie jednak nie wystarczy. Konieczne jest doda nie większej dozy przyjemności do tej wybu chowej mieszanki pasztetu z kaczki i gigantycznego tortu. Jeden z bohaterów, Marcello, już pierwszej nocy nie może wy trzymać bez towarzystwa kobiet. W tym celu, za zgodą prawie wszystkich ucztowników, sprowadza 3 prostytutki. Czwarte kobiece miejsce zostało zarezerwowane dla nauczy cielki. Nauczycielka – symbol cnoty, prosto ty i dobroci – kobieta anioł – zostaje wplątana w sytuację pełną dewiacji. Została
„kupiona” już w scenie, w której Ugo częstu je ją nereczkami al’a bordeilaise. Po chwili ucztowania i zabawy z bohaterami, dziew czyny do towarzystwa przekonują się o co w tym wszystkim chodzi i mają dosyć. Wie dzione instynktem samozachowawczym słusznie odchodzą. Zostaje tylko Andrea. Szybko ujawnia swoje upodobanie względem wszystkich bachanalistów. Nihilizm bohate rów udziela się także Andrei, jednak nie są znane jej losy po ostatniej scenie filmu. Otwarta kompozycja pozwala się tylko do myślać co mogło się dalej stać w domu, zwa żywszy na fakt, że nowo dowiezione mięso ląduje w ogrodzie. Niektórzy widzowie, co widać szcze gólnie w komentarzach na portalach filmo wych, nie są w stanie dojrzeć artystycznej strony filmu i skupiają się na jego powierz chownej stronie, która może nieco obrzydzać i szokować. Jednak prowokacja artystyczna ma wywoływać skrajne uczucia, otwierać oczy, czasami powodować obrzydzenie, bo tylko w ten sposób da się zwrócić uwagę na palące problemy współczesności – bezgra niczny konsumpcjonizm, zadufanie w sobie, brak poszanowania własnej godności.
DANIEL ANTROPIK
39
40
W
itajcie w karczmie „Kamera Akcja”! Jedynym lokalu na świecie, w któ rym to nie gwiazdy wielkiego kina upijają się w sztok, lecz ich filmowi bohaterowie. Chciałbym powiedzieć, że to elegancki lokal, jeden z tak zwanych „klubów pod krawa tem”, ale... Nie, tak naprawdę to zwykła mordownia, gdzie poza wszelkiego rodzaju trunkami, można jeszcze zjeść proste posiłki z serii „jajecznica, tłuczone ziemniaki, kieł basa”. Oczywiście powodowane to nie jest naszym niedbalstwem, a zróżnicowaniem klienteli, na którą staramy się być maksy malnie otwarci. Nikogo nie wyrzucamy... No może prawie nikogo. Chciałbym coś wam jeszcze powiedzieć, ale zdaje się, że ktoś wła śnie wkroczył w nasze skromne progi. A i owszem! Wchodzą powoli, dostoj nie, lecz mimo niekoniecznie wymuszonych manier, wyglądają dość groteskowo. Dwóch ludzi, wyraźnie za sobą nie przepadających, jeden krasnolud i jeden elf. Jest też czterech zabawnych malutkich mężczyzn. Zaraz, za raz... Jak oni się nazywali? Ah Kenderzy! Nie.. Hobbici, tak to hobbici! Przewodniczy im szacowny mężczyzna z długą brodą, w szpiczastej czapce. Widać, że dźwiga dłu gie lata na swych barkach, bowiem wspiera się na lasce. Siedmiu z nich od razu kieruje się do schowanej w rogu sali ławy. Jedynie przedstawiciele rasy ludzi podeszli do mojej lady. Już po chwili wracali z rękami pełnymi kremowego piwa! Nie mogę narzekać, nie poskąpili grosza, wręcz przeciwnie. Ale wracając do naszej rozmowy. Je żeli przyglądnąć się naszej sali, to są to w istocie ławy z drewna, bez żadnych wy kwintnych obić czy ornamentów. Bo i po co? To miejsce ma służyć zupełnie innym celom. Oni tu przychodzą nie po to, by podziwiać kunszt i staranność jaką włożono w wystrój, lecz dla wyciszenia, zapomnienia – upicia! No i właśnie. Ten mężczyzna wyraźnie jest już w odpowiednim stanie. I choć zapewne doba... No dobrze, dwie doby... Ale po tym czasie z pewnością ów cowboy wyglądałby naprawdę groźnie, jednak teraz jest to zwy czajny pijaczyna. Dziwicie się i zastanawiacie jak można doprowadzić się do takiego sta nu? Ale zrozumcie – kobieta. Bowiem Shel
leenStrawn zakochał się na zabój w młodej dziewczynie – Kasi Ballou. A ona wybrała innego. I to właśnie jest dowód na zróżnico wanie stałych bywalców. Bowiem ten Lonely Walker na pytanie „Co podać?” odpowiada zawsze „Daj od razu dwie butelki”. Nieważne jest dla niego co to będzie wódka, rum, pi wo, bimber, whiskey. Liczy się by nie wy trzeźwiał. Trzeba tylko przyznać, że równie pijanego alkoholika nie znajdziemy ani w Rosji, ani w Polsce. Bowiem Lee Marvin za tę rolę otrzymał Oscara. Tym razem dam mu coś specjalnego – Whiskey z lodem. Jest go rąco. Szalenie gorąco. Lód na pewno mu nie zaszkodzi. Nie dane jest mi długo obserwować oddalającego się staruszka, bowiem z tyłu słyszę ciche chrząknięcie. Obracam się w stronę dźwięku, gdzie czeka już kolejny klient. Wysoki, dobrze uczesany, w idealnie skrojonym smokingu. Jedna ręka schowana jest w kieszeni. Drugą, opartą o stół zdobi, z pewnością bardzo drogi, zegarek. Tego pa na dawno tu nie było. Ponoć ostatnimi czasy miał problemy z mieszkaniem... Źle zrobiona instalacja gazowa zaowocowała wybuchem i totalną destrukcją. Chwytam butelkę mar tini, czystą szklankę i mieszadełko, gdy... Znów chrząknięcie... No tak... Wstrząsnąć nie mieszać. Kładzie na stole banknot o spo rym nominale. Sięgam po resztę, lecz gdy obracam się z ręką pełną gotówki, on już jest zajęty. Jakaś wysoka, ciemno włosa dama, w eleganckim ubraniu została przez niego zagadana. Nie będę im przeszkadzać. Cóż, widać, że facet ma gust. To prawdziwa Pretty Woman. A co to? Właśnie do baru wkroczyło dwóch mężczyzn. Mężczyzn... Stary facet i... dzieciak! Podchodzą do mnie i dopiero wte dy rozpoznaję tę dwójkę. To Arthur Rim baud i Paul Verlaine. Niestety... Nie pałam do tej dwójki wybitną sympatią. Krążą plot ki, że Verlaine zostawił dla swojego przyja ciela żonę i dziecko. Absynt i herbatę. Dobrze, przynajmniej nie będę musiał wda wać się w dyskusje na temat pełnoletności Rimbauda. To jest dość ciekawe. Bowiem absynt był ulubionym trunkiem wśród po etów dziewiętnastowiecznych. Często nad używany, bowiem miał on również
41
właściwości narkotyczne. Spytacie jak to możliwe, że podaję takowe drinki w moim barze? Bo jedyni policjanci którzy tu przy chodzą to Axel Foley, szeryf John T. Chance i inni filmowi stróże prawa. Ale tak, oni tak że przychodzą jedynie z zamiarem kon sumpcji. Słychać jakiś hałas przy drzwiach. Elegancki, starszy pan, w charakterystycz nym żółtym szaliku, potknął się o wystający panel. Mówiłem ekipie technicznej, by zajęła się tym i poprawiła niesforny element, bo komuś może stać się krzywda. No i jak wi dać – stała się. Mężczyzna szybko poprawia płaszcz i dumnie kroczy w moją stronę. Do piero, gdy siada naprzeciwko mnie, dostrze gam jak trzęsą mu się dłonie. Prosi o wódkę, czystą, z jak najwyższej półki. Widać nadzia ny. Pewnie dyrektor jakiejś firmy. Sięgam po literatkę, bo wyraźnie mężczyźnie potrze ba dużej dawki i stawiam ją przed nim. Gdy odwracam się, by odstawić butelkę słyszę paniczne „Nie! Niech butelka zostanie!”. Waham się, lecz nie w moim interesie jest dbanie o jego stan zdrowia. Ja mam jedynie zadbać o to, by nie zobaczył dna. Zresztą, butelka naprawdę sporo kosztuje, taki zaro
42
bek nie zdarza się codziennie. Zostawiam mężczyznę samego sobie. Wreszcie chwila przerwy... Nie ukry wam, zmachałem się, więc zdecydowanie zasłużyłem na, choćby krótką możliwość odpoczynku. Niestety, nie dane mi jest cie szyć się nią zbyt długo. Do lokalu wkroczył właśnie młody mężczyzna, dość elegancko ubrany, w kapeluszu. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że wygląda zupełnie jak Edward Nożycoręki, czy Jack Sparrow... No trudno... Młodzieniec chce całą butelkę rumu! Oba wiam się, że nim noc zakradnie się przez okna, biedak będzie już leżeć na stole, ewentualnie pod. I tak właśnie wygląda standardowy wieczór w karczmie „Kameraakcja!”. Wielu nietuzinkowych gości, którzy zamawiają przeróżne trunki w ilościach wszelkiej ma ści. Co do muzyki granej w naszym lokalu... O nie... Wybaczcie... Nie poświęcę wam już więcej czasu. Właśnie wkroczył ubrany na czarny Meksykanin z pokrowcem na gitarę... A to zawsze kończy się tak samo... Ciepłe si kiczango, a potem rozpoczyna grę na swoim sprzęcie...
GRZEGORZ STOKŁOSA
KOCHAM SZCZERZE R
osnąca w ostatnich latach po pularność letnich kin plenerowych cieszy. Jest to bowiem realizacja propagowanego przez awangardowych twórców hasła „de mokratyzacji sztuki”. „Sztuka na ulice!” – krzyczeli futuryści, ku zgorszeniu mieszczu chów. Z kolei Lenin już na początku XX wie ku, a więc dopiero u progu ekspansji ruchomego obrazu zauważył, że „kino to najważniejsza ze sztuk”. Krzyżując ze sobą te dwa cytaty, można zawołać: „kino na ulice!”. Mniej lub bardziej spontanicznie or ganizowane „seanse pod chmurką” przywo dzą mi na myśl znaną już z historii ideę kin objazdowych. Jeżdżenie z kinematografem od miasta do miasteczka, od miasteczka do wsi było pomysłem nie tylko nowatorskim, zrywającym z tradycyjną zasadą miejsca (sali kinowej), ale i demokratycznym. Jego realizacja spełniała wiele funkcji, między in nymi funkcję edukacyjną. Pokazy filmów trafiały do mniejszych miejscowości, a dla ich mieszkańców była to nierzadko jedyna okazja na zetknięcie się z materią kina. Do
44
tej idei nawiązuje fabuła pięknego filmu Ja na Jakuba Kolskiego Historia kina w Popie lawach. Ale czasy, o których mówimy, dzięki niesłychanie szybkiemu postępowi tech nicznemu, wydają się nam odległe. Dziś niemal każdy posiada w swoim domu tele wizor. A jeśli nie – filmy ogląda w Interne cie. Robi to sam lub w wąskich elitarnych, „swoich” kręgach. I właśnie dlatego idea let nich kin plenerowych tak bardzo kojarzy się z kinem objazdowym. I dlatego też jest bar dzo potrzebna i warta propagowania. Sprzy ja bowiem integracji, staje się działaniem na rzecz socjalizacji i budowania wspólnoty, nie ogranicza się do „sztuki dla sztuki”, nie staje się towarem jak w multipleksach. Wykorzy stuje też przestrzeń miejską jako przestrzeń publiczną, miejsce spotkań ludzi. Przyznaj my: dużo łatwiej nawiązać grupie emocjo nalny i werbalny kontakt w trakcie oglądania filmu na plaży niż w ciemnej ki nowej sali. Można by w tym miejscu jeszcze bardziej przerobić ułożone na początku zda nie i powiedzieć, że dzięki takim akcjom, jak kina plenerowe, „ludzie wychodzą na ulice!”.
KINO W PLENERZE Idea kin plenerowych pokazuje też, jak swoją kreatywność przekuć na sukces nie tylko jednostki, ale i całej społeczności. Wszak pomysłodawcy takich imprez w Kra kowie projekcje urządzali nie tylko w ogród kach przed kawiarniami, na dachu Międzynarodowego Centrum Kultury, ale i… na parkingu Tesco. To ostatnie wydarzenie – z przymrużeniem oka – można by nazwać „okupacją” przestrzeni należącej do korpo racji. A jednak akcja ta była legalna. Choć gdyby nawet nie była – należałoby ją po chwalić i uznać za pomysłową. Dodajmy, że lipcowe czy sierpniowe projekcje miały też swój wymiar ekonomiczny. Otóż wstęp na takie projekcje był zazwyczaj darmowy. Umożliwiał zatem kontakt z kulturą osobom ekonomicznie wykluczonym. Ta „radosna twórczość” przybiera też bardziej zorganizo wane formy. Tworzone są już całe festiwale kina plenerowego. Na ulicę wychodzą teatry, kina, per formerzy, muzycy. Na murach miast poja wiają się wykonywane przez artystów murale. Zgorszenie i zachwyt powodują montowane instalacje. Zaistnienie sztuki
w przestrzeni miejskiej cieszy. Staje się ona przez to bardziej widoczna, a dla nas samych – bliższa. A zatem lato to już nie tylko okazja dla kin tradycyjnych, by – nie tylko repertuarem, ale i ulgowymi cenami – przy ciągnąć widownię. Tak od lat dzieje się pod czas organizowanego przez Kino Pod Baranami „Letniego Taniego Kinobrania”. Takim inicjatywom przybywają konkurenci – kina plenerowe. Odnosząc się do powyż szego hasła, można ukuć inne stwierdzenie: „latem kina rosną, jak grzyby po deszczu”. Osobiście uczestniczyłem w kinie plenerowym w lipcu, choć nie było to w Pol sce – tylko we Lwowie. Za rok jednak z pewnością wybiorę się i w plener krakow ski, albowiem: „kocham szczerze kino w plenerze”.
MUNDEK KOTERBA
45
POWTÓRKA ZE ZBRODNI I
oto znowu nadszedł ten dzień, w którym – jak co roku – dyskusję o litera turze prowadzoną podczas kolacji, przy lampce wina i z dyskretnym tłem w postaci amerykańskiego jazzu, przerywa zdanie „wychodzi nowy Allen”. Pora wprowadzić zmiany do grafiku zajęć na nadchodzący ty dzień, aby nie wypaść z rytmu środowisko wych dyskusji. Pora odbyć rytuał półtoragodzinnego rozkoszowania się słod kimi aluzjami i konwencjami, do których pi kantnym dodatkiem bywają pojedyncze suspensy. Tego samego dnia na ulicach setek miast tłumy ludzi przechodzą obojętnie obok plakatów odsyłających mgliście do ko lejnego romansu zabarwionego intelektual ną dyskusją, opartego na podobnej fabule, w dodatku z tymi samymi aktorami co zwy kle (a może tylko wyglądają podobnie?). Obojętność przybiera nawet formę niechęci, która jednak nie trwa zbyt długo, bo „na szczęście coś nas rozprasza. Czy zdążę na sa molot, Czy dostanę pracę, o którą się sta ram? (…) Czy ta osoba może się we mnie zakochać?”1.
Jedni i drudzy będą mieli rację, bo, jak stwierdza twórca gatunku „filmy Wo ody’ego Allena” i mistrz samokrytyki: „Zwa riowałbym, gdybym miał spędzić trzy miesiące na nicnierobieniu. Albo trzy lata na wymyślaniu nowej fabuły. W porządku, mo że ta nie jest doskonała. Ale przecież nie pracuję w NASA, ja tylko robię filmy”2. W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” Woody Allen zaleca rozpraszanie się jako receptę na świadomość „urodzenia się z wyrokiem śmierci”. Ale owym rozpraszaczem nie mu szą być komedie Allena. A zatem, skoro nie zasiliłam grona plakatowych ignorantów, wypada otworzyć wino i włączyć płytę. Dokąd tym razem za prasza nas nowy, a może stary Allen (poza sypialnią i salami wykładowymi?). Wydaje się, że seria filmów „nienowojorskich”, opartych na stereotypach miast (Vicky, Christina, Barcelona; Zakochani w Rzymie; O północy w Paryżu) została przerwana, jednak wypowiedź Allena o niewysilaniu się na nowe fabuły w kontekście Nierozważne go mężczyzny wygląda na nieprzypadkową. Reżyser zabiera nas do dziewiętna stowiecznego Petersburga, który przybrał postać typowego współczesnego amerykań skiego college’u. Rolę Raskolnikowa przej
47
muje wykładowca filozofii, Abe (Joaquin Phoenix) zafascynowany twórczością Dosto jewskiego, a jego pasję podziela atrakcyjna i inteligentna studentka (w tej roli Emma Stone, znana widzom Allena z filmu Magia w blasku księżyca). Film balansuje między dwiema typo wymi dla reżysera konwencjami: romansu opartego na porozumieniu duchowym, który przełamuje sztywną „etykietę”, oraz filozo ficznych rozważań. W Nieracjonalnym męż czyźnie historia przybiera odcień zabawy w literaturę: pytania na temat prawa do zbrod ni rodem z Dostojewskiego przeplatają się z kpiną z rozwiązywania zagadek rodem z po czytnych i łatwych kryminałów. Drugim „pa tronem” głównego bohatera jest Jean Paul Sartre, który z kolei przyznaje prawo do bez względnego i samodzielnego nadania sensu własnemu życiu.
48
A jednak w filmie nie brakuje zaskoczeń, jak chociażby to, że studentka nie jest wciele niem Soni; jej cechy uosabia raczej Rita – wykładowczyni, ekspertka „nie od filozofii” (Parker Posey). Allen powierzył młodej Em mie rolę Porfirego Pietrowicza: dziewczyna nie tylko podejmuje się zadania dotarcia do prawdy, ale jest głównym partnerem dialo gów współczesnego Raskolnikowa. Właśnie dla takich zaskoczeń (wliczając w nie zakoń czenie) decyduję się pozostać w gronie osób czekających na hasło „wychodzi nowy Al len”.
ZOFIA ULAŃSKA Woody Allen. Ja tylko robię filmy. Rozmowę przepr. Paweł T. Felis, Gazeta Wyborcza 2015, nr 189, s. 32. 1
2
Tamże, s. 33
ZAGRAJMY W KINO Adaptacje książek to już przeszłość! Zresztą kto w dobie komputerów gdy sztuka czytania zanikła sięga po stare dobre „czytadło”? Nadeszła era multimedializacji wszystkiego! Cyfrowy świat przenika niemal wszędzie. To z czego niegdyś śmiali się twórcy Człowieka demolki staje się coraz szybciej rzeczywistością. Orkiestra na weselu? Przeżytek, teraz nastał czas muzyki elektronicznej i DJa. Dzieci biegające za piłką? Ależ skąd – tradycyjna definicja sportu ustąpiła miejsca cybersportom. Drużyny piłkarskie nie tworzą się na podwórku lecz w sieci! Bowiem gry komputerowe to współczesna odskocznia od dziecięcych trosk, a zarazem najlepsza forma spędzania czasu! A spece od filmów nie mogliby sobie pozwolić na przeoczenie tak topowego tematu jak współczesne gry. Jak przyciągnąć ludzi do kinowych sal? Nic prostszego! Wystarczy wyciągnąć z ekranów komputerów, z napędów konsol najgorętsze tytuły i przenieść je na filmowe rolki.
49
Łysy, cichy, z konfesjonałem w tle Wyszkolmy killera, ogólmy na łyso i zapakujmy w garnitur. No i najważniejsze – tatuaż. Najlepiej mało charakterystyczny, nie rzucający się w oczy...; Przykładowo: kod kreskowy z tyłu głowy. To właśnie jest Hit man, duch o numerze czterdzieści siedem. W opinii wielu jest to najlepsza „skradanka” wymyślona przez człowieka, a może autorów natchnionych. Bo trzeba tu podkreślić jak istotnym elementem jest wiara. Bowiem nasz łysy morderca poza zabijaniem, dla najbardziej tajemniczej organizacji świata, jest osobą cholernie religijną. Najlepszym przyjacielem „47” jest ksiądz. On sam miesz ka na jego plebanii, w chwilach wolnych od zabijania doglądając ogródka. I poważnie żałuje każdego ciężkiego grzechu! Mało? No
50
to dołóżmy do tego „theme” Ave Maria, w najpiękniejszym wykonaniu. Nic dziwne go, że seria stała się hitem. I nie było zasko czeniem gdy doczekała się filmowej adaptacji. W 2007 roku Timothy Olyphant wcielił się w rolę tytułowego Hitmana. W opowieści o jednej z misji, zabójca rato wał życie rosyjskiej kobiecie. Ciekawa, dość brutalna produkcja, spisała się pod wzglę dem klimatu. I choć wyraz twarzy aktora nie jest w mojej opinii idealnym grymasem „47”, to jest to dość miłe dla oka dzieło kinemato grafii. Mało tego! Prawdopodobnie w chwili w której czytacie ten artykuł, w kinach wy świetlana jest kolejna produkcja spod znaku Hitmana. Nadzieje są spore – byle tylko efekty nie zabiły klimatu gry.
Piasek i kobieta Świadom, że się powtarzam, po raz kolejny powiem, że Jake Gyllenhaal jest jednym z najlepszych aktorów współcze snego kina. Każda rola, w którą się wciela jest wręcz wyśmienita. Czy grając sztucznie trzymanego przy życiu żołnierza, policjanta, czy wolnego strzelca. Równie dobrze pora dził sobie jako jeden z książąt Turcji. Jed nak niewielu pamięta platformówkę w dwóch wymiarach, która stała się hitem na komórki starej generacji. Bo tym był Prince of Persia – prawdziwym hitem. Gra opierała się o pokonywanie ko lejnych labiryntów usianych przeszkodami. Za przejście poziomu przewidywana była nagroda – kilka słów od ponętnej kobiety, oczywiście narysowanej w 2D. Choć film nie zgarnął miliardów do larów, to był to naprawdę dobry film. Jedna z najlepszych produkcji 2010 roku. Lekka, dynamiczna akcja, tłum świetnych aktorów i fantastyczny soundtrack. Da się poczuć kli mat Bliskiego Wschodu, nawiązanie do gry jest wszechobecne. Jednak przede wszyst kim jest to świetna zabawa, przyjemnie spędzone dwie godziny, po których nikt nie uzna czasu za zmarnowany. Kto pominął Księcia Persji przed pięcioma laty powinien koniecznie nadrobić zaległości. Szorty, warkocz i pistolety Wspominając o postaciach, które z gier przeniosły się na wielkie ekrany ko niecznie trzeba przypomnieć cholernie sek sowną rolę Angeliny Jolie. W roli Lary Croft zapisała się w pamięci wielu fanów gier, fil mów i kobiecego piękna. Bo tym właśnie jest Tomb Raider. Mieszanka seksapilu, przygody i zagrożenia. Nieco ostrzejsza wersja Indiany Jonesa, gdzie szanowny pan Ford został zastąpiony przez bardzo zgrabną aktorkę. Trochę więcej strzelanin, akroba tyki i znacznie bardziej współczesna tech nologia. To nie tylko świetne produkcje filmowe. To przede wszystkim hołd dla le gendarnej serii gier. Pomysłu, który przeła
51
mywał pewne tabu. Bohaterem stała się ko bieta i nie dość, że była zabójczo seksowna to rzeczywiście była bardzo groźna. Tego zabraknąć nie mogło No po prostu nie mogło! Bo w świecie gier komputerowych rozróżnia się tylko dwa tytuły w dziedzinie bijatyk – Tekken i Mor tal Kombat. Choć pierwszy tytuł doczekał się ekranizacji, to właśnie gra, autorstwa Boona i Tobiasa, stała się legendą wśród bi jatyk. Z początku postaci do gry było sie dem, jednak każda kolejna odsłona dawała coraz większy wybór. Pełno krwi, indywidu alne kombinacje, oraz najważniejsze – fata lity! Była to, brutalna kombinacja, którą kończyło się pojedynek. W czasach, gdy gry video są coraz bardziej realistyczne, grafika z każdą kolejną generacją konsol i sprzętów komputerowych, coraz bardziej upodabnia się do krajobrazów i twarzy widzianych w prawdziwym życiu, screeny z początkowego Mortal Kombat powinny raczej bawić i wprawiać w zażenowanie, ale... Nie – to nadal jest pełna wspomnień gra, która może swoich twórców napawać dumą.
W roku 1995 powstał pierwszy film o tym samym tytule. Szalona historia o mię dzygalaktycznym turnieju walk na śmierć i życie. W owym turnieju mierzą się również zawodnicy z Ziemi, walcząc o wolność swo jej planety. I choć tematyka, jak i klimat fil mu nie każdemu się spodoba, to ukłon twórcom się należy za skompletowanie nie zwykłej obsady. W Mortal Kombat zobaczy my bowiem Christophera Lamberta, czyli słynnego „Nieśmiertelnego”. Bardzo zna nym aktorem jest również japoński aktor – CaryHiroyuki Tagawa. Co ciekawe ten ak tor zagrał również w ekranizacji drugiej gry – Tekken. Wcielił się w niej w jedną z naj ważniejszych postaci – Heihachi'ego. Pozo stali aktorzy, choć mniej znani, również pojawiali się w wielu innych światowych hi tach, opowiadających nie tylko o sztukach walki. Czy film okazał się hitem? Raczej tak, choć zapewne więcej pieniędzy przyniósłby angaż JeanClaude Van Damme'a. Bo co to za film o mordobiciu, bez legendy z Kickbo xera, Krwawego sportu i wielu innych.
GRZEGORZ STOKŁOSA
53