MAGNIFIER 3/2015

Page 1


www.e-magnifier.pl Kolejny numer Magnifier przed nami. Wy­ padałoby podsumować naszą działalność – w końcu mija rok! Rok bardzo ważny dla nas, podczas któ­ rego wiele się nauczyliśmy, a efekty naszej pracy widać w każdym numerze. Magnifier ma już swoją historię ­ wciąż jeszcze krótką, ale jednak! Z tego też powodu tematem przewodnim tego numeru jest właśnie ona ­ wielka „nauczycielka życia”. Tym razem mamy Wam naprawdę dużo do zaoferowania. W szczególności na uwagę zasługują dwa wywiady ­ z Filipem Nowobilskim, autorem youtubowego kanału Duży w Maluchu, oraz z Anią Matejko, która w lipcu jedzie na misję do Peru. Sprawdźcie, czym może zaowocować pasja i ile trudności trzeba pokonać by dojść do upragnionego celu. Oprócz wywiadów w tym numerze jak za­ wsze zabierzemy Was do świata filmu, mediów, czy muzyki. Emilia ponownie przybliży Wam zwyczaje Niemców, naszych zachodnich sąsiadów, a Daniel zabierze Was na wycieczkę Szlakiem krakowskich knajpek.

W imieniu redakcji, życzę Wam miłej lektury! Redaktor Naczelna Klaudia Chwastek

Redaktor naczelny: Klaudia Chwastek Zastępca redaktora naczelnego: Katarzyna Tkaczyk Redakcja: Mundek Koterba, Tomasz Jakut, Grzegorz Stokłosa, Emilia Gwóźdź, Adrian Bryniak, Mateusz Demski, Marcin Świątkowski, Daniel Antropik, Jakub Rudnicki, Janusz Ruleta Korekta: Tomasz Jakut, Katarzyna Tkaczyk Grafika: Aleksander Sucheta Okładka: Bartosz Szatkowski Kontakt: redakcja.magnifier@gmail.com ZNAJDŹ NAS NA: www.e­magnifier.pl FACEBOOK: https://www.facebook.com/czasopismomagnifier TWITTER: https://twitter.com/magnifier__ INSTAGRAM: http://instagram.com/czasopismomagnifier

2


M A G N I F I E R 3/2015

SPIS TREŚCI: 4 Załóżmy czasopismo

SPOŁECZNIK 8 Zapomniane i przekłamane, ale potrzeben święto

12 System szkolnictwa w Niemczech

14 Misja:

Siła pasji 40 Chodźmy na piwo 44

DOBRY ADRES Szlakiem krakowskich knajpek 46

Peru BERET BASKIJSKI

RUMO(U)R 22 Wyjść przed szereg ­ krótka historia sXe

24 Choroba naszych czasów 26 Dyskretny urok trzasku migawki

30 Różowe szaleństwo 32 Ekshibicjoniści 34 Louis Philippe z poszetką w brustaszy

37 Prosta droga w dół

Gdy film obdarzymy nutą patriotyzmu 58 O zjednoczeniu Europy 62 Wszyscy jesteśmy Dilbertami 64 Ludzie Ludziom 66

DWUGŁOS LITERACKI Teatr absurdu w prozie Burgessa 72 Fałszywa ekonomia 74

3


www.e-magnifier.pl

Załóżmy cza ... i wytrwajmy rok. Taki mieliśmy plan. 17 maja 2014 roku pojawił się pierwszy numer Magnifier. Po całej papierkowej robocie (a nikt nie miał pojęcia, jak się do tego zabrać!) i zebraniu malutkiego teamu, wyszedł pierwszy numer. Skromny, bo skromny. Pewnie też nie do końca przemy­ ślany. Ale się udało! Dzisiaj, po roku działalności, nie da się ukryć, że jesteśmy bogaci w doświadczenie i już wiemy, przynaj­ mniej po trochu, co i jak. Przez ten rok nie było łatwo, były kryzysy, zarówno te ma­ łe, jak i te duże. Nieprzespane noce, wyrywanie włosów z głowy i zastanawianie się „po co ja to robię?” To pytanie kluczowe. Po co, skoro nerwy mam w strzęp­ kach, ciągle użeram się z pilnowaniem terminów i potrzeba mi zmieniacza czasu, by być w kilku miejscach na raz. Doby wydłu­ żyć też się nie da, a 24 godziny to stanowczo za mało! Do tego ciągłe sprawdzanie maila – właściwie non stop i nie rozstawanie się z moim BlackBerry. Wakacje? Szukanie zasięgu nad Mor­ skim Okiem, by odpisać na maile i być w kontakcie z zespołem. Chwila odpoczynku? To i tak ciągłe myślenie co dalej. Właściwie praca 24/7. Miało być zabawnie, mieliśmy pobawić się w czasopismo. Zabawa przeszła w pracę – w moim przypadku to nie tylko na­ pisanie nudnego artykuliku, z którego ja będę zadowolona i me­ ga nakręcona na temat, a innych zanudzi. To milion innych rzeczy. Meczące, wyczerpujące... Skłamałabym, gdybym powie­ działa, że nie mam ochoty rzucić tym w cholerę, wywalić laptopa za okno z trzeciego pietra i wyjechać w jakąś głuszę bez dostępu do czegokolwiek. Mam, i to bardzo często ogromną. Jednak cza­ sami wystarczy jeden lajk, mail czy jakieś słowo od osoby, które powoduje, że mam ogromną satysfakcję z tego, co robię i ta jed­ na mała rzecz potrafi przekreślić cała niemoc, która czasami się pojawia.

4


asopismo... Dzisiaj, po roku istnienia, nie mogę ukryć tego, że jestem dumna. Udało nam się utrzymać przez cały rok. Udało mi się zebrać zespół, któremu rzeczywiście się chce i mam nadzieje, że też mają jakąś tam frajdę z tego, co wspólnie tworzymy. Dziękuję im za to z całego serca. Sama bym tego nie pociągnę­ ła. Czas próbny dla bloga to ponoć 3 miesiące, dla jakiego­ kolwiek biznesu rok. Nam się udało, mamy plany na przy­ szłość. Po roku jesteśmy bogatsi w doświadczenie, mamy wiedzę, której nie mieliśmy na początku, staramy się rozwią­ zywać problemy, które napotykamy i nie poddawać się. Bo gdybyśmy się poddali na początku, dzisiaj by nas nie było. Po roku działalności wiemy już, jak działać. Nie jestem couchem, który zrekultywuje ludzi do działania, ani wielką szychą na stanowisku. Po prostu trzymam to wszystko w ryzach, by się nie posypało. Z jakim skutkiem? Różnie bywa. Dzisiaj, gdy mija nam rok, chciałam podziękować moje­ mu teamowi, który w ciągu roku się zmieniał. Dzisiaj pozostały osoby, które chcą w jakiś sposób się rozwijać, chcą mieć frajdę z tego, że tworzą coś fajnego. Dziękuję im, po raz kolejny i ży­ czę równocześnie, by wytrwali razem ze mną kolejny rok. Może być trudno, , ale wierzę w to, że razem damy radę – bez wzglę­ du na wszystko. Chciałam również podziękować Wam – Czytelnikom, bo gdyby nie Wy, to czasopismo nie miałoby sensu. Robimy to nie tylko dla siebie, ale także dla Was, bo czymże byłoby czasopi­ smo czy jakakolwiek inna gazeta bez żadnego odbioru? Z całe­ go serca dziękuję... i życzę sobie i Wam, byśmy nigdy Was nie zawiedli. Klaudia Chwastek

5



7


www.e-magnifier.pl

Zapomniane i przekłamane, ale potrzebne święto Mundek Koterba

O Święcie Pracy w dzisiejszej Polsce

nie mówi się zbyt wiele, a jeśli już, towarzyszy tym rozmowom czy komentarzom ton szyder­ czy bądź ton oburzenia na to – Bogu ducha winne – „komunistyczne święto”. No właśnie, „komunistyczne”. Powszechny jest niestety – jakże mylny – pogląd, że święto to zostało „sztucznie” stworzone po roku 1945 i od zawsze służyło celom propagandowym. Nieporozumie­ nie to wynika, jak mniemam, przede wszystkim z polityki historycznej prowadzonej w III RP. Kolejne gabinety i kolejne „głowy państwa” nie zadają sobie wiele trudu by „odczarować” dzień 1 maja. A przecież dzień ten nadal pozostaje oficjalnym świętem państwowym, co oznacza, że ma – przynajmniej teoretycznie – taką samą rangę, jak „sąsiednie” obchody Uchwalenia Konstytucji 3 Maja czy – chyba najbardziej fe­ towane, szczególnie przez „prawdziwych pa­ triotfu!” – Święto Niepodległości. W rzeczywistości Święto Pracy ma w Polsce – z dość oczywistych względów – dłuższą tradycję od święta obchodzonego 11 li­ 8

stopada. Po raz pierwszy obchodzono je, nie tylko w Polsce, ale i w innych krajach Europy i świata, już w roku 1890. Miało ono wówczas formę masowego strajku proletariuszy i było zarazem aktem poparcia dla uchwał Kongresu Paryskiego (Daniszewski oprac., 1950, s. I). Sama idea zaś zrodziła się po roku 1886, roku tragicznej masakry robotników w Chicago (Dytman­Stasieńko, 2006, s. 24). Chciano w ten sposób upamiętnić poległe osoby oraz nadal dążyć do urzeczywistnienia podnoszo­ nych przez nie postulatów, z których najważ­ niejszy dotyczył 8­godzinnego dnia pracy. Swoista „inicjatorka” i „rzeczniczka” obchodów, II Międzynarodówka, organizacja stowarzysza­ jąca partie i organizacje socjalistyczne, nadała im rangę międzynarodową. Niemniej jednak w Królestwie Polskim – z uwagi na panującą tam sytuację polityczną – oprócz haseł inter­ nacjonalistycznych, uczestniczący w manife­ stacjach robotnicy wznosili również hasła niepodległościowe, wymierzone przeciwko za­ borcy – rosyjskiemu caratowi (1950, s. 16). Protestujący domagali się – oprócz wyzwolenia


M A G N I F I E R 3/2015

ekonomicznego – również swobód politycz­ nych, możliwości zrzeszania się, a także szkół w języku polskim (1950, s. 24). Trzeba nam bo­ wiem pamiętać, że polski obóz lewicowy nie był monolityczny. W jego ramach funkcjonowały, nieraz ostro ze sobą polemizując, różne frakcje. Jedne, jak Socjaldemokratyczna Partia Polski i Litwy (SDKPiL), swoje postulaty ograniczały do wyzwolenia klasy robotniczej, ale już np. Polska Partia Socjalistyczna (PPS) hasła socja­ lizmu łączyła również z kwestią odzyskania nie­ podległości. Nie manifestowała przy tym fanatycznego nacjonalizmu, jak próbowała to później przedstawić anty PPSowska propagan­ da z okresu stalinizmu. Działacze socjalistyczni bardzo często mieli silnie wpojone poczucie pa­ triotyzmu, w odróżnieniu jednak od nacjonali­ stów akceptowali żyjące w Polsce mniejszości etniczne i narodowe. Sama idea odzyskania niepodległości była dodatkowo wsparta autory­ tetem Marksa i Engelsa, którzy – jakkolwiek krytyczni wobec perspektywy „narodowej” – popierali niepodległościowe dążenia Polaków (www.marxists.org/polski/marks­en­ gels/1875/03/24polska.htm).

Nic więc dziwnego, że pierwszomajowa demonstracja w roku 1905 przebiegła właśnie pod hasłem „walki z caratem” (2006, s. 29). Wtedy to, w ślad za wydarzeniami w Rosji, gdzie ze względu na potężny strajk wprowa­ dzono stan wojenny, na dużym obszarze Kon­ gresówki (m.in. w Warszawie, Łodzi, Częstochowie, Lublinie i Płocku) demonstro­ wali nie tylko robotnicy, lecz i rewolucyjnie na­ stawiona młodzież studencka czy część postępowej inteligencji (1950, s. 60­61). W jednym pochodzie kroczyli razem przedsta­ wiciele różnych klas społecznych, których łą­ czyły wspólne wartości i interesy. Protesty te były oczywiście nielegalne i zostały krwawo stłumione. Jak podaje Tomasz Nałęcz, szacuje się, że zginęło wtedy 37 demonstrantów – wśród nich głównie ludzie bardzo młodzi. Wie­ le osób zostało rannych (Pierwsze Maje 1984, s. 54). Z obchodami Święta Pracy na początku jego istnienia bywało różnie. Nie mówię nawet o legalności – tu sprawa jest oczywista; jakie­ kolwiek zgromadzenie się większej liczby osób 1 maja było natychmiast tłumione. Chodzi mi 9


www.e-magnifier.pl o samą jego organizację. Można powiedzieć, że początkowy entuzjazm z roku 1890 w następ­ nych latach ostygł. Przez kilka lat nie organizo­ wano żadnych manifestacji. Lecz niedługo potem, bo już w roku 1900 i nie 1 maja, a w niedzielę 29 kwietnia w Warszawie na de­ monstracji miało się zebrać nawet do 25 tys. osób (1984, s. 36). 1 maja ludzie wychodzili na ulicę z wie­ loma dziś oczywistymi i przyjmowanymi nieja­ ko a priori postulatami. Stawali w obronie demokracji, gdy była ona zagrożona choćby w wyniku zamachu stanu dokonanego przez Piłsudskiego w maju 1926 r. (1984, s. 198). Oprócz bojowego charakteru, obchody miały też niekiedy inne, bardziej przyjazne oblicze. Na przykład integrowały rodziny i środowiska podczas ludowych festynów (1984, s. 194). Wy­ darzeniami towarzyszącymi podczas obchodów święta w roku 1938 były m.in. akademie i po­ kazy artystyczne (1984, s.232). Z drugiej strony obchody wywoływały też ostre reakcje ze strony oponentów. Działo się to szczególnie w okresie autorytarnych rządów obozu sanacyjnego. Czę­ sto dochodziło wtedy do brutalnych, krwawych i tragicznych starć manifestantów z kontrmani­ festacjami złożonymi z rosnących w tym czasie

w siłę organizacji faszystowskich. Do takiego zdarzenia doszło w roku 1937, kiedy to przed­ stawiciele ONR­Falangi zaatakowali idących w pochodzie członków i sympatyków lewicowej partii Bund. W wyniku ataku zostało zastrzelo­ ne dwuletnie dziecko (1984, s. 234). Od roku 1950 Święto Pracy zostało ofi­ cjalnie włączone do kalendarza świąt państwo­ wych (2006, s. 37) i – niestety – zaczęto je wykorzystywać do szerzenia bezmyślnej pro­ pagandy. Jednak sam fakt nobilitacji 1 Maja do rangi święta państwowego winien być przez nas potraktowany pozytywnie. Wówczas to – nie­ stety tylko w warstwie symbolicznej – dowar­ tościowano znaczenie tego dnia. Aż do wybuchu „Solidarności“, tj. do roku 1980, je­ dyne obchody święta organizowało państwo (2006, s. 38). Później, niezależne, często niele­ galne pierwszomajowe wiece opozycji wznosiły na swoich sztandarach wiele postulatów, które były już znane we wcześniejszych okresach. A zatem walka o godność pracy oznaczała rów­ nież walkę o demokratyczne i w pełni suwe­ renne państwo. Na tym, i na wcześniejszych przykładach, widać pewną elastyczność haseł wznoszonych na obchodach 1 Maja na prze­ strzeni wielu lat, co przeczy współczesnemu

Źródło: www.pexels.com

10


M A G N I F I E R 3/2015

wyobrażeniu na jego temat, jakoby uczestnic­ two w nim miało polegać na „klepaniu jak pa­ cierz” tych samych sloganów. A jednak Święto Pracy przyjmowane jest dziś niechętnie. Manifestacje, choć nadal są or­ ganizowane, nie znajdują wielkiego zaintereso­ wania ze strony obywateli. Znacznie więcej osób wybiera w tym czasie przysłowiowe już chyba „majowe grillowanie” z rodziną czy zna­ jomymi. Nieco podobnie jak w II RP, święto to postrzegane jest jako „robotnicze” i stawiane w opozycji do „narodowego” święta 3 Maja (1984, s. 190). Toteż rządząca prawica konse­ kwentnie je ignoruje i zamyka do „komuni­ stycznej szufladki”. Z tej nieprawdziwej narracji historycznej, ze środowisk sytuujących się „po prawej” stronie wymyka się Kościół. Stworzył on religijną alternatywę dla laickiego Święta Pracy i tego dnia obchodzi święto Józefa Robotnika. To z pewnością lepsza postawa niż „dyplomatyczne milczenie” obecnych władz. Z pojawiających się niekiedy artykułów na temat Święta Pracy pada jeszcze inny – bar­ dziej konstruktywny argument – poddający w wątpliwość sensowność jego obchodzenia. Krytyka dotyczy rzekomego spełnienia już pod­ stawowych postulatów ludzi pracy, które osią­ gnęły powszechny konsensus i przeszły do świadomości społecznej jako część praw czło­ wieka. Dotyczyć to ma przykładowo 8­godzin­ nego dnia pracy, ustawowo określonego prawa do urlopu oraz innych, zapisanych np. w Ko­ deksie Pracy, norm i przywilejów, które są dziś przyjmowane niemal bezdyskusyjnie, a jeśli krytykowane, to tylko przez środowiska skraj­ nie liberalne. Jednak postulaty wywalczone, nieraz w tragicznych okolicznościach, przez mi­ nione pokolenia robotników i działaczy spo­ łecznych dziś próbuje się, nierzadko niestety skutecznie, obejść. Doskonałym tego przykła­ dem jest powszechne zatrudnianie pracowni­ ków na tzw. „umowy śmieciowe”. Nie należą do rzadkości również przypadki łamania 8­go­ dzinnego dnia pracy, co jest już jawnym po­ gwałceniem praw pracowniczych oraz stanowionego prawa. Dlatego i ta krytyka nie wydaje się trafiona. Niestety współcześnie mamy do czynie­ nia z obojętnością na Święto Pracy nawet tej części społeczeństwa (w gruncie rzeczy jego

większości), która mogłaby się z nim identyfi­ kować. A potencjał ludzki, by znów uczynić dzień 1 maja dniem prawdziwie świątecznym, a przy tym dniem, w którym pokrzywdzeni i niezadowoleni z obecnego neoliberalnego kursu gospodarczego obieranego przez kolejne ekipy rządzące ludzie dają o sobie usłyszeć podczas ulicznych protestów, jest spory, co po­ kazały niedawne strajki górników czy demon­ stracje rolników i pocztowców. Ponadto „rewolucyjnego” potencjału można by oczeki­ wać od stojących w kolejce po zasiłek dla bez­ robotnych, czy w najlepszym wypadku bombardowanych umowami śmieciowymi, prekariuszy. Potwierdza się jednak zasada, że rozbitą solidarność trudniej scalić w warun­ kach demokratycznych, niż w momencie, kiedy jest się za nią jawnie represjonowanym. Bra­ kuje tej jedności i pamięci o tym, że święto pierwszomajowe zostało „zrodzone z potrzeby zademonstrowania międzynarodowej solidar­ ności“ (1984, s. 5) wszystkich ludzi pracy i ma nam przywracać pamięć o tych, którzy wznosili i nadal wznoszą – jak pisał Jan Rembowski w Jednodniówce 1­Maja z 1920 roku – „ten cały przepych i wspaniałość na swoich barach” (Rembowski, 1920, s. 8­9). Jednocześnie pa­ miętajmy, że dzień ten nie powinien być po­ strzegany w kategoriach „pikniku środowisk lewicowych”, a znacznie szerzej, jako święto wszystkich pracujących i – może przede wszystkim – wszystkich tych, którym praca w III RP odbiera godność, a wreszcie i tych, którzy tej pracy są pozbawieni. Bibliografia: 1. 1 Maja. 60 lat święta międzynarodowej solidarności, oprac. T. Da­ niszewski, Warszawa 1950. 2. Czajka M., Ostatnie lata (1938­1939), [w:] Pierwsze Maje, praca zbiorowa pod red. A. Garlickiego, Warszawa 1984. 3. Dytman­Stasieńko A., Święto zawłaszczonych znaczeń. 1 Maja w PRL, Wrocław 2006. 4. Garlicki A., Wstęp [w:] Pierwsze Maje, praca zbiorowa po red. A. Garlickiego, Warszawa 1984. 5. Marks K., Engels F., W obronie Polski, www.marxists.org/pol­ ski/marks­engels/1875/03/24polska.htm, [dostępny online]: 8.04.2015. 6. Nałęcz T., W ogniu rewolucji 1905 roku [w:] Pierwsze Maje, praca zbiorowa pod red. A. Garlickiego, Warszawa 1984. 7. Rembowski J., Pierwszy Maj [w:] Jednodniówka 1­go Maja, War­ szawa 1920, s. 8­9, www.polona.pl/item/18614250/11/ , [dostępny on­ line:] 8.04.2015. 8. Władyka W., W obronie demokracji [w:] Pierwsze Maje, praca zbio­ rowa pod red. A. Garlickiego, Warszawa 1984.

11


www.e-magnifier.pl

System szkolnictwa w Niemczech Emilia Gwóźdź

System szkolnictwa na całym świecie

różni się nieznacznie, jednak są to różnice, z którymi każdy człowiek mający zamiar za­ grzać miejsce poza swoją ojczyzną na dłużej, powinien się zapoznać. Według mnie budowa systemu szkół w Niemczech jest bardziej skomplikowana od tego w Polsce, ale daje rów­ nież więcej możliwości kształcenia. Dzieci mieszkające u naszego zachodniego sąsiada muszą również wcześniej zdecydować, jaką drogę zawodową chcą obrać. Podobnie jak w Polsce, dzieci tutaj za­ czynają swoją przygodę z nauką od przedszkola (niem. Kindergarten). W wieku 6 lub 7 lat (wy­ bór zależy od rodziców) są one kierowane do szkoły podstawowej (niem. Grundschule). Tak jak przedszkole, jest ona wspólna dla wszyst­ kich dzieci – niezależnie od narodowości, umiejętności czy języka jakim posługuje się dziecko – potomstwo emigrantów jest rzucane „na głęboką wodę”' i prędzej czy później musi odnaleźć się w nowym otoczeniu i nauczyć ję­ zyka. Nauka w tej szkole trwa 4 lata. Zajęcia są zróżnicowane w zależności od konkretnej szko­ ły, jednak zazwyczaj są to: język niemiecki 12

i angielski, matematyka, sztuka, muzyka oraz sport. Jako, że opiekuję się dziećmi uczęszcza­ jącymi do 2 i 4 klasy podstawówki, obserwuję „od środka” proces nauczania w Grundschule. Muszę przyznać, że program zajęć pozalekcyj­ nych jest imponujący. Średnio dwa razy w ty­ godniu dzieci uczestniczą w zajęciach popołudniowych (niem. Mittagsschule) odby­ wających się w szkole. Mogą wybierać między pływaniem, nauką francuskiego, gotowaniem, zajęciami manualnymi, lekcjami śpiewu i in­ nymi. Jednak tak jak wspominałam wcześniej – jest to sprawa indywidualna każdej szkoły. Moi chłopcy uczą się w dwóch różnych szko­ łach (szkoła starszego liczy jedynie kilkudzie­ sięciu uczniów), dlatego oferta zajęć pozalekcyjnych jest tu uboższa. Również znacznie rzadziej w niemieckich szkołach dzieci wyjeżdżają na wycieczki – odbywa się to zaledwie 2­3 razy do roku i odpowiednio wcześniej dana klasa organizuje w szkole kier­ masz, na którym sprzedaje ciasta czy pizze własnej roboty, by w ten sposób zebrać chociaż część potrzebnych funduszy. Po szkole podstawowej, a więc w wieku 10­11 lat, dzieci (czy raczej rodzice) muszą zdecydo­


M A G N I F I E R 2/2015

wać, w jakiej szkole chcą kontynuować naukę. Tutaj już znaczną rolę odgrywają umiejętności i oceny dziecka. Każdy rodzic jest wzywany wcześniej do szkoły na rozmowę z wychowaw­ cą, który sugeruje, która szkoła jest dla dziecka najodpowiedniejsza. Wśród tych szkół znajdu­ ją się: Gymnasium, Realschule oraz Haupt­ schule. Możemy je przyrównać kolejno do polskich: liceum, technikum oraz zawodówki, z tą różnicą, że dwie ostatnie szkoły w Niem­ czech nie przygotowują do konkretnego zawo­ du, zajmują się jedynie ogólnym kształceniem. Po Gymnasium, które trwa do 12 klasy, nastę­ puje przystąpienie do matury (niem. Abitur), po której można rozpocząć naukę na uniwersy­ tecie (niem. Universität) lub szkole wyższej (niem. Hochschule). Można również zająć się trzyletnim Ausbildungiem, który jest formą przygotowawczą do objęcia konkretnego zawo­ du – kasjera, mechanika, księgowego itp. itd. Ausbildungi odbywają się przy konkretnych firmach, w których po ukończeniu nauki ma się realną szansę na znalezienie pracy, np. Lidl, Deutsche Telekom, Deutsche Bank, Edeka oraz wiele innych. Po ukończeniu Realschule, która

trwa do 10 klasy, można rozpocząć wyżej opi­ sany Ausbildung, albo w przypadku osób chcących zdać maturę, zacząć 3 letnią naukę w Gymnasium. Ostatnią szkołą jest Haupt­ schule. W Niemczech cieszy się ona nie naj­ lepszą opinią, ze względu na poziom nauczania. Osoby po skończeniu jej, mogą mieć problem z przyjęciem na Ausbildung do dobrej firmy. Mogą również rozpocząć 3 letnią naukę w Werkrealschule celem zdania egza­ minu końcowego, jak po Realschule (niem. Realschulabschluss), by zwiększyć swoje szan­ se na rynku pracy. Odrabianie zadań z dziećmi oraz uczestnicze­ nie w ich toku nauczania pozwoliło mi zaob­ serwować, że szkoły w Niemczech są niezwykle kreatywne, jeśli chodzi o sposób, w jaki dziec­ ko jest nauczanie. Moim zdaniem jednak, po­ ziom nauki tutaj jest nieco niższy niż w Polsce. To, co jednak uważam za niezwykle korzystne to powstanie Ausbildungów, po których ma się duże szanse na znalezienie pracy w firmie, przy której się kształci oraz które niwelują wiele niepotrzebnych kierunków studiów.

13


www.e-magnifier.pl

14

MISJA:


PERU

M A G N I F I E R 3/2015

Wsiąść w samolot i polecieć na drugi koniec świata – do Peru. Nie, aby pozwiedzać, ale by być wolontariuszem. W lipcu Anna Matejko, wraz ze swoją koleżanką, jedzie na roczną misję do Peru. Dziewczyny będą pomagać jako wolontariuszki Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego „Młodzi Światu”. Zdjęcia: Archiwum SWM 15


Klaudia Chwastek: Dokąd jedziesz na misję? Anna Matejko: W drugiej połowie lipca, razem z moją koleżanką Beatą, wyjeżdżamy z Krako­ wa na rok do Peru. Jedziemy tam jako wolon­ tariuszki Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego „Młodzi Światu”. Będziemy praco­ wać w oratorium salezjańskim w miejscowości San Lorenzo nad rzeką Marañon. Peru, które znajduje się w zachodniej części Ameryki Połu­ dniowej podzielone jest na 25 regionów i pro­ wincję Lima – można to porównać do naszych województw. San Lorenzo leży w regionie Lore­ to, który jest największy ze wszystkich, jest wielkości Polski. Regiony dzieli się jeszcze na prowincje. San Lorenzo jest właśnie stolicą prowincji Datem del Marañon, jednej z sied­ miu w regionie Loreto.

pracy. Region Loreto, w którym będę pracować, boryka się z wieloma problemami, przede wszystkim z bezrobociem, ubóstwem, nierów­ nymi szansami w dostępie do edukacji. Chcemy właśnie tam spróbować wyrównać te szanse oraz pomóc dzieciom i młodzieży, której wy­ chowanie jest zaniedbywane, na przykład ze względu na to, że ich rodzice pracują w odle­ głych miejscowościach i rzadko wracają do do­ mu.

Jak wygląda obecna sytuacja w Peru? Peru to kraj Globalnego Południa. Jest to rejon z dużym potencjałem, który niestety tego nie wykorzystuje. Inwestują tam ludzie z Europy i Stanów Zjednoczonych, jednak miejscowa ludność nie ma z tego tytułu prawie żadnych korzyści. Jednym z największych problemów w Peru są dysproporcje pomiędzy poszczegól­ Dlaczego akurat tam? nymi regionami na płaszczyźnie edukacji, pracy Jako wolontariat wspieramy tę placówkę od i wielu innych aspektów. Podstawą gospodarki kilku lat, jest to więc kontynuacja naszej współ­ jest turystyka. Ważną rolę odgrywa też prze­ 16


mysł wydobywczy rud miedzi oraz ich eksport. Peru możemy podzielić na trzy regiony: wy­ brzeże, gdzie głównie w dużych miastach rozwi­ ja się przemysł. Ze względu na niesprzyjający klimat rolnictwo tam nie istnieje. Rozwija się ono natomiast w kolejnym regionie, w górach, skąd jedzenie jest transportowane w inne re­ giony kraju. Ostatnim regionem jest dżungla, tutaj jest najtrudniej, ponieważ jest ona odse­ parowana od innych, bardziej zurbanizowanych terenów. Przemysł w tym regionie się nie roz­ wija, więc ludzie utrzymują się z tego, co sami wyhodują. Zajmują się również rybołówstwem. W tym rejonie zawód nauczyciela również cie­ szy się dużym respektem. Peru to kraj kontra­ stów. W dużych miastach mamy bogate centrum wokół którego rozciągają się slumsy, gdzie mieszka najbiedniejsza ludność w do­ mach zbudowanych z tego, co znajdą na ulicy, z blachy, słomianych mat... Ludzie zmagają się z wieloma problemami. Niewielu z nich ma do­ stęp do bieżącej wody czy ogrzewania.

Co skłoniło ciebie do tego, aby jechać na misję? To proste pytanie. Wiara. Wierzę, że to jest moje powołanie jako chrześcijanki. Wierzę, że Bóg ma dla mnie plan i jest nim praca świec­ kiego misjonarza. Zawsze chciałam pomagać ludziom, tu w Polsce, ale również w najdalszych zakątkach świata. W Peru będę to powołanie realizować, będę opowiadać o Jezusie nie tylko słowem, ale przede wszystkim czynem. Dosta­ łam od Boga wiele i teraz chcę się tym podzie­ lić. Nie mogę tego zatrzymać dla siebie. Misja w Ameryce Południowej to nie la­ da wyzwanie. Jak wygląda przygotowa­ nie takiej misji? Musisz spełnić jakieś wymagania? To prawda, jest to ogromne wyzwanie. Na po­ czątek minimum roczna formacja w wolonta­ riacie: praca w Polsce, w moim przypadku to przede wszystkim prowadzenie warsztatów w Parku Edukacji Globalnej „Wioski Świata”, 17


www.e-magnifier.pl uczestnictwo w spotkaniach, które nas do tego wyjazdu przygotowują. To wszystko jest bardzo ważne, „organizacja” musi cię poznać, ale przede wszystkim jest to poznawanie samego siebie, ciągłe uczenie się nowych rzeczy. Sta­ wianie sobie nowych celów. Trzeba dojrzeć do tej decyzji: jechać czy nie jechać. Na to potrze­ ba czasu. To nie jest tak, że przyjdę na Tyniecką 39 w Krakowie (tam znajduje się główna siedzi­ ba wolontariatu) i powiem: „ja chcę jechać na misje, kiedy możecie mnie wysłać?”. W tym wyjeździe nie chodzi o to, że ja chcę. W tym wyjeździe chodzi o drugiego człowieka, który potrzebuje pomocy. Natomiast jeśli mówimy już o bezpośrednich przygotowaniach do wy­ jazdu, to przede wszystkim trzeba znać język, który obowiązuje w danym kraju. W moim przypadku jest to język hiszpański, ale nie ten którym posługujemy się w Europie, tylko język hiszpański z Ameryki Południowej, czyli castel­ lano. One trochę się od siebie różnią. Trzeba

poznać też kraj: sytuacje polityczną, społeczno­ ekonomiczną, jego kulturę, tradycje... Trzeba przygotować się też fizycznie, zaszczepić prze­ ciwko tropikalnym chorobom i nie tylko. Nie chcę żeby to zabrzmiało aż tak strasznie, to jest wymagające, ale wolontariuszem może zostać każdy z nas. Co jest najtrudniejsze w przygotowaniu takiej misji? Myślę, że najtrudniejsze jest uświadomienie sobie, że wyjeżdżam aż na rok. Ważnym zada­ niem jest przygotowanie do tego faktu najbliż­ szych. Najtrudniejsza jest myśl, że moje doświadczenie pracy z dziećmi i młodzieżą jest niewielkie. Myśl, że trzeba będzie dla kogoś być pewnego rodzaju autorytetem, dla kogoś, kto jest niewiele młodszy ode mnie, albo nawet i starszy, czasami mnie paraliżuje. Czasem my­ ślę sobie: „Ania, masz 22 lata, czego ty ich mo­ żesz nauczyć, co możesz im dać?” Ale potem


M A G N I F I E R 3/2015

przypominam sobie, że te dzieciaki potrzebują kogoś, kto będzie z nimi, tak po prostu. I to do­ daje sił, by się mobilizować i uczyć jak z nimi pracować. W jaki sposób się tam dostaniesz? Podróż do San Lorenzo zajmie nam trochę cza­ su. Z Warszawy polecimy samolotem do Limy z przesiadką w Amsterdamie. Później... cóż, to jeszcze nie jest ustalone. Może polecimy do San Lorenzo awionetką, a może nasza podróż bę­ dzie trwać trochę dłużej... Wtedy trzeba będzie pokonać autobusem około 30 godzinną trasę przez Andy do miejscowości Tarapoto, następ­ nie kilka godzin samochodem do Yurimaguas, gdzie kończą się drogi, a zaczyna się rejon po­ przecinany rzekami. Stąd do San Lorenzo moż­ na dostać się tylko łodzią. Trasa trwa około 8 godzin przez rzekę Huallaga, która wpada do Marañonu, nad którą leży San Lorenzo. Jak mówiłam wcześniej to wszystko jeszcze jest do ustalenia.

Jedziesz do Peru na rok. To bardzo dłu­ go. Jak będzie wyglądało twoje życie tam? Rok to z jednej strony dużo czasu, zostawiam w Polsce to, co znam, to co jest mi bliskie. Moją rodzinę, przyjaciół, których poznałam w wo­ lontariacie i na uczelni. Z drugiej jednak stro­ ny, to krótki okres, by się zaaklimatyzować, zdobyć zaufanie ludzi, z którymi będzie się pracować. Będę z Beatą pracować w szkole i w oratoriach, jednym głównym przy parafii i dwóch mniejszych znajdujących się w dzielni­ cach (tzw. bariach) – Las Flores i La Union. Myślę, że w tym momencie dobrze będzie wy­ jaśnić czym to oratorium jest. Oratoria to dzie­ ła, które prowadzą salezjanie na wzór swojego założyciela św. Jana Bosko, (nota bene w tym roku świętujemy jego 200 rocznicę urodzin). Pierwsze oratorium założył on na Valdocco w Turynie, gdzie zgromadził trudną i biedną młodzież z ulic tego miasta. Dał im dach nad


www.e-magnifier.pl głową, możliwość nauki, zdobycia zawodu i przede wszystkim wzrostu duchowego. Orato­ rium opiera się właśnie na 4 filarach: dom, szkoła, kościół, boisko. W tym miejscu dzieci i młodzież powinny czuć się swobodnie i na­ wiązywać przyjaźnie. Czuć, że są kochane jak w rodzinnym domu. Mogą tu otrzymać pomoc w nauce, rozwijać swoje zainteresowania. Mło­ dzież potrzebuje również poznać bliżej Jezusa i kościół, a oratorium im to umożliwia. I ostatni element tej wspaniałej układanki to boisko, gdzie dzieciaki mogą zapomnieć choć na chwilę o swoich problemach, wspólnie się bawić i ak­ tywnie spędzać czas.

Jakie możesz spotkać zagrożenia na swej drodze? Zagrożenia… myślę, że przede wszystkim cho­ roby, takie jak malaria albo denga. W dżungli jest dużo rzeczy, które mogą ci zagrozić, na przykład jadowite węże. Trzeba zachowywać środki ostrożności i nie spacerować w wysokich zaroślach, gdzie nie możesz kontrolować tego, na co nadepniesz. Nie wiem, może też proble­ my żołądkowe, związane ze zmianą klimatu. To wszystko jest kwestią indywidualną. Dla mnie zagrożeniem będą wszelkiego rodzaju robaki, których nie znoszę. Więc to będzie nie lada wy­ zwanie.

Jak w ogóle będzie wyglądać wasza mi­ sja? To praca w kilku miejscach. W szkołach bę­ dziemy prowadzić warsztaty socjoterapeutycz­ ne, a popołudniami pracować w oratoriach. Będziemy pomagać dzieciom w nauce, prowa­ dzić warsztaty rękodzieła, warsztaty fotogra­ ficzne, grać w siatkówkę czy piłkę nożną. Chodzi o to, być z tymi, którzy nas potrzebują. Asystencja, czyli takie właśnie bycie z młodzie­ żą, uczestnictwo w ich problemach i rado­ ściach, towarzyszenie im, to ważny aspekt charyzmatu salezjańskiego. Ks. Bosko mówił, że nie wystarczy kochać młodzież ­ oni muszą czuć, że są kochani. I do tego dążymy, bo mi­ łość jest najważniejsza.

Nie boisz się? Nie, nie boję się. Powierzam wszystko Bogu. Wiem, że to nie będzie lekki spacerek tylko ciężka droga do pokonania. Wszystko będzie nowe, nieznane. Na pewno będą upadki, ale wiem, że z Nim zawsze się podniosę. Jedyne czego się obawiam na początek, to kwestia ję­ zyka, mój hiszpański nie jest idealny, ale mam jeszcze dwa miesiące, żeby go doszlifować. Zatem trzymamy kciuki i życzymy satys­ fakcji z pracy! Rozmawiała Klaudia Chwastek

Salezjański Wolontariat Misyjny – MŁODZI ŚWIATU od 17 lat wspiera pracę misjonarzy w krajach Afryki, Ameryki Południowej, Azji oraz Europy Wschodniej. Ich wolontariusze to peda­ godzy, nauczyciele, lekarze, pielęgniarki, inżynie­ rowie. Pracują z dziećmi ulicy, w placówkach socjalnych czy świetlicach, gdzie na co dzień dzie­ lą się świadectwem codziennego życia zgodnego z Ewangelią. Ich misją jest wspieranie rozwoju społecznego w krajach, które tego potrzebują co realizują poprzez edukację i wychowanie dzieci i młodzieży. Więcej na: http://swm.pl/ http://www.wioskiswiata.org/

20



www.e-magnifier.pl

Wyjść przed szereg – krótka historia sXe

Mateusz Demski

Irokez, podarte spodnie w kratę,

tuzin agrafek wbitych w ucho. Twarde narkotyki, nadużywanie alkoholu, nie­ zobowiązujący seks. Ponadto kult anar­ chii, chaosu i wszelkich przejawów moralnej destrukcji. W ogólno pojętej świadomości społecznej właśnie w taki sposób funkcjonuje wizerunek przedsta­ wicieli popularnego nurtu punk. Jed­ nakże jest to jego ciemna strona. Stereotypowa, prostolinijna, zakrawają­ ca o czystą farsę. Nie wszyscy członko­ wie tej zbiorowości zaakceptowali bowiem realia hołdujące skrajnemu ni­ hilizmowi. Wielu z nich postanowiło po­ wiedzieć dość, z dumą wyjść przed szereg, odrzucając przyświecające im dotąd wartości. Lata 70. uznaje się za narodziny subkul­ tury punk, wywodzącej się z alternatywnego nurtu w obrębie muzyki rockowej. Nowa styli­ styka opiewająca w pełne gniewu, złości i fru­ stracji przesłanie stała się odpowiedzią na progresywny rock, funk czy disco, widniejących na szczycie list przebojów. Niesiona na gło­ śnych hasłach „No future” czy „Punk’s not de­ ad” zyskała sobie ogromną rzeszę zażartych zwolenników. Jednakże szybko okazało się, że podobne idee nie niosły ze sobą jakiejkolwiek konstruktywnej ideologii. W reakcji na wszech­ obecny nihilizm, hedonizm, a także w poszuki­ waniu życiowej głębi, co poniektórzy przedstawiciele ówczesnej kontrkultury dotarli do idei Straight Edge (sXe). Koncepcji opartej 22

o świadomą i dobrowolną rezygnację ze spoży­ wania alkoholu, zażywania narkotyków, pale­ nia papierosów, jednocześnie poszerzonej o unikanie przypadkowych kontaktów seksual­ nych oraz wegetarianizm. Don’t smoke, don’t drink, don’t fuck Najlepszym katalizatorem dla populary­ zacji podobnego stylu życia okazała się muzyka. Mianem reformatora ówczesnej sceny hard co­ re/punk określa się waszyngtońską grupę Mi­ nor Threat, wraz z jej charyzmatycznym liderem Ianem MacKayem na czele. Pierwotne kanony sXe wyznaczył ich utwór Out Of Step, a zwłaszcza słynna fraza „Don’t drink, don’t smoke, don’t fuck”. Niesamowita siła płynąca z tych słów zapoczątkowała prawdziwą rewoltę wśród ówczesnej kontrkultury Stanów Zjedno­ czonych. Fala zwolenników nowatorskiego wy­ razu buntu przetoczyła się zatem ze wschodniego wybrzeża na zachód, obejmując swoim zasięgiem najdalsze zakątki kraju. Na punkowych gigach pojawiły się liczne grupy osób malujące na zewnętrznej części dłoni cha­ rakterystyczny znak X ­ symbol praktykowania idei Straight Edge. Wyrzeczenia płynące z życia w czystości stały się dla wielu drogowskazem, wyznaczni­ kiem właściwego kursu. W krótkim czasie w szeregach podziemnej sceny pojawili się ko­ lejni artyści, których działalność stała się no­ śnikiem popularnego stylu życia, jak również przyczyną ukształtowania jego licznych odła­


M A G N I F I E R 3/2015

Źródło: www.coverlib.com

mów. Za sprawą aktywności grup Youth Of To­ day i Vegan Reich idea sXe została pogłębiona o postulaty wegetarianizmu oraz ekologicznego fundamentalizmu. Kolejną zapalną kwestią okazała się zażarta dyskusja na temat proble­ mu aborcji. Część środowiska opowiedziała się bowiem po stronie wolności wyboru kobiet (postawa pro­choice), zaś pozostali jednogło­ śnie zaakceptowali naturalne prawo do życia (pro­life). Podobne światopoglądowe dyskursy w efekcie doprowadziły do stopniowego rozła­ mu w szeregach sympatyków sXe. Na początku lat 90. idea ta dotarła rów­ nież do przedstawicieli polskiej sceny hc/punk. Za pierwszy świadomy przejaw szerzenia mak­ symy „Don’t smoke, don’t drink, don’t fuck” uznaje się powstanie poznańskiej grupy Cyme­ on X. Popularyzacja jej twórczości, a także roz­ wój rodzimego undergroundu, stały się impulsem do powstania zespołów Inkwizycja, Awake, czy Regres – czołowych krzewicieli idei sXe w Polsce oraz aktywistów stowarzyszenia Otwarte Klatki, ogólnopolskiej inicjatywy na rzecz praw zwierząt. Bóg, muzyka, sXe „sXe nie oznacza, żeby nie pić piwa […] dla mnie sXe to ktoś, kto jest świadomy, że skorzysta na tym, co robi… – stwierdził Ian MacKaye, współzałożyciel zespołów Fugazi i Minor Threat, czołowy propagator filozofii DIY (Do It Yourself), jak również zagorzały

przeciwnik konsumeryzmu i dyktatu wielkich przedsiębiorstw. Tym samym osoba określana mianem ojca sXe całkowicie odcięła się od fa­ natyzmu wynikającego z fascynacji jego perso­ ną. Rzeczywiście, indywidualna postawa młodego muzyka niespodziewanie urosła do rangi legendy. Przyświecająca mu chęć samo­ kontroli została niestety odczytana jako swego rodzaju doktryna determinująca powstanie międzynarodowego ruchu społecznego. Dla­ czego niestety? Istota sXe w pewnym momen­ cie gdzieś zanikła. W efekcie narodził się hardline – radykalna grupa, której niechęć wo­ bec aborcji czy wszelkich przejawów homosek­ sualizmu objawia się w skrajnych aktach przemocy. Na przestrzeni kilkunastu lat założenia płynące z pierwotnego znaczenia słów lidera Fugazi uległy silnym przemianom. Bycie sXe opakowano w iluzoryczny manifest, uprosz­ czony do formy bezmyślnej próby wytyczenia żelaznych granic społecznych. Na szczęście wielu straightów odrzuca podobne idee, woląc pozostać w cieniu. Do pełni szczęścia wystarczy im zaledwie świadoma rezygnacja ze spożywa­ nia szkodliwych używek. I to nie ze względu na wyznanie, poprawność polityczną, najnowsze trendy w muzyce czy ikoniczną postawę Iana MacKaye’a. Podejmują ten wybór dobrowolnie, z uwagi na samych siebie.

23


www.e-magnifier.pl

Choroba naszych czasów Katarzyna Tkaczyk

Lekarze już od dawna typują choroby

cywilizacyjne dwudziestego pierwszego wieku. O palmę tego niechlubnego pierwszeństwa wal­ czą cukrzyca, alergia, otyłość i depresja. Wszystkie one są bardzo poważnymi dolegliwo­ ściami i rzeczywiście – cierpi na nie coraz wię­ cej i coraz młodszych ludzi. Jeżeli jednak na chwilę odłożymy kwestie zdrowotne, a skupimy się tylko na psychice i aktywności, łatwo do­ strzeżemy inny, bardzo duży problem. Poważną chorobę toczącą młodych i często bardzo zdol­ nych ludzi ­ „niechcemisizm”. Maciej Kossowski, w starej już piosence Dwudziestolatki, śpiewał, że ludziom w tym wieku cały świat kłania się w pas. I rzeczywi­ ście, to jest ten moment w życiu, w którym wszystko wydaje się być na wyciągnięcie ręki. Każde marzenie, każda gwiazda na niebie jest tak blisko... W historii nie brakowało takich, którzy nie wahali się sięgnąć po to, co im się w ich mniemaniu należało. Nie bali się realizować pragnień. Aleksander Wielki miał dwadzieścia lat, gdy został koronowany na króla, a egipska władczyni Hatszepsut obwołała się królową Egiptu jako dwudziestodwulatka. Wiele wieków później dwudziestoletni Jan Sobieski stoczył 24

swoją pierwszą bitwę, Paul Cezanne zaczął ma­ lować, a Guglielmo Marconi wynalazł radio. Przykłady dwudziestolatków, którzy dokonali czegoś wielkiego i ważnego można mnożyć. Jak potoczyłaby się historia, gdyby któreś z nich nie zdecydowało się działać? Wiele poradników dla kobiet, współcze­ snych Ars bene viviendi, podpowiada, by nie bać się marzeń, działać i się nie poddawać. Au­ torzy tych książeczek mówią jednym głosem z blogerami lifestylowymi i licznymi stronami internetowymi. Niby doskonale już wiemy, że mamy się odważyć, sięgać po marzenia, mieć pasje i tak się realizować. Doskonale zgadzamy się też ze sobą nawzajem, że to jest dobre i tak trzeba. A w praktyce? W praktyce dni zlewają się ze sobą w jednym paśmie bierności. Mając tyle możliwości rozwoju, tyle ścieżek, z szero­ kiego wachlarza pasji wybieramy... drewienko rączki. Na prawdziwą groteskę zakrawa też fakt, że bardzo mocno dopingujemy aktywnych znajomych, często w duchu im zazdroszcząc, jednak sami nie umiemy zdobyć się na podjęcie jakiejkolwiek działalności. Już nawet nie chodzi o rozwój talentu, jakikolwiek on by nie był – wielu ludziom nie chce się go nawet poszukać.


M A G N I F I E R 3/2015

Jak stwierdziła moja bliska koleżanka: „bez­ pieczniej zamknąć się w swoim własnym koko­ nie bierności”. Gdybyśmy jeszcze tylko byli motylami! Niestety, tutaj kokon zdaje się zamy­ kać na zawsze, bo motyl nigdy się nie wyłania. Zupełnie jakby nie miał sił... a potencjał prze­ cież jest! Odrzućmy na bok poetyckie metafory. Sprawa naprawdę jest poważna. Każdy z nas zna kilka osób, które mając jakiś talent, czy zwykłą smykałkę do czegoś, realizują się, nie­ rzadko odnosząc sukcesy. Z drugiej jednak stro­ ny każdy z nas ma wśród znajomych także przynajmniej kilka osób, które mając predyspo­ zycje w jakimś kierunku nie robią z tym totalnie nic. Raz czy dwa pokazali – no niby umiem, ale tylko tak trochę – część znajomych o tym wie, ale temat, zamiast się rozwijać, zanika. Zupełnie jakby nieważnym było czy umiem, potrafię, wiem. Dwadzieścia lat to wiek, w którym już ra­ czej rozumie się, że talent to jedno, ale istotna (o ile nie najistotniejsza) jest ciężka praca. Bez niej dobry słuch, zręczne pióro czy „dobra ręka”

do rysunków to tylko umiejętność, jedna z wie­ lu, które mamy, kłopotliwa o tyle, że w sumie nieprzydatna. Wiemy, że talenty są głęboko w nas, często ukryte i trzeba je wydobyć, wiemy, że ciężka praca i upór jest ważny, ale jakoś nie potrafimy dodać do siebie tych dwóch rzeczy. Nie potrafimy... a może nie chcemy? Trwać w bierności jest przecież dużo łatwiej. No i bez­ pieczniej – tak przynajmniej nie dosięgnie nas fala hejtu. Czy jednak to wciąż można nazwać życiem? Marazm i niechęć do pojęcia jakiejkol­ wiek aktywności toczy młodych ludzi jak rak – o tyle niebezpieczny, że ignorowany. Bo prze­ cież jeden dzień błogiego niemyślenia i niedzia­ łania to nic takiego, prawda? Trzeba się czasem „zresetować”. Gorzej jednak, kiedy reset trwa dzień, dwa, tydzień, miesiąc... i nagle, gdy już cały sprzęt pokryje się kurzem uświadamiamy sobie, że maszyna nigdy tak naprawdę nie ru­ szyła. I z bólem stwierdzamy, że od samego po­ czątku swej „maszynowej” dorosłości jest na wiecznym „offie”. Źródło: www.pexels.com

25


www.e-magnifier.pl

DYSKRETNY UROK

26

T


M A G N I F I E R 2/2015

TRZASKU MIGAWKI Marcin Świątkowski 27


www.e-magnifier.pl

W

dzisiejszych czasach dominującą formą zyskującego coraz szersze rzesze fanów hobby, fotografii, jest oczywiście forma cyfro­ wa. Nie ma w tym nic dziwnego ani zdrożnego. Aparaty cyfrowe mają mnóstwo zalet, których nikt o zdrowych zmysłach nie będzie kwestio­ nował. Jednak coraz więcej osób, zafascynowa­ nych trzaskiem migawki, sięga również po aparaty tradycyjne, najczęściej „na boku”, jako rezerwę i ciekawą odskocznię od profesjonal­ nych zdjęć cyfrowych. Nic dziwnego – fotografia tradycyjna (zwana również, choć nie do końca poprawnie, „analogową”) ma różne oblicza, ale jest ogólno­ dostępna. Oczywiście takie rzeczy jak dageroty­ pia, fotografia chromatyczna czy własnoręczne wywoływanie odbitek, to już zabawa na wyż­ szym poziomie, często wymagająca ogromnych nakładów pracy i pieniędzy. Ale zwyczajny Ze­ nit czy Praktika pozostają nieporównanie tań­ sze niż lustrzanki cyfrowe, nawet te z dolnych półek. Nie wspominając o obiektywach, które potrafią być nawet dziesięć razy mniej kosz­ towne od profesjonalnych, współczesnych szkieł. Każdego więc przy odrobinie chęci stać, aby sprawić sobie tradycyjny aparat z kilkoma obiektywami i robić nim zdjęcia – bo przecież wywoływanie klisz też nie jest drogie. 28

www.pexels.com A aparat analogowyŹródło: potrafi mieć nieod­ party urok. Już sam jego ciężar, który jest na­ prawdę spory, potrafi zrobić wrażenie – można poczuć, że w ręku ma się urządzenie mecha­ niczne. Bo taki aparat jest mechaniczny, trza­ ska, stęka, jęczy, wzdraga się leciutko przy naciśnięciu spustu – zupełnie inaczej niż bez­ duszna w swojej istocie lustrzanka. Fotografia tradycyjna to fotografia rytu­ ałów. Ustawienia lustrzanki, która w dodatku ma tryb auto, na wypadek, gdyby trzeba było uchwycić szybko jakąś scenę, to zupełnie co in­ nego. Wciskanie guziczków i przycisków, kon­ trolowanie na ekranie matrycy wartości przesłony, ISO, czasu naświetlania i tak dalej ma charakter jakby profesjonalny – to czynno­ ści, które wykonuje się, aby precyzyjnie dobrać wszystkie zmienne, zależnie od sceny. Tymcza­ sem kręcenie pierścieniami obiektywu, nerwo­ we dociąganie gwintu, ostrzenie i zmiany ustawień w fotografii analogowej mają charak­ ter spontaniczny i są wpisane w jej istotę. Isto­ tę nie chwytania chwili, ale utrwalania obrazu na światłoczułym materiale. Bo tradycyjny aparat nijak nie przetwa­ rza obrazu, który wpada w oczko przesłony. O ile w lustrzance cyfrowej zwolnienie migawki oznacza zapisanie kawałka rzeczywistości w formie bitów, o tyle, gdy naciskamy ciężki


M A G N I F I E R 3/2015

Paweł w trakcie walki. Po lewej trener ­ Grzegorz spust Zenita, na filmie utrwalamy dosłownie, naświetlania jest zbyt długi. Chociaż swoją dro­ Bąk literalnie to, co widzimy w wizjerze. Dosłownie i literalnie, bo na światłoczułym filmie obraz zapisuje się na poziomie atomowym, bezpo­ średnio taki, jaki jest – wiązka światła wpada­ jąca do obiektywu fizycznie wypala kształty, barwy i cienie na kliszy. Odbierając z punktu foto negatyw i odbitki, otrzymujemy fizyczny zapis sceny, na którą skierowaliśmy obiektyw. Z perspektywy filozofii sztuki fotografii trady­ cyjnej dużo bliżej jest do malarstwa olejnego niż do sztuki cyfrowej. Nie brzmi pociągająco? Aparaty tradycyjne wciąż oferują foto­ grafowi większy zakres rozdzielczości niż cyfro­ we. Lustrzanki z matrycami pełnoklatkowymi, które ledwo­ledwo dorównują w tej kwestii tra­ dycyjnym filmom, kosztują małą fortunę i w za­ sadzie dostępne są tylko dla profesjonalistów. Tymczasem najzwyklejsza na świecie Praktika, kupiona na Allegro za osiemdziesiąt złotych, utrwalając obraz na kliszy 35 mm, w przelicze­ niu może osiągać rozdzielczość sięgającą nawet 70 megapikseli! A swoją drogą – kojarzycie koszmarne zdjęcia z imprez, na których ktoś trzaskał zdjęcia kiepską cyfrówką i uchwycił was z rozchylonymi ustami, jedną powieką otwartą, a drugą zamkniętą, z idiotyczną miną i w dodatku z każdą kroplą potu na twarzy? Przy fotografii tradycyjnej to się nie zdarzy – czas

gą trudno sobie wyobrazić robienie zdjęć Zeni­ tem na imprezie. Zresztą warto wspomnieć, że fotografia analogowa ma jeszcze jedną ciekawą ni to wa­ dę, ni to zaletę – żadnego Photoshopa. To zna­ czy, oczywiście, retusz jest dopuszczalny i czasami wskazany, jednak pociąga za sobą sporo pracy – a i tak na negatywie pozostanie nienaruszony obraz, ten sam, na który patrzyli­ śmy w chwili zwalniania migawki. I dobrze – dzięki temu należy uważać, aby zdjęcie wyszło za pierwszym razem. Bez poprawiania. Bo zdjęcia aparatem tradycyjnym robi się inaczej. Powoli, spokojnie, w skupieniu; tu nie możemy ustawić „auto” i naciskać spustu raz za razem, zapisując na karcie pamięci kil­ kuset obrazków, z których potem wybierzemy dziesięć, udanych tylko dzięki szczęśliwemu trafowi. Na kliszy mamy trzydzieści sześć kla­ tek, które musimy rozsądnie wykorzystać; gdy podniesiemy aparat na chybił­trafił, w wizjerze zobaczymy tylko rozmazane plamy. Trzeba przystanąć. Zastanowić się. Wyostrzyć obraz. Sprawdzić światło. I wtedy, ewentualnie, naci­ snąć spust. Gwarantuję, że w międzyczasie można się dziesięć razy rozmyślić – i dzięki te­ mu chwytać światło tylko tych scen, które warte są chwytania. 29


www.e-magnifier.pl

Różowe szaleństwo

Jakub Rudnicki

Trzy tygodnie, 21 etapów, około 3500

kilometrów do przejechania. To dane dotyczące jednego z trzech największych wyścigów kolar­ skich na świecie. Giro d’Italia, bo o nim mowa, po raz pierwszy odbył się w 1909 roku. Od tego czasu jest rozgrywany co roku w maju (wyścig nie odbywał się jedynie w czasie I i II wojny światowej). Pomysłodawcą Giro był Armando Cougnet, szef działu kolarskiego w „La Gazzetta dello Sport”. Pierwsza edycja wyścigu rozpo­ częła się 13 maja 1909 roku o godzinie 2:35 na rondzie Loreto w Mediolanie. Na starcie stanę­ ło 127 kolarzy. Wyścig składał się z ośmiu eta­ pów a jego dystans wynosił 2448,2 kilometra. Ściganie się rozpoczynało się i kończyło w Me­ diolanie. Trasa wiodła przez następujące mia­ sta: Bolonia, Chieti, Neapol, Rzym, Florencja, Genua i Turyn. Wyścig ukończyło 49 zawodni­ ków. Zwycięzcą okazał się Luigi Ganna, który za tryumf otrzymał nagrodę w wysokości 5 325 lirów, co jak na owe czasy było kwota niebaga­ telną. Giro do roku 1913 było rozgrywane w systemie punktowym. Polegał on na tym, że sumowano miejsca zawodników zajęte na po­ szczególnych etapach i im ktoś miał mniejszą sumę punktów tym wyższe miejsce zajmował w klasyfikacji generalnej wyścigu. Warto tutaj do­ dać, że gdyby o zwycięstwie w wyścigu decydo­ wały czasy rzeczywiste, a nie powyższy system 30

to zwycięzcą pierwszej edycji Giro zostałby Giovanni Rossignoli, a Ganna zająłby trzecie miejsce. W 1914 roku po raz pierwszy o klasyfi­ kacji wyścigu decydował czas rzeczywisty uzy­ skany przez jego uczestników. Trasa była podzielona na osiem etapów, z których aż pięć liczyło ponad 400 kilometrów. To właśnie na tym Giro odbył się najdłuższy etap w historii wyścigu. Odcinek z Lukki do Rzymu liczył 430 kilometrów. Tak długie dystanse wpłynęły na to, że również różnica pomiędzy pierwszym a drugim kolarzem na mecie wyścigu była re­ kordowa. Alfonso Calzolari wyprzedził Pierino Albiniego o 1h57:26. Dla porównania najdłuż­ szy etap tegorocznej edycji Giro liczy 264 kilo­ metrów. Jest to co prawda etap płaski, łatwy, przeznaczony dla sprinterów, ale i tak ten dy­ stans wywołuje u osób nie związanych ściślej z kolarstwem stany lękowe. Tyle kilometrów? Na rowerze? Czy to jest w ogóle możliwe? Jeśli 430 kilometrów jest możliwe, to odpowiedź jest prosta. Lata dwudzieste upłynęły pod znakiem absolutnej dominacji Alfredo Bindy. Ustanowił on rekord zwycięstw w klasyfikacji generalnej Giro wygrywając ją pięć razy w latach: 1925, 1927­1929 i 1933. Ten rekord wyrównało dwóch innych legendarnych kolarzy. Il Cam­ pionissimo Fausto Coppi i Eddy Merckx. Przy­ domek Coppiego mówi sam za siebie, a co do


http://keyassets.timeincuk.net/inspirewp/live/wp-content/uploads/sites/2/201 4/02/marco-pantani-99-giro.jpg

Merckxa i kolarskich rekordów sprawa przed­ stawia się tak, że większość z nich należy bądź w przeszłości należała do Belga. Wracając do Bindy to odniósł on również 41 zwycięstw eta­ powych. Ten rekord został poprawiony dopiero w roku 2003 przez słynnego sprintera Mario Cipolliniego. Ważną datą w historii Giro jest rok 1931. Wówczas kolarze po raz pierwszy stoczyli walkę o róż, czyli Maglia rosa, różową koszulkę lidera klasyfikacji generalnej wyścigu. Kolor ów wziął się stąd, że „La Gazzetta dello Sport” czyli główny organizator i sponsor wyścigu była wy­ dawana na różowym papierze. Jako pierwszy różową koszulkę założył Laerco Guerra, który wygrał pierwszy etap 19 edycji Giro. Od tego czasu walka o różową koszulkę wywołuje co ro­ ku w maju silne emocje we Włoszech oraz wśród pasjonatów kolarstwa na całym świecie. Celowo piszę o pasjonatach a nie o kibicach, bo kibicem to można być piłkarskim, a żeby na­ prawdę poczuć piękno i magię kolarstwa trzeba jeździć na rowerze. Wyczynowa jazda na rowe­ rze, szczególnie w wysokich górach, a właśnie na takich etapach rozstrzygają się losy klasyfi­ kacji generalnej wielkich turów (Giro d’Italia,

Tour de France i Vuelta a España) to jest przede wszystkim cierpienie. I właśnie dlatego takie wyczyny jak zwycięstwo Marco Pantanie­ go odniesione w 1999 roku na 15 etapie koń­ czącym się podjazdem do sanktuarium Oropa świadczą w moim przekonaniu o wyjątkowości kolarstwa. Pantani, jeden z najwybitniejszych i najpiękniej jeżdżących na rowerze „górali” w historii, u podnóża finałowego podjazdu zo­ stał za peletonem z powodu problemu z prze­ rzutką. Po naprawieniu usterki rzucił się w szaleńczą pogoń i najpierw przy pomocy ko­ legów z drużyny, a następnie już samotnie suk­ cesywnie odrabiał straty i wyprzedzał kolejnych kolarzy by na metę wjechać 21 sekund przed Laurentem Jalabertem. Mimo tego, że współ­ czesne kolarstwo pod wieloma względami bar­ dzo różni się od tego sprzed stu czy nawet czterdziestu lat, że często pojawiają się utyski­ wania, iż współcześni kolarze nie są tytani szos na miarę Bindy, Coppiego Bartaliego, Anqueti­ la, Merckxa czy Hinaulta to i tak w dalszym ciągu jest to coś więcej niż sport. Szczególnie w epoce gdy dla sporej części populacji jedy­ nym wysiłkiem fizycznym jest spacer po galerii handlowej. 31


www.e-magnifier.pl

EKSHIBIC Jak

być medialnym ekshibicjonistą? Należy iść do reality show. Przynajmniej kiedyś tak było. Z jednej strony ludzie pokazują tam wszelkie możliwe szczegóły swojego, nawet in­ tymnego, życia. Z drugiej my – widzowie – ich podglądamy, nie widząc w tym nic złego. Taka już natura człowieka, że lubi wiedzieć, co u in­ nych. Jednak czy dzisiaj potrzebna jest nam do czegokolwiek telewizja, by odsłonić swoje życie w pełni? Myślę, że już nie. Korzeni reality show jako gatunku tele­ wizyjnego możemy szukać w... średniowieczu, a mianowicie w ówczesnych jarmarkach. Moż­ na by się zastanowić, czemu akurat tam i co ma wspólnego handel z reality show. Jednak, jak się okazuje, coś wspólnego ma. Już sam handel stanowi pewnego rodzaju performance. To tam były przekupki, targowanie się... To jarmarki były centrum, nie tyle materialnym, co kulturo­ wym, gdzie dosłownie działo się wszystko. Następne jest freak show, czyli wysta­ wianie na widok publiczny ludzi z ubytkami fi­ zycznymi czy psychicznymi, aby mieć rozrywkę i zarobić. To był prosty układ – gawiedź miała rozrywkę, a wystawiający zarabiał. Biznes do­ chodowy a zarazem niezwykle okrutny. Z ułomności robiono publiczne show. Freaków łączono w pary, organizowano śluby czy inne uroczystości... Gdyby 200 lat temu istniały ta­ bloidy, pewnie takie informacje by się tam po­

32

jawiły. Jednak to, co łączy freak show z reality show to na pewno aspekt komercyjno­rozryw­ kowy. Początkiem reality show jako gatunku telewizyjnego znanego nam dzisiaj był rok 1999, kiedy to holenderska telewizja wyemito­ wała pierwszy odcinek programu Big Brother. Program, który z pewnością zmienił coś w tele­ wizji. Idea była prosta i genialna zarazem – za­ mknijmy kilka osób na kilkadziesiąt dni i podglądajmy ich cały czas. Już w 2001 roku program przeszedł do Polski. Nie był to jednak pierwszy tego typu pomysł. Na naszym rodzi­ mym rynku pierwszym reality show był pro­ gram Agent, emitowany w TVN w latach 2000­2002. Ale z jakiś przyczyn to Big Brother bardziej zapadł nam w pamięć. Pierwszy odcinek został wyemitowany w 4 marca 2001 roku. Wtedy w jednym domu, jak w więzieniu, zamknięto dwanaście osób. Na sto dni odcięto ich od świata. Główną postacią był Wielki Brat – postać, która nawiązywała do „Roku 1984” Georga Orwella. „Wielki Brat Pa­ trzy” ­ charakterystyczne słowa zarówno dla książki, jak i programu. Patrzyli również Polacy – ok. 4,5 miliona. To taką oglądalność miała pierwsza edycja, którą wygrał Janusz Dzięcioł – strażnik miejski, później poseł na sejm VI i VII kadencji. To, co kierowało ludźmi, do wzięcia udziału w programie, to z jednej strony chęć


CJONIŚCI zaistnienia w telewizji i zdobycia tam pracy. Z drugiej też chęć przeżycia ogromnej przygo­ dy. Tylko nieliczni się wybili i porobili kariery w telewizji, prowadzili własne programy. Jed­ nak były to kariery krótkotrwałe. Dzisiaj nikt o nich nie pamięta. Kolejną kwestią, która przełamała w pewnym sensie tabu w Polsce, to pierwszy seks przed kamerami w Big Brotherze oraz pierwszy ślub w innym reality show, Barze – dodam, że był to pierwszy taki ślub na świecie. I skoro już mowa o podglądaniu ludzi w telewizji, nie można pominąć Jestem, jaki je­ stem – programu, w którym cała Polska mogła śledzić życie Michała Wiśniewskiego. Willa w Józefowie pod Warszawą i życie Michała, Marty oraz ich dzieci... Ale także innych ludzi, którzy pojawiali się w willi państwa Wiśniew­ skich. Jakiś czas temu można było też śledzić życie Miss EURO 2012, Natalii Siwiec, w pro­ gramie Enjoy The View, Love, Natalia. Teraz, gdy spojrzymy na programy tele­ wizyjne, nie znajdziemy tam już życia innych, tak jak w Big Brotherze. Teraz dominują talent show, ale tam bardzo często poznajemy historię nie tylko uczestników, ale także ich bliskich. Przedstawiają oni historię życia, czasami bar­ dzo trudną, bardzo problematyczną i pełną wzruszających sytuacji, a robi się z tego to, co znajduje się w drugim członie, czyli show.

M A G N I F I E R 2/2015

Klaudia Chwastek

Czy obecnie potrzebna jest nam jakakolwiek telewizja, by się uzewnętrznić? Tak, by inni nas podglądali? Otóż, jak się okazuje nie, bo może­ my pokazać każdy szczegół naszego życia na portalach społecznościowych – od jakichś mało istotnych imprez, przez śluby, nawet po seks (w końcu był hashtag #aftersex). Zarówno my, zwykli użytkownicy, jak i celebryci, którzy mo­ gą za pomocą social media znacznie szybciej pokazać to, co chcą, niż czekać w nieskończo­ ność na parę minut w ramówce. Świat poszedł do przodu, a my – zwykli ludzie – uzewnętrzniamy się na Facebooku czy na Instagramie, przekazujemy informacje two­ rząc swój wizerunek, często nie mając o tym pojęcia. Za pomocą social media możemy uka­ zać innym swoje życie. Pokazać coś, nawet nie­ świadomie chociażby za pomocą jednego lajka. Każdy z nas tworzy swój wirtualny wizerunek, który chociaż często nie jest do końca prawdzi­ wy, może wiele powiedzieć innym o nas. Uze­ wnętrzniamy siebie, swoje życie – takie jakie jest, lub takie, jakim chcielibyśmy je widzieć. Poniekąd każdy z nas bierze udział w Facebo­ okowym reality show. Telewizja nam już nie jest potrzebna. Karierę można zrobić na Insta­ gramie...

33


Louis Philippe z poszetką w brustaszy

Janusz Ruleta

Od dłuższego czasu możemy zaobser­

wować w trendach, które są naturalnym środo­ wiskiem konsumpcjonizmu, zjawisko, które różni znawcy różnie nazywają. Jedni mówią: retro, wskazując, że to pochodzące z amery­ kańskiej nomenklatury technicznej słowo, oznaczające ciąg odwrotny silnika, dobrze od­ daje istotę rzeczy. Inni powiedzą: vintage, za­ chwyceni francuskim, elitarystycznym brzmieniem źródłosłowu. Jeszcze inni parskną: wintydż, zangielszczając to pojęcie, aby je wy­ kpić i tym samym wyrazić swoje stanowisko wobec trendu. Jakkolwiek jednak go nie na­ zwać, on istnieje i ma się lepiej niż kiedykol­ wiek. Pomiędzy tymi dwoma słowami, retro i vintage, zachodzi zauważalna różnica znacze­ niowa. Obydwa one oznaczają, oczywiście, mo­ tywy, zjawiska, przedmioty, dzieła i inne elementy kultury, które w jakiś sposób nawią­ zują do analogicznych elementów dawnych. Według specjalistów inny jest jednak chronolo­ giczny zakres tego cofnięcia się w czasie. I tak, retro ma dotyczyć rzeczy stylizowanych na cza­ sy przeszłe, jednak w niewielkim zakresie lat: kilkunastu, może kilkudziesięciu. Według tej teorii retro może być zarówno sukienka w stylu lat 50’ jak i walkman Sony. Natomiast dzie­ więtnastowieczny komplet jadalny w stylu Lo­ uis Philippe, albo dagerotypiczny wizerunek

pradziadka w mundurze powstańca będzie już vintage. Granica ta oczywiście jest płynna i trudna do zdefiniowania, jednak wydaje mi się, że każdy współczesny konsument potrafi „wyczuć” ją bez problemów. Jeśli zerknąć na garść przykładów z kul­ tury masowej lat osiemdziesiątych, z ich neo­ nami, lateksem i innymi tworzywami sztucznymi, krzykliwymi kolorami i fantazyj­ nymi fryzurami, trudno nie zauważyć, że tren­ dy kierowały się raczej w stronę futuryzmu niż retrospektywizmu – każdy klub wyglądał wtedy jak wnętrze statku kosmicznego. Nie inaczej było w latach dziewięćdziesiątych, chociaż wy­ mogi mody nieco się wygładziły i przeszły ra­ czej do stylu modernistycznego, ze strojami sportowymi i szklanymi budowlami; nie bez powodu jednak taką popularnością cieszyły się wtedy seriale sci­fi. W okolicach roku dwutysięcznego ten trend zaczął się odwracać. Coraz modniejsze robiły się rzeczy ładne, ale dawne; mniej kiczo­ wate, a bardziej dystyngowane. Mniej tandetne i młodzieżowe, a bardziej estetyczne i dojrzałe. Dorosłość nagle stała się modna; chociaż oczy­ wiście nadal wstyd było być starym, to dojrza­ łość rozumiana jako wyrobiony gust i unikanie odmładzania się na siłę, okazała się jednak w cenie.



www.e-magnifier.pl

Pól, na których można obserwo­ wać dominację tej stylistyki w dzisiej­ szej kulturze jest multum i nie sposób wszystkich wymienić w krótkim arty­ kule. Od kina, przez telewizję, sztuki plastyczne i literaturę, design, wzornic­ two i modę, architekturę, muzykę i technikę. Ile było w Krakowie anty­ kwariatów jeszcze dziesięć lat temu, a ile jest dzisiaj? Oto pytanie, które warto sobie postawić. Najlepszym nosicielem trendów jest zawsze moda; najbardziej dyna­ miczny i najszybciej zmieniający się nurt konsumpcjonizmu. W modzie damskiej trend, o którym piszę, obja­ wia się o tyle słabiej, że jest dużo szer­ sza i bardziej gwałtowna niż męska; widać go jednak: żeby daleko nie szu­ kać, choćby w raptownym, wielkim po­ wrocie płaszczy, które jeszcze nie tak dawno zostały zupełnie wyparte przez kurtki, a dziś stanowią normalny wi­ dok na ulicy. Jak wspomniałem jednak, lepsza będzie, jako przykład, moda mę­ ska. Nie oszukujmy się, ile osób na sto w 2005 roku znało słowo „poszet­ ka”? A ilu mężczyzn na sto je w ogóle nosiło? W ilu sklepach dało się je ku­ pić? Cóż, dokładne statystyki prawdo­ podobnie w ogóle nie istnieją, ale znam odpowiedź na to ostatnie pytanie. W żadnym sklepie nie dało się ich kupić. Eleganci, a raczej dandysi, bo właśnie przejawem dandyzmu była poszetka w brustaszy, szyli je sobie sami. Dzisiaj zaś nie tylko poszetki stały się po­ wszechnym elementem męskiego stylu, ale kupić je można w co drugim sklepie stacjonarnym, a w sieci znajdziemy multum sklepów specjalizujących się właśnie w ich sprzedaży. Co tam zresz­ tą poszetki – powoli na ulicach poja­ wiają się fulary!

36

Podobna sytuacja zachodzi, gdy pomyślimy o krawatach – przeglądając materiały promocyjne z wyborów w 2001 roku, zauważymy natychmiast, że spora część kandydatów rezygno­ wała z krawatów. Dlaczego? Bo chcieli się odmłodzić. I nie wyjść na sztywnia­ ków. Bo właśnie za sztywniaka był uważany każdy mężczyzna w krawacie. A dzisiaj, idąc Grodzką, trudno nie za­ uważyć co najmniej kilkunastu panów z tą ozdobą. A kraty? Kraty przecież były niesamowicie „dziadkowe” i koja­ rzyły się z tweedowymi garniturami sprzed wojny. Dzisiaj życzę powodze­ nia w szukaniu w sieciowych sklepach szerokiego wyboru gładkich koszul. Wąsy. Wąsy, które były atrybutem wujka ze wsi – również wracają do łask. I tak dalej. I tak dalej. Jak wspomniałem, moda jest tutaj tylko nośnikiem trendu; jego przejawy znajdujemy w każdym niemal aspekcie życia kulturalnego i codzien­ nego. Jakie wnioski? Cóż, wielu wy­ snuć się nie da. Moda, jak zauważono już dawno, jest jak bumerang – zawsze wraca, więc najwyraźniej znów nastał czas na rzeczy minione. Warto jednak zerknąć na ciekawą zbieżność, o której mało kto pamięta. Jacques Derrida jeszcze kilkadziesiąt lat temu zwrócił uwagę, że po postmodernistycznym „końcu historii”, społeczeństwa okcy­ dentu zwrócą się w stronę estetyk dawnych, zapomnianych. Nazwał na­ wet tę ideę „hauntologią”. Czyżby to już? A może to jednak tylko trend, przelotny jak wszystkie trendy?


M A G N I F I E R 3/2015

Prosta droga w dół, czyli miłe złego początki Katarzyna Tkaczyk

Z fantastyką jest tak, że albo się ją

uwielbia, albo nienawidzi. W moim przypadku to była miłość od pierwszego wejrzenia. Już kończąc podstawówkę byłam wielką fanką tego gatunku. Mimo tego jednak nigdy nie intereso­ wała mnie kwestia wydawcy. No bo jeżeli książ­ ka jest dobra, to czy to ważne, kto ją wydał? W tamtych czasach nie miało to dla mnie zna­ czenia. W gimnazjum po raz pierwszy usłysza­ łam o Fabryce Słów. Wtedy, jakieś osiem lat te­ mu, ta nazwa była niemalże synonimem dobrej książki. Pozycje z Fabryki kupowało się w ciem­ no – nie trzeba było pytać znajomych, zaglądać do Internetu, a nawet czytać zachęcającego tek­ stu na tylnej okładce. Kiedy człowiek miał ochotę na dobrą lekturę, szedł do księgarni, wybierał „coś z FS­ki”, płacił... i znikał na pe­ wien czas. Klasa sama w sobie. Te publikacje mogły przypaść do gustu lub nie, ale nigdy nie dało się powiedzieć, że są złe. Nie tylko to jed­ nak decydowało o popularności Fabryki. Urze­ kał także ich styl, bardzo charakterystyczny i, co tu dużo mówić, nie do podrobienia. Wspa­

niałe, wpadające w oko okładki oraz piękne ilustracje wewnątrz były znakiem firmowym wydawnictwa. Patrzyłeś na książkę – czy to w księgarni, czy u znajomego – i natychmiast wiedziałeś, kto ją wydał, a w dalszej perspekty­ wie, czego się spodziewać na kolejnych kartach. Co więcej, także polityka wydawnicza przyciągała uwagę. Szacunku do czytelnika i (nie)zwyczajnej troski o niego nie dało się przeoczyć, głównie za sprawą rewelacyjnie prowadzonego profilu na facebooku. I chociaż zachwyt nad publikowanymi pozycjami z cza­ sem nieco osłabł, to jednak Fabryka Słów miała naprawdę dużą grupę wiernych fanów, którzy bronili ulubionego wydawnictwa, nawet gdy to akurat „wypuściło” coś gorszego. Wszystko szło rewelacyjnie... do czasu. W 2013 roku nastąpiły spore zmiany kadrowe. Zmieniono marketing, dyrekcję, a co za tym idzie również politykę wydawniczą. Zmiany są nieuniknione (podobno tylko krowy nie zmieniają poglądów) jednak tutaj nie wy­ szły one na zdrowie całej „FS­ce” . Od tego mo­ mentu bowiem aż do teraz nie milkną głosy 37


www.e-magnifier.pl oburzonych fanów. Lista zarzutów stawianych tak lubianej kiedyś Fabryce Słów jest bardzo długa – począwszy od kwestii estetycznych, przez korektę, aż po krytykę polityki, jaką przy­ jęło wydawnictwo. Rozzłoszczeni czytelnicy wielokrotnie już zwracali uwagę na zmiany wzorów okładek w obrębie jednej serii, wska­ zując, że takie książki postawione razem na półce wyglądają bardzo nieelegancko. Ten pro­ blem tylko pozornie jest błahy – większość bi­ bliofilów dostaje szału, widząc na półce niepasujące do siebie pozycje. Tak po prostu jest. Dużo poważniejszą rzeczą wydaja się jed­ nak krytyczne głosy na temat korekty, która przepuszczała widoczne gołym okiem błędy, bywało, że nawet ortograficzne. Za flagowy przykład niedbalstwa w tym zakresie służył czwarty tom Pana Lodowego Ogrodu. Na to olbrzymie zwieńczenie jednej z najlepszych polskich sag fantasy fani musieli czekać prawie cztery lata, trudno się zatem dziwić, że drażnił ich nawet najmniejszy błąd. Wydawnictwo, rozpaczliwie próbując zwiększyć sprzedaż, w krótkim odstępie czasu rozpoczynało publikację kilku serii książek, jednak wiele z nich nie zostało zakończonych. Szczególny problem był z pozycjami zagranicz­ nymi, bo przez konieczność tłumaczenia, na kolejną pozycję trzeba było czekać wprost nie­ przyzwoicie długo. W efekcie, sprzedaż kolej­ nych tomów cyklu spadała, bo fani, nie mogąc doczekać się na kolejne przygody ulubionych bohaterów, pobierali nieoficjalne tłumaczenia z Internetu, albo próbowali czytać nową powieść w oryginale. Mniej zainteresowani czytelnicy z kolei nie kojarzyli nowego tomu z poprzedni­ mi, a co za tym idzie nie kupowali go – zwłasz­ cza, że nigdzie nie mogli dostać poprzednich części. Skutki takiej polityki nie były trudne do przewidzenia. Wydawnictwo, widząc bardzo ni­ ską sprzedaż uznawało, że seria jest po prostu słaba, a co za tym idzie nierentowna i zawiesza­ li dalszą publikację, sięgając po coś innego. Trudno o lepszy powód do zirytowania fanów. Wbrew pozorom jednak nawet zawie­ szanie cyklu nie wzbudza w czytelnikach takie­ go gniewu jak milczenie. Fabryka Słów na wszystkie zarzuty odpowiada wyniosłą ciszą. Przysłowie mówi, że mowa jest srebrem a mil­ czenie złotem, jednak w tym wypadku nie zdaje

38

to egzaminu. Cisza nie zamienia się w złoto, a wręcz przeciwnie – obroty jeszcze bardziej spadają. Nikt nie lubi być ignorowany, a jedyną dostępną „karą” dla wydawnictwa jest zrezy­ gnowanie z zakupu książki. Dyrekcja Fabryki i dział od marketingu zdają się nie łączyć tych dwóch faktów. Błagalne, złośliwe, pełne furii czy rezygnacji komentarze ciągle pozostają bez odzewu, a wydawnictwo fortyfikuje się jak

w średniowiecznym zamku, postanawiając naj­ wyraźniej przeczekać najazd wroga. Nie trzeba chyba dodawać, jak te działania są oceniane przez czytelników. Co gorsza, na te wszystkie problemy – zmieniane okładki, urwane cykle i ignorowanie krytycznych komentarzy – fani zwracają uwagę raz za razem, jednak akurat tutaj polityka wy­ dawnictwa pozostaje niezmienna. Każdy kry­ tyczny komentarz zbywany jest milczeniem. W Internecie krąży opowieść o tym, jak na po­

Fot. P. Kosowska


M A G N I F I E R 3/2015

ważny komentarz wydawnictwo odpowiedzia­ ło... „plum, plum”. Przeważnie jednak ziryto­ wani fani rozmawiają sami ze sobą, zgadzając się co do tego, że nie jest dobrze. Nic to jednak nie wnosi do dyskusji, skoro Fabryka Słów nie uznaje za stosowne poważnie odpowiedzieć – a w międzyczasie do starych grzechów dołącza­ ją nowe, wcale nie mniejsze. W ostatnich mie­ siącach co i rusz wybuchają protesty przeciwko

Wydaje się jednak, że dyrekcja wydaw­ nictwa powoli wraca do przytomności i zaczyna nieśmiało uświadamiać sobie, że nie można ignorować czytelników. W styczniu, gdy na fali z jednej strony była Fabryczna Zona a z drugiej Stalowe szczury jedna z fanek w dosadny spo­ sób wyjaśniła, co i dlaczego irytuje ją w polityce wydawniczej Fabryki. Po raz kolejny wróciła kwestia przerwanych cykli, skupiania się na jednej pozycji przy ignorowaniu in­ nych, irracjonalnego czasu oczeki­ wania na tłumaczenia, a także ignorowania krytyki. Była to jedyna sytuacja, gdy Fabryka pokusiła się o jakąkolwiek odpowiedź. W żoł­ nierskich słowach, za pomocą jed­ nego obrazka wydawnictwo przeprosiło za zasypywanie fanów niechcianymi wiadomościami i obiecała poprawę. Odpowiedź, jak widać, cudownie niekonkretna, ale przynajmniej dała czytelnikom do­ wód na to, że ich głos został usły­ szany. Wciąż mogą mieć nadzieję, że będzie lepiej. Można powiedzieć, że od 2013 roku (klątwa pechowej trzynastki?) Fabryka Słów stacza się szybko i po równi bardzo pochyłej. Nieustannie drażniąc swoich fanów i, co gorsza, nie utrzymując z nimi praktycznie żadnego kontaktu, niszczy całą opi­ nię, jaką udało się wypracować w poprzednich latach. Kiedyś Fa­ bryka Słów była marką, stanowiła wzór polityki wydawniczej. Teraz wisi na krawędzi przepaści marke­ tingowej i tylko od niej zależy, czy wróci na szczyt, czy spadnie na sa­ modelowi upartego lansowania wybranej mo dno. I uczyni długą historię krótką. (a często specyficznej i co tu dużo mówić – nie dla każdego) książki aż do przesytu, jak gdyby nieco zapominając, że w ofercie są też inne po­ zycje, które mają swoich fanów. Tak było w styczniu, na krótko przed premierą Stalo­ wych szczurów. Newsy na temat tej pozycji by­ ły publikowane nawet kilka razy na dzień, co wzbudzało frustrację tak w fanach Fabryki, jak i... w samym Michale Gołkowskim, autorze książki.

39


www.e-magnifier.pl

SIŁA PASJI

W jakim niestandardowym miejscu można przeprowadzać wywiady? Jest kawalerka, jest i biały Fiat 126p. W słynnym i kultowym Maluchu Filip Nowobilski postanowił posadzić gwiazdy za kierownicą i przeprowadzać z nimi wywiady.

40


M A G N I F I E R 3/2015

41


www.e-magnifier.pl

Źródło: https://www.facebook.com/duzywmaluchu

Klaudia Chwastek: W kwietniu minął się w swoim słowotoku, a tak wróciłem do do­ rok od istnienia Dużego w Maluchu. mu i zacząłem przeglądać serwis z ogłoszenia­ Jakbyś go podsumował? mi. Niestety okazało się, że zakup syrenki wiąże się z kosztem rzędu kilkudziesięciu tysięcy, Filip Nowobilski: Bez wątpienia był to rok cięż­ więc postanowiłem wdrożyć wersję budżetową kiej pracy. W tym czasie przejechałem ponad i kupić za dwa tysiące złotych Malucha. 10 tys. kilometrów Maluchem. Przeprowadzi­ łem ponad 50 wywiadów. Rozmawiałem przez Zaczynając Dużego w Maluchu jakie telefon średnio po dwie godziny dziennie, ale miałeś założenia, co chciałeś pokazać moim zdaniem wysiłek, na jaki musiałem się swoim widzom? Czy Ci się to udało? zdobyć, został już odpowiednio wynagrodzony. Ciężka praca popłaca, nie mam co do tego żad­ Zaczynając realizację Dużego w Maluchu nych wątpliwości. Nigdy nie miałem. chciałem ze swojej pasji uczynić pracę. Teraz chyba mogę powiedzieć, że mi się to udało. Skąd w ogóle pomysł na to, aby zamknąć osoby w samochodzie i przeprowadzać Fiat 126p, czyli popularny Maluch. Sa­ z nimi wywiady? mochód kultowy. Samochód bardzo mały, którym właściwie jedzie się tył­ Pomysł zrodził się zupełnie przypadkiem pod­ kiem po asfalcie. Myślisz, że gdybyś po­ czas wspólnej kolacji z przyjaciółmi. Rozma­ sadził gwiazdy za kółkiem innego wialiśmy o mediach. W pewnym momencie samochodu, nawet zabytkowego, osią­ stwierdziłem, że fajnym pomysłem na program gnąłbyś to samo, co przy Maluchu? na YouTube mogłoby być przeprowadzanie wy­ wiadów w Syrence. Moja dziewczyna chwyciła Myślę, że nie. Nie osiągnąłbym podobnego mnie za rękę i powiedziała: ''Fif, to jest świetny efektu z żadnym innym samochodem. Fiat pomysł!''. Gdyby nie ona, to pewnie zatopiłbym 126p jest nam wszystkim bliski, wywołuje 42


M A G N I F I E R 3/2015

szczególne emocje, więc całe szczęście, że nie zdecydowałem się na zakup syrenki i że nie po­ życzałem zabytkowych cadillaców na nagrania, bo taki pomysł także chodził mi po głowie.

Patrząc na programy telewizyjne nie mamy zbyt wielu programów typu talk­ show – przeniosły się do Sieci. Jednak te programy różnią się od tych telewizyj­ nych. Nie tylko pod względem miejsca, Co było najtrudniejsze przy Dużym gdzie te rozmowy się odbywają, ale też w Maluchu? pod względem charakteru. Mają one zu­ pełnie inny wydźwięk. Czemu tak jest? Wszystko było i jest trudne. Nad programem pracuję nieustannie. Na ''Dużego w Maluchu'' Moim zdaniem talk­show jako gatunek zanika. poświęcam dużo więcej czasu, niż na pracę ''Gwiazdy'' mają rozbudowane media społecz­ w korporacji, którą może się pochwalić wielu nościowe i teraz wystarczy włączyć komputer, moich znajomych. Siły dodaje mi jednak pasja. aby dowiedzieć się, co u nich słychać. Nie po­ Bez niej na pewno byłoby ciężko. trzebują już dziennikarza, który pomoże im się wyrazić. Celebryci robią to sami. Moim zda­ Czy w związku z programem zdarzały się niem takie serwisy jak Instagram czy Facebook jakieś ciekawe sytuacje, które zapamię­ z czasem doprowadzą do tego, że programy ty­ tasz na długo? pu talk­show jeszcze bardziej uszczuplą swoje zasięgi. Tak, w zimie pojechałem z Krakowa do Warsza­ wy na nagranie Pytania na Śniadanie. W poło­ Co daje YouTube, a czego nie daje TV – wie drogi, przy sypiącym z każdej strony przynajmniej w Twoim przypadku? Do­ śniegu, o trzeciej nad ranem pękła mi opona. stałeś propozycję pracy w TVN i prze­ W sumie dojechałem do TVP na 10. Podróż do niesienie tam programu. Nie zgodziłeś Warszawy zajęła mi aż dziewięć godzin, bo się, dlaczego? w Kielcach nie mogłem nigdzie znaleźć całodo­ bowego wulkanizatora. Zarówno YT, jak i TV dają popularność. YT do­ datkowo daje możliwość rozwijania swojego Co dał Ci ten program? projektu w dowolny sposób. Jestem swoim producentem i to moje zdanie jest najważniej­ Dużo szczęścia. Pokazał mi też, że nigdy nie sze, choć często staram się czerpać z rad mą­ wolno się poddawać. Jestem przekonany, że drzejszych od siebie, w tym kolegów z TV. Co każdy człowiek może osiągnąć co tylko zapra­ do drugiej części pytania, to wolałbym nie opo­ gnie, pod warunkiem, że w pełni odda się pracy wiadać o szczegółach jakichkolwiek propozycji, i będzie szanował swój czas. z których nic nie wyszło, bo ktoś mógłby mi za­ rzucić, że zachowałem się nieelegancko. Zakupiłeś teraz czerwonego małego fiata A w życiu prywatnym, jak i zawodowym dbam i rozpoczynasz z nim nowy cykl, który o to, żeby być lojalnym. będzie inny niż ten dotychczasowy. Skąd pomysł na to? Rozmawiała Klaudia Chwastek Nie chcę ograniczać się tylko do formuły: Filip + gwiazda + biały Maluch. Chcę wyjść z inicja­ tywą do ciekawych ludzi i czasem, gdy będę miał odrobinę spokojniejszy okres, wysłuchać ich historii, ale tym razem w czerwonym Malu­ chu. Białego zostawiam dla gwiazd.

43


www.e-magnifier.pl

Chodźmy na piwo... Klaudia Chwastek

Niedzielne

popołudnie. Wio­ senne, wiec już ciepło. Kawiarnia, jedna z modnych ostatnio, gdzie na­ prawdę dużo się dzieje – mnóstwo imprez, warsztatów, wernisaży... Cała masa! I właśnie na jeden z takich eventów czekałam. Długo bo długo – najważniejsza osoba się spóźniała. Ale siedząc sama i czekając, byłam zajęta swoim telefonem i odpisywa­ niem na maile. Tuż obok mnie usia­ dły sobie dwie dziewczyny. Młode, nie wyglądały na więcej niż 19 lat – możliwe, że tegoroczne maturzystki. Zamówiły sobie po piwie i siedziały przy małym stoliczku, któ­ ry raczej zbliżał niż dzielił. Porozma­ wiały chwile, ale tylko chwile. Potem każda zajęła się swoim "oknem na świat". Minuty mijały, jedna za dru­ gą. Ja już nieco znudzona czekaniem, więc co jakiś czas zerkam na swoje sąsiadki ze stolika obok. Niby razem przyszły, a jednak patrząc na nie z boku, wydawać się może, że jednak osobno... Jedna z nich, ta bardziej wylan­ sowana, wyciągnęła swojego tableta

44

w ślicznej obudowie... Przeglądnęła Facebooka, poodpisywała na wiado­ mości, potem był Instagram i robie­ nie sobie selfie a'la Kim Kardashian – zrobię 300 zdjęć, wybiorę jedno naj­ lepsze. Wrzucę i będę czekać na lajki i komentarze, jaka to piękna nie je­ stem. Koleżanka poszła w odstawkę, sama mająca już dość swojego smartphona, znudzona wpatrywała się w swoją szklankę z piwem, nie wiedząc tak na dobrą sprawę, co ze sobą począć. Czekać dalej na event i jakoś przeboleć to, że koleżanka mnie olewa, czy zabrać się i stąd grzecznie iść? Ta z tabletem nadal była nim zajęta i sprawdzaniem ilości lajków. Co chwilę tylko odburknęła coś koleżance, ale raczej z przymusu niż z własnej chęci... Stosunki międzyludzkie? A gdzie tam! Za chwilę będziemy chodzić na kawę czy piwo i siedząc przy jednym stoliku będziemy się już chyba komunikować tylko elektro­ nicznie. O ile w ogóle będziemy się komunikować. No bo tak właściwie po co?



www.e-magnifier.pl

SZLAKIEM KRAKOW

46


WSKICH KNAJPEK

M A G N I F I E R 2/2015

Daniel Antropik

Nietrudno znaleźć w Krakowie dobry adres. By tego dokonać wcale nie trzeba mieszkać na Wawelu. Jednak nie chodzi mi o mieszkalny dobry adres, lecz o taki kulinarny adres, gdzie można dobrze zjeść. Wtedy będzie on smaczny. Wiele miejsc zasługuje na to, by je odwiedzić, a potem polecić znajomym, by też zjedli coś dobrego. Dostaniecie adresy z podziałem na kategorie, by każdy znalazł coś dla siebie.

47


www.e-magnifier.pl

M I Ę S I W O 48

ED RED Prawdopodobnie najlepszy steak house w Krakowie, choć jest to kwestia dyskusyjna. Znajduje się w centrum, przy ul. Sławkowskiej 3. Jest chętnie odwiedzany nie tylko przez krakowian, choć wycieczki do lokalu jeszcze nie istnieją w ofercie biur podróży. Wycieraczka wita żartem słownym, ale żartów z jedzenia już nie ma. Bardzo miło jeść mięsko, zwłaszcza sezonowane na miejscu. Jest jeszcze jeden powód, by się tam wybrać – bycze jądra z sosem z herbaty, miodu i pistacji. Choć nie jest to pierwszy wybór kogoś o zdrowych zmysłach kulinarnych, jednak warto spróbować czegoś co otworzy nowe kulinarne horyzonty. Zdrowszym i bezpiecznym wyborem z pewnością będzie sezonowany antrykot albo polędwica wołowa lub rzadko spotykany T­bone. Dla osób lubiących klasyczne dania Ed Red przygotował między innymi: kaszotto z warzywami, dziczyznę, serce wołowe, kurczaka zagrodowego i dorsza. Tu nie rzuca się mięsem, chyba że na ruszt. Ed nie należy do tanich restauracji, jednak za taką jakość warto zapłacić.


M A G N I F I E R 3/2015

SWEET CHILLI SLOW FOOD GYROS Gdy wspominam znajomym lub mniej znajomym o tym lokalu, od razu kontrują: „to kebab, tak?”. No właśnie nie kebab, tylko gyros, a to już spora różnica, która nie jest tylko słowna. Różnica jest w przygotowaniu mięsa, sposobie podania i doborze sezonowych sosów robionych na miejscu. Sweet Chilli korzysta ze składników hodowanych i uprawianych z odpowiednią troską – stąd bierze się slow food. Na jedzenie trzeba też trochę poczekać, bo nie jest to typowy fast food. Na gyros składa się odpowiednio opieczona wołowina lub kurczak, a w sobotę baranina, sos słodko­pikantny, albo okresowo chutney i trochę warzyw. Wyjątkowo, zamiast mięsa można wybrać soję i zgrzeszyć z gyrosem po wegetariańsku. Niedawno powstał sezonowy gyros z chutneyem wiśniowo­cebulowym, gorzką czekoladą i wiśniami. By znaleźć ten dobry adres, trzeba udać się na skrzyżowanie al. Kijowskiej i Czarnowiejskiej, obok przystanku Kawiory.

M I Ę S I W O 49


www.e-magnifier.pl

POD NORENAMI

W E G E

50

Gdy nie jem mięsnie, jem wege. Proste, prawda? Wybór ścieżki żywienia nie podlega dyskusji, ale wiem, że jedzenie samego mięsa jest nudne i ograniczające, więc korzystam z dorobku dobrych wegetarian i ich lokali. By trafić pod dobry wege adres nie trzeba daleko szukać. Najbliższy znajduje się przy Krupniczej 6. Jest to adres, który mam cel zgłębiać tak długo, aż będzie mi się śnić po nocach. Pracuje tam szef kuchni z niesamowitą historią, którą chciałbym poznać ze wszystkimi szczegółami. Jeżeli chodzi o jedzenie, to jedno z najlepszych miejsc na spróbowanie bezmięsnej kuchni azjatyckiej. Mówię o kuchni azjatyckiej, bo Pod Norenami nie zna się ograniczeń terytorialnych. Można zjeść śniadanie, a potem curry, a jeszcze później sushi ze znajomymi i na koniec deser. W porze lunchu warto przejść się na Bento­ Box, czyli klasyczny japoński obiad do pracy w specjalnym pudełku wielokrotnego użytku. Nie trzeba przychodzić z własnym pudełkiem. można zjeść na miejscu.


M A G N I F I E R 3/2015

SKWER JUDAH Foodtruckowe zagłębie na Kazimierzu przyciąga zapachem i dobrobytem wyboru. Nie jest to idealne miejsce dla niezdecydowanych. Ustawione tam foodtrucki sprawiają, że jeszcze trudniej się zdecydować. Zaczynając od klasycznych burgerów w Big Red i Boogie Burger, przez krakowską maczankę w Andrusie, taco w Polskim Taco i pieczonego ziemniaka w egzotycznym Kumpirze, przygoda kończy się na najlepszych belgijskich frytkach od Frytek Belgijskich w Krakowie. Jeśli jeszcze wam mało, można skusić się na naleśnika od Kocham Naleśniki. Liczba foodtrucków w jednym miejscu powoduje, że z placu trudno wyjść. Przy dobrej pogodzie nie da się znaleźć miejsca do siedzenia, jednak przy złej nie ma co narzekać. Miejsce to można znaleźć na skrzyżowaniu Św. Wawrzyńca 16.

F O O D

T R u C K 51


www.e-magnifier.pl

COFFEE CARGO

K A W A

52

Kontener i kawa kojarzy się z transportem ziaren do Europy. Coffee Cargo przy ul. Przemysłowej 3 zostało zaprojektowane tak, by przypominało dok, do którego wpływa statek z kawą i od razu pali się ją, mieli i pije na miejscu. Coffee Cargo to przedsięwzięcie młodych pasjonatów kawy. Sprowadzają i palą na miejscu kawy z gatunku speciality. Praca jaka jest włożona w proces przygotowania kawy, od palacza do baristy, jest wyczuwalna w każdym łyku. Parzenie kawy to nie tylko espresso lub cappuccino. Alternatywne metody parzenia kawy, takie jak aeropres, chemex czy syfon sprawiają, że kawa smakuje zupełnie inaczej. O tym, jak bardzo kawy różnią się od siebie, można się przekonać pijąc kawę w tej kawiarni. Równie ważna, jak jakość kawy jest kwestia obsługi. Kontakt z profesjonalnym baristą pomaga w odnalezieniu swojej kawowej ścieżki w plątaninie alternatywnych dróg.


M A G N I F I E R 3/2015

WESOŁA CAFE Kolejne miejsce jest równie interesujące jak Coffee Cargo. Znajduje się z dala od zgiełku Rynku i nie znajdziecie tam turystów pragnących wypić swoje potrójne ośmiowarstwowe latte zakrapiane karmelem z miechowskich krówek. Znajduje się w pobliżu UEK­u, przy ul. Rakowickiej 17. Wypicie dobrej kawy powoduje we mnie wesołość, więc nazwa jest jak najbardziej uzasadniona. Wesoła Cafe jest miejscem sprzyjającym artystom. Istnieje możliwość prezentowania swoich prac w jej wnętrzu. Wcale nie trzeba iść do galerii. Tam nie mają tak przedniej kawy. Oprócz kawy, w Wesołej można zjeść śniadanie, albo uraczyć się ciastem.

K A W A

53


www.e-magnifier.pl

S Ł O D K O Ś C I 54

BONJOUR CAVA Bonjour Cava posiada już dwa lokale. Pierwszy z nich znajduje się przy ul. Warszawskiej 16 i jest bliższy studentom Politechniki Krakowskiej. Pozostali mogą zjeść równie świetne słodkie tarty przy Piłsudskiego 5. Bonjour Cava jest odblaskiem Prowansji na krakowskiej ziemi. Słodkie tarty, a w szczególności tarta cytrynowa z bezą jest czymś, po co wracam do Bonjour, albo proszę o przyniesienie jej przez moich gości, gdy pytają czy coś kupić do obiadu, a odkąd wiedzą czego chcę, już nie pytają. Tarty są zgodne z sezonem (już jest rabarbarowa!) i wyjątkowo smaczne. Obowiązkowo do tarty powinno wypić się kawę, a Bonjour Cava wcale nie odstaje od wcześniej wymienionych kawiarni. Wejdźcie i przywitajcie się po francusku.


M A G N I F I E R 3/2015

SŁODKIE VEGE Dziewczyny ze Słodkiego Vege pokazują, że jedzenie bezglutenowe nie jest w żaden sposób nudne. Ciekawe połączenia smaków sprawiają, że nie mam problemu z sięgnięciem po ciasto zrobione z kaszy i bez ukochanego masła. Przy okazji Targu Śniadaniowego na dworcu miałem okazję spróbować ciasta pietruszkowego z wasabi. Tak, z wasabi. To niecodzienne połączenie spowodowało, że już niedługo zaciągnę się na Staromostową 1 do lodziarni Si Gela, gdzie można kupić ich wypieki. Pewnie też jedliście ich ciasta w Tekturze, ale o tym nie wiedzieliście. Teraz już możecie jeść świadomie ich inne świetnie skomponowane ciasta.

S Ł O D K O Ś C I

55




www.e-magnifier.pl

Gdy film obdarzymy nutą patriotyzmu... Grzegorz Stokłosa

Trzeba zaznaczyć, że celem poniższego

artykułu nie jest szydzenie, szkalowanie pol­ skiego kina. Nie należy doszukiwać się w nim choćby cienia negatywnego podejścia do twór­ czości polskich reżyserów, tym bardziej do te­ matyki ich dzieł. Wszystko co zostanie tu napisane powstało z miłości do polskiej kine­ matografii, do dziejów państwa polskiego, jak i bohaterów, którzy zostaną przywołani. Istnieją w kinie pewne mody, pędy. Stąd w ostatnim czasie możemy oglądać kolejno po­ jawiające się produkcje, które poruszają temat tak zwanej „sztucznej inteligencji”. Ex­machi­ na, Chappie, a już pojawiają się pierwsze zwia­ stuny najnowszej części legendarnej serii o Terminatorze. Nie ma się co dziwić – temat jest bardzo na czasie. Wedle statystyk, jedną z moż­ 58

liwości końca świata, w którą wierzy ludzkość jest właśnie „bunt maszyn”, za którym stanie stworzona przez człowieka sztuczna inteligen­ cja. Coraz częściej stawiane są pytania, czy dal­ sze badania z dziedzin robotyki, kognitywistyki, mechaniki, które mają na celu stworzenie an­ droidów, czyli robotów na wzór człowieka, ob­ darzonych własnym rozumem, nie powinny zostać przerwane. Bo czy statystyczne myślenie i wybory dokonywane przez maszynę, mogą iść w parze z ludzkim poczuciem moralności? Jeszcze niedawno popularne były histo­ rie o przybyszach z kosmosu, wcześniej serwo­ wane były jednocześnie cztery produkcje ukazujące gangsterskie życie, z początku ubie­ głego wieku. Jednak jest w Polsce moda filmo­ wa, która trwa i nigdy nie przeminie.


M A G N I F I E R 2/2015

Od morza do morza Jesteśmy krajem dumnym ze swojej hi­ storii. Rzeczpospolita wiele przeszła, nim obec­ ny kształt granic zdołał się utrzymać. Nic więc dziwnego, że przy niemal każdej okazji Polacy wspominają dawne czasy, na głos opowiadając o świetności epoki Jagiellonów, o wojnach i dzielnych czynach rycerstwa. Henryk Sienkiewicz, jeden z najbardziej znanych autorów polskich, to twórca między innymi słynnej Trylogii – Ogniem i Mieczem, Potopu, Pana Wołodyjowskiego. Wszystkie trzy tytuły zostały wyreżyserowane, a ich adap­ tacje to klasyka polskiego kina. Opowieści, ko­ lejno, o wojnach polsko ­ ukraińskich, najeździe Szwecji na ziemie polskie, oraz star­ ciach z Turcją stworzyły w rzeczywistości przy­ kłady z dziejów, gdy Polska udowadniała swoją siłę.

Cel zrealizowany, historia przedstawio­ na, klasyk po dziś dzień oglądają przedstawi­ ciele różnych pokoleń. Jednak nie każdego skusi dzieło o tematyce średniowiecznej, nawet, jeżeli ukazuje naszą potęgę. Jednak nie jest to jedyny temat filmowy, który ma budować pa­ triotyczną dumę wśród widzów. Jego walka, nasze cierpienia Gdy 1 września 1939 roku wojska III Rzeszy zaatakowały Polskę, wybuchła II Wojna Światowa. Od tego dnia nic nie miało być takie jak kiedyś. Niemcy zaprezentowali potworno­ ści, których świat jeszcze nie widział. Wiele polskich dzieł filmowych opowiada o tamtych czasach, o grozie, jaką siali naziści na ziemiach Rzeczpospolitej, o ich zbrodniach oraz nie­ ugiętej walce narodu, który nigdy się nie pod­ dał. Kolejne filmy powstawały zaraz 59


www.e-magnifier.pl

po zakończeniu wojny. Ówczesnym władzom na rękę było tworzenie filmów, które miały utrzymywać w narodzie nienawiść do niemiec­ kiego sąsiada, ich czyniąc tym większym wy­ bawcą. Tak też w 1948 roku powstał film pt Ostatni etap, według scenariuszu napisanego przez więźniarki z obozu w Oświęcimiu. Było to przedstawienie wspomnień z życia kobiet w obozie, wspomnienie ruchu oporu, który po­ wstawał w Auschwitz. Film brutalny, drama­ tyczny, jednak spełniający założone cele. Przypomina ludności polskiej zbrodnie hitle­ rowskiego okupanta. Podobnie film Kanał, z roku 1957. Reży­ ser, Andrzej Wajda, stara się w nim przedsta­ wić realia życia w trakcie Powstania Warszawskiego. Dramat ludności, śmierć na każdym kroku, rozpacz, które niejednokrotnie przyczyniły się do postradania zmysłów. Twór­ cy nie starają się ocenzurować tragicznych wy­ darzeń, wydźwięk filmu jest jednoznaczny – ma napawać odrazą dla działań niemieckiego agresora. Wiele innych filmów, bez potrzeby za­ kłamywania historii pokazuje takie właśnie 60

prawdy. Tak też było w przypadku dzieła Ptaki ptakom, opowiadającym o dramatycznej obro­ nie wieży spadochronowej przez harcerzy ze Śląska. Nasuwa się tylko smutna refleksja – w ogromnej liczbie przypadków, bohaterowie tracą życia, umierają za ojczyznę lub trafiają do obozów zagłady. Nie chodzi o zakłamywanie historii, ale nasuwa się pytanie, czy w myśl tezy „Każdy chce żyć”, zachęcanie do patriotyzmu, poprzez ukazywanie tragicznych śmierci filmo­ wych patriotów, może być skuteczne? A gdyby tak po amerykańsku? Kapitan Ameryka, młody mężczyzna, żyjący w czasach II Wojny Światowej, tak bar­ dzo chce działać w imię odzyskania pokoju na świecie, że decyduje się na udział w ekspery­ mencie „Superżołnierz”. Wychodzi z niego jako silniejszy od setki mężczyzn, odporny na ból, z rozwiniętymi cechami zarówno fizycznymi jak i psychicznymi, patriota, chcący powstrzymać hitlerowców przed podbojem świata. Bohater komiksów, kreskówek, a obecnie filmów fabu­ larnych. W niecodzienny sposób stał się ikoną amerykańskiego patriotyzmu ­ mimo, że w rze­


M A G N I F I E R 3/2015

czywistości nie istniał. Ludzie udając się do kin widzą człowieka dla którego sensem życia jest Ameryka. Oczywiście, siadając w fotelu chcą zobaczyć efekty specjalne i niesamowitą histo­ rię, ale gdzieś w ich głowach zostaje zaszczepio­ na pewna myśl, pewien symbol. Rambo, opowieść o weteranie wojny, który wróciwszy do kraju nie może znaleźć dla siebie miejsca. Walka na froncie tak go zmieni­ ła, że staje się wręcz niebezpieczny dla otocze­ nia. Film zasłynął dzięki brutalnej roli Sylwestra Stallone'a, liczby zabitych w ciągu każdej minuty przeciwników, oraz karabinów z magazynkami tak pojemnymi, że rozpylają ty­ siące pocisków, bez potrzeby przeładowywania. Jednak i tutaj zostało wplecione jeszcze jedno przesłanie. Słowa, które John Rambo mówi do swojego dowódcy w odpowiedzi na wytkniętą nienawiść do kraju: „Nienawidzić? Zginąłbym za niego. Chcę, tego samego co oni i wszyscy in­ ni którzy tu walczyli oddając swoją krew i życie. Chcę aby kraj kochał nas tak jak my go kocha­ my. Tego właśnie chcę.”. Świat w płomieniach to jedna z wielu produkcji przedstawiających nieprawdziwe wy­ darzenia z dziejów Ameryki. Wierny ideałom Stanów Zjednoczonych mężczyzna, niespodzie­ wanie znajduje się w centrum ataku terrory­ stycznego, który ma na celu uśmiercić prezydenta. I wraz z kolejnymi minutami filmu, w trakcie których główny bohater wykazuje się wybitnymi zdolnościami, których nie powsty­ dziłby się żaden komandos, przekonujemy się, że zarówno dla Amerykanów, jak i dla samego prezydenta najważniejsze są symbole Ameryki, jak i bezpieczeństwo ogółu. Najistotniejszą sce­ ną jest nalot myśliwców, mających na celu zbombardować budynek rządowy, a na których drodze staje dziewczynka, wymachująca sztan­ darem Stanów Zjednoczonych. To właśnie mło­ da Amerykanka, dzierżąca w dłoniach tak istotny atrybut jak flaga, ratuje sytuacje. To wy­ raźne podkreślenie mocy drzemiącej w symbo­ lach, w patriotyzmie.

tędy droga Nie tak łatwo stworzyć w polskich re­ aliach film wysokobudżetowy. Rynek w naszym kraju jest dość wąski, a szanse na przebicie się na ekrany kin zagranicznych niewielkie. Nie­ wielu podejmie się zainwestowania wielkich pieniędzy w produkcję, która może się nie zwrócić. Dzieła, które próbują być wzorowane na amerykańskie filmy, zazwyczaj nie mają na celu przekazać jakichkolwiek wartości, nie skrywają myśli patriotycznych, a gdy pojawia się temat wymagający refleksji, niestety stawia on Polaków w niekorzystnym świetle (Pokło­ sie), nawet jeżeli jego artystyczna wartość czyni go dziełem wybitnym. Dlaczego wszystkie pol­ skie filmy powstające w ostatnich latach to smutne opowieści o czasach wojny i później­ szych (Katyń, Popiełuszko, Generał Nil), lub nie grzeszące dobrym smakiem komedie, któ­ rych nie sposób zliczyć (Kac Wawa)? Mamy wielu świetnych twórców i naprawdę dobrych aktorów. Dlaczego żaden z nich nie spróbuje trafić patriotyczną myślą do serc widzów w in­ ny sposób niż wspominanie tragicznych historii sprzed lat? Oczywiście, nie wolno nam zapo­ mnieć o bohaterach dawnych wydarzeń, tych którzy za Polskę oddali swoje życia, jednak nie czyńmy kina monotematycznym. Świat idzie do przodu, ludzie się zmieniają, coraz trudniej zrozumieć im czym jest „tradycja”, słowo, które słyszą od rodziców od lat, a które wydaje się je­ dynie nudnym wymogiem, obowiązkiem wobec przodków, których nigdy nie poznali. Kto wie, być może warto by było wprowadzić pewną nu­ tę ekstrawagancji, zmienić kurs polskiej kine­ matografii, zaczerpnąć klimatu zza oceanu i stworzyć świetną historię, barwną i pełną dy­ namicznej akcji, którą twórca obdarzy nutą pa­ triotyzmu, nie widocznego od razu, lecz skrytego, trafiającego do serca po chwili.

Nie

61


www.e-magnifier.pl

O zjednoczeniu Europy

Adrian Bryniak

„And finally: twelve points goes to…” – te słowa będzie można usłyszeć już niedługo. W końcu przyznawanie punktów innym krajom to eurowizyjny magnes. Jednak 60 lat temu nikt nie pomyślałby nawet do jakich rozmiarów będzie w stanie urosnąć Konkurs Piosenki Eu­ rowizji. I to nie tylko ze względów muzycz­ nych… Jest rok 1955: Europejska Unia Nadaw­ ców (EBU) postanawia zorganizować muzyczne show na poziomie międzynarodowym. Artyści mieliby występować nie tylko w celu rozwoju swojej kariery, ale także, a może przede wszyst­ kim, dla narodu, który reprezentowali. Człon­ kowie EBU decydują o utworzeniu Eurovision Grand Prix na zgromadzeniu w Księstwie Mo­ nako. Zebraniu przewodniczy Dyrektor Unii, Marcel Bezençon: dzisiaj przedstawiany jako główny pomysłodawca konkursu. On też pod­ daje propozycję koncepcji Eurowizji wzorowa­ nej na Festiwalu Piosenki Włoskiej z San Remo. Pomimo tego, że ten festiwal powstał je­ dynie pięć lat wcześniej, już zdążył zrobić furo­ rę w świecie muzyki, zarówno włoskiej jak i światowej. W późniejszych latach zatraci on swoją renomę i liczbę fanów. Na jego miejsce wskoczy jego potomek: Eurowizja. 62

Pierwszy konkurs miał być wyłącznie transmisją radiową, jednak EBU mierzyło o wiele wyżej. Unii nie zadowalała jedynie taka forma przekazu, zresztą cały konkurs powstał z myślą o tym, żeby z pomocą odbiorników te­ lewizyjnych każdy mógł zobaczyć międzynaro­ dowe zmagania. Oczywiście, określenie „każdy” tyczyło się posiadaczy tychże odbiorników. Problem był oczywisty: mieliśmy dopiero poło­ wę XX wieku, czyli czasy, w których telewizor był dobrem ekskluzywnym. To nie załamało EBU, w końcu sam konkurs okazał się sukce­ sem, nawet pomimo faktu, że jego zwyciężczyni – Lys Assia ze Szwajcarii nigdy nie zrobiła ka­ riery na innej scenie niż ta eurowizyjna. Dzięki stałemu finansowaniu ze strony państw uczest­ niczących w koncercie, można było sobie po­ zwolić na dalsze próby zjednoczenia Europy przed ekranem. Historia Konkursu Piosenki Eurowizji to także kontrowersje, które nieomal doprowa­ dziły sam koncert do przykrego zakończenia jeszcze zanim zdobył wielką sławę. W roku 1969 okazało się, że Unia nie jest przygotowana na „sprawiedliwe rozstrzygnięcie” zwane po­ tocznie remisem. Gdyby ten sam wynik osią­ gnęły tylko dwa kraje, można byłoby wymyślić


M A G N I F I E R 2/2015

jakieś proste rozwiązanie (rzut monetą?). Na nieszczęście EBU taką samą liczbę oczek uzy­ skały aż cztery kraje. Co postanowili organiza­ torzy? Uznali, że wykażą się hojnością, przyznając zwycięstwo … wszystkim czterem krajom! Po takim manewrze zdecydowany krok podjęły Portugalia oraz kraje Skandynawskie, które zbojkotowały następny konkurs Eurowi­ zji. Jednak Unia rok później uregulowała ten przepis i rebelianci ustąpili już w roku 1971. Na przestrzeni tych 60 lat utworzyła się opinia o Eurowizji jako o show, które „nie stoi na wysokim poziomie artystycznym ani nie wy­ łania nowych gwiazd muzyki”. Ciężko nie zgo­ dzić się z tymi słowami. Na palcach jednej ręki można wymienić tych, przed którymi wrota z napisem „kariera” otworzyły się szeroko tuż po zwycięstwie konkursu. Najsławniejsze takie przypadki to startująca w barwach Szwajcarii Kanadyjka, Celine Dion oraz zwycięski kwartet rodem ze Szwecji: ABBA. To prowadzi do kolej­ nego problemu: Eurowizja to coraz częściej po­ le do walki dla każdego poza muzykami. Skoro artyści i tak kariery nie robią, to dlaczego nie wprowadzić otoczki politycznej na scenę? Do­

bitnym przykładem jest zeszłoroczna zwycięż­ czyni, Conchita Wurst, czyli „kobieta z brodą”, która stała się symbolem tolerancji dla wszyst­ kich. Jak wygląda Eurowizja obecnie? Jest to prawdziwe święto: z okazji konkursu mamy do czynienia z tzw. Eurovision Week, podczas którego odbywają się próby generalne, impre­ zy, spotkania z artystami i konferencje praso­ we. Oczywiście, poziom piosenek wciąż pozostawia sporo do życzenia, zaś „sąsiedzki” system głosowania oraz polityczne wątki wciąż będą się przewijać przez konkurs. Jednak lu­ dzie przekonali się do liczenia punktów i chęt­ nie kibicują swoim reprezentantom. Konkurs Piosenki Eurowizji pozostaje jednym z naj­ większych i najchętniej oglądanych międzyna­ rodowych wydarzeń kulturalnych, ustępując pod tym względem jedynie Igrzyskom Olimpij­ skim. Można powiedzieć, że ambitny plan EBU o zjednoczeniu Europy przez telewizorami się ziścił. Z małych początków mogą powstać na­ prawdę wielkie rzeczy.

63


www.e-magnifier.pl

Wszyscy jesteśmy Dilbertami There are more things in Internet and Google, than are dreamt of in your philosophy. Tomasz „Szekspir” Jakut

64


M A G N I F I E R 3/2015

Internet to miejsce służące rozwijaniu

naszego nieustannie łaknącego nowych bodź­ ców intelektu. Buszując w Sieci zdobywamy cenną wiedzę, stając się krok po kroku eksper­ tami w wybranej przez nas dziedzinie. Jeste­ śmy o włos od wielkiego sukcesu, nagroda Nobla zaczyna połyskiwać w oddali i z dnia na dzień przybliża się wraz z towarzyszącymi jej splendorem i nieśmiertelną sławą. I wówczas odkrywamy jeden z setek tysięcy internetowych komiksów: Writhe'a & Shine'a, Sandrę & Woo, The Gamer Cata czy polskie KWD lub Barwy Biedy. Tym samym nasz intelekt na powrót zo­ staje zgnieciony do wielkości małego orzeszka, a produktywność – jeszcze nie tak dawno tyta­ niczna! – jest na poziomie 80­letniego traktora wyścigowego. Mroczna i posępna choroba „nie­ chce­mi­się­poczytam­komiksa” dotyka nawet najbardziej światłe i najlepiej rokujące na przy­ szłość jednostki. A najdobitniejszym dowodem na to jest fakt, że… NIE ŚPIĘ, BO CZYTAM DILBERTA! Deadline? Meh, czytam Dilberta. Egza­ min? Meh, czytam Dilberta. Jedzenie? Meh, czytam Dilberta. Życie towarzyskie? Meh, czy­ tam Dilberta. Czytać Dilberta? Meh, czytam Dilberta… „Ale zaraz, zaraz!” – zawoła co bardziej rozgarnięty czytelnik – „Cóż to niby takiego niesamowitego jest w tym Dilbercie, że wszyst­ ko meh?”. Ano coś być musi, skoro jest to pierwszy komiks w Internecie, który pamięta jeszcze nawet te zamierzchłe czasy przed nim (pierwszy pasek powstał 16 kwietnia 1989 ro­ ku!), a mimo to ukazuje się do dziś. Dodajmy do tego serial telewizyjny, tłumaczenia na 19 języków i codzienne ukazywanie się w ponad 2 tysiącach gazet w 57 krajach. Robi wrażenie. Na czym zatem polega magia tego ko­ miksu? Być może na jego sarkastycznym reali­ zmie. Oto bowiem tytułowy bohater, Dilbert, jest zwykłym szarym inżynierem o nieprzecięt­ nym intelekcie, który znajduje zatrudnienie w wielkiej korporacji. Przesiadując przez 8 go­ dzin w małym pracowniczym boksie rozmyśla o sensie życia, próbuje zrobić coś produktyw­ nego a przede wszystkim – znieść głupotę swo­ jego szefa, który wyraźnie istnieje tylko po to, żeby uprzykrzać życie pracownikom mądrzej­

szym od siebie. Gdy w końcu naszemu biedne­ mu korposzczurowi udaje się wrócić do domu, czeka tam na niego jego najlepszy przyjaciel, Dogbert – mały, biały pies, którego jedynym marzeniem jest… przejęcie władzy nad świa­ tem. Dodajmy do tego postacie mądrego Śmie­ ciarza, rozumiejącego fizykę kwantową lepiej od Stephena Hawkinga, dinozaura Boba, speca od zaprowadzania porządku metodą siłową czy wreszcie legendarnego Wally'ego – grubego, łysego i odrażającego współpracownika Dilber­ ta, który nigdy nie zrobił nic produktywnego, a zdążył być już wiceprezesem korporacji, jej głównym ekonomistą i… największym aman­ tem w historii. Oto świat, w którym przychodzi żyć naszemu biednemu inżynierowi. A przeżył on bardzo dużo! To właśnie w jego domu zainstalowano gorącą linię do po­ łączeń z Gorbaczowem na Kremlu, a ciało Le­ nina – kupione przez Dogberta na ulicy od pokątnego handlarza – robi za stolik do kawy. Dodajmy do tego śmierć w wypadku złowiesz­ czego spisku Matki Natury i powrót do życia dzięki niezwykłej wiedzy Śmieciarza czy podró­ że służbowe do Elbonii (jedynego kraju piątego świata), by zobaczyć smutny obraz typowego amerykańskiego korposzczura. Mieszka on w małym domku na przedmieściach, pilnowa­ nym przez małego białego psa i jedyne, czego pragnie, to spokoju. Jak dotąd jego życzenie nie zostało spełnione. Czemu Dilbert zachwyca? Bo to po pro­ stu everyman – człowiek, od którego nic nie zależy, rzucony w wir historii. Jego życie osobi­ ste (całkowicie nieistotne) rozgrywa się na tle wszelkich wydarzeń historycznych (całkowicie nieistotnych… dla niego) i jest smutnym, sar­ kastycznym epizodem w losach wszechświata. Zależny od swojego psa i szefa, Dilbert próbuje wynaleźć coś wielkiego, co w końcu i tak ląduje w śmieciach (i za co Śmieciarz, po poprawieniu błędów inżyniera, zdobywa nagrodę Nobla) a równocześnie zdobyć dziewczynę, za co w końcu i tak ląduje w śmieciach. Ot, po prostu życiowy nieudacznik, którego lubimy, ale też się z niego bezwzględnie, jednak serdecznie, śmiejemy. Bo z kogóż się śmiejemy? Z samych sie­ bie się śmiejemy…

65


www.e-magnifier.pl Apocalypto

Ludzie Ludziom

Grzegorz Stokłosa

W kultowej polskiej komedii Jak roz­

pętałem II Wojnę Światową padają, często niedostrzegane, słowa o ogromnym znaczeniu. "O jaką Polskę chcesz walczyć?" ­ pyta, napo­ tkany przez głównego bohatera w Legii Cudzo­ ziemskiej, rodak z Polski. Choć wielu widzów nie jest świadomych głębi tego cytatu, warto poświęcić mu chwilę. Chwilę na zadumę. Ósmego stycznia bieżącego roku, Insty­ tut Pamięci Narodowej ogłosił, że prawdopo­ dobnie odnaleźli szczątki Danuty Sędzikównej, pseudonim „Inka” ­ sanitariuszki, która po za­ kończeniu II WŚ, w wieku niespełna osiemna­ stu lat została skatowana i zamordowana przez ówczesną władzę komunistyczną. Do ostatniej chwili pozostała wierna ideałom i swoim towa­ rzyszom broni. Co jakiś czas w Telewizji Polskiej emito­ wane są spektakle Teatru Telewizji Polskiej. I choć artykuł o filmowych ukazaniach zbrodni sowieckich powinno się rozpocząć Katyniem w reżyserii Andrzeja Wajdy, nie pomijając póź­

66

niej Generała Nila, to jednak właśnie tym krótkim spektaklom filmowym będzie poświę­ cony poniższy tekst. Albowiem historie przed­ stawione w nich to często życiorysy bohaterów zapomnianych, niedocenianych przez historię, których młode życia zostały bestialsko ukróco­ ne. Wierny do ostatku Kim był Jan Rodowicz? Czym wsławił się „Anoda”? Jak żył i kiedy zginął? Gdyby nie emitowany na Kanale Pierwszym spektakl, prawdopodobnie wielu do dziś nie znałoby od­ powiedzi na żadne z powyższych pytań. Mimo, że na to zasłużył. W chwili gdy wybuchła wojna, Jan Ro­ dowicz był po tzw „małej maturze”, którą zdał w Liceum im. Stefana Batorego. Był także har­ cerzem, członkiem słynnej warszawskiej „Po­ marańczarni”, gdzie poznał Rudego, Alka i Zośkę, bohaterów Kamieni na Szaniec, wraz z którymi związał się z wojenną konspiracją. Uczestniczył w opisanej w dziele Aleksandra


M A G N I F I E R 3/2015

Constantine

Prison Break

67


www.e-magnifier.pl

Kamińskiego „Akcji pod Arsenałem”, mającej na celu uwolnić Jana Bytnara „Rudego”. Póź­ niej, wziął czynny udział w Powstaniu War­ szawskim. Wielokrotnie raniony, przetrwał do końca wojny. Przeżył liczne akcje dywersyjne Szarych Szeregów. Nie zabili go naziści po­ wstrzymując Powstanie w roku 1944. Zdołano go dobić dopiero po wojnie, w czasie tzw. „wol­ ności”. A ogromny wkład w jego śmierć mieli pobratymcy. Pseudonim Anoda to spektakl, którego wydarzenia mają miejsce po wojnie. Jan Rodo­ wicz rozpoczyna studia na na Warszawskiej Po­ litechnice. Pomimo wydarzeń, których doświadczył, tak jak reszta jego towarzyszy broni, próbuje ułożyć sobie życie. Nie zrywają Dziewczyna z tatuażem kontaktów, integrują się, wspólnie wspomina­ jąc utraconych przyjaciół i radując się upad­ kiem Rzeszy. Niestety, rzeczywistość nie jest tak prosta, jak wielu by chciało. Nowej władzy nie trzeba bohaterów, którzy mogliby być symbolem niezłomności i walecznej Polski. W grudniu 1948 roku zosta­ 68

je aresztowany pod nieprawdziwymi zarzutami. Torturowany, katowany, traci życie niespełna miesiąc później, na początku stycznia 1949 ro­ ku. Potajemnie zostaje pogrzebany na war­ szawskich Powązkach, bez podania prawdziwego nazwiska. Dopiero po dwóch miesiącach poinformowano rodzinę o domnie­ manym samobójstwie. Według raportu sporzą­ dzonego przez Służby Bezpieczeństwa, „Anoda” wyskoczył przez okno, z czwartego piętra, jed­ nak prawda może być zupełnie inna. W rolę Jana Rodowicza wcielił się Łu­ kasz Dziemidok, znany z seriali aktor. Poza nim w produkcji zobaczymy artystów takich jak Jan Englert, Grażyna Barszczewska, Olgierd Łuka­ szewicz. Większa część wydarzeń przedstawio­ nych w spektaklu odbywa się w ciemnej sali przesłuchań, gdzie funkcjonariusze próbowali zmusić „Anodę” do podpisania fałszywych ze­ znań, które miały go skazać. Metody prezento­ wane przez oficerów, jak i finał sprawy, napawają odrazą do tamtego systemu. Pozo­ stawiają tylko smutną refleksję i żal za tymi, którzy przeżywszy agresję nazistów, zostali wy­ tępieni przez ówczesny system. Zachowała się jak trzeba Scena Teatru Telewizji Polskiej zafun­ dowała zainteresowanym wiele innych historii. Jedną z nich jest opowieść o dziewczynie, sani­ tariuszce. Danuta Siedzikówna to właśnie „In­ ka”, o której w ostatnich miesiącach było w Polsce dość głośno. Instytut Pamięci Naro­ dowej oficjalnie ogłosił, że udało się odnaleźć rzeczywisty grób zamordowanej dziewczyny. W rolę tytułowej bohaterki wcieliła się Karolina Kominek, aktorka związana z teatrami krakowskimi. Całość przedstawiona jest w for­ mie opowieści. We współczesnych czasach dwoje ludzi rozmawia o wydarzeniach tamtych dni. Ich rozmowa przenosi widza do lat czter­ dziestych ubiegłego wieku. Do dni, gdy Armia


M A G N I F I E R 3/2015

Czerwona, przepędziwszy nazistów, zabrała się za usuwanie AK­owców. W tym czasie, młoda sanitariuszka „Inka” nawiązała kontakt z jed­ nym z oddziałów AK. Na nieszczęście, została szybko schwytana przez bezpiekę. Kolejne dni, przedstawione w filmie, to seria przesłuchań i tortur. Funkcjonariusze siłą próbowali wycią­ gnąć od Siedzikównej wszelkie informacje mo­ gące naprowadzić ich na trop majora Łupaszki. Nie spodziewali się jednak, że dziewczyna bę­ dzie wolała zginąć, niż wydać towarzyszy broni. Ostatecznie, zgodnie z metodami stoso­ wanymi przez ówczesny aparat władzy, udało się znaleźć kilkunastu świadków, którzy zeznali o szeregu zbrodni, których dopuściła się osiem­ nastoletnia dziewczyna. Jako karę za wszystkie przestępstwa, sąd wyznaczył karę śmierci. W chwili ogłoszenia wyroku, zaproponowano jej skorzystanie z prawa łaski. Musiała tylko podpisać zaadresowany do Bieruta list, w któ­ rym jednak miała wyprzeć się swoich ideałów. Do ostatniej chwili „Ince” towarzyszyła wiara i patriotyzm. Ani na chwilę nie ugięła się presji władzy ludowej, wciąż w sercu mając to co było dla niej najważniejsze – ojczyznę. Przed

śmiercią miała napisać w grypsie „Powiedzcie mojej babci, że zachowałam się jak trzeba”. Istotnym elementem filmu jest także ukazane rozdarcie wewnętrzne przedstawicieli bezpieki. Prowadzący dochodzenie oficer, który wydaje się być wręcz zdruzgotany nieustępli­ wością dziewczyny, zupełnie jakby nie był przygotowany na podjętą przez nią decyzję – na wybór śmierci. Również pluton egzekucyjny, przybyły na miejsce gdzie miał zostać wykona­ ny wyrok, na widok tak młodej dziewczyny, pudłuje z zamierzeniem. Dopiero kula z pisto­ letu oficera zadaje jej śmierć. Gdy w jej oczach gaśnie życie, na ekranie pojawiają się napisy. Spektakl skończony. Zobowiązuję się współpracować Fani serialu Pierwsza Miłość znają Ma­ teusza Banasiuka od dawna, dzięki roli wiecz­ nie zaskakującego Radka. Inni poznali go dopiero jako wirtuoza tańca towarzyskiego w kolejnej edycji Tańca z gwiazdami. Jednak ten młody aktor w roku 2008 zagrał w spekta­ klu Telewizji Polskiej. Przypadła mu rola cięż­ ka, a przy okazji przygnębiająca.


www.e-magnifier.pl

Tajny współpracownik opowiada o młodym chłopcu, który w zamian za obiet­ nicę wypuszczenia jego matki z więzienia, gotów jest donosić na działaczy AK, którzy nie zgodzili się na wprowadzony przez Ro­ sjan porządek. „(...)zobowiązuję się współ­ pracować z Wojewódzkim Urzędem Bezpieczeństwa ...”­ to słowa cyrografu, któ­ ry zgodził się podpisać. To właśnie w roli Mietka Białasa wystąpił Mateusz Banasiuk. Podjął próbę ukazania emocji targających „tajnym współpracownikiem”. Emocji, które z czasem ustępują miejsca rutynie, wręcz przekonaniu o słuszności swoich działań. Wszak młodzi chłopcy ukrywający się w la­ sach z pewnością czymś zawinili, skoro bez­ pieka tak bardzo się nimi interesuje. Pewnym jest także, że nad ich młodymi ży­ ciami nikt nie zapłacze, a korzyści płynące dla Mietka są ogromne. I z takim tokiem myślenia młody chłopak wydaje wyroki na kolejnych ludzi, z każdym krokiem coraz mu bliższych i życzliwszych. Wedle podań i opublikowanych przez IPN informacji, ludzi którzy decydowali się na współpracę z komunistami było wielu. Podobnie jak przedstawiony w spektaklu Mietek Białas, nie wahali się, zwiedzeni przez bezpiekę, donosić na ludzi niewin­ nych, przyjaciół, czy rodzinę. Szkody wyrzą­ dzone przez im podobnym są nie do opisania. Nikt nie zrani tak, jak zaufana osoba. Albowiem w myśl łacińskiej sentencji ­ „Człowiek człowiekowi wilkiem jest”. Ni­ komu nie można było zaufać. Każdy mógł coś ukrywać i okazać się zdrajcą.

70

Mietek, choć wydaje się być postacią fikcyj­ ną, a sama historia zmyślona, choć mająca na celu ukazanie realiów tamtych czasów i ludzi w nich żyjących ­ żył naprawdę, jego działalność miała miejsce. Agent „Michał” zmarł, po długich latach owocnej służby, ja­ ko pedagog, zasłużony działacz z młodzieżą. Ponadto zostawił po sobie liczne dzieła li­ ryczny, w których wspominał to co w życiu jego miało miejsce, choć zapewne nikt z czytających jego dzieła nie miał o tym po­ jęcia. Pojęcia, że autor w rzeczywistości opi­ suje własne grzechy. Jak usprawiedliwić wszelkie działa­ nia ukazywane w powyższych spektaklach? Jakich słów używać, wspominając katów i ofiary? Czy można w ogóle podjąć próbę rozliczenia kogokolwiek, jeżeli samemu się tego nie doświadczyło? Człowiek w warun­ kach mogących wyzwolić skrajne emocje zaczyna myśleć inaczej. Budzą się instynkty o których na co dzień nie mamy pojęcia. Gdy w rolę wchodzi przetrwanie wielu wy­ bierze czyny podłe, byle zachować się przy życiu. Jednak, ciężko nazwać to właściwym. Wręcz nie da się zdrady uznać za coś co można wybaczyć, zwłaszcza gdy chodzi o ludzkie życie. Wielu „podpisało”, lecz nie podjęło czynnych działań. Jednak, dla tych którzy mają wątpliwości, czy można było, mimo wszystko, zaryzykować swoją skórę dla cudzego istnienia, warto przytoczyć sło­ wa aktora i pierwszego polskiego rapera – Piotra Fronczewskiego, który na komisaria­ cie, z kartką przed oczami, odpowiedział oficerowi ­ „Zbyszek, ni c**ja! Będę jeździł rowerem.”


M A G N I F I E R 1/2015

71


www.e-magnifier.pl

Teatr absurdu w Klaskać jedną ręką to książka napisa­

na przez autora znanej ze swej oryginalności Mechanicznej pomarańczy (1962). Powieść wydano w Anglii w roku 1961, a więc zaledwie rok przed premierą głośnego dzieła Antho­ ny’ego Burgessa. To chyba dlatego jest dosyć nietypowa – musiała udźwignąć rolę zapowie­ dzi czegoś bardzo innowacyjnego, stać się zwia­ stunem literackiej niekonwencjonalności. Główna bohaterka – Janet Shirley ­ wraz z mężem Howardem żyje w prowincjonal­ nym miasteczku North Bradcaster. Lokalna społeczność jest niesympatyczna, szczególnie ludność z „(…) Shoe Lane, którą w reklamach telewizyjnych przechrzczono na Shining Shoe Lane, Alejkę Błyszczącego Buta, dzięki czemu wszyscy jej mieszkańcy w głupi sposób czuli się bardzo ważni, jakby sami zrobili coś nadzwy­ czajnego.”. Majątek bohaterów jest niewielki. Janet pracuje w supermarkecie, Howard zaj­ muje się handlem używanymi samochodami. Jedyne rozrywki, jakie mogą sobie zapewnić to wyjazdy na wieś, wieczorne tańce, wyjścia do kina lub oglądnie telewizji. 72

Taki porządek zostaje zburzony przez popularny quiz „Spróbuj raz i jeszcze raz”. Niespotykany „fotograficzny mózg” Howarda jest czymś, czego pragną telewizja i widzowie. Bohater odpowiada na pytania z dziedziny lite­ ratury i zdobywa tysiąc funtów. Wygraną szyb­ ko pomnaża, obstawiając wyniki konnych wyścigów. Zebraną sumę zamierza wydać na rzeczy, które „rozsypują się w proch”. „Czasy nabywania przedmiotów o trwałej wartości skończyły się (…). Pieniądze musimy rozszastać na życie, nie oszczędzać lub wydawać na ozdo­ by, meble czy rzeczy tego rodzaju.”. Bohaterowie rozpoczynają życie epiku­ rejczyków. Chcą użyć wszystkiego, co można kupić. Odwiedzają Nowy York, Cleveland, De­ troit, Chicago, Salt Lake City, Los Angeles, Hollywood, San Francisco, Florydę, Bahamy i Jamajkę. Śpią w najdroższych hotelach, piją najznakomitsze trunki oraz jedzą najlepsze po­ trawy. Życie zatopione w przyjemnościach jest ostatnią nadzieją Howarda na odkrycie lepsze­ go oblicza świata, choć w efekcie okazuje się ono tylko cyniczną próbą odrzucenia autoryte­ tów dawnych filozofów. Jak mówi bohater:


M A G N I F I E R 3/2015

prozie Burgessa Paula Gotszlich

„(…) chciałem nam obojgu dowieść, że niewiele można dostać za pieniądze i że teoria o przy­ jemnym życiu jest po prostu bzdurą. Świat bo­ wiem jest straszny i z dnia na dzień straszniejszy, i choćbyś się nie wiem jak starał żyć przyjemnie, nic nie zmienia faktu, że świat jest zgniły i niewart, by na nim żyć (…) Trochę podróży, ale świat jest taki sam wszędzie, do­ kądkolwiek pójdziesz.”. Dla Janet żadne miejsce na Ziemi nie stanowi już prawdziwej zagranicy, a jedynym sensem podróżowania jest zdobycie wiedzy, że ludzie są tacy sami. Świat jest zły, to znaczy, że za mnóstwo pieniędzy można kupić jedynie mnóstwo złych rzeczy. Howard po powrocie do domu pozbywa się więc majątku i snuje tajem­ nicze plany, które ujawni dopiero w dniu uro­ dzin Janet. Wówczas nastąpi punkt kulminacyjny powieści. Książka Burgessa jest jak teatr absurdu. Tytuł nawiązuje do sztuki ukazującej rozkład i upadek świata, w której aktorzy odgrywają na scenie role nieszczęśników. Klaskanie jedną rę­ ką „(…) to coś, co musisz sobie wyobrazić (…) Jest to sposób zetknięcia się z rzeczywistością

poprzez absurd.”. Historia opowiedziana z perspektywy młodej, bubkowatej bohaterki jest historią, która pod pozorem komizmu, przejrzystości oraz lekkości kryje treści zawiłe, tragiczne oraz wpisane w nurt filozofii egzy­ stencjalnej. W świecie pozbawionym sensu Howard czuje się obco, a jak pisze Sartre, to wiąże się z poczuciem obrzydzenia i rozpaczy. Dla teatru absurdu celem jest ukazanie bezsensowności istnienia w sposób zmuszający publiczność do refleksji, a przede wszystkim do poszukiwania prawdziwej egzystencji. Do przemyśleń i poszukiwań skłania także Burgess i między innymi za to należą mu się brawa. Na cześć dzieła klaszczę jedną ręką. Wszystkie cytaty pochodzą A. Burgess, Klaskać jedną J. Rutkowska, Warszawa 1976.

z wydania: ręką, przeł.

73


www.e-magnifier.pl

Fałszywa Irytująca opowieść z happy endem –

w ten sposób określiłbym fabułę powieści Kla­ skać jedną ręką Anthony'ego Burgessa. Co to oznacza? Zanim zabiorę się do wyjaśnień, mu­ szę coś zaznaczyć. Nie chciałbym, by mój osąd był odebrany jako atak na autora, bo temu nie mam nic do zarzucenia. Napisał naprawdę nie­ złą powieść, w której bohaterowie i ich poczy­ nania momentami są naprawdę nie do zniesienia. Ostatecznie jednak – wszystko… prawie wszystko kończy się dobrze. Główna bohaterka a zarazem narratorka – Janet, to dziewczyna, która w nieco pamięt­ nikarskim stylu odkrywa przed nami ważną część swojego życia. Na samym początku przy­ wołuje czasy szkoły. Jej zdaniem pobyt tam ni­ czego jej nie nauczył. Surową atmosferę szkoły przeciwstawia swojemu związkowi z Howar­ dem. W nim nauczyła się z pewnością tego, że nie warto nikomu pozwalać decydować o swo­ im życiu. To co irytuje, to sam obraz ich wspólne­ go życia. Oboje należą do klasy niezamożnej, pracują fizycznie i prowadzą normalny… dość konwencjonalny dom. Tu już zapala się nam czerwona lampka: musi wydarzyć się coś nie­ spodziewanego! I wydarza się. Ich losy, przede wszystkim status ekonomiczny, zmieniają się dzięki wygraniu przez Howarda sporej sumy pieniędzy w telewizyjnym quizie. To właśnie „szklany ekran” staje się trampoliną do „praw­ 74

dziwego życia na poziomie”. Szybko okazuje się, mówiąc banalnie, że „pieniądze to nie wszystko”, nie zbawi się za nie świata, ani nie oddali psychicznych udręk. Polepszenie bytu ekonomicznego roz­ wiązuje w ich życiu pewne problemy, a zara­ zem wywołuje nowe. Kiedy już osiągają swój cel – posiadają wystarczającą ilość pieniędzy, by żyć jak inni, dotychczas od nich „lepsi”, bo bogatsi – nagle okazuje się, że zostali oszukani. Oszukani przez właśnie ten „papierowy” świat telewizji i chichoczącą widownię. A jednak, brną w to do końca. Irytują nas ich próby życia „po pańsku”, sprowadzające się do konsump­ cjonizmu, fetyszyzowania produktów i niechę­ ci, a nawet pogardy wobec usługujących im w ekskluzywnych restauracjach kelnerów. Ukazanie awansu społecznego młodych ludzi nie raziłoby i zasługiwałoby na pełną aprobatę, gdyby nie ich pogłębiająca się izola­ cja od przeszłości i od siebie samych. Na ze­ wnątrz widać, jak z tego powodu cierpi Janet. Staje się coraz bardziej podporządkowana do­ minacji ze strony męża, który dość autorytar­ nie zaspakaja jej wszystkie potrzeby, nie licząc się ze zdaniem żony. Dziewczyna, choć nie raz daje czytelnikom wyraz poczucia własnej war­ tości i drzemiącego w niej potencjału, długo nie może oprzeć się apodyktycznemu mężowi, szczególnie dlatego, że go kocha i czuje się ko­ chana, a także dlatego, że to dzięki niemu nie


M A G N I F I E R 3/2015

ekonomia musi pracować, za to może cieszyć się życiem i podróżować. A jednak ich wspólne marzenia o tym, aby być „kimś” nie zostają spełnione. Nie wystarczą do tego pieniądze. Szczególnie Ho­ ward odkrywa, że bycie kimś wartościowym ma także – a może przede wszystkim – wymiar in­ telektualny i humanistyczny. Howarda i Janet łączy zatem negatywny stosunek do odkrytego dzięki pieniądzom dostatniego życia. Ale oboje reagują na to inaczej. Janet – racjonalnie i po­ zytywnie, pragnie jedynie powrotu do dawnego życia i powiększenia rodziny o dziecko, Howard – widząc zepsucie świata, postępująca globali­ zację i prymat taniej sensacji nad intelektem, wyraża skrajnie negatywny stosunek do takiej koegzystencji i zamierza siebie poświęcić. Wcześniej przeżywa naprawdę dziwne, mało dla czytelnika zrozumiałe, ponure refleksje i podejmuje irracjonalne decyzje. Dziwią one również Janet. Twierdzi on, na przykład, że musi spłacić dług zaciągnięty wobec tych wszystkich zapomnianych wielkich poetów i pi­ sarzy, którym poniekąd zawdzięcza swój sukces w quizie. Mitologizuje przeszłość i… być może demonizuje teraźniejszość. W każdym razie ta swoista konfrontacja tego, co było z tym, co jest, odbiera mu nadzieję. Czuje się oszukany, bo materialny aspekt egzystencji to dla niego za mało. Jednocześnie nie zdaje sobie sprawy, że piękno świata zapisane w książkach, które dzię­ ki niezwykłej umiejętności – pamięci fotogra­

Mundek Koterba

ficznej – poznał dokładnie, niekoniecznie odzwierciedla prawdę o dawnych czasach. Jego swoisty altruizm, jaki wykazuje w stosunku do londyńskiego poety, okazuje się jedynie ostat­ nim gestem rozpaczy, a nie – jakbyśmy chcieli – początkiem nowej postawy życiowej. Z dru­ giej strony jego myślenie wydaje nam się głęb­ sze od myślenia Janet. Ma bowiem świadomość, że mimo swojej fotograficznej pa­ mięci, nie jest w stanie wspiąć się na intelektu­ alne wyżyny. Ostatecznie jednak tego nie wie, bo nie podejmuje takiej próby. W momencie, w którym on – zachowując się w gruncie rzeczy jak osoba niepoczytalna, co w narracji było sy­ gnalizowane już wcześniej – rezygnuje z życia, jego żona Janet, uwalnia się od tej niewoli mi­ łości. Jako kobieta, odzyskuje w pewnym sensie podmiotowość, a cała jej historia kończy się pomyślnie. Specjalnie obchodzę niejako na około ten kończący powieść wątek, bo jest on największym „smaczkiem” całej książki i zmniejsza frustracje spowodowane wcześniej­ szymi poczynaniami bohaterów. Klaskać jedną ręką to opowieść o nie­ doskonałości, ułomności i zagubieniu młodych ludzi, nieco rozpaczliwie szukających wartości, których, na dobrą sprawę ani rodzina, ani szkoła nie potrafiła im przybliżyć czy wskazać. Nic więc dziwnego, że szukają ich tam, gdzie ich nie ma.

75


Chcesz do nas dołączyć? Napisz! redakcja.magnifier@gmail.com


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.