Na straganie w dzień targowy…
Wakacje na półmetku, sezon ogórkowy w pełni. Upały nie odpuszczają, a lato w mieście potrafi dać w kość. Pisząc to, siedzę na niewielkim tarasie, czekając na cowieczorny atak komarów, które z roku na rok jakby zjadliwsze. Ale to jedyny moment dnia, kiedy praca staje się przyjemnością, a nie morderczą udręką. Kot pod ręką, lampka wina, świeca wygrzebana na pchlim targu migoce zalotnie. A właśnie…
Moja matka to mistrzyni grzebania w lumpeksach. Daj jej pięć złotych, a ubierze całą rodzinę. I jeszcze obrus kupi. Jej ubrania niejednokrotnie wzbudzały podziw, zachwyt czy choćby zaciekawienie jej przyjaciółek. Z niektórymi zresztą dzieliła tę pasję wiele lat. Wystarczyło, że zauważyła rąbek materiału, który mrugał do niej porozumiewawczo i już powstawał plan. To się skróci, to przerobi, tu się utnie, tam doszyje. Z umiejętnościami krawieckimi łatwo było jej wyobrazić sobie efekt końcowy. A ten naprawdę był fantastyczny. Nie odziedziczyłam po niej tych umiejętności. Cierpliwość tracę w 2,5 sekundy przy próbie nawleczenia nitki na igłę, celem przyszycia guzika. Lumpeksy choć lubię – to nie umiem. Za dużo, za pościskane, za wiele bodźców. Wychodzę z niczym, zła na swoją nieudolność. Chciałabym, ale nie umiem. Irytuję się równie szybko, jak przy igle z nitką. Ale matka nie może całkiem się mnie wyprzeć, bo geny jednak mamy trochę te same i znalazłam swój raj na ziemi. Godny jej fascynacji lumpeksami. I wcale nie za oceanem, na wyspie z białym piaskiem i palmami, tylko kilka minut samochodem, na parkingu jednego z poznańskich centrów handlowych. I choć wstać w niedzielę muszę dość wcześnie, ten cotygodniowy rytuał dostarcza mi wielu wrażeń i emocji niespotykanych nigdzie indziej. I kiedy tylko wysiadam z samochodu, dobiega mnie… „…no jak 3 złote za talerz??? Pani kochana – przecież królowa angielska z niego jadła!”; „a ten garnczek po ile? – Po 40. – A to nie mam na niego miejsca. Jakby był po 20 to bym miała”; „to prawdziwy rosenthal! Że sygnatury nie ma? No pewnie się starła!” „to prawdziwe PRL-owskie rękodzieło! U Jaruzelskiego w gabinecie wisiał!”, „siateczkę podać? Bo się piękna pani nie zabierze. Oj, mąż pewnie zazdrosny? Taki piękny uśmiech”.
Pchli targ. To moje miejsce – odskocznia. To obraz handlu, jaki pamiętam z lat dzieciństwa. Nie zakłóconego pikającymi kasami samoobsługowymi, straszącego hałasującymi bramkami przy wyjściu ze źle odbezpieczonym produktem. Bez kakofonii dźwięków, reklam dobiegających z głośników, informujących o promocji na podudzie z kurczaka, pomieszanych ze stanowczym komunikatem spikera, donoszącym wszem i wobec, że trwa właśnie cicha godzina, ze względu na osoby, którym przeszkadza hałas… Małpi gaj.
FELIETON:
ALICJA KULBICKA / redaktor naczelna
I nie zrozumcie mnie źle! Pchli targ to kwintesencja gwaru, esencja ludzkich interakcji. Tu nie ma cen na produktach – o każdą trzeba zapytać. Nie ma półek – albo grzebiesz w kartonach, gdzie niczym poszukiwacz skarbów (lub moja matka w lumpeksie) wyławiasz te dla Ciebie najcenniejsze, albo przeciskasz się pomiędzy leżącymi na ziemi płachtami z rozstawionym na nich towarem, bo ta szklana karafka, lub inny kryształowy talerzyk akurat na „ciebie spojrzał” i uśmiechnął się kokieteryjnie.
To także miejsce, gdzie ścierają się strategie negocjacyjne, godne największych guru sprzedaży „nie patrz tak na ten wazon, bo Pan pomyśli, że ci zależy!”; „po ile jedna? Aaa po 6… a jak wezmę dwie to za dziesięć Pan sprzeda?”; „ten rowerek to za ile? Wziąłbym, ale siodełko jakieś takie… Tam ma Pan drugi – może wymienimy?” Na pchlim targu nie ma przegranych, ktoś chce kupić, ktoś chce sprzedać. Panuje tu zasada, każda transakcja jest tak samo ważna. Nieważne, czy za 3, 13 czy 300 złotych.
To w końcu skarbnica rzeczy unikatowych, takich, które przetrwały próbę czasu i dziś stanowią niejednokrotnie przedmioty kolekcjonerskie, oryginalne, rzadkie, jedyne w swoim rodzaju. Nierzadko znajdują u kupujących nowe przeznaczenie, bo tego właściwego nikt już nie pamięta. To przedmioty, dzięki którym nasz dom staje się czymś więcej, niż tylko czterema ścianami. Nabiera charakteru i oddaje naszą osobowość.
Od tych kilku tygodni, odkąd regularnie odwiedzam moją mekkę rozmaitości, mój dom wzbogacił się o kilka terakotowych doniczek z ornamentem, w których rośliny wyglądają obłędnie, a także o kilka ozdób, które z mojego tarasu stworzyły prawdziwe boho „zewnętrze”. Jest i wiklinowy kosz z beżową narzutą, który kot pokochał od pierwszego poleżenia, używana klatka po ptaku, w której na czas lata zamieszkał kaktus, kilka drewnianych lampionów, toczonych świeczników i emaliowany garnek do founde w kolorze kości słoniowej, który lata świetności ma już za sobą, ale wstawiona w niego dalia nie narzeka. Wisienką na torcie jest wiklinowy słoń niewiadomego przeznaczenia, który po prostu jest. I mi to pasuje.
Komary tną coraz mocniej, połowa lata, piękny ciepły wieczór. Wpadła nowa sąsiadka zaciekawiona moimi łowami na ostatnim niedzielnym targu. Pokazuje świecznik, nieduży, drewniany, ciężki. Spojrzała na mnie, na świecznik, znów na mnie. „To moździerz jest…” Byle do niedzieli!
Temat z okładki
14 HANNA SZUMIŃSKA
Puzzle w moim życiu się poukładały
Osobowość
20 JACEK ROZENEK
Nie mam marzeń. I dobrze
22 LIDIA POPIEL
W fotografii każda rysa sugeruje historię
24 WISŁAWA SZYMBORSKA
Poetka, noblista, miłośniczka Wielkopolski
Prestiżowa rozmowa
26 ANNA SOBKOWIAK
Artystyczna dusza i jej inspiracje
30 MICHAŁ SOKOŁOWSKI
Łączy nas krew! O krwiodawstwie w Poznaniu
Moda
32 STARY BROWAR
Zabłyśnij na modowym pikniku Starego Browaru!
36 ANNA DUTKOWSKA-ŚMIECHOWSKA
Kostium kąpielowy – nie tylko na plaże!
38 Be a pART of…
Authenticity
Uroda
40 JOANNA IGIELSKA-KALWAT
Pielęgnacja skóry głowy i włosów latem
42 KAMIL SOBALA
Nie ma dróg na skróty
Design
46 BELLDECO
Styl boho i etno, styl Hampton
Porady prawne
50 ZUZANNA KRANC, WWA Wasielewska Adwokaci
Zmarnowany urlop, choć miało być tak pięknie… I co dalej?
PKB Wielkopolska
51 BARTŁOMIEJ KRUKOWSKI Kobiety siłą sukcesji
Muzyka
52 NATALIA ŚWIERCZYŃSKA
I MAJA KOLANOŚ
Spółdzielnia Muzyczna nowość na poznańskim rynku
56 RECENZJA MARTY SZOSTAK
Mała wielka muzyka – recenzja płyty Mikromusic Z Górnej Półki
Filmowy Ferment
58 RADEK TOMASIK
ANDRÉ RIEU: TAŃCZ, BAW SIĘ, KOCHAJ!
Książki
60 MONIKA WÓJTOWICZ
Bookowski przewodnik
Moto
62 TOYOTA BOŃKOWSCY
20 lat innowacyjności
64 PRZEMYSŁAW PLUCIŃSKI
Trudny acz emocjonujący MOTORSPORT
Technologia
68 MAGDA JUDEJKO, MetaMixer
ZASTOSOWANIE NFT I BLOCKCHAIN w galeriach sztuki i biznesie
Sport
70 PRZEMYSŁAW WICHŁACZ
Jak poradzić sobie z brakiem sportowego sukcesu?
Podróże
72 ESTERA HESS NIEZNANA APULIA – idealny pomysł na wspaniałe wakacje
Będzie się działo
76 Zapowiedzi
Po godzinach 80 Fotorelacja z wydarzeń
MAGAZYN
WYDAWNICTWO: Media Experts Sp. z o.o.
WYDAWCA: Karolina Kałdońska, karolina.kaldonska@poznanskiprestiz.pl
REDAKTOR NACZELNA:
Alicja Kulbicka, alicja.kulbicka@poznanskiprestiz.pl
WSPÓŁPRACA:
Michał Gradowski, m.gradowski@poznanskiprestiz.pl
REDAKTOR MERYTORYCZNY/SEKRETARZ REDAKCJI: Magdalena Ciesielska, magdalena.ciesielska@poznanskiprestiz.pl
REDAKTOR Zuzanna Kozłowska, zuzanna.kozlowska@poznanskiprestiz.pl
SOCIAL MEDIA SPECIALIST: Przemek Wichłacz, przemek@wichlacz.pl
REKLAMA Agata Rajchelt, reklama@poznanskiprestiz.pl
PROJEKT GRAFICZNY: Łukasz Sulimowski
SKŁAD: Rafał Cieszyński
REKLAMA: reklama@poznanskiprestiz.pl
ADRES REDAKCJI: ul. Młyńska 12, lok. 210, 61-714 Poznań redakcja@poznanskiprestiz.pl
DRUK: CGS drukarnia Sp. z o.o.
MAGAZYN BEZPŁATNY
NOWOCZESNEGO POZNANIAKA | poznanskiprestiz.pl | fb.com/poznanskiprestiz
Redakcja nie bierze odpowiedzialności za treść reklam i nie zwraca materiałów niezamówionych. Zastrzegamy sobie prawo do skracania i adiustacji tekstów oraz zmiany ich tytułów. Przedruk w całości lub części dozwolony jedynie po uzyskaniu pisemnej zgody Wydawnictwa Media Experts Sp. z o.o. Wszelkie przedstawione projekty podlegają ochronie prawa autorskiego i należą do osób wymienionych przy każdym z nich. Wydawca nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam i ma prawo odmówić ich publikacji bez podania przyczyny.
ZDJĘCIE NA OKŁADCE: Jakub Wittchen
Dżungla egzystencji
FELIETON: MAGDALENA CIESIELSKA / redaktor magazynu „Poznański Prestiż”
Wielowymiarowość naszego życia, jego koloryty i sinusoidy dostarczają wiele pozytywnych wrażeń, mobilizują do działania, nieustannego rozwoju, do poznawania nowych osób – wartościowych, mądrych, ciekawych – ale nierzadko te życiowe przetasowania, nacechowane niepewnością, nas męczą, powodują frustracje i irytacje, wywołują smutek i przygnębienie. Łzy szczęścia mieszają się wówczas ze łzami rozpaczy. Jak pisał Haruki Murakami w „Kafce nad morzem”: Świat jest pokręcony i przez to powstaje trójwymiarowa głębia.
Im jestem starsza i dalej zapuszczam się w głąb dżungli, jaką jest nasza egzystencja, tym bardziej dziwię się, przecieram oczy ze zdumienia, czy to aby na pewno się wydarzyło, czy tak człowiek może zachować się względem drugiego. Słucham opowieści z „pierwszej ręki”, w niektórych z nich uczestniczę jako postać dalszego planu, w innych – jako obserwator. Słucham, słucham i uszom nie dowierzam, oczom zresztą też nie… Choć zawsze podkreślam, że mam szczęście do ludzi, ludzi normalnych, życzliwych, swojskich, serdecznych itp., to wiem, że w naszej dżungli stale grasują bandy pawianów, cwanych, nieżyczliwych, patrzących, aby komuś podwinęła się noga, aby kogoś szyderczo wyśmiać, pogrążyć w melancholii, dołożyć kolejnych trosk. Inna życiowa grupa to lamparty, tygrysy, jaguary – szybkie, zwinne koty, które idealnie wpisują się w klimat ekspresowych zmian, w aktualną pogoń za pieniądzem, sukcesem, władzą, sławą itp. Mimo że są idealnie wystrojeni, piękni, wysportowani, to często są nieszczęśliwi. Mają usposobienie narcyzów, nacechowani są idealizmem własnej osoby. Pozbawieni empatii, pędzą przed siebie, nie zważając na jakiekolwiek przeszkody, nie zastanawiając się, czy komuś wyrządzają krzywdę. Najistotniejsi są oni… Szybcy, zwinni, wyszczerzający swoje kły, aby wystraszyć słabszego od siebie i wprowadzić w rozterkę przeciwnika.
Medialne burze informują nas często o płazach i gadach czyhających w dżungli, tych śliskich, typowych hipokrytach, obłudnych, czarujących, niemających kręgosłupa w ciele, a przede wszystkim tego kręgosłupa moralnego. Nie bez przyczyny mówi się, że węże połykają żywcem swoje ofiary… Czym byłby świat dżungli bez panoszących się wszędzie wystrojonych i napuszonych kolorowych papug, gadających trzy po trzy, bezsensownie kłapiących dziobem, roznoszących ploty? A z takimi ptaszkami mamy przecież styczność. I do tego ptaki z gatunku padlinożernych – sępy. Nic dodać, nic ująć. W takiej dżungli żyjemy… Są i leniwce, i duży procent niemych ryb, głuchych na odgłosy z zewnątrz i wewnątrz, niemających swego zdania, płynących tam, gdzie je fala poniesie.
A jakim zwierzęciem w tym dziwnym świecie ja jestem? Hmm… Sama nie wiem… Kocham ptaki za ich umiejętność szybowania i wznoszenia się w powietrze, za lekkość i poczucie wolności, niezmąconej niczym swobody… Może więc jestem kolorowym kolibrem, tym z gatunku ciut większych? Tym po części osiadłym, ale także tym z rodzaju wędrownych – bo z jednej strony szanuję to, co mam: życiową stabilizację, największe dla mnie wartości, jak dom, rodzina, najbliżsi, ale z drugiej strony zawsze mnie gdzieś gna, nawołuje mnie przygoda (ahoj kamraci!), wciąga kontekst i plan kolejnej eskapady… Uwielbiam podróżniczy entourage, ten bliższy i dalszy… Koliber dodatkowo cały czas musi jeść, a ja też doceniam różnorodne smaki podniebienia, smaki z różnych stron świata, fascynują mnie zarówno staropolskie przepisy, jak i kulinaria pachnące egzotyką. I na koniec ciekawostka: kolibry są jedynymi ptakami, które potrafią latać do tyłu. Ja też
w wielu życiowych sytuacjach i rozterkach płynących prosto z dżungli muszę się cofnąć, zastanowić raz jeszcze, aby móc lecieć dalej… tam, gdzie poniosą mnie skrzydła
Post podróżniczy
FELIETON: MARTA KABSCH / PR Manager Starego Browaru, współwłaścicielka marki papierniczej Suska & Kabsch
Ostatni raz na zagranicznych wakacjach byłam… musiałam policzyć. Na dłuższych – w 2016 roku. Na kilkudniowym wypadzie – w 2019. Później przekroczyłam
Odrę już tylko dwa razy, żeby odwiedzić przyjaciół z Berlina na weekend. Świat stoi otworem, nic tylko latać i zwiedzać. O co więc chodzi tej Kabsch, że tak się zasiedziała?
Mam kilka wytłumaczeń. Pierwsze ma cztery łapy, ogon, rudą sierść. Kiedy adoptowaliśmy Rysia, wiedzieliśmy, że częściowo ograniczy to podróże. Nie wiedzieliśmy, jak trudno będzie oddawać go pod opiekę innych osób. Nasz kejter to straumatyzowany absolwent dzikiego schroniska. Spokojny jest tylko w domu i tylko wtedy, kiedy na oku ma nas oboje. Na razie nie czuję się gotowa, żeby rysiowy dobrostan wymienić na all inclusive na Majorce. Kabsch, nie zwalaj na psa! – powiecie. No dobrze. Wytłumaczenie drugie: traumy moje własne. Wymarzone wakacje w Tajlandii. Ostatni dzień w Bangkoku. Ruszamy do miasta kupić prezenty dla rodziny. Dla pewności sprawdzam w telefonie godzinę odlotu, chociaż jestem pewna, że na lotnisku musimy być późnym popołudniem. Otwieram maila z potwierdzeniem rezerwacji i na chwilę tracę oddech. Nasz samolot od godziny jest w powietrzu.
Zamiast wygodną katarską linią wracamy do Europy dzień później budżetowym połączeniem. Posiłki są dodatkowo płatne. Kiedy zamawiamy obiad, okazuje się że nasze karty nie działają w pokładowym terminalu. Do Niemiec docieramy po 12 godzinach o jednej kanapce z salami wątpliwej świeżości, na które wystarczyło kilka euro w gotówce wygrzebane z portfela. Druga trauma podróżnicza – miejsce akcji: Madryt. Wesołe cztery dni z przyjaciółkami. Czas wracać do domu. O 7:00 rano czekamy na lotnisku na otwarcie naszej bramki. Koleżanki wyciągają dowody osobiste, żeby wylegitymować się przed wejściem. Ja mojego nie mogę znaleźć. Samolot odlatuje beze mnie. Dokument się odnalazł (został w „kuwetce” przy kontroli bezpieczeństwa). Do domu dotarłam kilkanaście godzin później, ale niesmak pozostał. Od tego czasu nie wsiadłam już do samolotu. Nie tęsknię zbytnio za dalekimi wojażami. Trochę pies, trochę ciężkie przygody samolotowe. Najbardziej relaksujące wakacje to dla mnie te swojskie, niedalekie, powolne. Ulubione wyjazdy z ostatnich lat? Tydzień na Mazurach w Rucianem, spływy kajakowe na Brdzie i Drawie, pobyt w bajkowej Lanckoronie, leniwe dni w nadbałtyckim Pustkowie, pandemiczne urlopy na działce Dziadka. Nie ma rozkładu lotów do pilnowania. Wsiadamy do auta i ruszamy – bez pośpiechu, bez harmonogramu. Kiedy jedzie się do dziury nad morzem albo mikrowioski na Kaszubach, nie ma zobowiązań, żadnego „must see”, „must be”. Natura i spacery to jedyna atrakcja. Proszę nie brać mnie za ignorantkę – kocham piękną architekturę i sztukę, odkrywanie nowych miejsc. Ale uwielbiam wypoczynek bez agendy, bez planu, odhaczania turystycznych atrakcji.
Ostatnio słuchałam ciekawego podcastu – rozmowy Justyny Świetlickiej z Karoliną Sobańską. Nagranie powstało na Hawajach, gdzie dziewczyny spotkały się podczas podróży. Zgodnie stwierdziły, że z tak fantastyczną wyprawą wiążą się oczekiwania – własne i innych. Skoro już jedziemy na drugi koniec świata – dosłownie – trzeba jak najwięcej zobaczyć, zrobić jak najwięcej kroków, spróbować jak najwięcej potraw. Świetlicka stwierdziła: na takich wakacjach nie wypada mieć słabego dnia, złego humoru – nie ma na to czasu, przecież właśnie spełniamy marzenia! W moich małych podróżach – albo braku podróży – cenię ten brak oczekiwań właśnie.
Lipiec. Instagram zalany jest zdjęciami znajomych i nieznajomych z zagranicznych wczasów. Lazurowe Wybrzeże, Rzym, Lizbona, Bali. Bez zazdrości scrolluję i dodaję serduszka. Rozsiadam się z książką w moim ogrodzie. Może jutro pojedziemy nad jezioro. Może pójdziemy na spacer. A może nie. Jest pięknie.
Chcesz spełniać marzenia? Przyda Ci się… GOTOWOŚĆ 24 x 7 x 365 x zawsze
TEKST: AGNIESZKA DOMAGAŁA
Naszą najgorszą wymówką jest „JUTRO”. Mówimy sobie – jutro coś zrobię, jutro będę miał lepsze nastawienie, pójdę na siłownię, zacznę zdrowo się odżywiać, będę po prostu lepszy.
Ktoś kiedyś powiedział: Najcenniejszą ziemią na świecie jest ziemia cmentarna. Tam pochowane są wszystkie nienapisane powieści, nigdy nieuruchomione biznesy, nieodbudowane relacje i wszystko, o czym ludzie pomyśleli: zajmę się tym jutro.
Jednak pewnego dnia ich jutra po prostu się już skończyły.
Masz do zaoferowania światu swój wyjątkowy wkład. I to nie są poradnikowe brednie. Choć oczywiście łatwiej odrzucić ten pomysł niż uznać go za właściwy i coś z tym faktem zrobić. Posiadasz jedyną w swoim rodzaju kombinację pasji, umiejętności i doświadczenia. Możesz zrobić coś, co nie udałoby się nikomu innemu. Jeśli zrezygnujesz, Twoja moc nigdy nie ujrzy światła dziennego i zawsze będziesz się zastanawiać: co by było, gdyby… Ceny żalu nie da się obliczyć.
Życie nie czeka, aż skończysz przerwę albo przestaniesz je odkładać na później. Nie czeka aż otrząśniesz się ze zdumienia albo opanujesz strach… Toczy się dalej… bez Ciebie. Zamiast oskarżać się o wady charakteru, obudź poczucie gotowości tam, gdzie Ci go brakuje. Wykrzesz z siebie iskrę potencjału.
Sami musimy wygenerować ten stan gotowości, otwartości i motywacji.
Kiedyś dawno temu osiągaliśmy go z łatwością, napędzani energią młodości i dziecięcą ciekawością.
Z jakiegoś powodu z czasem tracimy tę umiejętność.
Słynny filozof powiedział „tam gdzie są duże chęci, przeszkody nie mogą być zbyt wielkie”.
Nieważne z czym mierzysz się w życiu, jaką barierę próbujesz pokonać – jeśli postanowisz w sobie wywołać ten stan gotowości, otworzą się przed Tobą nowe drzwi. Będziesz mógł podjąć odpowiednie kroki, poradzić sobie z problemami, ruszyć z miejsca i wprowadzić w swoim życiu zmiany, których pragniesz.
Dlatego prosta deklaracja na każdy dzień brzmi: jestem gotowy.
Aby być gotowym, kiedy przyjdzie czas, pamiętaj jeszcze o jednym. Warto wiedzieć, wiedza jest potrzebna. Warto się uczyć. Ucz się księgowości, finansów, ucz się statystyki. Ucz się, ile się da, na temat biznesu, na temat różnych dziedzin życia. Pamiętaj też, że wiele się nauczysz dzięki wysiłkowi, trudom po drodze. Błędy i porażki (nie tylko swoje, także tych, którzy nas otaczają) też nas uczą. Dzięki nim dowiesz się, czego nie robić. Nie liczy się, ile razy upadniesz. Nie liczy się, ile razy „prawie Ci się uda”. Jedyne, co trzeba robić, to uczyć się na tych potknięciach.
Przestań próbować być wielkim. Po prostu bądź wielki. Wielkość tworzy z Ciebie legendę, bycie najlepszym – ikonę. Jeśli chcesz być wielki, dokonuj tego, co nieoczekiwane. Jeśli chcesz być najlepszy, dokonuj cudów.
Po prostu pracuj ciężko i rób swoje. Każdego dnia warto zrobić coś, na co nie masz ochoty. Każdego dnia. Zmuś się do niewygody, pokonaj lenistwo i strach. Dbając o bezpieczeństwo możesz być dobry, ryzykując, możesz być świetny.
Każde Twoje marzenie, wszystko, co widzisz, słyszysz i czujesz podczas snu, to nie fantazje – to informacja. W ten sposób instynkt podpowiada Ci, że to może stać się rzeczywistością, może być Twoją prawdą. Kieruj się swoimi wizjami, pragnieniami i marzeniami. Ufaj swojej wiedzy i intuicji. Tylko TY możesz zmienić swoje marzenia w rzeczywistość.
Działaj tak długo, aż dojdziesz do celu i osiągniesz to, czego pragniesz.
Nie zostawiaj pupila w samochodzie!
Wakacje w pełni, to idealny czas na wycieczki samochodowe z czworonogiem w różne zakątki kraju. Auto, z jednej strony, to bardzo wygodny środek transportu, jednak z drugiej, w niektórych sytuacjach zamienia się w śmiertelną pułapkę.
TEKST: WERONIKA NOWAK / wolontariuszka Fundacji Animalia
Pozostawienie psa lub kota latem w samochodzie stwarza ogromne zagrożenie zdrowia lub życia. Wnętrze samochodu, nawet stojącego w cieniu, nagrzewa się bardzo szybko w upalne dni. Mimo uchylonego okna temperatura we wnętrzu pojazdu już po 10 minutach może być o 10° wyższa, niż na zewnątrz. Idealnym przykładem będzie sytuacja z życia codziennego, czyli korki... Wyobraźmy sobie korek w centrum miasta i niedziałającą klimatyzację… Mimo otwartego okna, przy temperaturze 27 stopni, samochód zamienia się w nagrzaną puszkę. Dzieje się tak przez brak cyrkulacji powietrza, więc przyciemniane szyby, czy uchylone okna niewiele pomogą.
Weź zwierzaka ze sobą
Obecnie, większość sklepów czy restauracji w upalne dni pozwala na wizytę z pupilem, między innymi przez wzgląd na bezpieczeństwo. Jeśli podczas powrotu z wycieczki musisz zatrzymać się w sklepie, weź zwierzaka ze sobą. W sytuacji, gdy musisz czworonoga zostawić w samochodzie, to tylko pod czyjąś opieką. Gdy jedziesz gdziekolwiek ze zwierzakiem parkuj w zacienionych miejscach i miej w samochodzie miskę turystyczną, z której pupil może się napić. W ten sposób minimalizujesz ryzyko odwodnienia w upalne dni.
Kara za pozostawienie pupila w samochodzie
Pozostawianie zwierząt w nagrzanym samochodzie jest karalne. Zgodnie z ustawą o ochronie praw zwierząt, pozostawienie psa w samochodzie podlega pod znęcanie się nad zwierzętami. W artykule 35 ust.1a określona jest kara za pozostawienie psa w samochodzie - właścicielowi psa grozi kara grzywny, kara ograniczenia lub pozbawienia wolności do 2 lat.
Nie bądź obojętny
Gdy zauważysz zwierzę znajdujące się w sytuacji zagrażającej jego życiu lub zdrowiu, poinformuj policjantów dzwoniąc pod numer alarmowy 112.
Transpłciowość: zrozumieć
i akceptować różnorodność płciową
FELIETON : MAGDALENA ŚWIDERSKAMAGDALENA ŚWIDERSKA
Seksuolożka, specjalistka Seksuologii Praktycznej. Założycielka AMORI
Centrum Seksuologii Pozytywnej w Poznaniu. Prowadzi warsztaty, konsultacje seksuologiczne i sesje coachingowe. Zajmuje się nauką skutecznej komunikacji, odkrywania potrzeb i granic oraz rozwoju inteligencji seksualnej partnerek/partnerów.
Pomaga stawiać czoła wszelkim wyzwaniom związanym z seksualnością człowieka. Podstawowymi wartościami, którymi kieruje się w swojej pracy są pozytywne podejście do seksualności, otwartość, zaufanie i dyskrecja.
Każdy z nas przechodzi przez życie w różny sposób. Niezależnie od tego, czy jesteśmy mężczyznami czy kobietami, nasza tożsamość płciowa jest integralną częścią naszej tożsamości w ogóle. Jednak nie wszyscy ludzie pasują do tradycyjnych binarnych kategorii płciowych. Osoby transpłciowe stanowią część naszego społeczeństwa i zasługują na pełne zrozumienie i akceptację. W moim gabinecie mam okazję pracować z osobami transpłciowymi i skłoniło mnie to do poruszenia tego tematu w felietonie. Niestety, społeczeństwo często nie radzi sobie z przyjęciem i zrozumieniem różnorodności płciowej. Osoby transpłciowe spotykają się z dyskryminacją, nietolerancją i brakiem wsparcia. Ta niewiedza i niechęć mogą prowadzić do bólu emocjonalnego i marginalizacji. By lepiej zrozumieć transpłciowość, musimy zacząć od edukacji i otwartości umysłu. Transpłciowość odnosi się do osób, które nie utożsamiają się z płcią, którą im przypisano przy urodzeniu. Dla wielu z nich proces identyfikacji i akceptacji własnej tożsamości płciowej może być trudny i skomplikowany. Dlatego tak ważne jest, abyśmy jako społeczeństwo zaczęli nasłuchiwać i uczyć się od osób transpłciowych, zamiast narzucać im nasze przekonania. Akceptacja różnorodności płciowej nie oznacza rezygnacji z własnych przekonań. To po prostu znaczy, że szanujemy i doceniamy to, że każdy człowiek ma prawo definiować siebie samodzielnie. To nie nasze zadanie, aby oceniać czy decydować, jak ktoś powinien się czuć w swojej skórze. Wystarczy, że jesteśmy otwarci, empatyczni i gotowi do słuchania
Społeczeństwo musi również przerwać utrwalanie szkodliwych stereotypów płciowych. Kultura przypisuje pewne zachowania, zainteresowania i cechy do określonej płci. Te role płciowe ograniczają możliwości wyrażania się i podejmowania decyzji przez osoby transpłciowe. Dlatego ważne jest, abyśmy otwarcie i świadomie przekraczali te ograniczenia, uznając różnorodność płciową jako naturalną i godną akceptacji.
Ponadto, istotnym aspektem zrozumienia transpłciowości jest wsparcie medyczne i psychologiczne dla osób transpłciowych. Dostęp do odpowiednich terapii hormonalnych, procedur chirurgicznych i terapii wspierających jest kluczowy dla osób, które decydują się na przejście przez proces korekty płci. Społeczeństwo powinno wspierać dostępność i finansowanie takich usług, aby osoby transpłciowe miały pełen zakres możliwości opieki zdrowotnej.
Konieczne jest również tworzenie bezpiecznych przestrzeni, w których osoby transpłciowe mogą być sobą i czuć się zaakceptowane. Szkoły, miejsca pracy, instytucje publiczne i społeczności lokalne powinny wprowadzić polityki i procedury, które zapewnią bezpieczeństwo, szacunek i równość dla osób transpłciowych. Przykładem mogą być szkolenia dla pracowników na temat wrażliwości na różnorodność płciową oraz wprowadzenie możliwości samoidentyfikacji płciowej w dokumentach oficjalnych.
Wreszcie, jako jednostki, możemy również przyczynić się do lepszego zrozumienia transpłciowości. Musimy unikać używania obraźliwych lub dyskryminujących terminów i określeń w odniesieniu do osób transpłciowych. Powinniśmy być otwarci na naukę, zadawanie pytań i poszukiwanie informacji na temat transpłciowości, aby zwiększyć naszą wiedzę i empatię. Jeśli ktoś prosi nas o używanie określonych zaimków lub imienia, róbmy to, nie zadając krępujących pytań.
Zrozumienie i akceptacja różnorodności płciowej to proces, który wymaga zaangażowania i edukacji społeczeństwa jako całości. Musimy pracować razem, aby stworzyć bardziej tolerancyjne i szanujące środowisko dla osób transpłciowych. Tylko wtedy możemy zbudować społeczeństwo, w którym każdy człowiek jest akceptowany i szanowany bez względu na swoją tożsamość płciową.
Wasza Magda
Puzzle w moim życiu zawsze się układają
Wychowana w rzemieślniczej, stolarskiej rodzinie, od najmłodszych lat nauczona szacunku do pracy i prywatnej przedsiębiorczości. Analityczna, opanowana, rozważnie, ale szybko podejmująca decyzje. Jest entuzjastką kształcenia ustawicznego i kiedy tylko może swój wolny czas poświęca na naukę i szkolenia. Dziś mówi, że meble zawsze do niej wracają i choć porzuciła branżę na długie 15 lat, decyzję o powrocie podjęła w cztery i pół minuty – Hanna Szumińska – prezes Komandor Wielkopolska S.A.
R ozmawia : Alicja Kulbicka | z djęcia : Jakub Wittchen
uszę na początek o to zapytać. Czy masz szafę Komandor w domu?
HANNA SZUMIŃSKA: Oczywiście, że mam! Mam garderobę i przepiękny system Mocca, drzwi do garderoby i łazienki w systemie Lumi. Do tego wbudowaną we wnękę szafę, ale nie z drzwiami przesuwnymi, ale normalnie otwieranymi.
Bo choć Komandor kojarzy się głównie z drzwiami właśnie przesuwnymi, normalnie otwierane też mamy w swojej ofercie. Cała moja kuchnia zbudowana jest z systemów Komandora – Opal, z przepięknym szkłem matowym. Z kolei w łazience mam szafę z białego akrylu, która mieści wszystkie sprzęty niezbędne przy sprzątaniu. Wszystkie te meble zostały zrobione na wymiar i dostosowane do mojego wzrostu, co szczególnie ważne jest przy projektowaniu i późniejszej budowie zabudowy kuchennej. Takie możliwości dają nasze systemy Komandora.
Zamiłowanie do stolarki wyniosłaś z domu?
Pochodzę ze Swarzędza, jestem córką stolarza. Mój Tato miał zakład rzemieślniczy i produkował przepiękne meble.
I tym samym cała rodzina była zaangażowana w ten nasz rodzinny interes. Mama prowadziła tacie księgowość, ja już w wieku sześciu lat składałam fornir, a nieco później zostałam
„asystentką biurową” Taty, pisałam umowy z klientami, przygotowywałam poczęstunek dla kontrahentów.
Pamiętam, że szczególnym uznaniem
cieszyła się wśród nich herbata z róży.
(śmiech) A Tato zajmował się wszystkim – od zaopatrzenia, przez rekrutację młodych stolarzy, czeladników po wykonawstwo, transport i montaż u klienta.
Swarzędz w czasach poprzedniego ustroju był swoistą mekką meblową – jak wspominasz tamte czasy?
Biznes meblowy w tamtych czasach można podzielić na dwie grupy. Pierwszą stanowiły meble produkowane przez Swarzędzką Fabrykę Mebli, w drugiej znajdowali się rzemieślnicy, którzy prowadzili firmy, zrzeszeni w cechu stolarzy. To oni odpowiadali za kształcenie uczniów, czeladników. Tam odbywał się cały proces zawodowy. I tak jak wyglądała nasza rodzinna firma, tak wyglądał de facto cały prywatny biznes meblowy. Był to pewien model – wówczas firma produkująca meble zajmowała się całym procesem ich tworzenia. A to wymagało niezwykle rozbudowanego parku maszynowego i ludzi z umiejętnościami ich obsługi. Często wiele z tych maszyn było robionych samodzielnie, bo po prostu nie można było ich kupić. W naszym zakładzie większość z nich została wykonana przez mojego dziadka ślusarza, takie jak pucówka, frezownia, tarczówka i wyrówniarka. Prowadzenie działalności w tamtych czasach nie należało do popularnych. Wymagało ciężkiej pracy, ale też pozwalało godnie żyć. Kiedy rozpoczęły się zmiany ustrojowe – zaczęły się prawdziwe „przetasowania”. Pewne procesy okazały się nieopłacalne, pojawili się na rynku pseudohandlarze, także problemy z płatnościami, czego nie doświadczało się do tej pory, czy zupełnie nowy system podatkowy, żony stolarzy już nie były w stanie same prowadzić ksiąg rachunkowych. I stary model po prostu z dnia na dzień przestał działać w obliczu przychodzących nowych warunków rynkowych. Większość firm ratowała się i szukała nowych rozwiązań, ale fakt jest taki, że niewiele z nich działa do dzisiaj.
Kiedy stwierdziłaś, że chcesz sprofesjonalizować swoje zainteresowania? Szczerze powiedziawszy nigdy nie myślałam, że będę pracować w tej branży. Zajęć, które wykonywałam w ramach pomocy w rodzinie nie postrzegałam w kategoriach „pracy”. To była naturalna sprawa, że wszyscy w rodzinie zajmujemy się naszym biznesem. Na to należy nałożyć ówcześnie panujący światopogląd, że stolarstwo jest typowo męskim zajęciem. Gdyby mój ojciec miał synów, naturalnym byłoby przeświadczenie, że to oni w ramach sukcesji przejmą po nim schedę. Stety lub niestety mój Tato miał trzy córki i nikomu nie przychodziło w tamtych czasach do głowy, że kobieta może prowadzić biznes w tej profesji. To było poza zasięgiem czyjejkolwiek wyobraźni. I ja dopiero całkiem niedawno zdałam
sobie sprawę, że te szafy, meble całe życie do mnie wracają. Nawet moje panieńskiego nazwisko – Szafoni, skłoniło moich kolegów z klasy do nadania mi przezwiska „Szafa”. (śmiech) I mimo wielokrotnych prób odchodzenia z moimi planami i marzeniami w inne branże, meble ciągle do mnie wracają. Meblarstwo najprawdopodobniej jest mi pisane. (śmiech)
Komandor to dziś synonim szaf z drzwiami przesuwnymi, firma powstała w Polsce w 1992 roku z inicjatywy jej obecnego właściciela Jacka Kozłowskiego. Dołączyłaś do firmy niewiele później. Jak wspominasz lata 90.? Dość szybko wyszłam za mąż, urodziłam troje dzieci. Późne lata 90. to był czas mojego powrotu na rynek po urlopach wychowawczych. A tak się stało, że Komandor tworzył wówczas swoją pierwszą sieć dealerską i prezentował nowe
umawiał się już tylko na montaż. Początkowo stolarz wysyłał projekt na dyskietce, potem już poprzez Internet do działu produkcyjnego i jedyne co robił to odbierał gotowe elementy, które montował w domu u Klienta.
Czyli zmiana modelu niosła ze sobą bunt zwolenników starego modelu?
Nie tylko to stanowiło punkt zapalny. Dość spore kontrowersje budziło też wprowadzenie płyty laminowanej jako wypełnienia szaf. Dla nas rzemieślników ze „starej szkoły” było to takie nieco urągające. Laminat nie był postrzegany jako materiał wysokiej klasy. Dzisiaj wydaje się to aż śmieszne, bo laminaty potrafią być naprawdę wysokiej jakości, ale wówczas były materiałem drugiej kategorii. Na to wszystko nakładała się obawa o proces, który dzisiaj nazywamy cyfryzacją. Nie za bardzo rozumieliśmy istotę Internetu. Przypominam, że jesteśmy w latach 90. i trudno było zaufać czemuś, czego nikt nie znał, co dopiero raczkowało. Ale traf chciał, że mniej więcej w tym samym czasie brałam udział w otwartym wykładzie profesora Wojciecha
Cellarego na ówczesnej Akademii
modele szaf na targach w Poznaniu. Modele, które wzbudzały niemało kontrowersji. Bo mało kto wówczas wierzył w sukces szafy, która nie ma klasycznie otwieranych drzwi, nie ma „pleców” czy boków. Czas pokazał, że Komandor miał rację, a ich produkty stały się hitem rynkowym i doczekały się szerokiego grona naśladowców. Drugim argumentem, jakim Komandor przyciągał potencjalnych franczyzobiorców, był brak konieczności posiadania zaplecza maszynowego. Przypomnijmy, że były to późne lata 90., a Komandor postawił na zupełnie innowacyjny model biznesu w tamtych czasach – tzn. na oprogramowanie. I pamiętam, kiedy poszłam na spotkanie dla przyszłych partnerów firmy, rozgorzała tam dyskusja, że taki schemat na polskim rynku na pewno się nie przyjmie. Że może to w Stanach lub w Niemczech, ale u nas – nie ma mowy. Po roku od wprowadzenia tego modelu na rynek okazało się, że dzięki biznesowym wskazówkom spisanym przez właściciela firmy w tzw. „żółtej książeczce” – do prowadzenia firmy wystarczy laptop, drukarka i chęci. Na pewno wielu czytelników pamięta czasy, kiedy przedstawiciel firmy pojawiał się w domu klienta, robił pomiary, rysował „od ręki” szafę z wyceną w komputerze i jeśli Klient podpisał umowę, to
Ekonomicznej dotyczącym innowacyjności. I pamiętam, że profesor powiedział dokładnie to samo, co usłyszałam na spotkaniu Komandora, że od procesu cyfryzacji nie ma odwrotu i że tak będzie wyglądał rynek w przyszłości. To stanowiło dla mnie swoistą kropkę nad „i”, która zadecydowała o tym, że zostałam partnerem firmy Komandor.
Z punktem w Tesco przy ulicy Serbskiej. Co też było zupełnym novum, istnym szaleństwem, bo kto wpadł na pomysł, aby w sklepie spożywczym sprzedawać meble?! (śmiech) Ale ten model się sprawdzał.
Byłaś w firmie kilka lat, zrobiłaś sobie przerwę na 15 lat, po to… aby ostatecznie do niej wrócić. Komandora się nie porzuca?
Myślę, że wszystko w moim życiu miało swój czas. Zawsze czułam, że w pierwszej kolejności chcę postawić na rodzinę, dzieci, a potem dopiero na tzw. karierę. Dzieci zawsze stanowiły dla mnie priorytet i chciałam im poświęcić tyle czasu, ile potrzebowały. W miarę ich dorastania, siłą rzeczy potrzebowały tego czasu coraz mniej i mogłam, kolokwialnie mówiąc,
zająć się sobą i swoim rozwojem. Zawsze marzyłam o tym, aby zostać nauczycielką. Poszłam na studia o kierunku psychopedagogika pracy, swoją pracę pisałam o procesach pracy w małej firmie, chwilę później pojawiła się propozycja, aby przejść w ramach spółki Komandor do fundacji, która zajmowała się rozwojem przedsiębiorczości. Ale gdzieś podskórnie czułam, że potrzebuję zmiany. I trafiłam na rynek zarządzania nieruchomościami, aby finalnie zarządzać Centrum Wyposażenia Wnętrz przy ulicy Głogowskiej. Ta branża chyba musi mnie kochać i ja ją chyba też! (śmiech) Zawsze w moim sercu zajmowała szczególne miejsce, więc kiedy w 2019 roku o 8:15 rano zadzwonił telefon od właściciela firmy z propozycją objęcia stanowiska prezesa zarządu Komandor Wielkopolska S.A., decyzję podjęłam w cztery i pół minuty.
Szybko…
Generalnie w swoim życiu staram się szybko podejmować decyzje. I staram się być w tym wszystkim mocno analityczna. W trakcie tych czterech i pół minuty musiałam sobie odpowiedzieć na kluczowe pytania – o własne kompetencje, o to czy jestem przygotowana merytorycznie do tego, aby taki projekt przyjąć i o to, czy mam na to czas. Prowadziłam wówczas swoją działalność i przyjęcie tego stanowiska wymagało reorganizacji dotychczasowej rutyny. Na oba te pytania odpowiedziałam sobie dość szybko i pozytywnie. Tym samym w ciągu dwóch tygodni zostałam powołana na stanowisko prezesa zarządu Komandor Wielkopolska. A między nami mówiąc – chyba kiedyś przez moment o tym marzyłam…
Mówisz, że około 20 procent Twojej pracy to wolontariat. Rozwiniesz myśl?
To pokłosie moich marzeń związanych z byciem nauczycielem. Zarządzanie nieruchomościami, praca w Termach Maltańskich tuż przed ich otwarciem, gdzie odpowiedzialna byłam za poukładanie wszystkich procesów, które jakby nie było, pewnie z korektami, ale działają do dzisiaj. Zajmowałam się tam organizacją właściwie wszystkiego – od sprzątania, poprzez ochronę, komercjalizację powierzchni. Wszystko to sprawiło, że jeszcze bardziej pokochałam porządkowanie kompetencji w zakresie gospodarki nieruchomościami. Kiedy w 2014 roku trafiłam do ministerialnego projektu o nazwie Zintegrowany System Kwalifikacji – systemu, który daje możliwość zdiagnozowania i porównywania kwalifikacji w ponad 130 krajach na świecie, zupełnie przepadłam. Zakochałam się w tym na zabój. (śmiech) Mogłam wykorzystywać swoją wiedzę i praktykę do tego, żeby porządkować procesy w obszarze kompetencji. To była moja odskocznia od codziennej pracy zawodowej. Sporo też dowiedziałam się wówczas o sobie. Przede wszystkim odkryłam, że moją misją jest „opracowywanie”. Zupełnie nie nadaję się do prac odtwórczych, pasjonuje mnie wdrożenie, uporządkowanie, audyty, inwentaryzacje i szukanie dróg rozwoju. Kiedyś zastanawiałam się, po co mi kolejne szkolenia z rzeczy pozornie niepotrzebnych, niezwiązanych z moją branżą. Dziś już wiem, że wszystkie wykłady, w których uczestniczyłam, wszystkie szkolenia, studia podyplomowe – to wszystko okazało się przydatne. Mam całe półki segregatorów materiałów ze szkoleń, na które poświęcałam swoje wolne dni, urlopy czy weekendy. Jestem entuzjastką uczenia się przez całe życie i kształcenia ustawicznego. Puzzle w moim życiu zawsze się układają.
Jesteś prezesem Komandor Wielkopolska. Wytłumaczmy, gdzie na mapie procesu produkcyjnego czy logistycznego znajduje się właśnie Komandor Wielkopolska?
Na całą firmę składa się Zakład Produkcyjny w Radomiu, w którym projektujemy, produkujemy i testujemy systemy do drzwi przesuwnych oraz uchylnych. Dodatkowo – dział oprogramowania działający pod marką Komandor Software. To bardzo ważna część naszej działalności, gdyż firma Komandor posiada autorski program komputerowy służący do projektowania, ofertowania, przygotowywania zamówień i wysyłania ich na produkcję. A z kolei w dziesięciu miastach Polski znajdują się zakłady takie jak nasz, poznański przy ulicy Jeleniogórskiej, które zajmują się obróbką i przygotowaniem pod montaże mebli dla klienta. Posiadamy najlepsze oprogramowanie w kategorii produktów meblowych na wymiar, z którego korzystają naprawdę wszyscy – projektanci, pomiarowcy, obsługujący oferty i zamówienia, puszczający do produkcji, planiści, pracownicy produkcji czy montażyści.
Kiedy realizowaliśmy sesję zdjęciową na potrzeby tego wywiadu w Showroomie w Galerii Polskie Meble, powiedziałaś, że to, co tam widzimy, to tylko szafa, produkt, który może być taki czy inny, ale najpiękniejszy jest proces jego tworzenia i maszyny, na których powstaje. To dość niezwykłe. Wydawało mi się, że to dzieło, które powstaje jest tym, co ostatecznie podziwiamy, zachwycamy się –niekoniecznie sam proces…
Dziadek ślusarz, tata stolarz, zapach drewna i płyty na podwórku – to moje zapachy z dzieciństwa. Może z tego to wynika…? Jednocześnie jestem z firmą Komandor
Temat z okładki
związana od wielu lat, byłam przy jej narodzinach, rozwoju. Mam ogromny szacunek do jej prezesa, że potrafił tak poukładać procesy w firmie, że działa ona do dzisiaj. To wszystko powoduje, że patrzę na produkowane przez nas meble z ogromnym sentymentem, widząc nie tylko gotowy produkt, ale wszystko to, co za nim stoi, zanim powstanie.
Wspomniałaś już o wyjątkowym, autorskim oprogramowaniu, na którym bazuje firma Komandor. I to od samego początku jej istnienia. Można powiedzieć, że byliście w latach 90. pionierami cyfryzacji w branży. Opowiedz proszę, jak powstaje szafa Komandor?
Wszystko zaczyna się od pomiaru w domu klienta. Dzięki naszemu oprogramowaniu jesteśmy w stanie stworzyć najbardziej niestandardową szafę czy zabudowę. Nasze oprogramowanie precyzyjnie wyliczy, gdzie mają się znaleźć nawierty, nie pozwoli na kolizje, a do tego zorganizuje naszym partnerom całą produkcję, optymalizując wszystkie procesy produkcyjne związane z przygotowaniem finalnych produktów. To ogromny skok ewolucyjny w stosunku do tego, w jaki sposób kiedyś robiło się meble. Firma Komandor od samego początku swojego istnienia postawiła na cyfryzację, robotyzację, na procesy, które dzisiaj nazywamy Przemysłem 4.0, a dzięki którym, możemy zrobić projekt dokładnie pod zamówienie klienta. Jeśli tylko jest to technicznie do wykonania. I do tego optymalizacja tych procesów nie powoduje zwiększenia ceny finalnego produktu. Często produkty na zamówienie są droższe od standardowych, gdyż wymagają niestandardowych ustawień maszyn czy jakiś wyjątkowych zabiegów powodujących wzrost kosztów. U nas tego nie ma. Właśnie dzięki postawieniu od samego początku na cyfryzację. Dodatkowo dzięki naszemu oprogramowaniu łączymy różne działy –nie musimy biegać z karteczkami, czy przesyłać sobie arkuszy kalkulacyjnych z księgowości na produkcję czy do działu zaopatrzenia. Wszystko znajduje się w jednym systemie i dzięki temu panuje porządek.
Z jakich rozwiązań cyfryzacyjnych może skorzystać przysłowiowy Kowalski, a z jakich profesjonalista, jakim jest architekt wnętrz?
Dla każdej z tych grup mamy różne rozwiązania. Klientowi ostatecznemu proponujemy rozwiązanie, jakim jest konfigurator Komandor. Darmowa aplikacja, którą każdy może ściągnąć na swój telefon i zwizualizować swój mebel. Właśnie „zwizualizować”, a nie zaprojektować. Do takiej wstępnej wizualizacji potrzeba korekty projektanta, który te zmiany może nanieść w programie Komandor Professional. I ten z kolei wymaga już bardzo dużej wiedzy, mebel jest projektowany od przysłowiowej klapeczki, a samo oprogramowanie wymaga już sporej wiedzy na temat tworzenia mebli. W tej chwili wprowadzamy nowość dla architektów wnętrz i stolarzy – oprogramowanie Komandor SMART, pozwalające na projektowanie na gotowych modułach. To program, który dużą część pracy wykona za projektanta, a ten nie musi się już martwić o odpowiednie nawierty czy obrzeża meblowe. Ale w tym oprogramowaniu znajdują się także informacje o aktualnych cenach czy dostępności poszczególnych płyt, wzorów czy kolorów. To ogromne ułatwienie dla architektów i stolarzy, którzy nie muszą już do nas dzwonić, pytać i sprawdzać.
Komandor słynie z personalizacji swoich mebli. Co zatem zawiera pakiet jak sama mówisz „nieskończenie wielu rozwiązań” i jak zaprojektować szafę idealną?
Żyjemy z szafami. Jest szalenie ważne, jakie potrzeby ma konkretny klient. Dlatego tak istotne jest rozpoznanie własnych potrzeb i odpowiedzenie sobie na parę kluczowych pytań –o swój stan posiadania, ale też o styl życia. Bo istotną kwestią jest to, czy ktoś potrzebuje szafy na 50 sukienek czy 25 par butów, czy lubi szuflady czy półki wysuwane. Szafa ma ułatwiać nam życie. Codziennie ją otwieramy, zaglądamy do niej, zamykamy. To wszystko musi działać. Pamiętam czasy, kiedy nowością był podział szafy na damską i męską część. Po to, aby rano, kiedy wszyscy się spieszymy, nie było kolizji. Aby szafa nie była elementem porannego sporu. Dodatkowo takie elementy jak umiejscowienie na właściwej wysokości drążka na marynarki, aby te nie haczyły o podłogę czy inne półki. Wybór właściwej szafy zależy też od etapów naszego życia. Kiedy mamy małe dzieci potrzebujemy koszy na zabawki, półek na akcesoria i ich ubranka. W miarę dorastania naszych pociech wszystko się zmienia – potrzebujemy więcej miejsca na książki i nieco większe ubrania. Stąd tak ważne jest rozpoznanie potrzeb. Każda z nich ma znaczenie. A dodatkowo – dobrze, kiedy szafa jest ładna i estetyczna, wpasowuje się we wnętrze i po prostu nam się podoba. Bo jak wcześniej powiedziałam, każdy z nas żyje z jakąś szafą. (śmiech)
Jestem też ciekawa jak zmieniały się gusta Polaków na przestrzeni lat? Zauważyłaś jakieś trendy? Co dzisiaj jest na topie?
Specjalnie zapytałam wykonawców o to, jakie meble wykonują ostatnio najczęściej. I na przykład w kuchniach nadal panuje biel, choć powoli wracają do łask beże i brązy. Materiałowy dekor na płytach, to też nowość, która zaczyna być modna. Ale z drugiej strony – ile ludzi, tyle gustów. Jeśli ktoś dobrze czuje się w mocnych kolorach – czerwieni czy różu, to dlaczego na siłę musi mieszkać z białą szafą? Nasze rozwiązania mają tę cudowną właściwość, że aby odmienić wnętrze swojego domu, czasem wystarczy po prostu zmienić drzwi do szafy…
Ile dziś osób pracuje w Komandor Wielkopolska?
W zakładzie przy ulicy Jeleniogórskiej zatrudnionych jest ponad 30 osób, ale oczywiście sieć naszych współpracowników jest dużo, dużo większa.
Bardzo stawiasz na ich rozwój. Stworzyłaś jako pierwsza system szkoleń dla stolarzy.
To pokłosie mojej pasji do uczenia się. Miłość do stolarstwa wyniosłam z domu i bardzo
zależy mi, aby małe, prywatne zakłady tworzące ten rynek przetrwały. I bardzo
mnie boli, kiedy te niejednokrotnie niewielkie firmy, pomimo ogromnych kompetencji zawodowych, nie zawsze odnajdują się w gąszczu przepisów prawnych czy podatkowych, kiedy nie zawsze
nadążają za galopującą cyfryzacją, czy też nie zawsze dobrze radzą sobie z prowadzeniem działalności gospodarczej.
Komandor bardzo partnersko traktuje swoich dealerów czy podwykonawców. Każdy jest tak samo ważny w tym łańcuchu, każdy pełni tak samo ważną rolę. I w żywotnym interesie firmy jest to, aby o każde ogniwo tego łańcucha dbać.
Jakie wyzwania stanęły przed firmą w tych ostatnich latach?
Na pewno czasy nie są łatwe dla nikogo. Mechanizm wojny i pandemii to nic innego jak sytuacja kryzysowa i dzięki mojej pracy w obszarze zarządzania nieruchomościami,
stabilności w trudnych czasach. Oczywiście w pandemii wdrożyliśmy procedury bezpieczeństwa zarówno dla naszych klientów, jak i dla naszych ekip montujących, bo choć cały świat przechodził na pracę zdalną, to szafy na odległość nie da się zamontować. I to zdało egzamin. Bardzo niewiele montaży zostało wówczas przełożonych, a to także dzięki temu, że montaż w domu u klienta ze względu na przeniesienie całego procesu produkcyjnego do zakładu, trwa naprawdę krótko. Kiedyś montaż szafy w domu klienta trwał dwa dni, w tej chwili to kilka godzin. Dzisiaj stanęliśmy w obliczu nowego kryzysu, czyli spowolnienia w budowlance i branżach pokrewnych. Jesteśmy ściśle powiązani z branżą mieszkaniową i patrząc na twarde dane liczbowe, zdajemy sobie sprawę z tego, że może być trudniej w nadchodzących miesiącach. Ale wykorzystamy ten czas chociażby na szkolenia naszych współpracowników. Bo każdy kryzys kiedyś się kończy i ważne, aby kiedy znów pojawi się koniunktura, wystrzelić ze zdwojoną siłą.
Jakie są najważniejsze ogniwa firmy Komandor?
dość dobrze opanowałam zarządzanie tym obszarem. Jak już wcześniej wspomniałam, także dość szybko analizuję sytuację. I kiedy w mojej głowie pojawiły się pytania o przyszłość, natychmiast pojawiły się też scenariusze ewentualnościowe. Sytuacje kryzysowe zdarzały się, zdarzają się i zdarzać się będą. Myślę, że my jako społeczeństwo, żyjąc wiele lat w okresie prosperity, stworzyliśmy sobie fikcyjną bańkę złudzenia, że nic złego nigdy się nie wydarzy, a my będziemy się tylko rozwijać na tej fali powodzenia. A życie to sinusoida i najważniejszym jest, aby w tych trudniejszych czasach umieć podjąć decyzję. I potem z nią żyć.
Jakie decyzje zatem przyszło Ci podjąć?
Przez pandemię udało nam się przejść suchą stopą, gdyż mądrość życiowa matki trojga dzieci, kazała zabezpieczyć towar. (śmiech) Do domu kupiłam sporo makaronu, natomiast do firmy kilka tirów płyty, okuć, akcesoriów niezbędnych nam do produkcji. Dzięki temu nie zabrakło nam towaru i firma Komandor była gwarantem
To po pierwsze pracownicy i współpracownicy ich otwartość na zmiany i wdrożenia nowych technologii i utożsamianie z firmą. Po drugie to nasi klienci, którzy od tylu już lat kupują oryginalnego Komandora. Także ci z najmłodszego pokolenia, bo młodzież zauważa nowoczesny design i możliwość wykorzystania technologii. A po trzecie – firma Komandor funkcjonuje w ponad 40 krajach na świecie co daje zupełnie inne spojrzenie na trendy rozwojowe i siłę wynikającą z wymiany doświadczeń.
Jakie plany na kolejne lata?
Przede wszystkim kuchnie! To nasz najnowszy projekt bazujący na oprogramowaniu iKOM Kuchnie, czyli narzędziu do szybkiego projektowania pomieszczeń kuchennych na wymiar, przy wykorzystaniu gotowych i sprawdzonych mebli. Bardzo zależy nam na jego upowszechnianiu w studiach kuchennych. Dzięki technologii iKOM Kuchnie będą one mogły oferować wszechstronne zabudowy kuchenne, zgodne z najnowszymi trendami panującymi na rynku, z zachowaniem ich pełnej funkcjonalności i użyteczności. Dodatkowo wprowadzamy szeroki program rozwojowy dla stolarzy – mastermind. Tego typu inicjatywy są mocno upowszechnione w środowiskach przedsiębiorców, managerów, a w naszej branży to nowość. Przygotowaliśmy półroczny program, podczas którego porozmawiamy o bolączkach branży, możliwościach reakcji na zachodzące zmiany. Postaramy się przekazać naszą wiedzę na temat zarządzania. Aby inni mogli uczyć się na naszych błędach. Firma jest tak silna jak jej najsłabsze ogniwo. A nam bardzo zależy, aby łańcuch naszych partnerów był nierozerwalny.
JACEK ROZENEK
Nie mam marzeń. I dobrze
OPopularny aktor i trener biznesu, przeszedł długą drogę. Od intensywnej pracy, egzotycznych podróży, życia bez ograniczeń, po kilka tygodni na OIOM-ie. Od wzmożonej aktywności, przez paraliż i żmudną rehabilitację, po powrót do sprawności. – Dzięki chorobie więcej rzeczy robię teraz z sensem – mówi Jacek Rozenek, który swoją historię opowiedział w książce „Padnij. Powstań. Życie po udarze”.
d ciężkiego udaru, a właściwie kilku udarów, które Pan przeszedł minęły już ponad cztery lata. Jak się Pan teraz czuje?
JACEK ROZENEK: Przed udarem nigdy wcześniej nie chorowałem, więc moja sytuacja zmieniła się diametralnie. W stanie terminalnym przykuty do łóżka przeleżałem półtora miesiąca na OIOM-ie z diagnozą: niewiele da się zrobić. Frakcja wyrzutowa serca, która normalnie wynosi 70-80 proc., w pewnym momencie była u mnie na poziomie 8%. W dokumentacji medycznej lekarze wpisali 12%, bo w przeciwnym razie od razu musieliby mnie skierować na przeszczep serca.
R ozmawiał : Michał Gradowski | z djęcia : Archiwum prywatne sposób komunikacji z pacjentami, który jest piętą achillesową medyków. Ok. 20 proc. lekarzy to świetni fachowcy od komunikacji, znakomici lekarze i wspaniali ludzie. Niestety w najostrzejszej fazie choroby nie trafiłem na żadnego z nich. Kolejna grupa, jakieś 30 proc., to lekarze, którzy po kilku szkoleniach przyswoili sobie wiedzę na temat komunikacji, przyzwoici ludzie, którym personalne cechy utrudniają dobry kontakt z pacjentami. I jest jeszcze reszta, która nie powinna wykonywać zawodu lekarza.
Statystyki pokazują, że 1 na 6 osób dozna udaru w ciągu życia. Według najnowszych danych rocznie mamy w Polsce około 90 tys. udarów niedokrwiennych. Jakie mylne przekonania i postawy związane z tą chorobą są najbardziej bolesne dla udarowców?
Dziś mogę swobodnie przejechać na rowerze 60 km, przepłynąć 500 m, pójść na siłownię, wróciłem do pracy na scenie, więc można powiedzieć, że czuję się całkiem dobrze.
Jeżdżąc po kraju w ramach promocji książki spotkał Pan setki osób po udarze i ich rodzin. Co jest dla nich najtrudniejsze?
Odbieranie im nadziei. Po premierze książki byłem w teatrze w Warszawie jako widz. Po spektaklu podszedł do mnie mężczyzna przed czterdziestką. Okazało się, że miał podobnie rozległy udar jak ja, też spędził sporo czasu na OIOM-ie, lekarze nie dawali mu szans na powrót do sprawności. Podziękował mi. Nie było po nim widać żadnych śladów choroby.
Nie zawsze się to udaje. Pacjentów, którzy wrócili do normalnego funkcjonowania po udarze jest stosunkowo niewielu.
Znam wiele osób, które nie mogą ruszyć ręką czy nogą wiele miesięcy po wyjściu ze szpitala. Jestem z nimi, wspieram je, motywuję. Pamiętam swoje rozmowy z lekarzami, którzy mówili mi, że nie ma szans na poprawę. To mnie bardzo irytowało. Jeżeli w organizmie funkcjonują te same mechanizmy co przed chorobą, to – choć są zaburzone – można je przywrócić do normalnego stanu. Ćwiczyłem wbrew wszystkiemu i wszystkim, ale opłaciło się.
To, co mówię często odczytuje się jako narzekanie na lekarzy. To nieprawda. Zwracam uwagę przede wszystkim na
Z tych 90 tys. ok. 30 proc. od razu umrze – udar to bardzo śmiertelna choroba. Najbardziej bolesne jest to, że najbliższa rodzina udarowca często nie rozumie tej choroby. Ludzie mniej więcej przez miesiąc mają w głowie obraz osoby zdrowej – aktywnej, sprawnej, samodzielnej. Później ten obraz się zaciera, uprzedmiotawiają chorobę, marginalizują lub wykluczają chorego, a on nie zawsze może przekazać to, co czuje. Po drugiej stronie skali jest część rodziny pełna dobrych chęci, która jednak przekłada swoje emocje na pacjenta i nie jest w stanie go zrozumieć. Wystarczy jednak krótka rozmowa z osobą taką jak ja, aby wprowadzić w swoim podejściu do chorego drobne, ale istotne zmiany.
Czyli można się tego nauczyć?
Tego nie trzeba się uczyć. To naturalna umiejętność ludzi, która niestety zanika, bo żyjemy w atomistycznych rodzinach, zamykamy się w swoich bańkach. Zatracamy umiejętność wspierania się, rozumienia innych, bycia ze sobą. Przelewamy swoje frustracje i oczekiwania wobec świata na innych i często nic, z tego, co bardzo byśmy chcieli otrzymać, nie dostajemy. Jesteśmy zamknięci na innych i na świat, a jednocześnie bardzo rozwrzeszczani.
Widzę jak po spotkaniach ze mną osoby po udarze i ich rodziny, dzięki spojrzeniu na swoją sytuację z innej perspektywy, mogą wydać z siebie taki oddech ulgi, dostrzegam jak schodzi z nich napięcie.
Choroba weryfikuje wszystko?
Przeciwnie. Mój sposób myślenia jest dokładnie taki sam, jak przed chorobą. Nic się nie zmieniło. Jedni odeszli, drudzy zostali, w moim życiu pojawili się nowi ludzie. Tak
było też przed chorobą. Byłbym bardzo naiwny, gdybym myślał, że będzie inaczej.
Powiedzieć, o Panu, że był Pan „pacjentem źle rokującym” to nic nie powiedzieć. Sergiusz Pinkwart, współautor książki, mówi o „morderczej pracy”, którą Pan wykonywał w czasie rehabilitacji. Co Pana motywowało i przywracało nadzieję?
Nie miałem żadnej motywacji. Może na początku, kiedy obraz życia, aktywności sprzed udaru był jeszcze świeży, ale to paliwo szybko się wypaliło. Kiedy po sześciu tygodniach wyszedłem ze szpitala, nie miałem motywacji, ale wiedziałem, że muszę ćwiczyć. Jeśli chcemy wykonać ruch palcem, impuls z mózgu musi dotrzeć do mięśnia, ale po udarze tego impulsu nie ma.
Ćwiczyłem więc ten ruch w głowie. Jeśli przez miesiąc, po siedem godzin dziennie, ćwiczy się ruszanie palcem, który ani drgnie, to trudno mówić o motywacji. I nawet jeśli po dwóch miesiącach w końcu palec lekko się rusza, to szybko pojawia się myśl – to idiotyzm, w takim tempie nigdy nie ruszę ręką. Okazuje się jednak, że można ćwiczyć bez motywacji. Trzeba tylko wziąć odpowiedzialność za siebie. Gdybym miał wokół siebie ludzi, którzy będą mnie obsługiwać, przygotują mi herbatę, jedzenie, podniosą mnie z łóżka, to skwapliwie bym z tego korzystał, ale ponieważ nie było takich osób – musiałem ćwiczyć. Zaciskałem zęby, mówiłem sobie, dobra, poćwiczę pół godziny, później dokładałem kolejne pół godziny, potem kolejne i na koniec dnia robiło się z tego siedem godzin.
W czasie pierwszego wyjścia na basen miałem jeden cel: nie utonąć. A skoro już nie utonąłem, to następnym razem, zamiast samochodem, pojechałem na basen rowerem. Podjazd pod niewielką górę był dla mnie potworną katorgą. Codziennie pokonywałem tysiące problemów, które pojawiały się na mojej drodze. Kiedy ostatnio rozmawiałem z kardiologiem polecił mi wszczepienie kardiowertera, takiego rozrusznika serca. Tylko, że z kardiowerterem nie mógłbym wykonywać ruchów ręką, byłbym uziemiony, znowu wylądowałbym na wózku inwalidzkim, więc grzecznie odmówiłem.
Warunkiem powrotu do zdrowia jest chęć powalczenia o życie, niezgoda na to, że będzie się żyć na czyichś warunkach. We mnie ta niezgoda zawsze była.
Znamy wszyscy historie ze Stanów – osób dobrze prosperujących, które z powodu choroby i ograniczonego dostępu do bezpłatnej służby zdrowia wpadły w spiralę długów. Te historie zdarzają się jednak także w Polsce. Mówi Pan otwarcie, że z powodu udaru stracił nie tylko zdrowie, ale także pieniądze.
Przed chorobą bardzo dużo zarabiałem, ale też sporo wydawałem. Po 1,5 roku od udaru oszczędności się skończyły, zacząłem korzystać z kart kredytowych, a limity miałem na nich spore. Długo więc się udawało, ale w końcu ten kurek został zakręcony. Spłacam do dziś tamte debety, zajmie mi to jeszcze jakieś 2-3 lata, ale powoli wychodzę na prostą.
Koszty leczenia i rehabilitacji pochłaniały ok. 30 tys. zł miesięcznie. W trudnym dla
mnie momencie rehabilitanci pracowali ze
mną za darmo. Jestem im za to głęboko wdzięczny.
Przed chorobą sporo swojego czasu poświęcałem na działalność pro publico bono – prowadziłem szkolenia w szpitalach, dla straży pożarnej, jeździłem po domach dziecka, hospicjach…
Czyli karma wróciła?
Wróciła.
Czy balansowanie na granicy życia i śmierci zmieniło Pana stosunek do wiary?
Byłem wychowywany w katolickiej rodzinie, zostałem najmłodszym ministrantem w parafii, miałem zostać księdzem… Na szczęście ominęły mnie wszystkie patologie związane z Kościołem, które teraz wychodzą na jaw, ale i tak w wieku 20 lat odszedłem od Kościoła – moi rodzice przyjęli to do wiadomości, było im bardzo przykro, ale zaakceptowali moją decyzję.
Bardzo często ludzie mnie pytają czy modliłem się w czasie choroby. To nie jest moment, żeby się modlić, żeby błagać Boga. Kiedy byłem dogięty do ziemi, nie prosiłem o litość. Po prostu nie. Ale może jeszcze wrócę do Kościoła – jako facet świadomy siebie, który dużo przeżył i wierzy.
Czy aktorowi, dla którego narzędziem pracy jest ciało, łatwiej jest poradzić sobie z jego dysfunkcjami w czasie choroby?
Łatwiej i jednocześnie trudniej. Z jednej strony wiedziałem, jakie są możliwości mojego ciała, pamiętałem jak na treningach wystąpień publicznych wykonywałem skomplikowane asany, jaki stopień panowania nad ciałem udało mi się wypracować. A z drugiej strony fakt, że to „narzędzie” przestało działać, był dla mnie niezwykle frustrujący.
Czy jest w Panu pretensja, żal do losu bądź lekarzy, którzy źle leczyli wadę serca, co – jak się później okazało – było przyczyną udaru?
Żal odczuwałem na samym początku, ale szybko mnie opuścił. Musiałbym uznawać siebie za kogoś bardzo ważnego, żeby mieć pretensje, że spotkało to mnie, skoro codziennie spotyka tyle innych osób. Trafiło na twardego gościa, który się nie poddał. Tzn. poddawałem się codziennie wiele razy, ale na koniec dnia mogłem powiedzieć, że dałem radę. Dzięki chorobie więcej rzeczy robię teraz z sensem.
Czy to już jest ten moment, kiedy snuje Pan długofalowe plany?
Długofalowe? (śmiech) W żywotach świętych jest taki popularny cytat: jeśli chcesz rozbawić Boga, opowiedz mu o swoich planach. Szczęście nie polega na kreowaniu sobie w głowie celów i dążeniu do ich osiągnięcia.
Co sprawia Panu teraz największą frajdę?
Spotkania z dziećmi, z przyjaciółmi, spacery z psem, praca. Najlepszą rehabilitacją jest dla mnie teraz praca w serialu i teatrze. Jeśli wychodzisz na scenę, grając w dwuosobowej sztuce, to naprawdę nie ma się gdzie i za kim schować. Staję przed widownią i muszę nie tylko wygłosić swoje kwestie, ale też pobiec, zatańczyć, zaśpiewać, upaść na podłogę… Nie mam teraz marzeń. Nie brzmi to dobrze, ale dla mnie to coś pozytywnego. Kiedy żyjemy na wysokim poziomie często bezrefleksyjnie wydajemy pieniądze, ciągle za czymś gonimy. Przed chorobą wyjazdy na Seszele, BoraBora, do Indii czy Afryki były dla mnie czymś powszechnym. To nie był jeden wyjazd na urlop, ale kilka podróży w ciągu roku. Teraz wiem, że wszystko to, czego tam szukałem, jest tutaj, na wyciągnięcie ręki.
LIDIA POPIEL
W fotografii, każda rysa sugeruje historię
Początki jej kariery sięgają 1976 roku, kiedy to została zauważona i zaproszona do okładkowej sesji dla Walki Młodych oraz udziału w pokazach Centrum Wzornictwa Przemysłowego , dzięki czemu rozpoczęła się jej kariera modelki. Na początku lat 80. częściowo zrezygnowała z tego na rzecz fotografii. Zawodowo zajmuje się nią od 1984, a jej zdjęcia publikowały największe polskie magazyny o modzie.
Niedawno odwiedziła Poznań, gdzie w ramach spotkań z cyklu „Kreatorzy Wizerunku” opowiedziała o swojej miłości do portretowania ludzi i o powrocie do pracy w modelingu.
Rozmawia: Anna Bowsza, Kreatorzy Wizerunku | zdjęcia: A. Saporowska
o lubisz fotografować bardziej modę czy portrety? Co jest trudniejsze?
Moją pasją jest fotografowanie ludzi, czyli portrety. Moda, to również portret. Jeśli, niezależnie od przeznaczenia, człowieka przed obiektywem traktuje się jak człowieka, to może pojawić się delikatna, magiczna relacja, która zaprocentuje w odbiorze obrazu.
Czujesz różnice między fotografowaniem ludzi znanych a tych anonimowych?
Za każdym razem, bez znaczenia czy ktoś jest gwiazdą, czy nie, staram się nie oceniać pochopnie i mieć świeże
oko. Rutyna nie jest wskazana ani po jednej, ani po drugiej stronie, ale liczy się doświadczenie. Znana osoba czasami jest znana od kilku godzin i wtedy należy pomóc jej znaleźć się w nowej sytuacji.
Jesteś za retuszem zdjęć takim mocnym, jaki zdarza się w kolorowych magazynach czy raczej jesteś zwolenniczką naturalnych zdjęć?
Wszystko zależy od sytuacji i wyboru. W swojej pracy wybieram styl fotografii nie retuszowanej, naturalnej, chropowatej, z „wadami”. Jest w tym jakiś smutek i prawda, każda rysa sugeruje historię. Natomiast wszystkie zmiany w postprodukcji, retusze i mocne zbliżenie się do grafiki są niezwykle interesujące. Najmniej ciekawe są manipulacje wykorzystywane jedynie dla urody.
A na jakim sprzęcie lubisz pracować? Jesteś bardziej konserwatywna czy lubisz iść z duchem czasu?
Fotografia jest super ciekawa, również z powodu dynamicznych, nowych technologii, jak i już długiej historii. Jestem zafascynowana nowym, ale czasami sięgam po analog, bo jest to inna forma pracy i ciągle, trochę inny rodzaj obrazu.
Ktoś w Twojej rodzinie interesował się fotografia?
Aparat pojawiał się w mojej rodzinie, ale nikt nie traktował tego poważnie. Wielu z jej członków miało talenty plastyczne.
Mąż i córka lubią kiedy ich fotografujesz?
Doceniają siłę dokumentacji chwili. Stawanie przed obiektywem, to wyzwanie dla wielu ludzi i trzeba się niejednokrotnie przełamywać. Jeśli nie muszą, to nie stają (śmiech)
Moda i portrety do Twoja domena a krajobrazy? Takie sielskie obrazki?
Fotografowanie krajobrazów jest wspaniałym zajęciem i łapaniem kontaktu z naturą, która jest najpiękniejszą historią. Jesteśmy jej częścią. Może wydawać się to zbyt banalne, ale z takich banałów zbudowane jest nasze życie. Włóczenie się z aparatem i komponowanie kadrów, szukanie światła jest nie do przecenienia.
Pracujesz jako fotografka od ponad 30 lat. Zapewne przez ten czas zmienił się charakter Twojej pracy?
Podstawowe zasady pracy z człowiekiem nie zmienią się, bo ludzkie uczucia i charaktery są takie same. Zmieniła się szybkość - aparat, którym się posługuję wysyła zdjęcia w trakcie pracy do natychmiastowej publikacji i robi się tych zdjęć wielokrotnie więcej. Bez wątpienia technika jest bardziej
skomplikowana, ale nie trzeba się już tak przejmować poprawnością zdjęcia, bo można je naprawić w postprodukcji.
Lubisz uczyc młodych ludzi fotografii?
Uwielbiam dzielić się tym, czego się nauczyłam, jak również moimi przemyśleniami. Jednocześnie uczę się od studentów - uważnie ich słucham. W Warszawskiej Szkole Filmowej mamy ludzi w różnym wieku i mają różne punkty widzenia - warto wziąć to pod uwagę.
Wróciłaś do modelingu. Lubisz to?
Stawanie przed obiektywem, to jest i wyzwanie, i ciągłe poznawanie siebie. Wykonywanie zawodu modelki, oprócz bycia ciągle w nowych sytuacjach, to poznawanie nowych ludzi i miejsc. To również praca twórcza - wyczucie stylu, obrazu, światła ma spore znaczenie.
Wiążesz z tym swoją przyszłość?
Zobaczymy, co się wydarzy.
Osobowość
poetka, noblista, miłośniczka Wielkopolski
Na początku roku dowiedzieliśmy się, że patronką 2023 roku będzie Wisława Szymborska, a 2 lipca mieliśmy okazję obchodzić 100. rocznicę urodzin poetki, która jak pewnie niewielu wie, urodziła się na terenie dzisiejszego Bnina koło Kórnika, w folwarku Prowent. Dzięki pani Wisławie, wszyscy zdajemy się pamiętać, że „nic dwa razy się nie zdarza”. Teraz jednak z okazji okrągłej rocznicy nadszedł czas, żebyśmy poznali jedyną w rodzaju więź poetki z regionem nad Wartą.
TeksT: Zuzanna Kozłowska | zdjęcia: Elżbieta Limpp, materiały prasowe
Dlaczego rodzina Szymborskich
przeprowadziła się w okolice Kórnika?
– Urodziłam się na Ziemi Wielkopolskiej. I tutaj, na tej ziemi, odnajduję za każdym razem swoje pierwsze ujrzane w życiu krajobrazy. Tutaj było – i jeszcze jest, choć mniejsze – moje pierwsze jezioro, pierwszy las, pierwsza łąka i chmury. A to zalega w pamięci najgłębiej i chronione jest w niej jak wielka, uszczęśliwiająca tajemnica –powiedziała Wisława Szymborska, gdy otrzymała honorowy doktorat Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza.
Za podróż państwa Szymborskich
z Zakopanego do Bnina, który dzisiaj jest częścią Kórnika, odpowiada osobiście właściciel obu dóbr ziemskich – hrabia Władysław Zamoyski. Ojciec poetki, Wincenty Szymborski, był jego rządcą w dobrach zakopiańskich od roku 1904, ale ze względu na ataki „dusznicy sercowej” w 1922 roku, poprosił o przeniesienie i możliwość zarządzania majątkiem hrabiego w Wielkopolsce. Na dworku rodzina została jednak niedługo, bo rok po urodzeniu przyszłej noblistki, hrabia Zamoyski umarł, a Wincenty przeszedł na emeryturę i rodzina przeniosła się do Torunia. Dziś stoi tam ławeczka poświęcona jej pamięci. Postać poetki opiera się o nią delikatnie, a na ławeczce jest także kot, siedzący na fragmencie rękopisu wiersza. Kórnik, choć szybko przez poetkę opuszczony, często wspominała, jako miejsce ważne. Miejscowość, w której się urodziła, pojawia się tylko raz w wierszu autorstwa Szymborskiej pt. „Rozpoczęta opowieść” i to w szwedzkim przekładzie. W polskim oryginale mamy fragment „zawezwijmy depeszą babcię z Zabierzowa” – co ma być zabezpieczeniem ostatecznym na czas połogu. Tłumacz stwierdził jednak, że nazwa ta dla szwedzkiego ucha będzie brzmieć raczej niekorzystnie i zaproponował
zamianę na jakąś szwedzką nazwę, a poetka postanowiła wymienić ją jednak na Kórnik.
Wisława Szymborska odwiedziła miejsce swego urodzenia dopiero 50 lat po przyjściu na świat. O Kórnickim Muzeum w słynnym zamku rzekła:
Podoba mi się to muzeum, taki groch z kapustą, takie właśnie lubię. Porcelana tam skromna, nie ma klejnotów.
Zamoyscy skąpili nawet na portrety. To był rodzaj surowo pojętego patriotyzmu.
Powroty do Wielkopolski
Wisława Szymborska wracała wielokrotnie do Wielkopolski również wraz ze swoim partnerem, Kornelem Filipowiczem. On – ogromny fan wędkarstwa, ona – czekająca z patelnią na rybę. Chociaż podobno zawsze miała konserwę ze szprotem w zanadrzu. Tak spędzali wspólnie czas w trakcie przygód wędkarskich, biwakowych, turystycznych, również i w Wielkopolsce.
W latach 1968-1972 poetka wraz ze wspomnianym
Kornelem Filipowiczem oraz Mieczysławem i Wandą Szczerskimi przez pięć lat z rzędu odwiedzali Sroczewo, w gminie Książ Wielkopolski. Do tego konkretnego miejsca podobno przyciągnęła ich malownicza przyroda nadwarciańskich terenów, a także pasja do wędkarstwa i kajakarstwa. Część z listów w publikacji Kornela Filipowicza „Najlepiej w życiu ma twój kot. Listy” została napisana pod dębami w Sroczewie.
W trakcie swoich podróży po Wielkopolsce Szymborska i Filipowicz wybierali leśniczówki, miejsca grzybne i jagodowe pola. Były to między innymi okolice Wolsztyna, Leszna. Odbywali też rejsy kajakowe, wakacje spędzając w Papierni czy Olejnicy.
Wisława Szymborska, mimo że głównie kojarzona z Krakowem, posiadała silne więzi z regionem, w którym się urodziła. Jej częste powroty oraz ciepłe wspomnienia związane z Wielkopolską można zauważyć również w poezji stworzonej przez poetkę. Nie zapominajmy, jak piękna potrafi być nasza mała ojczyzna. Jeżeli potrafiła dać noblistce tyle radości, z pewnością powinna i nas zadowolić.
Jak okiem sięgnąć, panuje tu chwila. Jedna z tych ziemskich chwil proszonych, żeby trwały.
Artystyczna dusza i jej inspiracje
W klimatycznych wnętrzach kawiarni z lubością opowiada o pięknie świata, o uważności, relacjach międzyludzkich, o prostocie w wyrażaniu uczuć. W pastelowej sukience w kwiaty wygląda jak bohaterka swoich obrazów. Anna Sobkowiak, artystka o szerokich zdolnościach, malarka, rysowniczka, graficzka, animatorka, wie jak ważne są interakcje, emocje, fascynacje. Odkrywa przed odbiorcą jasną stronę człowieczeństwa, nie zapominając jednak o ciemnej stronie życia, o gorzko-słodkim smaku. Preferuje analizę pozytów, dobrych impulsów, dających radość i szczęście.
Rozmawia: Magdalena Ciesielska | zdjęcia: archiwum A.S., kolekcja prywatna
Mieszkasz i pracujesz w Poznaniu, tu ukończyłaś z wyróżnieniem Akademię Sztuk Pięknych. Studiowałaś również w Pradze, współpracujesz z galeriami i stowarzyszeniami artystów w Londynie, Warszawie, a także w Nowym Jorku. Czy jesteś typem człowieka, dla którego nie ma barier, barier i w sztuce, i w życiu – w pozytywnym tego słowa znaczeniu?
ANNA SOBKOWIAK: Studiowałam w Pradze na Akademii Sztuk Pięknych, potem mieszkałam w Londynie, a później w Warszawie. I muszę przyznać, że duże miasta zawsze mnie fascynowały swoją energią, niesamowitą wibracją – wówczas łatwiej jest łamać konwenanse i zacierać stereotypy myślowe, schematy… i przekraczać bariery. Oczywiście, wiele zależy od nas samych, od naszego nastawienia do świata, do drugiego człowieka, a także od pokładów naszej wyobraźni. Kilka lat temu wróciłam do Poznania i na ten moment to mi odpowiada, choć z racji mojej aktywności zawodowej i artystycznej mam stały kontakt z wieloma osobami spoza Polski. Jest to przede wszystkim możliwe dzięki Visionary Project z Nowego Jorku, London Paint Club i Maggio Art Consultancy w Londynie.
Wytłumacz – proszę – te nazwy…
To internetowe platformy wspierające i promujące wybranych malarzy z całego świata. Aplikowałam tam z moimi pracami i zostałam zakwalifikowana. Dzięki temu moje obrazy są oferowane na sprzedaż na specjalistycznych portalach: Artsy oraz 1stDibs. Za pośrednictwem Visionary Project i Maggio Art Consultancy poznaję interesujących artystów i wspaniałe osoby, które ich wspierają. To ludzie otwarci na szeroko pojętą sztukę, na przeróżne pomysły i ich realizację.
Twoja przygoda ze sztuką, z malarstwem rozpoczęła się dość niewinnie, w wieku 8 lat, a przerodziła się w wielką miłość i fascynację. Kto podjął decyzję o wysłaniu Twojej pracy na międzynarodowy konkurs plastyczny w Ankarze, na którym Twoje malarstwo zostało nagrodzone?
Jako mała dziewczynka uczęszczałam na kółko plastyczne i prowadząca te zajęcia, Pani Emilia Szajstek, wysłała moją pracę.
Co ona przedstawiała?
To był rysunek walczących ze sobą i strzelających z karabinu żołnierzy.
Zadziwiające! Czyli stricte wojenne tematy, rzec by można takie z pogranicza chłopięcych zabaw i fantazji, były
Twojego autorstwa?
Myślę, że komisję mogła ująć ekspresja i dynamika tego rysunku, która w zależności od temperamentu i usposobienia dziecka dotyczy i chłopców, i dziewczynek.
Czy talent malarski jest dziedziczony w Twojej rodzinie?
Tak, niewątpliwie mam go po moim Tacie, który od ponad 40 lat jest… stomatologiem. (śmiech)
Kiedy zrozumiałaś, iż szeroko rozumiana sztuka stanie się nieodłączną częścią Twojego życia?
Moje myślenie na temat sztuki zmieniło się podczas wycieczki do Włoch, gdy jako
13-latka wraz z rodzicami zwiedzałam
Rzym, Padwę, Wenecję, Florencję. To było dla mnie ogromne przeżycie, które zapadło w mojej pamięci. Podróż ta wywarła na mnie wielkie wrażenie i wtedy – tak mogę to określić – diametralnie inaczej zaczęłam patrzeć na sztukę, podziwiać ją, zachwycać się malowidłami i rzeźbami wielkich artystów, przepiękną architekturą... I wtedy zapragnęłam, aby sztuka była częścią mojego życia. Aby było to tak naturalne i codzienne doznanie, jakiego mogą doświadczyć mieszkańcy Włoch. Tak więc nie było w tym nic szczególnie oryginalnego – po prostu pojechałam do Włoch i postanowiłam zostać artystką. (śmiech)
Co ukształtowało Twoją świadomość i wrażliwość artystyczną? Przez jaki pryzmat patrzysz na świat?
Inspiracje ukształtowały moją drogę malarską, w szczególności jej początkowy etap. Wielkim odkryciem były dla mnie prace Chaima Soutine’a, francuskiego malarza żydowskiego pochodzenia,
wielkiego ekscentryka i głównego przedstawiciela ekspresjonizmu. Wypracował on własny, niepowtarzalny i bardzo sugestywny styl. Wszystko zdaje się tańczyć na jego płótnach, a Ty jako widz możesz poczuć prędkość ruchów pędzla. Kilkakrotnie w swoich pracach nawiązywałam do jego geniuszu i dało to początek mojemu stylowi – melancholijnych postaci i dosyć mrocznych pejzaży z XIX wieku
To był także początek odkrywania siebie jako malarki i umiejętnego przelewania emocji na płótno. Choć teraz w moich obrazach widoczne są inne nawiązania i zgoła inne inspiracje, prace, które tworzę, nadal starają się mieć wartościowe przesłanie.
Oczywiście, że wartościowe! Mottem przewodnim Twoich prac są relacje międzyludzkie. Człowiek, natura, emocje… Po fascynacji malarstwem Chaima Soutine’a, przyszła pora na pewną metamorfozę. W 2010 roku skupiłam się już na przedstawianiu człowieka ukształtowanego we współczesnej rzeczywistości, a od 2022 roku realizuję prace oparte na jaśniejszej palecie kolorystycznej. Obecnie ważną inspiracją są dla mnie prace Davida Hockneya, którego interesuje zagadnienie światła w obrazie i realizm w ukazywaniu zwyczajnych, prozaicznych tematów. Moim zdaniem jest on jednym z najlepszych współczesnych kolorystów. Bardzo cenię w nim postawę uważnego obserwatora rzeczywistości. Podczas przygotowywania prac do swojej wystawy „The Arrival of Spring” codziennie chodził do Holland Park w Londynie o tej samej porze i obserwował rośliny przez całą wiosnę. Staram się czasem naśladować taki sposób dokładnej obserwacji podczas spacerów. To nie tylko piękne doświadczenie artystyczne, ale także zwyczajnie ludzkie.
A propos relacji międzyludzkich… Jaką Ty jesteś osobą? Potrzebujesz więcej czasu, aby z kimś nawiązać kontakt, czy szybko zjednujesz sobie nowe osoby, czy jednak wierna jesteś swojemu najbliższemu otoczeniu?
Lubię nawiązywać nowe relacje. Spotykam się też często ze znajomymi ze studiów, utrzymujemy bliskie kontakty, wymieniamy się doświadczeniami, dyskutujemy. Ostatnio poznaję osoby spoza środowiska artystów, co jest niezmiernie ciekawe, poszerza to moje horyzonty.
Powiedziałaś, że malowanie jest dla Ciebie medytacją, a czas podczas tego procesu jest fikcją. Czy Ty lubisz budować irracjonalny świat, pozbawiony logiki?
Ciągnie Cię do czegoś, co nieprzewidywalne, do nielogicznych historii i obrazów?
Jak zaczynam pracować nad konkretnym tematem, to najpierw szukam zdjęć rekwizytów lub symboli w Internecie, czasem także sama robię zdjęcia. Następnie z wybranych elementów buduję kolaż, który jest szkicem do nowego obrazu. Staram się tak zaplanować i zaaranżować całą przestrzeń, dodając konkretne i przemyślane detale, aby przedstawić w obrazie ukrytą historię. Przedstawiane sytuacje są nieoczywiste, a nawet dwuznaczne. I takie owiane tajemnicą, czy wręcz same tworzą tajemnicę. Myślę, że tak jest ciekawiej.
Twoje prace są kwintesencją kobiecości, przepełnione są intensywnymi kolorami, nagromadzeniem uczuć, są zlepkiem różnych Twoich emocji, ale też wywołują różne emocje u odbiorców. Czy pamiętasz najbardziej pochlebny moment w Twojej karierze, kiedy zostałaś zauważona, dostrzeżona jako artystka, osoba z ogromnym potencjałem i talentem?
Ważnym momentem w moim życiu był 2010 rok, kiedy zostałam laureatką konkursu organizowanego przez Poznańską Galerię Nową. To otworzyło mi nowe możliwości. Dzięki temu konkursowi miałam trzy wystawy indywidualne i inspirujące rozmowy z ważnymi i cenionymi kuratorami. Stworzyłam cykl obrazów, któremu
nadałam tytuł „Wyjście”. Wystawa prac nawiązywała bowiem do symbolicznego wyjścia poza dom, poza opiekę i miłość rodzicielską, gdy mamy kilkanaście lat i staramy się budować swój świat w oparciu o nasze zasady i relacje z rówieśnikami. Powstały prace, w których nie tyle starałam się oddać fizyczne podobieństwo osób, ile chciałam pokazać emocje, które ujawniają się w nieznanych jeszcze sytuacjach. Moje pomysły obejmowały tematykę odkrywania miłości, seksualności, przyjaźni, rywalizacji, tajemnic itp.
Nie tylko malarstwo i rysunek zaprząta Twoje myśli, ale również film, animacja, grafika. Jakiego akcentu, jakiego rodzaju sztuki jest w Tobie najwięcej?
Na co dzień zawodowo zajmuję się animacją, ale artystycznie spełniam się przede wszystkim w malarstwie. Jest ono bardzo trudne, z jednej strony wymagające, z drugiej – subtelne. Aktualnie preferuję „miękki” sposób malowania, właśnie z delikatnym, subtelnym światłem. Na ten moment jest to coś, czego bardzo pragnę. Motywem, który przewija się w moich pracach – już od końca studiów – jest po prostu człowiek. Jego różne oblicza, wariacje, interakcje międzyludzkie.
Często podkreślasz, iż ważna jest dla Ciebie codzienność, w której znajduje się bohater Twoich obrazów, grafik, rysunków. A jak wygląda Twoja codzienność, proces twórczy?
Zwykle mój dzień wygląda tak, że wstaję wcześnie i animuję, środek dnia – malarstwo, a wieczór poświęcam znów animacji. I to nie jest żaden problem współtworzyć różną sztukę czy istnieć w różnych wymiarach społecznych.
Tematyka obrazów jest zazwyczaj związana z aktualną porą roku. Latem i wiosną koncentruję się na przyrodzie. Wtedy przede wszystkim liczy się uważność i obserwacja natury. Zimą i jesienią skupiam się raczej na kompozycjach przedstawiających wnętrza.
Twoje prace znajdują się w prywatnych kolekcjach sztuki w Polsce, Hiszpanii, Kanadzie i Stanach Zjednoczonych. Co Cię napędza i mobilizuje do nieustannego tworzenia?
Zawsze każdy czas, jaki poświęcałam na malowanie, był i jest dla mnie bardzo ważny. Nikt nie narzuca mi formy, stylu i tematu. Mogę całkowicie samodzielnie realizować własne pomysły, mając przy tym nieograniczoną wolność wypowiedzi, co jest szalenie ważne. Traktuję swoją
wyobraźnię bardzo poważnie i tworzenie na własnych zasadach sprawia mi ogromną frajdę. Sztuka to świat, w którym czuję się naprawdę bardzo dobrze.A Meeting with Bern Schwartz and David Hockney, malarstwo akrylowe na płótnie, 80 x 120 cm, 2022 Horizon, malarstwo akrylowe na płótnie , 100 x 150 cm, 2019 The Podium, malarstwo akrylowe na płótnie, 140 x 130 cm, 2016
Jesteś laureatką konkursu Salted Candy. Czy lubisz przełamanie smaków? Dostrzegasz ten słodko-gorzki aspekt życia?
W linorytach, które stworzyłam w 2010 roku spróbowałam wejść w rolę psychologa i analizować ten temat. Nazwałam ten cykl „Sensation-Seekers”, przyglądałam się osobom od najmłodszych lat, przez wiek dojrzały, aż do osób starszych. Ważny stał się tu dla mnie aspekt upiększania, poprawiania urody czy tuszowania swoich fobii i demaskowania fantazji. Z jednej strony osoby chcące być w typowym mainstreamie, a z drugiej – znajdujące się w innym miejscu za sprawą swojej biologicznej kondycji. Zderzenie tego kontrastu – biologicznych uwarunkowań i ciągłych poszukiwań oraz chęci zmian swojego wyglądu – bardzo mnie wówczas pochłonęło i absorbowało twórczo. To według mnie temat rzeka, temat bardzo współczesny…
W różnych wiekach, w różnych stylach artysta uważany był (i jest nadal) za tego, który porusza wyobraźnię odbiorców, uczy nas patrzeć głębiej, ale też często zaskakuje kontrowersyjnym spojrzeniem. Prowokuje. Nakłania odbiorcę do podróży… Jaki jest cel Twoich twórczych dokonań?
Jest takie słynne zdanie Laury Mulvey, angielskiej reżyserki i producentki, która twierdzi, że analizowanie przyjemności lub piękna je niszczy. Moją intencją jest dostarczenie widzowi estetycznej przyjemności, która powinna przywoływać wspomnienia, dawać pewnego rodzaju kojące doznania i pomagać widzowi cieszyć się codziennymi czynnościami i życiem. Staram się odkrywać to piękno w nowym świetle.
Piękno dalekie od specjalnych form, kompozycji czy ram, a bliskie właśnie prostocie i wewnętrznej wrażliwości estetycznej naszej ludzkiej natury.
Jak ustosunkowujesz się do stwierdzenia niemieckiego artysty, twórcy abstrakcjonizmu, Gerharda Richtera: „Mówić o malarstwie: nie ma sensu. Przekazując coś za pośrednictwem języka, zmieniasz to. Konstruujesz cechy, które można powiedzieć, a pomijasz te, których nie można powiedzieć, ale to one zawsze są najważniejsze”?
Całkowicie zgadzam się z tym stwierdzeniem. Istnieje pewna aura obrazu, która w szczególny sposób oddziałuje na widza. Kiedyś oglądając obraz Rembrandta „Prorok” w Gemäldegalerie w Berlinie, doświadczyłam niesamowitego przeżycia. Nie sama postać mnie zaintrygowała, ale tło obrazu. Było namalowane tak współcześnie i zahipnotyzowało mnie momentalnie. Nagle poczułam ten Amsterdam naokoło i ludzi
mówiących po niderlandzku. To było bardzo intensywne uczucie – wejście w ramy obrazu, wciągnięcie przez świat namalowany. Według mnie jest to właśnie odzwierciedlenie słów Richtera. Trzeba dać się ponieść obrazowi! Używanie języka, nazywanie i wymyślanie stylów czy podkategorii w sztuce ma niby sztukę nam przybliżyć, a tak naprawdę sztuka, gdy nie ma żadnych ograniczeń, jest najbardziej przyswajalna i przystępna. Każdy z nas może w obrazie dostrzec coś innego i to jest cudowne!
Letnia aura za oknem, czas sprzyjający podróżom, poznawaniu nowych miejsc, smaków, zapachów. Co przed Tobą, jakie plany na odpoczynek, a jakie zamierzenia dotyczące sfery zawodowej?
Przede mną urlop w rodzinnych stronach, w domku nad jeziorem, którego atmosfera skłania mnie do malowania pejzaży. To miejsce, gdzie najlepiej odpoczywam. Sielskie klimaty.
Jeśli zaś chodzi o projekty zawodowe, to w chwili obecnej moje obrazy zostały zakwalifikowane do „Emerging Artists Programme 2023”, organizowanego przez Contemporary Art Collectors w USA i będą w ten sposób promowane przez pół roku. Natomiast w przyszłym roku przygotowuję się do wystawy stacjonarnej. Będzie to wystawa poświęcona kobietom, w szczególności poznaniankom; jej tytuł to „Jestem kobietą. Poznań w damskiej torebce”. Chcę poeksperymentować trochę z wizerunkami kobiet w różnym wieku, o różnych doświadczenia i aspiracjach. Dlaczego poznanianki? To łączy się z moim uważnym obserwowaniem otoczenia (śmiech), a dodatkowo z tym, że Poznań aspiruje do jednego z najbardziej liberalnych miast w Polsce. Część prac mam już gotowych i jestem w trakcie realizacji kolejnych. Chcę zrealizować ten projekt z Robertem Brzęckim – kuratorem, z którym już wcześniej współpracowałam przy okazji mojej indywidualnej wystawy w Wieży Ciśnień w Koninie. Już dziś zapraszam na tę wystawę, aby zobaczyć, jak wygląda kobieta w Poznaniu widziana moimi oczami – zamyślona, poszukująca szczęścia, intymności, ze swoimi radościami i troskami, kobieta w przestrzeni domowej, prywatnej, a także w miejscach publicznych. Motywem łączącym moje prace będzie siła kobiety, jej znaczenie i rola w społeczeństwie, jej pasja i zaangażowanie. Chciałabym skupić się nie tyle na jej mimetycznym przedstawianiu, co na analizie uczuć, takich jak radość, zachwyt, fascynacja.
www.annasobkowiak.eu | @anna_sobkowiak_
The Second Sex, malarstwo akrylowe na płótnie, 100 x 140 cm, 2022 The Well, malarstwo akrylowe na płótnie, 140 x 150 cm, 2011Łączy nas krew!
O krwiodawstwie w Poznaniu
Oddanie krwi to jedno z najbardziej szlachetnych działań, jakie niemal każdy z nas może podjąć. Jest to lek, który nie posiada zamiennika. Niezbędna w wielu stanach zagrożenia życia, jak również w leczeniu niedokrwistości towarzyszącej wielu chorobom, w tym nowotworowym, a jej darowanie jest bezpieczne i nie wiąże się z żadnym ryzykiem, raczej poczuciem dumy. O stanie krwiodawstwa w stolicy Wielkopolski opowiada Michał
Sokołowski z Regionalnego Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa w Poznaniu.
Rozmawia: Zuzanna Kozłowska | zdjęcia: Adobe Stock
Czy Poznaniacy chętnie oddają krew, czy mamy tutaj
jeszcze pole do poprawy?
MICHAŁ SOKOŁOWSKI: Poznaniacy chętnie odwiedzają
nasze Centrum oraz krwiobusy
w czasie wyjazdowych akcji pobie
rania krwi, jednak musimy
pamiętać, że potrzeby
szpitali są bardzo duże.
W ostatnim czasie
obserwujemy wzrost
ilości wydawanych
składników krwi do szpitali, co przekłada się na naszą jeszcze bar dziej intensywną pracę.
Czekamy na krwio
dawców w Centrum
przy ul. Marcelińskiej, w naszych Oddziałach Terenowych.
Organizujemy także wyjazdowe akcje pobierania krwi; staramy się stworzyć jak najwięcej okazji do oddania krwi.
Zapewniamy możliwość oddania krwi przez krwiodawców w Wielkopolsce przez 7 dni w tygodniu.
Jakie największe potrzeby lub problemy związane z krwiodawstwem pojawiają się w rejonie Poznania?
Zadaniem służby krwi jest zabezpieczenie szpitali w krew i jej składniki w taki sposób, żebyśmy my wszyscy mogli czuć się bezpiecznie, tzn. żeby szpitale mogły na bieżąco realizować zamówienia na krew i jej składniki. Stan naszego banku krwi przedstawiają tzw. „kropelki” na naszej stronie. Pamiętajmy, sytuacja zmienia się dynamicznie – jednego dnia kropelka oznaczająca daną grupę jest pełna, a kolejnego już nie.
Krew i jej składniki potrzebne są w szpitalach przez okrągły rok. Dlatego prosimy dawców o świadome oddawanie krwi, tzn. jeżeli jest to możliwe, o przełożenie oddania krwi o 2-3 tygodnie, jeżeli zapasy naszej grupy krwi są w danej chwili wysokie.
Czy są okresy w roku, kiedy krew jest bardziej potrzebna? Od czego to zależy?
Okres wakacji i urlopów jest trudniejszym
czasem dla służby krwi. Każdy z nas chce odpocząć, wyjechać; studenci też w dużej mierze wyjeżdżają z miasta, a szpitale pracują tak samo, przeprowadzają zaplanowane zabiegi operacyjne, oprócz tego dochodzą nagłe sytuacje ratowania życia.
Co dzieje się z krwią oddaną w Regionalnym Centrum
Krwiodawstwa lub w trakcie organizowanych mobilnych akcji poboru krwi?
Pobrana krew poddawana jest szczegółowym badaniom wirusologicznym i po preparatyce, tzn. po rozdzieleniu na poszczególne składniki (krwinki czerwone, płytki krwi oraz osocze), wydawana jest do szpitali w Poznaniu i Wielkopolsce.
Jakie wymagania trzeba spełnić, żeby zostać honorowym dawcą krwi?
Co się zyskuje, posiadając taki status?
Osoba, która zgłasza się do oddania krwi, powinna być zdrowa. Jest to szczegółowo weryfikowane na podstawie wypełnionego przez dawcę kwestionariusza, przeprowadzonych badań laboratoryjnych i wywiadu oraz badania lekarskiego. Musimy pamiętać, że naczelną zasadą w krwiodawstwie jest bezpieczeństwo chorego, który otrzyma składniki krwi oraz bezpieczeństwo dawcy, który oddaje krew. Co się zyskuje, posiadając status honorowego dawcy krwi? Myślę, że najcenniejszą rzecz, jaką można sobie wyobrazić, jest poczucie, że uratowaliśmy komuś życie!
Jeżeli ktoś zastanawia się nad oddaniem krwi, jakie kroki powinien wykonać, żeby zostać dawcą?
Każdą osobę, która chce oddać krew – szczególnie po raz pierwszy – zachęcamy do zapoznania się z dokładnymi informacjami na naszej stronie, gdzie szczegółowo opisujemy „drogę dawcy”, czyli to, co dzieje się z ochotnikiem od momentu przekroczenia progu Centrum lub mobilnego punktu do oddania krwi. Pamiętajmy także o właściwym przygotowaniu się do oddania krwi, tzn. zgłaszajmy się wypoczęci, po zjedzeniu lekkiego śniadania oraz wypiciu minimum 1-1,5 l płynów.
Gdzie i kiedy można oddać krew w Poznaniu w nadchodzącym czasie?
Zapraszamy do naszej głównej siedziby w Poznaniu przy ul. Marcelińskiej, Oddziałów Terenowych oraz na akcje wyjazdowe. Szczegółowe informacje wraz z godzinami otwarcia oraz planem akcji wyjazdowych znajdują się na naszej stronie https://www.rckik.poznan. pl/gdzie-mozna-oddac-krew. Nawet kilka kropli krwi może zadecydować o życiu bądź śmierci. Pomyślmy więc o tym, by wziąć czynny udział w ratowaniu życia osób, które tego potrzebują. Zostańmy dawcami krwi i sprawmy, by w Poznaniu wszystkie „kropelki” były zawsze pełne.
Zabłyśnij na modowym pikniku Starego Browaru!
Cekiny, brokat, srebro, złoto – słowem: ZABŁYŚNIJ! Gdzie? Na modowym pikniku Starego Browaru! 8 września spotykamy się w browarowym Parku, aby wspólnie świętować zakończenie lata i zbliżające się 20. urodziny centrum. Wymień
paragony na podwójne zaproszenie, skompletuj błyszczącą stylizację i spędź niezapomniany wieczór pod gwiazdami.
Drugiego takiego wydarzenia
nie ma w Poznaniu: setki gości na piknikowych kocach, nastrojowe oświetlenie, instagramowa scenografia, taniec pod sceną podczas koncertu na żywo, nagrodyniespodzianki… Takie doświadczenie Stary Browar zaserwuje Klientom 8 września.
starybrowar.com/browarmag
Wszystkich gości modowego pikniku Starego Browaru obowiązuje błyszczący dress code. Cekinowe sukienki, srebrne marynarki, złote buty, brokatowe torebki, kryształową biżuterię, migoczące makijaż – blask od stóp do głów albo błyszczący akcent.
Koszula Bizuu (Pasaż 0), spodnie Oysho (Atrium +1), top, torebka H&M (wejście od Półwiejskiej), buty Zara (Atrium 0), biżuteria TOUS (Atrium +2)
Odbierz podwójne zaproszenie na błyszczący piknik Starego Browaru
W okresie 13.07-1.09.2023 r. zbierz paragony z browarowych sklepów, knajpek i punktów (przynajmniej z 3 miejsc) o łącznej wartości min. 700 zł. Paragony zeskanuj w aplikacji mobilnej i zamów nagrodę. Szczegóły i regulamin na starybrowar.com.
– nie tylko na plażę!
W każdej wakacyjnej walizce, niezależnie od tego czy wybierasz się w góry, nad morze, na Mazury, czy może lecisz w odległe miejsca na ziemi, musi znaleźć się kostium kąpielowy. Dlatego dzisiaj pokaże ci jak go wykorzystać również w stylizacjach codziennych. Pokrótce zdradzę, na czym skupić się przy wyborze stroju, aby podkreślić figurę.
TeksT: Anna Śmiechowska
ostium kąpielowy może być świetną bazą do stworzenia letnich stylizacji nie tylko na plażę, ale również podczas popołudniowych spacerów czy podczas upałów w mieście. Najważniejsze, to czuć się w nim dobrze. Warto zwrócić uwagę na to, aby żaden z jego elementów nie ograniczał naszych ruchów, nie krępował, a przy tym dobrze podtrzymywał biust, zatuszował brzuszek czy wysmuklił sylwetkę . Jak to wszystko osiągnąć? Wbrew wielu mitom towarzyszącym kostiumom kąpielowym jest to możliwe. Wystarczy odwrócić uwagę od mankamentów, a skupić na atutach sylwetki. Plażową stylizację, czyli po prostu
kostium kąpielowy warto wybrać w zależności od aktywności, jakie wykonujemy na plaży. Uprawiasz sporty podczas plażowania? A może korzystasz z promieni słonecznych, leżakując? To podstawa wyboru właściwego kostiumu kąpielowego.
Drugą praktyczną stroną kostiumów kąpielowych jest ich niewymuszony luz w codziennych stylizacjach, czyli tam gdzie pełnią one rolę topu, bluzki czy body. A podkreślone biżuterią, sandałkami, zwiewnymi spodniami czy szortami pięknie prezentują kobiece kształty. Dobrze dobrany kostium kąpielowy sprawdzi się świetnie jako stylizacja miejska.
Góra kostiumu kąpielowego, nonszalancko narzucona lniana koszula, proste, szerokie jeansy, złote dodatki, skórzane klapki i słomiany kosz to zestaw idealny na lato w mieście. Fankom kolorowych stylizacji proponuję kostium w ciekawy print lub z wyróżniającym się dodatkiem. Np. w połączeniu z ażurowym dołem (spódnica lub spodnie), podkreślony kapeluszem i biżuterią, spowoduje, że na pewno nie pozostaniesz niezauważona.
Nosząc kostium na plaży wystarczy narzucić kimono bądź pareo, ale idąc dalej w miasto, można włożyć na niego szorty, lnianą spódnicę czy jeansy. Dzisiaj kostium kąpielowy to nie tylko gładkie i czarne modele. Wśród wielu marek znaleźć można te kolorowe, mocniej lub mniej wycięte, posiadające wiele dekoracyjnych elementów takich jak kokardki, wstążki, sreberka, które pięknie modelują sylwetkę. Wszystko w zależności od osobistych preferencji. Ograniczeniem jest tylko nasza wyobraźnia.
Dla fanek koloru i osób lubiących wyróżniać się w tłumie – do kolorowego stroju kąpielowego załóż spodenki jeansowe, narzuć koszulę, włóż sandałki i dobierz torebkę w kolorze stroju. Bardziej stonowana stylizacja dla fanek minimalizmu to kostium w odcieniach ziemi podkreślony złotymi dodatkami. Do tego lniane szorty i pleciony kosz. Nie zapomnij o okularach słonecznych! To dopełnienie miejskiej stylizacji. A jeśli chcesz wyjść w stroju kąpielowym na kolację proponuję włożyć go do ołówkowej spódnicy narzucić marynarkę, dobrać biżuterię i sandałki na wysokim obcasie i klasyczną torebkę.
A jak dobrać kostium do sylwetki? Sylwetka z większym brzuszkiem idzie zazwyczaj w parze z pięknym biustem, nie musisz ograniczać się do stroju w kolorze czarnym, wręcz przeciwnie postaw na kolory i printy, które odwrócą uwagę od zbytnich krągłości. Dziś wybór strojów jest ogromny, szukaj tych z kolorowymi wstawkami modelującymi sylwetkę. A biust pięknie podkreśli kopertowy dekolt. Sylwetka, która nie ma zaznaczonej talii, powinna skupić się na kostiumie optycznie wysmuklającym – tu dobre będą drapowania, marszczenia w okolicy talii, a przy bikini ważna rolę odegrają np. falbanki zarówno w górze, jak i dole stroju.
Osoby, które mają zaokrąglone uda, a zdecydowanie mniejszy biust i ramiona, niech szaleją z ozdobnymi górami, printami, dobierając je do prostych klasycznych majtek.
Z kolei dla sylwetek z szerokimi ramionami, a węższymi biodrami, polecam szaleć z ozdobnymi majtkami, np. wiązane na biodrach figi czy modele z falbanami bądź frędzlami.
TEKST: ALICJA KULBICKA / redaktor naczelna Poznańskiego prestiżu
Kiedy pod koniec lat 90-tych w moim liceum pojawili się „łowcy talentów”, wyszukujący młodych chłopaków do tworzonego właśnie „pierwszego polskiego boysbandu”, wszyscy byliśmy zachwyceni. Nasza wyobraźnia szalała, a percepcja podpowiadała, że to niesamowita szansa dla szczęśliwych wybrańców, że to drzwi do kariery, o jakiej niewielu mogło marzyć. Nikt z nas nie myślał o powstającym zespole jako „projekcie biznesowym”, który ma jego twórcom przynieść określone korzyści finansowe, a tych młodych chłopaków traktuje jako narzędzie w jego realizacji. I kiedy dwadzieścia pięć lat doświadczenia później, patrzę na świat zza nieco już przykurzonych różowych okularów, widzę, że był to początek istnienia pewnego modelu. Modelu, dla którego to nie talent, autentyczność i wiele godzin ciężkiej pracy i prawdziwej pasji bohaterów grają pierwsze skrzypce, a kontrowersyjność, przymioty fizyczne czy koneksje rodzinne przekładają się na rozpoznawalność i klikalność. A tym samym, na stan konta ich twórców. Daleko nie szukając. Ostatnie tygodnie polski „szołbiz” zelektryzowało pojawienie się milionerki, celebrytki. Z Instagramowym kontem przekraczającym 6 mln obserwatorów, co daje rozpoznawalność godną Roberta Lewandowskiego. Która w pięknym amerykańskim Miami robi karierę niczym Cindy Crawford lub Linda Evangelista. Dlaczego przytaczam właśnie jej przykład? Bo to bardzo jaskrawy wzorzec rozwoju modelu, na który natknęłam się już jako nastolatka, wierząc w prawdziwość intencji „łowców talentów” w mojej szkole.
Leksykalnie „autentyczny” oznacza ni mniej, ni więcej tylko „prawdziwy”. I w świecie sztuki, literatury poświadcza fakt, iż dzieło, z którym mamy do czynienia jest dziełem oryginalnym, niepodrobionym. Jednak, czy można powiedzieć o człowieku, że jest autentyczny? Wszak każdy z nas istnieje, składa się z krwi i kości, a zatem jest prawdziwy. Każdy z nas jest również „oryginalny”. Posiada sobie tylko właściwy, unikalny kod genetyczny, zawierający wszystkie informacje o nas samych. Semantyka, na szczęście, pozwala nam analizować wyrazy i abstrakcyjnie wykorzystywać ich znaczenie. Zatem czym ta autentyczność w człowieku jest? Psychologia definiuje autentyczność w kategorii zbioru cech. Osoby autentyczne postrzegają rzeczywistość w sposób realistyczny, akceptują siebie i innych, są rozważne, mają poczucie humoru, które nikogo nie uraża, są otwarte na naukę w oparciu o błędy. A po czym poznać osobę nieautentyczną? To nie zawsze łatwe, bo to zdolni manipulatorzy, którzy wykorzystują innych, by odnosić własne korzyści. Zapatrzeni w siebie i skupieni na osiąganiu zamierzonych celów, często kosztem innych osób, na które nie zwracają uwagi.
Ale kto ważyłby się oceniać, który człowiek jest „prawdziwy”, a który nie? Warto poszukać oznak autentyczności u siebie, a łatwiej będzie nam zidentyfikować „nieprawdziwość” u innych. Człowiek autentyczny, to człowiek prawdziwy, a zatem niedoskonały. Akceptujący siebie także w gorszych chwilach, wraz ze wszystkimi swoimi wadami i niedoskonałościami. Ale co ma do bycia autentycznym nasz pierwszy polski boysband i słynna dama z Miami? Żyjemy w świecie plastikowych wydmuszek i nie dotyczy to tylko świata celebrytów. Plastikowi politycy mający wszystkie poglądy naraz, plastikowi pseudotrenerzy rozwoju, którzy dla pieniędzy powiedzą Wam wszystko, co chcecie usłyszeć i pod płaszczykiem „duchowości” ściągną z Was ostatnie pieniądze, żerując na Waszej krzywdzie, bezsilności, beznadziei. Plastikowe wytwory marketingowe, mające na celu zwiększenie klikalności w social mediach i sztuczne podbijanie zasięgów mało wartościowych treści.
Autentyczność to klucz do zbudowania zdrowej międzyludzkiej relacji, ale też relacji ze sobą. To świadome obserwowanie niezgodności pomiędzy własnym światem wewnętrznym i światem zewnętrznym. To odwaga bycia niedoskonałym. Autentyczność buduje szacunek do siebie, wzmacnia poczucie własnej wartości, pozwala odpuścić ciągłą samokontrolę. Czy jest łatwo ją osiągnąć? Nie. Bo wymaga pełnej szczerości w stosunku do innych, ale przede wszystkim do siebie. Czy jest opłacalna? Na pewno – choć być może w dłuższej perspektywie czasu. Czy jest klikalna? Sprawdźmy…
Cykl felietonów „Be a part of” został zainicjowany przez Volvo Firma Karlik z troski o drugiego człowieka i naturę, by inspirować do pozytywnych zmian w naszym życiu. Do projektu zapraszani są eksperci i osoby zaprzyjaźnione z Firmą Karlik, które dzielą się własnymi doświadczeniami, świadomie poszukują życiowej równowagi, przestrzeni dookoła i w głowie, chcą być blisko natury i blisko siebie. Z uważnością na drugiego człowieka i otaczający świat zapraszamy do obserwowania bloga Made by Karlik. Be a part of our story! Więcej o nas: madebykarlik.pl
Pielęgnacja skóry głowy i włosów latem
Nadszedł długo oczekiwany okres letni. Spędzanie wolnego czasu na powietrzu pozwala odpocząć oraz naładować baterię. Musimy jednak pamiętać, że nasze włosy i skóra głowy wystawione są na wiele negatywnych czynników, które mogą prowadzić do przesuszenia, spuszenia, zmatowienia i łamania włosów. Pamiętajmy zarówno o pogorszeniu kondycji, jak i utracie koloru. Najbardziej agresywnymi czynnikami w sezonie letnim są: promieniowanie słoneczne, sól morska i chlorowana woda. Warto zatem zwrócić uwagę na kosmetyki, które pozwolą utrzymać nasze włosy i skórę głowy w dobrej kondycji.
Promieniowanie słoneczne poprawiające nastrój w dużej ilości oraz bez odpowiedniej ochrony powoduje niszczenie wiązań peptydowych, białek
oraz aminokwasów budujących łodygę włosa. Struktura kosmyków ulega pogorszeniu, osłabieniu, staje się przesuszona, a nawet często odwodniona. Nasze włosy są skłonne do łamania, szorstkie w dotyku oraz nadmiernie się puszą. Promieniowanie ultrafioletowe powoduje uszkodzenie warstwy
korowej, w wyniku procesu utleniania melaniny prowadzi do zmiany koloru naszych wło sów. Stają się zżółknięte. Na skó rze głowy możemy zauważyć zmożony rumień, często bez odpowiedniej ochrony dochodzi do poparzeń słonecznych.
Kolejnym czynnikiem uszkadzającym nasze kosmyki i skórę głowy jest nadmierne korzystanie z kąpieli morskich oraz korzystanie z basenów z wodą chlorowaną. Woda morska ze względu na dużą zawartość soli, charakteryzuje się zasadową wartością pH. Odczyn zasadowy przyczynia się do rozchylania oraz pęcznienia łuski.
Poprzez rozchylenie kora włosa
zostaje odsłonięta. Włosy stają się wysuszone, matowe oraz zniszczone.
Natomiast skóra głowy podrażniona, często pojawiają
się stany zapalne, objawiające się zaczerwienie niem, nadmier nym łuszczeniem oraz świądem.
Pierwszą czynno
ścią, jaką powin
niśmy zrobić po
wyjściu z zasolo
nej wody, jest spłuka
nie głowy oraz włosów słodką wodą. Relaks
w basenie z chlorowaną głową również działa negatywnie. Woda chlorowana zawiera między innymi chlor oraz śladowe ilości metali ciężkich. Zbyt wysoka zawartość tego pierwiastka działa podrażniająco na skórę głowy. Włosy charakteryzują się nadmierną matowością oraz stają się sztywne. Należy również pamiętać, że mokre włosy przyciągają nadmiernie promieniowanie ultrafioletowe.
Przejdźmy do czynów. Jak należycie chronić nasze włosy i skórę głowy w okresie letnim. Pamiętajmy o nakryciu głowy!
Podstawą omówionej pielęgnacji jest ochrona przed promieniowaniem UV. Najlepiej sprawdzą się lekkie spraye, mgiełki oraz oleje, które ochronią włosy przed nadmiernym działaniem promieniowania słonecznego, powlekają kosmyki warstwą ochronną dzięki czemu minimalizują ryzyko uszkodzeń i przesuszenia. Dodatkowo ułatwią ich rozczesywanie.
Wskazane przeze mnie preparaty służą też do wygładzania i zabezpieczania końcówek włosów po myciu, przed suszeniem, czesaniem lub jako wykończenie całej pielęgnacji. Należy podkreślić, że produkty również ochraniają nasze włosy przed niekorzystnym wpływem chlorowanej oraz słonej wody. Formuły posiadające w swoim składzie lekkie olejki zmiękczają i ujarzmiają włosy, chroniąc je przed łamaniem oraz pomagają w stylizacji niesfornych kosmyków.
*** W kolejnym numerze chciałabym przybliżyć temat kosmetyków utrzymujących piękną opaleniznę oraz produktów samoopalających.
KAMIL SOBALA Nie ma dróg na skróty
Pochodzi z Tomaszowa Mazowieckiego, fryzjerskie szlify zdobywał w Piotrkowie Trybunalskim, po drodze zahaczył o Irlandię i Warszawę, aby ostatecznie osiąść w Poznaniu, do którego jak sam mówi, przyjechał tylko na imprezę. Rok 2017 był dla niego przełomowy – wygrana w konkursie Goldwell Color Zoom otworzyła mu drzwi do stylizacji fryzur największych gwiazd polskiej sceny artystycznej. Program Dance, Dance, Dance czy coroczny gdyński Festiwal Filmów Fabularnych to miejsca, w których artyści, bez jego pomocy nie pojawiają się na scenie. Ale nie zapomina też o swoich stałych poznańskich klientach, których – przyjmując w swojej
Pracowni Fryzur przy ulicy Matejki – traktuje jak dobrych znajomych, nierzadko przyjaciół.
Kamil Sobala – stylista fryzur świętuje w tym roku dziesiąte urodziny swojego salonu.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | zdjęcia: archiwum własne K.S.
Fryzjer czy stylista fryzur?
KAMIL SOBALA: Dobrze, że o to pytasz, bo ludzie nie potrafią tego rozgraniczyć. Stylista to osoba, która potrafi dobrać klientowi fryzurę, kolor, doradzić. Fryzjer to osoba, która jest na początku swojej drogi zawodowej i rozwija się jako stylista. Uczy się jak dobrać odpowiednią fryzurę do kształtu twarzy, uczy się doboru koloru do karnacji klienta czy tego, jak konkretny włos „się zachowuje”. Bo inaczej pracuje się z włosem cienkim, a inaczej z grubym. Nie
każdy włos pozwoli na zrobienie konkretnej fryzury. Dzisiaj często jest tak, że ludzie przychodząc do fryzjera czy też stylisty, mają swoje wyobrażenia, często zainspirowane instagramowymi zdjęciami, a nie zawsze jest to możliwe do wykonania. Nie zawsze mają do tego odpowiednie włosy, czy też ich styl życia nie pasuje do konkretnej fryzury i trzeba umieć spojrzeć na człowieka jako całość. I od tego właśnie jest stylista. Żeby patrzył na klienta holistycznie.
Czy trzeba zatem umieć odmawiać, jeśli widzisz, że instagramowe zdjęcie nijak się ma do włosów klienta?
Na pewno trzeba w sobie znaleźć odwagę, aby z klientem rozmawiać i tłumaczyć, dlaczego pewne rozwiązania nie są dla niego. Nigdy „nie, bo nie” – nie jest odpowiedzią.
Jak rozumiem, Ty jesteś na etapie stylisty fryzur?
Teoretycznie tak, choć sam szkoląc przyszłych adeptów fryzjerstwa, przedstawiam się „cześć, jestem Kamil, jestem fryzjerem”. Mam w sobie dużo pokory, sam się cały czas uczę i dopóki będę wykonywał ten zawód, będę się uczył. Mam wykształcenie kierunkowe do wykonywania zawodu fryzjera, więc nie widzę powodu, aby nadawać tej profesji sztuczne nazewnictwo. Kiedyś w jednym z zakładów fryzjerskich piastowałem stanowisko dyrektora artystycznego. Wykonując oczywiście zawód fryzjera. Zobacz, co stało się z fryzjerstwem męskim.
Dzisiaj nikt nie chce już chodzić do „męskiego fryzjera”, ale za to chętnie uda się do barbera. A to przecież to samo… Nazwać się możemy jak chcemy – stylistą fryzur, fryzjerem, barberem. Ale to życie, praktyka i klienci zweryfikują nasze umiejętności.
to sprzęt do włosów. Jeśli ktoś ma włosy, może używać suszarki. (śmiech) Ja nawet brodę trochę suszę! Oczywiście sytuacją idealną jest, kiedy za doradztwem, konsultingiem, rozmową idą fachowość i umiejętności. Wówczas klient ma pewność, że to, co z fryzjerem ustalił, znajdzie się na jego głowie.
Jaka jest dzisiaj świadomość ludzi odwiedzających salony fryzjerskie? O używaniu suszarki do włosów przez mężczyzn już trochę opowiedziałeś… Ale czy jednak nie jest tak, że ludzie wiedzą, w czym się dobrze czują i czego oczekują od fryzjera, stylisty? W ogromnej większości przypadków tak dokładnie jest. Moje klientki doskonale wiedzą, czy dobrze czują się we włosach długich, czy krótkich. Czy preferują kolory jasne czy ciemne, zimne czy ciepłe. Ale oczywiście są też klienci, którzy przychodzą z tymi słynnymi instagramowymi zdjęciami, często przerobionymi filtrami, czy przedstawiającymi modelki wręcz idealne. I pokazując takie zdjęcie fryzjerowi, styliście, często podoba nam się „całokształt”, jaki widzimy na zdjęciu. Twarz modela czy modelki, zachód słońca nad ciepłym morzem w tle… A takich cudów w salonach fryzjerskich jeszcze nie dokonujemy. (śmiech)
Czy instagramowe inspiracje to zmora stylistów?
Gdyby za pewnik brać wszystko, co pokazuje nam instagram, okazałoby się, że wszyscy ciągle są na wakacjach. (śmiech) Na wystylizowanych zdjęciach w social mediach modelki wiele godzin są przygotowywane do sesji. Często noszą doczepione włosy, a ich koloryzacja potrafi trwać nawet 8-9 godzin. I to wszystko jest do zrobienia, metamorfozy są możliwe i bywają naprawdę spektakularne, ale wymagają czasu i pieniędzy. Bardzo szanuję fryzjerów, którzy otwarcie mówią, że czegoś nie zrobią. Ja na przykład nie czuję się w upięciach ślubnych, czy na jakiekolwiek inne okazje. Dlatego chętnie oddaję to pole lepszym ode mnie. Nie chciałbym, aby przeze mnie ktoś czuł się niekomfortowo na jednej z najważniejszych dla siebie uroczystości.
Zatem jakie cechy powinien mieć dobry fryzjer?
Na pewno powinien być w pewnym stopniu psychologiem. Od tego wszystko się zaczyna. Od rozmowy z klientem, rozpoznania jego potrzeb i doradztwa. Mało tego, ta konsultacja nie powinna opierać się tylko o tematy związane z włosami.
Uważam, że powinna zahaczać o styl życia, codzienne możliwości czasowe, jakie klient może poświęcić na pielęgnację swojej fryzury, czy o sprzęt „okołowłosowy”, jaki klient posiada w domu. Często wychodzą z tego śmieszne sytuacje. Wiesz, że wielu mężczyzn myśli, że suszarka do włosów służy do suszenia włosów tylko damskich? A przecież
Fryzjerstwo to kawałek mody?
Oczywiście! To forma „rzeźby na chwilę”. To proces tworzenia, swego rodzaju artyzm. Jeśli kupisz sobie T-shirt, który nie do końca Ci pasuje, zawsze możesz go zdjąć. Z włosami już tak nie jest. I dlatego tak ważnym jest, aby ktoś, kto zajmuje się włosami, umiał przyznać, że czegoś nie umie. Bo fryzura to część naszego wizerunku, na który często przeznaczamy większe fundusze niż na dbałość o swoje zdrowie.
Czy kiedy poznajesz nowe osoby, odruchowo patrzysz na ich włosy?
Na szczęście nauczyłem się odcinać życie zawodowe od prywatnego. Kiedyś faktycznie tak robiłem i zwracałem uwagę na fryzury ludzi w sklepach czy komunikacji miejskiej. Ale przestałem, bo nie da się wszystkich naprawić. (śmiech)
Czy fryzura mówi coś o człowieku?
Hmmm…Pewnie tak. Ale nie zawsze dobrze. (śmiech) Na pewno pierwsze wrażenie jest bardzo ważne, ale też nie wolno oceniać książki po okładce. Sytuacje życiowe są różne, problemy z jakimi się zmagamy, czasem nie pozwalają nam zadbać o siebie tak, jakbyśmy tego chcieli. A zdarza się, że po prostu nie trafimy na dobrego fryzjera. (śmiech) Jeśli ktoś chodzi do fryzjera dwa razy w roku i dwa razy nie trafił, to przez cały rok nie miał dobrej fryzury.
być włosy. (śmiech) Nie wiem, jak chciałem uzyskać taki efekt, ponieważ to fizycznie niemożliwe. Włosy poniżej linii oczu po prostu spadną. Kiedy miałem 15 lat na pytanie mojej mamy, co chciałbym robić, nie miałem gotowej odpowiedzi. To nie jest czas na podejmowanie decyzji o swoim życiu zawodowym. Zdecydowałem się na szkołę zawodową o kierunku fryzjerskim i po pierwszych dwóch tygodniach praktyk przeżyłem niemały kryzys. Wydawało mi się, że tej wiedzy jest za dużo, że nie ma szans, abym ją przyswoił. Ale mama mnie uspokoiła, że będę miał całe życie na to, żeby się uczyć. Jej słowa okazały się prorocze. Dziś nie dość, że sam się ciągle uczę i doszkalam, to jeszcze szkolę innych.
Trafiłeś chyba też na dobry okres rozwoju fryzjerstwa w Polsce?
Zdecydowanie! Kiedyś funkcjonowało nawet takie powiedzenie, którym rodzice nagminnie straszyli swoje dzieci – „jak nie będziesz się uczył, zostaniesz sprzedawczynią lub fryzjerką”. Zawód fryzjera postrzegany był jako mało prestiżowy, niedający perspektyw. Bardzo się to zmieniło na przestrzeni ostatnich kilku lat. Dzisiaj możesz czesać znanych i lubianych ludzi, ale nie tylko. Generalnie, dzięki swojej pracy spotykam wiele fantastycznych osób, które pozostają ze mną na dłużej. Nie tylko w relacji fryzjer – klient, ale często też w relacji towarzyskiej. Spotykanie się z ludźmi jest siłą rzeczy wpisane w ten zawód i to jest bardzo otwierające na inne, nowe doświadczenia. Sam także mogę wykonywać swoją pracę w każdym miejscu na świecie. Miewam zresztą takie propozycje, ale Poznań to mój dom, czuję się tu dobrze i nie chciałbym zostawiać swoich klientów bez opieki.
Cieszę się, że użyłeś słowa „fryzjerka”. Mam wrażenie, że fryzjerstwo kiedyś kojarzyło się tylko z kobietami pracującymi w zakładach fryzjerskich. Jeśli fryzjer był mężczyzną, to specjalizował się tylko w cięciach męskich, ewentualnie doglądał też zarostu. Dziś oczywiście bardzo się to zmieniło i mężczyzn fryzjerów jest w światowych czołówkach stylistów naprawdę wielu.
Jak wobec tego nosi się polska ulica? Jesteśmy dobrze ostrzyżeni?
W Polsce jest dużo dobrych fryzjerów, odbywa się sporo szkoleń, nacisk na edukację jest ogromny. W porównaniu z rynkiem niemieckim jesteśmy bardzo rozwinięci. Potrafisz sobie wyobrazić strzyżenie bez mycia, mycie bez odżywki, a modelowanie bez lakieru? A akurat na niemieckim rynku to standard. Kiedy idziesz do restauracji, nie dostajesz niedogotowanych ziemniaków lub tylko jednego sztućca. Usługi, jakie proponują dobre salony fryzjerskie, są kompleksowe. Nie da się wykonać dobrego strzyżenia bez mycia włosów. A wracając do Twojego pytania – patrząc na polską ulicę, mogę powiedzieć, że jest dobrze. (śmiech) Ale też warto pamiętać, że „dobry fryzjer” nie oznacza „tani fryzjer”. Z jednej strony, tak jak każdy inny przedsiębiorca ponosimy wysokie koszty wynajmu, płacimy horrendalne stawki ZUS-u oraz inne obciążenia, z którymi borykają się wszyscy przedsiębiorcy w Polsce. Z drugiej strony – dobre produkty do stylizacji, umiejętności fryzjera, stylisty, który chce się doszkalać – to wszystko kosztuje. A szkolenia pod okiem najlepszych, światowej klasy fachowców to niemały koszt.
Zawsze wiedziałeś, że chcesz być fryzjerem?
Będąc dzieckiem, wymyśliłem fryzurę, której nie da się zrobić. Miała to być prosta grzywka z przerwą na oczy i dalej miały
To wbrew pozorom zawód, w którym dominują kobiety. Mężczyźni, jeśli pracują w salonach fryzjerskich, są po prostu niejako bardziej widoczni. Może to pokłosie właśnie tego przekonania, że fryzjerstwo to typowo kobiece zajęcie?
W tym roku obchodzisz dziesięciolecie swojego salonu. Jak wspominasz początki?
Nie dowierzam! Nie dowierzam, że ten czas tak szybko zleciał! Kiedy patrzę na siebie i na salon 10 lat temu, a teraz, to przede wszystkim widzę ogromny rozwój. Ale jeśli mam wrócić do samego początku, to zadecydował o tym trochę przypadek. W kamienicy, w której mieści się salon (przy ulicy Matejki 48 – przyp.red.) po prostu kiedyś mieszkałem. I kiedy zwolnił się lokal na parterze, pomyślałem – czemu nie… Czemu nie stworzyć miejsca, w jakim zawsze chciałem pracować, czemu nie dać sobie szansy na stworzenie czegoś własnego?
To była łatwa decyzja?
Bycie dobrym fryzjerem, a bycie dobrym managerem to dwa różne światy. I niełatwo jest je pogodzić. Obowiązki przedsiębiorcy pożerają mnóstwo czasu i zdarzało się, że nie wystarczało go na robienie tego, co kocham i tego, co jest moim zawodem. Ale w miarę rozwoju w salonie pojawił się manager i znów mogę skupiać się tylko na włosach, pozostawiając kwestie organizacyjne innym.
Zaczynałeś sam?
Tak, natomiast ilość klientów, która pojawiała się w moim salonie zdecydowanie przewyższała moje moce przerobowe i dzisiaj w salonie wraz ze mną
pracuje czterech fryzjerów. Chciałbym, aby było ich jeszcze więcej, ale nie ma już u nas miejsca na więcej stanowisk.
Rok 2017 – przełomowy rok, wygrana w konkursie Goldwell Color Zoom. Dało Ci to wiatr w żagle?
Pochodzę z Tomaszowa Mazowieckiego, swoją pierwszą pracę w zawodzie fryzjera wykonywałem w Piotrkowie Trybunalskim. Potem na półtora roku pojechałem do Irlandii i przez Warszawę, w której nie do końca mi się podobało, trafiłem ostatecznie do Poznania. Do salonu fryzjerskiego, gdzie zaczynałem tworzyć swoje pierwsze autorskie kolekcje dla firmy Goldwell i postanowiłem wziąć udział w jednym z organizowanych przez nich konkursów dla fryzjerów. I choć moje prace były wysoko punktowane, zawsze trochę brakowało do tego upragnionego pierwszego miejsca. I kiedy w 2017 roku, podczas warszawskiego finału konkursu okazało się, że to właśnie moja praca jest najwyżej oceniana przez światowych stylistów i jadę na finał do Barcelony, poczułem że spełniłem marzenie. Czy to był wiatr w żagle? Na pewno ogromny motywator do dalszego rozwoju.
Czy to po tej wygranej pojawiła się propozycja współpracy przy programie Dance, Dance, Dance?
Tak, wówczas zostałem zauważony i pojawiła się propozycja stylizowania biorących udział w tym programie gwiazd.
Jak ją wspominasz?
To chyba bardziej zabawa niż praca. Zresztą ja właśnie tak podchodzę do mojej pracy. To w ogromnej mierze spotkania towarzyskie, podczas których mogę porozmawiać z moimi klientami, napić się kawy, a przy okazji wystylizować komuś włosy. (śmiech) I tak też trochę jest z tymi programami. Poznanie nowych ludzi, zobaczenie realizacji takiego programu „od kuchni” jest świetną przygodą, czymś, czego się nie zapomina. Można zobaczyć ludzi znanych z pierwszych stron gazet, aktorów, piosenkarzy takimi, jacy są i poznać ich jako zwyczajnych ludzi.
Celebryci narzucają swoją wolę, czy ufnie oddają się w Twoje ręce?
Oni doskonale wiedzą, że fryzjerzy, styliści pracujący przy tego typu wydarzeniach nie trafiają tam z przypadku. To starannie wyselekcjonowane grono najlepszych specjalistów z branży, więc z zaufaniem nie ma problemu. Współpracując z aktorami podczas
mam już swoją klientelę, która wybiera właśnie mnie, spośród wielu obecnych tam stylistów.
Zafrapowało mnie zdjęcie, na którym stylizujesz fryzurę Borysa Szyca… Nie powiem, zaimponowało mi to, a jednocześnie nieco skonfundowało. Bo dla mnie jako dla laika – to przy niewielkiej ilości włosów – co tam robić…? Ale jakieś włosy ma! Zawsze jest coś do podcięcia! (śmiech)
Uczysz młodych adeptów fryzjerstwa. Jesteś wymagający? Na pewno szczegółowy. I chciałbym moim kursantom przekazać, że tylko ciężka praca prowadzi do efektów. Sam, tylko dzięki swojemu uporowi, ambicji i dziesiątkom szkoleń czy kursów przeszedłem drogę od młodego chłopaka z Tomaszowa, gdzie biegałem od salonu do salonu, strzygąc klientów za półdarmo, do miejsca, w którym jestem dzisiaj. Nie ma dróg na skróty Bycie fryzjerem to naprawdę ciężka praca. Zarówno pod względem fizycznym –cały dzień spędza się na nogach w pochylonej pozycji, ale także pod względem psychicznym. Bo każdy klient jest inny, każdy chce opowiedzieć swoją historię, każdemu trzeba poświęcić sto procent uwagi. Zatem czy jestem wymagający? Jestem, bo wymagam sam od siebie.
Jakie trendy czekają nas w stylizacji fryzur w najbliższej przyszłości? Zawsze powtarzam, że pomiędzy modą a kiczem jest cienka granica. Z fryzurą podobnie jak z ubraniami, nie warto przesadzać. Jeśli miałbym postawić na jakiś trend, to stawiałbym na klasykę i użytkowość. I na to, o czym już mówiłem, na całościowe spojrzenie na człowieka.
Jakie plany na kolejne 10 lat?
To jest trudne, bo gdyby ktoś mi powiedział 10 lat temu, że będę tu, gdzie jestem, to ciężko byłoby mi w to uwierzyć. Chciałbym, aby rozwój Pracowni przebiegał w sposób ewolucyjny. Ale nie robię tak dalekosiężnych planów, bo życie pokazało, że czas napisał dla nas najlepszy scenariusz.
STYL BOHO I ETNO
Lubi wyprawy dookoła świata i ofiarowuje to, na co moda nigdy nie przemija. Rzetelne rzemiosło i oryginalne przedmioty o urzekającej urodzie. Sięga do tradycji ludowej, która pod szyldem stylu etno wprowadza do wnętrz naturę i chroni dom przed plastikowym światem.
Styl boho inspiruje się odległymi kulturami, wprowadza klimat Afryki i Ameryki Południowej, co gwarantuje różnorodną i niepowtarzalną mieszankę wzorów i kolorów. Na przestrzeni lat przeszedł metamorfozę, mieszając się ze stylem skandynawskim czy loftowym, które garściami czerpią z jego dziedzictwa.
Pomieszczenia boho lubią naturalne kolory – barwy ziemi czy kolory z dalekich dżungli, ale nieobce są mu także dodatki w mocnych akcentach kolorystycznych, kolorowe pufy, poduchy w zwierzęce printy czy etniczne zygzaki.
Boho uwielbia naturalność i drewniane elementy. Egzotykę podkreślają szlachetne gatunki drewna, z którymi doskonale połączą się lżejsze meble z bambusa lub wikliny. Sprawdzą się tutaj także naturalne tkaniny, takie jak len, bawełna czy wełna.
Styl boho to ukłon w stronę wszechobecnej roślinności. Każde mieszkanie w stylu bohemy to miejski ogród pełen lekkości. Ogromne monstery, paprocie na ściennych kwietnikach czy filodendrony na parapetach –to obowiązkowe elementy nieco hipisowskich aranżacji. Koniecznie w glinianych lub ceramicznych doniczkach!
Wnętrza boho to świetny wybór dla tych, którzy nie lubią pustki. Eklektyczny miszmasz, styl wolnych dusz, nonszalancki, naturalny i wygodny. To dziś jeden z najmodniejszych trendów, który wyszedł daleko poza sferę aranżacji wnętrz, stając się niemal filozofią. Jego podstawy odzwierciedlają bowiem miłość do natury i świadome użytkowanie, a także wspieranie rzemiosła i rękodzielnictwa.
STYL HAMPTON
– LUKSUS W DOMKU NA PLAŻY
Dwie godziny – tyle potrzebują mieszkańcy Manhattanu, aby uciec od wielkomiejskiego szumu i pędu. Złapać oddech we wnętrzach pełnych jasnych kolorów i naturalnych surowców – drewna, rattanu czy wikliny. East Hampton i Southampton to popularne wśród nowojorczyków miejscowości położone na Long Island, którym styl Hampton zawdzięcza swoją nazwę. Wybierając się tam na odpoczynek, socjeta Nowego Jorku nie chciała rezygnować z luksusów, do jakich przywykła w swoich przestronnych apartamentach i dzięki wyobraźni architektów wnętrz, udało się połączyć to, co z pozoru do połączenia możliwe nie było.
Styl Hampton to połączenie luksusu ze swobodną atmosferą domku na plaży. To styl łączący w sobie ponadczasową elegancję oraz naturalne materiały i swobodne wykończenia. W hamptonowych aranżacjach wszechobecna jest biel, ale pojawiają się także barwy czerpiące z okolicznego krajobrazu – beże, brązy, kremy, ciepłe szarości. Dzięki takiej palecie kolorystycznej wnętrza emanują spokojem, sprzyjając odprężeniu. Ważne są także dodatki w odcieniach niebieskiego i błękitu, mające przypominać o znajdującym się nieopodal oceanie.
Styl Hampton błyszczy! Tylko tu swoboda letnich domków wakacyjnych łączy się z glamour! W takich wnętrzach mile widziane są elementy marynistyczne, ale i dekoracje w stylu prowansalskim. Styl Hampton przywodzi na myśl lato pełne świeżego powietrza, światła, bezpretensjonalności i swobody. W końcu któż nie chciałby się we własnym domu przez okrągły rok czuć jak na wakacjach? Do pełni szczęścia brakuje jedynie oceanu za oknem.
Styl Hampton nie uznaje kompromisów, zarówno obicia, jak i tekstylia wykonane są z wysokogatunkowych materiałów: lnu, wełny, bawełny. Często pojawia się wiklina czy juta.
Belldeco ® to polska marka wnętrzarska, której oferta obejmuje bardzo szeroką gamę produktów do dekoracji wnętrz i ogrodów. Kolekcje Belldeco znajdziesz w sieci sklepów partnerskich na terenie całego kraju, na stronie www.belldeco.pl, w zakładce ZNAJDZ SKLEP.
Zeskanuj QR kod i dowiedz się więcej, lub odwiedź outlet firmy Belldeco w podpoznańskich Plewiskach, ul. Owsiana 3. Zapraszamy do współpracy także architektów wnętrz i dekoratorów – nasze produkty odmienią każde wnętrze!
Zmarnowany urlop, choć miało być tak pięknie… I co dalej?
Jak pokazują dane statystyczne, blisko ¼ podróżujących za granicę decyduje się wyjechać za pośrednictwem biura podróży. Oczywiście zdecydowana większość klientów powraca z urlopu zadowolona i wypoczęta. Dla części jednak, czego oczywiście Państwu nie życzę, wymarzony wyjazd może stać się źródłem traumy z powodów, których nie dało się przewidzieć. A dodatkowo nie można zapomnieć o przygnębiającym poczuciu bezsensownie wydanych, a z pewnością ciężko zarobionych pieniędzy… Przeglądając oferty wycieczek, można spotkać się z opiniami podróżnych, które znacznie różnią się od tych wystawianych przez organizatora. Przeczytać można o pokoju bez okien, nieczynnym basenie w sezonie czy owadach w łazience… Co w takim przypadku ma zrobić konsument, który stał się kolejną „ofiarą” kolorowego katalogu i jak się okazuje tylko z pozoru zachęcającej oferty?
Jeszcze kilka lat temu odpowiedzialność biura podróży względem klienta budziła niemałe kontrowersje w orzecznictwie polskich sądów. Na szczęście obecnie, za sprawą przepisów unijnych, przyjmuje się, że zmarnowany urlop jest szkodą, za którą można domagać się od organizatora zapłaty zadośćuczynienia za tzw. „krzywdę”, doznaną w związku z nieudanym wyjazdem. W tym przypadku – co dla niektórych może być sporym zaskoczeniem – uszczerbkiem może być brak przyjemności z wypoczynku czy niezaznanie oczekiwanego relaksu.
Myśląc o lecie, widzimy oczami wyobraźni beztroskie wyjazdy, ekscytujące podróże, relaks oraz chwilę wytchnienia, o którą w obecnych czasach przecież tak ciężko. Co jednak w sytuacji, kiedy wakacje przypominały bardziej koszmar niż sielankę? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie Państwo poniżej.
Z roku na rok (z pominięciem trudnego okresu pandemii) podróżujemy coraz chętniej i coraz dalej. Liczba podróży
Tego lata, po właściwie całkowitym zniesieniu obostrzeń pandemicznych, wydaje się, że organizatorzy imprez turystycznych nie muszą specjalnie zachęcać do rezerwowania wycieczek – jesteśmy przecież spragnieni tych „zwykłych” wyjazdów bez martwienia się o zmieniające się co chwilę restrykcje.
Co więcej, turyści, których urlop okazał się być totalną porażką, mają nie tylko prawo domagać się wyżej wspomnianego zadośćuczynienia za doznaną „krzywdę”, ale również zwrotu ceny zapłaconej za wyjazd wraz z innymi dodatkowymi kosztami, które zmuszeni byli ponieść z winy organizatora.
Jeżeli więc Państwa wymarzony wyjazd całkowicie rozminął się z zapewnieniami agenta biura podróży, a sam hotel pod wieloma względami nie przypominał tego z katalogu, to warto reagować i walczyć o pieniężną rekompensatę (bo, co oczywiste, stresu oraz utraconego czasu nic nie jest w stanie w pełni wynagrodzić). Z drugiej zaś strony ewoluujące orzecznictwo oraz coraz odważniejsza postawa samych konsumentów są też optymistycznym sygnałem zmieniającej się jakości obsługi klienta biur podróży.
zagranicznych, zwłaszcza tych
„z biurem podróży” stale rośnie.
KOBIETY siłą sukcesji
Sektor MSP (mikro, małych i średnich przedsiębiorstw) stanowi przeważającą większość
przedsiębiorstw w Polsce, bo aż 99,8 proc. Obecnie aktywnych jest 4,3 mln działalności
gospodarczych oraz 602 tys. spółek – wynika z danych GUS. Liczba aktywnych działalności
w lutym 2023 jest większa o 3,5 proc. w porównaniu do stanu sprzed pandemii, a więc ze stycznia 2020 roku. MŚP są niezaprzeczalnie najważniejszym ogniwem polskiej gospodarki.
Przedsiębiorstwa – działające w Polsce – generują blisko trzy czwarte polskiego PKB.
W najbliższych latach co druga firma rodzinna stanie w obliczu zmiany pokoleniowej i związanego z nią pytania o to, kto zasiądzie w fotelu szefa. Wiąże się to z odpowiedzialnością za tysiące miejsc pracy, które zostaną zapewnione w wyniku sukcesji firmy.
T eks T : Bartłomiej Krukowski
Primogenitura to mechanizm, w którym męskie potomstwo władcy ma pierwszeństwo nad potomstwem płci żeńskiej, razem z dziećmi reprezentującymi ich zmarłych przodków i w którym najstarsza linia pochodzenia zawsze wyprzedza w kolejce do tronu młodszą, w obu płciach. Starsi synowie wyprzedzają młodszych, ale młodsi synowie wyprzedzają starsze córki. Brzmi znajomo? To model, który funkcjonuje także w polskich przedsiębiorstwach. Dlaczego?
Szklany sufit
Według „Global Gender Gap Report 2020” kobiety w Europie Środkowowschodniej równy status ekonomiczny, prawny, społeczny i równe szanse uzyskają dopiero w roku 2128. To za ponad 100 lat! I choć w grupie osób po studiach wyższych w Polsce 66 proc. stanowią kobiety, to wciąż dyskryminacja pań w polskim procesie sukcesji ma się dobrze. Zaangażowani w sprawy rodzinnej firmy są zwykle mężczyźni i tylko 11 proc. osób zasiadających w zarządach to kobiety będące nestorkami lub sukcesorkami rodzinnych biznesów. I z drugiej strony – jedynie 17 proc. nestorów planuje sukcesorem swojego biznesu uczynić najstarszą córkę, najczęstszym (40. proc.) wyborem przedsiębiorców jest najstarszy syn. To pokłosie wtłaczania płci w role społeczne powielanych przez lata stereotypów, że to mężczyzna lepiej poradzi sobie w trudnych momentach, będzie bardziej odporny i twardszy w biznesie.
Kobiety idą po swoje
Tymczasem - badania wskazują, że pewne wrodzone cechy kobiet – zrozumienie, intuicyjność i kreatywność – czynią je lepszymi przywódcami w czasach kryzysu niż mężczyzn, a także wykazują one większą chęć do rozwijania swoich kompetencji zawodowych. To kobiety trzy razy częściej niż mężczyźni, deklarują chęć udziału w szkoleniach i kursach, a aż 81 proc. z nich przyznaje, że rozwój zawodowy ma dla nich istotne znaczenie. Odsetek ten jest wyższy niż w przypadku mężczyzn i to aż o 11 pp.
Rola państwa
Dobrze prosperujące przedsiębiorstwa mają ogromne znaczenie makroekonomiczne. Dlatego w szczególnym interesie państwa, leży nie tylko zwiększenie popularności sukcesji, ale także jeszcze większe skupienie się na kobietach jako kandydatkach – sukcesorkach i likwidacja barier, utrudniających im powrót na rynek pracy. Z badań skoncentrowanych na przedsiębiorczości kobiet wynika, że napotykają one wiele barier administracyjno – prawnych, ekonomicznych czy edukacyjnych. Ale szczególnie istotne są te, o charakterze społecznym. W przypadku kobiet przedsiębiorców oznaczają
one konieczność mierzenia się z konsekwencjami stereotypowych przekonań, nie tylko na temat branż i zawodów, uważanych za „typowo męskie”, ale także poddziału ról w rodzinie. Posiadanie dzieci, utrudniony dostęp do zinstytucjonalizowanej opieki nad nimi oraz tradycyjny podział obowiązków to bariery charakterystyczne dla przedsiębiorczości kobiet.
Primogenitura równorzędna
Sytuacja w rodzinie królewskiej Wielkiej Brytanii uległa zmianie w 2013 r. gdy wielowiekowe reguły primogenitury zostały zmodyfikowane przez równouprawnienie dziedziczenia tronu przez mężczyzn i kobiety. Na naszym polskim, przedsiębiorczym podwórku, nietrudno zgadnąć, co stanie się z przedsiębiorstwem, jeśli nie uda mu się przeprowadzić skutecznej sukcesji. Wiele z nich po prostu się zamknie, pozostawiając z niczym swoich pracowników, ale często także rodzinę, dla której firma stanowi niejednokrotnie główne źródło utrzymania. Dlatego to właśnie firmy rodzinne odgrywają tak kluczową rolę w promowaniu przywództwa kobiet w systemie właścicielskim, rodzinnym i biznesowym. Wkład kobiet może zapewnić nie tylko ich własny sukces, ale także zapewnić ciągłość biznesu rodzinnego przez następne pokolenia.
BARTŁOMIEJ KRUKOWSKI
Ekspert do spraw sukcesji z kilkunastoletnim doświadczeniem w dziedzinie doradztwa m.in. prawa spadkowego. Doświadczony dwadzieścia lat temu negatywnymi skutkami spadkobrania majątku firmowego i prywatnego po zmarłym ojcu – przedsiębiorcy. Praktyk, wykładowca i szkoleniowiec w tematach sukcesji majątku prywatnego i firmowego. Prezes Partnerskich Klubów Biznesu Wielkopolska zrzeszający przedsiębiorców w ogólnopolskim projekcie Biznes i Sport.
NATALIA ŚWIERCZYŃSKA I MAJA KOLANOŚ
Spółdzielnia Muzyczna
nowość na poznańskim rynku
Uśmiechnięte, pełne pozytywnej energii, nastawione na realizację artystycznych planów i wartościowych inicjatyw. Natalia Świerczyńska i Maja Kolanoś, inicjatorki i założycielki Spółdzielni Muzycznej.
Maja – absolwentka Akademii Muzycznej w Poznaniu i Gdańsku na Wydziałach Jazzu i Muzyki Rozrywkowej oraz Natalia – absolwentka Akademii Muzycznej w Poznaniu na Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej oraz Edukacji Muzycznej.
Dziewczyny opowiadają jak ważne są emocje podczas śpiewania, dlaczego warto oswoić stres, jacy muzycy wyrazili chęć współpracy z nimi i dlaczego muzyka może być doskonałą terapią.
Rozmawia: Magdalena Ciesielska | zdjęcia: Ksenia Shaushyshvili
Jak narodził się pomysł stworzenia Spółdzielni Muzycznej, która pełną parą rusza we wrześniu?
MAJA KOLANOŚ: Od ubiegłego roku nosiłyśmy się z pomysłem założenia wspólnego biznesu. Takiej firmy, która będzie spełniała nasze marzenia i plany artystyczne. Każda z nas założyła własną działalność gospodarczą. Jako pomysłodawczynie założenia Spółdzielni Muzycznej zaprosiłyśmy do współpracy sześć wspaniałych dziewczyn, z którymi wspólnie kreujemy to miejsce.
NATALIA ŚWIERCZYNSKA: Złożyłyśmy wniosek o dofinansowanie działalności i szczęśliwie to otrzymałyśmy!
Z czego jesteśmy bardzo dumne, bo już ten pierwszy etap
za nami. Biurokracja i formalne kwestie są ciężkie do przebrnięcia, ale nam się to udało, dzięki pomocy i uprzejmości osób pracujących w Powiatowym Urzędzie Pracy. Za co jesteśmy bardzo wdzięczne.
Gdzie Wy się poznałyście?
N.Ś.: Byłyśmy razem w bursie przy ul. Solnej. Maja uczęszczała do szkoły muzycznej, a ja wówczas do szkoły plastycznej. Mieszkałyśmy w tych samych murach (śmiech), dotykałyśmy tych samych klamek, ale wtedy nie trafiłyśmy na siebie. Minęłyśmy się. Dopiero inne życiowe okoliczności nas zjednały. Tak naprawdę poznałyśmy się na studiach na Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego w Poznaniu. Byłyśmy wówczas studentkami wokalistyki jazzowej w klasie dr hab. Janusza Szroma.
| make up: Tatiana MatssenkoOsiem wspaniałych dziewczyn będzie prowadzić warsztaty oraz całoroczne zajęcia indywidualne i grupowe w Spółdzielni Muzycznej. Każda z Was jest inna, ze swoim talentem i osobowością artystyczną. W jaki sposób przebiegła „rekrutacja”?
N.Ś.: Niektóre dziewczyny znamy ze środowiska muzycznego, niekoniecznie z Akademii Muzycznej. Np. Tosia Banaś, która gra na skrzypcach i prowadzi u nas zajęcia dla dzieci, jest świetną skrzypaczką i dyrygentką symfoniczną. Po pandemii zaczęła pracę również w edukacji muzycznej. Co ważne, mieszkałyśmy razem w pokoju w internacie, a potem nie miałyśmy kontaktu ze sobą 10 lat. Minęłam ją samochodem na Rondzie Kaponiera i zadzwoniłam spontanicznie z propozycją pracy. To było kompletne zrządzenie losu. (śmiech)
M.K.: Kasię Osterczy-Scholz, wokalistkę jazzową i jednocześnie panią psycholog, poznałyśmy na moich urodzinach, też czysty przypadek. Kasia ukończyła studia na kierunku psychologia na Uniwersytecie Warszawskim, natomiast studia jazzowe w Katowicach. Pomyślałyśmy, że innowacją byłoby wprowadzenie do szkoły muzycznej aspektu psychologicznego, bo na to w ogóle nie kładzie się nacisku, a powinno w edukacji muzycznej. Zajęcia psychologiczne nie są popularne, a – według nas – są niezmiernie potrzebne i przydatne już na samym początku kształcenia, wówczas gdy formułuje się nasza postawa sceniczna. Jak radzimy sobie ze stresem, z drżącym głosem, obezwładniającym często ściskiem w gardle itp. To są niby banały, ale tak naprawdę niezwykle istotne kwestie, koło których nie można przejść obojętnie. Kasia prowadzi u nas również zajęcia z improwizacji jazzowej.
N.Ś.: Jest jeszcze z nami Agata Lejba-Migdalska, która studiowała na roku z moją starszą siostrą i stąd znamy się od wielu lat. Jest ona śpiewaczką operową z wykształcenia, ukończyła poznańską Akademię Muzyczną, ma jednocześnie duże doświadczenie w śpiewie rockowym, nawet heavy metalowym czy rock metalowym. W naszym zespole jest też Iza Zalewska, która kiedyś przez moment była moją uczennicą, a także mojej siostry, Agnieszki. Bardzo jej kibicowałam. Otrzymała Nagrodę Publiczności w koncercie DEBIUTY na 57. Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej Opole 2020. Ponadto jest laureatką programu telewizyjnego „Szansa na Sukces Opole 2020”. Ukończyła studia na poznańskiej i bydgoskiej Akademii Muzycznej na dyrygenturze chóralnej oraz studia podyplomowe z emisji głosu. Obecnie jest wykładowcą poznańskiej Akademii Muzycznej i wyraziła chęć współpracy z nami, co nas ogromnie cieszy.
M.K.: Mamy też w zespole Spółdzielni Olę Wojciechowską, którą znam z Republiki Rytmu, specjalizującą się głównie w emisji głosu, stricte w mowie. Też będzie prowadzić zajęcia wokalne. Ola jest absolwentką wydziału wokalno-aktorskiego w Poznaniu i ma duże doświadczenie w pracy na scenie. Współpracowała m.in. z poznańskim Teatrem Wielkim czy Teatrem Muzycznym.
N.Ś.: Jeszcze Agnieszkę Pokorską, Belmuzę. To jest hit, że Aga zgodziła się z nami współpracować. To wspaniała osoba, która ma ogromne doświadczenie, a jej Belmuza ma szerokie zasięgi, jest rozpoznawalna w kręgu muzycznym. Poleciła mi Agnieszkę mama mojej uczennicy, czyli trochę taka „poczta pantoflowa”, mówiąc kolokwialnie. Nasza Belmuza zachwyca i zjednuje sobie wiele osób zadowolonych z jej podejścia do nauki muzyki już od najmłodszych lat.
Nawiązując do zajęć, które ma prowadzić Kasia Osterczy-Scholz, jak Wy radzicie sobie ze stresem? Stresem na scenie, przed publicznością?
N.Ś.: Bycie wokalistą czy kształcenie się w tym kierunku bezustannie wiąże się ze stresem. Nie ma co zaklinać rzeczywistości, że jest inaczej… Ważne jest dla
nas, że każda osoba – czy to dorosły, czy dziecko – dostaje od nas komunikat jak po prostu oswoić stres, jak sobie radzić z występami publicznymi, z opinią ludzi itd. Bo to się wtedy staje bardziej naturalne, uświadamiamy sobie, że stres jest nieodłączną częścią życia. A często stresujemy się przed tym, na czym nam najbardziej zależy. My – niestety – nie otrzymałyśmy takiego fachowego przygotowania, jak radzić sobie w stresogennych sytuacjach i same musiałyśmy uczyć się na przysłowiowych błędach, potknięciach swoich czy koleżanek.
M.K.: Jak byłam dzieckiem i wychodziłam na scenę, nie czułam wielkiego stresu. Teraz to się zmieniło. Nawet jak gram i śpiewam niewielki koncert, to mam stres. Taki bardziej motywujący i mobilizujący, ale zawsze to stres. Czy wszystko dobrze wyjdzie? Czy nie zapomnę tekstu? Czy się nie pomylę? Wręcz jak go nie mam, to czuję, że nie jestem dobrze przygotowana. (śmiech)
N.Ś.: Wokal jest dla nas pewnego rodzaju ucieczką od ram i reguł, jakie narzuca klasyczne przygotowanie. Ja uczyłam się gry na skrzypcach, Maja na fortepianie. I wówczas już był ogromny stres, podczas grania na tych instrumentach, aby czegoś nie zapomnieć. Śpiewanie to są zgoła inne występy niż te wcześniejsze. Gra na skrzypcach czy fortepianie prowokowała w pewnym sensie występy sztywne, a śpiew daje więcej możliwości, wprowadza więcej luzu, daje więcej pola do manewru. Choć ja zaczęłam śpiewać późno, bo dopiero w wieku 18 lat. Byłam bardzo nieśmiałą osobą, wręcz skrajnie nieśmiałą. Z perspektywy czasu zastanawiam się, jak z takim podejściem i takim usposobieniem zdołałam wybrać zawód muzyka. (śmiech) Bycie wokalistką mnie zmieniło na korzyść, otworzyło na ludzi. Dużo czerpię dobrej energii od publiczności, podczas występów. Najbardziej na świecie uwielbiam koncerty z moim zespołem w projektach I LOVE SINATRA i WINTER SONGS OF FRANK SINATRA, które regularnie ładują moje baterie na długi czas. Uciekałam w śpiewanie od wielu innych rzeczy, najpierw od skrzypiec. Choć nikt nie wiedział, że ja śpiewam, bo robiłam to w tajemnicy przed najbliższymi, takie „śpiewanie po cichu”. (śmiech) Wtedy nie wyobrażałam sobie, że mogę kiedyś wystąpić publicznie. Jeśli zaś chodzi o stres na scenie, to pamiętam jeden z koncertów w Auli Nova, podczas którego grał mój kolega ze
studiów, pianista jazzowy, Jacek Szwaj, a ja miałam śpiewać. Założyłam wtedy obcisłą sukienkę, bardzo wysokie szpilki, a zazwyczaj butów na obcasie nie noszę. Na widowni wszyscy najbliżsi, rodzice, babcia itd.
A ja nie mogłam skupić myśli, bo wciąż miałam uczucie, że upadnę w tych butach. Jednak podczas śpiewania, trzeba mieć dobre buty (śmiech), aby czuć się w nich komfortowo! Ta sytuacja mnie tego nauczyła.
M.K.: Buty w śpiewaniu – najważniejsze! Warte to jest zapamiętania. (śmiech)
Na jakie zajęcia można się zapisywać w Spółdzielni Muzycznej?
N.Ś.: Będą prowadzone np. zajęcia w duetach. Maja Kolanoś z Kasią Osterczy-Scholz przyjmują zapisy na zajęcia jazzowe, które są skierowane do dzieci, młodzieży i dorosłych z podziałem na grupy wiekowe. Natomiast ja wraz z Tosią Banaś stworzymy duet „klasyka dla smyka” – będą to zajęcia prowadzone na bazie muzyki klasycznej i musicalowej, czyli cały świat opery i musicalu weźmiemy pod lupę. ( śmiech ) Stworzyłyśmy tu pewną nowość, połączyłyśmy zajęcia muzyczne z plastycznymi, czyli dzieci przychodzą na 45 minut do Tosi, gdzie pracują na podstawie wybranej opery, wyklaskują swoje rytmy i śpiewają fragmenty znanych melodii. To są grupy dzieci w wieku 4-6 lat. A do mnie przychodzą na zajęcia plastyczne, podczas których robimy m.in. rekwizyty do spektaklu. W ten sposób wzajemnie się inspirujemy, uzupełniamy i nieustannie motywujemy do działania! To jest piękne!
M.K.: Będą też zajęcia z kształcenia słuchu, teorii muzyki, gry na konkretnym instrumencie. Konsultacje, warsztaty indywidualne i grupowe. Dużo wspaniałości szykujemy! Na nudę nie można narzekać! (śmiech) Dodatkowo Tosia prowadzi grę na skrzypcach, ja – zajęcia wokalne indywidualne dla dzieci i dorosłych oraz fortepian. Natalia, Agata oraz Iza głównie indywidualne lekcje wokalu dla uczestników bez ograniczeń wiekowych. Natomiast Ola oprócz zajęć ze śpiewu specjalizuje się również w emisji głosu mówionego.
N.Ś.: Agata uczy na zajęciach jak np. w zdrowy sposób śpiewać z chrypą. (śmiech) Prowadzi zajęcia z innego rodzaju muzyki niż większość z nas. Reasumując, w Spółdzielni Muzycznej będzie dużo się działo, wychodzimy naprzeciw oczekiwaniom naszych uczniów.
Czy jest u Was limit wiekowy?
M.K.: Nie ma limitów wiekowych, każdy może się rozwijać muzycznie w naszej Spółdzielni.
N.Ś.: Mamy wykładowców muzycznych ukierunkowanych na pracę z dziećmi, nie są to stricte zajęcia wokalne, ale szeroko umuzykalniające, czyli: rytmika, ruch, granie na konkretnych instrumentach. Są też zajęcia dla maluszków, w wieku 0-3, co nas niezmiernie cieszy. Wówczas rodzice siedzą ze swoimi dziećmi, uczestniczą w relacjach swojego dziecka ze światem muzycznym.
Będą zajęcia z kształcenia słuchu, z technik wokalnych, praktyka i teoria. Co jeszcze chciałybyście dodać do planu kształcenia Spółdzielni w niedalekiej przyszłości?
N.Ś.: Chciałabym pójść w zajęcia z song writingu, pisania piosenek, interpretacji tekstu. Bardzo lubię pracę z tekstem i nad tekstem. Pisanie, tworzenie to moja ogromna pasja, którą mogłam w pełni zrealizować przy pracy nad moją debiutancką płytą „O północy”. Song writing to często kwestia intuicji, nabycia intuicji przez słuchanie dużej ilości tekstów i analizowanie ich. W dzisiejszym świecie – gdzie wszystkie chwyty są dozwolone – jednak warto mieć jakiś koncept, aby pokazać autorską myśl, oryginalność, świeże spojrzenie na tekst… Pragnę tak prowadzić zajęcia, aby nauczyciel był dla ucznia tylko impulsem, przewodnikiem, motywatorem do nowego spojrzenia na słowo. To jest ważna kompetencja, którą chciałabym już poruszyć na warsztatach w sierpniu, aby po prostu nasi uczniowie szanowali słowo.
Wspomniałyście o warsztatach, Waszym letnim projekcie muzycznym, który rusza 21 sierpnia na Placu Wolności 2. Czego uczestnicy mogą się spodziewać?
N.Ś.: Te warsztaty są głównie skierowane do wokalistów, to zajęcia indywidualne i grupowe. Z Kasią mam zaplanowane zajęcia z praktyki scenicznej, po to, aby nasi podopieczni mogli wystąpić na koncercie finałowym zorganizowanym w KontenerART. Będziemy pracować nad takim elementem składowym występów, który jest często pomijany, tzn. jak wejść na scenę, jak z niej zejść, jak trzymać mikrofon itd.
M.K.: Ja będę prowadzić zajęcia z interpretacji piosenki, Iza – z higieny i emisji głosu. Kasia – zajęcia z psychoedukacji, nie tylko podczas warsztatów, ale również na przestrzeni całego roku szkolnego. Swoje doświadczenie związane z pracą nad utworem zdobyłam nie tylko podczas studiów, ale też podczas różnych warsztatów wokalnych. Wiele zawdzięczam współpracy z Adamem Sztabą, od którego bardzo dużo się nauczyłam i na pewno będę tę wiedzę przekazywać dalej swoim uczniom. A jeżeli chodzi o warsztaty w Spółdzielni Muzycznej, to myślę, że najciekawsze będą zajęcia grupowe, w pracy z podziałem na głosy, we wspólnym wyrażaniu tekstu, bo inaczej jak śpiewamy indywidualnie, a inaczej z podziałem na role.
Emocje to nieodłączna część muzyki, tak jak i naszego życia. Jakich emocji chcecie nauczyć swoich podopiecznych?
M.K.: Wszystkich! Już nie mogę się doczekać zajęć z interpretacji z moimi uczniami, aby sami pokazali, co w nich głęboko siedzi, co czują, jak ich porusza konkretny fragment… To jest piękne – cała pajęczyna zależności emocjonalnych, jedna emocja może pociągać następną. A dodatkowo każdy z nas – na brzmienie konkretnego dźwięku lub słowa – co innego przeżywa w danej chwili.
N.Ś.: Tak z perspektywy psychologicznej – my jesteśmy przyczepieni do emocji, które szanujemy, do tych emocji pozytywnych, ograniczonych w pewnej sferze, jak: radość, ekscytacja, euforia. Bardzo ważne dla mnie, nie tylko z punktu widzenia wokalistki, ale z czysto ludzkiego podejścia, są emocje niepopularne, które próbujemy tuszować, tzn. smutek, złość, gniew, wstyd. Te pierwotnie negatywne stany dają nam przestrzeń, aby później móc się np. uśmiechnąć. Muzyka jest genialnym medium, aby z siebie
wyrzucić negatywne emocje, ja do tego zachęcam, bo widzę, jaki to ma efekt w późniejszej pracy
z moimi uczniami.
Muzyka jest wartością porównywalną do terapii. Staram się
przekazywać uczniom zasadę, że nie jest ważne, aby zaśpiewać piękną „górę”, idealną samogłoskę, uczymy się tego, ale najważniejsze jest dać upust swoim uczuciom.
M.K.: Co z tego jeśli ktoś jest w stanie zaśpiewać idealnie technicznie, jak nie ma w przekazie żadnych emocji. Jest tylko powierzchowność. Nie umie przekazać głębi, skrytych uczuć, swoich stanów na konkretny dzień, uzależnionych od tego, co się wydarzyło w jego życiu, jakie zmiany nastąpiły, czy jest szczęśliwy, przygnębiony, sentymentalny, refleksyjny czy po prostu wściekły. Bez emocji zarówno w życiu, jak i w muzyce jest jakoś pusto, sztucznie, nienaturalnie. Warto odsłaniać, co nam w duszy gra, bo to jest najpiękniejsze. To wartościowy przekaz, który od nas płynie…
Dlaczego taka nazwa? Spółdzielnia Mieszkaniowa – kojarzy mi się z filmem S. Barei „Alternatywy 4”, Spółdzielnia Mleczarska – z produktami nabiałowymi… A Wy do słowa „spółdzielnia” dodałyście akcent muzyczny.
M.K.: Ta nazwa wyszła z wielkiej pomyłki. (śmiech) N.Ś.: Maja… pamiętasz, co było najśmieszniejsze? Gdy Ty powiedziałaś „moja firma zajmuje się tym samym, co Twoja. To jak chciałybyśmy pracować razem, założyłybyśmy spółdzielnię?” Powiedziałaś „spółdzielnię” zamiast „spółkę”. (śmiech) To jest najbardziej zabawne w całej tej historii powstania nazwy.
M.K.: W międzyczasie miałyśmy też wiele innych pomysłów na nazwę, ale Spółdzielnia Muzyczna zdecydowanie wygrała! Kiedy decyzja zapadła, moja siostra zaprojektowała nam piękne logo, z którego jesteśmy bardzo dumne. Warto więc wypatrywać od sierpnia dużego szyldu przy Placu Wolności „Spółdzielnia Muzyczna Świerczyńska & Kolanoś”! (śmiech)
Czy „śpiewać każdy może”, cytując słowa piosenki?
N.Ś.: Oczywiście, każdy może, nikt mu nie zabroni, ale nie każdego jesteśmy w stanie nauczyć. I to jest podstawowa różnica. (śmiech)
M.K.: Niektórzy śpiewają, fałszują, ale są dzięki muzyce szczęśliwi… Nie nauczą się śpiewać, ale mają przyjemność ze śpiewania np. w towarzystwie, sami dla siebie czy w domu lub na karaoke. Nasza oferta jest skierowana do wszystkich chcących śpiewać, również do profesjonalistów. Każdy w Spółdzielni Muzycznej będzie miał możliwość, by rozwijać się pod okiem specjalistów. Zapraszamy!
Mała wielka muzyka
tekst : Marta SzostakPłyta to wyjątkowa. Bo i świętująca jubileusz, bo i nagrana w niezwykłym miejscu, bo i w trakcie zabrakło prądu i trzeba było improwizować przez trwające zapewne wieczność trzy kwadranse… Bo przede wszystkim – ludzie, ogrom ich talentów, pomysł i muzyka-miód, muzyka-cud. Mikromusic z Górnej Półki.
Zazdroszczę każdej jednej duszy, która przypadkiem lub wyczekanie, świadomie lub bez kontaktu z rzeczywistością zasiadła na widowni wrocławskiego NFM tamtego majowego wieczoru. Dlaczego?
Ponieważ Mikromusic to Muzyka, która rozpoczynając się od wielkiego, bogato zdobionego M, jest jednocześnie najbliższym i najbardziej intymnym jej wcieleniem, jakie można sobie tylko wyobrazić. Podczas ponad 20 lat wspólnego grania wydali siedem albumów studyjnych i pięć koncertowych. Natalia Grosiak, posiadaczka jednego z najbardziej charakterystycznych głosów i zarazem jedna z najbardziej
autentycznych artystek czasów współczesnych, stworzyła świat, w którym każdy czuje się dostrzeżony, ważny. Twórczość Mikromusic rozpisana na orkiestrę, niezwykły klimat pięknej Sali
Narodowego Forum Muzyki i atmosfera wieczoru, który już nigdy więcej się nie wydarzy… Bajka. Do wspólnego stołu Grosiak zaprosiła także gości, i to jakich! Kuba
Badach, Mela Koteluk i Dorota
Miśkiewicz to artyści, których nikomu z Was nie trzeba zapewne przedstawiać. Filary polskiej rozrywkowej sceny muzycznej i artyści od lat eksplorujący coraz to ciekawsze jazzowo-funkowo-alternatywne przestrzenie. Grosiak doskonale wiedziała, co robi. Dałabym sobie głowę uciąć, że dobierając każdemu z nich jego czy jej utwór, szeroko uśmiechała się na samą myśl, czym to spotkanie zaowocuje…
To cenię sobie w Mikromusic ogromnie – ich otwartość, elastyczność i umiejętność wielokrotnego opowiadania tej samej historii w sposób, który czyniąc z niej rzecz niemalże całkiem nową, nadal pozwala nam czuć się jak u siebie. Wystawiając nas na swoje interpretacje, nie pozbawiają nas jednocześnie poczucia bezpieczeństwa i przyjemności z obcowania z tak dobrze znaną nam materią.
„Takiego chłopaka” można tylko pokochać – tak samo w wersji płytowej, jak i krążącym po Internecie
recenzja płyty Mikromusic Z Górnej Półki
nagraniu live z jednego z koncertów, na którym Grosiak towarzyszyła sekcja dęta pod wezwaniem (jeśli nie wszystkich, to co najmniej kilku flagowych) bałkańskich świętych. W Narodowym Forum Muzyki postanowiono potraktować ten utwór jeszcze inaczej, wykorzystując potencjał orkiestry i klimat, w jaki wprowadza zagrany przez nią stylizowany na barokową modłę wstęp – subtelne, jakby kłaniające się raz za razem smyczki, górujący nad nimi klawesyn, z którym po chwili zaczyna przeplatać się krystalicznie czysty w barwie obój. Koteluk ze swoim charakterystycznym, lekko matowym głosem, wciela się w postać pierwszoplanowej bohaterki, która w chwili słabości dzieli się swoimi najgłębiej skrywanymi pragnieniami. Coś pysznego!
Lubię myśleć o Dorocie Miśkiewicz jako o wariacji na temat mitologicznego Midasa; podobnie jak i on, Miśkiewicz zamienia w złoto niemal wszystko, czego się dotknie. Różnica tkwi w tym, że Midas swoim dotykiem pozbawiał życia, a ona, kipiąc pięknem życiowej energii, przekazuje ją dalej. „Burzowa” to jeden z najbliższych memu sercu utworów spośród wszystkich
piosenek Mikromusic. Nie miałam wątpliwości, że spotkanie w nim dwóch najbardziej czułych muzycznych istot, o jakich przyszło mi pisać zakończy się ogromnym poruszeniem i wdzięcznością. Jeśli do tej pory Wasze drogi nie skrzyżowały się z tymi artystkami, zacznijcie od burzy. Tylko cisza jest od niej piękniejsza, choć i jej czasem zdarza się spaść na drugie miejsce… O Badachu tym razem wyjątkowo się nie rozpiszę, ale za to pozwolę sobie zasugerować, ażeby utwór „Tak Mi Się Nie Chce” w pierwszej kolejności obejrzeć (nie, to nie pomyłka) w wersji oryginalnej, teledyskowej, ze wspaniałym Wojciechem Mecwaldowskim w roli głównej. I kiedy już zrozumiecie, skąd moje zachwyty, wtedy proponuję przejść do Jakuba, którego interpretacja sprawi, że jeszcze długo będziecie nucić pod nosem „lecz kiedyś jeszcze będę seksi”, niezależnie od tego, czy już tacy jesteście, czy faktycznie kiedyś jeszcze będziecie.
Drodzy Państwo, jak zapewne się już domyślacie (i co na pewno wie już redaktor Ciesielska), o zespołach bliskich mojemu sercu mogłabym pisać bez końca.
Ulituję się jednak nad Wami (i nad nią), zostawiając Was z obietnicą – jeśli zdecydujecie się sięgnąć na Górną Półkę i zanurkować w tę mikro-makro przestrzeń, zapewniam Was, przeżyjecie rzeczy piękne i prawdziwe
tekst : Radek Tomasik / z wykształcenia filmoznawca, z wyboru przedsiębiorca, edukator filmowy, marketingowiec. Współwłaściciel Ferment Kolektiv – firmy specjalizującej się w działaniach na styku kultury filmowej, biznesu i edukacji oraz Kina Ferment. Autor wielu programów dotyczących wykorzystania filmu w komunikacji marketingowej realizowanych dla takich marek jak: Orange, Mastercard, Multikino, Renault, ING, Disney, Santander Bank, British Council i in.
ANDRÉ RIEU: TAŃCZ, BAW SIĘ, KOCHAJ!
Wchodzimy na Vrijthof, ogromny plac w centrum Maastricht, którego początki sięgają starożytności. Blisko dziesięć tysięcy siedzisk stoi w równych rzędach, tworząc monumentalną geometrię. To wielkie audytorium przyjmie dziś fanów André Rieu z całego świata. Wieczorem będą powiewać tu flagi nie tylko Holandii, Niemiec czy Wielkiej Brytanii, ale też Japonii, Nowej Zelandii czy Filipin. No i oczywiście Polski.
Jechałem do Maastricht z powściągliwą ciekawością. Skąd ta powściągliwość? André Rieu to jeden z najbardziej uwielbianych artystów świata. Retransmisje letnich koncertów plenerowych wprost z jego rodzinnego Maastricht do kin na całym świecie to już tradycja. Co roku, w lipcu, to zabytkowe miasteczko odwiedza około 100.000 widzów, by obejrzeć na żywo serię koncertów swojego ukochanego króla walca. Jeden z takich wieczorów jest nagrywany za pomocą kilkunastu kamer i najczulszych mikrofonów, by później pokazać go w kinach. Miałem stać się uczestnikiem tego wydarzenia… jednak jakoś nie czułem, bym był w „targetgrupie”. Z przyjemnością przyjąłem „służbowe” zaproszenie na koncert, ale nie drżałem z ekscytacji na myśl o tym, że będę w trzydziestostopniowym upale wylewać siódme poty śpiewając, tańcząc, pijąc wino i bawiąc się razem z Maestro.
FENOMEN MAESTRO
André Rieu jest synem dyrygenta Orkiestry Symfonicznej w Maastricht, został wychowany w rodzinie z tradycjami muzycznymi. Naukę gry na skrzypcach rozpoczął jak pięciolatek. Otrzymał klasyczne wykształcenie, z wyróżnieniem ukończył brukselskie Konserwatorium Królewskie. Co zrobiło z niego tak wielką globalną gwiazdę?
W 1987 utworzył Orkiestrę Johanna Straussa, która pierwotnie składała się z dwunastu muzyków. André Rieu śmiało rozpowszechniał niepopularną opinię, iż muzyka Johanna Straussa była ówczesną muzyką rozrywkową i teraz powinna być traktowana podobnie. Takie podejście ma wielu oponentów, ale André konsekwentnie szedł swoją drogą. Zamiast traktować dziedzictwo muzyczne wiedeńskiego kompozytora jak „muzykę poważną”, Maestro traktuje ją na scenie zgoła „niepoważnie”. Gra, śpiewa, dyryguje, żartuje, dyskutuje z publicznością, odgrywa role – jednym słowem jest duszą towarzystwa, wodzirejem momentalnie skracającym dystans, stand-uperem z klasą, który wszystkimi swoimi siłami witalnymi (a tych mu nie brakuje, mimo siedemdziesiątki!) wysyła ze sceny komunikat: bawcie się, chwytajcie dzień, korzystajcie z życia!
Ten silny i niesamowicie wiarygodny przekaz nie trafia w próżnię. Głównymi odbiorcami i odbiorczyniami jego widowisk muzycznych są osoby w wieku 50/60+. W Polsce jest to grupa, która na ogół zapomina o swoich potrzebach – być może stąd w naszym kraju tak ogromna popularność Maestro, który woła ze sceny w rytm wielkich przebojów muzyki klasycznej i rozrywkowej: macie prawo żyć pełnią życia, a moja muzyka wam w tym pomoże!
KONCERT NA WIELKIM EKRANIE
Przyjechaliśmy tu z Bartkiem, dyrektorem sprzedaży KinoMaestro.pl, jako polski dystrybutor tzw. kontentu alternatywnego na zaproszenie producenta koncertów André Rieu na wielkim ekranie kinowym – holenderskiej firmy Piece of Magic. Koncert na wielkim ekranie? O co w tym chodzi? Muzyczne show jest rejestrowane w czasie rzeczywistym niczym transmisja sportowa. Mnóstwo kamer, mnogość ujęć, wóz transmisyjny, rusztowania, wysięgniki, ogromna liczba osób zaangażowanych w to, by zarejestrować to, co nieuchwytne: emocje. By miliony ludzi na całym świecie mogły rozsiąść się wygodnie w kinowym fotelu, poczuć magię koncertu i posłuchać ukochanych melodii w najlepszej jakości obrazu i dźwięku.
To ogromne przedsięwzięcie produkcyjne i medialne. Przechadzamy się po backstage’u, widzimy skalę produkcji i oczom niedowierzamy. Po placu krzątają się dziesiątki osób, dopinając ostatnie szczegóły. Za kilka godzin zostaną „otwarte bramy”, ale nie wygląda to tak, jak na standardowym festiwalu. W momencie gdy rozpoczyna się koncert, pracownicy techniczni usuwają na bok płoty odgradzające plac od sąsiednich uliczek.
Kafejki, restauracje i bary wokół Vrijthof stają się częścią ogromnego audytorium! Interesujący jest model biznesowy, który temu przedsięwzięciu towarzyszy. Lokalne gastrobiznesy mają prawo pobierać opłaty za miejsca przy stolikach, a producenci koncertu ustawiają wokół placu telebimy, by publiczność restauracyjna miała dokładny podgląd tego, co dzieje się na scenie. Warunek
Maestro jest jeden: nie wolno serwować, gdy gra orkiestra. Kelnerzy i obsługa knajp muszą uwijać się zatem tylko i wyłącznie w przerwach pomiędzy kompozycjami, gdy Rieu gawędzi z publicznością.
TAŃCZ, BAW SIĘ, KOCHAJ!
„Miłość jest muzyką naszych serc. Nie zna granic. To najwspanialsza forma ekspresji emocji i najpiękniejsza
melodia, jaką możemy zagrać w życiu. Życzę Wam wszystkim dużo miłości i pięknej muzyki. Mam też nadzieję, że tegoroczny koncert z Maastricht przyniesie Wam wiele radości i czułości podczas oglądania go w kinie”
– powiada Maesto i zaprasza nas tym koncertem we wspaniałą muzyczną i miłosną podróż. Podróż, w której jest miejsce nie tylko na piękną muzykę filharmoniczną, wspaniałe arie oraz energetyzujące „Bolero” Ravela. Odnajdziemy tam też wspaniałe wykonania muzyki popularnej, ulubione motywy znane z filmowych soundtracków, fantastyczny chór gospel oraz… szkockich dudziarzy (i dudziarki!), którzy wznieśli poziom emocji na niebotyczny poziom.
Jechałem do Maastricht z powściągliwą ciekawością. Wracam zainfekowany bakcylem, z muzyką na ustach, podekscytowany i szczęśliwy, że po raz kolejny przywieziemy dziesiątkom tysięcy widzów i widzek w Polsce absolutnie niesamowite doświadczenie kinowe. ***
Koncerty z Maastricht są co roku retransmitowane na tysiącach ekranów kinowych na cały świecie. Również w Polsce 18 sierpnia wejdzie do kin najnowszy show „André Rieu. Miłość mieszka pośród nas”. Jest to już 11. koncert plenerowy z Maastricht, którym mogą się cieszyć widzowie kinowi całego świata. Tytuł tego wieczoru nawiązuje do znanego przeboju „Love Is All Around”. Słyszeliśmy go choćby w filmie „Cztery wesela i pogrzeb”, w wykonaniu Wet Wet Wet. Polskim dystrybutorem jest Ferment Kolektiv, który prowadzi działalność dystrybucyjną pod marką KinoMaestro. pl To także adres strony, na której można kupić bilety. Autor jest właścicielem firmy Ferment Kolektiv.
BOOKOWSKI
Zastanawialiście się kiedyś nad tym, czy jest recepta na idealną wakacyjną książkę? Lekka, przyjemna i niezobowiązująca? A może opasła porywająca historia, która zajmie nas na długie godziny i sprawi, że nie będzie nam się chciało ruszyć z hamaka czy plażowego leżaka? Albo ta, która pokaże nam inne światy i pozwoli spojrzeć inaczej na przyrodę, która nas otacza? Pomysłów na idealną wakacyjną książkę jest pewnie tyle, ile samych czytelników, ale jeśli marzycie o zanurzeniu się w naturze, to nikt
Zaczyna się od korzeni, bo przecież każdy jakieś ma i nie są one domeną tylko roślin. Dziewięć osób, każde ma swoją historię do opowiedzenia, a w życiu każdego świadkiem najważniejszych wydarzeń było właśnie drzewo. Bo drzewa pamiętają więcej, są cichymi świadkami, z początku niepozorne, kryją w sobie znacznie więcej opowieści niż moglibyśmy sobie wyobrazić. Później jest pień, który spaja w sobie wszystkie rozwidlenia i odnogi, splata nerwy i życiorysy, aby
później ponownie rozwidlić je w koronie i puścić w świat w postaci nasion. Listowieść na pierwszy rzut oka wydaje się monumentalna, ale to niesamowicie intymna książka o ludziach takich jak my i drzewach, takich jak te wokół nas. To też książka o tym, co w życiu najważniejsze, ale wymaga też spostrzegawczości, bycia tu i teraz, znalezienia spokoju w pędzie codzienności.
nie sprawdzi się lepiej niż Richard Powers. Nikt, tak jak on nie pisze o byciu wśród innych istot nieludzkich, z empatią i wrażliwością, która czasami potrafi być przerażająca, ale jednocześnie sprawia, że możemy poczuć się mniej samotni. Listowieść i Zadziwienie to książki, z którymi można spędzić naprawdę piękne lato.
tekst i zdjęcia :
Monika Wójtowicz / czytelniczka, doradca z księgarni Bookowski w poznańskim Centrum Kultury Zamek
Zadziwienie to kameralna, rozpisana właściwie na dwa głosy historia Theo, astrobiologa poszukującego życia na innych planetach i jego dziewięcioletniego syna. Obaj zmagają się ze stratą, jaką była śmierć żony i matki. Dodatkowo syn Theo to wrażliwy na otaczający go świat i trochę niedopasowany społecznie chłopiec. Zdesperowany ojciec chcąc pomóc synowi, znajduje dla niego eksperymentalną terapię neurofeedbacku, która sprawia, że oboje zaczynają funkcjonować w świecie trochę inaczej. Powers niesamowicie łączy w Zadziwieniu
i przyrodniczą oraz nowe technologie. W dodatku wpisuje w to wszystko bohaterów z krwi i kości, takich, z którymi chcesz spędzić jak najwięcej czasu, przyzwyczajasz się do ich obecności i tęsknisz po skończonej lekturze.
Zadziwienie to też książka, która mogłaby być podręcznikiem uważnego i czułego rodzicielstwa opartego na partnerstwie, a nie na hierarchii i władzy. Jeśli zastanawiacie się, w jaki sposób rozmawiać z dziećmi, żeby ich nie deprecjonować, to zdecydowanie powinniście sięgnąć po książę Powersa.
PRZEWODNIK PRZEWODNIK
świadomość ekologiczną, kosmologię, wiedzę psychologiczną
TOYOTA BOŃKOWSCY - 20 lat innowacyjności
Gdyby istniał synonim dla słowa Toyota, byłaby to „innowacja”. To właśnie Toyocie zawdzięczamy wiele rozwiązań technologicznych obecnych w naszych autach. System odzyskiwania energii z hamowania w samochodzie hybrydowym, system wczesnego reagowania na ryzyko kolizji czy urządzenia wspomagające kierowcę podczas pokonywania stromych wzniesień i zjazdu z nich. To jedyna firma motoryzacyjna, która pojawiła się we wszystkich szesnastu edycjach rankingu Boston Consulting Group, spółki należącej do największych światowych firm doradztwa strategicznego, która co roku analizuje innowacyjność globalnych przedsiębiorstw. W 2022 roku Toyota zarejestrowała w amerykańskim urzędzie patentowym 3056 wniosków. Ponad połowa przyznanych patentów dotyczyło technologii, które ukształtują przyszłość motoryzacji. A to tylko część innowacyjnej drogi Toyoty, na którą 20 lat temu wkroczyli Dominika i Dariusz Bońkowscy, aby stać się częścią tej innowacyjnej rodziny o japońskim rodowodzie.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | zdjęcia: Toyota Bońkowscy
Ich historia rozpoczyna się w 2003 roku, kiedy przy ulicy Polskiej 112, powstała pierwsza autoryzowana stacja dealerska – salon i serwis Toyoty w Poznaniu, aby zaledwie siedem lat później otworzyć kolejną potężną inwestycję - nowy salon Toyoty w Komornikach koło Poznania. Jednym z nowatorskich pomysłów było stworzenie Toyota Professional Bońkowscy, firmy specjalizującej się w sprzedaży samochodów dostawczych marki Toyota. Jak dzisiaj wspomina Dominika Bońkowska – za sukcesem firmy stoi zaangażowanie jej pracowników, z których wielu pracuje do dzisiaj. Innowacyjne podejście Toyoty do oddolnego usprawniania procesów, jest jedną z podstawowych zasad, które funkcjonują w naszej firmie – dodaje
KAIZEN to DNA Toyoty Bońkowscy
KAIZEN (z japońskiego Kai – zmiana, Zen – dobrze) to wywodząca się z Japonii filozofia ciągłego doskonalenia, której podstawową zasadą jest nieprzerwane zaangażowanie pracowników firmy i chęć podnoszenia jakości jej produktów. To wola i gotowość do usprawniania wszystkiego wokół siebie. Przekonujemy naszych pracowników, że zawsze istnieje lepsza droga do wykonania zadania – mówi Dominika Bońkowska – filozofię Kaizen wykorzystujemy do ciągłego doskonalenia każdego elementu naszej organizacji, począwszy od rzeczy małych po wielkie, strategiczne. Kaizen angażuje wszystkie osoby w przedsiębiorstwie. Nieistotna jest funkcja czy stanowisko na wizytówce, każdy ma wpływ na funkcjonowanie salonu i każda innowacyjna myśl, pozwalająca na usprawnienie procesów, jest w Toyota Bońkowscy na wagę złota – dodaje.
Sztuka gościnności
Japonia to wyjątkowy kraj, który zachwyca nie tylko najnowocześniejszymi technologiami, pysznym jedzeniem czy cudownymi krajobrazami. Ten azjatycki kraj słynie także z wyjątkowej tradycji gościnności, która od lat praktykowana jest w salonie Toyota Bońkowscy. OMOTENASHI, bo o niej mowa, to filozofia, która dosłownie oznacza „bądź gościem w swoim domu”. Zgodnie z tradycją Omotenashi, wizyta w Toyota Bońkowsc, dla każdego klienta powinna być unikalnym doświadczeniem i wyjątkową przygodą, pełną niezapomnianych wrażeń. Podczas wizyty w salonie, klient może zatem spodziewać się czegoś więcej niż tylko świeżo palonej kawy czy aromatycznej herbaty. Wyjątkowo silny nacisk położyliśmy na rozbudowę działu Customer Experience – mówi Dariusz Bońkowski - dbającego stricte o samopoczucie odwiedzającego nas gościa. Właśnie gościa – nie klienta, bo firmie zależy, aby wizytę w salonie traktować jako spotkanie z przyjaciółmi, z którymi można porozmawiać na wszystkie tematy.
- Nie tylko samochodowe. Od pogody, przez tematy osobiste, dzieci czy pracę– dodaje pan Dariusz z uśmiechem. - Filozofia
Omotenashi inspiruje nas do tego, aby stosować spersonalizowane podejście do naszych gości uwzględniające ich różnorodność – dopowiada Dominika Bońkowska – to w rezultacie umieszcza ich w centrum naszej uwagi.
Innowacyjna zmiana
Na tym nie koniec innowacji w salonie Toyota Bońkowscy. Firma ciągły nacisk kładzie na rozwój, czego rezultatem była tegoroczna, spektakularna metamorfoza salonu w Komornikach, zgodna z wytycznymi Toyota Retail Concept. Spowodowała ona, że przestrzenie dla gości stały się bardziej interaktywne, dzięki czemu podróż po salonie stała się dużo bardziej wciągająca. Ogromne ekrany, które stanęły w strefie klienta, pozwalają mu doświadczyć zalet swojej nowej Toyoty, zanim jeszcze wejdzie do pojazdu – zachwala Dariusz Bońkowski – dzięki nowym technologiom, klienci mogą wchodzić w interakcje z marką Toyota oraz jej różnymi liniami i obszarami działalności. Jesteśmy dumni, że jesteśmy pierwszym funkcjonującym salonem Toyoty w Polsce, który przeszedł przez proces przekształcenia przestrzeni sprzedażowych w interaktywne. Nowe salony są już budowane wg planu nowego konceptu, jednak przystosowanie istniejących powierzchni stanowi nie lada wyzwanie – dodaje. - Ale warto było podjąć ten wysiłek, bo dzięki postawieniu na innowacyjne, cyfrowe rozwiązania, jesteśmy w stanie silniej
budować zaangażowanie wśród naszych klientów, a także komunikować znacznie więcej, niż
miało to miejsce przed
zmianami – konstatuje
Dominika BońkowskaBeeyond Zero
Polityka ekologiczna koncernu Toyota spisana w Karcie Ziemi Toyoty wyraża stanowisko koncernu w kwestii ochrony środowiska oraz zaangażowanie w budowę zrównoważonego społeczeństwa charakteryzującego się zerową emisją zanieczyszczeń. Ekologia i dbałość o środowisko to także oczko w głowie państwa Bońkowskich, którzy w 2019 pod hasłem „przECOnujemy Poznań” zainicjowali szereg proekologicznych akcji. Od tego czasu konsekwentnie realizują swój wkład w bezpośrednią ochronę środowiska i propagują ideę ekologiczną w środowisku lokalnym. Ich autorski projekt Beeyond Zero to inicjatywa wspierająca pszczoły w odbudowie ich populacji. Na dachu salonu w Komornikach stanęły ule, a na terenie salonu w Sadachdomki dla dzikich zapylaczy. Ważnym elementem wsparcia ekosystemu było również posianie hektarowej łąki kwietnej w Nekli, która daje nie tylko pokarm, ale i schronienie owadom i dzikim zwierzętom.
Toyota leci w kosmos
„Toyota i japońska agencja kosmiczna JAXA pracują nad załogowym pojazdem z napędem na wodorowe ogniwa paliwowe. Sześciometrowy Lunar Cruiser ma ułatwić ludziom zamieszkanie na Księżycu przed 2040 rokiem, a następnie również zasiedlenie Marsa” – ta elektryzująca informacja obiegła media na początku ubiegłego roku. To swoiste sci-fi, to kolejny etap w budowaniu innowacyjnej przewagi w Toyocie. Czy tak się stanie? Na tę odpowiedź przyjdzie nam poczekać do 2029 roku, bo taki termin narzucili sobie konstruktorzy łazika. Jednak to właśnie ta inicjatywa i kolejne innowacyjne wyzwanie, jakie postawił przed sobą producent kultowej Corolli, stało się tematem przewodnim jubileuszu Toyoty Bońkowscy, który w iście kosmicznych okolicznościach świętowali pracownicy salonów w Sadach i Komornikach. Nie zabrakło kosmicznych strojów, dekoracji, a także… zbudowanego przez pracowników kosmicznego łazika, który można oglądać na ekspozycji w salonie Toyota Professional Bońkowscy w Sadach koło Poznania. Z dumą możemy powiedzieć, że przez 20 lat naszej działalności zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby znaleźć się w tym miejscu, w którym aktualnie jesteśmy. – nie kryła wzruszenia Dominika Bońkowska - Z niecierpliwością patrzymy w przyszłość, czując ekscytację związaną z tym co spotka nas na naszej drodze w kolejnych latach działalności. Podbiliśmy kosmos, ale chcemy osiągnąć jeszcze więcej!
Trudny acz emocjonujący MOTORSPORT
O tym, że motorsport może być nie tylko wielką pasją, ale i sposobem na biznes rozmawiałam z Przemysławem Plucińskim, CEO podpoznańskiej drużyny motorsportowej DriveSquad i właścicielem Mistrzostw Polski Super S Cup.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | zdjęcia: Materiały prasowe
Jak zaczął Pan swoją przygodę z motorsportem?
PRZEMYSŁAW PLUCIŃSKI: Myślę, że jak wielu światowych kierowców – od… kibicowania. Początkowo oglądałem wyścigi i rajdy w telewizji, później jeździłem kibicować podczas wydarzeń motorsportowych na żywo. Chwilę później zdecydowałem się wziąć udział w amatorskim wyścigu na próbę i już wtedy wiedziałem, że to pasja dla mnie.
Co spowodowało, że tory Pana pracy zawodowej całkowicie przeniosły się do świata aut wyścigowych?
W grę weszły relacje biznesowe. Mój wspólnik prowadził już wtedy firmę DriveSquad i po rozmowie z nim, podjąłem decyzję o zakończeniu pracy w korporacji i całkowitym skupieniu się na rozwoju ekipy motorosportowej. Przejąłem więc prowadzenie organizacji, trzeba przyznać z sukcesami. Miałem na tamten czas odpowiednie kwalifikacje oraz doświadczenie – przepracowane 2,5 sezonu startów w Wyścigowych Samochodowych
Mistrzostwach Polski, a także w rajdach amatorskich – dodatkowo energii do tego dodawała pasja, którą zarażałem innych. To przełożyło się na sukcesywne budowanie ekipy kierowców, którzy dołączyli do nas, rozwijając firmę.
Jest wiele osób, które mają predyspozycje do osiągnięcia sukcesu w tym sporcie, ale nie wiedzą, jak zacząć. Jaką radę miałby Pan dla nich?
Trenowanie pod naszym okiem. Drużyna
DriveSquad to pasjonaci, ale i bardzo
utalentowani ludzie, którzy dziś walczą o tytuły Mistrzów Polski WSMP.
Posiadamy też jedną z największych
wyścigowych flot Mini Cooper S i Audi
VR6 w kraju – dzięki nim, kierowca nie musi martwić się o najlepszy sprzęt –może się skupić wyłącznie na szkoleniu umiejętności z naszymi trenerami. Zapewniamy też elastyczne podejście do zawodników, tak, aby dać im przestrzeń
na oswojenie się z autem, jazdą, torem. Jeśli ktokolwiek choć przez chwilę pomyślał „też chcę spróbować, też chcę poczuć tę adrenalinę” – zapraszamy do kontaktu – zrobimy wszystko, by spełnić te marzenie. Zaś tym, którzy już nieco profesjonalniej myślą o jeździe i chcieliby powalczyć o tytuł Mistrza Polski – zapraszamy do Super S Cup – wyścigów o randzie pucharowej. Można przyglądać się im w najbliższych tygodniach m.in. na Torze Poznań czy Slovakia Ring. Mimo że ten sezon mamy już zamknięty pod kątem udziału, zapraszamy do śledzenia naszej strony czy social mediów – tam informujemy na bieżąco o aktualnych zapisach na nowy sezon lub o projektach specjalnych z naszą ekipą.
Czy motorsport jest dla wszystkich?
I tak, i nie. Z jednej strony, nie trzeba mieć profesjonalnej licencji wyścigowej, by startować w różnych zawodach lub jeździć na Torze Poznań szybkim autem dla własnej frajdy. Do takich jazd, ale i np. amatorskich jazd typu TrackDay można przystąpić od razu – wystarczy, że ma się sprawne auto (można też je wynająć od nas, by być najszybszym w swej klasie i zdobyć tytuł). Z drugiej zaś strony są wydarzenia, podczas których się nie wystartuje, bo nie posiada się Licencji Kierowcy Wyścigowego. I tu pomożemy ją zdobyć.
Jednak patrząc na ten sport jeszcze z innej strony – nie każdy może zostać światowej klasy kierowcą z dnia na dzień. Do tego trzeba praktyki, treningów, cennych rad instruktorskich. Bo o ile niemal każdy może jeździć szybko samochodem, już nie każdy wykręci najlepszy czas, nie każdy wejdzie w zakręt odpowiednio technicznie, i nie każdy wyjdzie z opresji kontaktowej z przeciwnikiem tak, aby nie narazić auta na straty mechaniczne, które kosztują. Nasi zawodnicy, trenowani pod naszym okiem to osoby z zaciętością, ambicją, osoby silne charakterem. I takich też szukamy. Te cechy jednak wzmacniają się z czasem. Trzeba też przyznać, że duże znaczenie ma również kwestia finansowa, ponieważ – nie ukrywając – sport ten wymaga niemałego wkładu.
No właśnie, pomówmy o pieniądzach. Dlaczego motorsport jest tak prestiżowy? Bo kosztuje sporo, ale dzięki temu – nie jest dla wszystkich. Stosowanie innowacyjnych i wydajnych komponentów: silniki, aerodynamiczne nadwozie, skrzynia biegów, zaawansowane systemy telemetryczne, specjalistyczne opony i hamulce, paliwo wysokooktanowe, części zamienne i inne – to tylko początek wyliczanki.
W motorsporcie liczą się setne sekundy i to dosłownie, więc na częściach i konserwacji oszczędzać nie można. Jednak motorsport to przede wszystkim biznes i relacje – które jak wiadomo, są bezcenne! Dobry networking przynosi wymierne korzyści i to
też oferujemy w ramach spotkań w parku
maszyn DriveSquad. Podczas rozmów kuluarowych rozmawiamy nie tylko o ścieralności opon, ale i o potencjalnych biznesach i projektach, które nasi kierowcy często prowadzą wspólnie.
Czy da się na motorsporcie zarobić?
Tak, choć my robimy to z pasji. Naszym celem od zawsze była zabawa, prędkość, bicie rekordów toru i uśmiech naszych zawodników, którzy np. w wyścigach Super S Cup walczą w randze Mistrzostw Polski, będąc nagradzani podczas oficjalnej Gali Sportu Samochodowego Polskiego Związku Motorowego. Zabawne, że przychodzili do nas tylko po to, by spełnić marzenie i pojeździć, a często wychodzą z pucharem w ręku i dobrym PR-em w mediach, czego się nie spodziewali.
Z drugiej jednak strony, jak wspominałem wcześniej, obok pasji – motorsport to świetne miejsce dla biznesu. Pomaga on zdobywać nowych klientów i budować markę własną: stąd sponsoring wielu firm i ich udział jako patrona ekipy. Motorsport to także miejsce wymiany kontaktów, to rozmowy o grubych pieniądzach, z ludźmi, którzy te pieniądze mają. Motorsport to także inwestycja w siebie – mało kto ma odwagę i okazję jeździć obok znanych gwiazd czy walczyć o tytuł najlepszego kierowcy w wielu prestiżowych eventach w Polsce i na świecie. Z nami się to udaje. Każda kolejna publikacja w mediach po wyścigach, buduje prestiż kierowcy i jego środowiska. Budowanie nazwiska w świecie motorsportu pomaga, także amatorsko. Część naszych kierowców należy do wielkopolskiej loży Biznes Center Club.
Czy sponsoring w motorsport (np. inwestując w Waszą drużynę) opłaca się dziś?
Wszystko zależy, jak postrzegamy sponsoring – czy ma to być narzędzie do szybkiego zwrotu z inwestycji, czy jednak jako czynnik wpływający na długoterminowy wzrost świadomości marki i wizerunek. Jeśli to drugie – to tak. Dla przykładu, oklejenie naszego auta logotypem partnera pozwala podczas jednego, średniego eventu dotrzeć do kilku tysięcy osób. Sam Rajd Barbórka, czyli najbardziej medialne wydarzenie motorsportowe (podczas którego jeździmy corocznie naszymi Audi VR6), pozwala dotrzeć naszym partnerom do ponad kilkuset tysięcy oglądających. Chętnie dajemy możliwość naszym klientom do sprawienia przyjemności także ich klientom VIP – dlatego organizujemy spotkania zamknięte, np. integracje, wzmocnienie więzi z top-sprzedawcami czy spełnienie marzenia szefa. Sponsoring jest widowiskowy, daje emocje, a emocje to pieniądze. Sponsoring jest też efektowny – oklejenie auta robi fantastyczne wrażenie i może pokazać niemal wszystko. Z drugiej strony inwestycja w siebie jako
kierowca to kolejny
ważny element personal brand building
A na koniec, gdzie można was zobaczyć w akcji?
Przede wszystkim zapraszamy do naszego DriveSquad Garage do Niepruszewa, gdzie mamy park techniczny dla ponad 20 wyścigowych aut Mini Cooper S. Jeśli nie mogą Państwo odwiedzić nas osobiście, zapraszamy na cykliczne imprezy WSMP organizowane przez Automobilklub Wielkopolski oraz rundy Track Day 2023 na Torze Poznań (wstęp jest bezpłatny). By być na bieżąco z najbliższymi wyścigami, zapraszamy na nasz profil Facebook lub Instagram @DriveSquad.pl
ZASTOSOWANIE NFT I BLOCKCHAIN w galeriach sztuki i biznesie
Od momentu, gdy artysta znany jako Beeple sprzedał swoje prace za prawie 70 milionów dolarów na aukcji Christie’s, rynek sztuki NFT dynamicznie rośnie. W odpowiedzi na ten trend, Sotheby’s, najbardziej dochodowy dom aukcyjny na świecie, otworzył pierwszą wirtualną galerię sztuki NFT w wirtualnej przestrzeni o nazwie „Decentraland”. Kolejne galerie umożliwiają organizację wystaw jako NFT. W Poznaniu możemy prace tradycyjne i wirtualne artystów, zrzeszonych w MetaMixer, zobaczyć w Galerii Sztuki Współczesnej przy Kantorze Bałtyk.
Teks T : Magda Judejko, MetaMixer Kurator Galerii Sztuki Współczesnej Kantor Bałtyk w Poznaniu zdjęcia: Artur AEN Nowicki
NFT wzbudza wiele kontrowersji i emocji ze względu na to, że po sukcesie Beepla oszuści bazujący na chęci szybkiego zarobku użytkowników, oferowali NFT, budując piramidy finansowe. Wypuszczając serie NFT, a następnie znikając z pieniędzmi, nie realizując obietnic. Jednak tutaj nie zawiodła technologia, a nieuczciwi ludzie. Zatem czy NFT może mieć jako technologia konkretne zastosowania w sztuce i biznesie, czy jest to jedynie trend i bańka spekulacyjna?
Definicja
Należy wyraźnie rozgraniczyć „projekty
NFT” od sztuki NFT i tokenizacji sztuki i biznesów. NFT to cyfrowe aktywa i technologia, która może służyć zarówno certyfikacji, uwierzytelnianiu i śledzeniu własności sztuki oraz przedmiotów
cyfrowych, jak i sztuki tradycyjnej przez tzw. tokenizację bądź fizycznych przedmiotów w połączeniu z technologią NFC tzw. Phygital. NFT to certyfikat własności, który jest niewymienialny, niezmienny technicznie. NFT zrewolucjonizowały rynek sztuki, umożliwiając artystom sprzedaż i dystrybucję swoich dzieł. NFT zapewniają autentyczność, niezmienność i śledzenie pochodzenia dzieła, co jest ważne dla kolekcjonerów i inwestorów. W raporcie ART-Tech możemy przeczytać, że kolekcjonerzy kupują sztukę w formie NFT ze względu na samą sztukę i walory estetyczne. 90% respondentów stwierdziło, że docenianie sztuki i koncepcji artystycznej wraz z uwierzytelnieniem własności było najważniejszym czynnikiem przy
Wystawa w Galerii w Kantor Bałtyk na ekranie i tokenizacja obrazów fizycznychzakupie NFT. W przeszłości sztuka cyfrowa nie zawsze była traktowana poważnie przez tradycyjny świat sztuki, głównie ze względu na swoją niematerialność i inne cechy, które utrudniają posiadanie i komercjalizację dzieła. Dzięki technologii blockchain i ewolucji NFT, ostatecznie zyskuje uznanie jako cenne medium artystyczne i w pełni zadomowiła się na tradycyjnym rynku sztuki.
*©ART+TECH Report, March 2022, Berlin, Germany. Ponadto NFT służy do tzw. tokenizacji sztuki fizycznej lub przedmiotów. Każdy obraz, rzeźba, figura czy też książki, unikatowe kolekcje mody, biżuteria, mogą być powiązane z unikalnym NFT, co ułatwia potwierdzenie jego autentyczności i wartości.
Jak to działa?
W figurce, obrazie, desce snowboardowej, bluzie lub książce umieszcza się tag NFC, który jest przypisany do NFT. Dzięki temu można sprawdzić autentyczność dzieła, przykładając smartfon lub inne urządzenie obsługujące NFC do tagu. To połączenie gwarantuje, że fizyczna kopia dzieła jest powiązana z właściwym NFT, potwierdzającym jego autentyczność i pochodzenie. Prócz uwierzytelnienia, po zeskanowaniu sztuki lub produktu, można dodawać dodatkowe informacje, zdjęcia, ten sam
produkt w formie grafiki 3D i wiele innych. NFT może też służyć jako cyfrowe bilety kolekcjonerskie na wydarzenia, koncerty, wystawy itp. Pozwala to na łatwe śledzenie transakcji, przekazywanie biletów między osobami i zapobieganie fałszerstwom. Ponadto bilet prócz wstępu na konkretne wydarzenie można łączyć z dodatkowymi wartościami, takimi jak dostęp do społeczności, spotkanie z artystą, konsultacje i inne.
NFT w służbie marketingu
NFT mogą być wykorzystane do tworzenia kampanii reklamowych i marketingowych opartych na cyfrowych przedmiotach unikalnych dla marki. Przykładowo, marka może stworzyć limitowaną serię NFT związanych z ich produktami i nagradzać lojalnych klientów. Jak widać można w tej
technologii łączyć sztukę, technologię i biznes, a wszystko tylko zależy od naszej wyobraźni i wiedzy o tym, co niesie za sobą NFT i technologia blockchain. Poznańska inicjatywa MetaMixer aktywnie łączy ze sobą edukację i sztukę na temat blockchain i NFT.
Szerokie zastosowanie NFT
NFT i blockchain to technologie, które można zastosować i wykorzystać zarówno w sztuce, jak i biznesie. Warto zauważyć, że rynek NFT jest stosunkowo nowy i dynamiczny, a zastosowania mogą się zmieniać i ewoluować w czasie. Przed korzystaniem z NFT w sztuce lub biznesie, zaleca się dokładne zrozumienie technologii blockchain i ekosystemu NFT oraz analizę potencjalnych korzyści i ryzyka z nimi związanych.
Przemysław Wichłacz, były piłkarz, obecnie przedsiębiorca, www.wichlacz.pl
SPORT I BIZNES: JAK RADZIĆ SOBIE Z BRAKIEM SPORTOWEGO SUKCESU?
Często zdarza się, że jako nastolatek trafiasz do najlepszej piłkarskiej akademii. Osiągasz sportowe sukcesy, twoje indywidualne wyniki są imponujące, a twoje nazwisko jest głośno wymieniane na rodzinnych spotkaniach i w szkole. Jesteś w centrum uwagi. Kontynuując swoją sportową karierę, osiągasz kolejne sukcesy – reprezentujesz młodzieżową reprezentację Polski, zdobywasz puchary, trofea i indywidualne wyróżnienia. Słyszysz komplementy od trenerów i słowa zachęty, że masz szansę osiągnąć wiele. Wzrastają twoje oczekiwania i nadzieje.
jest profesjonalnie zorganizowane, tak jak powinno być. Wyobrażasz sobie, że w dorosłej piłce będzie tak samo. Marzysz o grze w największych klubach, na największych stadionach, w wielkich meczach. Nastaje jednak moment przejścia z juniorskiej piłki do seniorskiej – moment pełen niebezpieczeństw.
Możliwe, że:
• albo będziesz kontynuować swoją karierę w klubie, w którym dotąd się rozwijałeś,
• albo będziesz musiał zmienić klub i przyzwyczaić się do nowych standardów. Jakie pułapki wiążą się z przyzwyczajeniem do pewnych standardów? Jakie realia czekają na zawodnika w seniorskim futbolu? Jak bardzo własne ego może utrudnić uprawianie sportu? Zapraszam do lektury...
PRZYZWYCZAJENIE DO PEWNEGO POZIOMU
Pamiętam doskonale, jakie oczekiwania miałem w momencie, kiedy zakładałem opaskę kapitana Lecha Poznań, odbierałem puchar za wicemistrzostwo Polski, a trener wyróżniał mnie indywidualnie. To były chwile, kiedy człowiek idzie spać po takich wydarzeniach i nie może zasnąć, mając przed oczami swoje marzenia. W moim przypadku marzyłem o debiucie w Ekstraklasie, strzeleniu gola przed pełnym stadionem, a idealnym wydarzeniem było założenie opaski kapitana i wyprowadzenie zespołu na mecz. Jednak istnieje pewne niebezpieczeństwo:
B R A K R E A L I Z A C J I T Y C H M A R Z E Ń.
Co się dzieje, gdy dotknie cię rzeczywistość? Spełnienie tych marzeń okazuje się niemożliwe, ponieważ zdajesz sobie sprawę, że droga do pierwszego zespołu jest zamknięta. Klub nie widzi w tobie przyszłości w pierwszym zespole i masz dwie możliwości:
1. Pozostajesz w klubie jako uzupełnienie składu.
2. Odchodzisz z klubu.
W klubie, w którym obecnie jesteś, masz wszystko, czego potrzebujesz. Masz dostęp do fizjoterapeuty, dietetyka, psychologa i doskonałych trenerów. Na treningach masz dobrze przygotowane boiska, a sprzęt treningowy jest zawsze gotowy. W internacie masz zapewnione niezbędne rzeczy. Wszystko
Ja zdecydowałem się odejść. Chciałem nadal być ważny i mieć szansę awansu w hierarchii. Odrzucenie to jednak spowodowało głębokie poczucie porażki. W mojej głowie inny klub niż Lech Poznań oznaczał krok wstecz. Jedna z bliskich osób powiedziała mi wtedy: „Czasami trzeba zrobić krok wstecz, aby móc zrobić dwa w przód."
Z jednej strony zrozumiałem sens tej wypowiedzi i szukałem miejsca, które umożliwiłoby mi powrót na ten poziom. Z drugiej strony potwierdzało to, że wykonuję krok do tyłu. Czy kiedykolwiek byłeś w takiej sytuacji? Wiesz, co będzie dalej?
WERYFIKACJA PRZYZWYCZAJEŃ
Nastąpiła weryfikacja moich przyzwyczajeń i tego, jak wygląda otoczka piłki nożnej w innych miejscach, porównując Lecha Poznań z innym klubem, który znajdował się dwa poziomy niżej:
• 5-osobowy sztab trenerski na każdym treningu vs jeden trener,
• dostęp do fizjoterapeuty przed i po treningu vs brak fizjoterapeuty,
• świetne wyposażenie internatu vs stare, nieodświeżone pomieszczenia,
• profesjonalnie przygotowany sprzęt treningowy vs amatorski sprzęt,
• dbanie o detale w Ekstraklasie vs brak uwagi na podstawowe potrzeby zawodników.
Można wymieniać dalej, ale chciałbym zwrócić uwagę przede wszystkim na to, że jeśli teraz jesteś na szczycie, sytuacja może się wkrótce zmienić, a twoje przyzwyczajenie do pewnych standardów może utrudniać adaptację w nowym miejscu i pełne wykorzystanie swoich umiejętności piłkarskich.
Rozwiązaniem jest budowanie własnej świadomości i docenienie tego, co się ma w danym momencie. Własne ego i przyzwyczajenie do pewnych „luksusów” nie pomogą. Czasami trzeba zrobić krok wstecz, a następnie dwa w przód. Akceptacja obecnej sytuacji, determinacja i ciężka praca zarówno na boisku, jak i wewnątrz siebie są kluczowe, jeśli chcesz powrócić do poziomu, którym przyzwyczaiła cię akademia piłkarska w Ekstraklasie. W moim przypadku, na początku musiałem zaakceptować obniżenie poziomu, w którym się znalazłem. Im dłużej trwał brak perspektyw powrotu do Ekstraklasy, tym częściej pojawiało się marudzenie w mojej głowie: „Czegoś brakuje", „Tak powinno być jak w Lechu", „To nie jest tak profesjonalne, jak kiedyś". To myślenie nie przynosiło żadnych pozytywnych efektów, a jedynie wpływało negatywnie na moją wydajność na boisku.
Zdarzało się, że grałem swoje najlepsze mecze, gdy na boisku dostrzegałem elementy, które przypominały mi profesjonalizm Ekstraklasy – transmisje na żywo, obecność trenera pierwszego zespołu, rywale z doświadczeniem w Ekstraklasie lub I lidze, a także liczba kibiców na stadionie. To motywowało mnie do działania, a mecze, w których tych elementów brakowało, stawały się zwykłymi wydarzeniami, nie wzbudzającymi emocji. Każdy mecz powinien być dla ciebie najważniejszym meczem, niezależnie od tego, jakie są warunki.
i zaangażowanie. W przeciwnym razie, musisz pracować nad swoją mentalnością i podejściem do zawodu . Jeśli nie zrobisz tego szybko, stracisz kolejne rundy, kolejne sezony, a zważywszy, jak krótka jest kariera piłkarska, może to mieć poważne konsekwencje dla twojej przyszłości.
Jeżeli w pewnym momencie twoja przyszłość nie będzie już związana z piłką nożną, czekają cię podobne wyzwania. Będziesz musiał walczyć ze swoimi przyzwyczajeniami i oczekiwaniami. SPORT kontra BIZNES. Kariera piłkarska może nie pójść zgodnie z twoimi planami, więc przyjdzie czas, aby poszukać innych źródeł dochodu poza piłką nożną. Wtedy często będziesz musiał zmierzyć się z różnicami między twoimi oczekiwaniami dotyczącymi zarabiania pieniędzy w piłce nożnej, a realiami pracy w „normalnym" zawodzie. Przyzwyczaiłeś się do tego, że za 5-6 treningów tygodniowo plus mecz dostajesz stosunkowo wysokie wynagrodzenie. To wygodna sytuacja, ponieważ otrzymujesz pieniądze za coś, co jest twoją pasją i nie traktujesz tego jako pracę. Jeśli taka sytuacja trwa przez wiele lat, naturalnie przyzwyczaisz się do tego stanu rzeczy. Połączenie pasji z pracą jest idealnym rozwiązaniem. Jednak, kiedy piłka nożna staje się twoją jedyną pasją, a potem szukasz pracy poza nią, okazuje się, że spotykasz się z dwoma zupełnie różnymi światami.
Świat piłki nożnej kontra świat biznesu i normalnej pracy zawodowej. Dowiadujesz się, że:
• aby zarobić podobne pieniądze jak w piłce nożnej, nie wystarczy pracować 8 godzin dziennie na etacie,
• nie wystarczy 3-4 godziny pracy, jakie poświęcałeś na trening, aby osiągnąć dochód z własnej działalności gospodarczej,
• nie jest tak łatwo wymyślić „coś swojego" (co często mówią piłkarze, pytani o plany po zakończeniu kariery – „otworzę coś swojego!"), jak się wydaje,
• osiągnięcie premii na etacie to nie tylko 90 minut wysiłku.
Są to tylko niektóre zmiany, które sprawiają, że trudno jest odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Patrząc teraz z perspektywy osoby, która zakończyła profesjonalną grę w piłkę i wkroczyła w świat biznesu, mogę powiedzieć, że wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, jak wiele trzeba włożyć wysiłku, aby zarobić dobre pieniądze w „normalnej" pracy. Jak trudno jest zdobyć finanse za poświęcony czas, ponieważ w przypadku wielu zawodów zarabiasz pieniądze, gdy jesteś skuteczny, podczas gdy w piłce nożnej, niezależnie od wyników, zawsze otrzymujesz pewną kwotę. Kiedy prowadzisz własną firmę, nie jest to już takie proste.
Miedź Legnica - rok 2015
Błędy, które nie zostały przepracowane wówczas, możesz teraz poprawić i zbudować w sobie świadomość, że stadion, szatnia i trener nie mają znaczenia dla twojej postawy. Jeśli potrafisz być tak samo zmotywowany na trzecioligowym stadionie, jak na stadionie Ekstraklasy, możesz powiedzieć, że kontrolujesz swoją motywację
Wielu zawodników w takiej sytuacji mimo wszystko pomyśli: „Otworzę firmę lub pójdę do pracy w innym zawodzie, nie będzie dla mnie problemu". Życzę im tego, ale wiem, że prawdziwe doświadczenia przyjdą dopiero wtedy, kiedy sami na własnej skórze przekonają się, jak to jest. W tych momentach olbrzymim wsparciem są bliscy, którzy będą w stanie zrozumieć, że zaczyna się „życie po życiu”…
NIEZNANA APULIA – idealny pomysł na wspaniałe wakacje
Przyznaję, że jak dla większości osób, Apulia nie była kiedyś dla mnie najbardziej znanym i pożądanym zakątkiem we Włoszech. Oczywiście nazwa polska tego regionu czy jej włoski odpowiednik Puglia przewijał się w opowieściach bardziej wtajemniczonych podróżników. Potem też często pojawiał się przy okazji typowych dań włoskich, a i winnice wymieniały ten region, rekomendując swoje wina.
TeksT: Estera Hess | zdjęcia: Martyna Bujalska
Kiedy w poszukiwaniu nowych pomysłów na wyjazd przejrzałam pobieżnie zdjęcia, które pojawiły się w sieci po wpisaniu nazwy Apulia, zaintrygowały
mnie tamtejsze atrakcje. Oczywiście jako pierwsze pojawiły się małe białe okrągłe domki trulli. Z zaciekawieniem zaczęłam zgłębiać temat, by przekonać się, że takich domków jest już coraz mniej. Niegdyś były to mieszkania, a dzisiaj w kilku miejscowościach można
zatrzymać się w nich na noc czy dwie, aby poczuć klimat tego miejsca sprzed lat. W okolicach Alberobello i Locorotondo domków trulli jest najwięcej, nie wszystkie są odnowione i zachwycają bielą swych ścian, tym lepiej, bo zobaczyć można ich wersję starą i nową.
Kolejny pojawiający się w sieci trop wspominał o Bari – stolicy regionu, a dodatkowo miejscu dokąd łatwo można polecieć prosto z Polski z wielu naszych największych lotnisk. Miasta włoskie zawsze są piękne, ale to ma dodatkowo urok, choć duże to pozostawia odwiedzających z poczuciem kameralnego i bardzo przytulnego miejsca. Wąskie uliczki, skrywające
ogromne budowle, wiele pysznych miejsc na mapie miasta serwujących albo pizzę do ręki, w tym popisową focaccię z cieniutkimi plasterkami ziemniaków. Nie wolno ominąć także małych jadłodajni serwujących pyszne kanapki, w tym te najbardziej popularne z całą ośmiornicą. Bari to kawał historii, wspaniała architektura, zielone miasto ze zbawiennym cieniem pod palmami.
Groty Castellana – nie miałam
zbyt wielkich oczekiwań, grot widziałam już sporo, jednak te urzekły mnie swoją
wielkością i świetną organizacją przestrzeni. Idealnie po włosku – podświetlone dyskretnie, z wyczuciem, bez zbędnej cepeliady, sztucznych kolorów czy pokazów światło i dźwięk. Finałem jest Biała Grota, warta czasu i trudu dotarcia na miejsce. Cudna, misternie ułożone stalaktyty i stalagmity tworzą niepowtarzalny wzór formacji skalnych. Miejsce to oferuje od czasu do czasu specjalnie dla niej napisane przedstawienia, wystawiane w największej Sali. Jestem pewna, że takie przeżycie to podwójna radość.
Lecce – perła baroku, miasto na południu, z piękną starówką, bardzo różne od Bari. W ścisłym centrum poza kościołami, co oczywiste na szlaku po Włoszech, skrywa pozostałości wspaniałych niegdyś amfiteatrów (teraz tylko opisane dobrze ruiny). Zakony poszczególnych kościołów poza wspaniałymi budowlami prześcigają się także w wyjątkowej kuchni tutejszych restauracji. A najpiękniej jest tu po zmroku, kiedy upał lżeje tłumy wylegają do licznych barów z winem, małymi przekąskami i stolikami rozstawionymi pod gołym niebem w towarzystwie historycznych budowli. I choć miasto
nie porwało mnie na dobre, to tutejsi ludzie, ich restauracje – serwujące tradycyjną kuchnię, z szefową kuchni będącą jednocześnie właścicielką, kelnerką i animatorką podczas jedzenia – na zawsze pozostawiły we mnie tęsknotę za takimi właśnie miejscami.
To nie koniec atrakcji, jakie ma Apulia dla swoich gości, piękne groty, tym razem jednak przypominające dziury
w ziemi, służące jako atrakcja, ale i miejsce do plażowania albo do skoków do wody. Otranto i latarnia morska to też idealny cel wycieczki na sam kraniec południowych Włoch. Małe miasteczko położone nad samą wodą, do tego liczne ścieżki piesze i rowerowe – jest w czym wybierać.
Tutaj też warto rozejrzeć się za producentami wina, wśród dominujących szczepów jest oczywiście primitivo. W wielu takich miejscach poza obowiązkową degustacją można poznać właścicieli, wysłuchać ich często długiej historii uprawy winorośli a nierzadko zjeść coś dobrego. Gdyby komuś Apulii było mało, w co nie wierzę, polecam zajrzeć do sąsiadującego regionu Bazylikaty. Matera – bo o niej tu mowa –miejsce magiczne, wyjątkowe i zawsze na wszystkich, bez wyjątku, robi ogromne wrażenie. Miasto w skale, do dziś posiadające wiele pomieszczeń wykorzystywanych jako domy mieszkalne, hotele, restauracje, muzea wykute jak przed laty w litej skale. Pięknie prezentuje
całkiem wymagająca ścieżka, szczególnie latem podczas wakacyjnych upałów. Matera ma swój klimat, chłód ścian i wnętrz skał komponuje się idealnie ze słońcem na zewnątrz. Miasto to wielokrotnie zagrało w filmach, będąc unikatową scenerią. Polecam zaplanować tutaj nocleg, by w pełni skorzystać z uroków tego miasta zarówno za dnia, jak i wieczorem oraz nocą, kiedy powoli cichnie tłum jednodniowych turystów przemierzających w grupach utarte ścieżki w mieście. Widok na podświetlone miasto, kaskadowo ułożona zabudowa, wąskie i kręte ścieżki, coraz mniejszy ruch samochodowy, zapachy unoszące się z lokalnych restauracji wymieszane z gwarem ulicznych rozmów to
obowiązkowy przystanek podczas pobytu w sąsiedniej Apulii, bo żal nie dotrzeć tutaj, kiedy mamy tak blisko.
Przy takich atrakcjach nie wiadomo kiedy minie tydzień, z pewnością śmiało można wydłużyć tutaj pobyt i zostać kolejny co najmniej tydzień. Sezon na dobre zaczyna się tutaj w maju i trwa do połowy października, poza tym terminem trzeba mieć szczęście z pogodą.
A jest dobra wiadomość dla poszukiwaczy wyjątkowych miejsc noclegowych, bo poza wspomnianymi domkami trulli przypominającymi chatki Smerfów, poza noclegiem w grocie w Materze, na mapie Apulii znaleźć można masserie, czyli agroturystyki. Nie dajcie się zwieść potocznej nazwie agroturystyka, bo tutaj często to bardzo luksusowe i drogie miejsca, oferujące poza wspaniałym zakwaterowaniem, fantastyczną kuchnię, wielki basen do dyspozycji gości. To miejsca, gdzie objadać się można figami prosto z drzew, delektować własnej produkcji oliwą, a na kolację czy śniadanie zajadać się potrawami przygotowanymi z warzyw i owoców z własnego ogródka będącego dodatkową atrakcją dla gości. Dodam, że bardzo często w takich masseriach pracuje cała rodzina, klan, wielopokoleniowa siatka relacji, chętnych do opowieści.
Jesteście zachęceni? Apulia Was zachwyci. Naprawdę.
Będzie
się działo
9.08. MUZEUM ZAMEK W GOŁUCHOWIE
Poznajcie Adama Mickiewicza
Zapraszamy do odkrycia ciekawostek związanych z życiem poety. Czekają na Was zagadki, łamigłówki i dobra zabawa!
10.08. MUZEUM ZAMEK W GOŁUCHOWIE Polichromia, gobelin, intarsja – tłumaczymy trudne słowa
mieszkańcach i różnych magicznych zakątkach? Niczego się nie bój, przyjdź tylko, a odkryjesz tajemnice starego lasu.
23.08. GALERIA MALARSTWA I RZEŹBY MNP
Ulubiony dom szalony, czyli jak zostać niezwykłym architektem
W nadchodzące wakacje zapraszamy dzieci w wieku szkolnym i przedszkolnym do Muzeum Narodowego w Poznaniu na różnorodne podróże po muzealnych zakamarkach. Oprócz Galerii Malarstwa i Rzeźby w swoje progi zapraszają Wielkopolskie
Muzeum Wojskowe, Muzeum Instrumentów
Muzycznych, Muzeum Sztuk Użytkowych
w Zamku Królewskim w Poznaniu, pałace w Rogalinie i Śmiełowie oraz zamek w Gołuchowie. Wszędzie tam będzie można poznać ciekawe historie oraz przeżyć inspirujące spotkania przygotowane przez edukatorów MNP.
Zapraszamy!
3.08. WIELKOPOLSKIE MUZEUM WOJSKOWE
Czym dawniej wojowano?
Czym dawniej walczyli zbrojni i żołnierze?
Czy łatwo było władać mieczem i włócznią?
Jak załadować muszkiet skałkowy? Uczestnicy
poznają tajemnice dawnej broni, wcielając się w wojowników sprzed wieków. Czy wystarczy wam siły i odwagi, by wykonać cięcie szablą?
Szkolenie bojowe zakończone będzie quizem sprawdzającym zdobytą wiedzę.
4.08. MUZEUM INSTRUMENTÓW MUZYCZNYCH
Muzyczna podróż dookoła świata
Wyposażeni w mapę ruszamy odkrywać niezwykłe brzmienia instrumentów z Europy, Azji, Afryki i Ameryki Południowej, a w każdym zakątku świata czekają nas ciekawe zadania i zagadki do rozwiązania.
08.08. GALERIA MALARSTWA I RZEŹBY MNP
Poznajcie Jacka!
Twórczość Malczewskiego tym razem opowiedziana dzieciom! Jacek – ten mały i ten już całkiem dorosły – poprowadzi nas przez
świat swojej sztuki, gdzie roi się od zagadkowych bohaterów, tajemniczych przedmiotów i fantastycznych stworzeń.
Dlaczego niektóre rzeźby są kolorowe, a inne nie? Dlaczego gobeliny wieszano na ścianach i jak powstawały witraże? Podczas spaceru po zamku Izabeli z książąt Czartoryskich hrabiny Działyńskiej dowiecie się wiele interesujących rzeczy o technice i rzemiośle artystycznym, a spotkanie zakończą zajęcia plastyczne.
11.08. MUZEUM INSTRUMENTÓW MUZYCZNYCH
Królewskie instrumenty muzyczne Jakiej muzyki słuchano na królewskich dworach? Czy królowie mieli swoje ulubione instrumenty? Czy królewnie wypadało grać na trąbce? Odpowiedzi znajdziemy, wędrując wśród muzealnych eksponatów.
16.08. GALERIA MALARSTWA I RZEŹBY MNP
Super zwierzaki (6-10 lat) Niezwykła prędkość, echolokacja, umiejętność maskowania się, świetny węch – to ich cechy rozpoznawcze. Super zwierzaki nie noszą peleryn, ale mają moce niczym superbohaterowie. Wytropienie ich na wystawie „Zwierzę przede mną” to nasza wakacyjna misja!
17.08. MUZEUM PAŁAC W ROGALINIE Malarskie podróże Wybierzemy się w wakacyjną podróż marzeń. Przypatrując się obrazom z rogalińskiej galerii, odwiedzimy słoneczne zakątki Hiszpanii, zobaczymy zachwycające włoskie widoki, poznamy urzekający klimat Bretanii. Wskażemy na mapie, jak można dotrzeć do tych ciekawych miejsc. W części warsztatowej wykonamy pracę plastyczną, używając wybranej techniki malarskiej.
18.08. GALERIA MALARSTWA I RZEŹBY MNP
O rany! Dzieło sztuki uciekło z ramy! (8-12 lat) Czy artyści malują tylko pędzlem? Z czego może powstać dzieło sztuki? Przygotujcie się na wyjście poza ramy i poznanie różnych trików i technik tworzenia.
22.08. GALERIA MALARSTWA I RZEŹBY MNP
Tajemnice starego lasu (6-10 lat)
„Cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa?”
– pytał niegdyś Leopold Staff. Zamknij oczy i przypomnij sobie… zapach drewna, chropowatość kory, miękkość mchu i szelest liści smaganych wiatrem. Las, las, las… a gdyby tak jeszcze dodać do tego gawędę o jego fantastycznych
Dom może mieć dla każdego z nas najróżniejsze znaczenie, począwszy od własnego pokoju, a na planecie Ziemi skończywszy. Jak ma wyglądać nasz dom i jakie ma mieć funkcje? Do odważnych architektów świat należy!
24.08. GALERIA MALARSTWA I RZEŹBY MNP
Muzealne Arboretum (6-10 lat)
Zapraszamy wszystkich miłośników przyrody na wędrówkę szlakiem wspaniałych roślin, którymi artyści fascynowali się przez wieki. Nasze Muzealne Arboretum, to flora z największych arcydzieł kolekcji Muzeum Narodowego w Poznaniu! Inspirując się nią, stworzymy własne prace malarskie.
25.08. GALERIA MALARSTWA I RZEŹBY MNP
Paczka sztuki (6-10 lat)
Koszyki, plecaki, torebki i tobołki to nasi nieodłączni towarzysze. Trzymamy w nich sprawy codzienne, potrzeby, a nawet marzenia. Czy jesteście ciekawi, co się kryje w muzealnych paczkach?
29.08. WIELKOPOLSKIE MUZEUM WOJSKOWE
Maszeruje wojsko raz, dwa, trzy – dzień z życia żołnierza
Co zawiera apteczka sanitarna, jak nawiązać łączność telefonem polowym, czemu służy musztra, jak wygląda wyposażenie żołnierza i czy do twarzy mi w mundurze? Odpowiedzi poszukamy podczas żołnierskiego spotkania wśród muzealnych eksponatów.
30.08. GALERIA MALARSTWA I RZEŹBY MNP Czy mamy bać się muzealnej zjawy?
Legendy mówią, że każde niezwykłe miejsce ma swojego ducha, a muzeum jest przecież niezwykłe. Dołączcie do grupy tropicieli muzealnego ducha.
31.08. GALERIA MALARSTWA I RZEŹBY MNP Wszyscy na pokład, czyli morskie opowieści (6-10 lat)
Ahoj, szczury lądowe! Wyruszamy w rejs w poszukiwaniu marin – czyli morskich krajobrazów.
Sport
& Fashion Camp w Pałacu Wąsowo już październiku
W programie:
Strefa sportu i relaxu:
CROSSFIT | JOGA | WOD TEAM | NORDIC WALKING | TRENING FUNKCJONALNY | ANIMAL FLOW BASEN | STREFA SPA | MASAŻ
BALIJSKI
Beauty room:
Code of look | Ewelina Lemilewicz make up | Make up no make up Strefa fashion:
W sobotę 07.10 odbędzie się pokaz mody, a przed nim uroczysta kolacja. Zobaczymy różne stylizacje, ciekawe zestawienia dzienne, bieliznę, okulary, biżuterię, kapelusze, buty, torebki, a także modę sportową. Pokaz florystycznie i wizualnie uzupełni Warsztat.art. Pokaz poprowadzi stylistka Karolina Marja. Uczestniczki wyjazdu będą miały możliwość skorzystania z beauty roomów - w promocyjnej cenie make up i fryzura na nasz uroczysty wieczór. Podczas eventu będzie z nami obecna również
Katarzyna Lasota - u której chętne dziewczyny będą miały okazje zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie portretowe. Wydarzenie odbywa się pod patronatem medialnym Poznańskiego Prestiżu.
Więcej informacji oraz zapisy: email: active4woman@gmail.com
tel.: 601 222 693
Instagram: @acitve4woman
Facebook: Active4woman
SOKOLNICCY DUETT „MOVIE AND OPERA SONGS”
to płyta małżeństwa Sokolnickich, Agnieszki i Voytka, z ich ulubionymi hitami z muzyki klasycznej oraz filmowej. Pierwszym singlem jest kompozycja Janusza Stokłosy pt. „Fra di noi”.
Nagranie zostało zrealizowane w Stodoła Studio u Mikołaja Adamczaka z TRE VOCI, który jest też autorem kilku aranżacji na tej płycie. Muzycy, którzy współtworzą te piękne utwory, to: Weronika Janik-Kurek, Anna Machowska, Ola Awtuszewska, Karolina Waścińska oraz Michał Francuz.
Będzie się działo
Gianni Versace Retrospective
wystawa na 20. urodziny Starego Browaru w Poznaniu
Wernisaż: 1 września 2023 r.
Wystawa czynna do 31 stycznia 2024 r.
Galeria na Dziedzińcu, Stary Browar, Poznań
Kurator: Wojciech Piotr Onak
Kuratorzy gościnni: Karl von der Ahé i Saskia Lubnow (Dreamrealizer)
Informacje o biletach wstępu wkrótce na starybrowar.com
Gianni Versace to ikona mody i popkultury. Mistrz maksymalizmu. Dla świata high fashion napisał nową definicję luksusu –adekwatną do społecznych zmian, których był częścią. Oryginalne kreacje, ubrania i akcesoria z najsłynniejszych kolekcji Gianniego Versace będzie można zobaczyć na retrospektywnej wystawie w Starym Browarze w Poznaniu. Ten prestiżowy projekt jest częścią programu na 20. urodziny poznańskiego centrum – jednej z najbardziej unikalnych galerii handlowych w Polsce. Wernisaż wystawy odbędzie się 1 września 2023 r.
Ubierał Księżną Dianę, Eltona Johna, Madonnę, Courtney Love, Salmę Hayek. To jemu Naomi Campbell, Claudia Schiffer, Carla Bruni i Linda Evangelista zawdzięczają status „supermodelek”. Kiedy gwiazdy pojawiały się na czerwonych dywanach w kreacjach jego autorstwa, wstrzymywano oddech. „That dress” – sukienka, w której w 1994 r. Elizabeth Hurley wystąpiła na premierze filmu „Cztery wesela i pogrzeb”, ma nawet stronę na Wikipedii. Chociaż minęło ponad ćwierć wieku od tragicznej śmierci Gianniego Versace (1946-1997), jego kreatywność i podejście do mody nie przestają inspirować. Wystawa w Starym Browarze będzie symbolicznym spotkaniem z autorem „that dress”. Koncepcję retrospektywy dedykowanej przestrzeniom poznańskiego centrum przygotował kurator Wojciech Piotr Onak we współpracy z gościnnymi kuratorami Karlem von der Ahé i Saskią Lubnow z duetu Dreamrealizer. Archiwalne kolekcje Gianniego Versace w browarowej Galerii na Dziedzińcu zostaną zaprezentowane z rozmachem właściwym dla twórczości projektanta. Wszystkie eksponaty, które od września będzie można zobaczyć w Poznaniu, to oryginalne modele z lat 90., wypożyczone na potrzeby projektu w Starym Browarze z międzynarodowych prywatnych kolekcji.
Złota świątynia Gianniego
Gianni Versace urodził się w 1946 roku w małym miasteczku na południu Włoch. Aby rozwijać modową karierę, przeniósł się do
Mediolanu, gdzie w 1978 r. powstał pierwszy butik marki. Jego wyobraźnia była przesiąknięta monumentalizmem i idealizowanym pięknem sztuki starożytnej, dynamicznymi formami baroku, dramaturgią operowych spektakli, soczystymi kolorami dzieł pop-artu. Z tego bogatego spektrum inspiracji wyrósł eklektyczny wizualny leksykon: logo z meduzą, arabeskowy print „Barocco”, metaliczne tekstylia Oroton, złote ozdoby. Pierwsza z sal na wystawie w Starym Browarze zostanie wystylizowana na „barokową świątynię Gianniego”, wypełnioną symbolami, wzorami i kolorami jednoznacznie kojarzonymi z jego marką. – „Barocco” to flagowy deseń autorstwa Gianniego Versace, wielokrotnie kopiowany – mówi Saskia Lubnow z Dreamrealizer. Pełen przepychu styl lansowany przez projektanta był odpowiedzią na społeczne zmiany, których on sam był uosobieniem. Designer identyfikował się z grupą szybko wzbogacających się przedsiębiorców, twórców, pracowników rodzącej się branży IT, „wilków z Wall Street”. Dla reprezentantów „new money” moda była środkiem mani-
festacji samodzielnie zdobytych pieniędzy, statusu i władzy. Włoski projektant stał w opozycji do estetyki quiet luxury kojarzonej ze starymi rodzinnymi majątkami. Luksus Gianniego Versace to luksus głośny, nachalny, ociekający złotem, ale też – wyrafinowany i dopracowany na poziomie detalu i rzemiosła haute couture.
Warszawa w Miami
Umiejętny rozwój marki, współprace i przyjaźnie z gwiazdami doprowadziły Gianniego Versace do międzynarodowego sukcesu. W 1992 roku kupił willę na Florydzie i zaprojektował jej wnętrza w swoim pełnym przepychu stylu. Glamour w interpretacji włoskiego projektanta
doskonale sprawdzał się na salonach. Nowobogacka bohema i celebryci ze słonecznego Miami, wystrojeni w projekty
Gianniego Versace, po zmroku bawili się w klubie Warsaw Ballroom. Kultowa dyskoteka była centrum życia towarzyskiego społeczności LGBTQ+, z którą homoseksualny projektant otwarcie się identyfikował. Gianni Versace kwestionował tradycyjne, heteronormatywne kategorie męskości i kobiecości. Mężczyzn pokazywał jako obiekty seksualne, ubranych w lekkie jedwabie, kolorowe tkaniny, złote dodatki, z nagimi, idealnie wyrzeźbionymi torsami. Kobiety w świecie
Gianniego Versace to emanujące seksapilem boginie, władcze i pełne siły. Ekspozycja na drugim poziomie Galerii na Dziedzińcu Starego Browaru będzie hołdem dla głoszonej przez projektanta wolności w wyrażaniu siebie. – W tej części wystawy pokażemy m.in. słynną kolekcję z 1993 roku, którą Gianni Versace nazywał „S&M collection”. Po premierowym pokazie w dzienniku the New York Times ukazał się artykuł z prowokacyjnym
pytaniem: „okrucieństwo czy szyk?” – mówi Karl von der Ahé z kuratorskiego duetu Dreamrealizer.
Słodkie lata 90.
Wystawa w Starym Browarze przybliży publiczności estetykę, ikonografię oraz kulturowo-społeczne tło uniwersum Gianniego Versace, aby w wielkim finale zaprosić widzów na niecodzienny „pokaz mody”. W sali na trzecim poziomie Galerii na Dziedzińcu pokazana zostanie selekcja modeli z każdej kolekcji stworzonej przez włoskiego projektanta w latach 90. Fascynacja stylem i popkulturą ostatniej dekady XX wieku to międzypokoleniowy fenomen. Dla millenialsów i boomersów ma wymiar nostalgiczny.
– Lata 90. w kontekście mody mają w polskiej świadomości szczególne znaczenie – tłumaczy Wojciech
Piotr Onak, kurator wystawy w Starym Browarze. To dekada, kiedy otworzył się przed nami świat międzynarodowych marek i słynnych projektantów. To także czas, kiedy zjawisko „new money” rozpowszechniło się nad Wisłą. Rosnący w ekonomiczną siłę Polacy aspirowali do stylu, jaki kreował Gianni Versace – bogatego, ekstrawaganckiego, pełnego koloru, ostentacyjnie obrandowanego – mówi Onak. Kreacje włoskiego designera nadal są w świetnej kulturowej kondycji. – Do Generacji Z skutecznie przemawiają
idee, które reprezentuje jego twórczość – wolność ekspresji, płynność płciowa, nowocześnie interpretowany feminizm – tłumaczy Joanna Tupalska ze Starego Browaru. – W ostatnim roku na uroczystych galach filmowych i muzycznych w sukienkach z archiwalnych kolekcji Gianniego Versace wystąpiły gwiazdy młodego pokolenia, m.in. Dua Lipa i Jenna Ortega – ekranowa „Wednesday” – dodaje. Tragiczna śmierć z rąk seryjnego mordercy na stopniach domu w Miami 15 lipca 1997 roku zakończyła życie i karierę projektanta, ale rozpoczęła legendę. Gianni Versace stał się mitem, a jego prace – modowo-popkulturowym kanonem.
Stary Browar centrum odkryć
Retrospektywa Gianniego Versace w Poznaniu organizowana jest w ramach obchodów 20. rocznicy otwarcia Starego Browaru, galerii handlowej słynącej z organizacji wyjątkowych wystaw związanych ze światową sztuką, modą i designem. Kulturalnym sercem Starego Browaru jest Galeria na Dziedzińcu, nazywana przez publiczność „galerią popkultury”. W ostatnich latach odbyły się tutaj wystawy Björk, Davida LaChapelle’a, Daniela Lismore’a, Iris van Herpen, a także polskich artystów, m.in. Ryszarda Kai, Noriakiego, twórców Polskiej Szkoły Plakatu. – Stary Browar to dla poznaniaków, gości z regionu i turystów miejsce odkryć – na gruncie mody, kultury, gastronomii – mówi Joanna Tupalska, dyrektor marketingu poznańskiego centrum i producentka wystawy Gianniego Versace w Galerii na Dziedzińcu. – Retrospektywa jednego z najwybitniejszych projektantów w historii mieści w sobie najważniejsze składowe DNA Starego Browaru: ambitną modę, popkulturę, kreatywność, innowacje – podsumowuje. Poznańska wystawa projektów Gianniego Versace to zupełnie nowa odsłona projektu prezentującego dorobek i kulturowe znaczenie twórczości włoskiego designera.
Poprzednia edycja retrospektywy, zrealizowana przez duet Dreamrealizer dla Groninger Museum w Holandii, przyciągnęła ogromne zainteresowanie publiczności i mediów.
Uwagi:
*Wystawa nie jest autoryzowana ani powiązana ze spółką Gianni Versace s.r.l. i rodziną Versace.
*Wystawa powstała we współpracy z prywatnymi kolekcjonerami prac i projektów autorstwa Gianniego Versace: Antonio Caravano (i Sabiną Albano w roli kuratorki kolekcji), Rossellą Catapano, Doris Brugger, Dorianą & Salvatorem Alderuccio oraz Franco Jacassim.
„Widzę się”
w Galerii „Czas Kobiet”
z djęcia : M ateriały prasowe
Wczwartek 29 czerwca odbyło się spotkanie Fundacji Czas Kobiet, które uświetnił wernisaż wystawy „Widzę się” artystki Krystyny Piotrowskiej. W ten sposób zaprezentowane zostało również nowe miejsce na kulturalnej mapie Poznania –Galeria „Czas Kobiet”.
Fundacja Czas Kobiet kontynuuje udzielanie pomocy psychologicznej, prawnej, grup wsparcia i doradztwa zawodowego kobietom doświadczającym przemocy i dyskryminacji, których prawa są łamane. Ma stały zespół specjalistek i specjalistów: prawniczek, prawników, psycholożek, psychoterapeutek, kryminolożek i coachów. W ramach fundacji nieustannie wsparcie otrzymują również Uchodźczynie z Ukrainy, które doświadczyły i doświadczają traumy z powodu wybuchu wojny – w postaci indywidualnych konsultacji psychologicznych, wsparcia grupowego i zajęć arteterapeutycznych.
Krystyna Piotrowska, autorka wystawy „Widzę się”, odnosi się w swojej sztuce do problemów autoidentyfikacji, kobiecej tożsamości, a także do pamięci Zagłady. Od samego początku swojej twórczej drogi zajmuje się autoportretem, stawiając pytanie o odzwierciedlenie własnego „ja” poprzez wizerunki. Te, z jednej strony ulegają ciągłym przemianom związanym z upływem czasu, zaś z drugiej – wciąż odzwierciedlają charakterystyczne rysy artystki. Nurtuje ją pytanie, na ile wizerunek może oddać prawdę o nas samych, a zarazem, jak jesteśmy postrzegani przez innych.
W odniesieniu do eksperymentów z lustrem, a także różnic pomiędzy dwoma stronami naszej twarzy artystka wykonała prace z cyklu Moja, twoja, prawa, lewa. Zastanawiała ją kwestia wpasowania się w określone wizerunkowe ramy, nieustanne wymogi narzucane kobietom, aby być pięknymi i idealnymi. W niektórych pracach pozwoliła sobie na odejście od wymogów bycia atrakcyjną i budzącą pożądanie na rzecz zabawy z własną twarzą i swoistej drwiny z tego kulturowego spojrzenia. Innym razem rozbijała własny wizerunek na kawałki, ukazując swą twarz niczym w popękanym zwierciadle. Prowokowała pytanie o to, jak widzą nas inni, co wpływa na spójność postrzegania naszej osobowości, która przecież może składać się z bardzo różnych elementów.
Krystyna Piotrowska oraz jej brat stosunkowo późno dowiedzieli się o żydowskich korzeniach swojej rodziny i losach jej członków związanych z ukrywaniem się, a także z potrzebą przyjmowania specyficznego kamuflażu. Bo przecież to wygląd w czasie Zagłady był jednym z głównych czynników decydujących o przeżyciu lub skazaniu na śmierć.
Można więc powiedzieć, że w sztuce Piotrowskiej dominują i przeplatają się ze sobą dwa tematy: kobiecość oraz problematyka żydowska i związana z nią pamięć Zagłady. Kwestia bycia kobietą „tu i teraz” niesie ze sobą też pytania o współczesną Polskę, aktualną politykę. Obserwowanie siebie poprzez autoportret, to w gruncie rzeczy obserwowanie też tego, co dzieje się wokół.
GRAND OPENING LIBELTA 27
z djęcia : M ateriały prasoweOddanie nowych powierzchni biurowych w dawnej Wozowni, przy ulicy Libelta 27 w Poznaniu, nastąpiło 7 lipca br. Ta wyjątkowa lokalizacja jest jednym z najbardziej prestiżowych i luksusowych adresów w mieście. Uroczyste otwarcie odbyło się w blasku i atmosferze wyrafinowanej elegancji, na którą te wyjątkowe mury zasługują. Nowe powierzchnie biurowe w dawnej Wozowni wprowadzają do tego miejsca nowoczesny charakter, jednocześnie zachowując jego historyczny urok. Mieszkańcy Poznania z pewnością cieszyć się będą z tego nieprzeciętnego dodatku do architektonicznego krajobrazu miasta.
Rzeźba, kamień i fotografia. Niezwykły mariaż sztuki w Brodziak Gallery
z djęcia : M ateriały prasowe
Szesnastego czerwca w Brodziak Gallery w Poznaniu odbył się wernisaż rzeźby Marty Lisiewicz, młodej, zdolnej i wszechstronnej artystki, absolwentki poznańskiego Uniwersytetu Artystycznego. Marta w swej sztuce jest zafascynowana anatomią ciała ludzkiego, co świetnie wyraża w tworzonych od lat instalacjach artystycznych, rzeźbie oraz malarstwie. Nowoczesność prac Marty Lisiewicz – intensywne kolory, umiłowanie płynności ruchu, gra formą i światłem – zachwyciła licznie przybyłych na wydarzenie gości. Wieczór uświetnił występ instrumentalisty jazzowego Jakuba Królikowskiego, a magii wydarzeniu dodały, spójne z wystawą, wielkoformatowe, świecące, ekskluzywne płyty kwarcytu naturalnego, które eksponowała w ogrodzie letnim firma Global Stone – galeria kamienia, mieszcząca się w Złotnikach.
O to skąd powstał pomysł na taki mariaż sztuki zapytaliśmy Adama Lisiewicza, właściciela Global Stone: „Marta to moja siostra, więc rzeźba i malarstwo, generalnie umiłowanie dla sztuki, zawsze było obecne w moim życiu. Kamienie, które ściągam ze świata (Brazylia, Indie, Portugalia, Włochy), to też swoiste dzieła sztuki, stworzone przez naturę, które mogą w sposób użytkowy zdobić nasze domy, szczególnie kuchnie i łazienki”.
Wernisaż Marty Lisiewicz to nie pierwszy przykład współpracy Global Stone z Galerią Szymona Brodziaka. Doceniając kunszt fotografii naszego poznańskiego artysty od stycznia br. jedna z prac Szymona Brodziaka została zaimplementowana jako wizerunek w kampanii reklamowej marki Global Stone.
Global Stone & Marazzi
z djęcia : M ateriały prasowe
Global Stone cyklicznie organizuje szkolenia dla architektów i projektantów wnętrz. Tym razem tematem spotkania były wielkoformatowe spieki kwarcowe włoskiej firmy Marazzi. Materiał ten ma szeroki wachlarz zastosowania zarówno w kuchniach, łazienkach, jak i elewacjach zewnętrznych. Marazzi to marka bardzo rozpoznawalna i ceniona wśród fachowców. Innowacją omawianą podczas czerwcowego spotkania była możliwość instalacji płyty indukcyjnej zintegrowanej ze spiekiem, co wizualnie daje efekt gotowania bezpośrednio na kuchennym blacie.
Przedstawiciele firmy mieli możliwość przetestowania tej nowoczesnej i estetycznej instalacji podczas ostatniej wizyty we Włoszech, aby już dziś można byłoby zamawiać takie rozwiązania w Global Stone w Złotnikach.
SPOKOJNIENIESPOKOJNIE
z djęcia : M ateriały prasowe
WVinci Art Gallery w Poznaniu, 2 czerwca, odbyło się otwarcie wystawy malarstwa Moniki Martini-Madej pod tytułem SPOKOJNIE-NIESPOKOJNIE.
Była to już dwudziesta wystawa w historii działającej na Śródce galerii, której właścicielka, Monika Pietrzak buduje konsekwentnie od dwóch lat ważne dla poznańskiej kultury miejsce.
Pomysł wystawy opierał się na zestawieniu dwóch grup prac – obrazów, których celem jest wyciszenie, kontemplacja natury, malarskie zanurzenie w kojącej, przedstawianej w różnych postaciach wodzie oraz płócien, które pokazują człowieka, w zmaganiu z energią jego uczuć, marzeń, lęków i snów.
Cała ekspozycja podzielona została według tego klucza – odbiorca, wkraczając w przestrzeń galerii, mógł zauważyć wyraźny podział kolorystyczny i formalny.
Po prawej stronie znajdował się cykl malowany podczas plenerów na Maderze, która zainspirowała artystkę w jej poszukiwaniach malarskich. To prace o uspokajającej kolorystyce, gdzie barwą dominującą jest błękit w swych niezliczonych odcieniach.
– Maluję akrylami, więc woda jest fizycznie obecna na płótnach podczas samego procesu twórczego, nierzadko zostawiam jej bardzo widoczny ślad, jakby podpis wody z odrobiną pigmentu. W niektórych fragmentach woda maluje samą siebie, zaznacza swoją fizyczną obecność nie tylko poprzez iluzję odwzorowania, ale poprzez właściwości fizyczne wody poddanej na płótnie sile grawitacji – mówi Monika Martini-Madej.
Po lewej stronie umiejscowione było malarstwo figuratywne, mocne kolory, barwne rozedrganie, odważne kontrasty, które jak relacjonuje artystka, są dla niej „sposobem opisywania człowieczeństwa intensywnie przeżywanego”.
Zaznacza, że „proces malowania staje się sposobem odreagowania wyzwań współczesnego świata, w którym wydarzenia wdzierają się w życie jednostki jak nieproszeni goście. Jest też bardziej lub mniej (zależnie od obrazu) uświadomionym komentarzem do bieżącej rzeczywistości”.
Monika Martini-Madej w swoim słowie do licznie przybyłej publiczności podkreśliła, że malarstwo stoi przed nowym wyzwaniem. Wobec próby imitacji procesu artystycznego przez sztuczną inteligencję niezwykłej wartości nabiera kontakt bezpośredni twórcy i odbiorcy sztuki, w którym widz może upewnić się, że obrazy zaopatrzone są w „pieczęć duszy” artysty. To właśnie radykalnie odróżnia sztukę żywego człowieka od bezdusznego algorytmu. Vinci Art Gallery przy ulicy Rynek Śródecki 15/2 czynna jest od wtorku do piątku w godzinach 12:00-18:00, a także w soboty 12:00-16:00.
Restauracja Figa obchodziła 10. urodziny
z djęcia : M ateriały prasowe
Nie mogło być piękniej i smaczniej! Dzięki kooperacji trzech Szefów Kuchni – Lecha Plucińskiego, Dawida Klimańca i Bartosza Turowskiego – czerwcowy wieczór w Restauracji Figa zamienił się w prawdziwą, kulinarną ucztę dla smakoszy. Okazją do spotkania się wszystkich trzech panów, były 10. urodziny restauracji. Podniebienia gości rozpieszczały takie dania jak: troć fiordowa ze szczawiem, koprem włoskim podana z wędzoną śmietaną i mizuną czerwoną, walijska jagnięcina ze smardzami czy perliczka z estragonem. Podczas wieczoru nie zabrakło także wspominek gości i życzeń dla włascicieli lokalu – Agaty i Konrada Przybylskich.
Brodziak Live Shooting
Kolacja Degustacyjna F...ing Delicious
z djęcia : M ateriały prasowe
Piętnastego czerwca mieliśmy okazję przeżyć coś, czego na co dzień restauracje nie oferują. Byliśmy świadkami „spektaklu” podczas, którego doświadczyliśmy przenikania się dwóch totalnie różnych światów. Ich wspólnym mianownikiem były tego wieczora kolory: czerń i biel. Na skutek kooperacji mistrza fotografii Szymona Brodziaka oraz szefa kuchni restauracji F…ing Delicious Tomasza Olewskiego mogliśmy z bliska przyjrzeć się ich warsztatom oraz podziwiać dzieła przygotowane specjalnie na tę okazję.
Szymon Brodziak wraz ze swoim zespołem zainscenizował sesję zdjęciową z udziałem modelki Magdaleny Perlińskiej. Zgromadzeni goście mogli zobaczyć na własne oczy jak wygląda tego typu przedsięwzięcie. Jego efektem jest aż 11 prac, które odsłonięto premierowo podczas kolacji w F…ing Delicious. Bohaterkami kadrów fotograficznych Szymona są kobiety. Z uwagi na to, że sesję zdjęciową wykonano w restauracji – nie mogło zabraknąć motywu jedzenia, jednak nie do końca w tej formule, która jest nam dobrze znana. Modelka dzięki swojemu profesjonalizmowi, pokazała jak potrafi wcielić się w różne postacie i bezkompromisowo „odegrać” zaplanowaną, niemal jak przez reżysera na planie filmowym, scenę. Prace Szymona, ukazujące piękno kobiet, są na swój sposób niedopowiedziane, oczywiście tak też było i tym razem. Za atrybuty podczas sesji modelce posłużyły: kawior, krewetki, schab, a także kciuk modela.
Z kolei szef kuchni Tomasz Olewski przygotował 5-daniowe menu degustacyjne, w całości wykonane z czarno-białych elementów. W nawiązaniu do jego słów podsumowujących kolację – „uwielbiam wyzwania, a to będące wynikiem kooperacji z Szymonem Brodziakiem było bardzo inspirujące. Dzięki inspiracji tak utalentowanych artystów doskonale tworzy się nowe, autorskie kompozycje na talerzach”. Rzeczywiście brawa należą się nie tylko za utrzymanie monochromatycznej stylistyki, ale też za ich smak, strukturę i odważną interpretację formy na talerzach.
KOMUNIKACJA, która jest kluczem do osiągnięcia biznesowego celu
zdjęcia : w iktoria ł abędzka
Przedsiębiorcy, którzy spotkali się na czerwcowym spotkaniu PKB Wielkopolska, rozmawiali przede wszystkim o potrzebach, problemach i wyzwaniach, które obecnie dotykają firmy. Dodatkowo usłyszeli w krótkiej prezentacji, w jaki sposób PKB Wielkopolska może wspierać przedsiębiorstwo w realizacji celów.
Nowe kontakty biznesowe, pozyskanie specjalistów do rozwoju biznesu, pomoc w ekspansji na rynki zagraniczne, rekomendacja zaufanych partnerów do działań CSR, wsparcie ambasadorów i marek osobistych do aktywności marketingowych i charytatywnych. Możliwości jest wiele, a wszystko zaczyna się od rozmowy...
KINO PLENEROWE
12.08.2023 I godz. 21.00
Rynek Łazarski I wstęp wolny
godz. 21.00 | Best of MFFA ANIMATOR 2023 Pokaz krótkometrażowych filmów animowanych nagrodzonych
Marcel Muszelka w różowych bucikach
godz. 21.40 | reż. Dean Fleischer-Camp
w ramach 16. edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmów Animowanych ANIMATOR. animator-festival.com