Magazyn Piłkarskiej Prawdy
PiłkarskaPrawda.pl 2015
Redaktor naczelny Mikołaj Kortus
Zastępcy Krystian Działowy Marcin Maciejewski Michał Jurek
DECYDUJĄCA FAZA #Ekstraklasa
Bywają w życiu takie chwile, że zmiany są potrzebne, a wręcz konieczne. Wielu ludzi – często nawet związanych z piłką – nie potrafi tego zrozumieć (vide F. Smuda). Trzeba wiedzieć, kiedy jest pora na stabilizację, a kiedy należy dokonywać mniejszej, bądź większej rewolucji. Wracamy do Was, znów w okresie świątecznym, tym razem jednak z odmie- To rzecz jasna zaledwie wierzchołek góry lodonionym wizualnie, pachnącym świeżością niczym wej. Nie będę Wam tutaj przedstawiał całego ciepłe bułeczki wprost z piekarni, magazynem. magazynu, bo jak to w święta – musi być również miejsce na niespodzianki. Życzeń również A co Ci nasi dzielni piekarze (czyt. redaktorzy) postanowili składał Wam nie będę, bo pewnie sami najlepiej specjalnie dla Was „upiec”? Same pyszności, niczym ciasta wiecie, czego chcecie od życia. A jeśli jest tu wielkanocne prosto od babci Janiny. Nie zabraknie humoru paru takich, co nie wie... No to cóż, witajcie w ciętego niczym dowcipy wujka Władka, fachowych ana- klubie! Kiedyś natrafiłem na taki cytat: „Nieliz dotyczących nie tylko rodzimej ekstraklasy, ale również wiedza bywa błogosławieństwem. Wiedząc problemów z jakimi borykają się zespoły z Premier League. wszystko, nie byłoby nic do odkrycia”. Sielankowy nastrój zburzyć może nieco artykuł ciemniejszej stronie naszej ukochanej dyscypliny sportowej, a mianowicie o korupcji. Ale pamiętajmy – o dobrym trzeba pisać, tak jak i to co złe trzeba stopniowo wypleniać, również (a może przede wszystkim) słowem. Ganić należy również postawę, jaką zaprezentowała Cracovia w meczu Pucharu Polski z II-ligowym zespołem. Odpadnięcie w ćwierćfinale tych rozgrywek, z zespołem z trzeciego szczebla rozgrywkowego jest bowiem wydarzeniem bez precedensu – ostatni raz do podobnej sytuacji doszło w sezonie 95/96!
PilkarskaPrawda.pl
Tak więc odkrywajcie. Odkrywajcie wraz z nami, krok po kroku, by w końcu dotrzeć do prawdy. Tej życiowej... jak również i tej jedynej w swoim rodzaju- piłkarskiej! Redaktor Naczelny, Mikołaj Kortus
Grafika Paweł Zagrobelny Mikołaj Kortus Dominik Haczyk Kaźmierczak
Zdjęcia Marta Kicińska Sandra Kacperczyk Mateusz Czarnecki
Kontakt redakcja@pilkarskaprawda.pl
Strona internetowa http://pilkarskaprawda.pl
Media społecznościowe Twitter: @PilkarskaPrawda Facebook/PilkarskaPrawda
fb.com/pilkarskaprawda
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
PiłkarskaPrawda.pl Publicystyka, wywiady, aktualności
ODWIEDŹ NAS JUŻ TERAZ!
twitter.com/pilkarskaprawda
PilkarskaPrawda.pl
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
4
3xL - Legia, Lech i Lechia Stabilność finansowa wybranych klubów z Ekstraklasy, czyli kto dobrze zarządza, kto źle i ma finansowe problemy… Legia Warszawa
Pogoń Szczecin
Sytuacja finansowa Mistrza Polski mogłaby być jeszcze lepsza. Oprócz ruchów na rynku transferowym, Legia zimą walczyła z UEFĄ. „Wojskowi” odwołali się od kary federacji za rasistowskie incydenty kibiców podczas meczu w Lokeren. UEFA odrzuciła wniosek i spotkanie 1/16 Ligi Europejskiej z Ajaxem Amsterdam odbędzie się bez udziału fanów. Do kas stołecznego klubu nie wpłynie zatem ogromna ilość pieniędzy. To drugi, około sportowy, cios w stronę Legii w tej edycji europejskich pucharów. Na rynku transferowym Legia działa równie solidnie jak Lech Poznań. M.in. z Zawiszy sprowadzono Michała Masłowskiego, sprzedano Krystiana Bielika do Arsenalu Londyn.
Nowy właściciel w Szczecinie? Grupa Azoty jest wstępnie zainteresowana przejęciem większości pakietu akcji w piłkarskiej spółce. Dla Portowców byłoby to odepchnięcie się od dna.
Lech Poznań
Lechia Gdańsk Nowy sponsor sporo włożył w transfery w Gdańsku. Sprowadzenie do polskiej ligi Grzegorza Wojtkowiaka i Jakuba Wawrzyniaka do był przedsmak tego, czego mogą kibice się tej zimy spodziewać. Hitem na wewnętrznym rynku było przejście Sebastiana Mili ze Śląska do Lechii. Wrocławianie chcieli zarobić na transferze co najmniej 2 miliony złotych. Ostatecznie reprezentant Polski przeszedł za 1 mln 300 tys.
W rundzie zimowej Lech Poznań był jednym z najaktywniejszych klubów na rynku transferowym. Wcześniej Kolejorz był znany raczej z oszczędzania i pozyskiwania piłkarzy na zasadzie wolnych transferów. Dawno tyle „bejmów” przy Bułgarskiej nie wydano. Na transfery prezes Rutkowski przeznaczył 5 milionów złotych: 450 tysięcy euro kosztował Tamas Kadar, wykupienie Darko Jevtica wyniosło 350 tysięcy euro, do tego dochodzi sprowadzenie do stolicy Wielkopolski Davida Holmana oraz Arnauda Sjouchina -Djouma.
Korona Kielce
Wisła Kraków
Zawisza Bydgoszcz
Źle sytuacja finansowa wygląda w krakowskiej Wiśle. Bieda aż piszczy. Piłkarze od kilku miesięcy nie dostają wypłat.
Tak źle jak w Bydgoszczy nie jest w żadnym klubie piłkarskim w Polsce, na pewno jeśli chodzi o wyniki piłkarskie. W grudniu prezes Osuch mówił jeszcze, że Masłowskiego i Goulona sprzedawać nie zamierza. Masłowski poszedł do Legii, a Goulon do Omonii Nikozja. Klub nie ma żadnych sukcesów w tym sezonie i w niczym nie przypomina Zawiszy z poprzedniego roku.
Górnik Zabrze Górnik dawno utracił płynność finansową. Dług wynosi 30 milionów złotych. W przyszłym sezonie problem może też być z licencją na grę na najwyższych szczeblach. Dzień meczowy powinien przynosić zyski. W Zabrzu generuje straty. Z niecierpliwością wszyscy czekają na nowy obiekt.
PilkarskaPrawda.pl
Jeszcze na początku stycznia nie było wiadomo czy Korona będzie dalej występować w Ekstraklasie. Klub mógł stracić płynność finansową, gdyż miasto zapowiadało, iż nie dołoży ani złotówki (mowa była o 8 milionach) złotych do kasy kielczan. Prezes klubu zapowiedział, iż jeśli nie uzyska żadnego wsparcia od miasta, to zgłasza wniosek o upadłość. Doszło do porozumienia – władze Scyzorów muszą znaleźć inwestora, aby móc dalej funkcjonować.
fb.com/pilkarskaprawda
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
5
O tym się nie mówi... Nadzieja, sposób na zerwanie z nałogiem i szansa na rozpoczęcie nowego, lepszego życia. Z takimi marzeniami reprezentacja ludzi bezdomnych bierze co roku udział w mistrzostwach świata piłki nożnej. To nie jest zwykły turniej o sławę, medale i miejsce na pierwszych stronach gazet. To prawdziwa „gra o życie”. Bezdomni oraz uzależnieni, czyli ludzie pełni nadziei i pokory
Gdy wypowiadamy słowo „bezdomni” od razu włącza się lampka w głowie i stereotypowe myślenie, które kojarzy nam się przede wszystkim z żebrakami i nieprzyjemnym zapachem w autobusach, czy tramwajach. Jeszcze nie tak dawno, bo rok temu, o Mistrzostwach Świata bezdomnych w Poznaniu można było wiele poczytać, czy to na popularnych stronach internetowych, czy w lokalnych gazetach. Pamiętam do dziś jak dzieci w wieku podstawówkowym, czy gimnazjalnym (a i licealnym też się zdarzali), chodziły po mieście i dziwiły się zadając sobie pytanie: „Ale jak taki bezdomny może grać w piłkę?” lub „Fuuuuj, to musi być ohydne”. Fakt, nazwa „Mistrzostwa świata bezdomnych” może mylić, jak również prowokować do takich pytań, jednak to jeden z tych przykładów gdzie nie można wierzyć stereotypom. Wpierw spróbujmy zdefiniować słowo ‘bezdomny’, żeby nie popaść w skrajność i błędne myślenie. Zgodnie z Ustawą o pomocy społecznej, za osobę bezdomną uważa się „osobę niezamieszkującą w lokalu mieszkalnym w rozumieniu przepisów o najmie lokali mieszkalnych i dodatkach mieszkaniowych i nigdzie niezameldowaną na pobyt stały w rozumieniu przepisów o ewidencji ludności i dowodach osobistych”. Wielu z nich chce ratować swoje życie i próbować zacząć je od nowa. To samo tyczy się osób uzależnionych
(bo o nich też tutaj mowa!), dla których piłka to rodzaj terapii i leczenia. Ci drudzy to zazwyczaj egoiści myślący tylko o własnej potrzebie natomiast sport tego oducza. Piłka nożna to gra zespołowa, ale również pełna dyscypliny. Żeby wygrać trzeba rozmawiać, podawać, rozglądać się po boisku, a do tego wszystkiego dochodzi niesamowita adrenalina połączona z podnieceniem. Jeśli do tego wszystkiego dochodzi fakt, że masz szansę zagrać z „orzełkiem” na piersi, na wielkiej imprezie gdzie cały świat na ciebie patrzy… To wszystko sprawia, że zapominasz o dotychczasowych problemach i pragnieniach. Mistrzostwa Świata to turniej, który daje możliwość ‘odrodzenia’ i nadzieje na lepsze jutro. Prekursorami tego pomysłu byli Mel Young (współzałożyciel szkockiego wydania The Big Issue) oraz Harald Schmied, wydawca austriackiej bezpłatnej gazety Megaphon. Cała idea została zaprezentowana na międzynarodowym kongresie prasy ulicznej w Kapsztadzie pod koniec roku 2001. Sam turniej odbył się w 2003, w Austriackim Graz. Wówczas wystąpiło 18 drużyn, a dla porównania dodam tylko, że w 2012 roku było ich już 48. W sumie odbyło się 109 meczów, na których pojawiło się 20 tys. widzów, którzy dopingowali swoje drużyny. O sukcesie całej imprezy świadczy przede wszystkim fakt, że ze 141 graczy uczestniczących w zawodach, 31 znalazło regularną pracę w ciągu roku.
twitter.com/pilkarskaprawda
PilkarskaPrawda.pl
6
Magazyn Piłkarskiej Prawdy Czy ten rodzaj piłki różni się czymś od tej którą oglądamy na co dzień? Oczywiście, jest kilka istotnych zmian. Cały turniej trwa zwykle tydzień, w którego skład wchodzi ok. 200 meczów. Spotkania trwają 14 minut (2 połowy po 7 minut) i rozgrywane są na boisku o rozmiarach 20 m długości i 14 m szerokości. Z tego powodu, że nie są one zbyt duże i nie zajmują ogromnej ilości hektarów, to budowane są na ulicy. Przejdźmy jednak do sedna sprawy: drużyna składa się z 4 zawodników na boisku – 3 zawodników w polu i bramkarza – i 4 w rezerwie. Kto może brać udział w takiej imprezie? Osoba, która ma powyżej 16 lat i ma status bezdomnego w ciągu ostatniego roku przed imprezą. Ponadto w turnieju mogą brać udział osoby o statusie uchodźcy politycznego i z uzależnieniami. Od niedawna istnieje również nowy przepis mówiący, iż taki zawodnik może wziąć udział tylko raz na takich mistrzostwach. To świadoma decyzja włodarzy Homeless World Cup, którzy doszli do wniosku, że gdyby liczba występów nie była ograniczona, to niektórzy mogliby chcieć pozostać bezdomnymi na zawsze. A przecież nie o to chodzi.Jak w tym wszystkim wyglądają Polacy? – Jesteśmy chyba najbardziej utytułowaną reprezen-
tacją MŚ Bezdomnych. W dziewięciu dotychczasowych turniejach dwa razy zdobyliśmy srebrny medal i dwa razy stanęliśmy na najniższym stopniu podium. To bardzo dobry wynik – stwierdził Maciej Gudra - prezes Stowarzyszenia Reprezentacja Polski Bezdomnych – w jednym z wywiadów. Do tego trzeba dodać również brązowy medal zdobyty - a raczej wyszarpnięty, bo po rzutach karnych - w Chile tego roku (wygrana przeciwko Brazylijczykom). W jaki sposób nasi reprezentanci znaleźli się w składzie na taki turniej? - Odbywał się jakiś turniej piłki ulicznej i stwierdziłem, że pojadę w nim zagrać. Okazało się, że na miejscu jest trener reprezentacji, który wyselekcjonował kilka osób. Pojechaliśmy na zgrupowanie i tam odbyła się kolejna selekcja – wyznał jednej z gazet Łukasz Dorau (zawodnik męskiej reprezentacji Polski). Za to drugi z zawodników kiedyś przyznał: „Pojechałem na mistrzostwa Polski ośrodków Monaru. Zagrałem, trener mnie zauważył i znalazłem się w reprezentacji.” Wszystko niby proste, ujęte zaledwie w dwóch zdaniach, jednak niebywale odległe od tej tezy.
Niemożliwe staje się możliwe
nałogu i wiem, że nie chcę już brać. Nie będę. Wolę grać w piłkę, bo to dla mnie wspaniała przygoda. Narkotyków do tego nie potrzebuję.” Jedna z ikon polskiej piłki „bezdomnej”, jak również trener Jacek Karczewski również był kiedyś uzależniony, a dziś ma rodzinę i stałą pracę. Oczywiście nie można wychodzić z przekonania, że gdy zaczniesz grać w piłkę to nagle znajdziesz pracę, pieniądze i rodzinę. Aby ten sen się spełnił trzeba niesamowitej pracy, samodyscypliny i chęci. Nie wszystkim to się udaje… Robert miał być w Meksyku pierwszym bramkarzem reprezentacji Polski. W ostatniej chwili jednak zrezygnował z wyjazdu i niepowtarzalnej okazji. Dlaczego? Do końca nikt nie wie. Wielu twierdzi, że nie wytrzymał presji. Kilka dni przed wylotem bramkarz zaczął wyraźnie kręcić i kombinować. Pierwszym poważnym alarmem był fakt, że nie pojawił się na zgrupowaniu reprezentacji. Później, dzień po terminie zbiórki, skontaktował się z trenerem reprezentacji, Dominikiem Czapczykiem. – Rozmawiałem z Robertem telefonicznie. Ciężka to była rozmowa. We wtorek miał się stawić na zgrupowaniu. Odezwał się w środę, ale już było za późno, bo musieliśmy powołać innego chłopaka. Wtedy zaczęły się wymówki, obwinianie – powiedział Czapczyk w rozmowie z „Expressem Bydgoskim”.Jak widać nawet Ci którzy mają okazje zmienić swoje życie wyraźnie się tego boją. Nie tak łatwo nagle zmienić swoje dotychczasowe życie, a szczególnie gdy mowa o uzależnieniu. Jednak zawsze można żyć marzeniami, bo tych nam nikt i nigdy nie odbierze.
Na oficjalnej stronie Mistrzostw można znaleźć informację, że około 70 proc. uczestników turnieju po udziale w imprezie znajduje zatrudnienie, rzuca nałogi i zaczyna normalnie żyć. Przykładem tego, jak również autorytetem dla takich ludzi jest Bebe. Zawodnik ten grał dla portugalskiej drużyny CAIS, w której występował na Europejskim Festiwalu Piłki Ulicznej. Miał się pojawić również na Mistrzostwach Świata, jednak tego momentu nie doczekał. Wypatrzyli go bowiem skauci z zespołu Estrela Amadora. Później jego piłkarska kariera nabrała niewiarygodnego pędu. Przez chwilę reprezentował barwy Vitorii Guimaraes (zagrał tylko w kilku meczach towarzyskich), by w końcu trafić do wielkiego Manchesteru United. Fakt, że w nim nie zaistniał nie gra tutaj najmniejszej roli. Człowiek z ulicy, który nagle trafia pod skrzydła samego Alexa Fergusona jest czymś wyjątkowym, o czym marzy każdy z uczestników Mistrzostw Świata Bezdomnych. Osobistych sukcesów (mniejszych od powyżej opisanego, jednak również znaczącego i wielkiego) można znaleźć nawet w naszej reprezentacji. Ta impreza pokazuje mi, że można się cieszyć różnymi rzeczami i nie potrzeba do tego alkoholu. Uczymy się szacunku, a także tego, żeby godnie przyjąć porażkę. Uczymy się wsparcia i tego, żeby być razem w trudnych dla nas chwilach – przyznała rok temu kapitan reprezentacji Polski kobiet Monika Godek. Również do swojego osiągnięcia przyznaje się Dawid Świątczak: „Piłka mnie wyciągnęła z
PilkarskaPrawda.pl
fb.com/pilkarskaprawda
7
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
#1ligastylżycia
Witam serdecznie! Tęskniliście? Pierwsza liga wróciła i ma się całkiem nieźle! Początek piłkarskiej wiosny przyniósł sporo wiadomości od osób związanych z tymi rozgrywkami i najwyższa pora się z tymi problemami rozprawić. Zapraszam na mailbag z #pierwszaligastylżycia.
Co się stanie, gdy mój pierwszy bramkarz dozna (dźwięk odpukiwania w niemalowane) kontuzji wyłączającej go z gry do końca sezonu? Poważnie zaniepokojony, Piotr S. - Panie Piotrze, nie da się ukryć że uraz pańskiego golkipera spowodowałby, że prezydent miasta mógłby ogłosić żałobę. Na ławce siedzi chłopak bez większego doświadczenia i całkiem możliwe, że rzucenie go na głęboką wodę może przynieść opłakane skutki z brakiem awansu włącznie. Musi pan zatem chuchać i dmuchać, a co weekend zanosić modły do piłkarskiego Boga. Ilu zawodników z doświadczeniem ekstraklasowym mam jeszcze sprowadzić, żeby zapewnić utrzymanie mojego zespołu?
strzelić z wielką mocą do przodu. Może i pański klub spadnie do II ligi, ale jeżeli pan da z siebie wszystko, oferty powinny się pojawić.
Stać nas na awans, zrobiliśmy dobre transfery – czy coś w ogóle może pójść nie tak?
Teraz nam się uda, prawda?
Zadziwiająco pewny siebie, Marcin K.
Zdeterminowany, Piotr M. - Pierwszy krok już postawiliście – w tym sezonie nie zamierzacie odpuszczać. Ale żeby reszta planu poszła zgodnie z oczekiwaniami, trzeba wziąć sprawy w swoje nogi i ten awans po prostu wybiegać. Nie ma miejsca na wpadki, ponieważ rywale czyhają nie tylko na pozycję lidera, ale również na drugie miejsce promowane podróżą do Ekstraklasy. Każde potknięcie będzie interpretowane jako kolejna próba podłożenia się, więc presja jest dość spora. Na pocieszenie życzę wszystkiego dobrego. Jak nie w Byczynie, to gdzie?
Powoli bezradny, Paweł J.
Zdezorientowany, Wojciech S.
- Uważam, że ściągnął pan już naprawdę wiele zgranych kart i w tym może być pański problem. Najlepszym graczem jest zawodnik, który był z klubem już w poprzednich latach, a nie człowiek biegający kiedyś po boiskach Ekstraklasy. Owszem, doświadczenie jest potrzebne, ale może równie dobrze przeszkadzać. Wystarczy zajrzeć na Dolny Śląsk. Są tam dwa kluby, które posiadają niezwykle zaprawionych w bojach zawodników, a rezultaty diametralnie różne.
- Nie wiem i nie sądzę, żeby ktokolwiek wiedział. Mówi się o Chorzowie, ale dla dobra kibiców, służb porządkowych i dla świętego spokoju, lepiej byłoby po prostu nigdzie.
Kiedyś grałem w Barcelonie, teraz mogę spaść do II ligi. Wcale mi się to nie podoba. Czy to fatum? Niezwykle rozczarowany, Armand E. - Ścieżki kariery i losu są niezbadane i ciężko powiedzieć, czy to rzeczywiście fatum. Jedno jest pewne, nie wszystko zawsze idzie po naszej myśli. Życie jest jak łuk, trzeba pójść do tyłu, żeby potem wy-
Czy zagraliśmy za bardzo va banque zwracając kibicom pieniądze za przegrane i zremisowane na własnym terenie spotkania? Nieco przestraszeni, GieKaeSiacy - Cóż, trzeba przyznać, że to niezwykle pokerowa zagrywka. Kiedyś była „Ekstraklasa albo śmierć”, teraz ambitna próba zrobienia ze stadionu przy ul. Bukowej prawdziwej twierdzy. Na razie eksperyment wypalił, udało się pokonać Flotę Świnoujście. Jednak poważne wyzwania zaczną się później – do Katowic przyjadą jeszcze m.in. Zagłębie, Wisła, Olimpia czy Arka. Nie chcę być defetystą, ale na waszym miejscu szykowałbym portfele.
twitter.com/pilkarskaprawda
- Otóż panie Marcinie, wszystko może pójść nie tak. Najpierw w ogóle musicie dogonić liderów, do których tracicie trzy oczka. Poza tym zaprawieni w bojach faworyci do awansu przegrali go po golu bramkarza przeciwnika w ostatniej minucie spotkania. Niczego nie można przewidzieć, więc jeżeli przed ostatnią kolejką nie będziecie mieli sześciu punktów przewagi nad trzecim zespołem, powinien pan być bardziej zdenerwowany. A przecież ile jeszcze spotkań po drodze! Czy zostanę królem strzelców? Szukający rywali, Grzegorz G. - Tak. Nie mam nic więcej do dodania. Może trochę z angielska, ale „Is this the real life? Is it just fantasy?” Absolutnie zachwycony, Grzegorz N. - Serdeczne gratulacje, jesteście rewelacją pierwszych kilku kolejek pierwszoligowej wiosny. Szkoda straconej pierwszej połowy jesieni, bo gdyby nie ten okres, zapewne bilibyście się teraz o awans. Wygląda to naprawdę bardzo dobrze, ale potrzeba chyba cudu, żeby dogonić czołówkę. W każdym razie – wspaniała praca, budujcie zespół na przyszły sezon, żeby zacząć w sierpniu z wysokiego C. Najwyższa pora na rozegranie całej kampanii bez wpadek.
PilkarskaPrawda.pl
8
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
#1liga Czy już powinniśmy bić na alarm? Spoglądający nerwowo w przyszłość, Tomasz H. oraz Ireneusz M. - Jeszcze za wcześnie, żeby o wszystkim przesądzać, ale nerwowe spojrzenia jak najbardziej uzasadnione. Tu trzeba jak najszybciej zdobywać punkty, żeby ograniczyć oglądanie się za siebie do minimum. Można też ewentualnie liczyć na wpadki rywali, ale nie ma się co oszukiwać, najlepiej postawić na swoją dyspozycję. Zalecam jednak przygotowanie syren alarmowych, mogą się w pewnym momencie przydać.
- Otóż zapewne dlatego, że niedługo wykupi pan już wszystkich dostępnych byłych graczy Polonii, których umiejętności pozwalają na granie w I lidze na wysokim poziomie. Zimą dołączył kolejny i kolonia na Dolnym Śląsku rośnie w siłę. Aż nie mogę się doczekać letniego okienka transferowego. Na pewno mnie pan nie zawiedzie! To już wszystkie ciekawe pytania, jakie otrzymałem od ludzi związanych z pierwszą ligą. Jeżeli was ktoś spyta o rzeczy dotyczące bezpośrednio zaplecza Ekstraklasy, a nie będziecie wiedzieli co macie odpowiedzieć – śmiało piszcie do mnie na Twitterze. Do następnego razu!
Proszę o zapewnienie, że skończyliśmy z remisami. Sam nie mogę w to uwierzyć. Podejrzliwy, Dariusz D. - Dwa mecze, dwa zwycięstwa, jakże imponujące. Nie wygląda to najgorzej. Nie da się jednak ukryć, że na pewno jakiś remis się przyplącze. Wreszcie jednak można powiedzieć, że patrzycie wyłącznie w górę tabeli, nie zaś w jej dół. Niestety, nie mogę zapewnić pana o braku remisów. Mogę co najwyżej pokusić się o stwierdzenie, że nie będzie ich aż tak dużo. Mam nadzieję, że to wystarczy. Dlaczego władze I ligi nie wprowadziły jeszcze przepisu o minimalnej liczbie eks-polonistów, jaką powinien mieć każdy klub na tym poziomie rozgrywkowym? To jeszcze raz ja.
miejsce na twoją reklamę redakcja@pilkarskaprawda.pl
Wyraźnie skonfundowany, Piotr S.
PilkarskaPrawda.pl
fb.com/pilkarskaprawda
9
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Czy wiesz, że...? Były piłkarz Manchesteru United, Gary Neville, mieszka w domu, które pobiera energię z powietrza. Posiadłość komentatora sportowego znajduje się na niewielkim wzgórzu, a sam budynek jest mało widoczny. Nie bez powodu nazwano go Teletubisową Chatką.
Steven Gerrard, w seniorskiej drużynie Liverpoolu, gra od osiemnastu lat. Broniąc barw The Reds wygrał niemal wszystkie rozgrywki, jednak do kompletu klubowych osiągnięć brakuje mu jednego trofeum… Mistrzostwa Anglii.
Kiedy Shinji Kagawa bronił barw Manchesteru United, w klubowym sklepiku można było kupić koszulkę z nazwiskiem Japończyka w jego ojczystym języku.
Vinnie Jones, były piłkarz m.in. Chelsea, czy Leeds, podczas jednego ze spotkań ligowych dostał żółtą kartkę już w 3. sekundzie meczu. Obecnie Anglik występuje w produkcjach filmowych, grając zazwyczaj gangstera lub awanturnika.
Od 2006 roku wizerunek żywej legendy reprezentacji Irlandii Północnej oraz Manchesteru United, George’a Besta, widnieje na banknotach w jego ojczystym kraju, oraz w regionie Manchesteru.
Znany gest fair-play, polegający na wybiciu piłki na aut, w celu udzielenia pomocy medycznej innemu zawodnikowi leżącemu na murawie, został pierwszy raz wykonany przez Garrinchę. Jeden z najlepszych dryblerów w historii brazylijskiej piłki, podczas jednego z meczów był bliski strzelenia gola, ale gdy zobaczył rywala leżącego na ziemi, postanowił wybić piłkę poza linię końcową. Popularne określenie „clean sheet”, oznaczające czyste konto zanotowane przez bramkarza, zostało pierwszy raz użyte w 1907 roku. Wówczas otyły, ale niesamowicie skuteczny bramkarz Bradford City, William Foulke, nie mógł wystąpić w swoim stroju bramkarskim, więc aby wybiec na murawę owinął się białym prześcieradłem (ang. sheet). Golkiper nie miał wiele okazji do zagrania piłki i po 90. minutach zszedł do szatni w niezabrudzonym, czystym (ang. clean) prześcieradle.
Pierwszy transfer z udziałem Cristiano Ronaldo miał miejsce, kiedy Portugalczyk przechodził z Andorinhy do Nacional Madery. CR7 kosztował wtedy… 20 piłek i dwa zestawy strojów dla drużyny juniorskiej.
twitter.com/pilkarskaprawda
PilkarskaPrawda.pl
10
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Retrogole Retrogole, czyli jak sama nazwa wskazuje – stare, dawne, zakurzone, ale wciąż porywające, godne uwagi i przypomnienia. W tym cyklu artykułów będziemy wam przypominać mecze, które pomimo upływu lat wciąż są wizytówką piłki nożnej na świecie. Niezwykłe zwroty akcji, piękne gole, dramaturgia, czyli to wszystko za co kochamy futbol. Jakby to powiedział pewien Pan z telewizji: „Siadamy głęboko w fotelach, zapinamy pasy i STARTUJEMY!” Na pewno każdy wierny kibic piłki nożnej oglądał w swoim życiu mecz, który wywarł na nim przeogromne i niebagatelne wrażenie. Taki, który trzymał w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty, obfitujący w niezwykłą dramaturgię oraz piękne bramki. Takich meczów się nie zapomina, co więcej, powinniśmy kolekcjonować je w naszych głowach, aby co jakiś czas do nich powracać. Taką też rolę ma ten dział, który ma być swoistym pamiętnikiem tych najlepszych, niezapomnianych i wiecznie żywych meczów piłkarskich. Liverpool FC - Chelsea FC 4:4 Sezon 2008/09 – Mecz rewanżowy 1/4 finału Ligi Mistrzów Sezon 2008/09 był dla Liverpoolu i Chelsea „złotym okresem” w ich jakże bogatej i długiej historii. W swojej rodzimej Premier League
PilkarskaPrawda.pl
obie drużyny walczyły o najwyższe cele, m.in. o mistrzostwo Anglii z Manchesterem United, więc dwumecz w Lidze Mistrzów był jednym z najbardziej oczekiwanych w całej „rozkładówce”. Pierwszy mecz na Anfield Road zakończył się pewną wygraną gości – 3:1. „The Reds” – prowadzeni wówczas przez Rafaela Beniteza byli wręcz bezbronni w starciu ze skutecznymi i efektownymi „The Blues”. Zdobywcami bramek zostali: Branislav Ivanović – dwukrotnie i Didier Drogba. Dla gospodarzy strzelił, jakże wtedy doceniany i będący w świetnej formie - Fernando Torres. Dwubramkowa strata wydawała się wręcz nie do odrobienia, szczególnie, że rewanż rozgrywany był na Stamford Bridge, gdzie wówczas wygrana na tym terenie do najłatwiejszych zadań nie należała. Jak potężnymi markami i zespołami były obie ekipy znakomicie powinno wam zobrazować zestawienie pierwszych „jedenastek”:
fb.com/pilkarskaprawda
11
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
żej mierze pomógłby im w tym Pepe Reina. Wszystko zaczęło się od szarży Anelki lewą stroną boiska, który dośrodkował futbolówkę w pole karne, do której dopadł Didier Drogba i strącił w stronę bramki. Reina miał już ją w swoich rękawicach, jednak jakimś cudem i okropnym pechem przetoczyła mu się ona między nogami i wpadła do bramki. Uczucie nie do pozazdroszczenia, bo to chyba najgorsza możliwa stracona bramka dla bramkarza, szczególnie tej klasy i w takim meczu.
Z pozoru spokojny wynik z pierwszego meczu pozwalał gospodarzom nieco spokojniej podejść do meczu. To Liverpool był pod większą presją, co zmuszało go do przeprowadzenia szturmu od pierwszych minut. To co wydawało się dla podopiecznych Guusa Hiidinka łatwe i formalne, okazało się trudniejsze niż myślano…
Na szczęście to nie podłamało i nie zniechęciło Liverpool do kolejnych ataków, bowiem kolejna bramka dawała szansę na dogrywkę. Gol faktycznie padł, ale nie do tej bramki, do której wszyscy fani drużyny z Anfield by się spodziewali. Alex popisał się fenomenalnym strzałem z 25 metrów, po którym piłka odbiła się od poprzeczki i wpadła za linię bramkową. Na piętnaście minut przed końcem spotkania wydawało się, że już nic nie może stanąć na drodze Chelsea do awansu, do kolejnej rundy. Wszystko za sprawą Lamparda, który po dośrodkowaniu futbolówki po ziemi przez Drogbę, z bliska wpakował ją między słupki. Koniec meczu, koniec marzeń Liverpoolu – takie zdania można było usłyszeć z ust wszystkich komentatorów komentujących ten mecz. Jednak to nie był koniec, to był początek…
Niespodziewanie wynik spotkania otworzył w 19. minucie Fabio Aurelio. Zawodnik podszedł do rzutu wolnego na 25-30 metrze podczas gdy jego koledzy z drużyny przygotowywali się do dośrodkowania. Ku zdziwieniu wszystkich zgromadzonych na stadionie, jak i również samego bramkarza – Petra Cecha – ten strzelił na bramkę, dzięki czemu w tak pozornie łatwy i lekki sposób dał prowadzenie swojej drużynie. Wpierw kibiców przyjezdnych ocucił Lucas Od razu zrobiło się ciekawiej, a mecz nabrał (w 80. minucie) gdy uderzył z 20 metrów jeszcze większych rumieńców. trudną, kozłującą piłkę po ziemi, która wyraźnie zmyliła Cecha i znalazła drogę do Liverpool rozpoczął swój pościg, czego do- bramki. Dwie minuty później Albert Riera wodem był faul Ivanovicia w polu karnym (który wszedł na boisko w 70. minucie) na Xabim Alonso, co dało powody arbitro- dośrodkował piłkę z prawej strony wprost wi tego meczu na wskazanie na „wapno”. na głowę Dirka Kuyta, który instynktownie Hiszpan pewnie podszedł do piłki, strzelił w i precyzyjnie pokonał bezradnego bramprawy bok bramki i w 28. minucie mieliśmy karza „The Blues”. Szok, niedowierzanie i już 2:0 dla „The Reds”. Przed gośćmi uka- co najważniejsze – emocje do ostatniego zała się szansa na awans, co tylko uskrzy- gwizdka! Goście byli o krok od awansu i dliło piłkarzy. Trzecia bramka mogła paść i rzucili na bramkę Cecha wszystko co tylko to nie raz po strzałach Kuyta, Torresa, Be- mieli. Taktyka odważna i godna podziwu, nayouna… Niestety, to drużyna przeciwna niestety może się również okazać zgubną wykorzystała swoją okazję, a raczej w du- i nierozsądną. Fakt, że zawodnicy Beniteza twitter.com/pilkarskaprawda
nie mieli nic do stracenia, ale zapomnieli o obronie i nie mieli sił pokryć dokładnie każdego zawodnika. To pozwoliło Lampardowi na celnie oddany strzał i pogrzebanie marzeń przeciwników o awansie minutę przed końcem spotkania. Mecz, który z pozoru miał być łatwym, spokojnym i bez większych emocji okazał się jednym z najlepszych widowisk widzianych na boiskach Ligi Mistrzów i zarazem stał się jedną z jej wizytówek. W jednym meczu doświadczyliśmy wszystkiego co w futbolu najlepsze: pogoń, dramat, wzloty, upadki, piękne bramki i przebieg rodem z filmów Hitchcocka. Po meczu nie obyło się również bez skandalu. Duński arbiter prowadzący ten mecz przyznał, że przed nim był namawiany przez jednego z oficjeli klubu ze Stamford Bridge, aby nie pokazywał żółtych kartek jego podopiecznym. „Claus Bo, musisz pamiętać, że kilku naszych piłkarzy ma już kartki i dobrze by było, żeby dziś ich nie dostali” – dokładnie tak miał powiedzieć jeden z działaczy „The Blues” do arbitra środowego spotkania. „Nigdy czegoś podobnego nie doświadczyłem. Byłem absolutnie zszokowany. Prowadziłem już ponad sto spotkań i po raz pierwszy spotkałem się z taką sugestią. Na spotkaniu obecni byli działacze Liverpoolu i przedstawiciele UEFA. Odpowiedziałem, że jeśli piłkarz zasłuży na karę, otrzyma ją zgodnie z przepisami” – tak skomentował całe te zajście duński arbiter. Na szczęście „afera” nie zaćmiła tego fenomenalnego spektaklu, który został przez wszystkich zapamiętany jako ten jeden z najlepszych. Każdy szanujący się kibic piłki nożnej powinien go sobie zakodować w pamięci i rozpamiętywać po słabszych meczach w teraźniejszym czasie.
PilkarskaPrawda.pl
12
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
„Rok temu był jednym z najlepszych bramkarzy ekstraklasy.” Doczekał się nawet powołania do dorosłej kadry, co okazało się dla Treli dużym sukcesem, bo nigdy wcześneij nie reprezentował reprezentacyjnych młodzieżówek. Niestety nie zadebiutował w biało-czerwonych barwach, lecz przez cały zeszły sezon trenerzy i kibice Piasta nie mogli mieć do niego żadnych pretensji, ponieważ wybronił niejedną stuprocentową sytuację i nieraz ratował z opresji swój zespół. Kwestią czasu wydawał się transfer do ligi zagranicznej. Podobno zabiegał o niego Celtic, jednak szersze starania o polskiego golkipera czynił Real Valladoid, spadkowicz z ubiegłego roku La Liga. Można by sądzić, że mając tak dobrego bramkarza pomiędzy swoimi słupkami wygrana ekipy z północnej Hiszpanii nad Barcą nie poszłaby na marne i z Trelą w bramce graliby dziś w elicie. Lecz tak się nie stało. Wychowanek Wisły Kraków padł ofiarą zachłanności działaczy Lechii Gdańsk, marzących o stworzeniu czołowego zespołu w Polsce. Teoretycznie ruch ten wydawał się niezły. Wszyscy dziennikarze i eksperci myśleli, że szybko wygryzie ze składu wychowanka i legendy gdańszczan Mateusza Bąka. Tak się nie stało. Choć trener Quim Machado stawiał na niego, to Tomasz Unton całkowicie go skreślił. Trela usiadł na ławce i do końca rundy jesiennej już się z niej nie podniósł. Można się spierać czy słusznie czy niesłusznie. Wpuścił 13 goli w 9 meczach, a tylko w dwóch zachował czyste konto. Tak czy siak musiał się odnaleźć w nowej
PilkarskaPrawda.pl
sytuacji. Od przejścia do Lechii jego wartość systematycznie malała, a jego forma trochę uleciała. Szkoda było zmarnować takiego bramkarza, którego kariera dopiero nabierze rozpędu. Wypożyczenie do GKS Bełchatów wydawała się ofertą nie do odrzucenia. Luka po Arkadiuszu Malarzu, który pierwszą rundę miał fantastyczną wydawała się zapełniona. Na pozycję między słupkami liczył Emilius Zubas. Litwin dwa lata temu miał świetny okres w ekstraklasie. W 15 spotkaniach ligowych puścił zaledwie 11 goli. Stał się więc naturalnym zastępcą dawnego golkipera Panathinaikosu. Jednak brak ogrania szybko dał we znaki czterokrotnemu reprezentantowi Litwy. Wiosną rozegrał dwa mecze i pięć razy skapitulował. W każdym starciu musiał wyciągać piłkę z siatki. Za każdym razem, gdy stawał między słupki bełchatowianie przegrywali. W niczym nie przypominał bramkarza z sezonu 2012/13 i znów trafił na ławkę.
fb.com/pilkarskaprawda
13
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Tym razem Trela przypomniał sobie stare dobre czasy. Kamil Kiereś posłał go do boju w arcyważnym spotkaniu z Wisłą Kraków. Od razu dostał zadanie zatrzymania klubu z czołówki tabeli. Może nie perfekcyjnie, ale zadanie zrobił na piątkę. W paru sytuacjach dokonał fantastycznych interwencji, a przy trafieniu Głowackiego nie powinniśmy mieć do niego pretensji. Pobyt w centrum Polski możemy określić jako udowodnienie klasy i wysokiej wartości Treli. W następnej kolejce przyszło mu się zmierzyć ze swoim nowym-starym pracodawcą (Trela wciąż jest zawodnikiem Lechii-przyp.red.). Tu również spisał się dobrze, choć nie wybitnie. Wyłapał kilka piłek lecących w światło bramki, a o gola Antonio Colaka nie powinniśmy go winić w żaden sposób. W niedawnym meczu Bełchatowa z Ruchem Chorzów znowu przepuścił jedną bramkę, w konsekwencji podopieczni Kamila Kieresia są
najniżej w sezonie, zajmują 11 miejsce. Tu również nie miał nic do powiedzenia, kiedy pokonał go strzałem głową Eduards Visnakovs.
strażnika bramki „Brunatnych”. Jego wartość musi podskoczyć, co najmniej do poziomu, jaki miał, gdy opuszczał Gliwice.
Mimo dwóch klęsk z rzędu jest progres w grze byłego golkipera Piasta Gliwice. Większość kibców z pewnością odniosła wrażenie, że Trela się odbudowuje. Wpuszcza zdecydowanie mniej goli od Zubasa, gdy stawał między słupkami wpuszczał nie więcej niż jedną bramkę. Kwestia czasu, kiedy po raz pierwszy zachowa czyste konto, a przy jego dotychczasowej grze to wydaje się więcej niż możliwe. Kiedy broni widać pewność, doświadczenie bramkarskie, choć ma dopiero 25 lat. Nie mówię, że Litwin jest złym bramkarzem. Lecz w jego spotkaniach nie było tych rzeczy, które demonstruje nam Trela. Z pewnością popisy, które wyczyniał w pojedynku z Wisłą w żadnym stopniu nie wynikały z przypadku i do końca rundy obejrzymy jeszcze kilka podobnych w wykonaniu nowego
Na transfer za granicę jest trochę za wcześnie, jednak wicemistrzowie Polski z sezonu 2006/07 mają prawo pierwokupu i po zakończeniu rozgrywek mogą z nim podpisać konktrakt. To dobra inwestycja. Dzięki niej cała drużyna zyska, a Trela ponownie da o sobie przypomnieć szerokiemu gremium fanów ekstraklasy i polskiego futbolu.
twitter.com/pilkarskaprawda
PilkarskaPrawda.pl
14
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Ślamazarna walka o mistrzostwo Polski Minęła 23. kolejka w T-Mobile Ekstraklasie. Liderem jest Legia Warszawa, która odniosła już w tym sezonie sześć porażek! „Wojskowi” skolekcjonowali 45 punktów. Wiecie co to oznacza? To już kolejny rok, kiedy drużyny o mistrzowski tytuł ścigają się z zaciągniętym hamulcem ręcznym. Mimo że legioniści do tej pory poświęcili polską ligę, kosztem gry w europejskich pucharach, i tak plasują się na czubie tabeli. Wicelider rozgrywek, Lech Poznań, przegrał tylko trzy razy, jednakże aż dziesięciokrotnie remisował swoje spotkania. Jeżeli do tej pory klub ten nie potrafił dogonić warszawian, czy będą w stanie nawiązać z nimi walkę po odpadnięciu drużyny Henninga Berga z Ligi Europy?
Porównałem sytuację w tabeli T-Mobile Ekstraklasy z innymi ligami w Europie. Starałem się dobrać kraje, które mają klubową piłkę na podobnym poziomie jak Polska. Spójrzmy na moje wyniki:
PilkarskaPrawda.pl
fb.com/pilkarskaprawda
15
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Widzimy więc, że tylko austriackie kluby punktują równie „skutecznie” jak w Polsce. Kiedy przeglądałem kolejne ligi, jeszcze wyżej sklasyfikowane w rankingu IFFHS, różnice były bardzo podobne. Śmiało możemy uznać, iż w naszej T-Mobile Ekstraklasie odbywa się „wyścig żółwi”. Co ciekawe obecny sezon wcale nie jest wyjątkowy! Również w poprzednich latach polskie drużyny walczyły o mistrzostwo kraju ze słomianym zapałem.
twitter.com/pilkarskaprawda
PilkarskaPrawda.pl
16
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Warto zauważyć, iż upadek Wisły Kraków zbiegł się z wyrównaniem sił w polskiej lidze. Mistrzostwo „Białej Gwiazdy” w sezonie 2010/2011 było tylko przykrywką. Bogusław Cupiał sprowadził Robertowi Maaskantowi piłkarzy, których tylko Holender sobie zapragnął. W ten sposób krakowski zespół w kadrze miał zawodników leciwych i drogich w utrzymaniu. Gdyby jeszcze ta drużyna awansowała do fazy grupowej Ligi Mistrzów, wszystkie wydatki zostałyby pokryte pieniędzmi od UEF-y. Tak się jednak nie stało. Rok później szkoleniowiec z kraju tulipanów już nie pracował przy ulicy Reymonta. Pozostawił po sobie spaloną ziemię. Do tej pory trzynastokrotny mistrz Polski jest w dołku finansowym. Między innymi to jest również bezpośrednią przyczyną tego, iż Wisła od feralnego roku nie jest w stanie powalczyć o najcenniejsze trofeum w polskiej piłce. W ostatnich latach o mistrzostwo kraju walczą takie kluby jak Lech, Legia, Śląsk. Chorzowskiego zespołu nie liczę, ponieważ już same zakwalifikowanie się do europejskich pucharów było sukcesem dla „Niebieskich”. Drużyna z Wrocławia w tym sezonie reguluje swoje zaległości finansowe po zdobyciu tytułu w roku 2012. Liczne premie dla zawodników spowodowały, iż ekipa z Dolnego Śląska musiała ograniczyć swoje wydatki. To oznacza, iż zlikwidowane zostały tzw. kominy płacowe. Bez żalu sprzedano swojego najważniejszego piłkarza w kadrze – Sebastiana Milę. Nie zaproponowano wysokich kontraktów braciom Paixao, mimo że jednemu
PilkarskaPrawda.pl
z nich (Marco) w przyszłe lato kończy się umowa i będzie mógł za darmo przenieść do innego klubu. Wykrystalizowały się więc nam w Polsce dwa kluby, które mają odpowiedni potencjał, by skutecznie powalczyć o mistrzostwo kraju. Lech Poznań i Legia Warszawa to w tym momencie dwa najsilniejsze zespoły w polskiej lidze. Czemu więc w ostatnich dwóch latach „Wojskowi” z dużą łatwością odskoczyli sportowo swoim głównym rywalom? Otóż „Kolejorz” nie potrafił w ostatnim czasie wznieść się na wyższy poziom w Europie. Porażki z Żalgrisem Wilno i z Stjarnan FC nie przynoszą poznanianom chluby. Klęski na tym etapie rozgrywek powodowały, iż „Duma Wielkopolski” miała kłopoty z dopięciem budżetu. Dlatego Lech nie mógł sprowadzić do Poznania zawodników, którzy podnieśliby piłkarską jakość. Legia zaś w kryzysowym dla siebie momencie, kiedy nie miała pieniędzy, by wypłacić pensje swoim pracownikom, w jednym okienku transferowym sprzedała trzech podstawowych graczy z kadry. Te transfery kosztowały legionistów mistrzowski tytuł w sezonie 2011/2012. Jednakże odpowiednio zainwestowano pozyskany kapitał i od tej chwili „Wojskowi” zaliczają stały progres. Przy Łazienkowskiej pojawili się nowi piłkarze (zarówno kupieni jak i wychowani w juniorskich zespołach), sponsorzy i inwestorzy. Zmiana dwóch szkoleniowców (z czego jedna roszada okazała się lepsza od drugiej), poprawiono PR w mediach, współpracę z kibicami oraz sprze-
dano z zyskiem kolejnych zawodników. Te czynniki wywindowały stołeczną drużynę na piedestał. Obecnie Legia Warszawa ma trzykrotnie wyższy budżet niż poznański Lech. Dlaczego więc Legia nie zdominowała jeszcze totalnie T-Mobile Ekstraklasy? Odpowiedź jest banalnie prosta. Od początku sezonu 2014/2015 Henning Berg próbuje osiągnąć jak najlepsze wyniki na trzech frontach. Norweskiemu trenerowi marzy się zdobycie mistrzostwa Polski. Pragnie również odzyskać krajowy puchar dla Warszawy. W dodatku starał się zajść jak najdalej w rozgrywkach europejskich. Kiedy „Wojskowi” zmagali się najpierw w eliminacjach do Ligi Mistrzów, a później grali w fazie grupowej i pucharowej Ligi Europy, warszawianie tracili punkty w lidze. Teraz jednak, gdy legionistom pozostały jedynie krajowe rozgrywki, powinni z każdą następną kolejką prezentować o wiele lepszy poziom niż do tej pory. Przypomnijmy choćby poprzedni sezon, kiedy nastała w końcu runda finałowa. Na siedem dodatkowych spotkań, drużyna grająca przy Łazienkowskiej 3 zwyciężyła w sześciu spotkaniach i tylko w jednym przegrała. Teraz wydaję mi się, iż nastąpi podobny przebieg zdarzeń.
fb.com/pilkarskaprawda
17
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Lech Poznań, Śląsk Wrocław czy nawet Jagiellonia Białystok i Wisła Kraków nie potrafili wykorzystać półrocznej indolencji Legii Warszawa. Skoro te kluby nie wyprzedziły legionistów, gdy ci przegrali w sezonie dotychczas sześć spotkań, wątpię, by teraz odrobiły straty punktowe do lidera. W polskiej lidze poziom ekstraklasowych drużyn jest bardzo wyrównany. Ciężko wytypować wyniki w danej kolejce. Zespół X na dziesięć starć z drużyną Y wygra cztery razy, dwukrotnie zremisuje, a resztę spotkań przegra. Liczy się dyspozycja dnia. Czasem łut szczęścia powoduje, iż dany klub triumfuje. Legia Warszawa, moim zdaniem, posiada kilku graczy, którzy mają wyższe umiejętności od zawodników pozostałych zespołów i dodatkowo mają też najszerszą kadrę, co pomaga im przy dużej liczbie meczów. Najświeższym przykładem jest ostatni pojedynek „Wojskowych” z Śląskiem Wrocław. Najpierw w ćwierćfinale Pucharu Polski drużyna Henninga Berga wyeliminowała wrocławian dopiero po rzutach karnych. A trzy dni później norweski szkoleniowiec wymienił ośmiu graczy w podstawowej jedenastce i ci pokonali drużynę Tadeusza Pawłowskiego, która grała praktycznie w identycznym zestawieniu co w poprzednim starciu obydwu ekip.
Ślamazarna walka o mistrzostwo Polski, za chwilę zamieni się w wyścig o drugie miejsce w tabeli. Będę mocno zaskoczony, jeśli „Wojskowi” nie odskoczą swoim rywalom w ciągu kilku tygodni. Wydaję mi się, iż powstrzymać ich może jedynie podział punktów po 30. kolejce. W tym roku jeśli Legia sama sobie nie zaszkodzi, nikt nie będzie w stanie odebrać jej mistrzowskiego tytułu. Emocje pojawią się dopiero w przyszłym sezonie w polskiej lidze. Po pierwsze, może zostanie zlikwidowane dzielenie punktów przed rozkładem na grupę mistrzowską i spadkową. Po drugie, nie wiadomo, w jakim składzie personalnym Legia Warszawa zacznie przyszłe rozgrywki. Po trzecie, Maciej Skorża będzie już po pierwszym roku pracy w Lechu Poznań. Według mnie, powoli – podkreślam - powoli będzie można zobaczyć owoce jego pracy. Nie wybiegajmy jednak za daleko w przyszłość. Usiądźmy w fotelu i rozkoszujmy się końcówką tego pasjonującego(?) wyścigu. Tekst z 13.03.2015
miejsce na twoją reklamę redakcja@pilkarskaprawda.pl
twitter.com/pilkarskaprawda
PilkarskaPrawda.pl
18
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Reprezentanci Ekstraklasy W niemal każdej reprezentacji na świecie obecność tzw. stranierich, czyli zawodników występujących w ligach innych niż rodzima nie jest niczym dziwnym. Zdarzają się oczywiście wyjątki jak kadra Włoch na mundial w Niemczech, czy też rosyjska na ostatnich mistrzostwach świata. Nie może zatem dziwić obecność doskonale znanych nam ligowców w kadrach swoich reprezentacji. Co ciekawe, jest ich dość sporo. Najwięcej swoich przedstawicieli, po czterech, Ekstraklasa ma w reprezentacjach Łotwy i Litwy. W kadrze Łotyszy pewne miejsce w dotychczasowych meczach eliminacji do EURO 2016 mieli Eduards Visnakovs i nowy nabytek Korony Kielce Aleksandrs Fertovs, którzy wystąpili we wszystkich spotkaniach. Powoływani są też Rakels i Steinbors, lecz oni są raczej rezerwowymi. Steinbors jest drugim bramkarzem, ale napastnik Pasów pojawił się na murawie w końcówce meczu przeciwko Turcji. Żaden z nich jednak nie popisał się niczym szczególnym, a Łotwa radzi sobie w tych eliminacjach dość kiepsko. Z raptem dwoma punktami na koncie zajmuje przedostatnie miejsce w swojej grupie.
PilkarskaPrawda.pl
Jeśli chodzi o reprezentację Litwy, to dostarczamy jej bramkarzy numer 2 i 3. Vytautas Cerniauskas i Emilius Zubas są tam jedynie rezerwowymi. W litewskiej kadrze regularnie znajduje się również miejsce dla Fedora Cernycha oraz nowego piłkarza Lechii Gdańsk Donatasa Kazlauskasa. Napastnik Górnika Łęczna gra w każdym meczu, jednak nie było mu jeszcze dane skierować piłki do siatki, zaś Kazlauskas pojawił się jedynie w końcówce meczu przeciwko Szwajcarii. Co ciekawe, Litwa po jesiennych meczach wciąż pozostaje w grze o awans. W dwóch meczach zdobyła 6 punktów, lecz w marcu zmierzy się z dwoma najtrudniejszymi rywalami w swojej grupie- Anglią i Szwajcarią.
Trójkę piłkarzy dostarczamy Węgrom. O ile Kadar i Lovrencsics są etatowymi reprezentantami swojego kraju, tak teraz dołącza do nich obrońca Wisły Kraków Richard Guzmics, który powraca do kadry narodowej po dłuższej przerwie. Lechici rozegrali po trzy mecze w eliminacjach, w których Madziarzy radzą sobie niezgorzej. W tej chwili z dorobkiem siedmiu punktów zajmują trzecie miejsce w swojej grupie, premiowane grą w barażach o awans. W Lechu Poznań mamy też reprezentantów Finlandii. Do tej pory pewniakiem w talii trenera Paatelainena był Kasper Hamalainen, teraz po dłuższym rozbracie z fińską kadrą powraca doń Paulus Arajuuri. Hamalainen rozegrał trzy
fb.com/pilkarskaprawda
mecze w tych eliminacjach, w których Finlandia gra w grupie z Węgrami, zatem zmagania w grupie F powinny interesować kibiców Kolejorza. Finowie radzą sobie jednak gorzej niż Madziarzy, z którymi zresztą w bezpośrednim meczu przegrali 0-1. Zajmują czwarte miejsce z czterema punktami na koncie. No dobrze, a co z Legią Warszawa? Ostoją cypryjskiej defensywy jest wracający do formy po kontuzji Dossa Junior, a jego reprezentacja wciąż pozostaje w grze o awans.
19
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
W dwóch meczach zdobyła 6 punktów, lecz w marcu zmierzy się z dwoma najtrudniejszymi rywalami w swojej grupie- Anglią i Szwajcarią. Trójkę piłkarzy dostarczamy Węgrom. O ile Kadar i Lovrencsics są etatowymi reprezentantami swojego kraju, tak teraz dołącza do nich obrońca Wisły Kraków Richard Guzmics, który powraca do kadry narodowej po dłuższej przerwie. Lechici rozegrali po trzy mecze w eliminacjach, w których Madziarzy radzą sobie niezgorzej. W tej chwili z dorobkiem siedmiu punktów zajmują trzecie miejsce w swojej grupie, premiowane grą w barażach o awans. W Lechu Poznań mamy też reprezentantów Finlandii. Do tej pory pewniakiem w talii trenera Paatelainena był Kasper Hamalainen, teraz po dłuższym rozbracie z fińską kadrą powraca doń Paulus Arajuuri. Hamalainen rozegrał trzy mecze w tych eliminacjach, w których Finlandia gra w grupie z Węgrami, zatem zmagania w grupie F powinny interesować kibiców Kolejorza. Finowie radzą sobie jednak gorzej niż Madziarzy, z którymi zresztą w bezpośrednim meczu przegrali 0-1. Zajmują czwarte miejsce z czterema punktami na koncie. No dobrze, a co z Legią Warszawa? Ostoją cypryjskiej defensywy jest wracający do formy po kontuzji Dossa Junior, a jego reprezentacja wciąż pozostaje w grze o awans. Pierwsze szanse w dorosłej reprezentacji Słowacji, która wygrywając wszystkie mecze w tym m.in z Hiszpanią, stała się rewelacją eliminacji, dostaje Ondrej Duda, a w szerokiej kadrze Portugalii znalazł się Orlando Sa, jednak wątpliwym jest by pojawił się na boisku.. Portugalczycy w tych eliminacjach nie imponują. Zaczęli od wtopy u siebie z Albanią, teraz znajdują się na drugim miejscu za plecami Duńczyków. W kręgu zainteresowań Fernando Santosa pozostają też bracia Paixao ze Śląska Wrocław. A przynajmniej oni sami tak twierdzą. Również nasi grupowi rywale- Gruzini- nie stronią od piłkarzy z
Ekstraklasy. Reprezentantami Gruzji są zawodnicy Jagielloni- Giorgi Popchadze i Nika Dzalamidze. Nika grał już w tych eliminacjach, wszedł w ostatnich minutach meczu przeciwko Polsce, zaś sytuacja Popchadze jest podobna do sytuacji Guzmicsa i Arajuuriego, mianowicie powraca on do reprezentacji po dłuższej nieobecności. Gruzini zmierzą się u siebie z Niemcami w niedzielę 29. marca. Kapitanem w swojej reprezentacji jest Estończyk Konstantin Vassiliev, pomocnik Piasta Gliwice, jednak gra tej reprezentacji nie rzuca na kolana. Po dość niespodziewanym zwycięstwie nad Słowenią, przyszedł kompromitujący bezbramkowy remis z San Marino. Szanse Estończyków na awans na EURO 2016 jawią się zatem jako czysto teoretyczne. Ponadto warto odnotować, że po długiej przerwie do kadry Bośni i Hercegowiny powraca Semir Stilić. Poza nim i wspomnianym Guzmicsem w Wiśle mamy jeszcze dwóch reprezentantów... Haiti. Mowa oczywiście o Emmanuelu Sarkim i Donaldzie Guerrierze. Ulubieńcy Franciszka Smudy brali niedawno udział w Carribean Cup, ponadto Dziki Donald zdobył w nim gole. Dwa. Na koniec wisienka na torcie- obrońca GKSu Bełchatów Alexis Norambuena. Uczestnik Pucharu Azji 2015 w barwach... Palestyny. Niestety Alexis ani razu nie pojawił się na boisku. Może to właśnie dlatego jego zespół zajął ostatnie miejsce w grupie, nie zdobywając żadnego punktu i tracąc jedenaście bramek?
twitter.com/pilkarskaprawda
Przemysław Janic
PilkarskaPrawda.pl
20
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Il Capitano Polacy za granicą - temat rzeka… Zaczynając od sąsiada, który wyjechał za chlebem na byłym premierze kończąc. Różne losy, różne historie. W tym szerokim gronie znalazłoby się również paru piłkarzy. Grono tych, którym się powiodło jest jednak zdecydowanie węższe, od tych którym nie wyszło. A wśród nielicznych szczęśliwców jest jeden, który wybija się ponad przeciętność. Taki nasz polski orzeł, no Byk właściwie. Każda kariera niesie ze sobą jakąś historię, im ta kariera jest świetniejsza tym historie jej towarzyszące są bardziej nieprawdopodobne, wręcz filmowe. Na jaw wychodzą fakty, które sprawiają, że nasza wyobraźnie „się nakręca” i widzi w nich materiał na świetną hollywoodzką historię. Maradona został odkryty na śmietniku, kiedy podbijał piłkę, Pele ledwo co wykaraskał się z brazylijskiej biedy, Rivaldo tylko grał w piłkę i jadł cukierki, przez co za pierwsze pieniądze kupił sobie sztuczne zęby. Każdy kiedyś słyszał takie historie. Podobnych są jeszcze tysiące... Ile razy to przy okazji meczów Ligi Mistrzów nieoceniony Dariusz Sz. przypominał historię matki Maradony, „nie, przepraszam, to Messi”, tak, matki Messiego, która stała przy linii po prawej stronie boiska, bo akurat tam była ławeczka. I stąd niby wzięła się gra „boskiego Leo” na prawym skrzydle, ot taka historia nieprawdopodobna. Albo historyjka jak to młody Alex Del Piero brał do garażu piłeczkę tenisową i trafiał nią w kontakt. Potem podobno nawet gasił światło, żonglował i trafiał mimo wszystko. Dobre, nie? Prawdziwe czy nie? A kogo to obchodzi. W każdej historii jest ziarnko prawdy, ale nie ono tu jest najważniejsze. Ważna jest sama historia, dowód na to, że rzeczy niemożliwe staja się możliwe, a do geniuszu może dojść każdy, nawet na śmietniku albo w garażu bez światła. Piękne! Ale jeśli liczycie na taką historię czytając ten tekst o tym piłkarzu, to się zawiedziecie... Bo historia Kamila Glika nie jest rodem z Hollywood, jest rodem z Jastrzębia – Zdroju i nie jest naznaczona pięknem ani geniuszem, tu w rolach głównych występują ból, pot i łzy...
PilkarskaPrawda.pl
Chcę kopać piłkę - Mamo, chcę grać w piłkę – powiedział mamie dziesięcioletni Kamil. Kiedy ta starała się go zbyć jakąś odpowiedzią „na odczepnego” widziała, że nic to nie da i będzie musiała go zabrać na jakiś trening. Zabrała więc. Tam usłyszała, że Kamil może jechać na turniej do Czech, gdzie wypatrzył go trener Pontus, który później zaproponował, aby Kamil dojeżdżał na treningi do Wodzisławia. Najpierw dowoziła go mama jednego z kolegów z drużyny, a później, kiedy dorósł, jeździł sam autobusem E3. Tam poznał nowoczesne metody treningowe, które trener podpatrzył na Zachodzie. Grupkę swoich zdolnych uczniów wysłał do Hiszpanii, wśród nich był też Glik. Real w CV – otwarte wszystkie drzwi? W 2007 roku trafił do trzeciej drużyny Realu Madryt. Wow! Real Madryt! Na samą myśl robi się gorąco. Ale niestety z Madrytu została tylko pamiątka w postaci znajomości z Jurkiem Dudkiem i treningi z Sergio Ramosem. Była też smutna historia z panem trenerem, ale nie o tym tutaj. Kamil wrócił do kraju. Nie przekonał Glika Mirosław Trzeciak, który proponował Młodą Ekstraklasę w Legii. Kamil chciał czegoś więcej, chciał od razu „uderzyć” w dorosły futbol.
fb.com/pilkarskaprawda
21
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
To zagwarantował mu Piast Gliwice. Glik wykorzystał tam swoje warunki fizyczne, naturalny talent obrońcy i instynkt i został jednym z odkryć w lidze. Dał się poznać ze swojej nieustępliwości, uporu i twardości w grze. Rasowy stoper – wsadzi głowę tam, gdzie inni baliby się wsadzić nogi. Kamil grał w Polsce, walczył, ale po głowie chodziła mu myśl o wyjeździe na Zachód. I latem 2010 roku ta myśl stała się faktem. Za 700 tysięcy euro ze spadkowicza polskiej Ekstraklasy – Piasta Gliwice powędrował na Sycylię, do włoskiego Palermo. Ale tam początki, jak to bywa z początkami - były trudne. Grywał, jeśli już, to tylko w Lidze Europy, gdzie grywali zmiennicy. Bo Włochy to zupełnie inny świat, szczególnie jeśli chodzi o obrońców. Taktyka, Miśku Taktyka, taktyka, taktyka. Z czego słyną Włosi? Tak, z pizzy. I co jeszcze? Spaghetti? Świetnie. Koloseum, krzywa wieża w Pizie i bunga–bunga Berlusconi? Jak najbardziej! Ale chyba najbardziej ze świetnych obrońców, prawda? Żeby wspomnieć ostatnich wybitnych fachmanów na tej pozycji: zdobywca Złotej Piłki Cannavaro, genialny Nesta czy wieczny Paolo Maldini. Mało? No to spójrzmy chociażby na linię obrony obecnego mistrza Włoch – Juventusu Turyn: Bonucci, Barzagli czy Chiellini. Który klub nie chciałby takich stoperów? No właśnie… Nic dziwnego więc, że w kraju z tak potężnymi tradycjami defensywnymi Kamil był nowicjuszem. Ale powtarzano mu, że to normalne, że każdy zawodnik przyjeżdżający z zagranicy musi przez to przejść. Nauka taktyki i przygotowanie fizyczne to dla defensora w Italii cos tak powszedniego jak makaron czy wino do obiadu. Nauka popłaca, a efekty tej nauki mogą podziwiać choćby kibice naszej kadry. Krok w tył, skok w przód Ważnym etapem w karierze Kamila Glika było wypożyczenie do Bari i misja ratowania dlań Serie A. Niestety, nieudana. Ale jak się potem okazało niekoniecznie z powodów sportowych. O tym epizodzie nasz bohater chciałby pewnie jak najprędzej zapomnieć, ale cóż, uroki włoskiej piłki. I dochodzimy do skrzyżowania. Są wybory w życiu, które w jakiś sposób je później definiują. Takiego też wyboru musiał dokonać Glik. Palermo, Rangers czy rok w Serie B w Torino? Wszyscy wiemy, co wybał. I co? I całe szczęście… Ace Ventura – zew awansu! Giampero Ventura – trener Torino, z którym Kamil pracował w Bari. Czasem trzeba trafić na tego odpowiedniego mentora. Glik chyba trafił, bo właśnie z Venturą jego Torino uzyskało tak upragniony awans, a jego przygoda z tym klubem trwa do dzisiaj. Przygoda to może za małe słowo, bo stać się symbolem to raczej wydarzenie sporej rangi. Od 2011 roku w klubie, od lipca 2013 roku kapitan. Mało? Zawodnik uwielbiany w całym mieście, oczywiście w części dopingowanej przez Torino. Polacy, mamy lidera z krwi i kości! Glik, Glik, Glik! Przyśpiewki stadionowe, no kto nie zna choć jednej? Bywają różne, mają wydźwięk pozytywny bądź też zupełnie odwrotny. Kibice każdego klubu mają śpiewniki pełne pieśni wychwalające ich ukochany zespół lub takie, które wyrażają się niezbyt pochlebnie o „ukochanym” rywalu. Przykła-
dów można mnożyć w nieskończoność. Można, ale po co, każdy wie, o co chodzi. Do niedawna na meczach polskiej reprezentacji dało się słyszeć pieśni pochwalne na temat naszego kochanego PZPN (poprzedniej jego ekipy oczywiście), ale za sprawą pana Bońka, pana Nawałki i Glika z ekipą jakoś te pieśni ucichły. Na szczęście. Ale śpiewki stadionowe to jedno, prawdziwe piosenki to już zupełnie inna bajka. „You’ll never walk alone” kibiców „The Reds” to już żywa legenda, ale w zamyśle nie był to prawdziwy hymn klubowy, z czasem dopiero nim się stał. Ale już na przykład „Storia di un grande amore” – hymn na cześć Juventusu (Kamil, przepraszam, musiałem, piosenka jest naprawdę zacna) to już utwór złożony typowo na chwałę klubu. No dobra, klubu. Ale piłkarza? A jest też coś takiego! Niejaki Willie Peyote nagrał świetnie wpadający w ucho kawałek na cześć…naszego kapitana Torino właśnie! Rzecz ma się o walce, wojnie i wojownikach, i że jak potrzebujecie prawdziwego twardziela do walki to zawiodą was gwiazdy pokroju Matriego i Borriello, bo oni dbają tylko o swoje fryzury, a tak naprawdę liczą się wojownicy tacy jak: Glik, Glik, Glik. Mocna rzecz, zaiste budująca… Il Capitano Zgoda buduje, niezgoda rujnuje. Czasem jednak bywa tak, że nic innego tak nie buduje jak czysta, piękna i dzika nienawiść. A nienawiść do największego rywala potrafi wręcz wynieść na piedestał. I tak też było z naszym Bykiem. Za faule na kim, kibice Torino mogą bardziej kochać swoich piłkarzy niż za faule na swoim wrogu publicznym numer jeden, czyli graczach Juventusu? Tak też było z Glikiem i Emanuele Giaccherinim. To za faul na tym zawodniku Glik otrzymał czerwoną kartkę w derbach Turynu i jego akcje w oczach kibiców Torino podskoczyły jak akcje koncernu Nokia po wprowadzeniu na rynek legendarnego już modelu 3310. Choć oczywiście przyznać trzeba, że nie za same faule kibice go uwielbiają, bo oprócz tego Glik w każdym meczu zostawia na boisku serducho i poświęca się zespołowi maksymalnie. Dlatego też latem 2013 roku, kiedy z zespołu odszedł dotychczasowy kapitan – Rolando Bianchi, Torino musiało szukać nowego kapitana. I wtedy część kibiców (dość znaczna część dodać należy) zaczęła optować za naszym rodakiem, a że pewnie miał też posłuch w szatni – został nim wybrany. Polak kapitanem klubu na Zachodzie. Bajka? Nie, Glik w Torino. Obowiązek, szacunek, zaszczyt i rok 1949 3 maja 1949 drużyna Torino grała pożegnalny mecz Jose Ferreiry z zespołem Benfiki. „Grande Torino” – mistrz Włoch 1946, 1947, 1948 pewnie zmierzając po czwarty tytuł miała spokojnie wrócić z Lizbony do Turynu. Miała. Nigdy nie wróciła. Samolot, na pokładzie którego znajdowało się 27 pasażerów i 4 członków załogi nigdy na lotnisku w Turynie nie wylądował. Samolot rozbił się na wzgórzu Superga. Do dziś to największa katastrofa w historii włoskiej piłki, a co roku, w rocznicę katastrofy, 4 maja na zboczu góry odbywa się uroczystość, w czasie której kapitan zespołu odczytuje nazwiska 31 ofiar tego wydarzenia. 2014 był rokiem Kamila Glika, jemu przypadł ten zaszczyt. „Myślę, że nie zawiodłem” powiedział po uroczystościach nasz stoper. Chyba nie. Dodać należy, że był pierwszym obcokrajowcem, który zasłużył na takie wyróżnienie. Respekt…
twitter.com/pilkarskaprawda
PilkarskaPrawda.pl
22
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
„Fejsbuki”, „Tłitery” i ulice Turynu
Idol – człowiek uwielbiany przez tłumy ludzi, człowiek, z którym tłumy ludzi się identyfikują i go kochają. Kiedyś pisało się do idola listy z nadzieją, że go przeczyta i raczy odpisać. Dziś, w dobie Internetu, możliwości są o wiele większe. Istnieją portale społecznościowe, które umożliwiają „śledzenie” swojego idola, podglądanie jego życia prywatnego, kontakt z nim. Idole dzięki temu, również mają szerszą możliwość kontaktowania się z fanami. Ale żeby każdemu odpisywać? No komu, by się chciało. Można przecież odpisać „globalnie”. Można. Ale można też każdemu z osobna. Tak też zrobił Kamil, kiedy włoscy kibice silili się na „polskie” wpisy na jego twitterowym koncie, aby to właśnie on został ich następnym kapitanem. Niby nic, niby głupota, ale dla kibica osobisty wpis idola… Marzenie. Zresztą wszyscy jesteśmy kibicami, prawda? Kibic, jak fanatyk religijny ślepo wierzy swojemu ulubieńcowi, śledzi jego każdy ruch i wielbi go pieśniami na stadionie. Kibic, którego idol jest tak blisko, nie ucieka, z którym można porozmawiać na ulicy, mimo, że obok jest 10 tysięcy innych „wyznawców”, który zawsze się uśmiechnie, podpisze plakat, przybije piątkę… Taki kibic może swojego idola traktować jak Boga. Futbol to religia, która właśnie takich Bogów potrzebuje. Il Grande Capitano, Grande Kamil…
Łukasz Kamiński
PilkarskaPrawda.pl
fb.com/pilkarskaprawda
23
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Miroslav Covilo - najważniejsze ogniwo Cracovii Dyspozycja „Pasów” w tym sezonie na pewno jest daleka od ideału. Z drugiej strony, chyba nikt nie spodziewał się czegoś więcej, niż walka o utrzymanie. Skład przed rozpoczęciem sezonu został wzmocniony w bardzo niewielkim stopniu, a jedynym zawodnikiem o uznanej marce w naszej lidze, który trafił do Krakowa był Deleu. Liczono też, że w końcu w ekstraklasie odpali Dariusz Zjawiński strzelający mnóstwo bramek w niższych ligach. Jednak niespodziewanie okazało się, że najbardziej wartościowym zawodnikiem sprowadzonym przez Cracovię został 28-letni Serb, Miroslav Covilo. Słowem wstępu – Covilo jest urodzonym w Mostarze (Bośnia i Hercegowina) wychowankiem niewielkiego klubu z tego państwa o nazwie NK Famos. Przez sześć sezonów występował w różnych serbskich klubach, głównie z ekstraklasy, jednak były to raczej zespoł z dolnej części tabeli. W sezonie 2012/2013 trafił do NK Koper, gdzie osiągnął najwięcej w swojej karierze – trzelił 10 bramek w 58 spotkaniach, a ponadto w sezonie 2013/2014 zdobył wicemistrzostwo Słowenii. Gdy trafiał do naszej ligi dla zdecydowanej większości był anonimem, jednak w krótkim czasie zaskarbił sobie serca kibiców i to nie tylko tych z Krakowa. Już w debiutanckim meczu, ze Śląskiem Wrocław dał się poznać jako bardzo twardy i nieustępliwy defensywny pomocnik – zagrał ponad godzinę, w trakcie której zdążył złapać pierwszą żółtą kartkę w lidze. Kolejne dwa mecze były stopniowym zgrywaniem się z kolegami ze środka pola – Marcinem Budzińskim oraz
utalentowanym Bartoszem Kapustką. Pierwsza bramka przyszła stosunkowo szybko, bo już w czwartym meczu z Łęczną (wygrana 2:1). Później gol na otarcie łez z Piastem Gliwice (4:2). Zdecydowanie najważniejsze trafienie zaliczył jednak w meczu z odwiecznymi rywalami „Pasów”, czyli oczywiście z Wisłą. Gdy kibice stracili już jakiekolwiek nadzieje, na bramkę to właśnie Covilo postanowił wyrwać ich z letargu – doskonałym strzałem głową w doliczonym czasie gry zapewnił swojej ekipie zwycięstwo. Zresztą, cały mecz z „Białą Gwiazdą” był w jego wykonaniu wręcz doskonały. Całkowicie opanował środek pola, nie dając większych szans na rozwinięcie skrzydeł rywalom – ponadto niemal każdy powietrzny pojedynek z młodym, lecz wysokim i co najmniej dobrze grającym głową Urygą był dla niego zwycięski. Po tym spotkaniu definitywnie stał się jednym z największych ulubieńców kibiców Cracovii, a i postronni obserwatorzy musieli zacząć do-
twitter.com/pilkarskaprawda
ceniać jego klasę. Niestety, po derbach Covilo doznał kontuzji, która wyeliminowała go na kilka spotkań w których jego brak był dość widoczny. Czym charakteryzuje się Serb w grze? Jak to każdy piłkarz pochodzący z Bałkanów nigdy nie odstawia nogi, jest świetny w odbiorze, a przede wszystkim DOSKONALE gra głową – trudno znaleźć lepiej grającego w powietrzu piłkarza w tej lidze. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że Covilo należy do czołowej trójki najlepszych środkowych/defensywnych pomocników ekstraklasy. Nie ma chyba zawodnika, który miałby aż taki wpływ na funkcjonowanie środka pola zespołu jaki ma 28-latek. Ponadto jest niezwykle skuteczny jak na swoją pozycję - w samej Cracovii tylko Rakels ma więcej goli. Natomiast jeśli chodzi o defensywnych pomocników, to jest zdecydowanie najskuteczniejszy i nic nie wskazuje na to, by miał zamiar wyhamowywać z formą.
PilkarskaPrawda.pl
24
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Co w Lechii Brzęczy? Gdy jesienią władze gdańskiego klubu ogłosiły nazwisko nowego trenera Lechii, większość pukała się w głowę. Dziś ci wszyscy krytycy powoli odszczekują swoje słowa. Lechia wiosną jest niepokonana i zdaje się, że z obecną formą może walczyć nie tylko o czołową ósemkę, ale nawet puchary, bo każdy obserwator widzi drzemiący w gdańskim klubie potencjał. Do 2014 roku slogan „Wielka Lechia”, który często mogliśmy słyszeć najpierw na Traugutta 29, a później na pięknej PGE Arenie, albo widzieć na ogromnej ilości klubowych gadżetów, dla zwykłego kibica – obserwatora był totalną Utopią. Wiadomo, że dla największych fanatyków, zdzierających gardła do cna w każdy weekend Lechia zawsze była i będzie wielka, lecz mowa tu jedynie o wartościach moralnych reprezentowanych przez środowisko kibicowskie w Gdańsku, przywiązanie i wierność. Słowo „wielka” w żadnym stopniu nie dotyczyło wyniku sportowego, bo w stolicy Pomorza, odkąd Lechia trafiła do ekstraklasy, głównym celem było utrzymanie. Patrząc na piękny stadion, potencjał drzemiący w całej aglomeracji trójmiejskiej, miejsca w poszczególnych sezonach przysparzały o wstyd. W Gdańsku PGE Arena stała się od początku twierdzą, ale twierdzą nie do zdobycia przez samych Lechistów. Odkąd tylko biało-zieloni przenieśli się na stadion przy ulicy, o skądinąd bardzo chwytliwej nazwie – Pokoleń Lechii Gdańsk, zaczęto wyliczać serie meczów bez zwycięstwa u sie-
PilkarskaPrawda.pl
bie i bez strzelonych goli. Przez Gdańsk przewinęło się kilku znanych trenerów, lecz żaden z nich nie potrafił w krótkim czasie zbudować chociażby fundamentów pod piłkarską potęgę. Jako, że na wybitne transfery nie było pieniędzy, klub postanowił zatrudnić fachowca od pracy z młodzieżą. Z misją budowy „gdańskiej” Lechii przybył Michał Probierz. Na efekty nie trzeba było długo czekać, były trener m. in. Arisu czy Wisły szybko wynalazł młodych zdolnych i z nimi w składzie rozpoczął marsz na podbój ekstraklasy. Pojawiło się światełko w tunelu i nadzieja na lepsze jutro. Nikt się jednak nie spodziewał, że to dopiero początek, a owo światełko w najbliższym czasie przekształci się w totalnie oślepiający snop światła… Zachodni wiatr Wszystko było efektem przejęcia gdańskiego klubu przez Josepha Wernze, niemieckiego biznesmena. Całość zdarzenia sprawiła, że hasło „Wielka Lechia” ogarnęło nie tylko najwierniejszych fanów biało-zielonych, ale także
wszystkich „niedzielnych” kibiców. Z powodu szerzącego się optymizmu i euforii ogarniającej całe miasto nad Motławą, wszyscy zapomnieli o jednym – gdzie są pieniądze tam są problemy. Tak było i w przypadku Lechii. Wspomniane wcześniej światełko, które zaczęło świtać w Gdańsku od początku 2014 roku, wkrótce przerodziło się w również wspomniany już oślepiający snop światła. Snop ten poraził swą jasnością nie tylko kibiców, dla których Lechia jeszcze przed startem kolejnego sezonu stała się trzecią siłą naszej ligi, ale także ludzi u władzy. Zazwyczaj jest tak, że gdy wychodzimy z jakiegoś ciemnego pokoju na pełne słońce, jego promienie sprawiają, że nasze oczy oszołomione tak nagłą zmianą przez pierwsze chwile nie są w stanie poprawnie funkcjonować. Musimy chwilę poczekać, by oswoić się z nowym otoczeniem i przyzwyczaić oczy do ostrych promieni słonecznych. W innym wypadku przez nieuwagę, nagłe ruchy, oślepieni, możemy wejść w rosnące obok drzewo, czy potknąć się o wystającą płytę chodnikową. Jakby na to nie patrzeć – bolesne odczucie. Z
fb.com/pilkarskaprawda
25
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Z takim samym efektem spotkała się Lechia. Po przejęciu klubów przez zachodnich inwestorów od razu zrobiło się kontrowersyjnie. Najpierw zwolnienie, jakby nie patrzeć – bez powodu, trenera Probierza, potem, po „ucieczce” nowego trenera, zatrudnienie kolejnego „wynalazku”, niejakiego Joaqima Machado. Do tego doszła rekordowa aktywność w letnim okienku transferowym. Pewnym było, że przy wzroście klubowego budżetu bez transferów się nie obędzie, lecz zakup dwudziestu kilku piłkarzy (dokładnej liczby nawet nie jestem w stanie przytoczyć i myślę, że mieliby z tym problem nawet najstarsi górale, albo w tym przypadku rybacy) to w pewnym stopniu przesada. Całość chaosu została dopełniona przez zwolnienia Machado, Juskowiaka i Waśkiewicza. Wszystko sprawiło, że mającą być trzecią siłą ligi Lechię, z jesieni zapamiętaliśmy nie z wybitnych osiągnięć sportowych, które jeszcze latem sami wymy-
ślaliśmy, a z powodu ogromnej liczby absurdów związanych z klubem i miejscem w tabeli tuż nad strefą spadkową. Na szczęście ludzie zarządzający klubem z Gdańska w końcu zneutralizowali ten oślepiający snop światła i zaczęli przyzwyczajać się do otaczającej ich nowej rzeczywistości. Ktoś z klubu poszedł po rozum do głowy i stwierdził, że potrzeba stabilizacji i cierpliwości, a marzenia o „Wielkiej Lechii” trzeba spełniać stopniowo. To wszystko do Gdańska miał przynieść Jerzy Brzęczek.
Atmosfera przede wszystkim
ją w sercu. Zrzędzić na temat nowego trenera Lechii zaczęły jedynie media, ale ich szepty w Gdańsku puszczano mimo uszu. Nowy trener Lechii po zerknięciu świeżym okiem na skład i grę Gdańszczan od razu postanowił wprowadzić kilka zmian. Każdy piłkarz miał u niego czystą kartę, a szanse na grę dostał nawet nieznany wówczas szerszej publiczności Garbacik. Kredyt zaufania na nowo dostał Bartłomiej Pawłowski, a do składu wrócił Piotrek Wiśniewski, co pozytywnie odbiło się nie tylko na wyniku meczu z Piastem, ale i relacjach kibice – trener, które zresztą jak wspomniałem były od początku dobre. Wkrótce nastąpiła przerwa zimowa, a po końcówce jesieni, wizja przepracowania z Brzęczkiem całego okresu przygotowawczego napawała optymizmem. Opanowanie i spokój pana Jurka udzieliło się również pozostałym osobom w klubie, czego potwierdzeniem były zimowe transfery – przemyślane i przekalkulowane.
Przed objęciem Lechii przez Jerzego Brzęczka większość młodych kibiców znała jedynie go, jako wujka Jakuba Błaszczykowskiego. Ci starsi, nowego trenera Lechii kojarzyli jeszcze z występów w reprezentacji Polski, której przecież był kapitanem. O jego sukcesach trenerskich nie wiedział nikt, bo w sumie takowych nie miał. Przez cztery lata prowadził Raków Częstochowa, no ale przecież gdzie klubowi z pielgrzymkowego miasta do „wielkiej Lechii”! Mimo wszystko w Gdańsku jego kandydaturę przyjęto z optymizmem. Kibice w końcu poczuli, że ktoś taki, można by rzec znikąd, będzie w stanie dać klubowi coś więcej niż poprzedni najemnicy, że budując tę drużynę od początku stanie się częścią tej całej biało-zielonej społeczności, że zacznie się z Lechią utożsamiać i zachowa
twitter.com/pilkarskaprawda
PilkarskaPrawda.pl
26
Magazyn Piłkarskiej Prawdy Szykowała się owocna wiosna, a nowy trener robił wszystko, by Lechia stała się drużyną, a nie zbieraniną indywidualności. Sam nie do końca byłem przekonany, że wujek Błaszczykowskiego to odpowiedni człowiek na tak gorące stanowisko. Brzęczek jednak kupił mnie od razu, a powodem tego było chociażby jego zachowanie w stosunku do Pawłoskiego. Pan Piłkarz, który mimo, że do Polski powrócił po nieudanej przygodzie w Maladze, podobno świecił w klubie bardzo wysokim ego. Swoich umiejętności nie pokazywał na boisku, dlatego szybko wyleciał ze składu. Brzęczek po objęciu drużyny dał mu szansę, a mimo, że ten dalej zawodził, schodząc z boiska obrażony na cały świat, trener pochodził do niego, brał za głowę i zbliżał ją do swojego ramienia. Gra grą, ale atmosfera przede wszystkim! Od razu cała sytuacja skojarzyła mi się z Adamem Nawałką i jego reprezentacją, którą buduje właśnie na atmosferze, co przynosi wymierne efekty. Obydwu tych panów podopieczni pokochali. W Lechii wiosną nie widać żadnych złych emocji, a piłkarze widzą, że na trenerze mogą polegać w każdej chwili. Brzęczek wmówił im, że wszystko co robi i co robią oni idzie dla dobra drużyny, którą wspólnie tworzą. Może są to i banały, ale dzięki temu zawodnicy mu zaufali, a on powiększył sobie wachlarz zagrań. Dziś już nawet charakterny Możdzeń, zmieniony w przerwie meczu, nie strzela żadnych fochów, a Mila schodzący w każdym meczu na dwadzieścia minut przed końcem, nie uderza nogą w bidony tylko przybija piątkę bossowi i, podobnie jak Pawłowski jesienią, chyli głowę do jego ramienia. Wynik na „tak”, gra na „nie bardzo” Z jakością boiskową w Lechii również jest podobnie jak w reprezentacji Polski. Niby personalia na poziomie, wyniki super, a jednak czuć spory niedosyt. Na pewno nie skłamię, jeśli powiem, że biało-zieloni mają obecnie jedną z najlepszych i najszerszych kadr w Polsce. Patrząc na „gołe” wyniki wiosennych spotkań również można to dostrzec. Gorzej to zauważyć, gdy Lechię się ogląda. Naprawdę widać spory postęp i ciekawe momenty w wykonaniu Lechii można zauważyć, głównie, gdy Gdańszczanie dostaną więcej wolnej przestrzeni lub mogą wyjść z szybkim kontratakiem. Kuleje natomiast to samo, co w przypadku reprezentacji – atak pozycyjny. Widząc w protokole meczowym takie nazwiska jak Borysiuk, Łukasik czy Mila jakoś trudno w to uwierzyć. Faktem jednak jest, że dwaj defensywni pomocnicy przyszli do Gdańska odbudować swoją formę i czeka ich jeszcze sporo pracy, a Mila, który już poprawił ofensywną jakość Gdańszczan, bo przecież często jednym podaniem potrafi wypracować dogodną sytuację kolegom, nadal walczy o to by wskoczyć na swój reprezentacyjny poziom. Jak dotąd Lechia nadal najbardziej korzysta ze skrzydłowych: przebojowego Makuszewskiego, który z meczu na mecz gra jeszcze lepiej, a także piłkarza o ksywie Mr Wolej, czyli Piotra Grzelczaka. Swoje drużynie też daje inny Pędziwiatr – Bruno Nazario, który sposobem gry mocno przypomina mi Kubę Koseckiego – szybkość jest, dokładności brak, czyli jeździec (czasami) bez głowy. Całość dopełniają dwaj napastnicy, którzy na pewno nie mogą liczyć na obecność w pierwszym składzie z urzędu. Muszą ją wywalczyć, a są dla siebie na pewno godnymi rywalami. Tak czasami wydaje mi się, że Friesenbichler i Colak doskonale się uzupełniają – jeden dynamiczny, szybki, z dobrym dryblingiem, potrafiący zagrać „z klepki”, drugi z doskonałymi warunkami fizycznymi i świetnym nosem do strzelania goli. Może warto by spróbować zagrać z tą dwójką od pierwszych minut? Solą Lechii jest na pewno defensywa. Mieszanka doświadczenia i młodo-
PilkarskaPrawda.pl
ści doskonale sprawdza się w Gdańsku. Ale jakby nie patrzeć – w trójce obrońców Lechii mamy trzech reprezentantów Polski. Żal trochę Garbacika, który imponował mi podczas swoich jesiennych występów, a który teraz nie łapie się nawet do meczowej osiemnastki. Chociaż patrząc na wyniki wiosennych meczów Lechii nie wypada mówić krytycznie to mimo wszystko widać czego Gdańszczanom brakuje. Tak jak wcześniej wspomniałem, Lechiści nie potrafią grać atakiem pozycyjnym, a w sytuacji, gdy masz w każdym meczu 60% posiadania piłki od ataku pozycyjnego nie uciekniesz. Brzęczka pod tym względem czeka sporo pracy, a i myślę, że nie mniej pracy czeka skrzydłowych, którzy w tym elemencie gry mają spore problemy. Inną rzeczą, którą da się zauważyć to bardzo ograniczona ofensywna „działalność” bocznych obrońców i o ile Wawrzyniaka podchodzącego pod pole karne przeciwnika udaje nam się zobaczyć, o tyle zachęcić Wojtkowiaka do wyjścia z własnej połowy jest bardzo ciężko, a jest to niezbędne by robić przewagę i dawać nowe możliwości rozegrania piłki przy całkowicie cofniętych rywalach. Może mało popularne będzie to co napiszę, ale na prawej obronie bardziej widziałbym dynamicznego Możdzenia, który mimo wielkiego zapału, w środku pola totalnie się nie sprawdza. PR razy dwa Było o historii, było atmosferze, było o graniu, to może teraz kilka słów o tym, z czego słynie ostatnio PZPN. Chodzi oczywiście o PR, który w Lechii również stoi na wysokim poziomie. Wydawać się mogło, że transfer Mili był podyktowany tylko i wyłącznie względami czysto piłkarskimi. Błąd! Mila po przejściu do Gdańska na pewno dał sporo jakości w grze, ale mimo wszystko jeszcze to nie jest ten Mila, którego chciałby oglądać trener Brzęczek czy koneserzy futbolu. Natomiast Sebastian poza boiskiem jak dotąd zrobił dużo więcej niż na nim! Nagle Lechia, dzięki niemu, ale również i Wawrzyniakowi czy Wojtkowiakowi, stała się klubem, który ma w swoim składzie najwięcej reprezentantów Polski. A zapraszający na każdym przystanku autobusowym na mecz Sebastian Mila, czy znany wujek Błaszczykowskiego, sciągają coraz to więcej kibiców. Przykładowo na meczu z ostatnim Zawiszą było ich ponad 16 tysięcy, czyli wynik jakiego w Gdańsku dawno nie osiągnięto. Poza tym pojawiają się w przedsprzedaży pakiety biletów – na przykład obecnie na dwa mecze, z Górnikiem i Legią, które cenowo naprawdę mogą przyciągnąć ludzi na stadion. Dodatkowo w Lechii chyba powoli zaczyna pojawiać się pewność co do gry biało-zielonych, ponieważ nie tak dawno Gdańsk obiegła informacja, że jeśli piłkarze najbliższy mecz z Górnikiem przegrają, to kibice dostaną zwrot pieniędzy za bilety. Zapewne czytając ten tekst już będziecie wiedzieli czy Gdańszczanie mecz wygrali lub czy ewentualnie władze Lechii wywiązali się z tej niepisanej „umowy”.
fb.com/pilkarskaprawda
27
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
To w końcu musi wyjść Wydaje się, że po zeszłorocznej burzy, letnim chaosie i jesiennych absurdach do Gdańska w końcu zawitała stabilizacja. Odpowiedzialnym za to wszystko w dużej mierze jest nowy trener biało-zielonych Jerzy Brzęczek, bo gołym okiem widać jak jego spokój zaczyna udzielać się całej drużynie i wszystkim wokół. Zarówno przed nim jak i przed piłkarzami ogromna ilość pracy by zbudować tą wymarzoną „wielką Lechię” jednak widać, że w końcu obrane zostały dobre tory. Karol Krawczyk z Miodowych Lat w jednym z odcinków chciał założyć Bar Szybkiej Obsługi. Jego żona oczywiście była temu przeciwna, a on swój zapał uargumentował słowami: „Tramwaj prowadzę to i bar poprowadzę”. Zdaje się, że tak samo myśleli jeszcze rok temu nowi właściciele Lechii. Przez rok jednak wiele się nauczyli, a na pewno tego, że do sukcesu same pieniądze nie wystarczą. Trzeba się otoczyć dobrymi ludźmi, a ci wokół Lechii chyba powoli się krystalizują.
W Gdańsku wiosną położono fundamenty pod dobry wynik na koniec sezonu, a także pod nową ekstraklasową twierdzę. Sprawdzać ich jakość przyjedzie teraz Górnik, a tydzień po Wielkanocy, biało-zielonych czeka najpoważniejszy test – do Gdańska zweryfikować formę wiosennej rewelacji przyjadą mistrzowie Polski. Teoretycznie będzie to pierwszy mecz w 2015 roku, w którym Lechia będzie mogła zagrać to, co najbardziej lubi – kontry, lecz w praktyce to nikt nie wie jak Gdańszczanie i Warszawianie będą wyglądać i grać za prawie miesiąc. Ale jakby nie patrzeć, to spotkanie może się okazać hitem wiosny, a dla mnie wyścigiem z czasem. Bo na stadion będę pędził prosto z pracy.
twitter.com/pilkarskaprawda
PilkarskaPrawda.pl
28
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Błękitni rycerze Nowy rok w polskiej piłce nie rozpoczął się od wznowienia rozgrywek T- Mobile Ekstraklasy, a właśnie od ćwierćfinału Pucharu Polski. Chociaż do półfinału awansowały Legia i Lech, to nie obyło się bez niespodzianek. Słabe głowy Portugalczyków Po wylosowaniu ćwierćfinałowych par Pucharu Polski najwięcej emocji spodziewaliśmy się po pojedynku Legii Warszawa ze Śląskiem Wrocław. Jeszcze w 2014 roku obie drużyny plasowały się na szczycie ligowej tabeli, a wrocławianie byli rewelacją rundy jesiennej. W nowym roku to właśnie te dwie drużyny rozpoczęły pucharowe zmagania i dostarczyły kibicom ogromnych emocji. W pierwszym spotkaniu na stadionie we Wrocławiu, po świetnym początku prowadzili podopieczni Tadeusza Pawłowskiego, ale mecz zakończył się remisem, bo skórę legionistom uratował Michał Żyro. W rewanżu piłkarze również stanęli na wysokości zadania, fundując kibicom maksimum emocji. W podstawowym czasie gry znowu padł remis 1:1, a o awansie musiały przesądzić rzuty karne. W tych słabsi okazali się goście z Wrocławia, którzy nie trafili aż trzech jedenastek. Kibice Śląska do tej pory muszą żałować tego pojedynku, bo nie dość, że bracia Paixao zawiedli w konkursie rzutów karnych to dodatkowo zostali skrzywdzeni przez decyzje sędziów.
PilkarskaPrawda.pl
Poznańska lokomotywa mknie Drugi z faworytów do sięgnięcia po Puchar Polski miał w meczach ćwierćfinałowych łatwiejsze zadanie. Po ograniu Jagiellonii Białystok Kolejorz musiał pokonać II-ligowego Znicza Pruszków i już w pierwszym spotkaniu zapewnił sobie awans, wygrywając przewagą czterech bramek. Chociaż Lech jako pierwszy zdobył gola to na początku drugiej połowy dał sobie strzelić bramkę, a sytuacja wyklarowała się dopiero po wejściu na boisko Zaura Sadajewa. Czeczen w pół godziny zdobył dwa gole i asystował przy drugiej bramce Dariusza Formelli. Lech wygrywając aż 5:1 w Pruszkowie zapewnił sobie awans, dlatego w spotkaniu rewanżowym Maciej Skorża wystawił rezerwowy skład. Szansę na grę dostał m.in. Jakub Serafin, a w barwach Kolejorza zadebiutował Krystian Sanocki. W związku z tym, że Lech nie grał w najmocniejszym składzie to nie stworzył najlepszego widowiska. Ostatecznie Lechitom udało się ponownie zwyciężyć po bramce Dariusza Formelli z 89 minuty.
wrażenie, że żadna z nich nie chciała awansować dalej. Obaj trenerzy wystawili rezerwowe zespoły, które jak najmniejszym nakładem sił chciały przejść dalej. Ostatecznie lepsi okazali się piłkarze Podbeskidzia, którzy dwukrotnie pokonali Piastunki przyczyniając się tym samym do zwolnienia Angela Pereza Garcii. Sroga lekcja amatorów Do największej niespodzianki doszło w ostatniej parze ćwierćfinałowej. Cracovia podejmowała II-ligowy zespół Błękitnych Stargard Szczeciński i jak się okazało, była to dla nich zapora nie do przejścia. Piłkarze Krzysztofa Kapuścińskiego, którzy na co dzień muszą chodzić do pracy aby utrzymać swoje rodziny postawili ciężkie warunki drużynie Roberta Podolińskiego. Pasy przez 180 minut nie potrafiły pokonać bramkarza Błękitnych i skończyły pojedynek z niechlubnym bilansem czterech straconych bramek i żadnej zdobytej. Piłkarze wygranej drużyny po przejściu Cracovii udali się wraz z prezesem na imprezę, a za przejście do następnej rundy otrzymali 40 tys. złotych.
Górale w półfinale Zarówno piłkarze Piasta Gliwice jak i Podbeskidzia Bielsko-Biała już przed pojedynkiem mieli świadomość, że w następnej rundzie zagrają z Legią lub ze Śląskiem. Patrząc na oba mecze pomiędzy tymi drużynami można było odnieść
fb.com/pilkarskaprawda
29
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Futbol wolny od Blattera Światowa piłka nożna nie jest w całości rządzona przez FIFA. Wiele narodów, wysp, państw czy krain nie uzyskało członkostwa w tej federacji.
Zawody IG przez ponad 16 lat – aż do 2005 r. - były jedyną próbą o stawkę pozwalającą na pokazanie swoich umiejętności futboliW 2003 r. założono NF-Board, by zebrać podobne zespoły i dać im stom z dosłownie każdego zakątka świata. warunki do rywalizacji o stawkę. Za sprawą Luca Missona – prawnika, który stał się sławny z reprezentowania, w słynnej sprawie, Jean-Marca Bosmana przed sądem, w kwietniu tegoż roku doprowadziła do spotkania władz federacji Monako i Tybetu w domu. Szczegóły przedsięwzięcia omówiono w brukselskiej knajpie o nazwie „La Mort Subite” 12 grudnia 2003 roku. NF-Board (skrót rozwijany jako Nouvelle-Federation Board lub Non-FIFA Board) zarejestrowano niedługo później w Liege. Celem organizacji było stworzenie swego rodzaju poczekalni dla zespołów ubiegających się o członkostwo w światowej federacji piłkarskiej.
Zmiana nadeszła przy okazji siódmego zgromadzenia UNPO (Organizacji Narodów i Ludów Niereprezentowanych) w Hadze. Pod patronatem NF-Board udało się przeprowadzić turniej piłkarski, towarzyszący obradom. Zagrano ledwie 3 mecze. W półfinałach skonfrontowały się Czeczenia z Kamerunem Północnym i Moluki Południowe z Papuą Zachodnią. W regulaminowym czasie padły remisy, a konkursy rzutów karnych wygrały Czeczenia i Moluki. Finałowe spotkanie zakończyło się triumfem graczy z Indonezyjskiej prowincji w stosunku 3:1. Bardzo obfity w rywalizację okazał się rok 2006. Karuzela rozpoczęła się latem od FIFI Wild Cup, pełniącego niejako rolę „zastępczego mundialu”, co sugerowały także pora i miejsce jego rozegrania. Padło na czas pomiędzy 29 maja a 3 czerwca i Millerntor-Stadion w dzielnicy Hamburga, St. Pauli. Sześć zespołów podzielono na dwie grupy. Do A trafiły Republika St. Pauli (pod tą nazwą kryje się klub piłkarski FC St. Pauli Hamburg), Gibraltar i Tybet. Drugą uformowały Cypr Północny, Zanzibar i Grenlandia.
Niemniej trzeba zaznaczyć, że początek rozgrywek piłkarskich odrębnych od FIFA datuje się na lata 80., kiedy to futbol zadebiutował w programie Island Games. Cofnijmy się więc do roku 1989. Pierwszy turniej rozegrano w systemie „każdy z każdym” pomiędzy 5 drużynami: Wysp Owczych, walijskiej wysepki Ynys Môn, Szetlandów, Grenlandii i Wysp Alandzkich. Zwyciężyli farerscy zawodnicy wygrywając w bezpośrednim meczu zespół z Walii 6:0. Brązowe medale zawisły na szyjach Alandczyków. Dwa lata później barw Wyspy Wight w czasie IG bronił dumnie, na co dzień biegający po boiskach Premier League, Lee Dixon z Arsenalu. Igrzyska Island Games odbywają się do dziś, cyklicznie co 2 lata. Najwięcej triumfów i medali ma na koncie ekipa Anglików z Jersey (8 medali – 3 złote i 5 brązowych). Mistrzostwo Igrzysk Wyspiarskich przypadło również w udziale zespołom Guernsey, Wyspy Wight i Wysp Owczych po dwa razy, a także Gibraltarowi, Szetlandom, Ynys Môn, obecnie czempionami są piłkarze Bermudów, którzy pokonali w 2013 roku Grenlandię 1:0. Najbliższa edycja zapowiadana jest na przełomie czerwca i lipca tego roku, a sportowców ugości Jersey.
Role outsiderów spełniali zawodnicy z Tybetu i Grenlandii notując po 2 porażki. W kolejnej fazie zwycięsko wyszły z konfrontacji Cypr Północny i Zanzibar. Odpowiednio porażkę musiały uznać Gibraltar (w stosunku 2:0) i St. Pauli (1:2). Finałowa batalia rozegrała się pomiędzy Cypryjczykami z północy a Afrykańczykami z Zanzibaru. Na końcu, po rzutach karnych, w których padł rezultat 4:1, piłkarze z Czarnego Lądu zeszli z boiska z opuszczonymi głowami.
twitter.com/pilkarskaprawda
PilkarskaPrawda.pl
30
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Odpoczynek trwał do listopada. W końcówce owego miesiąca, praktycznie równolegle, rozgrywano dwa turnieje: pierwszą edycję VIVA World Cup (pod auspicjami NF-Board), a także ELF Cup (z inicjatywy federacji Cypru Pólnocnego). NF-Board udało się przyciągnąć do rywalizacji we francuskiej Oksytanii ledwie trzy drużyny: gospodarze, kadra Monako i Laponii, a mecze Kamerunu Płn. Zakwalifikowano jako walkowery. Absolutną dominację wykazali Lapończycy triumfując w turnieju po trzech wygranych, z bilansem bramkowym 42-1. Ich wyniki to: 7-0 z Oksytanią, 14-0 z Monako w grupie i 21-1 z kadrą księstwa w meczu finałowym. Tak ogromna dysproporcja wynika z faktu, że drużynę Laponii tworzyli profesjonalni piłkarze z ekip norweskich, również najwyższego szczebla, jak: Lillestrøm, Bodø/Glimt czy Tromsø. Obsada ELF Cup była silniejsza. Dotarło 8 zespołów: Kirgistan (futsalowa kadra), Zanzibar, Grenlandię, Gagauzję umieszczono w gr. A. W skład gr. B weszły: Cypr Północny, Krym, futsaliści Tadżykistanu i Tybetańczycy. Stawkę półfinalistów ukształtowali: Kirgizi, Zanzibarczycy, Cypryjscy Turcy i Tatarzy Krymscy, którzy potrzebowali dogrywki, by wyeliminować w walce o finał Kirgiskich futsalistów (2:3). W drugim meczu rozegranym 23 listopada Zanzibar stracił 5 goli przeciwko Cyprowi. Krym, w którego składzie znajdował się nawet przyszły reprezentant Ukrainy Denis Hołajdo, ostatecz-
PilkarskaPrawda.pl
nie musiał uznać wyższość rywali w ostatnim meczu. Triumf w ELF Cup przypadł w udziale gospodarzom zawodów, którzy na koniec pokonali Krym 3:1. Ostatecznie tylko VIVA World Cup zyskał na znaczeniu, podczas gdy puchary VIVI i ELF zostały jednorazowymi „kaprysami”. NF-Board udało się przeprowadzić go jeszcze w latach 2008, 2009, 2010 i 2012. Puchar Nelsona Mandeli zdobyła trzykrotnie Padania, a ostatnim mistrzem został Kurdystan. Przyjrzyjmy się na chwilę bliżej niegdysiejszym hegemonom z włoskiej krainy. Była to dość mocna ekipa: z Maurizio Ganzem, Giampietro Piovanim, Giuliano Gentillinim, braćmi Michele i Federico Cossato. Podczas trzech Pucharów Świata, w których brała wygrała wszystkie swoje mecze, a było ich 13. Barw tegoż regionu bronił niedawno Enock Barwuah, brat Mario Balotellego. Dziś federacja NF-Board odsunęła się, przynajmniej na dziś, w cień, a jej obowiązki przejęła ConIFA (Confederation of Independent Football Associations). Organizacja wystartowała z kopyta, przejmując większość dawnych członków NF-Board, ale również powiększając zasięg. Dzięki temu w ConIFA World Football Cup wystąpiło aż 12 reprezentacji z trzech kontynentów. Areną zmagań wybrano stadion w szwedzkim Östersund, a datę wyznaczono na 1-8 czerwca 2014. Uczestników podzielono
na cztery trzyzespołowe grupy. Z każdej awans wywalczyły po 2 drużyny, wskutek czego w ćwierćfinale Skandynawowie mieli okazję obejrzeć rywalizacje: Padanii z Hrabstwem Nicei (1:2), Abchazji z Osetią Płd. (0:0 w karnych 0:2 dla Osetyjczyków), Asyrii z Oksytanią (bez bramek, w karnych 7:6 na korzyść Asyrii) i Wyspy Man z Kurdystanem (1:1 karne 4:2). W ½ finału Man wysoko pokonał Asyryjczyków (4:1), a Nicea Osetię (3:0). Mecz o złoto nie dał bramek w regulaminowym czasie. Dopiero „jedenastki” wyjaśniły sprawę: wyszli z nich zwycięsko Nicejczycy wynikiem 5:3. W tym roku ConIFA przygotowuje się do czerwcowego Euro, przeniesionego niedawno do Budapesztu, po fiasku planów związanych z Wyspą Man i Londynem. Odbyło się już losowanie grup europejskiego czempionatu. „Sierotką” mianowano legendę Liverpoolu Robbie’go Fowlera. ConIFA chyba poważnie podchodzi do swej misji, więc spodziewam się tłustych lat dla futbolu „non -FIFA”. Wbrew pozorom, warto, jeśli będzie taka możliwość, śledzić nadchodzące mistrzostwa, gdyż dostaniemy zapewne szansę podziwiania w akcji między innymi byłych niezłych piłkarzy. A wszystko to bez kontrowersji, jakich nie brakuje w federacji rządzonej przez szwajcarskiego działacza.
fb.com/pilkarskaprawda
31
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
WYNISZCZAJĄCA KORUPCJA
W futbolu sprzedaje się wszystko: mecze, prawa telewizyjne bez prawdziwej konkurencji, organizacje imprez sportowych… „oni” nie znają świętości. Pisząc „oni”, mam na myśli każdego ze świata piłki, nie tylko działacza, również piłkarza, który zawarł jakiś nieoficjalny, podejrzany deal. Wykiwani Matactwa występują na wielu liniach: działacz zespołu X – drużyna Y, drużyna Z – sędzia, drużyna N – drużyna S. Możliwości jest wiele. Co ciekawe, nie zawsze przedmiotem transakcji są pieniądze. Czasami kluby umawiają się ze sobą, iż jeden z nich ma np. przegrać mecz w lidze w zamian za zwycięstwo w krajowym pucharze. Akurat ten sposób jest trochę nieskuteczny, bywają przypadki kiedy jedna z drużyn zamiast według umowy: jeden mecz zwyciężyć, drugi oddać… triumfuje w obu. Wykiwani zawodnicy nie mogą nic w takiej sytuacji zrobić. Nie poskarżą się przecież związkowi piłkarskiemu, że ustawiali wyniki spotkań. Ale do rzeczy, jak widać można oszukiwać z każdym na wszelakie sposoby. Smalec za utrzymanie W pewnym mieście, w pewnej lidze w ostatniej kolejce za czasów PRL-u przyszło rywalizować dwóm zespołom: jednemu walczącemu o awans, drugiemu broniącemu się przed spadkiem. Oba musiały wyjść z tej batalii z tarczą, aby osiągnąć swoje cele. Niemożliwe, więc było dogodzić obu drużynom. A jednak! Jak głosi legenda, klub X chcący pozostać na poziomie rozgrywkowym, na którym dotychczas grał „obdarował” zespół Y skrzynką smalcu, któremu było najwyraźniej obojętne na jakim gra szczeblu. Po meczu wszyscy „kopacze” byli szczęśliwi. Połowa wróciła do domu z radosną wiadomością: „Utrzymaliśmy się!”, a druga część piłkarzy powracając do swoich domostw mogła obwieścić rodzinie:
„Awansu niestety nie mamy… ale za to na dzisiejszą kolację przyniosłem smalec!”. Przypominam, iż były to czasy komuny, więc taki rarytas jak smalec - w niektórych rodzinach – mógł być ważniejszy niż jakiś tam głupi awans. Piłkarska mafia O ile przykład korupcji powyżej jest lekko zabawny, o tyle te poniżej będą bardzo poważne. „Podejrzewaliśmy, że prawa do organizacji mundialu się nie wygrywa, tylko kupuje, a dziesiątki skorumpowanych działaczy bezkarnie napychają sobie kieszenie milionowymi łapówkami. Teraz mamy pewność. Rzeczywistość FIFA dalece wykracza jednak poza najgorszy koszmar, jaki tylko mógł nam się przyśnić. Ich nie obowiązuje prawo ani żadne zasady. Są bezkarni. I bezwzględni. W starciu z FIFA organy każdego, bez wyjątku, państwa okazują się bez radne. Czy jesteś gotowy, aby poznać prawdę?” – owe słowa pochodzą z tylnej okładki książki „FIFA MAFIA” Thomasa Kistnera. Nie trzeba znać zawartości tego dzieła, by wiedzieć o czym jest. Ponad 300 stron opowiada o tym – cytując Sűddeutsche Zeitung – jak „FIFA przywłaszczyła sobie sport, który należał do nas wszystkich”. W środku jest wszystko ładnie wyjaśnione, dlaczego Katar dostał prawo do organizacji Mistrzostw Świata 2022 roku. Kistner ukazuje jak z pięknej gry zrobiono ohydny biznes. Pomiędzy polską skrzynką smalcu a aferami w przyznawaniu MŚ i ME jest wiele różnic, ale łączy je jedno: korupcja. Tu mniejsza, tam większa, ale kłamstwo i obłuda w piłce nożnej panują od kiedy zaczęto na nim zarabiać. A my biedni kibice – młodsi, starsi – jedyne czego chcemy, to oglądać mecze z pewnością, że wszystko rozgrywa się na boisku, a nie poza nim…
twitter.com/pilkarskaprawda
PilkarskaPrawda.pl
32
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Kilka tygodni wstecz
Analiza klęski Legii Mecz w Amsterdamie okazał się kluczowy dla rywalizacji Legii Warszawa z mistrzem Holandii w Lidze Europy. Gospodarze zdołali strzelić podopiecznym Henniga Berga jednego gola, a sami zachowali czyste konto. Warszawianie w ten sposób nie mogli sobie pozwolić na utratę jakiejkolwiek bramki w spotkaniu rewanżowym. Niestety, „Wojskowi” na swoim obiekcie już w pierwszej połowie przekreślili swoje szanse na awans do 1/8 finału. Zacznijmy jednak od pierwszego starcia obu ekip. Na dobę przed pierwszym gwizdkiem kibice dowiedzieli się, iż Miroslav Radović dostał bajeczną ofertę z drugiej ligi chińskiej. Klub Hebei China Fortune obiecał Serbowi pensję w wysokości trzech milionów euro rocznie. Warszawski zespół w ramach transferu miał otrzymać milion euro mniej! Takie pieniądze za 31latka nie śniły się nikomu przy ulicy Łazienkowskiej. Również „Rado” nie potrafił odmówić Azjatom. Ulubieniec kibiców podobno zastanawiał się od dłuższego czasu nad tą ofertą. Przyznał, iż ta propozycja spędzała mu sen z powiek. Czy Radović w takim stanie nadawał się, by z Ajaxem zagrać na śmierć i życie? Hen-
PilkarskaPrawda.pl
ning Berg nie miał żadnych wątpliwości. Posłał Serba na trybuny i był wyraźnie rozjuszony, iż ta afera ujrzała światło dzienne tuż przed najważniejszym starciem w sezonie. Czy Norweg postąpił słusznie? Nie w sposób tego obecnie ocenić. Skoro po rozmowie z „Rado” zdecydował się, nie wpisywać Serba do meczowej osiemnastki, widocznie musiał mieć ku temu powody. Zatem Legia Warszawa w Amsterdamie zagrała bez swojej największej gwiazdy. Orlando Sa zastąpił Radovicia w ataku. Za jego plecami grał Michał Masłowski. Takie ustawienie nie było ani przez chwilę brane pod uwagę podczas zgrupowań przedsezonowych. W obliczu kontuzji Ondreja Dudy, Berg zastanawiał się nad dwoma wariantami. W Holandii w pierwszej jedenastce mieli wybiec albo Radović - Sa, albo Radović - Masłowski. W pierwszej połowie ewidentnie było widać, iż Portugalczyk nie potrafi z Polakiem współpracować. Skrzydłowi „Wojskowych” również nie mogli odnaleźć się w nowej strategii. Legia próbowała wyłącznie kontrować przeciwnika, lecz nawet w ten sposób nie zagrażała bramce Jaspera Cillessena. Obraz gry zmienił się w drugiej połowie spotkania. Kiedy legioniści przegrywali już 0:1, postawili wszystko na jedną kartę. Zaczęły się
szturmowe ataki gości. Gospodarze nie potrafili powstrzymać szarż swoich przeciwników. Niestety, nieprawdopodobna nieskuteczność lidera T-Mobile Ekstraklasy spowodowała, iż mistrzowie Polski wyjeżdżali z Holandii z zerowym kontem bramkowym. Henning Berg zaskoczył jeszcze jedną zmianą w swoim składzie. Norweg wstawił od pierwszej minuty do podstawowej jedenastki Dossę Juniora. Obrońca Legii dopiero co wrócił po kontuzji i z miejsca miał zagrać w arcyważnym meczu. Teraz możemy jedynie gdybać, czy inny stoper w warszawskim zespole nie zachowałby się lepiej przy golu Arkadiusza Milika. Napastnik Ajaxu dostał podanie z prawego skrzydła. Swobodnie obrócił się na swoją preferowaną lewą nogę i uderzył na bramkę Kuciaka. Piłka zatrzepotała w siatce, a Ajax wyszedł na prowadzenie. Co wtedy robiła linia obrony gości? Dossa Junior i Ivica Vdorljak byli tuż przed Polakiem. Niestety, pomyliły im się zadania. Chorwat powinien być przygotowany, iż rywal będzie próbował strzelać lewą nogą, a Portugalczyk z cypryjskim paszportem powinien blokować drugą stronę atakującego. Jak było w rzeczywistości? Kapitan Legii zrobił krok w tył, myśląc, iż Milik przejdzie zaraz na prawą nogę. Reprezentant Polski skorzystał z prezentu, jaki mu podarował legionista i bez namysłu strzelił na bramkę.
fb.com/pilkarskaprawda
33
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Dossa Junior widząc błąd swojego kolegi, starał się go naprawić, lecz był on już spóźniony, w momencie kiedy Milik otrzymał podanie od pomocnika gospodarzy, więc nie miał żadnych szans, by zablokować te uderzenie. Jak zachowaliby się Igor Lewczuk albo Inaki Astiz? Nie wiadomo. Dossa Junior więcej błędów podczas tego meczu nie popełnił. Ajax wygrał pierwszy mecz z Legią 1:0. Przez cały tydzień eksperci, dziennikarze, byli piłkarze zastanawiali się jaką taktykę obierze Henning Berg na rewanż. Legia wyszła w identycznym składzie w jakim zagrała w Amsterdamie. Ajax zaś dokonał jednej zmiany. Mike’a van der Hoorna zmienił nominalny podstawowy obrońca Joel Veltman. Jak się później okazało, roszada Franka de Boera miała ogromny wpływ na przebieg drugiego starcia między tymi ekipami. Przez cały mecz Orlando Sa nie potrafił sobie poradzić z Holendrem. Stoper gości często przepychał Portugalczyka, szturchał go i z minuty na minutę legionista tracił cierpliwość. Symboliczne było jego siatkarskie uderzenie piłki ręką, gdy wiedział, że nie doskoczy do dośrodkowania. Piłkarz gospodarzy był bezradny w pojedynkach z przeciwnikiem. W dodatku Veltman o wiele lepiej wyprowadzał futbolówkę z własnej połowy, aniżeli jego zastępca z pierwszego spotkania. Nie popełniał błędów, więc nie narażał swojej drużyny na niepotrzebne straty. Legia postanowiła zaatakować od początku spotkania. Po pierwszych dziesięciu minutach kibice mogli mieć nadzieję, iż warszawianie zdołają odrobić jednobramkową stratę. Gospodarze próbowali zaskoczyć przeciwników agresywnym odbiorem piłki i wysokim pressingiem. Plan jednak spalił na panewce po golu Arkadiusza Milika. Obrona „Wojskowych” ustawiała się na pograniczu jednej i drugiej połowy. Zauważył to Frank de Boer i jego zespół. Piłkarze mistrzów Holandii wznawiali grę długimi podaniami od bramki, co jest sprzeczne z ich filozofią. Przyniosło to jednak skutek w postaci gola. Po jednym wykopie Cillessena, polski atakujący Ajaxu przyjął futbolówkę, z dziecinną łatwością przestawił Dossę Juniora i popędził na bramkę Kuciaka. Milik wbiegł między zdezorientowanych defensorów Legii i oddał strzał tym razem z prawej
nogi. Piłka trafiła do siatki, choć wydaje się, iż bramkarz gospodarzy mógł obronić uderzenie rywala. Drugi, nokautujący, cios goście wyprowadzili dwie minuty później. Dośrodkowanie z rzutu wolnego w pole karne legionistów. Piłka powędrowała na piąty metr od bramki. Do centry wyskoczył słowacki golkiper, lecz uprzedził go jeden z piłkarzy de Boera. Sparowana piłka przez bramkarza poleciała prosto na głowę Viergevera i ten podwyższył prowadzenie na 2:0. Od tej chwili Legia mimowolnie przestała wierzyć w awans do kolejnej rundy. Zawodnicy próbowali jeszcze nawiązać walkę, lecz ich ataki nie były już tak przekonujące jak wcześniej. Przed przerwą na listę strzelców wpisał się jeszcze raz Milik. Veltman wygrał kolejny powietrzny pojedynek z Orlando Sa. Zaraz po tym starciu inny gracz Ajaxu posłał prostopadłe podanie do polskiego napastnika. Futbolówka nie została zablokowana przez Dossę Juniora, a snajper mistrzów Holandii uciekł przed wślizgiem Jakuba Rzeźniczaka i ustalił wynik spotkania płaskim strzałem obok interweniującego Kuciaka. Podsumowując, Legia przegrała dwumecz z Ajaxem w sferze mentalnej. Niewykorzystane okazje w Amsterdamie są wynikiem tego, iż piłkarzom zabrakło zimnej krwi na boisku. Michał Żyro w innych okolicznościach zapewne nie miałby problemów, by skierować futbolówkę do pustej bramki. W Holandii zamieszanie z Radoviciem musiało odbić się na zawodnikach mistrzów Polski. W Warszawie zaś legioniści jak najszybciej próbowali odrobić straty z pierwszego starcia. Stracone dwa gole w pierwszym kwadransie doszczętnie zmiażdżyły morale drużyny. Nawet Henning Berg wywiesił białą flagę po drugim trafieniu Ajaxu. Przestał gestykulować i motywować swoich graczy. Podopieczni Franka de Boera byli faworytem tego dwumeczu. Jednakże szale mogły się zupełnie odwrócić, gdyby „Wojskowi” strzelili chociaż jedną bramkę na wyjeździe.
twitter.com/pilkarskaprawda
PilkarskaPrawda.pl
34
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Europa nie dla Premier League Angielskie kluby mają problem z grą w Europie. Może nie jest to jeszcze jakiś wielki kryzys i powód do bicia w bębny na alarm oraz ogłaszania stanu klęski futbolowej, ale jeśli rozmawiamy o najlepszej, dla wielu, lidze świata, to oczekujemy, że na międzynarodowym podwórku te kluby potwierdzą swoją jakość i siłę. Na razie zbierają jednak solidne baty od reszty świata, a widmo posiadania tylko jednego reprezentanta na poziomie ćwierćfinału rozgrywek Ligi Mistrzów, zagląda w oczy Premier League coraz głębiej.
A przecież jeszcze kilka sezonów temu, taka sytuacja była nie do wyobrażenia. Pamiętny bratobójczy finał w 2008 roku na Łużnikach pomiędzy United a Chelsea, czy rok później trójka przedstawicieli BPL w półfinale, których ostatecznie pogodziła Barcelona. Wtedy jednak Anglia dała jasny sygnał całej Europie, że stworzyła produkt niesamowicie silny i coraz mocniej odjeżdżający reszcie stawki. Każdy kolejny rok nie był jednak już tak udany dla przedstawicieli z Wysp, ale nie zagłębiajmy się szczególnie mocno w historię - to przecież każdy może sobie sprawdzić na dowolnej stronie w internecie. Zatem w skrócie - w czterech ostatnich sezonach, Anglicy osiągnęli dwa finały, z których jeden wygrali i do tego dołożyli zaledwie jeden, przegrany zresztą, półfinał. Wynik może nie tragiczny, ale już dosyć mocno niepokojący, jeżeli zabawimy się i przyjrzymy pewnej statystyce. Jeśli wyłączyć z tej kategorii Chelsea to od maja 2009 roku, kiedy w półfinale grał Arsenal z Manchesterem United, gol Wayne Rooneya w finale rozgrywek w 2010 roku, jest jedyną zdobytą bramką na poziomie co najmniej półfinału Champions League przez angielskie zespoły. Nie wygląda to dobrze. Oczywiście wyłączenie z tej klasyfikacji Chelsea, czyli zespołu, który w ostatnich latach najlepiej sobie radzi w Lidze Mistrzów, jest dosyć mocno krzywdzące, ale nie zapominajmy, że The Blues też dołożyli swoją cegiełkę do tych niechlubnych popisów drużyn z Wysp w Europie, po raz pierwszy w historii nie wychodząc nawet z rozgrywek grupowych sezon po tym jak wznosili w górę Puchar Mistrzów. Z czego to wynika? Nie da się pewnie wyciągnąć jednej przyczyny i to na nią zwalić zaistniałą sytuację. Wydaje się jednak, że Anglicy zaczęli czuć się zbyt pewnie i dostrzegli, że ich
PilkarskaPrawda.pl
rodzima liga ma ogromny potencjał. Ale czy można im się dziwić? Przeraźliwie potężne pieniądze pompowane w tę ligę sprawiły, że typowe średniaki, takie jak Swansea, Newcastle czy Everton pod względem samych wpływów za transmisje telewizyjne są na poziomie zeszłorocznego mistrza Włoch - Juventusu. Zresztą oprócz Barcelony, Realu i właśnie Juventusu, żaden inny klub w Europie pod tym względem nie może konkurować z czołową 16 drużyn w Anglii. Premier League to finansowy kolos. Anglicy wyznaczyli sobie jeden cel do zrealizowania, a mianowicie to, żeby pewnego dnia Liga Mistrzów już nie była im potrzebna. Żeby każda z 38 kolejek BPL była ważniejsza niż finał Champions League. Żeby Anglia raz na zawsze stała się tym świętym miejscem dla futbolu, jakby fakt, że to przecież tutaj powstał sport zwany piłką nożną, nie był wystarczającym ku temu argumentem. I wiecie co? Są na świetnej drodze do tego celu. Dowodem tego są na razie małe rzeczy. Manuel Pellegrini mówiący wprost o tym, że rozgrywki w Anglii są priorytetem (dla porównania Pique przed meczem z City rozpływał się na konferencji na temat chwały jaka towarzyszy wygraniu LM),a Liga Mistrzów to przygoda, Jose Mourinho i inni trenerzy z Anglii, niejednokrotnie traktujący spotkania w Europie jako okazja do rotacji składem, odpoczynku dla kluczowych zawodników i szansa ogrania młodszych lub rezerwowych graczy. To wszystko daje sygnał, że liczy się to co na krajowym podwórku, a jak coś ugramy w Europie? To super. Jak odpadniemy? No to też sympatycznie - mamy więcej czasu na odpoczynek i przygotowanie do następnej kolejki.
Tottenhamem, pokazują że pod względem piłkarskim Anglia nie jest zbyt daleko przed resztą Europy. Ba, ostatnie sezony w Champions League pokazują, że jest za Hiszpanią, a uparci powiedzą, że i za Bundesligą. Pytanie tylko co z tego? Czy Anglików to boli? Czy na Wyspach ktoś przeżywa, że wszystkie czołowe gwiazdy ligi trafiają do Realu i Barcelony, a nowymi bohaterami zostają ci, których wypuści z rąk Blaugrana lub Królewscy? Myślę, że nie. Takie rzeczy mocniej przeżywamy my - fani BPL w Europie, w innych częściach świata. Nie chcemy dać satysfakcji fanom ligi hiszpańskiej czy niemieckiej, że ich produkt piłkarsko jest lepszy od naszego. Wracając do początku - angielskie zespoły nie porywają w pucharach. Nie wiem czy zależy to faktycznie do tego, że zbyt lekceważą te rozgrywki, czy faktycznie nie potrafią połączyć gry na dwóch tak ciężkich frontach? Ciężko powiedzieć. Wszystko wskazuje na to, że Chelsea i Everton będą jedynymi drużynami z Anglii, które w kwietniu będą jeszcze w grze na europejskim froncie. Ci pierwsi grają kosmiczną piłkę, są zdecydowanie w TOP3 obecnie drużyn na świecie, a do tego zawsze idealnie pasowali do systemu pucharowego. The Toffees natomiast wetują sobie tragiczny występy na krajowym podwórku, kolejnymi wygranymi w Lidze Europy i szukają w tych rozgrywkach swojej już jedynej szansy, żeby zapewnić sobie grę w pucharach od nowego sezonu. Nie ma żadnych wątpliwości, że na tym tle Premier League znów z kretesem przegra La Ligą, Bundesligą, a nawet możliwe, że z Serie A.
Takie spotkania jak te pomiędzy Arsenalem i Monaco, Besiktasem a Liverpoolem, Manchesterem City a Barceloną czy Fiorentiną a
fb.com/pilkarskaprawda
35
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Tylko, że Anglicy są w stanie to przełknąć. Bo są świadomi co się dzieje w ich własnej piaskownicy. Gdzie sami decydują kto lepi babki z piasku. Najlepiej oglądaną ligą pod względem średniej frekwencji jest Bundesliga, ale gdyby nie przestarzałe i zbyt małe stadiony to może i na tym polu Premier League byłaby najlepsza. No, ale ciągle nie jest. Ciągle tych kilku rzeczy, paru szczegółów brakuje Anglikom, żeby upewnić się w przekonaniu, że są samowystarczalni. Oczywiście to może być tylko piękna wymówka do tych, tragicznych w tym sezonie, wyników. Jasne. Ale może być w tym też sporo racji i jeśli ten trend na Anglię się utrzyma to za parę sezonów ten scenariusz może się spełnić. UEFA będzie otwierała Ligę Mistrzów dla większej ilości krajów, starała się zaangażować w te rozgrywki jak najwięcej klubów, żeby zwiększyć zasięg i prestiż rozgrywek, ale jednocześnie dbając o odpowiedni ich poziom. Wszystko pięknie i cudownie, a Anglicy w swoim, angielskim stylu, wyjdą z tego projektu tylnymi drzwiami. Bo przestanie ich interesować czy Liverpool jest w stanie pokonać Basel, albo jak to się dzieje, że mistrz Norwegii potrafi urwać punkty Chelsea. Liczyć się będzie to czy Swansea utrzyma ósme miejsce w lidze po spotkaniu z Evertonem, czy może wyprzedzi je Newcastle, które ostatnio ograło Norwich, Stoke i West Ham. Dzisiaj triumfują wszystkie inne ligi świata. Bo pokazują, że Premier League nie jest taka straszna jaką ją malują. Że da się zdominować nawet tegoroczną Chelsea, że można pokazać Arsenalowi co znaczy dyscyplina taktyczna, że wola walki, zaangażowanie i wcale nie jakieś ogromne umiejętności wystarczą, żeby wyrzucić z Ligi Europy Liverpool. I to jest wszystko prawdą, bo kluby angielskie kolejny sezon grają bardzo słabo kiedy muszą wsiąść w samolot i odwiedzić inny kraj. Przegrywają zasłużenie. Odpadają bo są o klasę słabsze w tych dwumeczach. Proste.
Różnica jest jednak taka, że Sky Sport od nowego sezonu będzie płaciło 10 milionów funtów za każdy mecz właśnie tegoż słabego Liverpoolu, który uległ trzeciej obecnie drużynie tureckiej ekstraklasy, która możliwe, że za rok nie wejdzie do Champions League. Za błędy Kierana Gibbsa i nieudolność Oliviera Girouda, którzy dali się ograć, mocno przeciętnemu przecież, Monaco. Za autobus Mourinho, słabość Evertonu, marazm Stoke czy popisy Jonjo Shelveya. 10 baniek, za każdy pojedyńczy mecz. Najwięcej w historii. Premier League poradzi sobie bez Champions League. Liga Mistrzów bez angielskich drużyn pewnie też, chociaż zakładam, że Platini i jego ludzie woleliby jednak do tego nie dopuścić. Całkiem możliwe, że Chelsea, United, City czy Arsenal, nigdy nie przegonią na stałe Barcelony czy Realu. Nie będą seryjnie wygrywać z tymi zespołami do zera i nie sprawią, że Leo Messi będzie prosił o transfer na Wyspy. Ale liga angielska jako całość może stać się produktem, niezależnym od niczego i nikogo. Może stać się potworem, który od własnego kaprysu zadecyduje, czy opłaca mu się grać w Europie czy może lepiej zorganizować nowy puchar wewnątrz kraju albo przedłużyć sezon ligowy. Nie wiem. Nikt tego nie wie. Dziś, po pierwszych meczach 1/8 Ligi Mistrzów i przed spotkaniami 1/8 Ligi Europy, Anglicy są na deskach. Reszta Europy znowu się wybroniła i pokazała Wyspiarzom miejsce w szeregu. Kluby z innych lig obnażył ich słabości i pewnie to wykorzystały. Ale kiedy w maju finiszować będzie Premier League to założę się, że już nikt o tym nie będzie pamiętał. Kluby będą liczyły kolejne pieniądze wpływające na konto, a kibice będą z wypiekami na twarzy czekać, które miejsce zajmą ich ulubieńcy. Futbol w XXI wieku to biznes. A liga angielska to cholernie opłacalny biznes. Mający spore, jak widać, braki piłkarskie, ale posiadający niesamowity potencjał finansowy i marketingowy. Time is money. Krzysiek Czyż
twitter.com/pilkarskaprawda
PilkarskaPrawda.pl
36
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
W Bielsku między słupkami wciąż walczą z problemami
Jest w naszej lidze drużyna, której nie docenia praktycznie nikt. Mało medialna, bez jakiegoś ogromnego budżetu. Mimo to już niemal od 4 lat z lepszym, bądź gorszym wynikiem, ale utrzymuje się w ekstraklasie, choć większość dawała im góra dwa sezony „bytu”. Wiecie o kim mowa? Podbeskidzie Bielsko – Biała. Zespół, który obecny sezon rozpoczął pod batutą Leszka Ojrzyńskiego wreszcie zrobił „level up”. Wyniki, które osiągają Bielszczanie oraz ich pozycja w tabeli jest lekkim zaskoczeniem, bowiem niemal zawsze są oni typowani do spadku. Moim zdaniem mogłoby być jeszcze lepiej, gdyby „Górale” w końcu zainwestowali w konkretnego bramkarza... Nie jest bowiem żadną tajemnicą, że praktycznie odkąd pojawili się na najwyższym szczeblu rozgrywkowym miewają kłopoty z obsadą tej pozycji. W debiutanckim sezonie klubu w ekstraklasie, czyli 2011/2012 między słupkami panowali Richard Zajac na spółkę z Mateuszem Bąkiem. Obaj – delikatnie mówiąc – szału nie robili, dlatego ówczesny trener, Robert Kasperczyk dość często dokonywał rotacji pomiędzy nimi. Sezon w bramce rozpoczął Słowak, natomiast miejsce stracił bardzo szybko – po kompromitującym występie z GKS-em Bełchatów, przegranym aż 6:0. W jego miejsce wskoczył Bąk, który start miał bez wątpienia dobry – 2 czyste konta, kolejno z Zagłębiem i Widzewem pozwalały myśleć o nim, jako o pierwszym bramkarzu na dłużej.
PilkarskaPrawda.pl
Mateusz Bąk
Krzysztof Baran
Bronił również w sensacyjnie wygranym spotkaniu z Legią 2:1 i był jednym z lepszych piłkarzy na boisku. Niestety, trener Kasperczyk po 6 kolejnych meczach z nim w bramce postanowił znów dokonać roszady – po porażce z 2:1 z ŁKS -em do bramki powrócił Zajac, który miejsca w niej nie oddał już praktycznie do końca sezonu. Bronił z różnym szczęściem, miewał występy wybitne, lecz również zdarzały mu się spektakularne wtopy. Mimo to jego zespół zdołał się w miarę spokojnie utrzymać, kończąc sezon jako beniaminek na 12 miejscu. Bąk w 12 meczach wpuścił 16 bramek, natomiast Zajac w 18 meczach 23 razy wyciągał piłkę z siatki. Statystycznie prezentowali się więc mniej więcej na podobnym poziomie.
Na rundę wiosenną śląski klub postanowił wypożyczyć młodego Krzysztofa Barana, który miał zastąpić Bąka jako bramkarz numer dwa i naciskać na Zajaca. Niestety, zupełnie mu się nie powiodło – nie zaliczył nawet jednego występu, mimo iż Słowakowi jak zwykle dość często przydarzały się proste błędy. Był to jednak dla Podbeskidzia sezon bardzo trudny, co rusz zmieniano trenerów, w klubie panował ogólny chaos – jedynie dzięki świetnej postawie na wiosnę i zwycięstwu z Widzewem w ostatniej kolejce, niemalże rzutem na taśmę udało się uratować „byt” w ekstraklasie. Dlatego też można po części zrozumieć brak odwagi do roszad bramce trenerów, których w sezonie 2012/2013 na papierze miało aż sześciu.
Richard Zajac
Ladislav Rybansky
Nadszedł kolejny sezon, a skład jeśli chodzi o bramkę nie zmienił się. Nadal między sobą mieli rywalizować Słowak z Polakiem, jednak Bąk pozostał w Bielsku jeszcze tylko jedną rundę, gdyż na jesieni zaliczył ledwie trzy występy.
Aż w końcu przychodzi sezon 2013/2014 i w Bielsku-Białej pojawia się on. Ladislav Rybansky. Prawdziwy zbawiciel, wszego świata odkupiciel... Wróć, aż tak wiele od niego nie oczekiwano. Miał po prostu dobrze bronić i wprowadzić pewną stabilizację do bramki Podbeskidzia.
fb.com/pilkarskaprawda
37
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Cóż, stabilizację wprowadził na pewno – już po trzech pierwszych meczach w jego wykonaniu każdy wiedział, czego można się po nim spodziewać. A raczej, czego nie można – bronienia. Powiedzmy sobie szczerze, tak słabego bramkarza jak przybyły z węgierskiego Dyosgyori Rybansky nasza liga chyba nie widziała. Skończyło się na 12 występach w rundzie wiosennej, w których ledwie dwa razy zachował czyste konto. Na rundę wiosenną powrócił stary znajomy, Richard Zajac i jak się okazało w tym wypadku – chociaż co prawda trochę z konieczności - „stara bieda” zwyciężyła z nową... Którą trudno nazwać nawet biedą, na usta cisną się raczej mniej cenzuralne słowa.
Tak więc Rybansky został pogoniony, a Podbeskidzie sezon zakończyło na niezłym, 10 miejscu. Nawet wspomniany Zajac – być może oglądając wyczyny swojego rodaka – wziął się trochę w garść. Choć oczywiście, bez kilku wtop nie mógł się obejść, to jednak w paru spotkaniach pomógł swojej ekipie w zdobyciu puntów. Mimo to należało mieć poważne wątpliwości, czy obecny stan rzeczy w ekipie „Górali” będzie mógł się dłużej utrzymywać, bez poważniejszych konsekwencji. Panowanie Zajaca nie może wszakże trwać wieczne, tym bardziej, że Słowak kończąc sezon 2013/2014 miał już 37 wiosen na karku.
Michal Peskovic Dlatego, gdy przed obecnym sezonem klub ogłosił podpisanie kontraktu z Michalem Peskoviciem, który swego czasu był jednym z czołowych „golkiperów” ekstraklasy w barwach Ruchu Chorzów, a jeszcze wcześniej Polonii Bytom można było odnieść wrażenie, że nareszcie skończy się „cyrk” między słupkami Bielszczan. Peskovic to kolejny bramkarz ze Słowacji, jednak z określoną marką. Jego poprzednim klubem był Viborg, w kórym to wygrał rywalizację z … Emilijusem Zubasem, doskonale nam znanym z występów w GKS-ie.
Drągowskiego Jagiellonii - będziemy świadkami objawienia wielkiego talentu? Mimo całkiem poprawnego początku z czasem kolejny, już drugi rywal rodak Zajaca w klubie zaczął popełniać coraz więcej błędów. Większość z nich kończyła się szczęśliwie, jednak chociażby w meczu z Cracovią przez 32-latka jego drużyna straciła dwa punkty. Szkoleniowiec Leszek Ojrzyński musi mieć poważny dylemat – czy po raz setny do pierwszego składu na dłużej przywrócić Zajaca, czy też może dać większy kredyt zaufania Peskovicovi? Trudno spodziewać się, by nagle do bramki wskoczył młodziutki Sebastian Madejski, obecnie trzeci bramkarz, chociaż z drugiej strony... Kto wie? Może i tym razem - podobnie jak w przypadku
twitter.com/pilkarskaprawda
PilkarskaPrawda.pl
38
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Zawisza Bydgoszcz - Oto jak w 2 miesiące stać się liderem Ekstraklasy W rundzie jesiennej T-Mobile Ekstraklasy rola niebiesko-czarnych sprowadzała się wyłącznie do dostarczania punktów innym zespołom. Jednak po przerwie zimowej Zawisza w niczym nie przypomina już tamtej drużyny – kończącej większość swoich spotkań porażką. Wiosną to najlepsza ekipa polskiej ligi, która może pochwalić się najskuteczniejszą defensywą w Europie. W czym tkwi sekret tak szybkiej przemiany drużyny prowadzonej przez Mariusza Rumaka? Zawisza Bydgoszcz w 5. rozegranych wiosną meczach wygrała trzykrotnie pokonując gładko m.in. Wisłę Kraków oraz Lech Poznań. Pozostałe dwa spotkania zremisowała. Już teraz odniosła więcej zwycięstw niż przez całą rundę jesienną, która obejmowała 19. ligowych spotkań. Rewolucja, bo tak należy określić przemianę jaka dokonała się w Zawiszy Bydgoszcz, zaczęła się od wprowadzenia roszad w składzie. Zimą tego roku Bydgoszcz opuściło 14 graczy, którzy zawiedli oczekiwania kibiców oraz zarządu klubu w jesiennych rozgrywkach. W ich miejsce przybyło 12 nowych piłkarzy. Istniało ryzyko, że przed rundą wiosenną trener Rumak nie zdoła sprawnie i szybko wkomponować nowoprzybyłych zawodników do drużyny. Kupowanie większej ilości zawodników „naraz” stanowi bowiem spore wyzwanie. Z takim problemem zmagała się Lechia Gdańsk na początku rozgrywek sezonu 2014/2015. Drużyna rodem z Pomorza miała nadzieje, że ściągnięcie większej ilość graczy, w ich mniemaniu dobrych, automatycznie da im gwarancję sukcesu. Okazało się jednak, że bez odpowiedniej selekcji i spokojnego wprowadzania kolejnych ogniw do drużyny, gra nie może funkcjonować tak jak oczekują tego władze klubu. Bardzo szybko również potwierdziła się kolejna rzecz – duża ilość transferów nie może być w 100% trafiona. W Lechii nie wszyscy nowi zawodnicy prezentowali odpowiednio wysoki poziom. W przypadku tego typu działań klubu wyszedł na wierzch znany w polskiej piłce brak cierpliwości i pazerność na szybkie osiąganie sukcesu. Podczas gdy, w życiu, jak i piłce, zawsze potrzebny jest czas. Z podobnym też problemem zmagał się Zawisza - jesienią poprzedniego roku. Latem klub kupił kilkunastu graczy. Kilku z nich ostatecznie nie potrafiło właściwie zaaklimatyzować się w bydgoskim klubie. Pozostała grupa po prostu nie posiadała wystarczających piłkarskich umiejętności by móc zapewnić klubowi choćby utrzymanie w rozgrywkach.
PilkarskaPrawda.pl
fb.com/pilkarskaprawda
39
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
NAJLEPSZA OBRONA W EUROPIE
KIBIC TO JEDNAK 12.ZAWODNIK?
Kolejnym powodem metamorfozy drużyny z Bydgoszczy jest wysoka dyspozycja całego bloku obronnego. Jesienią Zawisza straciła, aż 42 gole. Po przerwie, w 5 meczach, nie straciła ani jednej. Takim wynikiem nie może pochwalić się żadna drużyna T-Mobile Ekstraklasy. Mało. Żadna drużyna w Europie wśród lig znajdujących się w rankingu UEFA wyżej niż polska, nie zachowała czystego konta. Skąd ta przemiana? W bramce, w końcu, niezłą formę prezentuje Grzegorz Sandomierski - ostatni raz piłkę z siatki wyciągał 14 grudnia w spotkaniu z Podbeskidziem Bielsko-Biała. Oprócz niego wszyscy defensorzy prezentują się pewnie i solidnie, w tym sprowadzony zimą Chorwat Luka Maric. Nowy lider obrony niebieskoczarnych sprawnie kieruje kolegami z defensywy i bardzo dobrze rozumie się z Sandomierskim. By poprawić grę całej drużyny, w tym defensywy, Rumak musiał też kilkukrotnie zagrać va banque. Tak postąpił m.in. z kapitanem zespołu Jakubem Wójcickim. Grający w ostatnich latach na kilku pozycjach 26-letni zawodnik tym razem został przesunięty z prawego skrzydła na bok obrony, gdzie dobrze funkcjonuje jego współpraca z Pawłowskim.
Nie bez przyczyny na formę piłkarzy Zawiszy pozostaje również fakt, że na stadionie im. Zdzisława Krzyszkowiaka ponownie zaczęli pojawiać się kibice. Podczas ostatniego meczu ligowego z Lechem Poznań na trybunach obiektu przy ul. Gdańskiej zasiadło 4893 widzów. Właściciel Zawiszy Radosław Osuch liczy, że to dopiero początek powrotu fanów na mecze bydgoskiego klubu. A z każdą kolejną kolejką będzie ich co raz więcej.
NAWAŁKI KAZUS Oprócz dobrej gry w defensywnie Zawisza Bydgoszcz w końcu przełamał się i zdołał strzelić bramkę bezpośrednio po wykonaniu stałego fragmentu gry. Aby to uczynić piłkarze WKS-u potrzebowali ponad 100. prób. W przerwie zimowej Rumak poświecił sporo czasu, aby poprawić u swoich piłkarzy właściwe czerpanie korzyści z tego elementu gry. To, że drużyna w końcu zdobyła gola po wykonaniu rzutu rożnego oznacza, że Rumak idzie we właściwym kierunku - skuteczne wykonywanie stałych fragmentów jest bowiem pewnego rodzaju wyznacznikiem formy piłkarzy. Podobna sytuacja miała miejsce w przypadku reprezentacji Polski. Gdy nasza kadra zaczęła wygrywać mecze zdołała również odczarować stałe fragmenty gry.
To spora odmiana. Bowiem przez całą rundę jesienną piłkarze musieli radzić sobie bez wsparcia i dopingu ze strony sympatyków klubu. Było to pokłosie konfliktu fanów WKS-u z Osuchem. Kibice uważali, że właściciel niebiesko-czarnych podejmuje współpracę z policją działając na ich niekorzyść. W spór wciągnięto również piłkarzy, których fani nazwali „pachołkami” właściciela zespołu. Apogeum konfliktu przypadło na styczeń 2015 roku. Wówczas kibice włamali się na stadion Zawiszy. Na płycie boiska postawili kilkanaście pustych trumien z tabliczkami, na których znajdowały się nazwiska zawodników. Natomiast przy tzw. młynie, czyli miejscu na stadionie, gdzie dotychczas gromadzili się fani prowadzący doping WKS-u został rozmieszczony transparent określających graczy „moralnymi trupami”. Powoli jednak bojkot zaczyna tracić na sile. Z biegiem czasu wypala się. A na trybunach pojawia się co raz więcej kibiców ( nie są to jednak Ci najbardziej zagorzali, tzw. ”ultrasi”),. Piłkarzom, jak sami mówią, przy dopingu zaczyna grać się znacznie łatwiej i lepiej. Pytanie czy to wystarczy, aby utrzymać się wśród najlepszych drużyn T-Mobile Ekstraklasy? Przed rozpoczęciem rundy wiosennej Zawisza tracił do 15. w tabeli drużyny 12 punktów. Po 5. kolejkach zdołał zniwelować stratę już do 7”oczek”. Biorąc pod uwagę, że po 30 kolejkach punkty zostaną podzielone przez 2 co analogicznie będzie oznaczać zmniejszenie straty do innych drużyn o połowę, cel jakim jest kolejny sezon w Ekstraklasie jest realny. Michał Dończyk
twitter.com/pilkarskaprawda
PilkarskaPrawda.pl
40
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
ZADYMA W PIAŚCIE GLIWICE Po ostatniej porażce z Cracovią nad głową hiszpańskiego trenera Piastunek zebrały się ciemne chmury. Nierówna forma i porażka na własnym boisku w Pucharze Polski z Podbeskidziem spowodowały pożegnanie z sympatycznym szkoleniowcem. Angel Perez Garcia pracował z zespołem z Gliwic od maja 2014 roku. Klub zatrudnił trenera wcześniej pracującego na Malediwach w celu utrzymania drużyny w najwyższej klasie rozgrywkowej. Hiszpan z powodzeniem wypełnił swoje zadanie i w nowym sezonie mógł według własnego uznania przygotować zespół. Dzięki temu do klubu z Gliwic trafili m.in. tacy piłkarze jak Cifuentes, Rusov, Mokwa, Ciechański, którzy nie zdołali zastąpić Dariusza Treli, Mateusza Matrasa i Pavola Cicmana. Wspominam te transfery nie bez powodu. Wymienieni na końcu piłkarze stanowili o sile zespołu, który wywalczył awans do europejskich pucharów i ligowe utrzymanie w poprzednim sezonie. Jednak czy zespół oparty wyłącznie na Kamilu Wilczku, Gerardzie Badii i Konstantinie Vassiljevie jest w stanie awansować do czołowej ósemki ligi? Ostatnie wyniki Piasta pokazują, że nie. Chociaż w środku ligowej stawki ścisk jak w porannym autobusie to ciężko jest regularnie zdobywać trzy punkty, jeśli w trudnym momencie nie można liczyć na bramkarza, a obrona również zawodzi. W ostatnich pięciu spotkaniach podopieczni Garcii tracili przynajmniej jedną bramkę, a tylko w dwóch spotkaniach nie strzelili żadnej. To ewidentnie pokazuje, że jeśli czołowa trójka graczy Piasta nie gra wybitnego spotkania, a obrona również ma problemy to cierpi na tym cały zespół.
PilkarskaPrawda.pl
Skład Piastunek nie zmienił się diametralnie od rundy jesiennej, a rywale po głośnych zwycięstwach z Lechem, Legią i Cracovią perfekcyjnie rozpracowali swojego rywala. Dlatego tym bardziej dziwi decyzja trenera Garcii, który uznał, że ma wystarczający skład na awans do grupy mistrzowskiej, pomimo odmiennej opinii władz klubu. W związku z tym, kiedy Piast zamiast do grupy mistrzowskiej kierował się w dół tabeli postanowili oni zrezygnować z usług szkoleniowca, który nie był w stanie odmienić gry zespołu. Decyzja w takim momencie świadczy o iście hazardowych skłonnościach włodarzy gliwickiego klubu, bo stawiają nowego trenera w ciężkiej sytuacji. W następnym meczu Piast na własnym boisku podejmie dobrze spisującą się Koronę Kielce, a po przerwie na reprezentację stoczy dwa mordercze pojedynki z Legią i Śląskiem Wrocław. Ciekawe czy nowy opiekun gliwiczan wykrzesze ze swoich podopiecznych więcej umiejętności, a zespół grając na maksimum umiejętności awansuje do grupy mistrzowskiej. Zwłaszcza, że trzynastu zawodnikom kończą się w czerwcu kontrakty, a ich przedłużenie może być odpowiedzią na pytanie o być, albo nie być. W 1. Lidze.
fb.com/pilkarskaprawda
41
Magazyn Piłkarskiej Prawdy
Polskie trio w Championship Artur Boruc, Bartosz Białkowski i Tomasz Kuszczak, to polskie trio bramkarzy, które w tym sezonie podbija Championship. Boruc przebija się na miejsce pierwszego bramkarza kadry, Białkowski po wielu latach gry na peryferiach wielkiego futbolu teraz próbuje o sobie przypomnieć, a Kuszczak chce się odbudować. Każdy z nich ma inny cel, ale wszyscy w tym sezonie są rewelacją drugiego poziomu rozgrywkowego w Anglii. Bournemouth, Ipswich i Wolverhampton, to kluby odpowiednio Boruca, Białkowskiego i Kuszczaka. Wszystkie biją się o awans do Premier League. Pomóc im mają w tym polscy bramkarze. Największe szanse na zagoszczenie w przyszłym sezonie w gronie 20. najlepszych drużyn Anglii ma Bournemouth. Klub Artura Boruca jest liderem Championship, ale tabela jest bardzo spłaszczona. Równie dobrze do elity mogą awansować także Ipswich i Wolverhampton, bowiem różnica między liderem a ósmymi w tabeli „Wilkami” to zaledwie 8 punktów. Miejsc do bezpośredniego awansu jest tylko 2. Kolejne 4 zespoły zagrają ze sobą w play-offach o awans. Może się okazać, że postawa polskich bramkarzy zadecyduje nie tylko o ich przyszłości, ale też o przyszłości ich klubów. Jeden błąd może bowiem przekreślić wysiłek całego zespołu. Na to się jednak nie zanosi. Polscy golkiperzy od początku rozgrywek bronią solidnie i skutecznie, a przynajmniej dwóch z nich, bo przecież Tomasz Kuszczak wskoczył do bramki Wolverhampton już w trakcie sezonu. Po opuszczeniu Brighton&Hove Albion długo nie mógł znaleźć klubu. Chciał w końcu zostać pierwszym bramkarzem w klubie z Premier League. Długo szukał, odrzucał kolejne oferty klubów z niższych lig, ale założonego celu nie udało mu się osiągnąć. Wiedział jednak, że nie może sobie pozwolić na dłuższą przerwę bo ma już 33 lata i to ostatnia szansa, żeby jeszcze zaistnieć na międzynarodowej arenie. Ostatecznie dogadał się w końcu z Wolverhampton i w listopadzie podpisał kontrakt do końca sezonu. Znalezienie nowego klubu nie zakończyło jednak problemów Kuszczaka. Musiał on bowiem jeszcze wygryźć ze składu Carla Ikeme. Ta sztuka udała się Polakowi dopiero na początku lutego. Wskoczył do bramki dzięki kontuzji Anglika i po ośmiu miesiącach bez gry zadebutował w barwach „Wilków” w meczu z Reading. Od tego czasu Kuszczak nie oddał już miejsca pomiędzy słupkami stając się podporą swojego zespołu. Dobrze prezentuje się także Artur Boruc. Od początku sezonu prezentuje się bardzo solidnie, a ostatnio ma nawet szansę wygryźć ze składu reprezentacji Wojciecha Szczęsnego. Boruc też dołączył do Bournemotuth w trakcie sezonu i z miejsca wskoczył do bramki wygrywając rywalizację z Lee Campem. Do tej pory Polak wystąpił w 30. spotkaniach swojej drużyny, w których zachował 12 czystych kont, a jego drużyna w
tym czasie przegrała zaledwie 4 razy. Bournemouth na razie jest liderem Championship, ale róźnice punktowe są tak małe, że ekipa Polaka może nie dostać się nawet do baraży o Premier League. To jednak jest mało prawdopodobne, choć tym nie musi przejmować się Artur Boruc. Jeśli bowiem Bournemouth go nie wykupi, to Polak wróci do Southampton. Tam jednak o grę będzie ciężko. Dlatego idealny scenariusz dla Boruca to awans z Bournemouth i regularne występy w bramce tego zespołu w kolejnym sezonie. Najlepszy w karierze sezon ma z kolei ma z kolei Bartosz Białkowski. Bramkarz, któremu po Mistrzostwach Świata U-20 w 2007 roku wróżono wielką karierę, do obecnego sezonu pozostawał na peryferiach wielkiego futbolu. Przez 9 lat był golkiperem Southamptonu. Tam jednak żaden trener do końca mu nie zaufał. Polak albo siedział na ławce i wskakiwał na kilka spotkań w przypadku kontuzji pierwszego bramkarza, albo był wypożyczany. Regularnie bronił tylko na poziomie League 1. W dwóch poprzednich latach był najlepszym zawodnikiem grającego właśnie na trzecim poziomie rozgrywkowym w Anglii Notts County. Dobra postawa zaowocowała transferem do występującego w Championship Ipswich Town. Na początku rozgrywek, tak jak Kuszczak i Boruc, także i Białkowski siedział na ławce. Zaczął bronić od początku listopada. Co prawda po marcowej porażce z Leeds, gdzie puścił dwie bramki i nie zagrał najlepiej wypadł ze składu, ale szybko do niego wrócił. Na 2 mecze do bramki wskoczył Dean Gerken, ale w spotkaniu z Middlesbrough nabawił się kontuzji i Białkowski z powrotem zaczął bronić. Wszystko wskazuje na to, że tak pozostanie do końca sezonu. W ostatnim meczu z Watfordem bronił bowiem bardzo dobrze i zachował czyste konto, a Ipswich wygrało 1:0. Wreszcie po latach niebytu Białkowski ma szansę zaistnieć w poważnej piłce. Cała trójka polskich bramkarzy przyszła do Championship aby się odrodzić. Po słabszych latach teraz chcą powrócić na szczyt i bronić regularnie. Na razie im się to udaje i są rewelacją rozgrywek. Bardzo prawdopodobne, że za rok któryś z nich, a może nawet wszyscy, podbiją Premier League.
twitter.com/pilkarskaprawda
PilkarskaPrawda.pl
PiłkarskaPrawda.pl 2015