Quetzalcoatl

Page 1

Przekład: Danuta Perz


Spis treści PROLOG NARODZIN ........................................................................................................................... 2 ROZDZIAŁ I: Droga ............................................................................................................................... 3 ROZDZIAŁ II: Anáhuac ....................................................................................................................... 10 ROZDZIAŁ III: Toltekowie – lud budowniczych ................................................................................... 21 ROZDZIAŁ IV: Ce-Acatl ...................................................................................................................... 29 ROZDZIAŁ V: Piramida ....................................................................................................................... 31 ROZDZIAŁ VI: Niewolnicy ................................................................................................................... 41 ROZDZIAŁ VII: Susza ......................................................................................................................... 48 ROZDZIAŁ VIII: Powrót Tezcatlipoki ................................................................................................... 57 ROZDZIAŁ IX: Exodus ........................................................................................................................ 62 ROZDZIAŁ X: Przepowiednia ............................................................................................................. 73 ROZDZIAŁ XI: U brzegu spokoju ........................................................................................................ 76 EPILOG ............................................................................................................................................... 77 WYKORZYSTANE ŹRÓDŁA .............................................................................................................. 78

WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE WYŁĄCZNIE DLA CZYTELNIKÓW ADIAFORY Nie udostępniam – wypożyczam WAM prywatną lekturę

Wsparcie dla strony – uruchom aplet Bitcoinplus i pozostaw włączony w tle (aplet wykorzystuje wyłącznie wolne zasoby!)

1


– Kim jestem? – zapytuje siebie w duchu człowiek. – Czy jestem tym, kim jestem? – pyta pośrodku Ziemi. (Chilam Balam, Księga VIII)

PROLOG NARODZIN

OMEYOCAN! I wstąpię do miejsca dwoistego, gdzie istnieje tylko i Ciemności, Yoalli Ehecatl, gdzie panuje nieograniczony spokój, przed jednoczącą wolą Słowa. Już tutaj. Kim jestem? – zapytuje siebie w duszy. Już tutaj. Czy jestem tym, kim jestem?

Wiatr

Przed czasem, w miejscu nie istniejącym w przestrzeni, w samym środku, gdzie to, co nieskończenie wielkie, wciąż przeobraża się we wzajemnym niewyjaśnionym obrocie w to, co nieskończenie małe; w środku, gdzie Różnorodność staje się Jednią, gdzie Tloque Nahuanque jest nocną burzą o nieograniczonych możliwościach, gdzie Pan Nocy, Czarny Tezcatlipoca wzbrania się, wybucha światłem, gdzie rodzi się wszechświat, który pragnie kształtować Quetzalcóatl, drogocenny bliźniak, pióro na łusce, pełzanie i lot. Orzeł i wąż. Powstały słońca. Powstały pióra. Powstały jaguary. Powstały śpiewy. Rozpoczął się ból i zatętniła krew.

2


ROZDZIAŁ I: Droga

Ciemna noc, wiatr i morze wyrzuciły go na plażę. Leżał tam, spętany, przywiązany do drewnianego pala. Pokryty pianą. Przywarł do ziemi tuląc się do niej jak dziecko do matki. Nagi i bez pamięci. Tylko jego nocne czuwanie błyszczało wewnętrznym światłem niczym gwiazda pośród wiatru i ciemności. Od wewnątrz. Na zewnątrz szalała burza i wył wiatr. Brzask i cisza nowego dnia zastały go leżącego na plaży. Przypominał sobie tylko, z jakiego przybył kierunku, pamiętał wschodzące słońce i krzyż z ramionami rozpiętymi na cztery strony świata, do którego był przywiązany i który przywiódł go aż tutaj unosząc się na wodzie pośród wycia burzy, pośród wiatru i nocy, na ziemię oddzieloną od morza. Leżał nagi i bez pamięci, ogarnięty jedynym pragnieniem, by przeżyć. Oszalały z tej żądzy. Jego świadomość wypełniła się samym smutkiem i poczuciem samotności. – Czy jeszcze żyję? – zdołał zadać sobie pytanie ciśnięty boleśnie o skały, kiedy siły i przytomność opuściły go i zgasła ostatnia iskra świadomości, a pozostało tylko szare zmęczenie, bardzo podobne do śmierci, stwarzające w opuchniętych ustach posmak krwi i soli. Leżał na ziemi niczym kamień pokryty białą i łuszczącą się pianą. Twarzą przylgnął do piasku. Nazajutrz pojawiło się słońce. Wzeszło także od strony morza. Światło słoneczne obudziło ptaki i ich śpiew. Nowy dzień był pełen tego śpiewu i blasku piór. Ptaki zbliżyły się i usiadły na jego nieruchomym ciele, na zmierzwionej i lepkiej brodzie, na ramionach, plecach i krzyżu, nie budząc go. Z oddali, wraz ze światłem poranka i wschodzącym słońcem, zjawiał się wąż ozdobiony piórami, który zdawał się nadchodzić od strony morza, od wschodu. Wtedy dzieci zaczęły wołać do starszych: – Słońce przyniosło upierzonego węża! – Leży na plaży i tylko pióra mu drgają! Ale dorośli nie zwracali na to uwagi. Byli zbyt zajęci szukaniem pożywienia dla swoich najbliższych. Tylko dzieci interesowały się takimi sprawami i miały czas na oglądanie upierzonego węża na plaży. Podeszły, by obejrzeć go z bliska. Posuwały się powoli, ostrożnie i z lękiem. Niektóre szły coraz śmielej. Najodważniejsze podbiegło do niego potykając się, przy czym krok ten wystraszył ptaki, które odleciały pozostawiając w sercach dzieci swój niepokój. – Zamienił się w człowieka! W białego człowieka! Ma zarost na twarzy i ciele! I dzieci oddaliły się biegiem szukając schronienia w wilgotnym i pachnącym masywie dżungli. – Upierzony wąż zamienił się w człowieka! W białego i owłosionego człowieka! – wolały nadal dzieci do starszych, którzy wciąż nie zwracali na to uwagi. Byli zajęci i wcale ich to nie interesowało. Polowali na gady, zwierzęta i ptaki za pomocą kamieni i kijów. Dzieci wróciły na plażę. Teraz niosły ze sobą gałęzie i kamienie. Był tam już tylko dziwny nagi człowiek, który leżał na plaży uwiązany do drewnianego pnia. Leżał nieruchomo. Obrzucili go z daleka kamieniami. Zbliżywszy się zaczęli go bić, a najodważniejszy ukłuł go aż do krwi. Czerwona, błyszcząca krew spłynęła ku ziemi i wsiąkła w nią po raz pierwszy. 3


Podniósł głowę i otworzył swe wielkie, okrągłe oczy. – Boże! Boże! – zawołał ochrypłym głosem wydobywającym się z gąszczu brody. – Z jakiej ja wołam otchłani? – zadawał sobie pytanie, podczas gdy w niewyraźnym, oślepiającym go świetle dostrzegał krążące dookoła ciemne i groźne postacie, które pobiegły przerażone w kierunku starszych, aby opowiadać o swoim odkryciu. – Ma okrągłe oczy węża i pełno włosów na twarzy! Zainteresował się nim tylko Acatl. Wiedział, że Morze bywało hojne i że czasami wyrzucało na plażę dobre rzeczy. Odstraszył dzieci, by więcej tam nie wracały, i o zachodzie słońca sam poszedł szukać upierzonego węża. A nuż będzie można go zjeść. Przyozdobiłby się wówczas piórami. Kiedy przybył na miejsce, spłoszył także ptaki i znalazł nagie, białe ciało brodatego i ledwie żywego mężczyzny, na którego boku widniały ślady zaschniętej krwi. – Hej, tam! Kim jesteś? Dlaczego masz białą twarz i brodę? Skąd przybywasz? Czy jesteś pokonanym bogiem? Czy zmarłym człowiekiem? – i ukłuł go swoją włócznią, po czym tamten poruszył się. – Przyniosło cię morze, słońce i wiatr. Musisz być nasieniem, które przybyło z daleka. Musisz być ziarnem z innych stron. Musisz być kiełkiem innej rasy. Odwiązał go od drewnianego pala i chwyciwszy za włosy i brodę, zaciągnął z trudem aż na kraniec gęstwiny. Jego stopy pozostawiły na piasku dwie jednakowe linie, które brały początek przy opuszczonym maszcie mającym kształt krzyża. Dziwny i ostry ból przywrócił mu świadomość. Nie miał siły, by się skarżyć. Nawet nie mógł ugryźć ciemnej i spoconej ręki, która chwyciła go za brodę i przycisnęła mu wyschnięte usta do zębów. Pozwolił się wlec. Targany głodem i bólem, zapuchniętymi oczyma dostrzegał światło popołudnia, które błyszczało teraz tak, jak jego czuwanie podczas nocnych burz. Nie zdawał sobie sprawy, że światło było piękne. Wiedział tylko, że jaśniało niczym jego własne istnienie. – Boże! To wciąż jestem ja! – zdołał wykrztusić z siebie. – Wciąż cierpię! Jeszcze widzę światło! Nie opuściłeś mnie! Jeszcze jestem bólem i światłem! Śniady człowiek, którego dostrzegał w absurdalnym zniekształceniu, porzucił go, zdyszany, w pobliżu słodkiej wody. Acatl zachował jeszcze w swych dłoniach wrażenie, które nigdy miało go nie opuścić, że czuje dotyk gęstych i lepkich włosów, a w głębi oka zatrzymał błysk tamtego spojrzenia, w którym odbijało się popołudnie i światło; tymczasem znaleziony mężczyzna zaczął pić wodę. – Musi być spragniony. Taki wielki i ciężki. Może jest pokonanym bogiem. Może nasieniem boga, który ma się narodzić. A może jest tylko cierpiącym człowiekiem. Przez siedem dni przynosił mu jedzenie i picie i trzymał go ukrytego w jaskini. Ósmego dnia już go tam nie odnalazł i zasmucił się. Zrobiło mu się przykro. Wrócił do swojej wioski. – Co zrobiłeś z upierzonym wężem? – zapytali go. – Zmarnowałeś całe siedem dni! Dzieci widziały cię, jak do niego chodziłeś. Przepędziłeś je. Pragnąłeś węża tylko dla siebie! 4


– A może sam go pożarłeś? Czy nie masz całej wioski, z którą należy podzielić się łupem? Mądrzy ludzie z drugiej strony gór powiadają, że widzieli cuda nad morzem. Wszyscy zauważyliśmy świetlnego węża na niebie. Sądzimy, że to jakaś matka poszukuje swego dziecka. – Co zrobiłeś z wężem? Może czcisz go sam? Czyż nie masz wioski, z którą powinieneś razem oddawać mu cześć? Uważasz się za jakiegoś innego człowieka? Czy myślisz, że bogów czci się samemu, bez udziału mieszkańców wioski i bez składania ofiar? – Posłuchaj! Nie denerwuj nas dłużej! Przyprowadź upierzonego węża! Należy do tej ziemi i do tych przestworzy! Wtedy Acatl odpowiedział: Poszedł sobie. Zniknął. Przez siedem dni dawałem mu wodę, miód i owoce. Teraz sobie poszedł. Jestem tu przed wami sam. To ja przyciągnąłem wtedy węża. Chwyciłem go za włosy, kiedy zamienił się w białego i brodatego człowieka. Myślę, że był tylko człowiekiem. – Nie okłamuj nas! Idź i przyprowadź go, abyśmy nie musieli obić cię kijami! Acatl odszedł z sercem pełnym smutku. Pobiegł nad samo morze, a potem wzdłuż jego brzegu, aż się zmęczył. Przez dwa dni nic nie jadł i siedział w kucki z twarzą zwróconą ku wschodowi. W jego sercu rodziła się pobożność. Nocami oglądał świetlnego węża na niebie. We dnie szukał węża na ziemi i nie znajdował go. Widział, jak wschodzące słońce krwawiło w walce ze zmarłymi z Mictlán 1 i potrafiło ocalić swe jedyne, czerwone i zwycięskie oko, które wkrótce zaczynało oślepiać. Przez dwa dni nic nie jadł. Trzeciego dnia o świcie ujrzał go z daleka błyszczącego pośród fal. Zarzucał do morza coś w rodzaju pajęczej sieci, do której łapał ryby. Okrywał już miejscami swe ciało, a jego broda znowu była pełna piany. Acatl poczekał, aż wzeszło słońce i razem z jego pierwszymi promieniami stanął przed przybyszem. Nagle poczuł się omotany siecią i ogłuszony wybuchami śmiechu, po czym przewrócił się. – Jesteś człowiekiem, który potrafi się śmiać. Jesteś człowiekiem, który umie łowić ryby za pomocą pajęczej sieci. Nie możesz być bogiem. Przychodzę po ciebie. Moja wioska domaga się upierzonego węża. Mówią, że kocha cię ziemia i niebo. Rybak nic nie odpowiedział. Tylko śmiał się głośno. Zabrał zaplątanego w sieci Acatla daleko, aż do leśnej gęstwiny. Z łatwością rozniecił ogień i podzielił się z nim rybami.

1 Mictlán – w mitologii Indian „Kraina śmierci” składająca się z dziewięciu podziemnych krain. Zmarły musiał pokonać trudne przeszkody, aby dostać się do dziewiątej krainy, kresu wędrówki. Do Mictlánu szli wszyscy ludzie, z wyjątkiem wojowników zmarłych na polu bitwy i kobiet zmarłych podczas porodu.

5


Byli razem przez rok. Acatl nauczył się nowych i zadziwiających rzeczy. Tamten człowiek nauczył się mówić i dowiedział się o sprawach ziemi. – Mam wiele do zrobienia. Mam wiele do dania. Czuję się źródłem. Czuję się rzeką. Czuję się drogą. Wiem i nie pamiętam. Istnieje gdzieś mój pan, którego jestem wysłannikiem. Muszę dawać innym. Muszę promieniować. Muszę przewodzić. Muszę ocalić siebie. Po roku zakopał w ziemi swój krzyż i przysposobił się do rozpoczęcia wędrówki. Acatl miał zapowiedzieć jego przybycie w pierwszej wiosce, właśnie w swej rodzinnej. Ludzie wylegli z chat, b oglądać jego szaty, jego sieci i chorągiew, którą powiewał. – Acatl już powrócił, ale bez węża – szeptały staruchy. – Acatl już powrócił i zachowuje się tak, jak gdyby był jakimś panem – wołali młodzi. – Przychodzisz tu sprawiając wrażenie, że posiadłeś tajemnicę. Przybywasz, jak gdybyś zamierzał coś ogłosić – zauważyli starzy. – Ogłaszam przybycie węża. Nadszedł już czas, w którym powinien was nauczać. Przygotujcie się, by go przyjąć. Zorganizujcie uroczystość. To człowiek, który dużo wie. Jest dobry. Uczy nowych rzeczy. Robi dobre uczynki. Niechaj odbędzie się zabawa. Ale pamiętajcie, że on nie przychodzi tutaj jako wąż, tylko jako człowiek. – Opowiadasz kłamstwa. Twoja dusza pełna jest złośliwości, a twoje ciało pełne dumy. Uważasz się za kogoś lepszego. Uważasz się za orła. Obwieszczasz jego nadejście, a nie nosisz odpowiednich szat. Uczyniłeś to, przed czym cię ostrzegaliśmy. Przez cały rok się ukrywałeś. Stare kobiety zdjęły z niego ozdoby. Młodzi odebrali mu chorągiew. Starzy zawyrokowali: – Niechaj zostanie pojmany! Jutro będzie musiał umrzeć, zanim wzejdzie słońce. Niech jego własna krew będzie mu ostatnim pożywieniem. Niechaj pozostanie nagi i zwyczajny. Niech jego ciało zostanie odarte z dumy. – Nie powinienem umierać – przekonywał ich Acatl. – Dużo się nauczyłem. Chcę obwieszczać dobre rzeczy, jakich dokona dla was mój pan. Nie chcę umierać. Chcę być świadkiem nowych czasów. – Musisz umrzeć – oznajmili starzy. – W ten sposób staniesz się pożyteczny. Twoja śmierć jest potrzebna. Posłuży do zachowania soków tej ziemi. Dostarczysz pożywienia ruchom gwiazd i utrwalisz słońce na niebie. – Na nic się nie zda moja krew, jeżeli mi ją zabierzecie. Biały człowiek powiada, że tylko ta krew, którą oddajemy z własnej woli, sprawia bogom przyjemność. Mówił mi o tym i ja w to wierzę. Nie oddam mojej krwi. Jeszcze nie nadszedł czas. Nie zgadzam się na moją śmierć. Nie chcę jej. – Krew pozostaje krwią – odpowiedzieli starcy. – A twoja wola należy do ciebie. Zachowaj ją. Kiedy umrzesz, będziesz cieniem własnego cienia. To my chcemy twojej śmierci, to my ofiarowujemy twoją krew, taka jest wola całej wioski i tylko ona się liczy.. – Niech się stanie, co ma się stać – odparł Acatl i został pojmany. 6


– Teraz boję się śmierci, a przedtem bałem się tylko bólu. On nauczył mnie lęku przed śmiercią, jeżeli się z nią nie zgadzamy. „Jesteś wolny i możesz być nieśmiertelny” powiedział mi i dodał: „Masz wolną wolę, by ją zaakceptować”. „Możesz wybierać między rezygnacją i strachem”. – Nie chciałem umierać, a przez wiele nocy wyła burza, która doprowadzała mnie do szału. Odebrała mi rozum, ale nie odebrała woli i nie chciałem umierać. Pragnę podjąć swoją wędrówkę i muszę umrzeć wtedy, kiedy tego zechcę”. – Jestem wolny i jednocześnie pojmany – zastanawiał się dalej Acatl. Chcę żyć, a zabiją mnie. – Nie rozumiem. Do niedawna mój świat był prosty. Teraz wiem więcej i zwątpiłem. Wierzę i waham się. Teraz wiem, że moja wola jest grzeszna i że moja nieświadomość nie jest szczęśliwa. Moje ciało lęka się bólu, a moja dusza śmierci. Czasami uważam, że chcę żyć jedynie po to, by głosić jego przybycie. Nie rozumiem. Jednak będzie, co ma być. Jutro się tego dowiem. Dzisiaj stało się jutrem i Acatl nie umarł. Nadszedł bowiem obcy przybysz i obalił boga, który nie zdążył spróbować krwi Acatla. A kiedy niebiosa wcale nie runęły na ziemię, tylko zaczął padać deszcz, a potem mimo wszystko zaświeciło słońce, pozwolili mu mówić. Tak też się stało. Przybył w swoim wielkim płaszczu z piór, pełnym krzyży. Wysoki, brodaty, silny samotny. Nadszedł powoli i z rozpostartymi ramionami. Nadszedł spoglądając swoimi okrągłymi oczyma. Nadszedł wraz z silnym wiatrem dmącym mu w plecy, szarpiącym jego płaszczem, toteż sam wyglądał, jak gdyby płonął, jak gdyby ogarniały go płomienie. Zawołał wielkim głosem: – Gdzie jest mój wysłannik? – Gdzie jest ten, który ogłasza moje przybycie? Chcę go zobaczyć! Niech zaraz stawi się przede mną! – Dzisiaj składają go bogom w ofierze! – krzyknęło radośnie dziecko, które kiedyś go zraniło. – On nie może umrzeć! – zagrzmiał mężczyzna. – Nie chcę, żeby umierał. Nadejdzie jego czas. Oddajcie mi go. Najstarszy przełamał w sobie lęk, przerwał milczenie i pewnym siebie głosem, który napełnił dumą jego synów i wnuki, powiedział: – Dopiero przyszedłeś, a już krzyczysz. – Dopiero przyszedłeś, a już rozkazujesz. – Kim jesteś? Za kogo się masz? – Nie wiem, kim jestem, ale przychodzę, by dawać innym. – A kto cię o to prosi i kto cię tutaj zna? Czekaliśmy przed rokiem na upierzonego węża, kiedy to matka pojawiła się na niebie, ale wtedy nie przybyłeś. Ukryłeś się w dżungli niczym zbieg. Zabrałeś nam jednego człowieka, odebrałeś mu rozum, ten rozum, który dała mu nasza wioska i teraz człowiek ów powiada nam, że nie chce umierać. Mówi, że jest wolny. Pragnęliśmy węża ozdobionego piórami, a ty przychodzisz jako brodaty mężczyzna i krzyczysz. Twoje okrągłe oczy ciskają rozszalałe płomienie i straszysz nasze dzieci. Ja sam odczuwam lęk, bo nigdy nie widziałem kogoś takiego jak ty. Nie wiemy, skąd przybywasz i dokąd masz sobie pójść. Nie wiemy, kim jesteś. Nie wiemy, czy przynależysz do ziemi, czy do nieba. 7


– Pochodzę z ziemi, ale chcę osiągnąć niebo. Jestem rybią łuską, a chcę zostać skrzydłem. Czuję potrzebę dawania, muszę dawać. Pomóżcie mi, bym was obdarowywał i w ten sposób osiągnął niebo. – Mówisz dziwne rzeczy – powiedział najstarszy. – Co nam będziesz dawał? – Dałbym wam wiedzę o grzechu i o odkupieniu duszy i nauczyłbym was wiedzy o ziemi, żeby wasze życie stało się lepsze. – Doprawdy, to bardzo dziwne, co mówisz. Nie chcemy niczego, co nam obiecujesz. Mamy już bogów na naszych ołtarzach i słońce na naszym niebie. Oni zaopatrują nas w pożywienie, a my dostarczamy im pokarmu. Mamy już takich, co nam dają i takich, którym my dajemy. Nasze życie już płynie swoim trybem. Moje wkrótce dobiegnie końca. O nic cię nie prosimy. A ty ze swojej strony czego pragniesz? – Oddajcie mi Acatla. Nie nadeszła jeszcze godzina jego śmierci. On już się o tym dowiedział, jest już wolny. – Jego śmierć jest postanowiona, już czeka na nią bóg. – Gdzie jest ten, który oczekuje śmierci wolnego człowieka? – Tam w górze. Acatl umrze u jego stóp, tak jak umierają wybrańcy tej ziemi po to, by słońce wciąż mogło wschodzić na niebie. Już wszystko zostało przygotowane. Tak się stanie. – Słońce będzie nadal wschodziło, a Acatl nie umrze! – zawołał mężczyzna. Wtedy od strony morza zerwał się silny wiatr i zagrzmiały niebiosa. Wszedł wielkimi krokami po stopniach na piramidę. Jego płaszcz powiewał podobny do skrzydeł orła. Niektórzy myśleli, że wzniesie się ku górze i jeszcze bardziej się przestraszyli. Zarzucił swoją sieć na figurę boga i szarpnął nią tak, że się przewróciła. Rozpadła się na pięć części. Każdą z nich uderzył jednego z pięciu kapłanów i zepchnął ich po stopniach na dół, gdzie pozostali mocno poturbowani. – Słońce musi wzejść od wschodu. I słońce wzeszło od wschodu, a zarazem rozpętała się silna ulewa. – Jesteś potężny! – zawołali starcy. – Obaliłeś naszego boga! Przyniosłeś wiatr, a potem deszcz! Upadł bóg, a słońce wzeszło od wschodu. – Już nie mamy boga. – Pozostań z nami. Będziesz nowym bogiem. Będziemy cię karmić krwią, abyś zachował swą wielką siłę i powiększył swą wielką władzę. Zostaniesz Quetzalcóatlem.2 – Ja nie mogę być bogiem. Od niedawna jestem człowiekiem i już zgrzeszyłem. Nie chcę krwi. Przyszedłem, by oddać wam moją własną. Jestem człowiekiem, który pragnie was ocalić i chce ocalić samego siebie. Chcę dawać, a sam już zabiłem. Cofnął się wtedy, zadał sobie ranę i powoli zaczął schodzić ze stopni piramidy. – Oddaję swoją krew! Oddaję swoją krew! – wołał w uniesieniu, brocząc krwią na zdumioną ludność, a kobiety krzyczały. 2 Quetzalcóatl – „drogocenny wąż:, „drogocenny bliźniak” lub „wąż pokryty piórami”. Znany także pod nazwami: Ehecatl – bóg wiatru, Tianhuizcalpantecuhtli, Ce-Acatl i Xólotl. Jeden z najważniejszych bogów w panteonie Tolteków, a później Azteków. Symbol gwiazdy Wenus. Jako kapłan Ce-Acatl był postacią historyczną i miał się urodzić w 947 r. n.e. był twórcą kultury tolteckiej, patronem sztuki rękodzielniczej, wiedzy, jego zawdzięcza się prawa etyczne. Często jest przedstawiany w rzeźbie i malowidłach jako wąż z piórami, łącząc w ten sposób atrybuty przyjemności i wzniosłości, charakterystyczne dla dualizmu panującego w wierzeniach azteckich.

8


– Muszę zapłacić za swoje winy! Zabiłem pięciu ludzi, aby ocalić życie jednego człowieka! Muszę przelać swą krew! Uległem pokusie przemocy! Zabiłem! Zabiłem! I wielkim głosem zawołał do ludu: – Wybaczcie! Wybaczcie mi! – Co mamy ci wybaczyć? – zapytali starcy. – Mój grzech. Zabiłem pięciu ludzi. – A czym jest grzech? – zapytali. – Grzeszyć to znaczy sercem i czynem być nieposłusznym rozkazom Boga – zapłakał biały człowiek. – Nie rozumiemy. Polecenia bogów zawsze są wykonywane. Oni pragną śmierci. Istnieją nawet bogowie śmierci. To oni ją stworzyli. Oni ją kultywują. Cóż możemy przeciwko bogom? Nic się nie dzieje bez ich woli. Jesteśmy tutaj po to, by im służyć. Nie wiemy, co znaczy grzeszyć. Zabijać to znaczy spełniać prawo życia, które ustanowili bogowie. Acatl podniósł się z kamienia ofiarnego, na którym go ułożyli kapłani, i płacząc, przemówił żarliwie: – Mój pan zgrzeszył, aby mnie ocalić, zrobił to z mojego powodu. Bardzo musi mnie kochać, skoro dla mnie grzeszy. Powinienem za nim iść. Muszę mu służyć. Mój pan zgrzeszył. – Pozostań, a może i my nauczymy się grzeszyć – powiedzieli mu starcy – a wtedy, być może, potrafimy ci przebaczyć. – Nie – odpowiedział. – Nie potrafiłbym żyć tam, gdzie zabiłem. Tam gdzie nie ma przebaczenia, nie byłoby spokoju. Pójdę swoją drogą. Odejdę w góry. Tam odpokutują. Potem postanowię, co począć ze swoim życiem. – Jak chcesz – zgodzili się starcy. – Ale nie idź sam. Powinien być ktoś, kto będzie ci służył, kto będzie twoim świadkiem. Zabierz ze sobą Acatla. – Ja także chcę iść z wężem – poprosiło dziecko, które kiedyś go skaleczyło. – Idź sobie, Tatle, jeżeli on tego zechce – zgodzili się starcy. – Niech idzie – zezwolił. – Pomoże mi odbywać pokutę. Już zna kolor mojej krwi. I tak rozpoczęła się ich wędrówka w kierunku wyżyny. Na wysokie płaskowzgórze Anáhuac. 3 Tak zaczął formować swoją świtę złożoną z tych, którzy dotąd zawsze mieli mu towarzyszyć i którzy później będą się nazywali jego cocomes.4 Przekroczył już wtedy trzydzieści lat i zapomniał, jakie miał imię i skąd pochodził. Jedynie pamiętał, w jakim znalazł się położeniu. – Nazywają mnie Quetzalcóatl i odtąd zawsze tak się będę nazywał. Jestem Quetzalcóatl. Jestem upierzonym wężem. Mogę pełzać i unosić się w powietrzu. Po ziemi i w przestworzach. Po błocie i po niebie. Upadłem i podniosę się. Takim mnie poznacie. Takiego będziecie mnie pamiętać. Jestem Quetzalcóatl. – Zostaw nam jakiś znak – prosili ludzie. Wtedy Quetzalcóatl wbił krzyż w ziemię, po czym rzekł: „To jest prawdziwe Drzewo Wszechświata”. 5

Anáhuac – „blisko wody”, nazwa, jaką dawni Meksykanie nadali dolinie Meksyku. Wg Francisco J. Santamaria „Diccionario de mejicanismos” – Indianie Meksyku, którzy osiedlili się w okręgu Zotuta na Jukatanie. 5 Torquemada: „Monarchia Indian”. 3 4

9


I odszedł nie dodając ani słowa, a za nim Acatl i Tatle. Towarzyszyło im milczenie, zdumienie i szacunek ludności, która pozostała na miejscu obserwując go aż do chwili, kiedy zniknął z pola widzenia. – Zaprawdę, to dziwna postać. To zapowiedź nowych czasów. Dużo łez wyleją ludzie z Anáhuac – osądził najstarszy. – Będzie naczyniem. Stanie się radością i smutkiem dla mieszkańców płaskowyżu. Przeszedł obok nas, zabrał nam boga, a zostawił drzewo, pięciu zabitych, słowa, których nie rozumiemy i wielkie zamieszanie. Tutejsza ludność nie będzie już taką, jaką była przedtem.

Dwa dni maszerował boso i nic nie jedząc. Niósł na ramionach Tatle, kiedy widział, że chłopiec jest zmęczony. Przez dwa dni nie odezwał się ani słowem. Tylko szedł, szedł i szedł, aż popadł w prymitywną ekstazę marszu, która poprzedza taniec. Porwał go ten najprostszy rytm, krok za krokiem, jeden za drugim, jeden za drugim. Powtarzany dopóty, dopóki nie wejdzie w krew, nie opanuje serca, nie opróżni głowy i nie sprawi, że zapomina się o wszystkim. Krok za krokiem, jeden za drugim. Odmierzając ziemię, radując się jej ciężarem. Dalej, dalej, dalej. Słońce z tyłu, słońce u góry, słońce z przodu. Dalej, dalej, dalej, Nocą przy księżycu i w ciszy, owiany jej wonią, unoszony zwykłym rytmem na dwa, który w końcu łączy w jedno ziemię, człowieka i nieskończoność na półkolistym i zawsze uciekającym horyzoncie. Maszerowali tak przez dwa dni i przybyli w góry, które dźwigają szczyt Citlaltépetl i jego wieczne śniegi, wysokie i czyste niczym gwiazdy. – Za dwa tygodnie przyjdą tu, aby mnie odszukać. – Uprzedzajcie o moim nadejściu, zapowiadajcie moje przybycie. Mówcie, opowiadajcie, wyjaśniajcie. Przygotowujcie. Niech odbywa się zabawa, nie żałoba. Przez piętnaści dni pościł i umartwiał się, aby odkupić winy za pomocą własnego cierpienia.

ROZDZIAŁ II: Anáhuac

Po upływie tego czasu wrócili do niego. Przyszło ich wielu. Byli wśród nich ludzie dostojni i ludzie zwyczajni. Acatl i Tatle wystąpili naprzód. – Upłynęło już piętnaście dni. Przybywamy tu, jak nam kazałeś. Wykonaliśmy polecenie. Ogłosiliśmy sąsiednim wioskom twoje przybycie i pokazaliśmy im twój znak. Drzewo Wszechświata. Wielu ludzi pragnie cię poznać i przychodzą do ciebie. Chcą, żebyś ich uczył. Słyszeli o twojej wielkiej wiedzy i o twojej wielkiej władzy. Dotarła do nich wieść, że obalasz bogów, że nawet zabijasz, by samemu uniknąć śmierci, i że obiecujesz, iż uczynisz nasze życie lepszym. – Niech podejdą do mnie, bo z trudem mogę się poruszać z racji postu i pokuty. Cierpiałem i zostałem oczyszczony, więc mogę znowu patrzeć ludziom w twarz. 10


Wszyscy zbliżyli się i pozostali w milczeniu przez dłuższą chwilę, aż otworzył oczy i powstał z pomocą Acatla i Tatle. – Jestem Quetzalcóatl – oznajmił. Nie wiem, skąd pochodzę. Wiem jedynie, że przybywam stamtąd, skąd wschodzi słońce. Przybywam, by tę ziemię uczynić bogatszą i w ten sposób samemu stać się lepszym. Znalazłem się pomiędzy dwiema strefami i jednakowo miłuję ziemię i niebo. Pragnę połączyć cztery ramiona Drzewa Wszechświata, by został utrwalony związek nieba i ziemi. Chcę ludzi uczynić lepszymi, aby mogli spotkać się z Panem, któremu służę, a którego imienia nie pamiętam. Nie chcę ulegać pokusom. – Przemów do niego w naszym imieniu! – powiedzieli do Topiltzina. – ty, który zawsze zadajesz tyle pytań. Wtedy zabrał głos Topiltzin: – Wiemy już, jak się nazywasz, ale nie wiemy, kim jesteś. Nie jest dla nas tak ważne, skąd przybywasz, tylko dokąd zamierzasz pójść. Mówią, że spadłeś tutaj niczym strzała wystrzelona podczas burzy nocnej i oto stoisz przed nami. Niewiele rozumiemy z tego, co do nas mówisz. Ale musimy cię wysłuchać, bo chcemy poznać twoje działanie. Na pewno coś nam dasz, jeśli tyle obiecujesz. Chodź z nami. Załóż pośród nas swój dom. Damy ci kobiety, damy ci służbę. Ty dasz nam swoich synów, by odnowili krew naszego ludu. – Pójdę z wami. Wybuduję dom pośród was, w wielu miejscach będę miał swoją służbę. Ale nie pojmę kobiety za żonę. Nie powinienem dawać satysfakcji swemu ciału ani pozwolić, by powodowała mną duma rodowa. Wszyscy będą moimi synami. Wszystkich będę miłował jednakowo. Tak powinni być. – Będzie, jak zechcesz – odpowiedzieli. – wytłumaczysz nam, abyśmy rozumieli, co do nas mówisz. Ponieważ był słaby i miał obolałe nogi, ponieśli go na ramionach czterej tamemes.6 Ruszyli w drogę do Anáhuac. Obwieszczali jego przybycie w każdej miejscowości i wszyscy wychodzili go witać z radością. – Przybył Quetzalcóatl! Zapowiada nowe czasy dla Anáhuac! Niech będzie pozdrowiony. Uprzyjemnijmy mu wędrówkę przez naszą ziemię. I znosili mu pióra i kwiaty. W ten sposób przybył do Tuli. Quetzalcóatl mógł ogarnąć spojrzeniem bezmiar, piękno i bogactwo tej krainy. – Tutaj będę rządził. Tutaj będę budował. Tutaj będę działał – powiedział sobie. I podziękował temu, który jest w niebiosach. Przyjrzał się wielkiej rzeszy mieszkańców tej ziemi. – To będą moi bracia. To będą moi synowie. Niemi będę rządził – powiedział sobie. I podziękował własnej dumie. – Zmienię ich obyczaje. Zmienię im bogów, zmienię ich obrzędy. Uczynię ich równymi, uczynię ich bogatymi, uczynię ich łagodnymi.

6

Tamemes – tragarze indiańscy.

11


Poza Acatlem i Tatle przydzielili mu do służby czterech indiańskich tragarzy, którzy nieśli go w czasie drogi, ponieważ o to prosił. Pierwszego dnia nie pokazał się wcale. Oddawał się rozmyślaniom. Drugiego dnia wyszedł w towarzystwie małego Tatle, którego prowadził za rękę. Przemierzył miasto z nikim nie rozmawiając. Odziany był w długi płaszcz z błyszczących piór, który sporządził sobie w czasie wędrówki i który opadał mu teraz z ramion aż do ziemi. Szedł powolnym krokiem. Z wielką godnością. Olśniewał swoją wysoką postawą i naprawdę wyglądał na boga, kiedy tak kroczył z małym, nagim i śniadym człowieczkiem u boku. Wszyscy przyglądali mu się i podziwiali go. – Jest wielki, jest silny, jest biały, jest brodaty ten Quetzalcóatl – komentował lud. – Zamieszka wśród nas. Wiele osób szło za nim w milczeniu aż do chwili, kiedy zawrócili do swego domu.

Trzeciego dnia odbywało się w wiosce święto. Miano złożyć bogom w ofierze dwóch jeńców, dwóch dzikich Cziczimeków,7 którzy zaledwie umieli mówić, a których pojmano w wojnach, jakie toczono w górach. Rankiem zbudził go donośny stukot pałek i drągów, przy pomocy których zwoływano ludność, by cieszyła się ofiarami składanymi potędze bogów zgodnie z przyjętym rytuałem. Czterej kapłani chwycą ofiarę za ręce i nogi. Nie wypuszczając kończyn, rzucą ją na wielki kamień tak, by zwisały jej ramiona, a pierś pozostawała odkryta i łatwo dostępna. Potem za pomocą kamiennego noża piąty kapłan rozetnie jej żebra, wyrwie serce i jeszcze bijące ofiaruje bogom, aby skonsumowany został najwspanialszy pokarm tego świata – krew człowieka, tego najlepszego ze stworzeń, któremu służą wszystkie inne stworzenia i który w innych znajduje swoje pożywienie. Takie czyniono przygotowania i wszystko zdawało się być w porządku. Czekano tylko na wschód słońca. Ofiary broniły się wśród krzyków i wrzasków, wobec czego musiano je skrępować i wymierzyć im razy, czemu wtórował śmiech przyglądającej się ludności. Związane i pobite ciała zostały wniesione do świątyni. Wtedy pojawił się Quetzalcóatl; tym razem także uniósł ramiona ku górze i kroczył tak powoli aż do miejsca, na którym miała się dokonać ofiara. – Bracia! Bracia! – zawołał swym potężnie brzmiącym głosem. Wszyscy zamilkli. – Jestem Quetzalcóatl i dwóch rzeczy was dzisiaj nauczę: Po pierwsze, że nikt nie ma prawa przelewać innej krwi, jak tylko swoją własną. Po drugie: muszę uczynić wasze kije zdolnymi do wydawania z siebie dźwięków, muszę nakłonić je do śpiewania. Kapłani, którzy znowu usiłowali poskromić spętanych, okazali swoje niezadowolenie.

7

Cziczimekowie – koczownicze plemię indiańskie.

12


– Niech nie przerywa naszych obrzędów, bo rozgniewają się bogowie! Niech ofiara dopełni się zgodnie z obyczajem! Tak jak nas tego nauczyli nasi przodkowie! Niech panuje ład! Niech nic nie zakłóca porządku świata! - Inny jest porządek tego świata! – odparł Quetzalcóatl. – Ja wyznaję ład zupełnie odmienny! Ale nie czas teraz na dyskusje. Proszę tylko, aby odłożono składanie ofiary do południa, a ja tymczasem sprawię, że drzewo zaśpiewa. – Niech tak będzie – zgodzili się przedstawiciele starszyzny. – Nie – zaprotestowali kapłani. – Niech tak będzie – zawyrokował lud, który patrzył tylko na Quetzalcóatla. Zdjąwszy uprzednio płaszcz, Quetzalcóatl zabrał się do pracy w obecności wszystkich. Posługiwał się kamiennymi nożami i ogniem, który sam rozniecił. Wybrał piękny drewniany pień, ponacinał go miejscami, a miejscami poprzepalał i zanim nadeszło południe, ukończył pracę nad jego obróbką, pozostawiając na nim dwa wibrujące języczki, w które zaczął rytmicznie uderzać. – Rzeczywiście nauczył drewno śpiewać – stwierdził lud słuchając rytmicznych dźwięków, Naprawdę potrafi czynić piękne rzeczy. Quetzalcóatl dalej grał na teponaxile.8 Dźwięczny rytm zaraził wkrótce wszystkich i cała ludność zaczęła tańczyć w zapamiętaniu, nie czując brzemienia słońca, które zdążyło wzejść i z powrotem zniżało się ku zachodowi. Taniec przeobraził się w zbiorowy trans. Lud zapomniał o śmierci mając serce przepełnione dobywaną z drzewa muzyką, która umilkła dopiero wtedy, gdy zapadła noc. Wtedy Quetzalcóatl powstał i przemówił: – Bracia, zbiorowy taniec całego ludu milszy jest Pani niż śmierć jednego nieszczęśnika. Muzyka wprawia w ruch całe przestworza. Cały wszechświat porusza się w jej rytmie. Przyjrzyjmy się ruchowi gwiazd i poznajmy obroty słońca. Przetwórzmy każdy takt tego rytmu w obroty słońca. Przetwórzmy każdy takt tego rytmu w obroty naszej własnej przestrzeni. Tańczmy tak, jak tańczą gwiazdozbiory. Zmieszajmy się z powszechnym rytmem wszechświata, gdyż w ten sposób wzniesiemy się do Pana, a nasze kroki będą mu miłe, bowiem będziemy budowali swoje własne ulotne wszechświaty piękna. I zaczął grać na teponaxile. – Bądź przeklęty! – zawołali wówczas kapłani. – Niech przekleństwo spadnie na niemądry lud, który opuszcza swoich bogów! Upłynęło już wiele czasu i tradycja domaga się krwi! Słońce jest już w Mictlán i potrzebuje ofiary, by móc świecić jutro z całą siłą! To nie muzyka wstrzymuje ruch słońca, tylko krew wprawia je w ruch! Lud zmęczony tańcem zawahał się. – A więc – zawołał Quetzalcóatl – oto moja krew. Ludu, który zwątpiłeś, oddaję ci ją po to, aby nie składano więcej braci w ofierze – powiedział. I otworzył swe rany, które zaczęły broczyć krwią tak, że ciemne plamy pojawiły się na ziemi. – Oto moja krew. Przelewam ją z własnej woli, aby nie rozlewano krwi innych. – Zanim zapadnie noc, chciałem przekazać wam jeszcze jedną naukę: niechaj nie zadają bólu przemocą tym, którzy sami się nań nie godzą, niech odtąd nie przelewa się innej krwi, jak tylko własną. 8

Teponaxile – drewniany instrument muzyczny Indian epoki prekolumbijskiej.

13


– Oddaję swoją krew nie po to, by nie ustał ruch we wszechświecie, bo od czego innego jest on zależny i podporządkowany innemu, własnemu rytmowi. Oddaję ją dlatego, abyście nie przelewali obcej krwi. Stanę radosnym źródłem miłości i rytmu. Dziękuję, Panie, że pozwoliłeś mi broczyć krwią i że dałeś mi wolę, która jest wyłącznie moją własną wolą i która tej nocy pragnie ofiary mojej własnej krwi. Zapłakał cicho i brocząc krwią poszedł w kierunku swego szałasu, w towarzystwie świty, która także płakała. Lud rozchodził się w milczeniu bardzo wzruszony. Tak zakończył się trzeci dzień, jaki Quetzalcóatl spędził w Tuli. I od tego dnia pokochano go. W ten sposób Quetzalcóatl zaczął nauczać w dolinie Anáhuac.

W kilka dni później Topiltzin na czele grupy przywódców zbliżył się do Quetzalcóatla, który właśnie uczył ludzi ze swojej świty prząść i barwić roślinne włókna i wyrabiać z nich płótno. – Quetzalcóatlu – przemówił do niego – przychodzimy, abyś z nami porozmawiał. Potrzebujemy twoich odpowiedzi. Stało się tak, że lud nie chce już składać jeńców bogom w ofierze. Kapłani są niezadowoleni i grożą, że opuszczą naszą wspólnotę. My sami wahamy się i nie wiemy, co robić. – to bardzo proste – odparł Quetzalcóatl. – Ten, kto zgodzi się zostać sługą bożym, niech rozporządza tylko własnym bólem, a nie powoduje cierpienia innych ludzi. Ten, kto uzna za konieczne przelewać krew, niech oddaje swoją własną, a nie rozporządza krwią bliźnich. Nie ma innej ofiary, jak tylko ta, którą składa się z własnego szczecią lub z własnego cierpienia. Rozporządzać cudzym cierpieniem to znaczy kraść część duszy drugiemu człowiekowi. – Zmuszasz nad do namysłu i do rozróżnienia pewnych rzeczy. Burzysz świat zbudowany przez naszych przodków, który zawsze przyjmowaliśmy bez zastrzeżeń. Wierzyliśmy w siłę krwi jako pokarmu bogów, przede wszystkim krwi jeńców pojmanych na wojnie, a zwłaszcza krwi bohaterów. Bogom nigdy nie dość ofiary. – Bóg wcale nie pragnie krwi. Ocenia tylko dobre czyny. Krew służy do pomnażania potomstwa i tylko w tym celu jest potrzebna. Płynie strumieniem pomiędzy ludźmi i przechodzi z ojców na synów. Rozlewa się po ziemi i tam ulega rozkładowi, podobnie jak włosy zmarłych. Bóg nie jest żądny krwi. Jego radość pobudzają dobre uczynki ludzi. Tylko dobre uczynki zapalają światło tam w górze, w przestworzach. – A czym jest dobry uczynek, o którym nam opowiadasz? – Oddać coś własnego, coś najbliższego sercu, nie prosząc o nic w zamian. – A cóż mogłoby być tym czymś najbliższym sercu, co powinniśmy składać w ofierze? – Tylko trzy rzeczy należą głęboko do człowieka, a z nich tylko dwie są Bogu bez reszty miłe: miłość i cierpienie. Miłość wszystko jednoczy, cierpienie wszystko niszczy i stąd bierze się równowaga sił, która cały wszechświat utrzymuje w ruchu. Miłością się kupuje, cierpieniem się płaci i tylko w ten sposób świat utrzymuje swoją równowagę, która jest Sprawiedliwością Boga. Tak to rozumiem i tak wam to tłumaczę. Trzecią sprawą jest wiedza, ale ta stanowi pożywkę dla pychy. – Zawsze opowiadasz dziwne rzeczy, Quetzalcóatlu, takie, których nie jesteśmy w stanie pojąć. Nie rozumiemy tego, że cierpienie człowieka może być miłe jakiemukolwiek bogu. Okrutny to musi być bóg,

14


w którego wierzysz, jeżeli cieszy się cierpieniem swoich stworzeń. Dotąd ofiarowywaliśmy bogom krew i kwiaty. Nigdy nie myśleliśmy o tym, by poświęcać im cierpienie. – Kwiaty – odparł Quetzalcóatl – kształtuje miłość. Ale nie zrozumieliście mnie. Być może i ja sam siebie nie rozumiem. Jestem nic nie znaczącym punkcikiem na ogromnej ziemi i niczym wobec nieskończoności niebios, aby móc tłumaczyć takie rzeczy. Mój Pan nie jest bogiem, który uosabia surowość. Wierzę w to, co powiedziałem, że mój Pan przyjmuje z radością dobre uczynki i że trzeba mu je składać w ofierze. Człowiek nie ma nic droższego ponad miłość i cierpienie. – Krew albo cierpienie – odezwał się Topiltzin. – to wydaje mi się bardzo dziwne. Teraz już zupełnie nie rozumiem świata. Dlaczego cierpienie? Dlaczego? – Nie osądzajmy Stwórcy – odparł Quetzalcóatl. – Odpowiedzialni jesteśmy za własne czyny, aby móc żyć, więc módlmy się i odprawiajmy pokutę, aby wiedzieć nic nie rozumiejąc. Przywódcy odeszli zdezorientowani i stwierdzili między sobą: – Quetzalcóatl z pewnością ma rację. Teraz mniej wiemy, ale już nie chcemy, by składano ludzi w ofierze. Wtedy spotkali się z ludem i naradziwszy się zdecydowali nie składać więcej ofiar ludzkich. – Nie będziemy więcej składać bogom ludzi w ofierze – oznajmili wszyscy razem kapłanom. – Oszaleliście! – odparli kapłani – nasz świat straci wtedy równowagę! Nadejdzie inny czas, który nie będzie już do nas należał. Nie chcemy dzielić losu Tuli. Odejdziemy na północ, wrócimy znowu na równiny, do jaskiń, by szukać tam sensu istnienia gatunku ludzkiego, który ginie. Zostańcie z Quetzalcóatlem, tym tancerzem, krzykaczem i mazgajem. Kiedyś tu jeszcze wrócimy albo wrócą tu nasi synowie, aby urwać brodę temu demonowi, który opętał serca ludu. Tak powiedzieli i, owinąwszy dawne bogi w suche skóry, odeszli na północ bardzo niezadowoleni. Wzmogło się zamieszanie i wielu ludzi chciało iść razem z kapłanami. Wtedy pojawił się wśród nich Acatl niosący teponaxtle oraz Tatle z fletem zrobionym przez siebie z trzciny, czego nauczył go Quetzalcóatl. Przybyli również czterej tamemes z grzechotkami i dzwoneczkami, które także zrobił Quetzalcóatl. Zaczęli uderzać i dąć w instrumenty tak długo, aż muzyka z powrotem opanowała serca ludzi i znikło zamieszanie. – Quetzalcóatl uczy nas pięknych rzeczy! Teraz włożył śpiew ptaków w usta trzciny. – Chodźmy stąd! – powiedzieli z daleka kapłani – aby hałas ten i nas nie zaczarował i aby nasze postanowienie nie uległo zmianie. – I oddalili się ciągnąc swoje tobołki, zmarszczywszy czoła i zacisnąwszy usta. Niektórzy podążyli za nimi. – Zostaliśmy bez bogów! – wołały kobiety. – Quetzalcóatl da nam innych, jeszcze potężniejszych! – odpowiadali młodzi. Teraz już nikt nie odczuwał lęku i tańczono aż do upadłego. Dwaj więźniowie skorzystali zamieszania i uratowali się ucieczką.

Następnego dnia przedstawiciele starszyzny znowu przyszli zobaczyć się z Quetzalcóatlem, który właśnie nauczał ludzi ze swojej świty sztuki tkactwa i farbowania włókien roślinnych. Praca posuwała się naprzód. Wszyscy dziwili się temu, że nicią rysował postacie na płótnie. – Co was gnębi? – zapytał Quetzalcóatl.

15


– Przyszliśmy ci oznajmić, że już nie mamy bogów ani religii, ani nikogo, kto by nam powiedział, co teraz z nami będzie i co powinniśmy robić, a mimo to jesteśmy spokojni widząc czarodziejską siłę twoich rąk, które za pomocą nitki i sznurka potrafią stworzyć podobne postacie. – Co takiego was gnębi? – powtórzył Quetzalcóatl. – Już wam powiedziałem, że wszystko będzie rytmem i muzyką. Świat jest podobny do tego płótna, które teraz robię. Każdy z nas przychodzi tutaj i odchodzi stąd, a w ten sposób powstaje płótno stworzenia, którym Pan przystraja się dla swojej chwały. – Jest tak, jak mówisz – stwierdzili przywódcy. – To będzie piękna tkanina. – Tak – zgodził się Quetzalcóatl. – Piękna tkanina wykonana z dobrych i złych uczynków, którą tylko Pan potrafi w całości ogarnąć spojrzeniem, a na której słońce i noc lśnią niczym drogie kamienie. Pozostali tak przez chwilę przyglądając się, jak pracuje, i słuchając, jak naucza i poprawia. – Nie mamy bogów – zaczęli nalegać po chwili. – Zabrali ich ci, którzy sobie stąd poszli. Ukryli ich w nadziei, że kiedyś powrócą. Daj nam nowych bogów, którym moglibyśmy składać cześć. – Istnieje tylko jeden Bóg – odparł Quetzalcóatl. – Ten, który stworzył niebo i ziemię, i wszystkie rzeczy na świecie. To nasz ojciec i matka. Ja wam go dać nie mogę. On jest wszędzie obecny. – Nie widzimy go – stwierdzili – i nie możemy zrozumieć, że istnieje on jeden, kiedy wszystko jest tak różnorodne i sobie przeciwstawne. Każdy gatunek ma swego opiekuna i jest wrogiem innego. Tygrys jest uzbrojony w wielkie kły, a jeleń w szybkość swoich nóg. Jedne zwierzęta mają szpony, inne nogi, jeszcze inne zmieniają barwy, a wiele z nich zabija się nawzajem. Gdzie tylko spoczną nasze oczy, tam dostrzegamy różnice. Jakże więc może istnieć tylko jeden bóg i opiekować się wszystkim na tym świecie? Powietrze, woda, ogień, rośliny – wszystko to rządzi się własnymi prawami, wszystko ma swoje kształty, więc musi pozostać pod opieką różnych bogów. – Nie wierzycie mi – powiedział Quetzalcóatl – ale Bóg jest wszechmocny i na pewno stworzyłby różne bóstwa, gdyby było tak, jak powiadacie. – A kto stworzył tego wielkiego Boga? – On nie został stworzony. Istnieje ponad czasem i jest wieczny. Jest podobny tylko do samego siebie. Jest tym, czym jest. – Nie rozumiemy – odpowiedzieli. – Musimy go zobaczyć, musimy go dotknąć. Słowa, które wypowiadasz, nie mają ciała, nie są namacalne, nie widzimy ich przed naszymi oczyma, unosi je wiatr, ulatują nam z pamięci. Daj nam takie bóstwa, które będziemy mogli zrozumieć, które zapewnią ludziom błogość i spokój. – Jeżeli mam wam dać cokolwiek, to postawię tu krzyż z ramionami wyciągniętymi w kierunku miłości i cierpienia. Będzie to prawdziwe. Drzewo Wszechświata, jak to kazałem ogłosić za pomocą znaku, który poprzedził moje przybycie. – Daj go nam – poprosili. – Jutro go wam postawię. Teraz zabiorę się za wyrzeźbienie go. I uczynił to w wielce artystycznej formie. Nazajutrz lud zobaczył Quetzalcóatla z wielkim krzyżem. Zgromadzili się już wtedy wszyscy i patrzyli, jak kończył pracę posługując się swoją wielką zręcznością i siłą. – Będziecie czcili ten znak. To drzewo jest prawdą i drogowskazem. Gałąź w środku łączy ziemię z niebem. Jedno ramię jest miłością, drugie – cierpieniem. Przyjmijcie go jak mojego Boga, tego który wszędzie jest obecny i który ma wszechmocną władzę. 16


– Niech tak będzie – zgodził się uradowany lud. – Już mamy nowego boga, w którego możemy wierzyć, boga Quetzalcóatla. – Już mamy tego, kto nas poprowadzi przez życie, kto nas będzie bronił, kto nas podeprze, kto da nam spokój i zapewni zwycięstwo nad naszymi nieprzyjaciółmi! Już mamy boga dla naszych wojsk! – Będziemy go wielbili. Będziemy go czcili. – A w jaki sposób mamy mu schlebiać, jeżeli przelewanie krwi nie jest już dozwolone? – zapytali go. – Nauczę was robić piękne rzeczy z drogich kamieni i szlachetnych metali. Nauczę was zabawiać go muzyką. Nauczę was tańczyć i śpiewać. Nauczę was wyplatać girlandy z kwiatów i palić wonne kadzidła, ale przede wszystkim będziecie musieli postępować, tak, jak wam będę nakazywał. Później będę wam głosił nauki. Teraz niech wiara podtrzymuje to drzewo. Tak do nich przemówił i wszyscy byli zadowoleni. Wtedy Quetzalcóatl poszedł do swojej siedziby, by oddać się rozmyślaniom. Ale następnego dnia wydarzyło się coś, co spowodowało wielkie zamieszanie. Czterej mężczyźni ze świty Quetzalcóatla, ci którzy nieśli go kiedyś na ramionach i dlatego go teraz kochali, poprosili, by im pozwolił ozdobić krzyż jego własną podobizną, i chcąc mu sprawić przyjemność, sporządzili wizerunek węża ozdobionego piórami i wykonali go z wielkim artyzmem, którego już się nauczyli: potem przymocowali go do krzyża, aby ten nie był pusty i pięknie wyglądał. Spodobało się to ludziom i poszli go podziwiać. Zebrało się ich wielu, kiedy nadszedł Quetzalcóatl. Cofnął się na ów widok i mocno zbladł. – Co to takiego? – zawołał. – Poznaję! To jest zło! To pycha, która opanowała moje drzewo! Jak się tutaj znalazła? – My zrobiliśmy tę podobiznę, bo ty nam zezwoliłeś. To twój wizerunek. Żeby wszyscy wiedzieli, że to twoje drzewo, żeby wiedzieli, że jest pod twoją opieką! – Och! – jęknął Quetzalcóatl. – Teraz wiem, że nie będę mógł być na krzyżu. Zdejmijcie moją podobiznę! Wydrapcie ją cierniem! Niech nie bluźni swą obecnością! Będę czcił drzewo z pokorą, z oddaniem, ale nie będę mógł szukać w nim oparcia. Teraz już o tym wiem. Teraz to rozumiem. Mam w sobie zbyt wiele ziemi. Jestem pełen pychy – powiedział i zasmucił się z powodu swojej próżności. Ludzie niczego nie zrozumieli. – On doprawdy jest inny niż my! Nigdy nie wiemy, jak mu się przypodobać! Jak sprawić mu przyjemność! Jesteśmy niezręczni! Jesteśmy nieświadomi! Potrzebni są nam kapłani, świadomi świętych obrzędów! Poprosimy go, by dał nam takich kapłanów. Ale nie zniszczyli węża. W tajemnicy schowali jego wizerunek w jaskini osłoniętej zaroślami opuncji i tam zaczęli oddawać mu cześć, także potajemnie. Przez wiele dni Quetzalcóatl nie zbliżał się do krzyża, nie nauczał, jak należy go czcić ani nie udzielał ludziom żadnych porad. Był smutny, a lud cierpiał, nie wiedząc a jakiego powodu. Wtedy Acatl podszedł do niego i przemówił: – Jesteś smutny i milczący. Już nas nie nauczasz, już do nas nie przemawiasz. Nawet nie oddajesz się rozmyślaniom. Co cię tak rozgniewało? Co wprowadziło to zamieszanie? Cóż może dla ciebie uczynić ten, który znalazł cię na plaży? Siedzisz z założonymi rękami patrząc przed siebie. Już nie śpiewasz ani się nie radujesz. Co mam zrobić? Czy powinienem poprzekłuwać sobie uszy i język, tak jak to uczynił Tatle? 17


– Co takiego? Niech Tatle zaraz tu przyjdzie! I przyprowadzili go zbroczonego krwią. – Cóż czynisz, dziecko? – zapytał Quetzalcóatl. – Zadaję sobie ból, aby powróciła do ciebie radość życia. Abyś znowu grywał na flecie z trzciny. Abyś znowu wyplatał sieci. Abyś znowu spacerował ze mną i prowadził mnie za rękę. W tym celu ofiarowuję swoje cierpienie. – O niedorzeczny świecie! Świecie zamętu, który ja sam wywołuję. Chciałem nauczać wielkich spraw za pomocą gestów i słów, a tu nawet nie wiem, kim jestem. Bywają dni, kiedy ogarnia mnie zwątpienie i zakłopotanie. Duszę moją owiało coś na kształt mgły. Nie pamiętam już, jaki jest kult krzyża ani nie znam jego nauki, nie wiem również, co powinienem teraz uczynić. – Wielka była moja próżność i duma. Lepiej będzie, jeśli zacznę pracować za pomocą własnych rąk. Ręce są pokorne. I powiedział do Acatla: – Od dzisiaj zajmiesz się czuwaniem nad Drzewem Wszechświata i będziesz zarządzał świętami ku jego czci. Będziesz odpowiadał za zorganizowanie mu obrzędów. Niech nie pojawia się tu krew, tylko śpiewy, kwiaty i wonne kadzidła. Wyznacz dni świąteczne, dni pokuty oraz dni czuwania. Cały rok z tobą rozmawiałem. Wyciągnij z tego okresu naukę. I udał się na plac, aby obwieścić swoje postanowienie. – Mieszkańcy Tuli! – zawołał potężnym głosem, którego tak lubili słuchać tutejsi ludzie. – Narodzony z ziemi człowiek, ten który stoi obok mnie, ten który uratował mnie z morskich fal, wyciągając stamtąd za brodę, będzie się teraz opiekował Drzewem, jakie tu zasadziłem. Będzie nauczał was kultu i obrzędów. Ja nie jestem tego godzien, ponieważ grzeszę dumą. On jest prosty, on jest posłuszny. Acatl będzie czuwał nad Drzewem i powie wam, jak oddawać mu cześć. Ja rozpocznę wędrówkę po okolicy, bo chcę ją poznać i chcę nauczać rzeczy przynoszących pożytek tej ziemi. Nie będę wprowadzał więcej zamętu do waszych dusz. Chcę rozmyślać, chcę wspominać. Nie powinienem prowadzić was krętymi drogami. Lud pojął decyzję Quetzalcóatla. Potrzebował kogoś, kto zająłby się sprawami obrzędów, aby przywrócić spokój i zadowolenie, aby wróciła dawna radość, taniec i śpiew. W taki to sposób Quetzalcóatl postanowił poznać ziemię, na której miał zamieszkać przez kolejne pięćdziesiąt dwa lata. Udał się w drogę ze swoją świtą i poprosił Topiltzina, by mu towarzyszył. – Przysposobię cię do tego, abyś rozkazywał w sprawach dotyczących ciała, których ja kiedyś nauczałem. Chodź – powiedział mu. – chodź ze mną. Wybierz ludzi, którzy mogliby nam towarzyszyć i którzy znają te okolice. Topiltzin ucieszył się, bo był z natury bardzo ciekawy i zawsze o coś pytał. Ale nie wszystkim spodobało się to, że Quetzalcóatl wyznaczył człowieka, który miał im teraz rozkazywać w sprawach obrzędów i drugiego, który miał się uczyć, aby móc potem rozkazywać w sprawach ciała. W niektórych zrodziła się zazdrość. Ale wówczas jeszcze nie dała znać o sobie. Quetzalcóatl udał się w drogę w swoim wielkim płaszczu z piór i z pióropuszem na głowie. Podał rękę Tatle, który kroczył obok niego uradowany, bo zrozumiał, że nie zadawał sobie cierpień na próżno. Przemierzali okolice obserwując starannie ziemię, szukając miejsc, gdzie można posiać kukurydzę, aby dawała najlepsze plony, gdzie bawełnę, gdzie chile i kolejno pozostałe płody ziemi. Poszukiwał miejsca, w którym można zbudować ujście dla wody, gdzie znalazłby się dobry kamień do rzeźbienia 18


i budowania, gdzie znajdowałyby się szlachetne metale i drogie kamienie, a gdzie tereny do polować. Oglądał to wszystko i jeszcze wiele innych rzeczy. Quetzalcóatl zapisywał sobie wszystko na cienkich błonach, jakie z wielką zręcznością wydobywał z agawy i z kory drzewnej. Wszyscy dziwili się, że kolce agawy potrafiły kreślić linie za pomocą soku i tłuszczu roślinnego. – Jesteś zręczny w wielu sztukach, Quetzalcóatlu. – Wszystkiego was nauczę. Tutejsza ludność stanie się zręczna i bogata. Będziecie budowniczymi, rzemieślnikami, będziecie Toltekami. Pewnego dnia doszedł ze swoją świtą do dalekich gór i Topiltzin powiedział mu: – Nie możemy dotrzeć bez walki do tamtych odległych stron. Tu zaczynają się ziemie dzikich Cziczimeków, którzy są bardzo waleczni i prowadzą koczowniczy tryb życia. Wędrują z miejsca na miejsce za dzikimi zwierzętami, którymi się żywią. – Zaniosę im moje posłannictwo. Ale nastąpi to nieco później, kiedy nasze tereny będą rozleglejsze. – T obędzie trudne zadanie – odparł Topiltzin. – Oni prawie nie potrafią mówić, niczego nie rozumieją poza swoimi prostymi sprawami i wcale nie zadają się z obcymi. Nie mają żadnych przywódców, nikt nimi nie rządzi, czczą słońce i gwiazdy, ale nie mają kapłanów, którzy by im rozkazywali. Ich życie bywa krótkie i prymitywne. Są niczym strzały. – Jeżeli są takimi, jak mówisz, to powinni mnie zrozumieć. Pewnego dnia dotrzemy do nich, ale teraz czas wracać do Tuli. Chcę zobaczyć, jak Acatl opiekował się Drzewem w czasie naszej nieobecności. I wrócili z próbkami i rysunkami różnych zjawisk ziemi. Podróż trwała ponad trzy miesiące. Z daleka, pomiędzy wzgórzami ujrzeli domy Tuli. – Wkrótce zbudujemy nową Tulę, która będzie dumą tej ziemi. Zbudujemy ją z kamieni, które obciosamy i pomalujemy na piękne kolory, aby stały się przyjemne dla oka. Acatl wyszedł mu naprzeciw z wielką radością. – Wszystko zrobiono, jak kazałeś. Lud zaakceptował nowego boga i już mamy wyznaczone dni, kiedy będzie się tańczyć i śpiewać. Mamy już cztery bębny teponaxtle, cztery flety i wiele grzechotek i dzwonków. Już postanowiono, kto będzie na nich grywał według swoich zdolności i sił. Już wyznaczyłem, kto będzie dbał o czystość placu, ale jeszcze nie ozdobiliśmy Drzewa ani nie wiemy, o co je prosić, w jaki sposób to robić i o czym z nim rozmawiać. Brak mu ludzkiego podobieństwa, brak jakiegoś znanego kształtu. Będziesz musiał nas tego nauczyć. Muszę ci także jeszcze coś powiedzieć: ludzie coraz liczniej chodzą do pewnej jaskini, gdzie, jak mówią, ukryty jest wąż ozdobiony piórami; powiadają, że to twój brak bliźniaczy, który ma dać ci siłę, bo Drzewo zabiera ci cenną krew. Opowiadają, że chcą wzmocnić twoją władzę i zaczynają składać wężowi w ofierze gołębie, ptaki, wszelkie latające zwierzęta, bo to ma dodać ci ducha do pracy dla dobra ludu. Co mamy czynić? – Idź – powiedział mu Quetzalcóatl – do tej jaskini. Zobacz, o co tam chodzi, w jaki sposób go czczą i czy robią przy tym jakieś złe rzeczy. Acatl wykonał polecenie. Poszedł nocą, kiedy wszyscy spali i nikt nie mógł się o tym dowiedzieć. Przybył tam, kiedy czerwony księżyc świecił już od zachodu. Wszedł do jaskini nie będąc słyszany przez czterech tamemes ze świty, tych samych którzy zrobili podobiznę węża i którzy teraz składali mu cześć. 19


Właśnie przed chwilą złożyli mu w ofierze gołębia, którego krew bulgotała jeszcze na ogniu razem z żywicą z drzewa copal.9 Gęsty i pachnący dym wypełniał wnętrze jaskini odurzając zmysły. Siedzieli przy ogniu i kiwali się rytmicznie nakłuwając sobie przy tym uszy aż do krwi i kalecząc sznurkiem języki. Światło rozżarzonych węgli zabarwiło na czerwono całe otoczenie. Wąż zdawał się poruszać. Śpiewali coś chórem cicho mrucząc. Zrobili wężowi oczy z obsydianu i teraz zdawał się wszystkim przypatrywać. Oczy błyszczały mu niczym żywe, niczym jego własne. Acatl nie mógł oderwać wzroku do węża. Woń żywicznego kadzidła i zapach palonej krwi owładnęły jego zmysłami. Rytm śpiewu zaczął obezwładniać jego ciało i poraził mu twarz. Również zaczął szeptać modlitwę. Tamemes przyglądali mu się przez dłuższą chwilę nie zaprzestając swoich czynności. Acatl wyprostował dłonie i pozwolił, by przeciągnęli po nich kolcami i sznurami, którymi przedtem sami zadawali sobie ból. – Zaprawdę to drogocenny bliźniak – wyszeptał Acatl. – On nas wszystkich pojedna. On da siłę Quetzalcóatlowi, aby uczynił nas mocnymi i czystymi. To jego podobizna, to jak gdyby echo jego matki, tej która szukała go po niebie, podczas gdy ja poszukiwałem go na ziemi i morzu. – Tak – odpowiedzieli tamemes. – To wizerunek, który rozumiemy. Tamten jest zbyt surowy i nieprzystępny suche i smutne drzewo, które nie ma żadnych barw i do niczego nie jest podobne. Tutaj mamy bliźniaczy obraz Quetzalcóatla. To, czego on sam pragnie, ale czego sobie nie uświadamia, to, o czym się dowie dopiero wtedy, gdy zniknie mgła otaczająca jego umysł, wtedy, gdy przypomni sobie własny świat i własne pochodzenie. Kiedy przypomni sobie matkę, którą ty widziałeś. – Tutaj będziemy go czcili i nikt się o tym nie dowie, aż nadejdzie dzień, w którym będzie można wprowadzić go do świątyni. Tu będziemy rozbudzali naszą pobożność – stwierdził Acatl. – We dnie będę opiekował się krzyżem i zajmował się obrzędami, które mi nakazano. W nocy będę przychodził z wami tutaj, gdzie znajduje się prawdziwy bóg Quetzalcóatl, jego brat bliźniaczy, który będzie musiał zabrać go do nieba. To on nam tak nakazuje dl dobra ziemi. Niechaj mu będą dzięki! A następnego dnia poszedł do Quetzalcóatla i po wiedział mu po prostu: – Udałem się tam, jak mi kazałeś. Wąż leży porzucony w kącie jaskini. Jest brudny i wysycha. Nikt nie przychodzi go oglądać. Ludzie wchodzą do jaskini tylko po to, by schronić się przed deszczem. – Jeśli jest tak, jak mówisz – odparł Quetzalcóatl – to nie powinien być brudny. Zadbaj o to, by nie wysychał. Nie widzę w tym nic złego, by trzymano go oddzielnie, jeżeli jego pióra są piękne i tylekroć mnie okrywały. Tak więc Quetzalcóatl, nie zdając sobie z tego sprawy, zaczął odczuwać pokusę, by stać się bogiem.

9

Copal – drzewo wydzielające żywicę, której używa się jako kadzidło.

20


ROZDZIAŁ III: Toltekowie – lud budowniczych

W owych czasach Quetzalcóatl był już w sile wieku. Był wysokiego wzrostu i potężnej budowy. Był piękny. Chętnie pokazywał się przyodziany w szaty i pióropusze z błyszczących piór i lubił być podziwiany przez lud. Ludzie kochali go, bo się wyróżniał, bo był piękny, pełen godności i dlatego, że robił dla nich wiele dobrego. Zorganizował im pracę stosownie do ich zdolności i wszyscy byli zadowoleni. Zaczynały się naprawdę nowe czasy. Podzielił ludzi na tych, którzy pracowali w polu, i na tych, którzy mieli pracować dla potrzeb miasta. Nauczył ich korzyści płynących ze wspólnego wysiłku, nauczył podziału pracy i korzystania z darów natury. Nauczył ich uprawiać ziemię tak, by dawała obfite plony, gromadzić wodę i rozprowadzać ją kanałami tam, gdzie była potrzebna. Nauczył ich uprawiać bawełnę, zbierać ją i wyrabiać przędzę. Nauczył ich łowić ryby i polować na ptaki za pomocą sieci i zastawionych pułapek. Nauczył ich obróbki drewna. Nauczył ich wyprawiania skór i sposobów ich farbowania za pomocą barwników zrobionych z muszki, ziemi, oliwy i składników zwierzęcych. Nauczył ich wybierać złoto z rzek i oddzielać je od piasku, wydobywać z ziemi szlachetne metale, oczyszczać je, przetapiać i robić z nich drogocenne ozdoby. Nauczył ich zbierać kosztownie kamienie, czyścić je i szlifować w taki sposób, by świeciły się i błyszczały. Nauczył ich budować obszerne domy poustawiane w wielkim porządku. Mówił im: – Będziecie Toltekami, ludem budowniczych i rzemieślników. Wasza sława rozniesie się po świecie i wkrótce cały Anáhuac przybędzie was podziwiać i uczyć się od was. Musicie wiedzieć, że są dwa sposoby przypodobania się Bogu: oddając mu w ofierze nasze cierpienia oraz przyjmując z pokorą i pracą dary, jakie nam czyni. Najpierw mówiłem wam o sprawach związanych ze śmiercią. Teraz chcę was nauczyć żyć, abyście uprawiali ziemię i zbierali plony, abyśmy wszyscy mogli dziękować dobroci Boga. Upłynęło już wiele czasu, odkąd nie przychodził na plac, gdzie zasadzone zostało Drzewo Wszechświata, które Acatl wciąż pielęgnował. Nadal jeszcze odprawiano tam obrzędy, ale coraz więcej ludzi chodziło do jaskini, by czcić węża, któremu znosili z dnia na dzień wciąż bogatsze dary. Quetzalcóatl nie miał czasu i nie chciał się o to dowiadywać, rzadko rozmawiał z Acatlem, który z coraz większą pobożnością oddawał się kultowi węża. Był zadowolony, ponieważ rosła siła i mądrość Quetzalcóatla, a wraz z nim dobrobyt i piękno Tuli. Acatl był szczęśliwy. Znalazł sens swego życia. Natomiast Tatle wzrastał u boku Quetzalcóatla. – Jesteś moim synem, jakby z mojej krwi – powiedział Quetzalcóatl do chłopca.

21


– Tobie przekażę moją mądrość i całą moją władzę. Ty sprawisz, że ta ziemia wzrośnie w potęgę. – Tatle był dzieckiem spokojnym i zamkniętym w sobie. Uczył się wszystkiego z rzadką łatwością i prawie z nikim nie rozmawiał. Przyglądał się i podziwiał Quetzalcóatla. – Będziesz takim, jakim ja zostać pragnąłem – powtarzał mu bardzo często Quetzalcóatl. I nakazywał prowadzić surowe życie. – Będę takim, jak ty zechcesz – zdobywał się na odpowiedź Tatle. Jednak chłopiec nie był szczęśliwy. Wiedział, że Quetzalcóatla otacza jakaś tajemnica. Wtedy to Quetzalcóatl zaczął przyzwyczajać się do noszenia ozdób. Stroił się w przedmioty ze złota i chalchihuite10 i chętnie pokazywał się wszystkim, aby lud mógł go podziwiać. Ludzie lubili oglądać Quetzalcóatla przystrojonego drogimi piórami, złotem i kamieniami. I coraz więcej go kochali. W tym okresie postanowił zbudować sobie dom o wielu obszernych komnatach. – Zbuduję dom w środku miasta. Będziemy gromadzić w nim dobra należące do ludu. Będzie tam mieszkała moja świta służąca ludowi. Będę w nim głosił wiele nauk. Długo trwała budowa domu, który miał okrągły kształt w swej centralnej części i cztery duże skrzydła biegnące w kierunku czterech stron świata. Zbudowano w nim także magazyny do przechowywania obfitych zbiorów, bo nie było ich już gdzie trzymać. Wielki dom został wzniesiony stosownie do rosnącego bogactwa i potęgi Tuli. Wykonany był z ciosanych bloków kamiennych i miał tarasy. Quetzalcóatl rozkazał, by z wszystkich stron znoszono mu materiały potrzebne do budowy. Robił to bez pośpiechu i zawsze wybierał cztery najpiękniejsze kolory kamieni i ozdób. Lud był zachwycony i z przyjemnością pracował nad wznoszeniem wspaniałej siedziby Quetzalcóatla, która usytuowana była na wzgórzu w taki sposób, że widziano ją z każdego miejsca w Tuli. Toltekowie, bo tak już siebie wówczas nazywali, zaczęli poznawać dobrobyt i cieszyć się szczodrymi darami ziemi, jakie zapowiedział Quetzalcóatl. – Ma wielką władzę. Uczynił nas bogatymi. Odkąd tu przybył, nie zaznaliśmy głodu. Na czymkolwiek spoczną jego oczy i ręce, wszystko staje się obfitością i pięknem. Byli z tego zadowoleni, byli dumni. Wtedy wszyscy jeszcze zajmowali się pracami, jakie wyznaczył im Quetzalcóatl. Tula rozrastała się. Ludzie przybywali z daleka, aby podziwiać jej potęgę. Wielu prosiło o pozwolenie, by móc się w niej osiedlić i cieszyć dobrobytem, który wspólnie dzielono według potrzeb. Topiltzin miał obowiązek czuwać nad podziałem bogactw, którego dokonywano według rozkazów Quetzalcóatla i w taki sposób, by nikt nie cierpiał niedostatku. Wszyscy byli zadowoleni, bo wszyscy mieli więcej niż dawnej. Wielu pracowało. Bywali zajęci przez całe dnie. Sześć lat spędził Quetzalcóatl wśród Tolteków. Budowa domu w sercu miasta posuwała się naprzód, a spichrze były pełne, kiedy podjął takie postanowienie. – W całej okolicy panuje dobrobyt i pomyślność. Postaram się rozszerzyć je daleko poza góry. Pójdę aż do ziemi Cziczimeków, bo nadszedł czas, abym poniósł i do nich moje posłannictwo. Sprawię, że staną się lepsi, nauczę ich życia we wspólnocie, zorganizuję ich w osiadłe grupy, nauczę uprawiać ziemię i budować domy. 10

Rodzaj szmaragdu.

22


– Zostaw ich na swojej ziemi takimi, jakimi są – poradził Topiltzin. – to barbarzyńcy, którzy prowadzą życie koczownicze i nie uporządkowane. Wolni niczym wiatr wędrują po górach i równinach, nikt ich nie krępuje, nic ich nie zatrzyma. Zostaw ich tam, gdzie sobie żyją. Mamy jeszcze wiele do zrobienia na naszej własnej ziemi. – Nie należę tylko do waszej ziemi. Wszyscy ludzie są moimi braćmi i wszystkim muszę coś z siebie dać. Powinienem wyjść im na spotkanie. Zaniosę im dobrobyt Tuli – powiedział Quetzalcóatl. – Zastanów się dobrze nad tym, jak powinieneś postąpić. Nie znasz ich, Oni nie rozumieją żadnej mowy. Są niczym dzikie zwierzęta, niczym tygrysy – twierdził dalej Topiltzin. – Pójdę do nich – postanowił Quetzalcóatl. – Moja misja musi być spełniona. Tym razem nie będziesz mi towarzyszył, bo nie masz ochoty iść do nich. Wyruszę wcześnie razem z ludźmi z mojej świty. – Nie idź. A tym bardziej z niewielką świtą. Będę ci towarzyszył z wojownikami zręcznymi w walce, przyzwyczajonymi do zabijania Cziczimeków i do omijania ich pułapek – nalegał Topiltzin. – Nie mogę pójść do nich z przemocą. Pójdę tak, jak przyszedłem do was, aby nieść im dary życia oraz naukę o grzechu i odkupieniu. – Dawno już nie mówiłeś nam o grzechu i odkupieniu – zauważył Tatle, który przysłuchiwał się rozmowie i który miał wówczas około siedemnastu lat. – Od dawna już nie zbliżasz się do Drzewa, które posadziłeś na placu. A Drzewo nie ma nowych pędów, wcale nie urosło, jest smutne i opuszczone. – Chociaż nic wam nie mówiłem, to często rozmyślałem nad tym, o czym teraz mówisz, Tatle. Miałem zamęt w duszy. Obecnie Drzewo rozkazuje mi rozsiewać dobro na innych ziemiach i czynić szczęśliwymi nowych braci. Wkrótce będzie miało nowe pędy. – Cziczimekowie nie są naszymi braćmi! – zawołał Topiltzin – to dawni mieszkańcy tej ziemi. Są inni niż my i okrutni. Zjadają wszystko, nawet odpadki. Czczą tylko słońce i strzały. Zabijają chętnie i samo chętnie umierają. Nie opuszczaj nas, masz wśród nas takich, którzy z ochotą przyjmują dary, jakie przynosisz, i to, czego uczysz. Chcesz pójść tam, dokąd wcale cię nie proszą, i gdzie nie będą cię przyjmowali. – Powinienem tam iść. Nie mogę żyć w spokoju, kiedy jest tyle rzeczy do zrobienia. Chcąc przygotować się do podróży, kazał zawołać Acatla. W owym czasie Acatl zyskał bardzo wiele godności. Lud szanował go, bo był odpowiedzialny za sprawy kultu i obrzędów, a także był tym, który kiedyś wyciągnął Quetzalcóatla z morza i który teraz z czterema tamemes zaczął szerzyć kult węża ozdobionego piórami, drogocennego bliźniaka, który inspirował wszystkie czyny Quetzalcóatla, o czym ten wcale nie wiedział. Ubierał się w szaty podobne do dawnych strojów Quetzalcóatla. Przyozdabiał usta i uszy klejnotami ze złota, za które zatykał pióra, a te sprawiały wrażenie różnokolorowej brody. Chodził uroczystym krokiem i nie był rozmowny. Stawił się teraz i powiedział: – Przysłałeś po mnie, mój panie. Mam wiadomość, że chcesz nas opuścić, że pragniesz szukać świata Cziczimeków. Chcesz uczynić ich lepszymi. – Tak się stanie – oznajmił Quetzalcóatl. – Wezwałem cię, abyś wykopał drewniany krzyż z placu. Niech zabiorą go czterej tragarze, ci sami, którzy nieśli mnie przed przybyciem do Tuli. Niech mi towarzyszą do ziemi Cziczimeków. Niech towarzyszą mi także muzykanci ze swymi bębnami teponaxtle i fleciści. Niech dołączą do nich ci z grzechotkami i dzwonkami. – Zabierz Topiltzina i wojowników – doradzał Acatl. 23


– Nie mogę pójść z przemocą tam, gdzie panuje gwałt. Zabiorę w drogę Drzewo Życia. Zabiorę łagodność drzewa. Niczego więcej nie potrzebuję. – Skoro tak mówisz, stanie się, jak zechcesz. Obyśmy nie musieli tego żałować! – A tobie powiem jeszcze jedno – dodał Quetzalcóatl – zadbaj o to, by nie czczono więcej węża, a wiem, że tak się dzieje, bo wrócę, by go zniszczyć własnymi rękami! Acatl nie odezwał się, ale łzy napłynęły mu do oczu. Nazajutrz wczesnym rankiem Quetzalcóatl wyruszył w drogę w towarzystwie nielicznego orszaku, w którym znajdował się Tatle. Czterej tamemes nieśli krzyż. Żaden wojownik nie towarzyszył orszakowi, w skład którego wchodzili tylko muzycy i rzemieślnicy. Topiltzin z dużym oddziałem żołnierzy poszedł potajemnie śladami Quetzalcóatla. Wiele dni wędrował Quetzalcóatl, zanim przybył do ziemi Cziczimeków i długo po niej krążył nie napotkawszy tam nikogo. Ludzie zaczynali czuć się zmęczeni i mówili mu: – Quetzalcóatlu, te dzikusy niczego od nas nie potrzebują. Oddalają się jak wiatr i znikają jak powietrze. Wydaje się nam, że oglądamy ich z daleka, że w pobliżu czujemy ich obecność, jednak nigdy nie pojawiają się przed nami. Wtedy Quetzalcóatl zdecydował więcej nie błądzić. Zatrzymał się w jednej z dolin i powiedział: – Przez kilka kolejnych nocy będziemy rozniecali tutaj wielki ogień i będziemy grali wokół niego na naszych instrumentach. W środku postawimy krzyż i będziemy czekali, aż przybędą do nas ci, którzy teraz się ukrywają. Nadejdą w poszukiwaniu światła i harmonii, a ja im tego dostarczę, bo to potrzebne im do życia. Postępowali tak przez trzy noce i nic się nie wydarzyło. Ogień widoczny był z daleka, a muzyka odbijała się o skaliste ściany gór. Odpowiadało im tylko wycie kojotów, a czasem pomruki pum. Topiltzin czuwał w oddaleniu. Ale czwartej nocy Cziczimekowie nadeszli po cichu, kiedy nikt się ich nie spodziewał. Było ich wielu. Przybyli nadzy, uzbrojeni w kamienie, kije i strzały. Noc była straszna. Pełna rozdzierających krzyków. Pierwszym, który ich spostrzegł – dokładnie na skraju światła palącego się ogniska – był Tatle, i podniósł się powoli z miejsca. Widział niewyraźnie ich ciała, obsydianowe błyski ich oczu, które czasem zapalały się niczym spojrzenie duchów. Włosy mieli długie i proste, opadające w brudnych kosmykach. – To oni! Już tu są! – zawołał Tatle i wszystko zamilkło, z wyjątkiem stosu palącego się drzewa i wycia kojotów. – Przybywają w samą porę – zauważył Quetzalcóatl i wstał dokładnie w tym momencie, gdy Tatle upadł raniony pierwszą strzałą. – Nie! Nie! Nie! – krzyczał Quetzalcóatl najgłośniej jak potrafił. Dzikusy odpowiedziały mu szyderczym gwizdem i przedrzeźnianiem: – Nie! Nie! Nie! – a jednocześnie deszcz kamieni spadł na bezbronną grupę. – Broni! Chcemy broni! – wołali niektórzy mężczyźni. – Nie stawiajcie oporu – zawołał do nich. – Nie dam się opanować pokusie przemocy! Grajcie na teponaxtle i na fletach! Przemówię do nich! Rozpostarł ramiona okryte wielkim płaszczem i zawołał: – Bracia Cziczimecy! – a wtedy kamień uderzył do w usta i strzały przeszyły mu ciało. Przewrócił się ciężko na Tatle. 24


– Okryjcie krzyż! – zdążył zawołać tracąc przytomność. Tamemes zbliżyli się, by przykryć ciało Quetzalcóatla, ale zostali obrzuceni kamieniami i przeszyci taką ilością strzał, że padli nieżywi. Zapanowało wielkie zamieszanie. Wielu zaczęło biec w mroki nocy i wpadło w ręce Cziczimeków, którzy skradali się z tyłu i zabijali ich kijami. Niektórzy trwali nieruchomo przywołując swoich dawnych bogów. Ci również ginęli od strzał. Żaden się nie uratował. Wrzaski dzikich Cziczimeków odbijały się niczym strzały o zbocza gór. Tańczyli tak długo, dopóki nie połamali bębnów teponaxtle, po czym powrzucali je do ognia. Podeptali flety na kawałki pośród głośnych krzyków i śmiechu. Przewrócili krzyż, kiedy skąpany we krwi Quetzalcóatl usiłował podnieść się bełkocząc coś, czego nie można było zrozumieć. Kolejna strzała utkwiła w jego ciele i upadła z powrotem. Pięć strzał zakończonych ostrzem z kamienia sterczało w jego boku i nogach. W oddali dał się słyszeć głośny i rozpaczliwy okrzyk wojenny żołnierzy Topiltzina, którzy nie mogli posuwać się szybko naprzód w ciemnościach nocy. Cziczimekowie zaprzestali rzezi i rozpierzchli się w grupach, z których jedna zabrała Quetzalcóatla, a inne pozostałych zabitych i rannych. Unosili ich dla swoich kobiet i dzieci, ażeby wspólnie pożreć ich ciała. Kiedy nadeszli wojownicy Topiltzina, żarzyło się jeszcze ognisko. Tatle odzyskał przytomność i powiedział: – Zabrali go! Zabierają go! Zabierają mojego Ojca! Zostawiają mnie bez światła! Zostawiają mnie bez wiary! Zostawiają mnie samego na tym świecie, gdzie rządzi przemoc! Zaprawdę, dzisiejszej nocy zapanowało zło! Przewrócili Drzewo, podziurawili nas strzałami. Upłynęły trzy dni i trzy noce, zanim wojownicy odbili rannego Quetzalcóatla. Posępni i zrozpaczeni posuwali się śladami grupy Cziczimeków, która zagłębiała się coraz bardziej w góry. W końcu ich dopadli. Starcie było krótkie i gwałtowne. Dziesięciu Cziczimeków zmęczonych niesieniem ciała zostało na miejscu porąbanych w kawałki. I znowu ciało Quetzalcóatla leżało twarzą ku ziemi. Resztki piór jego płaszcza osłaniały je częściowo, poprzyklejane doń zakrzepłą krwią. Z daleka znowu wydawał się opierzonym wężem. Zmęczeni, dyszący resztkami sił – ze śladami przerażenia i gwałtu walki na twarzy, padli na kolana, kiedy zdali sobie sprawę, że jeszcze żyje. Z kijów i płaszczy sporządzili nosze i zaczęli schodzić w dół, niosąc troskliwie jego ciało, myjąc i owijając jego rany. Powyrywali odłamki strzał, które tkwiły w jego ciele, ale Quetzalcóatl nie odzyskiwał przytomności. Podawali mu wodę i miód. Pewnej nocy, w czasie ich odpoczynku, Quetzalcóatl próbował wstać i zaczął mówić i śpiewać w dziwnym i nieprawdopodobnym języku. Wszyscy słuchali go z namaszczeniem i orzekli: – Nie może umrzeć! Wróci z nami! Nadal będzie przekształcał Tulę w wielką i potężną! Teraz będzie przywoływał własną matkę! I będzie to czynił w swoim języku! – i wsłuchiwali się z uwagą i rozrzewnieniem w jego mowę. Po pewnym czasie dotarli do miejsca, gdzie paliło się ognisko. Quetzalcóatl czuł się bardzo źle. Gorączka sprawiała, że miał rozpaloną i wyniszczoną twarz. Topiltzin zapłakał i powiedział: – Tutaj zostałeś pokonany, Quetzalcóatlu, i nie broniłeś się! Ostrzegaliśmy cię. Cziczimekowie są prymitywni niczym wiatr lub strzały! Niczego nie rozumieją i niczym się nie interesują! Niczego nie zdołasz 25


wytłumaczyć komuś, kto nie potrafi cię zrozumieć! Nic nie zdołasz dać tym, którzy nie potrzebują niczego z wyjątkiem swobody niezbędnej do włóczęgi! Mówiłem ci to! – i padł na kolana bijąc się z rozpaczą po ustach. Przyspieszyli marsz. Nadciągała ludność Tuli z posiłkami. Dotarły do niej straszne wieści, ale nikt nie chciał w nie uwierzyć. Dzicy Cziczimekowie pokonali Quetzalcóatla. Zabrali go, by pożreć jego ciało i uradować swoje serca. Chcą nam ukraść naszego Quetzalcóatla. Lud płakał na ulicach i na placu. – Zabrali naszego Quetzalcóatla! Zostaniemy znowu sami, porzuceni tutaj, pośrodku ziemi, wylewając łzy jak dzieci! – Pozostaniemy sami pośrodku ziemi! – Pozostaniemy sami pośrodku ziemi! – Zostaniemy sami, płacząc jak dzieci! – Zostaniemy sami! Z wielkim spokojem, godnością i majestatem Acatl przybył na plac z uniesionymi ku górze ramionami. Przyodziany był w swój wielki płaszcz z piór, a jego pierzasty zarost lśnił w słońcu popołudnia. – Bracia Toltekowie! – zawołał. – Quetzalcóatl nie umrze! Będzie mógł nas opuścić, kiedy taka będzie jego wola, ale nie wtedy, gdy inni pragną, żeby żył. Przetrwał noc i burzę i od tego czasu nie chce umierać! Wiele razy mi o tym mówił! Nie umrze! Ale musimy mu dodać siły. Teraz ma w nas ludzi, którzy powinni mu dopomóc w powrocie z ciemności. – Wyciągniemy z jaskini węża i wprowadzimy go na tron na pustym placu! Tam będziemy go czcili, będziemy mu śpiewali, tańczyli, wszystko na jego cześć! Będziemy mu składali ofiary, aby natknął siłą swego bliźniaczego brata, który cierpi! Damy mu naszą własną krew, krew płynącą z serca ludu! Quetzalcóatl nie umrze! Ludzie uspokoili się. Jedni poszli po węża, a inni po Quetzalcóatla. Nieśli go na zmianę, aby nie przerwać marszu w dzień i w nocy. Przybył do Tuli nieprzytomny i bardzo wyczerpany. Razem z nim przybywał na wpół spalony krzyż, który był ze zabrał. Wszyscy mieszkańcy wszyli na jego powitanie i postanowili ulokować go w domu w środku miasta, w wielkiej komnacie, która jeszcze nie była ukończona; ozdobili ją za pomocą szat i piór. Tamgo złożyli. Ciało jego spoczęło na wielkim łożu. Otoczyli go Acatl i czarownicy, umyli go, podali mu leki i czuwali przy nim przez całą noc, chcąc przywrócić siły i zdrowie, ale nie zauważyli poprawy. Nazajutrz Acatl przemówił z tarasu w te słowa: – Powrócił żywy i będzie żył. Ale nadszedł już czas, byśmy posadzili na tronie jego bliźniaczego brata, aby go ocalić. Wydostańmy węża z jaskini i wystawmy go na słońce. Wyniesiemy go na piramidę, zanim wybudujemy mu jeszcze większą i piękniejszą – taką, jaką nauczył nas budować Quetzalcóatl. Pokryjmy kamień znakami upierzonego węża i pomalujmy barwami, które są mu miłe. Zaraz przygotujemy teren. Niech ludność swoją własną krwią wytyczy drogę od jaskini do świątyni i niech nią użyźni miejsce, na którym będzie odpoczywać. Będzie to dobrowolna ofiara. Ofiara tych, którzy kochają Quetzalcóatla. – Quetzalcóatl potrzebuje naszej ofiary! – Okupimy naszym bólem jego cierpienie! – Dajmy życie jego śmierci! 26


– Dostarczmy krwi jego bliźniaczemu bratu! – Nie pozostaniemy sami pośrodku ziemi! Znowu będzie naszym ojcem! Znowu będzie nam towarzyszył! Nie powrócimy do ciemności! Pozostanie naszym światłem, naszą prawdą, naszą drogą! Taką prośbę zaniesiemy do jego drogiego bliźniaczego brata. Tamten sprawi, że nasz pan odzyska siły. Złóżmy mu ofiarę i prośmy go. Niech każdy czyni, to, co do niego należy! Lud przygotował drogę, tak jak to nakazał Acatl. Została zalana krwią i łzami. Krew i łzy przygotowały łoże dla węża. Nazajutrz o wschodzie słońca wydobyli go z jaskini. Śpiew teponaxtle, gwizd trzciny i ochrypłe dźwięki muszli, którą przynieśli znad samego morza, wytworzyły atmosferę obsesji. Dźwięki te nie ustawały ani na chwilę, odkąd wydostali i wolno ponieśli węża oplatającego Drzewo Życia – aż na sam szczyt budowli, która była ówczesną piramidą Tuli. Acatl szedł na ich czele i niósł głowę węża. Szedł obuty w złote sandały i przyodziany w szaty i ozdoby Quetzalcóatla. Pozostawili go na samym szczycie świątyni. Okrągłe oczy z obsydiany błyszczały tajemniczo. Sam Acatl pilnował przyozdabiania go piórami, więc naprawdę wyglądał wspaniale. Ceremonia trwała aż do zachodu słońca i Acatl rozkazał ludziom, by wszyscy wrócili do domu Quetzalcóatla i szeptem modlili się o życie tego, który był ich ojcem. Czuwali przez całą noc. Wszyscy byli mu posłuszni. Tymczasem on sam pozostał, by złożyć wężowi ofiarę z własnej krwi. Zapłakał nad stratą czterech tamemes, którzy nie mogli teraz cierpieć razem z nim. Byli jego milczącymi towarzyszami i nigdy na nic się nie uskarżali. Acatl tęsknił za nimi, przywoływał ich pomocy, wzywał ich obecności. Tak spędził połowę nocy. I popadł w ekstazę. Oderwał się od tego świata. Sam stał się wężem, sam stał się Quetzalcóatlem, sam stał się jego ojcem i matką. Sam był całym wszechświatem, który powracał do własnego środka. Konstelacje słońca i księżyca krążyły powoli dokoła niego, a on zawieszony pośród nich w stanie nieważkości i prawie tego nieświadomy zawisł pośród wszystkich rzeczy. Nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu. Przeżył tak chwilę albo i całą wieczność. Nagle konstelacje przeobraziły się w słowa, najpierw w znaki świetlne, a potem w słowa, które zaczęły wzywać go po imieniu. – Acatlu! Acatlu! – mówił do niego cichym i pełnym szacunku głosem Tatle przejęty widokiem jego zmienionej twarzy, zmętniałymi oczyma i na wpół otwartymi oraz broczącymi krwią ustami męczennika. – Zrób coś! Nasz Quetzalcóatl umiera! Obudził się i nie poznał nas. Wypowiedział dużo słów w dziwnym języku, którego nikt nie zrozumiał, a potem zawołał: „Boże! Boże! Człowieku! Ludzie!” i teraz leży niczym martwy. – Pójdę do niego – powiedział Acatl nieswoim głosem. – Znowu wyciągnę go na brzeg. Znowu będę go żywił! Przywrócę go tej ziemi! Zwrócę go z powrotem ludowi, który go kocha! Uczynię to! Ja to uczynię! Przejrzałem! Pójdę po niego aż do środka wszechświata. Pójdę do niego aż do wiatru i ciemności! Stamtąd wyciągnę go wlokąc po ziemi aż tutaj, do tej drugiej części świata, własnymi rękami i własną krwią. Nadszedł mój czas. Teraz i ja osiągnąłem swój czas. Nadeszła pora! Już idę! Już idę! I ruszył chwiejnym krokiem, jak gdyby jeszcze się nie obudził. A wszyscy ci, którzy wyszli mu naprzeciw, stali nieraz w milczeniu, a potem stwierdzili: Wstąpił w niego duch węża! Przeobraził się! I rozstąpili się przed nim w ciszy, spuściwszy oczy i założywszy ręce. Kiedy przybył na plac, powiedział mi: 27


– chcę, by rozpalono tu wielki ogień, tutaj, w samym środku placu. Wielki ogień, jakiego nigdy przedtem nie widziała Tula. Rozpalicie go, a kiedy odejdę, na szczycie piramidy wybudujecie drugą, która stanie się wielkim domem węża. I odszedł powoli chwiejnym krokiem aż do domu Quetzalcóatla. Zastał go wyciągniętego na łożu. Wyglądał jak martwy. Daleko od siebie odrzucił szaty, które go okrywały, i leżał nagi i nieprzytomny. – Bracie! Braciszku! – przemówił do niego Acatl. – Przychodzę po ciebie! Znam już drogę! Ty pokazałeś mi drogę Wszechświata, tę, która obiega jego dwie połowy! Ty nauczyłeś mnie drogi, którą człowiek może iść naprawdę. Pójdę aż do Omeyocan.11 Tam pozostanę samym sobą i przestanę istnieć. Stamtąd przybędziesz ponownie do Tuli, do tych, których kochasz, do tych, którzy ciebie kochają, do tych, którym dajesz dobro, do tych, którzy biorą twoje dary. Stamtąd cię przyprowadzę. Pójdę w pośpiechu, skrótem drogi. – Powiedziawszy to, złożył pocałunek na jego brodzie. Przez dłuższą chwilę klęczał nieruchomo, aż przyszli, by mu powiedzieć, że wielki ogień zapłonął na placu w Tuli, ogień, jakiego nigdy przedtem jeszcze nie oglądali. Zdawało się, że wzeszło słońce. – Już nadszedł czas. Już nadeszła moja godzina. Odejdę. Już idę. I ruszył zdecydowanym krokiem. Wszedł na szczyt piramidy i stamtąd przemówił tak donośnie, że wielu mogło go usłyszeć: – Jestem Ce-Acatl – powiedział im. – Jestem pierwszym człowiekiem nowych czasów. Jestem pierwszym kapłanem. Obym nie był ostatnim. Wkrótce wyruszę na brzeg morza, by wyciągnąć z wody, z wiatru i z ciemności ducha Quetzalcóatla, który błąka się pośród mgły i zapomnienia. Pójdę do Omeyocan, do miejsca dwoistego, gdzie wszystko istnieje i jednocześnie wszystko ginie. Wyruszę uzbrojony w silną wolę śmiertelnego człowieka, aby budować mój własny wszechświat. Będzie cały ze światła, cały z miłości. Pewnego dnia opanuję tę ziemię. To on go zapowiedział ze swojej odległej mgły, ze swego zapomnienia, z całą siłą swej dobrej woli. Pójdę ze swoją wolą, która upodabnia mnie do niego. Będę jego bliźniaczym bratem, jego bliźniakiem. Stanę się jego bliźniakiem, jemu podobnym. Jestem iskrą w nieskończoności gwiazd. Będę jutrzenką. Już wiem, kim jestem. Już wiem, dokąd zmierzam. Wziął w ręce upierzonego węża, zarzucił go sobie wokół ramion i pleców i nic więcej nie mówiąc, nie odzywając się ani słowem zszedł powoli po stopniach piramidy i, nie zatrzymując się, wkroczył w ogień. Tam przez moment zabłysnął światłem, a potem buchnął wielki snopem iskier w kierunku nieba. – Uleciało jego serce! – modlił się lud – i zapanowała cisza. Tego dnia o świcie, jeszcze przed wygaśnięciem ognia, spadł silny deszcz, który zniweczył cały żar. Przez trzy dni deszcz nie ustawał. W tym czasie Quetzalcóatl odzyskał przytomność i zaczął powracać do sił.

11 Omeyocan – „miejsce dwoiste”: miejsce zamieszkania boskiej pary Ometecuhtli i Omecihuatl; według wierzeń dawnych Meksykanów para ta dała początek życiu i składała się z elementu męskiego i żeńskiego, pierwiastka czynnego i biernego, światła i ciemności.

28


ROZDZIAŁ IV: Ce-Acatl

– Acatlu! Acatlu! Bracie! – były to pierwsze słowa, jakie zdołał wymówić. – Znowu dałeś mi wody i miodu. Acatlu! Acatlu! Acatlu! Ale Acatl nie nadchodził. Przez cały pierwszy dzień deszczu Quetzalcóatl wzywał Acatla, ale ten nie przybywał. Drugiego dnia deszczu zbliżył się doń Tatle i powiedział: – Ojcze Quetzalcóatlu. Na próżno wzywasz Ce-Acatla. Udał się do Omeyocan. Dobrowolnie wszedł w ogień i jego serce uleciało do nieba. Myślę, że teraz powraca do nas pod postacią wody, pod postacią deszczu. Już dwa dni pada bez przerwy od chwili, kiedy woda ugasiła ogień, przez który on od nad odszedł. Udał się na brzeg miejsca dwoistego. Uczynił to na twoją intencję i znowu jesteś wśród nas. Odszedł wraz z wężem. Powiedział, że był to twój brat bliźniaczy. – Boże! Boże! – odezwał się Quetzalcóatl. Tego dnia nie przemówił więcej ani słowa. Zamknął oczy i zasnął na długo. Trzeciego dnia zawołał Tatle. – Synu. Teraz jesteś tutaj najmłodszym i jednocześnie najstarszym. Nie opuszczaj mnie. Będziesz mi towarzyszył, aż zakończę swoją wędrówkę po tej ziemi. Dopomożesz mi być tym, kim jestem, bowiem twoje oczy rozumieją mnie lepiej niż moje własne. Zwołaj ludzi, niech przyjdą tu mimo deszczu, niech wszyscy zbiorą się tutaj zwyczajnie ubrani. Będą świadkami przyjęcia przeze mnie nowego imienia, pod którym także będą mnie rozpoznawali. Tatle poprosił Topiltzina, który był smutny i posępny, aby zwołał ludzi przed dom, w którym znajdował się Quetzalcóatl. Przybyli wśród deszczu hałaśliwi i zaciekawieni. – Znowu nas zwołuje nasz Quetzalcóatl. Już go nam sprowadził Ce-Acatl. Quetzalcóatl wyszedł na taras skromnie ubrany, tylko w białej tunice. Opierał się na ramieniu Tatle i Topiltzina. Padał ulewny deszcz. – Toltekowie! – przemówił cicho. I wszyscy zatęsknili za jego dawnym głosem. Jedni drugim musieli powtarzać jego słowa, aby wszyscy mogli usłyszeć go pośród grzmotów i deszczu. – Będziecie świadkami przybrania przeze mnie nowego imienia, niezależnie od imienia Quetzalcóatl, po którym będziecie mnie rozpoznawali. – Dwukrotnie tutaj zmartwychwstałem Za każdym razem jestem bardziej związany z tą ziemią. – Muszę przybrać imię wody, która spada z nieba u progu narodzin mego czasu. – Będę się nazywał Ce-Acatl12, Pierwsza Trzcina, pierwszy związek czasu i ziemi. – To imię mego bliźniaczego brata, z którym stanowię jedność. Tego, który dwa razy przyprowadzał mnie znad brzegu, a teraz żyje w moim sercu. To imię tego, który odszedł poprzez ogień i powraca poprzez wodę. To imię mego brata, mego towarzysza. 12 Ce-Acatl – rok „Pierwsza Trzcina”, odpowiadający dacie 1519; Acatl – „Trzcina” – trzynasty dzień w kalendarzu azteckim, składającym się z 18 miesięcy po 20 dni każdy; data, w której spodziewano się powrotu Quetzalcóatla po opuszczeniu przez niego Tuli.

29


– Będę się także nazywał Ce-Acatl, „Trzcina”, która staje się wężem, by oznajmić mój czas. On odszedł pragnąc, abym ja pozostał przy życiu, i teraz znowu z martwych powstałem. – Przybieram imię wody, bo ta usuwa wszelkie nieczyste uczynki. Biorę je na swoją pierś, w której biją od tej chwili dwa serca, dwa bliźniacze serca, jakie otrzymuję od Pana, który jest w niebiosach. Tymi dwoma sercami będę kochał tę ziemię. – Odejdźcie w deszczu, Toltekowie, i od tej chwili na zawsze nazywajcie mnie także Ce-Acatl. Odeszli zadowoleni, że znowu mieli pośród siebie Quetzalcóatla, tego który w swym sercu zachowywał umiłowanego Ce-Acatla. W kilka dni później Quetzalcóatl przemówił do Tatle: – Synu, pierwsze, co zrobię gdy wyzdrowieję i powrócą mi siły, to wybuduję wielką piramidę, którą chciał zbudować Ce-Acatl. Jemu ją poświęcimy. Będzie wysoka i piękna. Upierzony wąż będzie pełzał po wszystkich jej tarasach, pomalujemy ją na cztery barwy i stanie się godna jego cierpienia. – Będzie piękna bez wątpienia – zauważył Tatle, który pomimo młodego wieku miał wrażliwą duszę, po czym powiedział: – Quetzalcóatlu, jesteś jak gdyby moim ojcem. Odkąd znalazłem cię dawno temu leżącego na plaży i ukłułem twoje ciało, opanowałeś moją wolę, więc poszedłem za tobą i jak samo to powiedziałeś, zawsze będę za tobą podążał, dopóki nie zejdziesz z tej ziemi. Teraz jestem już prawie mężczyzną i boli mnie ten świat, cierpię z wielu powodów, pragnę stawiać pytania i chcę otrzymywać odpowiedź. – Widziałem, jak Acatl się przeobraził. Już nie było go na tym świecie, kiedy podszedłem do niego na szczyt piramidy z prośbą, by uczynił coś dla ciebie. Widziałem, jak bez wahania wchodzi w ogień, jak gdyby udawał się na jakieś święto. Jeszcze skóra mi cierpnie na myśl o tym. Zapytywałem już siebie i teraz po raz wtóry pytam, czy to było konieczne? Czy potrzebny jest taki świat pełen bólu i goryczy? Czy potrzebne jest cierpienie? To cierpienie, które sami wywołujemy, na które sami przystajemy i z którego nawet się cieszymy, czymże ono jest dla wszechświata? Czy coś się za nie kupuje? Głupi i palący ból, którego doznajemy, wcale o to nie prosząc, ból, który przychodzi, kiedy od niego uciekamy, który nadchodzi jak strzała, ów głupi ból, który zabija, pożera i sprawia, że nienawidzimy życia, jakim się karmi ten świat, czy on jest potrzebny? Czy jest czymś w rodzaju monety, za pomocą której wszystko może być wynagrodzone na tym padole, gdzie żyjemy? Czy ten ból unosi się do góry niczym copal i odurza bogów? Dlaczego, panie, dlaczego? Widziałem, jak cierpiał, płonął, przeobrażał się. Dlaczego? – Zamilcz, Tatle! Zamilcz, bo twoja młodość dyktuje ci takie rzeczy, o jakich ja nie odważyłbym się nawet pomyśleć. Nie znam odpowiedzi, brak mi tej monety, którą powinienem ci dać dla zapłacenia twoich pytań. Mogę tylko ofiarować ci ból, jaki odczuwam dlatego, że nie znajduję odpowiedzi. Nie wiem, Tatle! Nie wiem! Już kiedyś starzy postawili mi to samo pytanie i wtedy nie mogłem milczeć. Teraz zapytuje o to twoja młodość, a śmierć naszego Acatla i moja ignorancja odpowiadają: nie wiem, Tatle! Otacza mnie coś w rodzaju mgły, wiem tylko, że nie mogę zaprzeczać porządkowi świata, który jest dziełem woli Boga, wiem tylko, że go kocham i w niego wierzę, że niczemu nie zaprzeczam i wszystko miłuję, że moja wola zgadza się na ból w taki sam sposób, w jaki przyjmuje uczucie względem Boga. Nie myśl więcej, nie zadręczaj się pytaniami, bo zastępujące odpowiedź milczenie jest najgłębszym i bezgranicznym cierpieniem. – Opowiadasz mi straszne rzeczy, Quetzalcóatlu! Zdaje mi się, że cierpieć, myśleć i kochać – znaczy to samo i że to wszystko jest jakąś straszliwą czarną, głęboką i bezgraniczną ciszą. Czy to ma kres? 30


Jeżeli ty mi na to nie odpowiesz, któż to uczyni? Dokąd mam pójść, by szukać odpowiedzi? Ile będę musiał zapłacić, aby ktoś mi wreszcie odpowiedział? – Acatl znalazł tę odpowiedź, jestem tego pewien, Tatle. Napełnił swoje serce miłością i wolą ofiary. – Ale nie ma go pośród nas, aby mógł mi to wyjaśnić. – Ty chcesz wiedzieć, Tatle, on natomiast pragnął tylko odejść i to właśnie uczynił. – Och, ojcze Quetzalcóatl! Teraz ogarnia mnie pragnienie płaczu, chciałbym zapłakać nad tym wszystkim. Chciałbym rozpaść się na kawałki, aby każda cząstka powędrowała na poszukiwanie odpowiedzi, którą można by potem wyśpiewywać w całych przestworzach. Wszystko mnie boli, Quetzalcóatlu! Boli mnie świat. I boli mnie Bóg. – Cierpisz, Tatle! Zapłacz! Będę płakał razem z tobą, mój synu!

ROZDZIAŁ V: Piramida

Quetzalcóatl wyzdrowiał, lecz wciąż nie podejmował budowy wielkiej piramidy, którą kiedyś pragnął wznieść Acatl. Upłynął rok, a on ciągle studiował wraz z mędrcami ruchy gwiazd na niebie. Wtedy przybył do niego na czele starszyzny Topiltzin i powiedział: – Quetzalcóatlu, lud pragnie zbudować wielką piramidę ku czci węża, piramidę, która nie będzie miała sobie równej na tym świecie, ale chcemy budować ją pod twoim kierunkiem. – Już to obmyśliłem, Topiltzinie, można by usytuować ją według czterech stron świata i podporządkować biegowi dni i lat. Badam teraz niebo z najmędrszymi z Tolteków; wspólnie wykorzystujemy naszą wiedzę aby obliczyć kompletny cykl. – Ale nie zdecyduję się pokierować budową, bowiem byłoby to dzieło zbyt potężne, wymagające wielu lat pracy i ogromnego wysiłku, dzieło wielkie jak światło ognia, który pochłonął Acatla. – Będzie to dzieło godne Tolteków – zauważył Topiltzin. – Tak – odparł Quetzalcóatl – ale z pewnością przerasta nasze siły: zabraknie nam rąk do pracy. Sądzę, że taką piramidę trzeba byłoby wybudować z ogromnych ciosanych kamieni. Samo ich wydobycie wyczerpałoby nasze siły. Mało jest Tolteków, którzy potrafiliby zająć się podobnymi czynnościami. Wszyscy pracują w polu albo w mieście przy rozmaitych zajęciach, których nie mogą porzucić, bowiem to, co kiedyś było dla nich nie znane, teraz przerodziło się już w potrzebę. – Lud pragnie zbudować piramidę, Quetzalcóatlu. Podejmiemy ten wysiłek! – Nie damy rady, Topiltzinie. A nie należy wznosić takiej piramidy, która nie byłaby godna pamięci Acatla. – I wielkiej władzy węża – dodał Topiltzin. Po czym stwierdził: – Zasięgnę rady ludu. Następnego dnia wrócił do Quetzalcóatla i powiedział: 31


– Ludność wybuduje taką piramidę, o jakiej myślałeś. Podejmiemy ten wysiłek pracując od wschodu do zachodu słońca. Chcemy uczcić pamięć Ce-Acatla i ofiarować naszą daninę drogocennemu bliźniakowi. – Niech tak będzie! – odparł Quetzalcóatl – ale obyśmy nie musieli tego w przyszłości żałować. Tak więc dokładnie w rok po śmierci Acatla zaczęła się budowa wielkiej piramidy poświęconej pięknemu bliźniaczemu bratu. Jej rozmiary rosły równolegle z bogactwem i potęgą Tuli. Prestiż Tuli wzrastał na płaskowyżu Anáhuac. Okoliczne ziemie ciążyły ku niej i podporządkowywały się wpływom. Wtedy Toltekowie zaczęli porzucać zajęcia, które uważali za niegodne siebie, i przekazywali ciężkie prace innym ludziom do wykonania. Wielkie kamienne głazy transportowano tocząc je po drewnianych palach po drogach prowadzących do Tuli. Z bardzo odległych stron dźwigano na grzbietach materiały, z których budowano potęgę miasta. Ale były to już inne ludy, które dźwigały, podpierały i popychały kamienie. Mimo to budowa nie posuwała się z dostateczną szybkością. – Trzeba nam więcej rąk do pracy. Toltekowie nie chcą już wykonywać najcięższych robót, a brakuje ludzi, którzy chcieliby się tego podjąć – zauważył Quetzalcóatl. – Będziemy musieli sprowadzić z daleka ludzi do pracy – powiedział Topiltzin. – Już od pewnego czasu o tum myślę. Pokażmy wszystkim mieszkańcom Anáhuac, jak potężna jest Tula, przy, przyciągnijmy ich naszym bogactwem. Zapoznajmy ich z naszym handlem, starajmy się zachęcić różnymi znanymi nam umiejętnościami. W ten sposób wiele okolicznych ludów otrzymało zachętę i podjęło z ochotą pracę w Tuli, dokąd przybywali jako siła najemna.

– Inna piramida powstaje w Tuli – zauważył pewnego dnia Tatle. – Przybyli z zewnątrz ludzie zaczynają stanowić jej podstawę. Trudno spotkać znajome twarze. Już nie ma dawnego poczucia równości wśród Tyc obcych i różniących się między sobą ludzi, którym trudno pozostawać w braterskich stosunkach, jakie ty głosisz, Quetzalcóatlu. – Rozumiem cię, Tatle, i myślę, że w taki sam sposób jak piramidę, będziemy musieli ukształtować i uporządkować ten wielki tłu,, bo w przeciwnym razie zapanuje bałagan. Ale w owym czasie Quetzalcóatla bardziej interesowały wędrówki gwiazd i niczego w tej sprawie nie uczynił.

Nieco później dotkliwy brak rąk do wciągania na górę wielkich głazów kamiennych zbiegł się w czasie z powrotem kupców z wyprawy, którą Topiltzin wysłał swego czasu do ziemi Cziczimeków. Powróciło niewielu. Zostali napadnięci, okradziono ich i zdziesiątkowano. Dzicy nie rozumieli potrzeby handlu ani go nie chcieli. Wielkie oburzenie wywołała wśród Tolteków ta ponowna hardość Cziczimeków. Wtedy Topiltzin przybył na spotkanie z Quetzalcóatlem. 32


– Twoja misja pozostanie nie dokończona, jeżeli nie poniesiesz jej na ziemie Cziczimeków. Ich prymitywna brutalność uniemożliwia nam handel. Nic nie wiedzą i niczego nie pragną: ani niczego nie dają, ani o nic nie proszą. To niedorzeczni, opanowani przez demony ludzie, którzy utrudniają ekspansję Tuli. – Nie chcieli mnie wysłuchać – zauważył Quetzalcóatl. – Nawet nie wiem, czy potrafią słuchać.. – Nauczymy ich tego! – powiedział Topiltzin. – Czas już, żeby przyjęli twoje posłannictwo, które stało się prawdą dla Tolteków. Czas już, aby zaczęli oddawać hołd drogocennemu bliźniakowi i składać mu daniny. Czas już, aby dowiedzieli się, że są barbarzyńcami, i że chcemy ich zmienić. Czas już, by przestali zabijać i by zapanowała wśród nich zgoda, która jest cieniem twojego Drzewa. – Zastanawiam się – odparł Quetzalcóatl – czy to słuszne i właściwe zmuszać ich do tego siłą, ale w inny sposób trudno będzie ich do tego nakłonić. – To nasz obowiązek – stwierdził Topiltzin. – Jesteśmy na wyższym poziomie i powinniśmy nauczać tych, którzy nic nie rozumieją. Cały Anáhuac winien rozpamiętywać majestat drogocennego bliźniaka, przyczyniać się do utrwalenia jego siły i powiększania potęgi Tuli. – Trudno przypuszczać, że zgodę da się zaprowadzić gwałtem – odparł Quetzalcóatl. – Pomyśl jednak – powiedział Topiltzin – że siła ustępuje tylko przez siłą i że rozum niewiele może zdziałać, jeżeli nie zechcą go wysłuchać. Pragnąłeś pójść do nich tylko ze swoim słowem i zranili cię w usta, tak jak zniszczyli śpiew wydobywający się z drewnianego instrumentu, jak połamali w drzazgi nasze flety i pozabijali naszych towarzyszy, a teraz rozgromili wyprawę naszych kupców. Takimi pozostaną po wsze czasu, jeżeli silna ręka nie zatrzyma tej hordy dzikusów i nie osadzi ich na jednym miejscu, aby stali się prawdziwymi ludźmi i potrafili cenić dary natury, nie traktując życia jako czegoś przejściowego, ulotnego i dzikiego, jak teraz to czynią. – Jednak – zaprotestował nieśmiało Quetzalcóatl – oni nie potrzebują niczego, co moglibyśmy im ofiarować. – I my nie odczuwaliśmy żadnych potrzeb, zanim ty do nas nie przybyłeś, a teraz nie moglibyśmy żyć, gdyby nas pozbawiono naszego dorobku. – Ale wy wszystko zaakceptowaliście – stwierdził Quetzalcóatl. – Musimy i ich tego nauczyć. To nasz obowiązek. Ty nas nauczyłeś obowiązku dawania i nauczania. W ten sposób za namową Topiltzina Quetzalcóatl zgodził się na podbój ludów Cziczimeków, którzy ulegli sile Tolteków i zostali zmuszeni, by służyć im przy budowie piramidy i włączyć do życia Tuli.

– Ty udałeś się do nich z łagodnością, by im służyć – powiedział z dumą Topiltzin, który wzrósł bardzo w potęgę w okresie, kiedy dowodził wojskami Tolteków – a oni odpłacili ci tylko gwałtem. Teraz zatem udaliśmy się do nich niczym wiatr zwiastujący burzę i od razu stali się łagodni, więc uczynimy ich lepszymi i nauczymy budować piramidy. Quetzalcóatl zmieszał się i Tatle zdał sobie z tego sprawę. Piramida rosła szybko, a Quetzalcóatl nadal studiował ruchy ciał niebieskich. Pewnego dnia usłyszał skargi tragarzy, którzy uginali się pod razami bata, oderwał więc wzrok od gwiazd i razem z Tatle, który był już prawie mężczyzną, poszedł drogę prowadzącą do Tuli, mijając

33


dzielnice zamieszkane przez ludzi przybyłych z daleka, obok szałasów, w jakich żyli pojmani Cziczimekowie. – Ludzie umierają tu ze zmęczenia – zauważył Tatle – cierpią i nie sądzę, by wiedzieli, dlaczego tak się dzieje. – Rzeczywiście – stwierdził Quetzalcóatl – nasza piramida już bardzo urosła i teraz giną ci, którzy znajdują się na jej dole, przygnieceni wielkim ciężarem. Musi być na to jakaś rada. I poszedł szukać Topiltzina. Spotkał go w towarzystwie licznej świty starszych wojowników i powiedział mu: – Topiltzinie! Pomóż mi znaleźć na to radę! Byłem świadkiem, jak wielu mężczyzn spośród tych, którzy przybyli z daleka, umierało ze zmęczenia, a inni padali z głodu. – Tak – odparł Topiltzin. – To cena, jaką trzeba zapłacić za wzniesienie twojej piramidy. My, Toltekowie, nie możemy umierać przygniatani wielkimi ciężarami. Jesteśmy już u góry, podźwignęliśmy się z prochu, w którym teraz inni się znajdują. – Oby proch ten nie przeszkodził nam widzieć! – powiedział Quetzalcóatl. – Nasza piramida niczemu nie posłuży, jeżeli będzie tylko nagromadzeniem kamieni i nie znajdzie się w niej nic, co wyrażałoby jakąś myśl i harmonię. Góry pozostaną zawsze wyższe, ale za ich pomocą nie możemy czcić Stwórcy. Chcemy posadzić na tronie drogocennego bliźniaka, chcemy by usiadł na dużym wzniesieniu zbudowanym naszym wysiłkiem, na piramidzie, w której każdy kamień byłby dotknięty ręką człowieka i poprzez to dotknięcie ręki przekazywałby swoje dobre intencje. – Ależ Quetzalcóatlu! To tylko piękne słowa! Powtarzasz je zawsze młodemu Tatle. Ty i on zawsze myślicie i mówicie o pięknych rzeczach. Mnie przypadło w udziale powodować wędrówki ludów, a osiągałem to nie za pomocą swych cnót, tylko własnych pięści. Wielki tłum, Quetzalcóatlu, podobny jest do wielkiego strumienia, z którym na próżno chciałbyś prowadzić rozmowę. Trzeba wyznaczyć mu koryto, które ujarzmi jego wody, dopóki nie popłynie łagodnie i w zgodzie z porządkiem rzeczy. Powiedziałeś mi, dokąd zamierzaliście pójść, i poprowadziłem was. Jedni pomarli, inni z pewnością poumierają. Wielu z nas ucierpi. To my cierpimy. Ty sam cierpiałeś. Takie jest prawo, które wszystkim rządzi. – Nie przeraża mnie cierpienie, Topiltzinie. Boli mnie niesprawiedliwość. Ludzie ci żyli z daleka od nas i byli nam obcy, a teraz cierpią z naszego powodu. Nie zachowujemy się wobec nich sprawiedliwie, nie dajemy im tego, czego potrzebują, a bierzemy od nich wszystko,, co mogą nam ofiarować. – Ależ Quetzalcóatlu, wiele czasu spędziłeś badając gwiazdy i mierząc czas ich wędrówek za pomocą twoich obliczeń. Już dawno przestaliśmy żyć w prostocie dawnych czasów. Wszystko stałoby się łatwe, nawet sama sprawiedliwość, gdybyśmy się nie zmienili, ale my już nie jesteśmy skromni. Ty sam wzbogaciłeś nasze życie i na skutek zdobytego bogactwa przestaliśmy być zwyczajni. – Pragnąłem obfitości dla was wszystkich i dlatego nauczyłem was nowych prac. Zawsze chciałem, by nasze bogactwo dzielone było według potrzeb i również tobie wpoiłem takie zasady. – Nie dziw się, Quetzalcóatlu, ale potrzeby są różne. Kiedy było nas niewielu, łatwo było w prostocie znaleźć to, co wszystkich nas czyniło równymi, ale teraz jest już trudniej, bo staliśmy się różni. Jest nas więcej i nie sposób zawsze słusznie postępować, tak jak ty tego pragniesz. Myślę, że obecnie najważniejsze jest to, by ktoś nami rządził, a wszyscy go słuchali, wtedy będą powstawały na tym świecie wielkie dzieła. – Nie, Topiltzinie, nie! Nie wystarczy rządzić, trzeba to robić sprawiedliwie, trzeba każdemu dać to, co mu się należy. 34


– W porządku – odparł Topiltzin – to, co jest zadani3em Tolteków, to czego potrzebują, by uświęcić i uzasadnić swoją wędrówkę po tym świecie – to piramida, która musi być zbudowana tak, jak ty to zamierzałeś, aby podeprzeć wielkość naszą i drogocennego bliźniaka. – Wysoką zapłaciłem cenę – zastanowił się Quetzalcóatl. -Zgodziłem si e na brutalny podbój Cziczimeków, ale nie mogę się zgodzić na cierpienie tylu ludzi, z czego dopiero teraz zdałem sobie sprawę. Muszę zebrać wszystkich, wysłuchać ich i znaleźć jakieś wyjście, dzięki któremu zniknąłby mój niepokój. W sprawach, które dotyczą wszystkich, nie wystarcza świadectwo jednostki, trzeba wysłuchać wielu, aby ulżyć powszechnemu cierpieniu. – Nie potrzebujemy wysłuchiwać wszystkich, Quetzalcóatlu. My, Toltekowie, jesteśmy panami tej ziemi, to my posiadamy wiedzę i my tutaj rządzimy. Dlaczego mamy z tego rezygnować? – Są sprawy, które dla wszystkich są ważne. Czyż wszyscy nie jesteśmy ludźmi stworzonymi i zorganizowanymi w taki sam sposób? – Wszyscy mogą być ludźmi, ale nie wszyscy są Toltekami. Wybrałeś ten naród, aby z nim zamieszkać; przyjęliśmy cię tutaj, razem z tobą wzrastaliśmy, zgodnie z naszym przeznaczeniem. Rządzimy już tutaj i nie ma powodu, abyśmy z tego rezygnowali. Nikt nam nie zagwarantuje, że inna sprawiedliwość jest lepsza od naszej. Co się tyczy sprawiedliwości, o której opowiadasz, to chcemy jej przede wszystkim dla Tolteków, którzy już nauczyli się rozkazywać. Takie są fakty, nie widzimy powodu, dla którego mielibyśmy być traktowani na równi z innymi. – To konieczne – odparł Quetzalcóatl – aby osiągnąć dobro, które chroni nas wszystkich. – Zastanów się, Quetzalcóatlu! Nie sprawiaj po raz pierwszy zawodu narodowi, który cię kocha, ludziom, którzy po ciebie poszli, którzy w ciebie uwierzyli i którzy przyjęli cię na swoje łono. Tym, którzy cię kochają i których ty sam kochasz, tym, których nauczyłeś i którzy jeszcze do tej pory idą twoim śladem. – Wielki niepokój wprowadzają do mej duszy twoje pełne zarozumiałości słowa, Topiltzinie. Przerażają mnie i obawiam się, że są głosem wzbogaconego ludu. Nigdy nie odczuwałem twoich obaw, nigdy nie myślałem, że raz wypowiedziane słowa i raz popełnione czyny krążą po świecie niczym nasze dzieci, już samodzielne i dalekie od nas, że docierają do miejsc, z których nie zdajemy sobie sprawy. Jakie to wszystko dalekie od moich intencji. Zaprawdę, trudno wybudować jedną piramidę. Ale posłuchaj mnie uważnie, Topiltzinie. Ta piramida, którą wznoszą dla drogocennego bliźniaka, nie będzie zbudowana na hańbie! Narzucę sprawiedliwość za pomocą nowego porządku! – Taka sprawiedliwość nie jest sprawiedliwością Tolteków, nie zezwolimy na nic, co byłoby wymierzone przeciwko Tuli, nawet gdyby pochodziło od samego Quetzalcóatla – zakomunikował Topiltzin. Quetzalcóatl pozostał zamyślony, a Topiltzin wycofał się razem ze starszymi, którzy poklepywali go po ramieniu. Quetzalcóatl pozostał sam, smutny i zmartwiony. Takim zobaczył go Tatle i zapytał: – Co cię niepokoi, ojcze Quetzalcóatlu? Jaka gwiazda wędruje po firmamencie w niezgodzie z twoimi obliczeniami? – To nie gwiazdy mnie teraz niepokoją, Tatle, ale ludzie. Gwiazdy w swoim surowym pięknie sprawiły, że na jakiś czas zapomniałem o ludziach. Poruszają się one po raz wytyczonym torze, którego praw zawsze przestrzegają, wystarczy więc poznać te prawa, by dowiedzieć się kierunku ich wędrówki. Ale ludzie nie dostosowują swego postępowania ustalonych praw. Niczego u nich nie mogę obliczyć za pomocą moich kresek i liczb. Znajdujemy się na planecie, która porusza się po swoim regularnym torze. Ale żyjący na niej ludzie kierują swoim postępowaniem tylko wedle własnej woli i własnego zdania. 35


Dzisiaj pragną jednej rzeczy, a jutro zupełnie innej. Dzisiaj gardzą tym, co wczoraj stanowiło przedmiot ich podziwu. Jedni kochają, inni nienawidzą, jedni dają, inni zabierają, a jutro będą postępować zupełnie inaczej. Mimo swojej regularności świat obraca się w skomplikowanej atmosferze samowoli. – Masz rację – stwierdził Tatle. – Nie rozumiem świata ludzi, pomimo że jestem jednym z nich. Często nie rozumiem nawet tego, co się dzieje we mnie samym. Wszystkich nienawidzę i wszystkich kocham. Są dni, kiedy nie znoszę, jak do mnie mówią, a kiedy indziej oddałbym życie za każdego człowieka. Staram się postępować jednakowo, ale we wszystkim ujawniają się sprzeczności. – Nie martw się, Tatle, to młodość jest tego przyczyną, to ona nie pozwala zachować spokoju ducha. Jesteśmy równi, ponieważ wszyscy jesteśmy braćmi. Wszyscy przychodzimy na świat i wszyscy będziemy musieli umrzeć z woli tego samego Stwórcy. Wszyscy walczymy o to, by przeżyć i stać się lepszymi. A powiedz mi, Tatle, czy mógłbyś stwierdzić, że ktoś ma większe niż inny prawo do życia? Ze mną dzieje się większe niż inny prawo do życia? Ze mną dzieje się teraz tak, że na skutek badania nieba i nauczania o rzeczach tej ziemi zapomniałem już o drzewie, które ma większe niż inny prawo do życia? Ze mną dzieje się teraz tak, że na skutek badania nieba i nauczania o rzeczach tej ziemi zapomniałem już o drzewie, które posadziłem kiedyś na placu. Nie pielęgnowałem go, więc nie wydało owoców dla Tolteków. Dobrobyt sprawił, że staliście się zarozumiałymi, mądrość uczyniła was dumnymi, bogactwo – nieczułymi i bezlitosnymi. I ja przystałem na to! Och, Tatle! Marzyłem o tym, by przewodzić, a nie potrafię rządzić, we wszystkim potykam się o przeszkody i ulegam każdej pokusie. Tylko ty jeden w zamęcie twego dorastania i żyjąc blisko mnie pragniesz mnie zrozumieć, chociaż brakuje ci spokoju ducha. – Nie możesz tak mówić, Quetzalcóatlu. Zaprowadziłeś ten naród daleko. Widziałem, jak wzrastał i stawał się potężny w tym samym czasie, kiedy i ja rosłem i przestawałem być dzieckiem, zawsze ucząc się od ciebie, czerpiąc przykład z twoich słów, zamiarów i czynów. – Łatwo mi za pomocą rąk nauczać rzeczy, które dotyczą ziemi i jej bogactw. Mój umysł może zrozumieć ruchy planet na niebie. Ale dusza ludzka w całej swej złożoności i głębi zamyka się przed moim zrozumieniem i niewiele pojmuję. Przypuszczałem, że wystarczy przemawiać i głosić kazania, ale nie wziąłem pod uwagę, że słowa prędko bywają zapomniane. Nawet za pomocą własnego przykładu nie potrafiłem zniszczyć tej naturalnej skłonności, jaką zawsze posiada silniejszy, by wykorzystywać swoją siłę i zachowywać się jak zwycięzca. – Przeczuwam, ojcze Quetzalcóatlu, że masz rację, tym niemniej często dyskutowałem z Topiltzinem i nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi na jego argumenty. Zapytywał mnie i ja sam siebie zapytuję. Dlaczego silni nie mają cieszyć się swoją siłą i wielkością tej ziemi? Oni potrafią korzystać z jej skarbów. Dlaczego mają dzielić się z tymi, którzy niczego nie potrafią, ze starymi, głupcami lub chorymi? Iluż nieszczęśników zaraziłoby swymi ułomnościami świat tych, którzy mogą szybko iść naprzód. Topiltzin zdobył wielką władzę dzięki własnym zaletom. Teraz rządzi wśród Tolteków, którzy go słuchają, a ciebie radzi się tylko w sprawach zasadniczych, w których sam miewa wątpliwości. Dlaczego Stwórca stworzył mocnych i słabych? – Nie brakuje ci racji, Tatle. To poważna sprawa, którą rozstrzygnąć można tylko poprzez ocenienie zasług, ale taki argument nie przekonuje, daje tylko poczucie siły twemu własnemu sercu. Powiedz mi, kto ma większe zasługi: silny, który ograbia słabego, wykorzystując w tym celu swoją siłę, czy ten który rozdaje wszystko, co posiada, bo zabrał to temu pierwszemu? Słaby, chory, niezdolny otaczany jest pogardą. Kto ma prawo wydawać sądy? Jeżeli może to robić silny z racji swojej siły, to kiedyś i on zostanie osądzony przez potężniejszego od siebie. Wszyscy jesteśmy ludźmi i jednakowe światło, światło 36


naszego życia i nocnego czuwania przemieszcza się wśród nas rozjaśniając zakątki nieskończoności ukryte w naszym własnym czasie. Tylko takie światło ma znaczenie, bo zostało zapalone dla wszystkich żyjących. Czymże jest siła wobec świadomości? Niczym, Tatle, niczym więcej niż ciężarem jakiegoś kamienia! Każdy w swej świadomości czuwa i daje takie światło dziełu Boga, jakiego nikt inny nie może zastąpić. Nie wątp, zachowaj swoje przekonania, aby służyć! I pamiętaj, że większa to zasługa zużytkować swoją siłę, dla dobra tych, którzy cierpią, niż dla swego własnego dobra! – Być może jest tak jak mówisz, Quetzalcóatlu. Ja nie mogłem się zdobyć, by to powiedzieć. Zasługi! Zasługi! Dziwne słowo, które ma sens tylko w świecie zamieszkanym przez ludzi. Często mi o tym mówiłeś. Czym może być zasługa w naszym życiu? Czy uleci także ku górze jak kadzidło z żywicy lub cierpienie, by dodać sił bogom? Czy stanie się tą ofiarą, która jest potrzebna, by utrwalać istnienie Boga? Zasługi! – Tak, Tatle. Zasługa! To waga, na której oszacować można to, co najlepsze we wszechświecie, waga sporządzona z winy i niewinności, z miłości i bólu, ze światła i ciemności, które utrwalają samą zasługę. To waga, na której ważymy się sami, to ostateczna nasza dola. – To waga, która rani moje ciało i duszę, Quetzalcóatlu, a więc nie zgadzam się na to, aby oceniać samego siebie! – Nauczysz się tego, Tatle! A wtedy doznasz jednej z tych satysfakcji, jakie będą musiały sprawić ci jeszcze więcej bólu. Spójrz teraz na mnie, jak uginam się pod ciężarem piramidy, którą moja miłość do Ce-Acatla i własna próżność kazały wznosić Toltekom, aby podźwignąć ich z osłupienia spowodowanego moją klęską oraz ze smutku i zdumienia, jakie wywołała śmierć Acatla. To straszliwy pomnik mojej dumy, zbudowany z bólu i krwi nieszczęśliwych i zwyciężonych! Ale znajdę sposób, jak temu zaradzić!

Budowa piramidy posunęła się już daleko naprzód, kiedy Quetzalcóatl wezwał Topiltzina i starszyznę, ale ci nie przyszli do jego domu. Wzywał ich przez trzy dni i wcale nie przychodzili. Czwartego dnia udał się na ich poszukiwanie i spotkał w pałacu, który Topiltzin kazał wybudować sobie rękami Cziczimeków, jakich trzymał do osobistych posług. – Jakże musiałem oderwać oczy od tej ziemi, badając ruchy gwiazd? – zastanowił się Quetzalcóatl i powiedział: – Piękna jest twoja siedziba, Topiltzinie. – Od ciebie się nauczyłem, jak ją zbudować, Quetzalcóatlu. – Ja wzniosłem swój dom z serca ludu i zaprowadzono mnie, abym tam zamieszkał. Ja wybudowałem własny dom dla odpoczynku i uciechy sercu. Wiele walczyłem i zbyt wiele otrzymałem ran, aby teraz nie mieć miejsca do wypoczywania. – To bohaterowie wypoczywają, Topiltzinie! Musiałeś być bardzo zmęczony, skoro nie stawiłeś się na moje wezwanie! – Chciałem, by upłynęło trochę czasu, Quetzalcóatlu, abyś mógł zastanowić się i abym ja nie musiał cię zasmucać. Rozmawiałem z moimi towarzyszami o potędze Tuli i o twoich zamierzeniach. Zdecydowaliśmy, że wielkość Tuli jest ważniejsza od twoich pięknych słów. Nikt nie będzie rozkazywał na

37


tej ziemi oprócz Tolteków. Tylko ich prawa będą obowiązywać! Przyszliśmy tutaj i tu pozostaniemy. Chcemy utrzymać się na szczytach, tak jak lody na wysokich wierzchołkach gór Anáhuac. – Niczego jeszcze nie powiedziałem, a już pojawiła się zarozumiałość w twoich słowach i niepotrzebna zapalczywość w twoich gestach. Znamy się od dłuższego czasu i zbyt długo kroczymy jedną drogą, aby teraz można było zburzyć naszą harmonię. – To nie my ją burzymy, Quetzalcóatlu! My pozostajemy tacy sami, jesteśmy Toltekami, narodem, który sobie wybrałeś, aby zbudować potęgę Anáhuac, a ten nie zrezygnuje teraz ze swoich osiągnięć! – Ależ to ja wam wszystko dałem! Mam więc prawo prosić teraz o coś dla innych! – Widzisz zatem, Quetzalcóatlu, że to ty się zmieniłeś! Przyznaję, bo nie mógłbym postąpić inaczej, że nauczyłeś nas tego, co sam umiałeś. Nie odmawiaj teraz zasług swoim czynom przez domaganie się od nas zapłaty, co do której przedtem nie umawialiśmy się. Skorzystaliśmy z twoich nauk, pracowaliśmy i cierpieliśmy. Teraz prosisz nas o nasze zdobycze, bo chcesz uczynić silnymi tych dzikich ludzi, których my pokonaliśmy. Chcesz, byśmy nadstawiali gardła pod nóż, który sami mielibyśmy im podać. Chcesz, abyśmy podzielili bogactwa Tuli pomiędzy wszystkie narody Anáhuac i abyśmy zaczęli wszystko od nowa, od prochu i na bosaka! Nie! Niech oni tak zaczynają! I ty wraz z nimi, jeżeli tego pragniesz! Oddaj im wszystko, ale nie zabieraj nam tego, co nasze. – Zamilcz, Topiltzinie! Nie bądź zuchwały! Nie dopuściłeś mnie nawet do głosu. Nie słuchasz mnie, nie chcesz mnie wysłuchać i patrzysz na mnie tak, jak gdybyś chciał roztrzaskać mi głowę. Domagam się tylko sprawiedliwości dla wszystkich. Boli mnie, że twoja zarozumiałość każe ci zapominać o doli człowieczej, że domagasz się. by istnieli tacy, którzy cierpią głód tam, gdzie panuje dobrobyt i wszystkiego jest pod dostatkiem! – Pragnąłeś tego razem z nami, Quetzalcóatlu! Niech teraz twoja litość nie niweczy twoich dziwnych intencji i nie każe ci zapominać o twoim wybranym narodzie. – Nie mam wybranego narodu, Topiltzinie! Kocham tych, którzy przybyli tu pierwsi i kocham tych, którzy przyszli ostatni! Wszystkim pragnę dać jednakową zapłatę! – Quetzalcóatl nas zdradza! Quetzalcóatl kocha Cziczimeków, którzy poranili mu twarz! Quetzalcóatl miłuje naszych nieprzyjaciół! Quetzalcóatl wypiera się swego narodu! Quetzalcóatl oszalał, bo zbyt długo oglądał gwiazdy i dlatego, że nie ma żony! – Zamilcz, Topiltzinie! – i uderzył go w usta zewnętrzną stroną dłoni. Zapanowała nerwowa i ciężka cisza. Quetzalcóatl oddalił się bardzo zdenerwowany. Nikt za nim nie wyszedł. Wszyscy otoczyli Topiltzina i uspokajając go mówili: – Quetzalcóatl zmienił się! To już nie jest ten sam Quetzalcóatl Tolteków! Przypomina raczej strzałę Cziczimeków.

Z pomocą ludzi ze swej świty Quetzalcóatl zwołał wszystkich do stóp wielkiej piramidy, która już wznosiła swój wielki masyw ku niebu. Przestrzegł ich, że będą podejmowane próby, by przeszkodzić im w dotarciu do tego miejsca, i prosił, by w taki czy inny sposób, wzywając jego imienia, przybywali tak licznie, jak tylko potrafią, o oznaczonej godzinie i tego jeszcze dnia, zanim zajdzie słońce.

38


Pojawił się tam uroczysty i kipiący złością, w otoczeniu wszystkich swoich wiernych. Zmieszany i drżący z wrażenia Tatle był po jego prawicy. Powoli zaczynali schodzić się bardzo licznie ludzie, niektórzy w asyście strażników, ale ci uspokajali się na widok Quetzalcóatla. Inni przybywali po kryjomu, a jeszcze inni w towarzystwie samych Tolteków, którzy nie wiedzieli, co się działo. Kiedy zebrało się już wielu, Quetzalcóatl uniósł ręce ku niebu i przemówił: – Ludy z Anáhuac! Quetzalcóatl chce przemówić do całej ziemi i oznajmić wam swoje zmartwienie, swój ból i niepokój! Spotykam cierpienie tam, gdzie chciałem przynieść szczęście! Znajduję nędzę tam, gdzie chciałem wprowadzić dostatek! Widzę otchłań nienawiści i wrogości tam, gdzie chciałem budować w duchu i harmonii. Teraz zdaję sobie z tego sprawę i głośno protestuję! Chcę wam powiedzieć, że w równym stopniu jestem własnością was wszystkich i że razem ze mną dl całego Anáhuac należy bogactwo, które zgromadziliśmy i którego symbolem jest piramida, przed jaką teraz stoimy zgromadzeni. Przeklinam bat i ciosy! Przeklinam niesprawiedliwość! Przeklinam nędzę! Teraz oznajmiam wam, że zaprowadzę nowy porządek na ziemi, aby każdy mógł znaleźć na niej schronienie, a będę do tego potrzebował waszego współdziałania i dobrej woli was wszystkich. Zwracam się szczególnie do Tolteków, którzy słuchają mnie teraz ze zdumionym spojrzeniem. Nie obawiajcie się niczego, jeżeli sprawiedliwość jest po waszej stronie. Uczynię was jeszcze bogatszymi, jeżeli nauczycie się także dawać innym. Nowy porządek będzie wymagał zwłaszcza od Tolteków, aby mnie kochali, bowiem bez ich udziału trudno będzie zbudować cokolwiek na tych ziemiach. Uczyńmy z wszystkich ludów jeden jedyny naród złożony z braci, którym przyświeca taki sam cel. Quetzalcóatl poprowadzi wszystkie ludy Anáhuac, bez różnicy między nimi, do dobrobytu i sprawiedliwości. Idźcie powtórzyć to tym, którzy tu dziś nie przyszli i wszystkim powiedzcie, że jutro o wschodzie słońca musimy zebrać się tutaj, aby uchwalić nowy sposób postępowania. Tak przemówił, a wtedy jeden Cziczimeka o imieniu Maxtla zabrał nieśmiało głos i zapytał: – Potężny Quetzalcóatlu, panie Tolteków, czy mogę coś powiedzieć w imieniu mego ludu? – Mów! – odparł Quetzalcóatl. – Daj nam wolność, a nie dobrobyt! Żyliśmy daleko stąd na naszych ziemiach, pozostawieni sobie samym, a teraz znajdujemy się tutaj poddani tej okrutnej służbie. Lata całe spędziliśmy w tym mieście na wydobywaniu kamieni i sypaniu ziemi, aby wznosić tę górę ku czci jakiegoś boga, który jest nam obcy. Ciężka jest nasza dola, a nauczyliśmy się wystarczająco dużo, by zdawać sobie sprawę z tego, w jak nędznym położeniu jesteśmy i w jaki sposób, utożsamieni z pyłem, jesteśmy deptani. To ty rządzisz w Tuli. Ty wysłałeś do nas swoje wojska. Ty rozkazałeś brać nas w niewolę. Ty we wszystkim rozkazujesz. Nakaż teraz oddać nam wolność. Wolimy powrócić na swoje ziemie i uganiać się za jeleniami i bawołami, aniżeli doznawać jakiejkolwiek sprawiedliwości z twojej strony, czy też tego, co zechce dać nam twoje współczucie. 39


– Słusznie mówisz – przerwał mu Quetzalcóatl. – Ale odezwały się we mnie wyrzuty sumienia i dlatego chcę zapłacić za zło, jakie wam wyrządziłem. Chcę wam dać dobrobyt, bogactwo i dostatnie życie, które wynagrodziłoby przeżyte cierpienia. – Nie interesuje nas ani twoje życie, ani twoje bogactwo. Nie chcemy tej niewoli, w jakiej żyjemy u Tolteków po to, aby osiągnąć to, co nazywasz dobrym życiem. – Dam wam szczęście! – zawołał Quetzalcóatl. – Dajże nam więc wolność! Kto decyduje, czym jest szczęście? Kto decyduje o szczęściu, jakiego pragniemy? Czy możesz zawyrokować o nim ty, siedząc pod swoim baldachimem i nauczając jak ciosać kamienie, które przydźwigały tutaj nasze okrwawione plecy? Nie chcemy spokojnego życia Tolteków! Nie chcemy bębnów teponaxtle. Ani fletów, ani cuchnącego zapachu wielkich tłumów zamkniętych w miastach! Sami chcemy być sędziami naszego szczęścia! Chcemy odczuwać radość wystrzelonej na wietrze strzały, wolnej jak powietrze! Tego chcemy, Quetzalcóatlu! A nie tego życia pełnego sztuczności, którą pokrywają swoją dawną nicość Toltekowie! Daj nam wolność! – To niemożliwe, by tak myślał Cziczimeka! – stwierdził Quetzalcóatl. – Tutaj dam wam bezpieczeństwo, dobrobyt, odpoczynek, przyozdobię wasze życie tym, co uczyni je przyjemnym. Tam u was każdy Cziczimeka szybko umiera w swojej niepohamowanej pogoni za dzikimi bestiami, którymi się karmi, jeżeli uda mu się je upolować i jeżeli nie zginie wiedziony swym łowieckim zapałem. Tutaj żyjemy z plonów ziemi, w zgodzie z cyklem pór roku oczekując na jej owoce. – Pozwól nam umrzeć naszą własną śmiercią! Krótkie i ciężkie jest nasze życie, ale nasze własne! Szybko przychodzi śmierć, ale to nasza własna śmierć! Daj nam wolność, biczu Cziczimeków! Zwróć nam naszą wolność i obyśmy już nigdy więcej nie słyszeli niczego o tobie ani o twojej sprawiedliwości, ani o twoich wyrzutach sumienia, ani o budowniczych piramid! Quetzalcóatl miał im na to odpowiedzieć, ale otoczyła go grupa wojowników, z których większość rzuciła się na tłum bijąc go i popychając. – Do roboty! Dosyć tych rozmów i skarg! Czeka was dużo pracy, więc nie pora na rozmowy między Quetzalcóatlem Cziczimeków i zbuntowanym Maxtlą! – Cofnijcie się wojownicy tolteccy! – krzyknął Quetzalcóatl. – Nie plamcie swoich rąk krwią bezbronnych i zniewolonych ludzi! Odejdźcie stąd! Odejdźcie! – próbował zapanować nad sytuacją i przerwać kordon żołnierzy z pomocą ludzi ze swojego orszaku, ale mu się to nie udało, bo wkrótce wszyscy zostali pojmani za wyjątkiem Tatle, który wyrwał się z tłumu i pobiegł tam, gdzie znajdował się Maxtla wydający straszliwe wrzaski, które obudziły ducha Cziczimeków, bo były to głosy kojotów i tygrysa, więc ożyły dawne dzikie instynkty walki plemienia koczowników. – Wracajmy do naszej ziemi, Cziczimekowie! Wracajmy! A teraz do walki! Zabijajcie! Wielu z nas zginie, ale wracajmy! I rzucił się na strażników uderzając tym, co miał pod ręką, a za nim jego podnieceni okrzykami towarzysze, potem zaś ci, którzy nie mogli wcześniej tutaj dotrzeć. Wywiązała się nierówna walka. Sporo Cziczimeków zostało wziętych do niewoli, a inni zginęli. Jednak nic już nie było w stanie powstrzymać ucieczki wielu z nich, którzy wybiegli poza granice miasta wydając okrzyki wolności. Wśród nich znajdował się Tatle podtrzymujący Maxtlę, który uciekał ranny. Uzbrojeni wojownicy tolteccy nie mogli powstrzymać ucieczki Cziczimeków i wkrótce zmierzch, a potem noc pochłonęła tych, którzy uciekali miarowym i niezmordowanym kłusem. Okrzyki ich rozbrzmiewały w nocy z coraz większej odległości. 40


Do Tuli powrócił spokój. Wzmocniono straże, a Quetzalcóatl już bez swojego orszaku i przywiązany do lektyki, został zaprowadzony do jednej z komnat domu stojącego w sercu miasta i tam pozostał w niewoli.

W rok po tych wydarzeniach, w trzynaście lat od chwili rozpoczęcia budowy piramidy, została ona ukończona zgodnie z planem Quetzalcóatla. Cztery kamienne kolosy podobne do Ce-Acatla podtrzymywały dach na jej wierzchołku. Tego roku Toltekowie przyzwyczaili się już do panującego u nich niepokoju i zorganizowali wielkie uroczystości, w czasie których poświęcono piramidę ku czci drogocennego bliźniaka. Wiele ptaków nazywanych quetzales złożono w ofierze wężowi, aby Quetzalcóatl odzyskał rozum i znowu pokochał swój lud. Pióra ptaków zabrano, by przyozdobić jego więzienie.

Tak powstała wielka piramida Tolteków. W owym czasie jeden bliźniak znajdował się w niebie, a drugi w niewoli.

ROZDZIAŁ VI: Niewolnicy

Zaprowadzono go do domu stojącego w sercu miasta. Przyszedł piechotą zniechęcony i smutny. Połamał lektykę i uwolnił się od więzów. – Niech nic mnie nie krępuje poza czasem i wolą Tolteków. Czasem rebelii i początkiem wędrówki. Nie chciał, by nieśli go w lektyce. – Muszę iść pieszo, cocomes – powiedział do swoich ludzi. – Nadszedł czas, bym znowu chodził boso i czuł pył drogi między palcami stóp. Idę do niewoli i chcę stąpać bosymi stopami, aby poznać wielkość ziemi. Kiedyś przybyłem ranny do tego domu. Teraz przychodzę pojmany. – I zdjął tunikę, którą odrzucił od siebie daleko. Pilnujący go wokoło wojownicy, a byli to najwierniejsi żołnierze Topiltzina, nie patrzyli w niczyją stronę. Sprawiali wrażenie milczących kukieł. Najstarsza ze służących podniosła z ziemi tunikę i wyprzedziła wszystkich w marszu w kierunku domu, który także był otoczony strażą. – Prowadzą pojmanego Quetzalcóatla! – zawołała do pozostałych kobiet, które zaczęły płakać widząc z daleka, jak nadchodził w otoczeniu żołnierzy, pieszo, boso, z potarganą brodą i związanymi rękami. – Prowadzą naszego pana, do niewoli! 41


– Płaczmy! – zawołała stara – zapłaczmy wszystkie razem! Quetzalcóatl został wzięty do niewoli. Chciał być sędzią i pojmali go! Nasz pan idzie pojmany. Zdarzyło się coś, czego nie rozumiem: narody występują przeciwko narodom, lud obraca się przeciwko swemu panu, pan występuje przeciwko wszystkim poddanym. Boję się, dzieci! Boję się! Opłakujmy Tolteków! Opłakujmy Quetzalcóatla! Znalazłyśmy się tutaj otoczone przez tych, których kochamy. Płaczmy z powodu wszystkich, z powodu tego, co pozostaje niezrozumiałe, z powodu gwałtownego strumienia, który runął na nas z góry, kiedy wszystko było łagodne i spokojne. Opłakujmy, córki, wołanie Quetzalcóatla, którego naród nie usłyszał. Opłakujmy cierpienia Tolteków! Niepokój i strach. Niepokój i strach – oto co dokucza Toltekom. Myśl o ojcu, o jego wędrówce, o jego prawdzie – wszystko zostało doszczętnie zbudzone. Opłakujmy ból syna, który walczy przeciwko ojcu. Opłakujmy tych, którzy mają rację, i tych, którzy się mylą. Płaczmy, kobiety, bo pan nasz idzie pojmany przez swój własny naród! I wszyscy zapłakali pogrążeni w smutku i zdumieniu. Wkroczył do domu wśród płaczu i został zamknięty w jednej z komnat, z dala od ludzi ze swojej świty. Pozostał w odosobnieniu. Tylko jedna stara kobieta i jedna młoda dziewczyna mogły tam wchodzić, aby zanosić jedzenie i usługiwać mu. Tak więc znalazłszy się w odosobnieniu i w niewoli Quetzalcóatl zetknął się ze światem kobiet. Przez wiele dni nic nie mówił i niczego nie jadł. Obydwie niewiasty wodziły za nim spojrzeniem, kiedy przez długie chwile spacerował niezmordowany po komnacie z jednego jej końca w drugi. Odgadywały jego cierpienie. – Jedz, jedz, mój panie! – mówiły mu. – Jedzenie jest potrzebne, aby utrzymać ciało przy życiu. Zjedz cokolwiek, aby odzyskało siłę twoje cierpiące serce. Nakarm swój ból – prosiły go. I podsuwały mu pożywienie do ust, prosząco spoglądały w oczy, i tak prosząc, widząc jego twarz z bliska po raz pierwszy, uspokajały się na dłuższą chwilę. Większą część czasu spędzał w samotności. – Samotny jestem tak jak wtedy zaraz po urodzeniu, kiedy przybyłem na brzeg morza. Samotny, jakim będę, gdy przyjdzie mi odejść. Mam teraz okazję, by odnaleźć samego siebie. Już odszedł stąd mój brat Acatl. Już mnie opuścił mój syn Tatle. Chociaż poszukiwał samego siebie, nie mógł odnaleźć Boga. Tylko straszliwa, bezgraniczna cisza napełniała go lękiem. – Jakim strasznym sędzią jest cisza przeżywana w samotności, , gdy człowiek pozostaje w niezgodzie z samym sobą. I przez całe godziny trwał w spokoju i w milczeniu, nie szukając nawet pociechy w bólu, ani nie wybierając rodzaju pokuty. Jakiś gruby węzeł łączył jego milczenie z bezczynnością. Dokładnie na samej granicy tortury, ale jeszcze jej nie wywoływał. I trwał tak aż do chwili, kiedy pojawiała się przy nim łagodna obecność dwóch kobiet, starej i młodej, które poruszały się delikatnie, odzywały się łagodnie i miały delikatne ręce. Minęło parę dni. Nieoczekiwanie pewnego ranka liczna grupa przedstawicieli starszyzny wtargnęła do jego komnaty i przerwała ciszę, w jakiej przebywał samotnie. Nie było wśród nich Topiltzina. Quetzalcóatl siedział wtedy na swojej macie. Nie podniósł się ani na nich nie spojrzał. Jego wzrok był nieobecny. Spoglądał przed siebie. 42


Po długiej chwili ciszy wystąpił Huémac. – Quetzalcóatlu! – powiedział – i przez moment dźwięk tego imienia unosił się w komnacie. Nie zdołał powiedzieć niczego więcej. Wszystkich opanował niepokój, smutek i trwoga. Quetzalcóatl podniósł się z wolna i odezwał łagodnie, jak gdyby przemawiał nadal tylko do dwóch kobiet: – Cóż to? Przychodzicie mnie sądzić? Przybywacie, aby mnie zabić? Toltekowie przychodzą tutaj jako sędziowie Quetzalcóatla? A może zjawiają się jako jego kaci? Nadszedł oczywiście czas wydawania sądów. Oto jestem, Toltekowie. Samotny naprzeciwko was. Samotny wobec mojej nieudanej misji. Pęknięty niczym krzemień uderzony innym kamieniem. Zniszczono moją wolność. Bezsilna stała się moja wola, opadły mi ręce, ogarnął mnie lęk przed własnym milczeniem. Czego chcą Toltekowie od tego potłuczonego krzemienia? Pewnie pragną go ukarać, zetrzeć na pył! Jasne! Chcą dla niego kary! Chcą ogłosić w Anáhuac, że majestat Tuli utrzymał się przez ukaranie Quetzalcóatla. Och, pogodna sprawiedliwości! Spokoju sumienia! Brak karze brata! Och, karo, cudzy bólu, którym sędzia upaja naród! Czego chcą Toltekowie od Quetzalcóatla? Pragną, żeby umarł? Czy też chcą, żeby cierpiał? Quetzalcóatl jest tak samotny, że nie będzie mógł ani umrzeć, ani cierpieć. Znowu zapanowała pełna niepokoju chwila ciszy. – Nie, Quetzalcóatlu! – odparł Huémac. – My, Toltekowie, nie możemy być twoimi sędziami. Nie mamy w stosunku do ciebie prawa, ani nie znajdujemy kary. Zdarzyło się, że zjawiłeś się tutaj i zniszczyłeś nas! Ale Tula pozostanie milcząca, kiedy ciebie zabraknie. Także i nas milczenie napawa lękiem! Jesteśmy zdezorientowani i podzieleni! Krótko mówiąc, z głębi naszych złamanych serc chcemy ci powiedzieć, że nie wiemy, jak należy postąpić z Quetzalcóatlem i przychodzimy tutaj, abyś ty o tym zadecydował. Nie ma innego sędziego dla tej sprawy. Quetzalcóatlu! Co uczyni z tobą lud Tolteków? Co powinna uczynić Tula z Quetzalcóatlem? Chcemy znać twoją odpowiedź, aby wiedzieć, co Quetzalcóatl uczni z Tulą! Dlaczego nas opuściłeś, Quetzalcóatlu? Dlaczego spadłeś niczym Bóg na twój naród? Dlaczego złamałeś to, czego nie można będzie połączyć? Co się stało? Dlaczego? Dlaczego? – Pytasz mnie, Huémacu, a ja tego nie wiem. Noszę w sobie coś na kształt wewnętrznego blasku. Są dni, w których moje serce zapala się miłością do braci, do ludzi i chciałbym wówczas wszystkim ją rozdawać. Odczuwam wtedy straszliwą siłę mego przeznaczenia, władzę siewcy, ale wkrótce rozprzęga się moja wola i opuszcza mnie całkowicie. Odchodzi i powraca niczym fala na brzegu morza, niszczy mnie, rani i niemal zabija. Są natomiast dni, w których moje serce lodowacieje w zimnym ogromie Teuhtlampa, a wtedy zamykam się w sobie, czuję własną nicość i widzę brak znaczenia moich czynów. Wówczas wydają mi się ważne tylko tysiące oczu drgające na firmamencie, więc oddalam się od ziemi, staję się obojętny na jej cierpienia, które są podobne do ziarenek piasku niewiele znaczących w ogromie wszechświata. Trwa to aż do momentu, dopóki nie zobaczę czyjejś łzy błyszczącej niczym gwiazda, wtedy moja dusza zapala się na nowo i promienieje radością na wszystkie strony. Jestem przywódcą, który odchodzi i ginie, który powraca i miewa chwile potknięć. Jestem klęską Anáhuac. To dlatego, Toltekowie! Dlatego! – A więc – odezwali się – co zrobimy z Quetzalcóatlem? – No właśnie – powiedział Huémac. – Tak nam ciążysz! – I dodał: – I także hamujesz nasze działanie! Jesteśmy zdezorientowani. Tula nie wie, co począć. 43


– Ja natomiast wiem, jak postąpić ze swoją osobą, pełną burz i niepokoju. Wiem, co uczynić z samym sobą. Niech Quetzalcóatl zostanie przeklęty. W złą godzinę przybył do Anáhuac ze swoim światem grzechu i skruchy, z dłońmi pełnymi pokus i z piersią pełną miłości. Przeklęty niech będzie ów brat bliźniaczy, który nie skoczył w ogień! Wiem, co ze sobą począć! A ponadto powiem wam, że pomimo wszystko nie chcę umierać. Pozostanę tutaj razem ze swą samotnością, w odosobnieniu od wszystkich, i to aż do chwili, kiedy nadejdzie godzina mojej śmierci. Tutaj się zamknę, Toltekowie! Tylko powiadam: chcę żyć. Chcę nadal oglądać własne ręce, choćby nawet były pokurczone. Chcę nadal żyć, chociaż pozostanę w samotności, w mojej własnej samotności. Chcę nadal kimś pozostać. Chcę nadal czuć, że jestem na ziemi, stawiać na niej moje bose stopy i czuć swój zarost wpleciony w gwiazdy. Chcę nadal znajdować się w samym środku rzeczy. Tego chcę, Toltekowie. Ale nie ulęknę się więcej tego narodu, który kocham! Pozostanę tutaj w odosobnieniu. Nie wyjdę stąd. Toltekowie będą musieli odtąd sami sobie radzić. Taki jest mój wyrok, Huémacu. Taka jest moja decyzja. Teraz idźcie i powiedzcie Topiltzinowi, żeby nie obawiał się niczego ze strony Quetzalcóatla, że nie trzeba uderzać węża kijem ani zabijać Quetzalcóatla, że pozostanę tutaj w samotności i na uboczu. Może pewnego dnia ludność Tuli spotka jakiś inny kłopot i być może wtedy Quetzalcóatl potrafi dać to, o co go proszą, a nie to, co doradza mu jego własna duma. – Niech tak będzie – zgodzili się przedstawiciele starszyzny. – Tula akceptuje taki wyrok, Quetzalcóatl pozostanie w niewoli i osamotnieniu aż do chwili, kiedy nadejdzie godzina jego śmierci. Powiedzieli o tym Topiltzinowi, który także zgodził się z wyrokiem, chociaż był niespokojny, bowiem czuł, że wielu spośród jego towarzyszy także pragnęło władzy.

Quetzalcóatl pozostał sam aż do wieczora, kiedy przyszły go odwiedzić obydwie kobiety. – Z czego jest tak zadowolony mój pan Quetzalcóatl? – zapytała młoda dziewczyna Cihuatl. Nigdy nie widziała uśmiechu jaśniejącego w jego oczach, odkąd został przyprowadzony w to miejsce odosobnienia. – Śmieję się, ponieważ byłem swoim własnym sędzią, i dlatego, że wydałem wyrok na samego siebie. Znalazłem w nim drogę, która prowadzi donikąd. Serce Cihuatl napełniło się radością i dziewczyna także się roześmiała, a z nią razem stara kobieta. – Śmiejcie się i śpiewajcie – powiedział Quetzalcóatl. – Śpiewajcie pieśni tej ziemi, którą tak kocham. Śpiewajcie, bo Quetzalcóatl został już poddany sądowi. – A jaki zapadł na niego wyrok? – zapytała spragniona tej wiadomości stara kobieta, podczas gdy Cihuatl przerwała rozpoczęty śpiew. – Pozostanę tutaj w niewoli i odosobnieniu. Tylko wy albo inne podobne do was kobiety będą przychodziły nieść mi pożywienie i opiekę. – My to będziemy robiły! – powiedziała z zapałem i zdecydowaniem Cihuatl. – A jak długo mój pan pozostanie w niewoli? – zapytała stara. – Dotąd, dopóki nie pogodzę się z czasem mojej śmierci! – Śmierć! Śmierć! Ciągle ta śmierć – zauważyła stara bardzo cicho. – Zawsze krąży wokół nas niczym zgłodniała suka kojota. Przygląda się nam swoimi pustymi oczyma tkwiącymi w jej włochatej głowie i chichocze okropnym śmiechem. 44


– Ale mój pan nie może umrzeć! – powiedziała Cihuatl – bo jest zupełnie inny! Nie wyobrażam sobie, aby mógł umrzeć, nie sądzę, aby posiadał trupią czaszkę! Mój pan jest bardzo piękny! On nie umrze! Wyrok nie zostanie wykonany! – O nie, Cihuatl, wszystko ginie. Na Quetzalcóatla także przyjdzie kolej, on nie może i nie powinien być nieśmiertelny! – Ależ mój pan jest bogiem, który przybył tutaj z daleka! – Nie, Cihuatl! Nie jestem bogiem! Jestem śmiertelnym człowiekiem. Spójrz z bliska na moją rękę, to ręka człowieka, który przybył tutaj w pewną burzliwą noc, który załamywał się wiele razy i który stąd odejdzie, kiedy wybije jego godzina. Cihuatl wzięła delikatnie rękę Quetzalcóatla, zatrzymała ją przez dłuższą chwilę w swojej i ze łzami w oczach przytknęła sobie do czoła. – Mój pan jest bogiem i nie może umrzeć! – Umrzeć! Umrzeć! Dziwna to rzecz myśleć o tym teraz, teraz kiedy wszystko jeszcze we mnie tętni, i odczuwam nawet dziwną satysfakcję, że byłem sądzony. – A czymże jest śmierć? – zapytała Cihuatl. – Słyszałem ją podobną do szarego brzęczenia – odpowiedział Quetzalcóatl. – A czy po niej – kontynuowała Cihuatl – będziemy tym samym, czym teraz jesteśmy? – Nie wiem, Cihuatl. Nie wiem. To wątpliwość, która zawsze przeszkadzała mi umrzeć. Czy pozostanę tym, czym jestem? Czy ty nadal będziesz tym, czym jesteś teraz? Powiedz mi, Cihuatl, co o tym myślisz? – Mówiono mi, że jeżeli umrę przy porodzie, to powędruję do pięknego miejsca pełnego rozkoszy i w towarzystwie moich własnych dzieci. – Jeżeli umrzesz. A jeśli będziesz żyła? A twoje uczynki za życia? Czy to śmierć zapewni nam zmartwychwstanie? Czy życie? Dziwny świat zbudowano na tej ziemi, w którym śmierć decyduje o przyszłym znaczeniu, a nie rodzaj życia, w co dotąd wierzyłem. Jeżeli żołnierz umiera w bitwie, jeżeli umiera ciężko ranny, to wędruje do miejsca rozkoszy i nie jest ważne, jak spędził życie. A życie, Cihuatl, życie pełne wspomnień i przeżyć, spędzone wśród dobra i zła, czyż nie ma znaczenia? Czy ważna jest tylko śmierć, sama śmierć? – Myślę, że śmierć jest bardzo ważną chwilą – powiedziała Cihuatl – że jest ważniejsza niż samo narodzenie, w czasie którego matka pomaga nam i ochrania nas. To ona cierpi, podczas gdy my odczuwamy tylko chłód, ale nie czujemy osamotnienia. W tej śmierci, panie mój, jesteśmy sami. – Sami, słusznie mówisz, sami. Sami pośród tylu zjawisk. Być może u kresu tego, czym jesteśmy. Mnie ogarnęło zwątpienie i dlatego nie umieram. – Śmierć to stara i wygłodniała suka kojota, która przybiera różne postacie – wtrąciła się kobieta – ona jest starą i parszywą suką, którą miałabym ochotę zabić. – Zabić śmierć! To byłoby ciekawe! A po co? – zapytał Quetzalcóatl. – Żeby samej nie umierać – stwierdziła stara. – Podobnie jak ty: ja też nie chcę umrzeć. – Pewnego dnia nie będziesz chciała żyć. Do tego czasu pozostawmy w spokoju tę twoją wilczycę. – Ja zawsze będę chciała żyć – stwierdziła stara. – A ty, Cihuatl? – zapytał Quetzalcóatl. – Ja chciałabym żyć, dopóki będzie żył mój pan. Jeżeli ty, jak mówisz, kiedyś umrzesz, to ja także umrę. Ale Quetzalcóatl nie umrze, prawda? 45


– Nie, Cihuatl, Quetzalcóatl też umrze. – Chciałabym uczynić cię nieśmiertelnym – powiedziała mu Cihuatl. I wszyscy troje zamilkli. Stara zamyśliła się i po chwili odpowiedziała: – A czemu tego nie uczynisz? – Ja? W jaki sposób? – Powinnaś urodzić mu dzieci – stwierdziła i podniosła się z miejsca pozostawiając ich samych. Tak to wieczorem owego dnia, w którym zapadł na niego wyrok, Quetzalcóatl uległ pokusie, by uczynić siebie nieśmiertelnym, i pojął prawdę Omeyocanu, Miejsca Dwoistego, gdzie wszystko jest podwójne, by móc stanowić jedność i uważać się za dwa. Wtedy dowiedział się, że w jego ciele tętniły całe wszechświaty, które w wewnętrznych ciemnościach zmieniały teraz swoje miejsca i przeobrażały się w burzę światła i błyskawic, dokładnie w połowie wszechświata, tam gdzie człowiek umiera i jednocześnie żyje, w samym środku wszystkich mgławic. Miał z Cihuatl dwoje dzieci, syna i córkę. Przy urodzeniu córki matka zmarła.

Tatle stał się drugim pojmanym. Biegł razem z Cziczimekami w głęboką noc, kiedy ustały już krzyki i słychać było tylko tętent stóp i dyszące oddechy uczestników tego zbiorowego biegu, który trwał aż do wschodu słońca, bo wtedy wszyscy się zatrzymali, ponieważ Maxtla przewracał się często i był umierający. – Maxtla umiera! – zawołał dysząc Tatle. – Zatrzymajmy się, aby mu pomóc. Odurzeni wolnością, w ciszy równiny wypełnionej mgłą, już stopami zamoczonymi rosą, zdali sobie sprawę, że teraz mogą się zatrzymać. Ujrzeli wtedy spopielałą i dogorywającą twarz Maxtli, który stracił wiele krwi. Kiedy tak ustali w biegu i czuli bicie serc aż w skroniach, zdawało się im, że cała równina wraz ze wschodzącym słońcem ucieka nadal w kierunku najodleglejszego horyzontu. – Zaraz umrze – stwierdziło wielu z nich. – Nie potrzebuje naszej pomocy, sam umiera. Uciekajmy! Uciekajmy! – i zabierali się do dalszego biegu. – Nie możemy odejść i tak go zostawić, porzuconego niczym dogorywające zwierzę! – zaprotestował Tatle. – To on pierwszy zadał pytanie, to on zagrzewał do biegu. Teraz musimy mu dopomóc! – Nie możemy się zatrzymywać! Gonią nas! Musimy dotrzeć do gór jeszcze dzisiaj! – odpowiedzieli. – Zróbmy nosze i ponieśmy go – zaproponował Tatle. – Nie będziemy mogli biec. Wszystkich nas dogonią. A on umrze. Jest już zupełnie szary. Uciekajmy! Uciekajmy! – ponaglali. – Ależ to on was prowadził, to on wskazywał wam drogę! Nie możecie porzucić go w środku równiny sępom na pożarcie! – Był tylko głosem Cziczimeków. Wszyscy myślimy tak samo i każdy mógł to samo powiedzieć. Wszyscy chcieliśmy uciec. Cziczimekowie nie mają przywódców. Wszyscy jesteśmy wolni! On jest wolny. Nie jest w zwyczaju Cziczimeków, by wlec ze sobą umierających. On jest wolny i umrze. Uciekajmy! Uciekajmy! I wszyscy pobiegli dalej za wyjątkiem Tatle, który drżał z zimna i ze zmęczenia. Został także syn Maxtli, który był w tym samym wieku co Tatle i zatrzymał się, by być obecnym przy śmierci swego ojca. 46


Cziczimekowie biegli nadal w milczeniu, ale ich niestrudzony trucht już wkrótce przestał sprawiać, że drżała okoliczna ziemia, zaś kształty ich zaczynały ginąć w porannej mgle. Cisza gęstniała jak mgła spowiła wszystkich trzech leżących w zwarzonej rosą trawie. Zakłócał ją tylko przyspieszony oddech rannego. Ani Tatle, ani drugi chłopak nie wiedzieli co robić, poza oczekiwaniem na śmierć. Ułożyli Maxtlę wygodnie i podsunęli mu trawy pod głowę. Obmyli mu rany trawą umoczoną w rosie i czekali, by ogrzało je słońce. – Co możemy zrobić, Tatle? – Nic, bracie, nic! Tylko nie wolno nam zostawić go samego. Niech wie, że mu towarzyszymy w godzinie śmierci, że odbierzemy jego ostatnie tchnienie, a potem będziemy nadal żyć. Pozostaniemy tutaj aż do tej chwili, odpędzając sępy, aby nie wydziobały mu oczu przed czasem. Tylko tyle możemy zrobić. W oddali na zboczu widać było jeszcze biegnących Cziczimeków. I pozostali tak siedząc w kucki i przypatrując się jego konaniu. Kiedy nadszedł ranek, słońce zaczęło przyświecać i obudziło rannego, który poprosił o wodę. Nie mogli mu jej podać. Nie było wody na całej równinie, a gdyby nawet była, to nie mieliby w czym jej tu przynieść. Prosił o wodę, aż mu opuchły usta. Siedząc w kucki słyszeli i widzieli, jak umierał. Tylko od czasu do czasu odpędzali od niego muchy, które brzęczały w ciszy równiny. Sępy krążyły wysoko i wciąż jeszcze nie zniżały lotu. Nigdy się nie dowiedzieli, czy Maxtla zdawał sobie sprawę, że mu towarzyszyli w godzinie śmierci. Nadeszła noc i ziąb ogarnął równinę. Przytulili się do ciała rannego, aby osłonić go przed zimnem. Zmarł o świcie, kiedy jeszcze spali. Nie dowiedzieli się, o jakiej porze umarł. Kiedy zabłysło światło nowego dnia, zdali sobie sprawę, że był już sztywny i pokryty rosą jak trawa. Pobiegli szukać wody dla siebie samych, zanim nadleciały sępy. W taki to sposób Tatle podejmując na nowo męczący bieg i pod wrażeniem niedawnej śmierci jeszcze pokrytej rosą, zrozumiał, że uciekał od Quetzalcóatla i rozpłakał się, bo kochał go serdecznie. Biegł kłusem wyprzedzając drugiego chłopaka i łzy zalewały mu policzki. Nikt poza nim samym nie dowiedział się, że wtedy płakał, tak jak nikt nie wie o wodzie, która spływa z wysokich szczytów gór. Uciekając od Quetzalcóatla, co znaczyło ucieczkę od samego siebie, od cierpień własnej podzielonej na dwoje młodości, biegł teraz w kierunku świata prymitywnej swobody i pozostał w nim zniewolony, uwięziony przez samego siebie, przez własną samotność. Poznał dokuczliwe męki głodu i pragnienia, męczącego biegu za zdobyczą i ucieczki przed niebezpieczeństwem. Samotność i strach. Samotność i strach, które nie pozostawiają czasu na to, by myśleć. A także zmęczenie, ból i zimno. Jednej tylko nocy, po bardzo męczącym biegu za młodym jeleniem, którego w końcu dopadli i zjedli, rozmawiał z chłopakiem, z którym razem polował., o rzeczach, jakie nie tyczyły spraw codziennego pożywienia. Byli wtedy najedzeni i wypoczęci. – Dlaczego z nami poszedłeś? – zapytał go chłopak – przecież nie musiałeś uciekać. 47


– Pragnąłem poznać życie Cziczimeków. Twój ojciec mówił tak namiętnie o wolności i zobaczyłem was wtedy tak słabych, że zapragnąłem pójść razem z Cziczimekami. Ale teraz już ich nie spotykam. – Bo nie ma Cziczimeków – odpowiedział chłopak – nie ma „nas”, każdy jest tylko istotą pojedynczą. Zbieramy się i rozchodzimy. Gromadzimy i rozdzielamy. Jesteśmy jak powietrze, które się rozprasza, jak strzała, która sama biegnie swoją drogą, chociaż razem z innymi strzałami tkwi w kołczanie. Nie mamy wodzów ani przewodników, ani kapłanów. Myślę, że to ty zamierzałeś przewodzić Cziczimekom, tak jak twój pan przewodził Toltekom. – Być może, kto wie, czy tego nie chciałem. Widziałem, że byli słabi i prześladowani. Być może chciałem im przewodzić. Teraz zdaję sobie z tego sprawę, że wolności przewodzić nie można, że po prostu trzeba odejść. Cziczimekowie sobie poszli. A więc teraz ci, którzy nie pomarli, są już wolni. – Tak – powiedział chłopak. – Teraz i ty jesteś także wolny, bo nawet nie jesteś przywódcą. – Tak – potwierdził Tatle. – Teraz jestem wolny. Następnego dnia potknął się i złamał sobie nogę. Chłopak podbiegł do niego w głębi wąwozu i poczekał, aż odzyska przytomność. – Masz złamaną nogę – powiedział mu. – Nie będziesz mógł biec, nie będziesz mógł polować! – Pomóż mi! – poprosił Tatle. – Nie wiem, jak to zrobić. Kiedyś chciałem dopomóc mojemu ojcu i nie dowiedziałem się nawet, o której umarł godzinie. Odchodzę. I poszedł sobie zostawiając Tatle samego. – Teraz naprawdę jestem wolny! – powiedział Tatle. – Ale nie mogę umrzeć! Tym bardziej kiedy jestem sam. Nie chcę umierać! – I wytężył siły, aby przeżyć. Znowu poszukiwał towarzystwa swoich ziomków, ale nie chciał wracać do Tuli z jedną nogą unieruchomioną. Czołgając się od doliny do doliny, żywiąc się trawami i korzeniami, żyjąc w ciągłym niedostatku przybył po długim czasie aż do jaskiń zamieszkanych przez kapłanów, którzy kiedyś opuścili Tulę i wciąż mieli nadzieję tam powrócić. Wśród nich stracił ponownie wolność i stał się znowu niewolnikiem towarzystwa ludzi. W drodze zetknął się z wizjami wywołanymi peyotlem i ziołami, których musiał spróbować w obliczu głodu i pragnienia. Pod wpływem tych bodźców roślinnych otworzył się przed nim wielobarwny i fantasmagoryczny świat intymnej samotności wyzwolonego umysłu osiągającego stan upojenia. Tak powstały w jego wyobraźni bezkształtne wszechświaty pełne piór i węży, więc nauczył zażywania narkotyku tych, którzy go przygarnęli i dlatego teraz obdarzali szacunkiem. Odtąd nazywali go kuternogą niosącym wizje.

ROZDZIAŁ VII: Susza

Następnego roku po tym, jak zaczęła się niewola Quetzalcóatla, nadeszła straszliwa susza, która przez siedem kolejnych lat trawiła ziemię Anáhuac. 48


Wówczas Quetzalcóatl rozpoczął swoje życie w niewoli i posiał swoje nasienie. Najstarsza z kobiet, pełna dumy, postanowiła to rozgłosić: – Nasz pan Quetzalcóatl, który przebywa w odosobnieniu, zapłodnił łono jednej z naszych dziewic. Nareszcie Anáhuac pozna dzieci zrodzone z krwi Quetzalcóatla, nareszcie Quetzalcóatl unieśmiertelni się poprzez naszą krew! – Wszystkie kumy bardzo się ożywiły i urządziły wielkie święto w domu położonym w środku miasta. Cihuatl została umieszczona na osobności i była traktowana z wielkim szacunkiem. Kiedy wychodziła z domu i podążała przez miasto, kobiety brzemienne dotykały jej brzucha i obsypywały ją błogosławieństwami. Topiltzin zaniepokoił się. – Quetzalcóatl już się ożenił – powiedział. – Teraz zapuści korzenie w naszej ziemi. Nabrał sił od jednej z naszych dziewic. Quetzalcóatl nie chce umierać. Dopiero teraz zechce żyć, a my będziemy mieli coraz więcej kłopotów i nie będziemy wiedzieli, co począć z jego szczeniętami. Urodzą się podobne do tygrysów i będą chciały pożreć Tolteków. Zabijmy go póki czas. – Przemawia przez ciebie uraza – odparł Huémac. – Przeciwnie, teraz Quetzalcóatl oddaje Toltekom swoją własną krew i to przez miłość, a nie w postaci cierpienia. Teraz zbratamy się z nim i z jego dziełem poprzez synów prawdy, których urodzi jedna z naszych kobiet w swoim władnym bólu. Teraz Quetzalcóatl stanie się nasz, będzie naprawdę należał do tej ziemi, która zbierze swój plon. Znowu pozyskamy Quetzalcóatla. Nie zabijemy jego dzieci, bo one także i do nas należą, tak jak on sam, który stanie się teraz nasz. – Już go nie potrzebujemy – odrzekł Topiltzin. – Wiemy już wszystko i zaszliśmy dalej od niego, gdyż zawsze jest przywiązany do swego mglistego współczucia i zawsze myśli o innych, a nie tylko o nas, jak byśmy tego pragnęli. – Musi mieć jakiś powód i pragnie nas czegoś nauczyć za pomocą swego ojcostwa – stwierdził Huémac. – Niczego nie zdoła nas nauczyć wyschnięte drzewo Quetzalcóatla – odparł Topiltzin. – Teraz pozostawi nam potomstwo. Ce-Acatl będzie zadowolony, bowiem urodzi się więcej piór dla Anáhuac. Synowie Quetzalcóatla stanowić będą nową więź z Toltekami. Pozrywał stare więzy i teraz to naprawia. Wiele zawdzięczamy Quetzalcóatlowi, ale Tula ma prawo spodziewać się odeń znacznie więcej. – Powinniśmy go zabić, zanim urodzą mu się dzieci – wyszeptał Topiltzin. – Nie będą to dla nas ani stare, ani nowe więzy. Będą jeszcze bardziej sprzeczne niż dusza biednego Tatle tak pełna zamętu, zawsze pełna słów, zawsze poszukująca rzeczy nie do znalezienia. Myślę, że powinniśmy zabić dzieci Quetzalcóatla. – Nie – zaprotestował Huémac – bo będą one także Toltekami, a my już nie poświęcamy życia Tolteków. Było to nasze pierwsze postanowienie podjęte razem z Quetzalcóatlem. – Nie będzie to żadna ofiara – powiedział Topiltzin – tylko zwykły krok zaradczy. – A jednak byłaby to ofiara złożona twojemu lękowi i twojej urazie. Błądzisz, Topiltzinie. Przedtem kochałeś Quetzalcóatla. To ty go tutaj przyprowadziłeś. To go uratowałeś przed Cziczimekami. I nagle, kiedy zasmakowałeś władzy, jaką ci daliśmy, zacząłeś go nienawidzić. Coś się stało w twoim wnętrzu, czego sam nie rozumiesz. Jesteś w pewnym sensie podobny do Tatle: pozostajesz skłócony z samym sobą! 49


– Nieprawda, że go nienawidzę, ja już go nie potrzebuję; sam dobrze wiem, czego chcę, i wcale nie jestem taki, jak to ponure dziecko Tatle. Jestem człowiekiem, który pragnie rozszerzyć potęgę Tuli aż po brzegi obydwu mórz. Tula jest powołana do wielkich rzeczy. Chcę Tolteków uczynić potężniejszymi. – Tego samego pragnął Quetzalcóatl! – Nieprawda! – zaprzeczył Topiltzin – Quetzalcóatl nie kocha Tolteków, Quetzalcóatl kocha ludzi, ale ludzi nie ma! Istnieją Toltekowie albo Cziczimekowie, lud budowniczych albo dzikusów, ale nie ma ludzi. Nic nie można uczynić dla czegoś, co nie istnieje. Czcze słowa, czcze pomysły. Ludzie! To kłamstwo w ustach Quetzalcóatla, tarcza politowania, która przeszkodziła Tuli zajść daleko. Widziałeś, co się zdarzyło z Cziczimekami, którym chciał przewodzić Quetzalcóatl: odeszli za swoją wolnością niszcząc porządek Tuli! – Myślę – powiedział Huémac – że Quetzalcóatl chciał z Cziczimeków uczynić Tolteków, w taki sam sposób, w jaki pragnie swoje dzieci uczynić Toltekami. Być może nie ma ludzi, jak powiadasz, ale mogą być Toltekowie. Może nadejdzie dzień, w którym wszyscy staniemy się Toltekami i będziemy należeć do tej samej rasy. Myślę, że tego właśnie pragnie Quetzalcóatl. – Ale trafiłeś z tymi słowami! To wpływ Quetzalcóatla, same słowa, pełno słów! Będzie miał dzieci zrodzone z własnej krwi! Iluż jednak miał synów zrodzonych z własnych słów! – Być może są to tylko słowa, Topiltzinie, ale ty się ich boisz. Boisz się Quetzalcóatla. Wszystkie jego dzieci napawają cię lękiem. Myślę, że nawet mnie się lękasz! Czego się boisz, Topiltzinie? – Niczego się nie boję, Huémacu, a tym bardziej ciebie! – Zostaw więc w spokoju synów Quetzalcóatla, tych, którzy zrodzili się z jego słów, oraz tych, którzy zrodzili się z jego krwi! I zostaw także w spokoju samego siebie, który jesteś jego własnym dziełem! – Nie jestem niczyim dziełem! Jestem synem tej ziemi i nie muszę nikogo zostawiać w spokoju. Myślę, że nie powinniśmy pozwolić, by się urodziły dzieci Quetzalcóatla. Ale cała starszyzna sprzeciwiła się i Topiltzin musiał się pogodzić z tym, że Cihuatl także pozostanie w niewoli, a naród nie pozna synów Quetzalcóatla, zanim nie okaże się, jacy oni będą. Tak więc stało się możliwe, żeby przyszedł na świat pierwszy syn: był to malec jasny jak słońce. Najstarsza z kobiet pełniła funkcje akuszerski i wkrótce pojawiła się wołając na cały dom: – Nasza córka urodziła słońce! Nawet słońce jest wśród nas! Ma kolor kukurydzy i włosy niczym jilote!13 Wiadomość przeniknęła na zewnątrz i naród, który nadal kochał Quetzalcóatla, był bardzo szczęśliwy. Topiltzin poczuł wielkie niezadowolenie i wielki lęk. Huémac ucieszył się.

Quetzalcóatl przyglądał się temu, jak rodził się jego syn podobny do kolby kukurydzy, i pojął cud pępowiny. – Idź i zakop pępowinę w głębi ziemi – powiedział do starej kobiety. – Niech ten serdeczny cudowny most między pokoleniami, to przeistoczenie się czegoś nieskończenie małego w coś nieskończenie wielkiego przywiąże mnie jeszcze bardziej do ziemi i do mego rodu i niech oddziałuje na czas, aż wszyscy 13

Jilote – kolba kukurydzy

50


znowu staniemy się jednością. – A zwracając się do dziecka, które płakało na zmęczonym łonie matki, powiedział: – Przerwany został ów sznur i rozdzieleni ci, których było dwoje. Jesteśmy teraz trójką. Niewyrażalny cudzie stworzenia! Teraz, synu mój, jesteś już kimś! Bogu niech będą dzięki za istnienie. Krew, zawsze krew! Przybyłeś tu pośród krwi i bólu, a twoim pierwszym oddechem jest zachłyśnięcie się płaczem. Teraz rozumiem, że krew jest zarówno bólem, jak i miłością; więzią sznura, który gnije w głębi ziemi. Zostałeś poczęty i oto jesteś, jesteś takim jak ja. Zostałeś stworzony z nici rozkoszy i bólu, ze śmiechu i płaczu. Masz przed sobą wszystkie możliwości i wkrótce będziesz miał siłę, by wśród nich wybierać. Stanisz się drogowskazem, miarą bogactwa i nędzy. Będziesz orłem i wężem. Będziesz podtrzymywał swoim cierpieniem świadomość wszechświata, a swymi wybuchami śmiechu godność człowieka. Bowiem potrafisz śmiać się, synu mój, w samej istocie swego wyzwolenia. I będziesz umiał tańczyć i śpiewać, aby utrzymać twój własny ton w owym koncercie Teuhtlampa. Poznałem godzinę twych narodzin, ale nie wiem, z jakich głębin przybywasz, ani też nie wiem, jaki będzie twój przyszły los. Przybyłeś podobnie jak ja, jak my wszyscy przedtem i potem, ciemnymi kanałami pokoleń, dopóki nie zabłysło światło twojej własnej świadomości, wyłącznie twojej, tej granicy i kresu nieskończoności, jednej, tylko jednej; to jesteś ty, tylko ty, nieskończenie ty. Już jesteś kimś, mój synu! I płaczesz. Będę płakał z Toba!

Ale naród nie poznał dziecka ani nie zobaczył matki. Wiedział tylko, że Quetzalcóatl pozostawał w niewoli, ponieważ podburzył Cziczimeków do buntu, zniszczył porządek Tuli i wystawił na próbę jej bezpieczeństwo.

Dokładnie tego roku, w którym urodziło się dziecko, zaczęła dawać się we znaki dokuczliwa susza. Owego roku ani razu nie powiał wiatr, który poprzedza deszcze, zaś te były skąpe, a więc i zbiory ubogie. – Wiatr nie zamiótł deszczem dróg – mówili siewcy, których zaczynał ogarniać smutek. – Tak się dzieje, bo Quetzalcóatl nie przyszedł w swoim płaszczu z piór, aby obejrzeć, jak uprawiamy ziemię. I znalazł się jeden, który zaczął mówić, że deszcz także został wzięty do niewoli, tak jak złocisty syn Quetzalcóatla. Ale tego roku nie było jeszcze poważniejszych skutków. Spichrze były pełne, a obfitość dóbr sprawiała, że Tula żyła nadal w dostatku. Chcąc odwrócić uwagę ludu Topiltzin zaczął organizować wyprawy wojenne do ziem coraz bardziej odległych. Przywożono stamtąd wszelkie produkty i niewolników. W tym samym czasie rozkazał, by zaczęto budować obszerne domy dla bardziej zaniepokojonych przywódców, dzięki czemu odzyskali spokój. Następnego roku spadło jeszcze mniej deszczu i nie można było nawadniać ziemi za pomocą nagromadzonej wody, bowiem kanały były zaniedbane, więc wypuszczono z nich wodę nie wykorzystując jej. 51


Jednak dobrobyt panujący wciąż w Tuli i liczne wyprawy wojenne nie pozwalały odczuwać większego niedostatku. Wtedy zaczęło rozpowszechniać się przekonanie, zwłaszcza wśród rolników, że niewola dziecka, które było podobne do kolby kukurydzy, spowodowała brak opadów. Następne lata były jeszcze trudniejsze, a ostatnie stały się już straszne, bo w miarę jak wyczerpywały się zapasy i zachodziła konieczność racjonowania żywności, okoliczne ludy, które również cierpiały z powodu suszy, zaczęły dybać na bogactwa Tuli, aby móc zaspokoić własne potrzeby, więc wszystkie granice stały się niespokojne. Cziczimekowie zaczęli schodzić z gór w pobliże Tuli, której wojska zmęczone ciągłymi walkami były coraz mniej skuteczne w obronie. Szóstego roku sytuacja stała się nieznośna. Prestiż Topiltzina podupadł, a on sam utrzymywał się przy władzy tylko dzięki ciągłym darom składanym starszyźnie i dowódcom wojska. Jednak zadowolenie pierwszych i potrzeby pozostałych, które przybierały formę głodu i wywoływały desperację, groziły Tuli rebelią. Huémac stał na czele niezadowolonych i zorganizował w końcu opozycję, która domagała się sprawiedliwego podziału zapasów oraz zwrócenia się z prośbą do Quetzalcóatla, ciągle pozostającego w niewoli, by ponownie objął przywództwo nad Tulą i wyprowadził ją na drogę dostatku. Kryzys wybuchł w siódmym roku. Zgnębiony Topiltzin pozbawiony już niemal władzy, bez wojska i w obliczu ogólnego chaosu, posłał po czarowników, którzy kiedyś odeszli na północ, aby teraz poradzili mu, jakie znaleźć wyjście. Pewnej spokojnej nocy przybyli czarownicy. Pojawili się ubrani w skóry i bez żadnych ozdób. Kosmyki ich prostych włosów zwisały długie, brudne i cuchnące. Przybyli pełni dumy. – Wzywałem nas, Topiltzinie, i oto jesteśmy. Nie wiemy, czego od nas oczekuje potężny Topiltzin, ulubiony syn demona, który za pomocą własnych czarów zniszczył tradyche narodu i wzniósł te ogromne domy, aby pomieściły bezczynność synów tej ziemi, tych, którzy mienią się Toltekami, tych, którzy zapomnieli o swoich bogach i którym bogowie objawili już swe niezadowolenie. Czego od nas chcesz, Topiltzinie? – Chcę, by spadł deszcz! Naród cierpi poważny głód, niepokoi się i buntuje. Mam pełno nieprzyjaciół i zdrajców. Tylko wtedy, gdy dam narodowi jeść, powróci do Tuli spokój i porządek. – Poproś twego Quetzalcóatla o wodę! – On nie jest moim! Gdyby był moim, już by go tu nie było. To dziwna postać, która chciała zniszczyć potęgę Tuli. Wtedy kazałem pojmać go razem z jego kobietą i dziećmi. Ale naród niepokoi się i pragnie go uwolnić. Mówią, że niewola syna pierworodnego, podobnego barwą do młodej kukurydzy, nie pozwala jej rosnąć. – Quetzalcóatl ma dzieci! – powiedzieli zdumieni czarownicy, a jeden z nich dodał: – A więc wielka może być zemsta bogów! – Powiedz nam, Topiltzinie, czego od nas chcesz? – Chcę, aby spadł deszcz! Ziemia jest wyschnięta i popękana. Wielu ludzi zmarło z głodu i pragnienia. To, co nam zostaje, pada łupem tych, którzy nas okradają. Chcę by spadł deszcz! Nie mogę nic uczynić znając tylko swój fach wojownika. Potrzebna mi magia, potrzebni mi bogowie. A tutaj wy macie pole do popisu.

52


– Już i do nas dotarła susza – odpowiedzieli. – A to dlatego, że bóg Tezcatlipoca jest zagniewany. Cała ziemia oddaje cześć wężowi i nikt nie składa już ofiar Tezcatlipoce z wyjątkiem nas, którzy pozostajemy w samotni naszych jaskiń. – Co mogę zrobić? Co powinienem uczynić? – zapytał Topiltzin. Przez dłuższą chwilę czarownicy zachowali milczenie i przyglądali się uporczywie Topiltzinowi, który zaczął się niepokoić. – Potrzebujemy wielkiej ofiary! – stwierdzili. – Uczyńmy ją! – odparł Topiltzin. – Daj nam pierworodnego syna Quetzalcóatla! – Niech tak się stanie! – odpowiedział uradowany Topiltzin. – I przygotuj nasze odejście! – zakończyli czarownicy. Tej samej nocy został porwany pierworodny syn Quetzalcóatla i oddany czarownikom.

Nikt nigdy nie dowiedział się w Tuli niczego o dziecku, które miało włosy koloru jilote. Ktoś potem opowiadał że odżyło na ziemi Itzaes 14, daleko w Mayab, gdzie zaczęto oddawać mu cześć jako Ko-KulKanowi. Najstarsza z kobiet zdała sobie sprawę, że nie chce już żyć i ucieszyła się, że suka kojota pozostała przy życiu. Ona sama zmarła. Wyschła. Kiedy Quetzalcóatl zdał sobie sprawę z tego, że dziecko zaginęło, wyszedł ze swego więzienia, ale nikt nie odważył się go zatrzymać. Tak wielki był jego ból, że brak było słów, by go wyrazić. Szukał dziecka, ale ono się nie pojawiło.

Jednak deszcz wcale nie spadł, natomiast sytuacja pogorszyła się, bo wybuchły w Tuli gwałtowne pożary. Wówczas naród widząc znowu Quetzalcóatla zaczął prosić go wołaniem i płaczem, by uczynił coś, aby ustała kara, która ich tak trapiła. Jednak Quetzalcóatl nic nie słyszał, tylko oddawał się poszukiwaniom i wkrótce cały naród postępował w ślad za nim. Huémac przyłączył się do poszukiwań i tak wszyscy razem przybyli do pałaców Topiltzina. – Oddaj mi mego syna! – powiedział Quetzalcóatl złamanym głosem. – Oddaj mi go, a uczynię, co zechcesz! – Zgiń! Umrzyj! – odpowiedział tamten. I rzucił się na Quetzalcóatla. Ale Huémac przeszkodził mu, podczas gdy lud wkroczył do sali i uniemożliwił ruchy straży. – Zostaw mnie! Zostaw mnie! – ryczał Topiltzin. – Oddaj dziecko! – krzyczał Huémac. 14

Itzaes albo Itzas – Indianie środkowoamerykańscy z rodziny Maya.

53


– Nie mam wcale przeklętego szczeniaka, tego sprawcy suszy! Oddałem go Tezcatlipoce, aby przywrócił dobrobyt w Tuli! – zawył Topiltzin. Quetzalcóatl podniósł się gwałtownie podobny do orła, z siłą węża otoczył dłońmi szyję Topiltzina i w obecności wszystkich zaczął go dusić, a kiedy ten już prawie umierał, wypuścił go nagle i powiedział donośnym szeptem: – Nie może być! Nie może być! I wyszedł w otoczeniu zdumionego ludu. – Wody! Wody! – prosił go lud. – Mój synu! Mój synu! – jęczał Quetzalcóatl. – Wody! Wody! – prosił lud. – Nasze dzieci są spragnione i umierają z głodu! To nasi synowie! Podobnie jak i twój! Wtedy Quetzalcóatl dał posłuch cierpieniu ludu, bo zobaczył łzy rodziców podobne do własnych łez. I tak jak dawniej, podobnie jak to czynił przed wieloma laty, rozkazał, by lud się zebrał, i przemówił do niego swym potężnym głosem: – Tula jest spragniona wody! Niewiele mogę uczynić dla Tuli, z wyjątkiem utrzymania wiary. Nie mam siły, by odnaleźć swego syna, ale podtrzymam wiarę. Dziwne są drogi wiatru i chmur. Nie wiem, czy będę mógł cokolwiek uczynić. Ale zrobić to, co powinienem. Nie jest sprawą ludzi przynosić deszcz. Rozkazy dla wiatru i deszczu nie pochodzą od człowieka. Ale potrzymam waszą wiarę. Wejdę na piramidę jak CeAcatl i tam, na jej szczycie, będę pościł i znosił wszelkie wyrzeczenia, dopóki nie spadnie deszcz, albo umrę. Nie mam sztucznych sposobów sprowadzania deszczu, ani nie mam dostępu do kanałów niebieskich. Znam tylko sposób umartwiania się, kiedy rozum i sztuka tracą możność pojmowania i możliwość działania. Ofiarowuję swoją śmierć, którą noszę w duszy, i siły mojego ciała, aby spadł deszcz. Zachowajcie wiarę, Toltekowie, tak jak ja ją zachowuję. Albo deszcz spadnie z nieba, albo ja zakończę życie! Absurdalne zestawienie, ale jest to jedyne, co mój ból i moja niemożność działania potrafi wam przedłożyć, a ja w to wierzę. Nie dodawszy ani słowa wszedł powoli na piramidę i rozpoczął post, który miał trwać czterdzieści dni.

Topiltzin nie chciał już sprawować władzy, słabej władzy, jaką zachował wśród głodu, pragnienia i płaczu Tolteków. Czuł w gardle bliskość śmierci, ów czarny szmer, który sprawiał, że traci ł zainteresowanie dla sprawowania rządów. – Nie chcę już rządzić – powiedział – bo gorzkim owocem jest władza, kiedy zbliża się jej upadek. Wtedy wszystko idzie w zapomnienie i liczy się tylko ten ostatni zły krok. Nie mogę dłużej rządzić. Są siły, nad którymi już nie panuję. Nie wiem, co począć! Tutaj rządzić powinien tylko ten, kto spowoduje deszcz, a ja nie mogę tego uczynić. To sprawa bogów, ja zrobiłem już to, co do mnie należało. – Uczyniłeś coś okropnego! – odpowiedział mu Huémac. – Zerwałeś naszą pierwszą umowę w najgorszych warunkach. – Ofiara musiała być wielka – odparł Topiltzin. – Ale to nie była twoja ofiara, bo kupczyłeś cierpieniem innego. Znalazłeś jedynie ujście dla własnej urazy. – Być może! – stwierdził Topiltzin – ale nie czynię sobie wyrzutów! W każdym razie ktoś w Tuli musiał cierpieć. A teraz, bez względu na wszystko, nie chcę już rządzić, 54


– Nie, Topiltzinie! Ty już nie możesz rządzić! Niewiele miałeś autorytetu, a resztę zabrał ci Quetzalcóatl na ostatnim spotkaniu z ludem. Wszyscy zobaczyli cię zwyciężonego i pokonanego. – To prawda! Myślę. że wszyscy musicie się zebrać, by postanowić, co ze mną uczynić. – Już zebraliśmy się i wkrótce zadecydujemy! Po naradzeniu się oświadczyli Topiltzinowi, który przysiadłszy w kucki na uboczu spoglądał dookoła nieobecnym wzrokiem: – A więc już postanowiliśmy, Topiltzinie. Nie pozwolimy ci rządzić. Już nie potrafiłbyś sprawować władzy! Oddajemy cię w ręce Quetzalcóatla, aby uczynił z tobą co zechce. Będziemy czekali na to, co się wydarzy, a tymczasem wszyscy będziemy rządzili. Tak się stanie. – Nie zależy mi na niczym! Już nic nie ma dla mnie znaczenia! – stwierdził Topiltzin. Wtedy wszyscy razem udali się do Quetzalcóatla, który siedział ze skrzyżowanymi nogami, na szczycie piramidy Tolteków, naprzeciwko krzyża, jaki postawił ponownie, i obok glinianego naczynia, w którym palił się copal. Odbył już pięć dni postu i wyrzeczeń. W owym czasie Quetzalcóatl zaczynał się starzeć. Miał już sporo siwych włosów i zmarszczki znaczyły łuki jego brwi. Upłynęło dwadzieścia sześć lat, odkąd przebywał na tej ziemi, a ludzie jeszcze nie przyzwyczaili się do jego obecności. Pod wieczór weszli ze górę przedstawiciele starszyzny. Prowadzili związanego Topiltzina ze sznurem u szyi. Quetzalcóatl siedział nieruchomo z zamkniętymi oczyma. Ciepły i delikatny wieczorny wiatr muskał jego prawie siwą brodę. Przed pojmaniem go broda była jeszcze czarna. – Panie – odezwał się Huémac – Topiltzin już nie sprawuje władzy w sprawach tyczących tej ziemi. To już nie on rządzi i administruje. Już nie ma władzy i nie chce jej, ani my nie chcemy, aby ją sprawował. Teraz kiedy do nas powróciłeś. przyprowadzamy go związanego przed twoje oblicze, abyś powiedział, co należy z nim zrobić, co będzie najbardziej odpowiednie. – Rozwiążcie go. To nie żadna bestia. To człowiek pokonany, zwyciężony przez władzę i życie. A zwracając się do Topiltzina powiedział łagodnie: – Znowu cię widzę takim jak wtedy, gdy ujrzałem cię po raz pierwszy bardzo dawno temu, kiedy przybyłeś po mnie do sierry w czasach swoich pierwszych cierpień. Wtedy płaciłem za własną przemoc. Teraz płacę za cierpienie tej wyschniętej i spalonej ziemi. Ile zła ci wyrządziłem, Topiltzinie! Jakiż gwałt musiałem zadać twojej duszy, żeś znalazł przyjemność i potrzebę złamania życia mego pierworodnego syna. Prawie o niczym innym nie myślałem. Jesteś jak ta ziemia, na którą przyniosłem zamieszanie, czując się źródłem. Przybyłem przed czasem, niczym zgubione ziarno, które tylko zniszczyło siew. Uczyniłem zło, pragnąc czynić dobro. Musi znaleźć się ktoś, kto chcąc czynić zło, będzie czynił dobro. Co ma znaczenie? Co się liczy? Biedny Topiltzin, rzucony przed oblicze własnego jeńca! Biedny jeniec! Biedni ludzie na tej ziemi, zachowujący piękne światło w swej świadomości i popadający z cierpienia w cierpienie. Straszny jest świat stworzenia. Nic nie rozumiem! Nie rozumiem cierpienia, którego nie szukałem! Mój synu! Synowie Tolteków! Topiltzin nic nie mówił i leżał u jego stóp patrząc w ziemię. – Co zrobimy z Topiltzinem? – nalegali Toltekowie. – Czy Quetzalcóatl ma być sędzią w swojej własnej sprawie? – zapytał Quetzalcóatl. – Czyżbym miał sądzić mego brata? Czy to ja teraz mam wydać wyrok? A o co się go oskarża? Że stracił władzę! To już stanowi karę! – Powiedz nam, co należy uczynić – nalegali. 55


– Nie mogę być innym sędzią, jak tylko w stosunku do siebie samego. – Ale on zabił twojego syna! – stwierdzili. – Mój ból jest zbyt wielki, abym mógł się zemścić – oznajmił Quetzalcóatl. – A sprawiedliwość też nie jest dla nie pociechą. Powiem więcej: nawet nie chcę pocieszenia! Chcę rozporządzać całym moim bólem i poświęcić go z całym rozmysłem, aby woda powróciła na tę ziemię. Jeżeli liczy się na świecie jakaś dobra intencja, jeżeli intencja posiada jakąkolwiek wartość, to z całym rozmysłem pragnę cierpieć dla tej sprawy, właśnie dlatego by deszcz powrócił do Anáhuac. Niech nie będzie tu zemsty ani sprawiedliwości! Niczego co mogłoby złagodzić mój ból! Niech się tak dzieje, aby woda przybyła na ziemię! Synowie Tolteków zaspokoją swoje pragnienie, a ja umrę. Nie jestem sędzią, Toltekowie! Zostawcie mnie samego z moim poświęceniem, abym nawet nie doznawał satysfakcji opowiadając o nim! W milczeniu i z szacunkiem zeszli z piramidy. Topiltzin szedł pośrodku jako jeden z nich. Sznur, jakim go związano, pozostał na górze, porzucony niczym wąż, któremu Quetzalcóatl przypatrywał się przez dłuższą chwilę, a potem powiedział do samego siebie: – W dniu, w którym spadnie deszcz, wyrosną pióra wężowi Topiltzina. Topiltzin wrócił do swego domu nie mówiąc ani słowa. Usta miał zaciśnięte i powstrzymywał się od płaczu.

Po dwudziestu sześciu dniach postu Quetzalcóatla zaczął wiać silny wiatr, który wznosił tumany kurzy aż do nieba, a te zaciemniały słońce. – Ziemia i niebo znowu łączą się z sobą – powiadali rolnicy – więc minął już gniew. Quetzalcóatl przyniósł nam wiatr. Wkrótce nadejdzie deszcz, aby zwilżyć ziemi! – i zaczęła odradzać się nadzieja. Na szczycie piramidy Quetzalcóatl przepołowił muszlę, którą ułożył przed sobą i która od tej pory zamieniła się w Klejnot Wiatru. Kiedy nadszedł czterdziesty dzień postu Quetzalcóatla, ciężkie chmury nadciągnęły drogą, o której już zapomniały, a niebo zagrzmiało. I zaczęło padać, padać i padać. Ludzie weszli na piramidę do Quetzalcóatla. Zobaczyli go płaczącego. Łzy i deszcz mieszały się na jego prawie siwej brodzie. – Przyniosłeś nam deszcz, Quetzalcóatlu! – To mój syn do was powraca! Przynieście mi pierwszą kolbę kukurydzy, jaka urośnie w Anáhuac, nieważne, jeśli będzie mała. Po pewnym czasie przyszli z nią i od tej pory trzymał ją na sercu, dokładnie ponad symbolem Klejnotu Wiatru. Kiedy znieśli Quetzalcóatla na noszach, przy dźwiękach bębnów teponaxtle i fletów, wśród śpiewów i wiwatów, pośród deszczu, który spływał po ich ciałach, Toltekowie zdali sobie sprawę z tego, że się postarzał. Był przewiązany sznurem, którym kiedyś spętano Topiltzina, co ten dobrze teraz zrozumiał i odtąd znowu pokochał Quetzalcóatla, przystał do orszaku jego cocomes i aż do swojej śmierci, która nastąpiła w kilka lat później był mu wierny. Zniesiono także krzyż i ponownie postawiono go pośrodku placu, gdzie był odtąd czczony jako symbol wiatru i deszczu. Po dwudziestu sześciu latach pobytu na tej ziemi Quetzalcóatl zrozumiał, że na nowo odnalazł drogę dla Drzewa Wszechświata. 56


ROZDZIAŁ VIII: Powrót Tezcatlipoki 15

W starych jaskiniach na północy, wokół których rosną cierniste krzaki i wieją lodowate wiatry, czarownicy przygotowywali powrót Tezcatlipoki do Tuli, do której miał powrócić w pięćdziesiąt dwa lata po tym, jak przybył na jej ziemie Quetzalcóatl. Nie zdołał powrócić tam żaden z kapłanów, którzy kiedyś odeszli z Tuli. Zrobili to dopiero ich synowie i wnuki, którym udało się wrócić, kiedy odmienił się los Quetzalcóatla. A stało się to w okresie suszy, kiedy narodził się wśród nich jeden Tezcatlipoca, którego nazwali Titlacahuan i któremu udało się dotrzeć do Tuli. Bardzo się rozmnożyli żyjąc w jaskiniach, narodziło się im dużo dzieci, wielu przybyło z innych stron i razem z nimi czcili Tezcatlipokę. – "Nic nie znaczysz, mój synu – mówili do Titlacahuana i jego braci. – Twój los nic nie znaczy. Przyszedłeś tu, by za pomocą krwi twoich nieprzyjaciół pobudzać codzienną wędrówkę słońca, ponieważ ma ono wrogów w Mictlán i potrzebuje tego świętego płynu, aby odzyskać siły i wyjść z tych zmagać zwycięsko. Na tym polega twoje posłannictwo i taki obowiązuje rytuał. Taka jest odpowiedzialność człowieka. Po to przychodzi na świat, po to żyje, po to umiera. Wszechświat może istnieć tylko jego kosztem. Wielkie jest posłannictwo człowieka, ale znikome jego znaczenie. Nie jest przedmiotem stworzenia, tylko jego podporą, jego żywicielem, bez którego słońce cierpi. Poza tym nic nie ma znaczenia, nic się nie liczy, nic nie jest warta ludzka praca. Są jednak w Tuli tacy, którzy temu porządkowi przeszkadzają, którzy go uniemożliwiają, którzy nas stamtąd wyrzucili". W jaskiniach trzymali w ukryciu dawne bóstwa, rzucone na ziemię na znak, że nie były na swoim miejscu, tylko oczekiwały na powrót. Ale przez długi czas Quetzalcóatl był potężny i nie znajdowali sposobu, by go z tej ziemi wypędzić. Pierwszej okazji już szukali. Przyszła do nich sama wraz z wezwaniem Topiltzina, więc podążyli do Tuli i powrócili stamtąd do swych jaskiń razem z pierworodnym synem Quetzalcóatla. Jednak nie nadszedł jeszcze czas powrotu. Tymczasem pewnej nocy podczas uroczystych przygotowań do wielkiej ofiary dziecka, właśnie tej nocy, która była porą wizji, kiedy ziemia otwierała się i niemal łączyła z niebem, kiedy barwy nabierały mocy przy huku grzmotów i zaczynał padać deszcz kładąc kres suszy, wtedy to syn Quetzalcóatla zniknął razem z Tatle, kaleką o wyłupiastych oczach, który przyniósł tutaj wywołujący wizje owoc i który owej nocy podzielił go między wszystkich z wielkim namaszczeniem i zapałem. I nigdy już ich nie widziano. Zdołano tylko ustalić, że korzystając z dobrodziejstwa deszczu podążyli wraz z nim aż do odległych ziem Mayab, do krainy Itzaes, do której przybył z zachodu upierzony wąż Ku-Kul-Kan wraz ze swoim pośrednictwem i swoim dziełem. Ale to inna historia, której nie będziemy tutaj opowiadali, historia bliźniąt, które razem przybyły na te ziemie. Kiedy upłynęło następne dwadzieścia sześć lat od czasu wielkiej suszy, czarownikom udała się ich próba i Tezcatlipoca zdołał powrócić do Tuli. 15 Tezcatlipoca – „Dymiące zwierciadło”, jeden z najważniejszych bogów w panteonie azteckim; bóg grzechu, ciemności i magii; występuje w czterech postaciach – odpowiednikach czterech stron świata; najbardziej znany jest TEZCATLIPOCA czarny – bóg nocy i TEZCATLIPOCA czerwony – bóg światła. Jest przeciwnikiem Quetzalcóatla i sprawił, że tamten musiał opuścić swoje królestwo. Walka między Tezcatlipoką a Quetzalcóatlem symbolizuje walkę sił w przyrodzie: dzień zwyciężony przez noc, noc zwyciężona przez dzień.

57


Podczas owych dwudziestu sześciu lat Quetzalcóatl był z powrotem panem Tuli. Uradowani deszczem podeszli do niego, kiedy został zniesiony z piramidy. I znowu tak jak dawniej, po tym jak Ce-Acatl wstąpił do nieba, Quetzalcóatl przemówił do Tolteków słabym głosem, podtrzymywany przez swoich cocomes. Ponieważ głosu tego nie było słychać wśród grzmotów, więc Huémac musiał powtarzać jego słowa: – Ce-Acatl Quetzalcóatl znowu będzie panem Tuli z woli Tolteków i dlatego, że potrafi wam sprowadzić wiatr i deszcz. Zaczyna się już moja starość i znam własne możliwości. Będę nauczał w Tuli i będę szukał sprawiedliwości dla Tolteków. Nadejdzie czas, kiedy zapanuje sprawiedliwość i pokój wśród wszystkich ludów, ale to już nie będzie moją zasługą ani nie zdoła tu nic zdziałać moje posłannictwo. Nie raz upadłem. Często lgnąłem do ziemi, ale równie często potrafiłem powstać. Przyniosłem wam korzyści i straty, ból i rozkosz, bo nic nie pojawia się samo, nawet moje zamiary! Zaprowadzę porządek i sprawiedliwość wśród Tolteków. Na to poświęcę moje dni. Niech Toltekowie czynią na ziemi sprawiedliwość taką, jakiej zechce ich wola. Nie wyjdę już więcej z mego domu położonego w środku miasta. Stąd będę wam rozkazywał, ale nie przekroczę progu. Pozostanę więźniem ludu Tuli, a Huémac zostanie moim heroldem, tak jak dawniej był nim Topiltzin. Będzie to nowy układ, który wprowadza między nas deszcz, niczym ziarna kukurydzy. Razem z deszczem powrócił do Tuli dobrobyt, wzrosła jego potęga i bogactwo. Wpływy jej dotarły na wschodzie aż do morza, tam, dokąd z doliny w dolinę docierał głos Quetzalcóatla, którego zaczęto nazywać Panem Deszczu i synem Krzyża Wiatru. Była to nowa epoka, spokojna i pomyślna, która z Tolteków uczyniła naród bogaty i wrażliwy. Stali się łagodni i szczodrzy, nie zaznali już głodu ani nędzy. Ale na północy czarownicy knuli swój spisek.

Piękna była córka Quetzalcóatla. Miała osiemnaście lat, a upłynęło już trzynaście od czasu, jak skończyła się susza. Uroda jej stała się sławna w całym Anáhuac, ale dziewczyna nie wychodziła często z domu położonego w środku miasta i zawsze towarzyszył jej orszak kobiet. Jej uroda napawała zadowoleniem serca wszystkich. Bogactwo Tuli dochodziło wówczas do punktu szczytowego. Quetzalcóatl był mądry i sprawiedliwy. Znalazł czas na spisanie praw, które czyniły współżycie między ludźmi łagodnym, pożytecznym i pełnym wyrozumienia. Wystarczyło mu czasu na ustanowienie obrzędów i reguł kultu drogocennego bliźniaka, wiatru, deszczu i drzewa, które już zapuszczało korzenie w ziemi. Pióra, kwiaty, muzyka i zapachy stanowiły ofiary miłe dla tych, którzy zamieszkiwali tam w górze. Miał również czas na to, by w dobrobycie nie zapominać o cierpieniu i nakłuwał sobie stopy kolcami agawy puszczając krew, którą zmywał o północy w źródle nazywanym Xiuhpacoya. W owym czasie bardzo obrodziła kukurydza, urosły wielkie dynie długości jednej braza 16 i bardzo pękate, które wystawały pośród łodyg kukurydzy, jak gdyby były drzewami, zaś kolby kukurydzy były tak duże i pełne, że jedna wystarczała za cały ładunek dla człowieka. Wszystkie inne uprawy w Tuli także bardzo obrodziły i wyrosły. Sadzono i zbierano bawełnę o wszystkich kolorach: białym, różowym, cielistym i żółtym. Hodowano liczne i różnorodne gatunki ptaków, jak Xiuhtótotl, Quetzaltotoll, Zaquen, 16

Braza – miara długości, 1 braza = 1,70 m

58


Tlauhquachoatl i wiele innych, które śpiewały słodko i łagodnie. Rosły tam również wszelkich rodzajów drzewa kakaowe. Niczego w Tuli nie brakowało. Toltekowie byli bogaci i nikt nie cierpiał głodu ani żadnej biedy. Kiedy Quetzalcóatl chciał zwołać jakieś zebranie albo cokolwiek ogłosić, jego wysłannik wspinał się na wysoką górę, która znajduje się obok miasta Tuli i nazywa się Tzatzitepec, skąd potężnym głosem obwieszczał to, co rozkazywał Quetzalcóatl, a głos jego słychać było w promieniu stu mil, aż do brzegów morza. Był to głos Técpan, głos komuny, który nakazywał pracę, świętowanie lub odpoczynek. Naród wzbogacił dom Quetzalcóatla. Dom składał się z czterech części. Środkowa była okrągła niczym klejnot wiatru. Ponadto miał cztery skrzydła: jedno z pięknych zielonych kamieni chalchihuites, drugie ze srebra i turkusów, następne z kolorowych muszki, a ostatnie z różnych rodzajów drzewa zwiezionych z całego świata oraz z piór wszystkich ptaków.17 Wielkie bogactwo zgromadziła komuna Técpan w pałacach Quetzalcóatla. Życie w nich było rozkoszne i wspaniałe. Córka Quetzalcóatla była piękna, a na północy czarownicy knuli swój spisek. Aż tutaj docierała sława piękna Tuli i urody córki Quetzalcóatla. Chociaż Huémac był już stary, zapragnął z nią się ożenić, podobnie jak i wielu innych członków starszyzny oraz wielu synów Tolteków. Ale przeznaczeniem córki Quetzalcóatla nie było zamążpójście. Żyła szczęśliwa w pałacach ojca, który wychowywał ją w kulcie Drzewa Wszechświata. – Już czas, by twoja córka wyszła za mąż – nalegał Huémac. – Powinna odnowić krew Tolteków. – Nadszedł już czas – odpowiadał Quetzalcóatl – ale ani ona, ani ja tego nie pragniemy. Żyje szczęśliwa w dziewictwie i dopóki będzie z tego zadowolona, Tula także będzie szczęśliwa. Nie mąć jej pogody. Pozwól, by młodość śpiewała i tańczyła. Pozwól, by w swej niewinności i w swej czystości korzystała z życia. To dziewczynka, która śpiewa i tańczy przed Drzewem Życia. Pewnego dnia dziewczyna poprosiła o pozwolenie wyjścia po raz pierwszy samej z domu Quetzalcóatla i przespacerowania się po placu, bowiem na targu zebrali się kupcy z wszystkich stron i odbywały się wielkie uroczystości, jakich nigdy przedtem nie oglądano. Tak więc pojawiła się na placu ku zdziwieniu i zadowoleniu Tolteków. Kiedy nadeszła, siedzący w kucki na ziemi Tobeyo podniósł się w całej swojej wspaniałej męskości. Stał nagi i zachwalał swoje towary w postaci ziół o czarodziejskich mocach, które przyniósł z północy. Dziewczyna zmieszała się i zawstydzona wróciła pędem do domu, gdzie zaczął ją trawić niepokój. Zauważyły to usługujące jej kobiety. Po ośmiu dniach wróciła na targ i nie spotkała tam Tobeyo. I tym razem wróciła biegiem do domu, a niepokój jej wzrastał. Upłynęło następnych osiem dni, znowu tam powróciła i zastała już Tobeya, który nagi podniósł się z miejsca, kiedy przechodziła i podarował jej kwiaty i zioła. – Przyjmij je! – powiedział. – Jesteś najpiękniejsza! Powinnaś dać potomstwo twemu ojcu. Dzieci są triumfem życia i krwi nad śmiercią i ciemnościami, są bukietem kwiatów rozkwitających w nocy, zapachem ziół zawieszonym w czasie. Przystrój się nimi i odpocznij! – Powiedziawszy to oddalił się i zniknął jej z oczu, ale dziewczyna nie przestawała za nim spoglądać, z kwiatami i ziołami przyciśniętymi do piersi. 17 Opis odpowiada temu, który zamieszcza Torquemada (Monarquia India) i Sahagún (Historia de las Cosas de la Nueva Espaňa).

59


Wróciła powoli smutna do domu i od tego czasu poczuła się źle i była osłabiona. – Co dolega mojej córce? – pytał Quetzalcóatl, który tęsknił za śpiewami, tańcami i miłą obecnością podobnej do ptaka dziewczyny. – Co za choroba tak ją wyczerpuje? Wtedy kobiety odpowiedziały mu: – Panie! Przyczyną i sprawcą tej choroby jest Tobeyo, który pojawił się nagi, a twoja córka ujrzała go i zachorowała z miłości.18 Quetzalcóatl zmartwił się bardzo i o nic więcej nie pytając udał się do ostatniego ze swych pokoi. – Ciężko zgrzeszyłem – pomyślał – zrywając z czystością, bo zapragnąłem nieśmiertelności i poślubiłem kobietę, a tymczasem ta, której dałem życie, cierpi teraz z powodu własnego ciała. I zasmucił się nie znajdując ulgi w cierpieniu. Jednak stan dziewczyny nie ulegał poprawie. Cierpiała milcząc. Z nikim nie rozmawiała. Ustały śpiewy, zwiędły kwiaty, a pióra straciły swój blask. Mimo to o nic ojca nie prosiła. Quetzalcóatl wrócił, by się jej przyjrzeć. – Co dolega mojej córce? – Trawi mnie wstyd i pragnienie, ojcze! Nie rozumiem, co się ze mną dzieje. Czuję dotkliwy brak spokoju w duszy i ogień w moim ciele. – Jaka jest tego przyczyna, córko? – Mężczyzna, panie! Mężczyzna, którego ujrzałam na placu! Na jego widok zrozumiałam, że jestem kobietą, że jestem inna i że jestem niepełna. Odtąd ogarnia mnie ta udręka nienasycenia, której nie rozumiem, a która mnie spala. Quetzalcóatl stracił pogodny nastrój i w wielkim gniewie powiedział: – Nie zgadzam się, by żądza zakłócała twoją niewinność! Nie chcę, abyś przestała śmiać się, śpiewać i tańczyć! Zakazuję ci o tym myśleć! Nie zerwiesz tego owocu! To nie jest drzewo twego życia! Ja tego nie chcę! Zabraniam ci! Będziesz tego żałować! – Czemu mam żałować, ojcze? – powiedziała zasmucona. – Brak zaspokojenia i pożądanie zaatakowały mnie nagle, moja wola nie zdawała sobie z tego sprawy, a stało się to wówczas, kiedy byłam najmniej przygotowana. Jakże mogę żałować, jeżeli jest to zdradziecki cios zadany moim wnętrznościom? – Więc powinnaś z tym walczyć! Opierać się! Zwalczać pożądanie! – Ale co mam zwalczać? Co? – Walczyć z własnym ciałem! Z żądzą! Ofiarowałem Stwórcy twoje dziewictwo. Nie chcę, abyś grzeszyła. – Och, panie! – zapłakała dziewczyna – co ze mną będzie? To, co dawnej było niewinnością, nagle przekształciło się w pożądanie i udrękę, a teraz przeobraża się w grzech. Potem musi nadejść skrucha, upokorzenie i kolce agawy. I krew, straszliwa krew, jak musi zostać przelana, by zapłacić cenę, której sensu nie rozumiem. Czym zawiniłam? – Pożądając innego ciała! – Złem jest przyjemność pobudzająca twoje ciało, nad którym już nie panuje twoja wola. – Ależ, panie! Nie rozumiem, dlaczego dobro ma polegać na cierpieniu, a zło na przyjemności. Jakże to zostaliśmy stworzeni, jeżeli posiadamy tak sprzeczną i przewrotną naturę? Lepiej, gdybym pozostała w spokoju, z zamkniętymi oczami, nie czując pożądania i nie cierpiąc. Czemu mnie tego nie nauczyłeś? 18

Sahagún: „Historia de las Cosas de la Nueva Espaňa”.

60


– Bo to żadna zasługa. Wiele razy rozumowałem tak jak ty to teraz przedstawiasz – odpowiedział Quetzalcóatl – że należy pozostawać w spokoju, starać się nie cierpieć, nie doznawać przyjemności, nie pożądać, być z daleka od dobra i zła, nie szukać pierwszego i nie uciekać od drugiego. Pozostawać w spokoju! Ale przeciwko temu zbuntowała się moja wola, która chce prowadzić walkę na tym świecie, bo uważa, że tylko Bóg może istnieć poza zasięgiem dobra i zła, nieczuły na to wszystko. Zatem zgrzeszyłem, ale podniosłem się z grzechu. I oto w podejmowaniu ryzyka i w walce z przeciwnościami odnalazłem zasługę. – Zasługa, panie! Cóż to będzie za zasługa i wobec kogo, jeśli opanuję żar mego serca, kiedy całe moje ciało domaga się płodności? – Ofiaruj bogu to, czego najbardziej pragniesz, to znaczy twoją płodność, twój ród. – Ależ panie, zatrzyma się wówczas tętno mojej krwi! Zakończy się mój czas, ustanie bieg mojej krwi w czasie. Ta krew, która pochodzi od ciebie i która budowała wszechświat od nie wiem jak dawnych ciemności, teraz ma zaznać spokoju! Dlaczego panie, dlaczego? Czyż jestem już taka stara, że zasłużyłam na uspokojenie mej krwi? Czy poświęcenie bogu mojej płodności nie byłoby najstraszniejszym z ego izmów? Panie! Czy zasłużyłam na to, by się skończyć? Czy nie powinnam przyczynić się do przedłużenia mego rodu? Quetzalcóatl stał zdumiony przed kobietą, gdyż odkrył w swej córce kobietę, ale potrafił zdobyć się tylko na to, by poprosić słabym głosem: – Zrób to dla mnie! Wtedy córka odpowiedziała płacząc: – Niech się tak stanie. I tak się stało. Wówczas dziewczyna poczuła się jeszcze gorzej, a jej choroba doszła do tak poważnego stanu, że kobiety przeraziły się i postanowiły porozmawiać z Quetzalcóatlem, który był nieugięty i nieobecny myślami. – Panie! – powiedziały mu – dziewczyna cierpi ogromnie. Duszę jej ogarnął wielki niepokój, który pozostaje w sprzeczności z jej posłannictwem kobiety, więc cierpi i zadręcza się. – Tak – powiedział Quetzalcóatl – to jej cierpienie! Jej własne cierpienie! Cierpienie, które opanowało jej ciało, to cierpienie, które powinna zwalczać. W końcu jej wola zatriumfuje! – Być może, panie, ale za cenę jej życia! Dziewczyna mizernieje, ona cierpi z miłości, panie! A przecież miłość nie może być złem! – To żądza, która spadła z góry niczym tygrys na jej niewinność. – Ona jest kobietą, panie! To jej młodość upomina się o płodność, jest silna i dzika jak puma, więc zabije ją, jeżeli nie spełni jej wymagań! Wyschnie jak szczapa! Ale Quetzalcóatl pozostawał nieugięty. Stan dziewczyny pogorszył się i kiedy ojciec przyszedł ją odwiedzić, wyglądała bardzo źle. Zobaczywszy ją, przeraził się. – Odnosisz zwycięstwo nad własnym ciałem! Pokonujesz je! Jesteś moim honorem i moim kwiatem! – Jestem zwyciężona! I tak jak tego pragnąłeś, wkrótce moja krew się uspokoi. Będziesz mógł ofiarować ją całą twemu panu uznającemu zasługi. Wkrótce przestanę być twoim kwiatem i pozostanę tylko wspomnieniem twego honoru. 61


– Panie – powiedziały mu kobiety – dziewczyna poświęca się dla słów, których nie rozumie: grzech, wyrzuty sumienia, zasługa… Krępujesz jej wolę. Umrze na skutek dwóch miłości, do swojej krwi i do swojego ojca, zagubiona między przeszłością i przyszłością. – Nie powinna umierać! – odparł energicznie Quetzalcóatl – gdyż nie chcę tego! – Ale ona tego pragnie! Dziewczyna nic nie powiedziała. I przez dłuższą chwilę panowała cisza, głębokie milczenie, które było dla ojca bardzo dokuczliwe. – Niech więc przyprowadzą tu Tobeya – polecił i odszedł z poczuciem klęski i bólu, i pozostał w zamknięciu, podczas gdy obchodzono uroczystość zaślubin jego córki, które wywołały duże niezadowolenie wśród Tolteków. W taki sposób, z powodu uczucia miłości i chęci spłodzenia potomstwa, Titlacahuan, którym był właśnie Tobeyo, posiał nienawiść i rozdźwięk wśród Tolteków, którzy bardzo rozgniewali się na Quetzalcóatla za to, że oddał swoją córkę jakiemuś dzikiemu i nagiemu handlarzowi czarodziejskich ziół. Zaś dziewczyna stała się kobietą i rozkwitła poza domem Quetzalcóatla. Tak więc rozpoczął się okres powrotu Tezcatlipoki, który w trzynaście lat później miał doprowadzić do wygnania Quetzalcóatla.

ROZDZIAŁ IX: Exodus

Bogactwo Tuli nie zmniejszało się. Obszar jej był już tak rozległy jak cały Anáhuac. Jej potęga, handel i sława jej dobrobytu sięgały hen poza góry. Ale w samej Tuli przyczaił się dziki zwierz, który miał wkrótce pożreć ją od wewnątrz. Był to jaguar wspaniały i wesoły, silny i potężny jak Quetzalcóatl, jaguar w rozkwicie swej młodości, obnoszący pogardę i uśmiech wśród nienawiści Tolteków, którzy nigdy nie zerwali słodkiego kwiatu Quetzalcóatla. Prawie zawsze chodził nago, okryty jedynie w maztle.19 Był to tygrys, który w grze w piłkę nie znajdował rywala. Był to tygrys potężny, który zwyciężał najsilniejszych i który śmiał się z każdego. Tak więc ojcowie, którzy widzieli, jak upokarzano ich synów, miażdżono ich na pył, raniono w potyczkach i wyszydzano wśród wybuchów śmiechu, gotowali się teraz na rozmowę z Huémakiem. – Tobeyo wygląda na bardzo silnego. Jest zręczny w grze i pogardliwy w słowach oraz w uśmiechu. Ten jakiś Tobeyo to pan jego córki. Ten, który przybył niewiadomo skąd, nędzny handlarz ziołami i dzikus, istne zwierzę. Nadszedł czas, by wykazał swoje umiejętności w sprawach, w których trzeba prawdziwej odwagi, a nie tylko skakania przy grze w piłkę. Z drugiej strony pokrytych śniegiem gór i za wielkim jeziorem przeszkadzają nam w handlu ludzie z Coatépec, którzy okradają nasze karawany. Niech wyruszy do nich z naszymi wojownikami i niech pokaże w walce swoją siłę i męstwo. 19

Maztle – bawełniana przepaska na biodrach.

62


– Słusznie – zaopiniował Huémac i wezwał do siebie Titlacahuana. – Powiadają, że jesteś silny – powiedział mu – powiadają, że podskakujesz za piłką, jak gdybyś był jaguarem. Nadszedł czas, abyś tak samo skakał na nieprzyjaciół Tuli. Czas już, abyś wyszedł z alkowy, w której dajesz szczęście kwiatu zabranemu Toltekom. Coatépec musi spróbować siły twoich mięśni. Będziesz towarzyszył wojownikom. Titlacahuan zaśmiał się z pogardą i tylko wzruszył ramionami. – Wyruszysz jutro – powiedział mu Huémac. – Wyruszę jutro – zgodził się Titlacahuan.

Tak więc wyprawiono ekspedycję złożoną z kupców, z tamemes, którzy nieśli bagaże, i z wojowników, którzy umówili się po drodze, że zostawią go samego bez broni wśród tragarzy na ziemiach Coatépec. Doszedłszy do miejsca, w którym rosły piękne kwiaty, powoli zaczęli go opuszczać. Oddalali się małymi grupkami, aby nie wywołać w nim podejrzeń i lęku. Został sam, jedynie w towarzystwie tamemes, którzy spoglądali po sobie speszeni i tkwili przy swoich bagażach. Titlacahuan przemówił do nich: – Wkrótce nadejdą ludzie z Coatépec, aby na nas napaść. Dzielni wojownicy z Tuli oddalili się, by walczyć z motylami. Bez wątpienia powrócą z triumfem, bo uważają się za dzielnych wojowników. Przyszykujmy się do walki. Żujcie zioła, które wam teraz rozdam. Wielki duch bojowy ogarnie wtedy serca tragarzy i będą nie do pokonania. Słuchali zmieszani go zmieszani, bo byli to ludzie, którzy umieli tylko dźwigać bagaże. – Bądźcie spokojni, dopóki was nie zawołam, a na dźwięk mego głosu rzućcie się na tych, którzy was zaatakują. Do tego czasu niczego się nie obawiajcie. Nadeszli ludzie z Coatépec po bezowocnym pościgu za oddziałami Tolteków. Z głośnymi okrzykami radości rzucili się na towary, nie spodziewając się oporu. Kiedy zbliżali się bardzo pewni siebie, Titlacahuan wydał straszliwy okrzyk, skoczył niczym kauczukowa piłka na wodza ludzi z Coatépec i jednym ciosem kija rozbił mu głowę. Tamemes z obłędem w oczach i zachłystując się krzykiem rzucili się na napastników, których przerażenie i zaskoczenie sparaliżowało na długą chwilę, a ta wystarczyła, by zostali pokonani. Walka trwała krótko i szybkie było zwycięstwo Titlacahuana. – Zwiążmy jeńców. Teraz oni będą dźwigali nasze bagaże! Idźmy dalej i donieśmy towar na miejsce przeznaczenia! Tak się też stało i powrócili do Tuli prowadząc w charakterze tragarzy wojowników z Coatépec. Kilka dni przedtem wrócili tam rozradowani wojownicy tolteccy. – Titlacahuan już nie wróci! Zaginął w Coatépec! Ze strachu nawet nie drgnął i nie chciał podjąć walki! Wolał zostać razem z tamemes. Co innego grać w piłkę, a co innego igrać ze śmiercią w obliczu nieprzyjaciela! Titlacahuan już nie wróci! – poinformowali Huémaca. Huémac ucieszył się. Poszedł do Quetzalcóatla i powiedział mu:

63


– Twój zięć Tobeyo umiał tylko rozkochiwać w sobie panny, grać w piłkę i żartować. Kiedy chcieliśmy, by dokonał jakiegoś walecznego czynu, zasłabł i pozostał w Coatépec, zagubiony wśród tamemes, wśród których próbował szukać schronienia. Nie był to człowiek godny przedłużyć ród Quetzalcóatla. Ciężko obraziłeś Tolteków oddając córkę podobnie dzikiemu nagusowi! Ci z Coatépec pomścili jednak ludzi z Tuli! Quetzalcóatl, który już się zestarzał i od czasu małżeństwa swojej córki zaczął chorować, nie odezwał się ani słowem i tylko patrzył uporczywie na Huémaca, aż ten zamilkł i opuścił jego dom.

– Niech tu przyjdzie moja córka! – rozkazał Quetzalcóatl. Stawiła się przed nim piękna jak nigdy. Nie widywał jej od czasu, kiedy zgodził się, by przyprowadzono Tobeya. Wiela czułość zwilżyła jego starcze oczy. – Teraz zdaję sobie sprawę, dlaczego oczy moje utraciły siłę. Brak mi ciebie u mego boku. Odkąd odeszłaś, poczułem się na powrót obcy na tych ziemiach. Jestem sam, córko, i ty także. – Nie, panie, ja nie jestem sama. Titlacahuan wkrótce wróci, a we mnie żyje już jego syn. – Twój syn, moja córko! Syn, który oddala cię ode mnie! Jakże jestem daleki od moich początków! Jak słaba staje się moja krew! Jestem już prawdziwym starcem i obcym na tej ziemi pełnej słońca, którego blasku nie znoszą moje oczy. To dziecko, którego ojciec pozostał w Caotépec! – Nie rozumiem twoich słów, panie! Titlacahuan nie pozostanie w Coatépec, lecz wróci, by poznać swego syna. Zechce pokazać go swoim ludziom. – Huémac powiedział mi, że Tobeyo pozostał wśród tamemes, że nie chciał walczyć i że nigdy nie wróci. Twój syn będzie miał tylko dziadka. Starego i pomarszczonego dziadka, który już dochodzi do kresu swych dni. – Czas upływa dla wszystkich, panie. Ale nie zabierze mi Titlacahuana, bowiem jego misja na tej ziemi jeszcze się nie spełniła. On będzie twoim spadkobiercą! A po nic jego syn, który będzie twoim wnukiem. W ten sposób pozostaniesz na tej ziemi pełnej słońca. Zamiast ciebie pozostanie twój wnuk. W ten sposób uczynisz siebie nieśmiertelnym poprzez potomstwo związane z tą ziemią. – Titlacahuan moim spadkobiercą! On już nie żyje córko! Titlacahuan już nie powróci! Dziewczyna pobladła i łzy napłynęły jej do oczu, ale szybko się opanowała. – Titlacahuan nie umrze, nie może umrzeć! Wkrótce wróci, będę go oczekiwać! I wyszła pozostawiając starca pogrążonego w smutku. – Jakże odległe jest moje dzieciństwo! Jak bliski jest mój koniec! Moja córka! Mój syn! Co się stanie z moim synem na ten ogromnej ziemi? Tatle! Co się z Tatle wobec wrogości tej ziemi? Bez córki. Nasienie, ziarno! Jak wielką, jak ogromną jest ziemia! Jak wielkim jest moje brzemię! Jak długą moją droga! Tego dnia nie miał siły odbywać pokuty. Serce jego pogrążone było w wielkim cierpieniu, w ciemnościach nocy i w ciszy samotności, a jego stare oczy płakały.

64


Następnego dnia powrócił Titlacahuan ze swoimi zwycięskimi tamemes niosącymi broń ludzi z Coatépec, którzy teraz dźwigali bagaże. Było południe i słońce mocno świeciło. Z daleka oznajmiono jego przybycie za pomocą głośnych krzyków i gwizdów. Titlacahuan szedł na czele, prawie nagi i uzbrojony tylko w kij. Na jego twarzy malował się pogardliwy uśmiech, którego tak nienawidzili Toltekowie. Huémac i jego ludzie wyszli mu naprzeciw, by się czegoś dowiedzieć. Zaskoczenie, niezadowolenie i lęk ogarniały dusze starszyzny. Titlacahuan zatrzymał się dumnie przed Huémakiem i jego świtą. – Huémacu! – przemówił – twoi żołnierze są wielkimi wojownikami. Przyjemnie było patrzeć, jak pobiegli, by gonić motyle. Ich piękne pióra współzawodniczyły z kwiatami i skrzydłami. Cóż za piękne widowisko! Ich maczugi powinny być pełne motylego pyłku. – Ten kij, który niosę w ręku, zbroczony jest krwią ludzi z Coatépec. Ich krwią! Spójrz! – krzyknął. I podskoczywszy zabił trzech jeńców, którzy siedzieli na ziemi, rozbijając im głowy. – Huémacu! Krew nieprzyjaciół miła jest bogom, a twoi zniewieściali żołnierze, zręczni w pościgu za motylami i w zrywaniu kwiatów, nie chcą przelewać krwi. Opuścili tabory i oto ten gracz w piłkę wraz ze swoimi tamemes bronił ich i dokończył wyprawy. Oto opowieść, jaką wam przynoszę, Toltekowie! Lud, który już odzwyczaił się od oglądania krwi, pozostał pod jej wrażeniem i poruszył się niespokojnie. Zdając sobie z tego sprawę, Titlacahuan krzyczał nadal: – Toltekowie nie znoszą już zapachu krwi! Toltekowie nie potrafią już oglądać śmierci! Toltekowie nie znają już walki, życia, krwi i śmierci! Towarzysze, nauczymy tych przerażonych ludzi, jak jest wartość śmierci i cena krwi. Uczyńmy coś miłego bogom! – ryczał. I razem ze swoimi tamemes zaczął zabijać jeńców, którzy rozpierzchli się na wszystkie strony, nie stawiając oporu. Podnieceni ludzie zaczęli wołać: – Śmierci! Śmierci! – i nie zastanawiając się, wśród wielkiego zamętu wielu z nich zaczęło także zabijać jeńców. Powstał taki tumult, że dotarł aż do domu Quetzalcóatla i zakłócił jego spokój w miejscu odosobnienia. – Co się dzieje? – zapytał. – Cóż to za krzyki, które słychać aż tutaj? – Powrócił Titlacahuan – poinformowali go.. – Przyprowadził jeńców i zabija ich kijem w obecności Huémaca, który nie wie, co począć. Lud jest podniecony i krzyczy: „Śmierci! Śmierci!” – Titlacahuan! Ten krwiożerczy jaguar, diabelski ojciec mego wnuka! Pójdę tam! Wyjdę do ludu! Niech przyjdzie na plac moja córka – powiedział – i poprosił o bat. Zarzucił swoją szatę z piór, włożył wielki pióropusz i został tam zaniesiony w lektyce. Kiedy przybył na plac, wszyscy jeńcy zostali już zabici, a ich ciała układano na wielkim stosie. Wielu Tolteków pomagało w tym przedsięwzięciu. Tamemes tańczyli przy dźwiękach bębnów teponaxtle, a liczni Toltekowie robili to samo. Jednak większość cofnęła się i patrzyła przerażona i zdumiona na to straszliwe widowisko rozgrywające się wśród kurzu, przygrzewającego słońca i broczącej krwi, która zaraz wysychała lub zamieniała się w błoto. Huémac wycofał się wraz ze swymi ludźmi. 65


Titlacahuan prężył swoją postać obok stosu trupów. Włożono mu zwycięski pióropusz, pomalowano ciało żółtym i czerwonym proszkiem, przyodziano go w uroczyste szaty i powieszono na nim wspaniałe ozdoby. Rozlegały się zwycięskie i wesołe śpiewy. – Titlacahuan! Titlacahuan! Titlacahuan! – krzyczano. Wtedy przybył w swej lektyce Quetzalcóatl. Wraz z jego nadejściem zapanowała cisza i wszyscy stopniowo umilkli. Tylko słońce rzucało tu jeszcze swoje promienie. Wiele lat upłynęło, odkąd lud nie oglądał Quetzalcóatla. Widział o jego istnieniu, ale nie czuł jego obecności, a ta wciąż jeszcze miała czarodziejską moc. Brodę miał siwą i chociaż twarz jego była pokryta zmarszczkami, wszystkim rzucała się w oczy ostrość rysów, a przede wszystkim siła jego spojrzenia. Kiedy przybyła przerażona córka Quetzalcóatla, Titlacahuan przestał się śmiać. Starzec wysiadł z lektyki i zdołał jeszcze wyprostować się przed Titlacahuanem. Broda jego świeciła się jak gdyby była ze srebra. Lud patrzył na nich zafascynowany, kiedy stali tak jeden naprzeciw drugiego. Ciszę przerwał Quetzalcóatl. – Jaguarze! Splamiony jaguarze! Oto kim jesteś, przeklętym i tchórzliwym jaguarem zionącym krwią i złością! Córko! Nie powrócił twój mąż, ale krwiożercza bestia, która dostała się do mojego rodu poprzez twoje ciało i twoje pożądanie! Spójrz na niego, jak stoi przede mną z cudzą krwią zaschniętą na swoich łapach! Teraz go rozpoznaję, ma popielate oczy, symbol dawnych czasów, które chciałyby powrócić! Ale jeszcze nie wrócą! O nie, przeklęty Titlacahuanie! Tu jeszcze jest Quetzalcóatl! Nie powinieneś był wstępować do Tuli! Nie nadszedł twój czas! Jestem Ce-Acatl, Quetzalcóatl! – wołał dalej, po czym złapał bat i przy każdym okrzyku zaczął uderzać Titlacahuana, który, zaskoczony, próbował wyswobodzić się z szat i ozdób, jakie krępowały mu ruchy. Córka Quetzalcóatla objęła męża próbując osłonić go przed ciosami, a nawet starając się ich uniknąć, ale w ten sposób przeszkadzała tylko jego ruchom. Starzec wciąż bił i krzyczał. – Jestem Ce-Acatl, Quetzalcóatl! To jest mój czas! Moją jest Tula! Jaguarze, przeklęty jaguarze! – i zadał im taki cios, że małżonkowie upadli na ziemię pośród kurzu i krwi przelanej przez ludzi z Coatépec oraz tej, która płynęła teraz z powodu zadawanych razów. Zaprzestał bicia dopiero wtedy, gdy opuściły go siły i osunął się w ramiona swoich cocomes. Ludzie otrząsnęli się ze zdumienia i zaczęli śpiewać pieśni o wężu ozdobionym piórami i oklaskiwać Quetzalcóatla, który nieprzytomny został usadowiony w lektyce. Wszyscy towarzyszyli mu aż do domu. Na placu pozostał Titlacahuan i córka Quetzalcóatla w otoczeniu tamemes, którzy wzięli ich na ramiona i ponieśli daleko od Tuli. Quetzalcóatl wrócił do domu i zamknął się w swoich komnatach. – Sam, znowu sam na tej ziemi – skarżył się. – Bez syna, bez córki, bez żony! Tulo! Moja Tulo! Jesteś moim dziełem! Moją krwią! Tuło…! 66


Przez długi czas wychodził z komnat tylko o północy, by obmywać krew swoich umartwień w źródle nazywanym Xiuhpacoya. Ale nadszedł straszliwy rok pięćdziesiąty i drugi licząc od dnia, w którym na brzegu tej ziemi przybył Quetzalcóatl. Miał już ponad osiemdziesiąt lat, by stary i smutny. Lud Tuli nie oglądał go więcej od dnia, w którym powalił Titlacahuana. Jego obecność trwała tylko w powietrzu Tuli. Nie była to już obecność człowieka, tylko jego imienia. O Tuło Quetzalcóatla! Był stary, chory, pomarszczony. Nauczył się bywać nieobecny nawet wobec własnej samotności. Spędzał długie chwile bez ruchu. Był niczym bańka mydlana, nabrzmiała historią, ale już bezwolna, która unosi się w atmosferze. Nic go już nie interesowało, nawet ból. Ani własny, ani cudzy. Niczego nie chciał wiedzieć o cierpieniach ani o szczęściu innych. Odwracał głowę, kiedy mówiono mu o śmierci albo o chorobie, albo o nędzy i krwi.20 Na skutek jego nieobecności złagodniały prawa i rozluźniły się obyczaje. Próżniactwo i wygodnictwo osłabiły ich ciała i wolę. Tylko Huémac wraz z oddziałem swoich żołnierzy utrzymywał jedność i sprawną organizację. Ale było coraz mniej wojowników wśród ludności Tuli, więc trudno było wzmocnić siłę miasta. Titlacahuan nacierał i podkopywał. Nacierał i podkopywał. Jego syn, a wnuk Quetzalcóatla, mógł mu już towarzyszyć. Matka, zapomniana w jaskiniach wraz z innymi kobietami Titlacahuana, wiodła nieszczęśliwy żywot.

Ale Tula była już na wpół ranna. Już olbrzymie bogactwa wciąż stanowiło przedmiot pożądania innych. Dostatek czynił Tolteków słabymi: długie okresy próżniactwa uprzyjemniali sobie coraz bardziej wyszukanymi rozrywkami. Najpierw wśród tamemes i macehuales21, a potem wśród wyższych sfer zaczął stawać się coraz powszechniejszym zwyczaj używania odurzających ziół. Z północy dostarczał ich Tobeyo, który powrócił tu ze swymi ludźmi i przygotowywał sobie zwycięstwo, wprowadzając rozłam wśród Tolteków. Słał tu owe zioła, przysyłał swoich ludzi, którzy pozyskiwali coraz więcej zwolenników kultu halucynacji. Macehuales, a zwłaszcza tamemes, garnęli się pod władzę Titlacahuana, który zaczynał formować prawdziwe wojsko rekrutujące się z nieprzyjaciół Tuli, którzy pożądali jej bogactw: z Cziczimeków przywiązanych do kultu ziół, a nawet z niezadowolonych Tolteków, którzy coraz bardziej niszczyli serce Tuli. Huémac musiał stawić czoło stale pogarszającej się sytuacji. Quetzalcóatl coraz bardziej zamykał się w sobie. Trudno było zobaczyć się z nim nawet w jego domu. A kiedy ktoś stawał przed nim, trudno było wydobyć zeń choćby słowo. Milczał tylko i przyglądał mu się z uporem. Huémac staczał bitwy i przez lata bronił z powodzeniem nietykalności Tuli, której bogactwo wciąż było wielkie i coraz bardziej pożądane. 20 21

Torquemada: Monarquia Indiana Macehuales (z azt. macehualli – wasal) – najuboższa ludność indiańska

67


Dotarła do Huémaca wiadomość, że przygotowano potężny atak, więc Huémac przeraził się, bowiem Tula nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Beztroska tańczyła, śpiewała, bawiła się, odurzała dymem ziół. Huémac, który także zaczynał już odczuwać ciężar starości i nie mógł podtrzymywać ducha oporu. Był zbyt twardy, zbyt oschły. I wtedy postanowił porozmawiać z Quetzalcóatlem. Ale nawet jemu trudno przyszło uzyskać to posłuchanie. Quetzalcóatl przebywał zamknięty w sali piór. Huémac wszedł tam i rzekł do niego: – Pani, Tula ginie! Tula się kończy! Z północy przybywa Titlacahuan z silnym wojskiem. Naszych już nie wystarcza. Nasi ludzie nie znają niebezpieczeństwa, zależy im tylko na tańcach i trwonieniu bogactwa, które ty stworzyłeś. Nie ma tu nikogo zdolnego do wysiłku, a ja więcej już z siebie dać nie mogę. – Jesteś już stary, Huémacu! Tak jak i ja! Tula jest potężna. Potrafi się obronić! – Nie, panie, nie potrafi! Tula jest potężna, ale i zepsuta. Twoja nieobecność wyrządziła jej szkodę. Już nie ma w niej jedności ducha, która wszystko potrafi podźwignąć. Już nikt nie myśli o wspólnocie. Nawet ty sam pozostajesz zamknięty w czterech ścianach daleki od jakiegokolwiek zainteresowania jej losem. Panie, musisz coś uczynić, bowiem Tula zginie! Przybędzie Titlacahuan i obali upierzonego węża, by wprowadzić na tron Tezcatlipokę. – Titlacahuan! Tezcatlipoca! – Musisz coś uczynić, Quetzalcóatlu! Podnieść na duchu Tolteków, uświadomić im niebezpieczeństwo, wypróbować ich wolę. Przemów do nich, panie! Niech zdadzą sobie sprawę, że Titlacahuan przewróci wszystko do góry nogami. Że z dnia uczyni noc, z życia – śmierć, że wszystko pożre niczym wygłodniały jaguar. Powiedz im to, panie! Tylko ty możesz coś dla Tuli uczynić. – Huémacu – odparł Quetzalcóatl – już od dawna nic nie mogę zrobić. Nawet dla samego siebie. Już od dłuższego czasu z nikim nie rozmawiałem. Długie, nie kończące się chwile spędzam w spokoju, ogołocony wewnątrz ze wszystkiego, nawet z obecności Boga! Bez bólu, bez przyjemności, nie kochając, nie nienawidząc. Są to długie chwile wypełnione tylko moją własną nieobecnością. – A Tula, Quetzalcóatlu? A Tula? Jesteś przepełniony wyłącznie samym sobą, twoimi nieobecnościami. A Tula? Tula Quetzalcóatla, której grożą teraz ludzie nadciągający z północy i równający z ziemią wszystko, co napotkają po drodze? A Tula? Tula Quetzalcóatla, której grożą teraz ludzie nadciągający z północy równający z ziemią wszystko, co napotkają po drodze? A Tula? – Tula! Huémacu! Tula! Moje życie wypełnione jest tym imieniem. A czym jest Tula? Nikt z tych, którzy tu żyli, kiedy do was przyszedłem, teraz mi nie towarzyszy. Wszyscy odeszli, wszyscy pomarli! Ale Tula wciąż istnieje! I wciąż potrzebuje tego starego obcego przybysza. Co może uczynić dla Tuli jeden samotnik? Nic, Huémacu. Pozostaw Tulę ufną w jej własną decyzję. – Ależ zrozum, Quetzalcóatlu! Tula jest jakby ranna. Ludzie żyją omamieni ziołami twego zięcia. Rzeczywistość jest niepewną perspektywą, a jej treść wypełniają same przyjemności. Tula się kończy, Quetzalcóatlu! Tula ginie! – Także i ja się kończę, Huémacu! Niewiele brakuje, by zamknął się ten krąg. Mało brakuje, by wąż zaczął gryźć własny ogon! – Ty! Zawsze ty! – Ja! Zawsze ja! Huémacu! To był mój grzech! Quetzalcóatl pełen Ce-Acatla! – Jesteś już stary, Quetzalcóatlu! O nic bym cię nie prosił, gdybym sam mógł cokolwiek uczynić. Ale nic już nie mogę. Doszedłem do własnego kresu. Zostanę pokonany, jeżeli lud nie dopomoże mi i nie 68


podejmie obrony. Jestem zrozpaczony. Kocham Tulę z całego serca i nie chcę, by zginęła, nie chcę, by pozostała tylko wspomnieniem na ziemi. Nie chcę, by była zwaliskiem kamieni i popiołu! – Kamieni i popiołu! Takim i ja się czuję! – powiedział Quetzalcóatl. – Uczyniony z kamieni i popiołu. – i znowu ty! Tylko ty! A Tula? Czy nie jest ważna? Ocknij się, zgrzybiały starcze! O nic bym cię nie prosił, gdybyś nie był jedynym, który może obudzić tych głupich Tolteków. Zbudź się, starcze! Uczyń coś dla Tuli! Zbudź się teraz, nawet gdybyś miał potem umrzeć. Zrób coś! Jesteś jedyny. Ale cóż możesz zrobić poza tym, że będziesz się zachłystywał i pozostaniesz milczący z tym swoim pustym spojrzeniem? Kogóż przyszedłem prosić! Jesteś zarozumiałą i pomarszczoną maską, pełną popiołu i wspomnień. Quetzalcóatl! Pył, ruina! Starość, starość! Przeklęta starość, która wszystko podkopuje, wszystko obali, ze wszystkim skończy! Już nie jesteś Quetzalcóatlem. Jesteś biednym, wyczerpanym starcem, pełnym litości dla samego siebie. Tula straciła Quetzalcóatla! Już nie ma Quetzalcóatla! Niech runą niebiosa! Niech pogasną gwiazdy! Tulo! Już nie ma Quetzalcóatla! – powiedział Huémac – i poszedł sobie płacząc ze złości i z rozpaczy. Starzec trwał dłuższą chwilę w milczeniu i z nieobecnym spojrzeniem, po czym powoli podniósł się, zbliżył do drzwi, do których docierało słońce, i przyjrzał się swoim pomarszczonym rękom pełnym zgrubiałych żył i plam, z powykręcanymi palcami. – Stary! Jestem już stary! Jestem już stary! Moje dłonie drżą podobnie jak i moje nogi. Stary! Już nie ma Quetzalcóatla! Quetzalcóatl jest zgrzybiałym i tchórzliwym starcem! – zawołał. – I nadbiegli jego cocomes. – Quetzalcóatl jest trzęsącym się starcem! Niech będzie przeklęty ten trzęsący się starzec, który nic nie może zrobić dla Quetzalcóatla! Tula jest osamotniona! Quetzalcóatl jest godnym politowania starcem! Zapłaczmy nad Tulą! Płaczmy, cocomes! Tak jak płaczą kobiety i starcy! Ludzie z północy posuwają się naprzód krokiem jaguara i z wyciem kojota, a tutaj jest tylko jeden pomarszczony starzec, pokonany jeszcze przed rozpoczęciem walki! Płaczmy nad Tulą należącą do bezsilnego starca! – Panie! – powiedzieli doń cocomes – musisz przezwyciężyć samego siebie! Jesteś Quetzalcóatlem! Jesteś panem tej ziemi. Poprowadź znowu twój lud. Porozmawiaj jeszcze raz z twoimi ludźmi. Poprowadź ich do zwycięstwa. Rozległe są ziemie Tuli! Podźwignij raz jeszcze lud na swoich barkach! Podźwignij ten lud! Podźwignij lud! Quetzalcóatl drżał przez dłuższą chwilę, a w końcu powstał i przemówił: – Ce-Acatl Quetzalcóatl nie przeminął. Wciąż jeszcze biją dwa serca w jego piersi. Ani czas, ani śmierć nie mogą zwyciężyć woli człowieka. Quetzalcóatl podźwignie Tulę ponad czas i klęskę. Niech nadejdą jaguary z północy! Tutaj oczekuje Quetzalcóatl ze swoim batem! Tula zwycięży! Niech lud zbierze się jutro na placu. Quetzalcóatl przemówi do swego ludu, choćby to miało nastąpić po raz ostatni! Uradowani cocomes poszli oznajmić to Huémacowi, którego ogarnęła radość i zaczął zwoływać ludzi.

Nadszedł dzień, który wybrał sobie Titlacahuan, aby zwyciężyć Quetzalcóatla. Posłał do niego starca imieniem Ihuimécatl, któremu zapowiedział:

69


– Musi opuścić to miasto, w którym mamy żyć.22 Już jest stary – dodał – i chyba upodobał sobie młodość, bo zawsze dążył do nieśmiertelności. Zanieś mu dwie rzeczy i za ich pomocą oszukaj go. „Spraw, by obejrzał swoje ciało”, ażeby – przejrzawszy się w lustrze poczuł się stary. A jednocześnie daj mu pulque z ziołami odurzającymi, aby poczuł się młody. Ihuimécatl zabrał ze sobą duże lustro i poprosił, by go zaprowadzono przed oblicze Quetzalcóatla. – Powiedzcie mu – rzekł do strażników – że w chwili kiedy Tula znajduje się w niebezpieczeństwie, przybywa tu jeden z poddanych, by pokazać mu jego własne ciało, aby mógł znowu stanąć na czele Tolteków. Quetzalcóatl nie chciał nikogo oglądać, gdyż właśnie oddawał się rozmyślaniom, bo następnego dnia miał spotkać się z mieszkańcami Tuli. W końcu jednak naleganie dziwnego wysłannika, który pragnął zaprezentować mu jego własne ciało, przełamało barierę i Ihuimécatl stanął wraz z lustrem przed obliczem Quetzalcóatla. Wszedł i powiedział: – Mój panie Ce-Acatl, Quetzalcóatlu, „witam cię, panie, i przychodzę pokazać ci twoje własne ciało”. – Bądź pozdrowiony, starcze. Skąd przypłynąłeś do tego brzegu? O co to chodzi z moim ciałem? Powiedz…” Ihuimécatl wyjaśnił wówczas: Panie, jestem twoim poddanym. Przybywam od podnóża góry Nonohualtépetl. Obejrzyj, panie, swoje własne ciało”. I podał mu lustro mówiąc: „Spójrz na siebie i poznaj się! Takim jak widzisz się w lustrze”. Quetzalcóatl od razu się obejrzał. Bardzo się przeraził i powiedział: „gdyby zobaczyli mnie moi poddani, pewnie zaraz by stąd uciekli”, a to z powodu licznych brodawek na powiekach, z racji podkrążonych oczu i pomarszczonej i zniekształconej twarzy. „Nigdy już więcej nie zobaczą mnie moi poddani, tutaj już pozostanę”. – Co mówisz, panie? Nie martw się, z tej samej ziemi, skąd pochodzi lustro, w jakim oglądasz teraz twoją starość, pochodzi ten oto napój, który cię odmłodzi. Pozwól mi wezwać mego brata Coyotlináhuala, aby jeszcze dzisiaj w nocy przyniósł ci go, a kiedy nieco skosztujesz, będziesz znów silny i pełen zapału, by stanąć na czele twego ludu. – Cóż za absurdalne rzeczy mi mówisz! Jestem stary, ponieważ czas przemija i nie może istnieć napój, choćby nie wiem jak był cudowny, który przywróciłby mi to, co zabrał mi czas. – Musisz wiedzieć – stwierdził Ihuimécatl – że istnieje miejsce, w którym ziemia i czas łączą się w jedno i stamtąd właśnie wytryska napój, który teraz ci ofiaruję. – Głupstwa opowiadasz! – zaprotestował Quetzalcóatl. – Może i głupstwa – odparł Ihuimécatl – ale to są prawdy, podobnie, jak ta sprawa z lustrem. A poza tym, panie, ten oto poddany, który przychodzi tu z prawdą o twoim własnym ciele, jaka odbija się w tym lustrze, pragnie tylko dobra Tuli. Cóż możesz stracić, jeżeli skosztujesz napoju Coyotlináhuala? Boisz się umrzeć? Już jesteś stary, a twoje serce tylko czeka na śmierć ukrytą we wstydzie twoich zmarszczek. Skosztuj tego, panie! Co masz do stracenia? Jutro nie wyjdziesz z domu, stracisz honor i zgubisz Tulę. Spróbuj, panie! Co ma do stracenia stary człowiek? – Niech się tak stanie! – powiedział z uśmiechem Quetzalcóatl. – Niech przyjdzie tu Coyotlináhual. Co ma do stracenia starzec, który wszystko już postradał? Niech tu przyjdzie! 22

Anales de Cuauhtitkan (wszystkie zdania w cudzysłowie)

70


I Coyotlináhual przybył późnym wieczorem. Przyniósł napój w dzbankach od pszczelego miodu. Quetzalcóatl oddawał się właśnie rozmyślaniom, kiedy mu powiedziano, że przybył Coyotlináhual, więc kazał go sobie przyprowadzić. – Jestem Coyotlináhual – powiedział tamten – brat Ihuimécatla. Pochodzę, tak jak i on, z podnóża Nonohualtépetl. Przynoszę ci napój młodości, który doda sił twemu staremu sercu, i znowu staniesz się potężny dla dobra Tuli. – dużo wiem i wiele widziałem – odpowiedział Quetzalcóatl – ale napój, o jakim mówisz, nie może istnieć. Powiedziałem jednak, że go wypiję. Cóż ma do stracenia starzec w dniu, w którym zdał sobie sprawę z własnej zgrzybiałości? – „Skosztuj go za pomocą palca, bo jest wzburzony, to mocne wino”. Quetzalcóatl spróbował umoczywszy palec, zasmakował w nim i powiedział: „Wypiję trzy porcje”. Coyotlináhual namówił go, by wypił więcej. A potem, kiedy Quetzalcóatl wypił, Coyotlináhual rozdał wszystkim cocomes „po pięć kubków, które wychylili i upili się zupełnie”23.

Ayn! ya! nyya! inye! an! Słońce i jego barwy rozpraszały się dokoła. Oczy były silne i mogły to oglądać na wprost. Słońce pośrodku Teuhtlampa. Ayn! ya! Cihuatl! Cihuatl! Przyjdź, by napić się ze mną płynu dającego życie i nieśmiertelność! Ya! inye! Już nadchodzi Cihuatl, już nadchodzi Cihuatl! Niech tu przyjdzie! Ayn! ya! Świat dwoi się i oto jesteś po drugiej stronie. Już idę! Już biegnę! Pójdę po ciebie! Ayn! ya! Mocne są kolory, ale oczy są jeszcze silniejsze. Zaczynają widzieć wszystkie rzeczy od środka i zatrzymują się poza obrębem czerwieni. Cihuatl, stańmy się nieśmiertelni! Zachowam cię zawsze żywą, zawsze młodą! Wypijmy! Cihuatl! Skosztujmy w filiżankach od miodu. Potężny jest świat i ogromne jest słońce. Horyzonty pełne są wszelkich barwi. Piękne są ptaki i długi bywa ich lot. Rozpościera się niczym obłok i otula wszystko dokoła. Z północy nadchodzi splamiony jaguar, który pożarł moją córkę. Ogromny zbrukany jaguar, który wyskakuje ze słońca. Powalę go na głowę! Zbiję go! Jestem olbrzymem niczym płaszcz Tuli, niczym chmura, niczym ramię morza. Jestem zielony i rudy. Bracia cocomes! Przynieście mi płaszcz z piór, moje insygnia i mój sztandar. Jedną ręką będę prowadził mego syna, tę kolbkę kukurydzy z włosami złocistego koloru. Z drugiej strony niech podąża Tatle. Pokażę te bliźnięta memu ludowi! Acatlu! Acatlu! Bracie, przyjdź i oznajmij moje przybycie. Niech przyniosą krzemień. Pięć kawałków krzemienia powali Titlacahuana, mordercę! Słońce jest piękne i ogrzewa wszystkie barwy mego ciała. Jestem silny. Jestem tym, który tu przybył. Jestem tym, kim jestem! Ayn! ya! Yn! ya! Inye! An! Toltekowie, którzy żeglujecie po wszystkich stronach! 23

Anales de Cuauhtitlan (wszystkie zdania w cudzysłowie)

71


Jestem tym, kim jestem! Jestem kimś! Pięć kawałków krzemienia wpakuję w tułów jaguara. Pięć kawałków, które rozerwą go tej nocy! Pięć! Ayn! ya! Ynaya! Ynya! An! Potężnym panem jest Quetzalcóatl! Przynosi wiatr od Wschodu. Przynosi deszcz i dzieli świat na części. Jestem potężny! Ce-Acatl, Quetzalcóatl! Pan wszystkich części! Tulo, Tulo, moja Tulo! Zawsze będziesz istniała! Nie obrócisz się w kamień i popiół. To piękne i gorące słońce utrzyma cię na zawsze młodą. Tulo! Cihuatl! Córko! Wiatr od Wschodu. Niech nadejdzie wiatr! Ayn! ya! Cocomes! Ulatujcie do góry. Jesteśmy wielcy, Ce-Acatl, jesteśmy z kamienia spalonego przez słońce, wychłostanego przez wiatr i deszcz! Niech nadejdzie wiatr! Niech nadejdzie wiatr! Ciemności! Yohali Ehecat! Wiatr i ciemności!

Zdumiony lud widział go wychodzącego i krzyczącego razem ze swoją pijaną świtą. Groteskowa zielono-ruda maska pokrywała jego pomarszczoną twarz. Na wpół nagi odsłaniał zgrzybiałość swego ciała. Chciał wejść na piramidę, ale cocomes porzucili go wraz z lektyką przed wejściem na górę. Huémac podniósł go z ziemi, uniósł w ramionach niczym dziecko i zrozumiał, że Tula była zgubiona. Nadchodził Tezcatlipoca!

Cztery dni leżał Quetzalcóatl niczym martwy. Huémac złożył go w kamiennej skrzyni i tam pozostawił. Poszedł przygotowywać obronę Tuli. Titlacahuan ze swoim wojskiem był już blisko, a wraz z nim Ihuimécatl i Coyotlináhual, którzy śmiali się między sobą i drwili ze starego. Piątego dnia Quetzalcóatl obudził się i kiedy mógł już mówić, odezwał się: „Zły muszę zdać rachunek z dnia spędzonego poza domem. Niechaj wzruszą się ci, którzy są tutaj nieobecni. Niech zostanie i zaśpiewa tylko ten, kto ma ciało z ziemi”.24 Po tych słowach Quetzalcóatla wszyscy cocomes posmutnieli i zapłakali. Potem zaczęli śpiewać: „W obcym domu nasi panowie jeszcze się nie wzbogacili. Quetzalcóatl nie ma fryzury z drogich kamieni. Być może drzewo w jakiejś części jest czyste. Oto ono. Zapłaczmy”. Quetzalcóatl nie zapłakał. Stał przez chwilę zamyślony i powiedział: – Być może drzewo jest miejscami czyste. 24

Alanes de Cuauhtitlan (wszystkie zdania w cudzysłowie)

72


– Pójdę zobaczyć. Powrócę na brzeg. Pójdę sobie, nie będę przyczyną wojny i zniszczenia. Pełny obrót wykonały wokół siebie przestworza i cykl został już zamknięty. Już czas, by stąd odejść. Mój ojciec mnie wzywa. Pójdę zobaczyć, czy moje drzewo jest czyste. Powrócę na brzeg. „Opuszczę miasto, odejdę”. „Pozamykajcie ze wszystkich stron”. Zostawiam pusty dom w sercu miasta, w którym przez wiele lat zamieszkiwał Ce-Acatl Quetzalcóatl. Tam żył. Tam płodził potomstwo. Tam się upił. Stamtąd odchodzi, stary już i zwyciężony. Później rozkazał zniszczyć wszystkie ozdoby ze złota, srebra, turkusów, piór i muszli. I w nocy piątego dnia, w towarzystwie pięciu chłopców, opuścił Tulę, czego nikt nie zauważył. Upłynęło pięćdziesiąt dwa lata, odkąd przybył na brzeg. Łzy spływały po jego brodzie.

ROZDZIAŁ X: Przepowiednia

Minął Cuauhtitlán i ochrzcił tam imieniem „Ahuehuete” (starzec) wielkie, bardzo wyrośnięte drzewo, pełne zwisających gałęzi, w którym widział symbol własnej doli. Jego cocomes zdali sobie sprawę, że odchodził, i poszli za nim, chcąc go dogonić, i w czasie całej wędrówki „przygrywali mu na fletach i innych instrumentach”.25 Tak minął Tlalnepantlę, gdzie pozostawił odbite na kamieniu ślady swojej ręki, w miejscu, które odtąd nazywa się Temacpalco. Jego cocomes pytali: Dokąd idziesz, panie? – „Idę do królestwa Tlapala”, które leży na Wschodzie. Wzywa mnie mój ojciec. Idę do niego. – „A Tula? Co będzie z Tulą? Pod czyją zostawiasz ją opieką? Kto będzie odprawiał pokutę?” – Już postradałem Tulę – odparł Quetzalcóatl –„już nie jest pod moją opieką”. Wszystko uległo zburzeniu. Wszystko straciłem. Nadszedł mój czas, idę do ojca, wracam do miejsca mego pochodzenia. Wąż zaczyna kąsać swój własny ogon, nadszedł czas, aby sam zaczął siebie pożerać. I minął źródło, które odtąd nazywa się Coapan (woda węża), bowiem rozkazał powrzucać doń instrumenty i ozdoby, jakie nieśli jego cocomes. I przeszedł pomiędzy Istlaccihuatl i Popocatépetl, wysokimi i pokrytymi śniegiem górami, a tam zmarło z zimna wielu jego cocomes, zdecydował więc, że dalej nikt nie będzie mu towarzyszył poza pięcioma młodymi ludźmi. Tak minął Cholulę, której mieszkańcy rozpoznali go i prosili, by z nimi pozostał. Ale nie chciał się na to zgodzić. Pozostawił w swoim imieniu jednego z towarzyszących mu chłopców, który potem przez ponad dwadzieścia lat zajmował się tam czynnościami kapłańskimi ku czci upierzonego węża, wprowadził jego kult i otoczył czcią imię Quetzalcóatla.

25

Alanes de Cuauhtitlan (wszystkie zdania w cudzysłowie)

73


Tak więc, mijając kolejne miejscowości, przybył wśród strapień na brzeg morza, w miejsce, w którym wpada do niego wielka rzeka Coatzacoalcos. Nie chciał już przeprawiać się przez nią. – To mój brzeg. Dalej jest Wschód, dom mego ojca, do którego podążam, do którego powracam. Była to pora roku, kiedy wiał silny wiatr z północy i panowało zimno. Z czterema chłopcami zaczął budować tratwę z drewnianych pni. Chciał, by pnie zostały ociosane na podobieństwo węży i tak też ją zbudowano. W noc poprzedzającą dzień, w jakim zdecydował odpłynąć, wiał bezlitosny wiatr wyjąc między drzewami i porywając piasek z plaży. Quetzalcóatl, który odczuwał ogromne zmęczenie, tak wielkie, że sprawiło, iż zapragnął śmierci, padł na ziemię przylgnąwszy do niej twarzą, rozpostarł ramiona na kształt krzyża, całował i kąsał ziemię w rozpaczy, podczas gdy jego oczy płakały po raz ostatni. – Ziemio, moja ty obca ziemio! Jestem już na twym najdalszym brzegu, przeżywając znowu moje ostatnie chwile, tak jak przedtem, tak jak zawsze! Ziemio i czasie! Wkrótce muszę stąd odpłynąć, podobnie jak odszedł Ce-Acatl, z tym że on uczynił to poprzez ogień, a ja odejdę poprzez wodę. Woda i ogień! Kiedy przymknę moje stare powieki, widzę stąd całą przeszłość, ale niczego nie dostrzegam przed sobą. Świecie, mój świecie, który się buntujesz! Synu, mój synu, który giniesz! Córko, moja córko, która giniesz! Żono, moja żono, która giniesz! Tulo! Tulo! Moa Tulo, która giniesz! Także i ja wkrótce zginę, ale nie wiem, w jakim to nastąpi miejscu. To ja, moje ja, które ginie! Quetzalcóatl traci swoje ja! Wszystko się buntuje i obraca wokoło siebie, wokoło innych, wokoło mnie. Buntuje się mój świat, wymyka mi się moje dzieło i zamyka mój cykl. Wszystko wzajemnie się pożera. Wszystko! Czas przeciwko ziemi. Kamień przeciwko nicości. Roślina przeciwko kamieniowi, zwierzę przeciwko roślinie, człowiek przeciwko bestii, bogowie przeciwko człowiekowi. I Bóg. Gdzie jest Bóg? Kim jest ten, który się nie buntuje? Kin jest ten, który stoi ponad Omeyocan, ponad miejscem dwoistym, ponad wszystkimi możliwościami? Kim jest ten niewzruszony? Boże! Boże! Staję teraz przed tobą, to wciąż jeszcze jestem ja, ja, który jestem kimś, ten, który jeszcze jest. A później? Co będzie później? A jutro? Zapanowała długa cisza, w czasie której wiatr trochę ustał, i wtedy Quetzalcóatl zawołał do czterech chłopców: – Oto Ce-Acatl Quetzalcóatl, Pierwsza Trzcina Upierzonego Węża. To ja, który wciąż jeszcze nim jestem. Słuchajcie! Teraz widzę przyszłość. Wkrótce nastąpi moje odejście i sam stawię mu czoło. Wkrótce pójdę tam, gdzie przebywa mój ojciec. Sam odejdę. Moje odejście dotyczy tylko mnie. Słuchajcie! Słuchajcie! A potem rozgłaszajcie na ziemi, bo dotyczy to mojego na nią powrotu! Powrócę! Ja powrócę! Kocham tę moją obcą ziemię, na której żyłem przez pięćdziesiąt dwa lata, na której grzeszyłem, na której odbywałem pokutę! Powrócę! Przyjdą moi bracia! Słuchajcie! Słuchajcie! Bogowie przeobrażą się w demony! 74


Królowie w poddanych! Niewolnicy w nicość! „Ponieśli klęskę wasi bogowie. Czcicie ich bez żadnej nadziei.”26 Tak będą myśleli czciciele Tezcatlipoki. Widzę, widzę, widzę teraz to, co wówczas zobaczą inni. Słuchajcie. Słuchajcie. Posłuchajcie o tym, co zobaczycie. Oto, co powiedzą czciciele Tezcatlipoki: „To jest owa wiadomość… Oni przybywają”.27 „I wszystkich ludzi ogarnie przerażenie, uczyni się zamieszanie, jak gdyby ruszyła się ziemia, jak gdyby drżała ziemia, jak gdyby wszystko się kręciło przed oczami. Wszystkich ogarnie lęk.” „Teraz panuje rozpacz. Oni rozpaczają. Schodzą się, by dyskutować, zbierają się w małe grupki, w których płaczą, płaczą bardzo gwałtownie. Pozwieszali głowy, pozdrawiają się wśród łez, pozdrawiają się płacząc. Starają się wzajemnie pocieszać. Głaszczą głowy małych dzieci, a ojcowie mówią im: „Nieszczęście, moje dzieci. Czy potraficie znieść to, co na nas spadło, to, co teraz się tu szykuje?” „A matki powiadają: «Nasze dzieci! Jak zdołacie znieść te straszne rzeczy, które teraz zobaczycie? To, co na nas teraz spadnie?»”28 „A co takiego na nas spadnie? Kto pozostanie jeszcze przy życiu? Och, przedtem to byłem ja. Moje serce pełne jest śmiertelnej trwogi, niemal pogrążone w sosie z chile, który mnie pali, który mnie gryzie”.29 „To oni nadchodzą”. Już przybyli. „Idą tłumem, prą naprzód niczym strumień, wznoszą tumany kurzu. Każdy ze swym żelaznym kijem, z włócznią, która błyszczy, lub żelaznym krzywym mieczem, posuwają się naprzód niczym fale wody, ich żelazne koszule brzęczą niczym zwyczajne grzechotki, podobnie jak ich żelazne hełmy.” „Niektórzy ubrani są tylko w żelazo, wyglądają niczym ludzie z żelaza, błyszczą”. „Czyste żelazo tworzy ich strój wojenny, odziani są w żelazo, żelazem przykrywają sobie głowy, z żelaza są ich szpady, z żelaza ich łuki, z żelaza ich tarcze, z żelaza ich włócznie”. „Przodem postępują psy. Idą przed nimi, stają przed nimi, kładą się przed nimi. Biegną dysząc. Toczą pianę z pysków. Są bardzo wielkie, stuliły uszy, mają duże, wiszące języki, ogniste, płomienne oczy, jasne, żółte, brzuchy wklęsłe, brzuchy w kształcie łyżki. Są dzikie jak demony, zawsze dyszące, zawsze z wywieszonym językiem, rozjuszone jak dzikie jaguary”. „Ciała ich są ze wszystkich stron okryte. Widoczne pozostają tylko twarze; są zupełnie białe”. „Twarze mają koloru wapna, włosy żółte, niektórzy noszą czarne włosy”. „Broda ich jest długa i także żółta. Mają żółte brody”.30 „Są synami słońca, są brodaci. Przychodzą ze wschodu, a kiedy przybywają na tę ziemię, stają się jej panami. Są białymi ludźmi, są początkiem czasu… przygotujcie się! Już z nieba nadchodzi biały bliźniak; już nadchodzi dziecko, które jest całkiem białe; białe święte drzewo zaraz zejdzie z nieba. Na odległość jednego krzyku, w odległości jednej mili dostrzeżenie na drodze przepowiednię ich nadejścia, och, gdy nadejdą, będzie to nasz zmierzch. Wielcy zbieracze drzew, wielcy zbieracze kamieni, wielkie Księga Chilam Balam Shagún: Historia de las Cosas de la Nueva Espaňa. Relacja towarzyszy Cuauhtemoka 28 idem 29 Shagún: Historia de las Cosas de la Nueva Espaňa. Słowa przypisywane Moctezumie 30 Shagún: Historia de las Cosas de la Nueva Espaňa. Relacja towarzyszy Cuauhtemoka 26 27

75


krogulce tej ziemi. Rozniecają ogień czubkami palców, a jednocześnie kryją w zanadrzu truciznę i sznury, aby powiesić własnych ojców. Przyjmijcie waszych brodatych gości, którzy niosą znak Boga. Przychodzą domagać się swej ofiary. Ziemia zapłonie. Pojawią się białe kręgi na niebie w dniu, w którym oni nadejdą. Już nadchodzą. Słowa będą niewolnikami, niewolnikami staną się drzewa, niewolnikami kamienie, niewolnikami ludzie, kiedy oni nadejdą. Przybędzie on i ujrzycie go. Świat napełni się smutkiem. Zatrzęsie się skrzydło ziemi, zatrzęsie się środek ziemi w dniu, w którym nadejdą”. 31 „Słudzy niosą ich na swych barkach, mają więc wysokość dachów”. „Ich szeregi tworzą jeźdźcy na koniach. Niosą grzechotki, nadchodzą z grzechotkami, grzechotki grzechoczą, grzechotki grzechoczą, konie rżą, bardzo się pocą, spływają potem. A piana kapie im z pysków na ziemię podobna do piany mydlanej. Biegną z tętentem, czynią taki hałas, jak gdyby ktoś rzucał kamieniami. Za chwilę odwróci się ziemia, tam, gdzie podniosą nogę, rozbita na kawałki tam, skąd podniosą nogę, swoją przednią nogę”. „Wszystko wybucha. Słychać, jak grzmi, widać, jak się błyska, jak rozprzestrzenia się dym, dym osiada. Ciemnieje wokół dymu, dym rozsnuwa się nad całą ziemią, snuje się ponad całym krajem, czuć zapach siarki, który rozsadza mózg i świadomość.” 32 „Najsmutniejsza gwiazda ozdabia otchłań nocy. Staje oniemiała z przerażenia w tym domu smutku. Straszliwa trąbka głucho dźwięczy w sieniach domu notabli. Umarli tego nie rozumieją. Lecz żywi wkrótce pojmą.”33 „Wszystko jest jak umarłe…” „Zostawcie to wszystko! Niech zostanie przeklęte! Cóż chcecie jeszcze czynić? My pomrzemy! Wkrótce nas unicestwią. Wkrótce ujrzymy śmierć!” „Dlaczego zostajecie tu bez potrzeby? Nie będzie już Meksyku. Skończył się raz na zawsze”. „Idźcie sobie, już nie ma więcej czasu.”34 – To właśnie oni nadejdą, to oni przybędą, oto co nas czeka. A potem zaczną się nowe czasy. Ale poza tym nic nie widzę, nic nie słyszę. „To oni nadejdą”. Tak powiedział Quetzalcóatl i nic już więcej nie dodał aż do następnego dnia.

ROZDZIAŁ XI: U brzegu spokoju

Nastał nowy, bardzo pochmurny dzień. Ciemna, nisko płynąca chmura zawisła między morzem a ziemią. Zawodził wiatr i wielkie fale chłostały plażę. Piasek i piana mieszały się z każdym podmuchem wiatru. Księga Chilam Balam Shagún: Historia de las Cosas de la Nueva Espaňa. Relacja towarzyszy Cuauhtemoka 33 Księga Chilam Balam 34 Shagún: Historia de las Cosas de la Nueva Espaňa. Słowa Moctezumy 31 32

76


Wiatr, mocny wiatr rozwiewał białą brodę Quetzalcóatla, kiedy ten podniósł się z ziemi i obudził młodzieńców. – Pozostało mi tylko umocować drzewo na mojej tratwie z węży. Pomóżcie mi je tam postawić. Uczynili to i sporządziwszy krzyż przybili go do tratwy. Zawiesił na nim swój płaszcz, który zaczął powiewać na wietrze. Pozostał nagi, taki jakim przybył. Jego stare ciało pokryło się pianą niczym rybią łuską. Wtedy powiedział: „Każdy księżyc, każdy rok, każdy dzień, każdy wiatr idzie naprzód i przemija. Także każda krew dopływa do miejsca swojego spoczynku, podobnie jak przedtem osiągała swą potęgę i swój tron.”35 Osiągnąłem tron i zdobyłem władzę. Wartko płynęła moja krew, która teraz pragnie spokoju. Nadszedł mój rok, nadszedł mój dzień. Odchodzę w kierunku wiatru, odchodzę w kierunku morza. Odchodzę. Odejdę do miejsca mego spokoju. Już jestem na brzegu. Młodzieńcy uroczyście zdjęli swoje szaty, które porwał wiatr, jak gdyby były kwiatami, jak gdyby były motylami. Ucałowali stopy Quetzalcóatla, który oparł swoje stare drżące dłonie na ich głowach. Trzy razy próbowali spuścić tratwę na morze i trzykrotnie morze ją zwracało. Za czwartym razem poprosił, by go przywiązali do krzyża Itak uwiązany odpłynął na dużej fali tratwą z węży połączony w końcu z Drzewem Wszechświata. Meksyk, Dystrykt Federalny, 13 marca 1965

EPILOG

Dowiedziawszy się o przybyciu floty Hernan Cortesa, Moctezuma, władca Azteków, powiedział: „To przybył nasz pan Quetzalcóatl, bo taka była jego wola, by tu wrócić, by tu przybyć, by objąć na nowo swój tron” (Sahagún, Księga XII, rozdz. III). Spotkawszy się z Hernanem Cortesem nieszczęsny Moctezuma powiedział: „O, panie nasz! Z trudem to osiągnąłeś, mozolnie przybyłeś aż do Meksyku, do naszego domu. Zasiadłeś na twej macie, na twoim tronie, który dla ciebie tylko strzegłem przez krótki okres czasu. Odeszli twoi poddani, królowie: Izcoatl, Moctezuma Stary, Atzayacatl, Tizoc, Ahuizotl, którzy tylko krótko strzegli dla ciebie tronu, którzy rządzili miastem Meksyk, pod których opieką chronił się tutaj twój lud. Może będą mogli odwiedzić kiedyś tych, którzy ich przeżyli! Oby któryś z nich to ujrzał i zdumiał się nad tym, co się teraz nade mną stało, że widzę tego, który przeżył naszych panów; przecież nie śnię, nie widzę tego we śnie, przecież nie śnię, że ciebie zobaczyłem – że w twoje oblicze spojrzałem”. Towarzysze Cuauhtemoka, „spadającego orła”, ostatniego króla Azteków, powiedzieli:

35

Księga Chilam Balam

77


„A kiedy upadło nasze godło i zostaliśmy pokonani, stało się to w roku o znaku trzy, a w rachunku dni «Pierwszego Węża».”36 14 kwietnia 1823 roku, już po uzyskaniu Niepodległości, Najwyższy Kongres Konstytucyjny Meksyku zadekretował: „Godłem państwa będzie Orzeł Meksykański, wsparty swoją lewą łapą na kaktusie wystającym ze skały między wodami laguny, a prawą chwytający węża takim ruchem, jak gdyby zamierzał rozerwać go dziobem na kawałki. Niech otaczają to godło dwie gałązki, jedna laurowa, druga dębowa, stosownie do rysunku, jakim się posługiwał rząd pierwszych obrońców Niepodległości”. Ukończyłem Epilog 2 maja 1965 roku w Pałacu Narodowym. JOSÉ LÓOEZ PORTILLO

WYKORZYSTANE ŹRÓDŁA

Chcąc poznać legendarną postać Quetzalcóatla (Pierzastego Węża) korzystałem ze znanych źródeł: Historia de las Cosas de la Nueva Espaňa – Graya Bernardino de Sahagún, Kodeks Chimalpopoca – (Anales de Cuanhtitlán), Monarquia Indiana – Juana de Torquemady, Kodeks Borgia I dodatkowo: Obras Históricas don Fernanda de Alba Ixtlixóxhtil oraz Historia Antiqua de México M. Veytia. Podstawowymi źródłami dla mojej pracy były pozycje: Dinámica Histórica de México oraz Lo Verdaderamente Extraňo y Sobrenatural en la Coquista de México – obydwie pióra mego ojca, inżyniera José Lopez Portillo y Webera – wydane przez Meksykańską Akademię Historii w jej biuletynie bibliograficznym. Studiując postać Quetzalcóatla widzimy, że imię to zostało najpierw nadane jednemu z bogów, który wyobrażał dualizm w teogonii Indian i który, razem z Tezcatlipoką, kierował procesami nieustannej walki, jak daje początek ogólnym przeobrażeniom świata. Ten dualizm Quetzalcóatl-Tezcatlipoca zawiera podobieństwa do mazdaizmu Wschodu i późniejszego manicheizmu. W sposób schematyczny można by go nazwać ciągłą walką pomiędzy dwoma pierwiastkami: dobrem i złem, z taką niepokojącą uwagą, że każdy z nich rodzi własne przeciwieństwo. Nie miejscu tu, aby pogłębiać ten temat. Wiele przekazów głosi, że imię Quetzalcóatla otrzymała także tajemnicza postać związana z tragedią konkwisty Meksyku i w sposób szczególny oddziaływająca na skomplikowaną i umęczoną psychikę nieszczęsnego Moctezumy, który oczekiwał powrotu tej postaci, aby przekazać jej władzę – jak 36

Shagún: Historia de las Cosas de la Nueva Espaňa. Relacja towarzyszy Cuauhtemoka

78


nakazywała tradycja. Chodzi tu o białego człowieka z czarną i zaokrągloną brodą, o dużych oczach, szerokim czole, wysokiego wzrostu, bo tak opisuje go Torquemada, człowieka, który przybył ze Wschodu, przyczynił się do ucywilizowania Tuli i Choluli, żył przez wiele lat na tych ziemiach i prześladowany przez kapłanów kultu innego boga, właśnie Tezcatlipoki, odszedł stąd aż na brzeg morza i w Coatzacoalcos głosił nadejście ze Wschodu białych i brodatych ludzi, którzy mieli przybyć, aby zdobyć władzę. Potem, według niektórych wersji, odpłynął morzem na tratwie z węży, a według innych – rzucił się na stos, na którym spłonął, zaś jego serce pękło i uleciało ku niebu, aby dać początek gwieździe porannej, przy czym ta jest jednym ze znaczeń jego imienia, które dosłownie tłumaczy się jako Pierzasty Wąż. Imię Quetzalcóatla otrzymywali poza tym również różni kapłani, którzy przewodzili kultowi tego bóstwa, na skutek czego w przytoczonych źródłach obserwujemy przemieszanie jego czynów. Giną one w masie działań, jakie przypisywano raz bogu, a raz człowieczej postaci, o której mowa. Ukazujemy w niniejszej książce przede wszystkim ludzkie oblicze tajemniczej postaci z implikacjami pojęciowymi zasad filozoficznych, z jakimi identyfikuje się ona w teogonii Indian. Cytowane źródła są szczególnie bogate, jeśli chodzi o krytyczny moment Waki, jaką wypowiadają kapłani Tezcatlipoki, aby doprowadzić do wygnania Quetzalcóatla. Można oprzeć się tu na tym, co pisze Sahagún, a szczególnie na pięknym ustępie Kodeksu Chimalpopoca, w którym jest o tym mowa. Rozdział Przepowiednia powstał z połączenia w jedną ekspresyjną całość proroczych fragmentów Księgi Chilam Balam de Chumayel, które zawierają właśnie przepowiednie, a następnie niektórych wypowiedzi świadczących o dezorientacji Moctezumy, wreszcie opowieści towarzyszy Cuauhtemoka, jakie przytacza Sahagún, w których w sposób niezwykle ekspresyjny opowiedziane jest to, co się wydarzył. Wszystko to zostało włożone w usta Quetzalcóatla jako jego własna przepowiednia, jeszcze zanim ona została rzeczywiście wypowiedziana.

WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE WYŁĄCZNIE DLA CZYTELNIKÓW ADIAFORY Nie udostępniam – wypożyczam WAM prywatną lekturę

Wsparcie dla strony – uruchom aplet Bitcoinplus i pozostaw włączony w tle (aplet wykorzystuje wyłącznie wolne zasoby!)

79


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.