14 minute read

Rozmowa

Next Article
Takie czasy

Takie czasy

NOWYCZAS 17 listopada 2006 12

ROZMOWA NA CZASIE

Advertisement

nowyczas.co.uk

Rysunki powinny mówić same za siebie

Rysuje pan już prawie 40 lat. Czym jest dla pana rysowanie – pracą czy życiem?

– Trudno powiedzieć. Myślę, że to jest życie. Owszem, rysując zarabiam pieniądze. Mam to szczęście, bo niewielu rysowników jest w stanie utrzymać się z samego rysowania. A ja nic innego w życiu nie robiłem. Pamiętam, że cały czas coś rysowałem, nawet kiedy byłem dzieckiem. Nie rysowałem z natury, wymyślałem jakieś głupstwa, historyjki.

Mógłby pan zmienić zawód?

– W życiu o tym nie myślałem. Chyba nie. Gdy byłem młody, chciałem być reżyserem filmowym. Studiowałem jakieś książki, chodziłem często do kina. Ale wtedy, żeby pójść do Łódzkiej Szkoły Filmowej trzeba było mieć skończone inne studia. Ponieważ cały czas rysowałem, robiłem kolaże, wycinałem w papierze, mój brat namawiał mnie, bym poszedł na Akademię Sztuk Pięknych, gdzie zresztą studiował. Pomógł mi nawet zrobić portfolio, ale nie chcieli mnie przyjąć, dostałem się dopiero za czwartym razem.

Na studiach poznałem Daniela Szczachurę, najlepszego polskiego animatora. On mnie namówił, żebym zapisał się do sekcji filmowej na Akademii. Byłem pierwszym studentem i jako dyplom zrobiłem w wytwórni film animowany.

Na Akademii byłem zupełnie bez forsy, więc zacząłem rysować do różnych czasopism. Debiutowałem w „Wiedzy i Życiu”. Nawiązałem współpracę ze „Szpilkami”. Potem wygrałem konkurs na plakat do Teatru Narodowego. Nie dość, że miałem pieniądze, bo płacili normalne stawki, to zamówili u mnie całą serię plakatów. Kiedy skończyłem studia byłem więc już dość znanym rysownikiem.

Dlaczego nie zrobił pan kolejnych filmów?

– Próbowałem, bardziej dla siebie, pisać scenariusze, ale byłem bardzo zajęty rysowaniem. Pracowałem dla „Szpilek”, z tygodnika „Kultura” zadzwonił do mnie zastępca naczelnego i zaproponował mi własną kolumnę. To był wtedy najbardziej liberalny tygodnik, publikowali tam najlepsi felietoniści: Janusz Głowacki, Krzysztof Teodor Toeplitz. Chętnie się zgodziłem. W ten sposób stałem się bardzo zajętym rysowaniem, no i film jakoś się „rozpłynął”.

A jak pan się znalazł w Londynie?

– Wyjechaliśmy z żoną na Zachód w 1979 roku. Najpierw przyjechaliśmy do Londynu, ale nie dostaliśmy stałej wizy. W Paryżu bardziej nam się udało, otrzymaliśmy nawet pozwolenie na pracę.

W 1981 roku Nina Karsov z Londynu wydała mój wybór rysunków. W ramach promocji książki postanowiła też zrobić w POSK-u wystawę. Przyjechałem 11 grudnia, dwa dni później ogłoszono stan wojenny. Nagle to, co przedstawiałem w moich rysunkach – te owce, wilki i barany –stało się bardzo rzeczywiste. Zrobiłem w tym czasie bardzo dużo rysunków, z których wiele opublikowano. BBC zrobiło nawet program o mojej wystawie. I nagle nie miałem problemu, żeby dostać stałą wizę. Bardzo nam się tu podobało, więc zostaliśmy. Uważam, że Londyn jest najlepszym miastem do życia.

Czy od początku było łatwo?

Mimo że do „Guardiana” rysuję już 17

Z Andrzejem Krauze, jednym najwybitniejszych polskich rysowników, który od 25 lat mieszka w Londynie, rozmawia Robert Trojanowicz

rok, bardzo późno tu zacząłem. W stanie wojennym moje rysunki były wszędzie, ale stan wojenny się skończył. Tak jak każda sprawa, która jest jakiś czas na pierwszych stronach gazet, tak i ta spadła. Wtedy postanowiłem być niepolskim rysownikiem. Nie chciałem zaszufladkowania na zasadzie „jestem potrzebny, jak coś się będzie w Polsce działo”. Zaczynałem od małych lewicujących tygodników, a lewicowość jest tu pozytywna jeśli chodzi o sztukę, ponieważ tworzyli ją młodzi, otwarci ludzie. Kiedy próbowałem w „Timesie”, czy „Telegraphie”, redaktorzy oglądali moje rysunki i mówili, że są dziwne, ponure, bardzo kontynentalne i w ogóle nie angielskie. Zresztą wtedy nie było w gazetach ilustracji, były zdjęcia i komiksy polityczne lub karykatury. A ja próbowałem robić coś innego, komentarz polityczny rysunkiem, ponieważ angielski nie jest moim pierwszym językiem. Wymyśliłem formułę, że nie powinno być żadnych podpisów – rysunki powinny mówić same za siebie. Krok po kroku zacząłem zamieszczać coraz więcej rysunków. Jakoś wiązałem koniec z końcem, moje prace publikowały różne gazety, nawet jedna fińska. Któregoś razu dostałem od dyrektora londyńskiego teatru Old Vic propozycję zrobienia plakatów. To podniosło mnie finansowo i prestiżowo.

W 1989 roku zadzwonił do mnie jeden z redaktorów „Guardiana” i zapytał, czy nie chciałbym zrobić dla nich rysunku. Przez pierwszy rok rysowałem dla „Guardiana” rzadko –raz, czasem dwa razy na miesiąc. Ale z czasem publikowałem coraz więcej. „The Guardian” zrobił też ze mnie zajętego artystę. Prawie codziennie rysowałem też dla najważniejszego fińskiego dziennika, ale to, że zacząłem rysować w „Guardianie” stało się dużą sprawą. Posypały się propozycje z innych wydawnictw, ilustracje do książek, od czasu do czasu projekty okładek. Dzwoniono do mnie a to z Paryża, czy nie zrobiłbym czegoś okazyjnie, a to z Rzymu, innym razem z Nowego Jorku.

Wydał pan też książki dla dzieci.

– Zrobiłem trzy, ale odszedłem od tego. Myślę, że to raczej związane to było z moimi dziećmi. Gdy wyrosły, przestało mnie to interesować. Gdybym miał kogoś, zainteresowanego wydawcę, który by mnie do tego pchał, to bym to robił. Masę różnych projektów robię dla siebie. Sam stawiam sobie zadania do osiągnięcia, niezależnie od tego, co publikuję, i to nie z myślą, że ja to kiedyś wydrukuję, tylko po prostu dla siebie.

To bardzo pomaga, żeby pracować. Jestem pracoholikiem i muszę rysować. Jestem też specjalistą od zleceń w ostatniej chwili. Stąd tyle rysunków w „Guardianie”. Były tygodnie, że miałem 7-8 rysunków, ponieważ była dziura albo ktoś nawalił. Do tej pory zdarzają się sytuacje, że dzwonią o 16:00 i pytają, czy nie zrobię rysunku na 17:00. I robię.

Skąd bierze pan inspiracje?

Nie wiem [śmiech]. To jest pytanie, które nawet moja rodzina czesto mi zadaje. Dobre pomysły mam szczególnie wtedy, gdy jestem pod presją. Gdy oceniam swoje rysunki robiąc wybory do wystaw, za najlepsze uważam te, na które nie miałem czasu. Jak mam za dużo czasu, zaczynam te rysunki wykańczać i robi się jakiś pseudobarok, za dużo jest narysowane, a tak nie powinno być.

A jeśli komentuje pan aktualne wydarzenia polityczne w Polsce, np. dla „Rzeczpospolitej”?

– Staram się codziennie przeglądać strony internetowe największych polskich gazet, żeby mieć dobrą orientację jeśli chodzi o aktualne wydarzenia polityczne. Czytam też sporo prasy, którą ciągle ktoś mi podrzuca.

Jaką rolę odgrywa Londyn w pańskiej pracy?

Bardzo mnie napędza. Odpowiada mi wielokulturowość tego miasta. To nie jest Wielka Brytania, ale Londyn – coś specjalnego. Podobny charakter ma Nowy Jork, w którym byłem wiele razy. Jestem już za stary na przeprowadzki, ale gdybym miał się gdzieś przeprowadzać i zaczynać wszystko od początku, to drugim miastem, które by mnie napędzało, byłby Nowy Jork. Zawsze po powrocie z Nowego Jorku natychmiast robiłem masę rysunków związanych z moją wizytą w tym mieście.

Czy uważa się pan za artystę nowoczesnego?

– Nie, jestem bardzo staroświecki. Nie mam telefonu komórkowego i jestem chyba jedynym artystą w Londynie, który nie ma swojej strony internetowej.

Dlaczego?

W ogóle mnie to nie interesuje. Dwanaście lat temu, gdy miałem studio jeszcze na Fulham, zacząłem współpracować z firmą w Stanach Zjednoczonych. Musiałem im wysyłać rysunki, więc dali mi komputer, który mam do dzisiaj. Mój przyjaciel podarował mi jakiś czas temu specjalny ekran, na którym mogłem rysować. Ale to nie były moje rysunki, tylko coś sztucznego.

Mnie musi się pochlapać na papierze, muszę to zobaczyć, poczuć. Uwielbiam pracować stalówką. Pamiętam jak w Stanach miałem na miejscu robić jakieś rysunki, zrobiło się zbiegowisko, gdy otworzyłem kałamarz i wziąłem pióro. Otoczyli mnie młodzi ludzie i zaczęli robić zdjęcia.

Jest pan Polakiem, ma brytyjskie obywatelstwo, mieszka w Londynie. Kim się pan czuje?

– Na pewno czuję się londyńczykiem i Europejczykiem. Londyn to jest coś specjalnego. Oczywiście, jestem Polakiem, ale nie wiem, gdzie jest moja przynależność, zawsze mówiłem, że jestem z Europy. Anglia nigdy mi się obca nie wydawała, może dlatego, że w już Polsce miałem jakieś „skrzywienie” na ten kraj, zapewne wpływ na to mieli Beatlesi, Kubuś Puchatek czy Alicja w Krainie Czarów.

Jak w pańskich oczach ostatnie dwa i pół roku zmieniły Londyn? Mam na myśli to, że Londyn nazywany jest siedemnastym polskim województwem.

– Uważam, że piękna rzecz się wydarzyła. Zmiany są bardzo dobre dla nas, londyńczyków. Polsce to też dobrze zrobi. To będzie pierwsze pokolenie nie z prowincji. Bo prowincjonalność Polski jest niesamowita. Też byłem takim prowincjuszem, który przyjechał na Zachód. Pokolenie, które wróci, bo większość tych ludzi przecież wróci, zmieni Polskę. Będą się inaczej zachowywać, przywiozą stąd zaplecze. I to jest bardzo pozytywne.

nowyczas.co.uk

Elę poznałam pięć lat temu, na Westminster University w Londynie, gdzie prowadziła zajęcia z translatoryki na studiach magisterskich. Nie spodziewałam się, że dwa lata później, gdy stan zdrowia nie pozwolił Jej już na kontynuowanie pracy, przejmę po Niej te zajęcia. Uczyłam przedmiotu Eli przez rok, starając się dorównać Jej reputacji – surowej, sprawiedliwej i bardzo cenionej przez studentów nauczycielki.

Była wymagającą perfekcjonistką, która nie uznawała second best . Wydaje mi się, że ta stanowczość, nieustępliwość i bezkompromisowość okazały się niezwykle cennymi cechami w czasie choroby, której nie poddawała się przez wiele lat.

Elę niełatwo było zadowolić. Jeśli jednak kogoś już obdarzyła swoją sympatią, to można było być pewnym, że jest to szczere, solidne i zasłużone uczucie. Nie szafowała komplementami, dlatego też aprobata czy pochwała z Jej strony była szczególnie cenna. Wyjście z Elą do kawiarni czy restauracji wymagało nerwów ze stali, bowiem nieuchronnie pociągało za sobą różne komplikacje w postaci dążenia do zaspokojenia Jej wysokich standardów. Firmy taksówkarskie bały się po Nią przyjeżdżać. W hospicjum stanowczym tonem przegoniła malarza, który nieopatrznie zabrał się za malowanie framug drzwi do Jej pokoju akurat, kiedy wracałyśmy z obiadu.

Ela stała się dla nas w pewnym sensie wzorcem jakości i wysokich standardów. Kiedy niedawno podano mi w pubie nieapetycznie wyglądający, wysuszony kawałek tuńczyka spoczywający na smętnej sałacie, mój mąż zadał mi przekorne pytanie: „ I co by w tej sytuacji zrobiła Ela?”. A mnie mimo to zabrakło odwagi na złożenie reklamacji. Bardzo tego później żałowałam.

Dwa lata temu, w listopadzie, spotkałyśmy się we trzy – Ela, ja i Ania, moja przyjaciółka, również tłumaczka nauczająca na uniwersytecie – na lunchu w knajpce na Hampstead. Ela zamówiła pieczonego ziemniaka, którego uznała za stary i absolutnie nie nadający się do spożycia. Ziemniak został więc odesłany. Drugi ziemniak był niewiele „młodszy” i w końcu Ela zadowoliła się zupą. To wtedy właśnie pokazała nam list ze szpitala z wypisaną na nim czarno na białym diagnozą, która nas poraziła. Podarowałyśmy Jej prezent urodzinowy – aksamitną, liliowo-zieloną apaszkę i wielką, świecącą, nieco odpustową broszkę. Apaszka świetnie pasowała do fioletowego swetra Eli i do jej pięknych, brązowych oczu, w których pojawiły się łzy. W naszych zresztą też. Potem te łzy pojawiały się co jakiś czas, na przemian ze śmiechem. Bałyśmy się tych łez – jak to, Ela, taka silna osoba, płacze?

Moja metoda zapobiegania łzom Eli polegała na rozśmieszaniu Jej na wszelkie możliwie sposoby – wysyłałam do Niej kartki i pocztówki, pisałam mejle. Żeby choć na chwilę zapomniała o strachu i o bólu. Któregoś dnia przyjechałyśmy z Anią do Eli ze skompletowanym pośpiesznie zestawem rozśmieszającym. Zaśmiewając się, czytałyśmy na głos cudowne nonsensy ze zbiorku pt. „W oparach absurdu” Tuwima i Słonimskiego, a także jakieś wyjątkowo niezdarne tłumaczenia naszych studentów (było to zachowanie może nie do końca profesjonalne, ale uznałyśmy, że cel uświęca środki!). Ela z kolei zabawiała nas opowieściami o błędach popełnianych przez jej uczniów, którym wpajała tajniki języka polskiego. Arabka – Arabek, Rosjanka – Rosjanek ...

Imponowała mi wiedzą, inteligencją, umiejętnością krytycznego myślenia, znajomością hiszpańskiego, oczytaniem. Ukradkiem prze

N OWYCZAS

LUDZIE, MIEJSCA, ZDARZENIA 13

17 listopada 2006

Nadal w to nie wierzę

Wczoraj obchodziłaby swoje urodziny. 1 6 listopada skończyłaby 49 lat. Minęły właśnie cztery miesiące, od dnia, w którym Ją pożegnaliśmy. Dzielną, mądrą, śliczną, wymagającą, czasami trudną Elę Wołk.

glądałam książki ustawione na jej półkach. Nie wiedziałam wówczas, że stoją w dwóch rzędach i że za pierwszym kryją się kolejne skarby. Teraz kilka Jej książek zadomowiło się na dobre na moich regałach. W łazience podglądałam Jej kosmetyki, żeby zobaczyć, jakiej marki używa – skoro mają aprobatę Eli… Ela była taka śliczna. Zawsze wyglądała młodziutko, nawet gdy była już bardzo ciężko chora. Po chemioterapii i operacji przybrała wygląd uroczego chłopczyka, z łobuzerską iskierką w oku. Krótka fryzurka uwydatniała jej piękny kształt głowy. Później, podczas kolejnego pobytu w szpitalu Ela ze śmiechem chwaliła się talią osy, jaką uzyskała dzięki… chorobie.

Była ciepła i serdeczna. Lubiłyśmy z Anią do Niej wpadać, choć nie zdarzało się to tak często, jakbyśmy tego chciały. Obie mieszkamy poza Londynem, więc przyjazd do Eli był wyprawą. Po diagnozie starałyśmy się jednak spotykać z Nią nieco częściej. Kilkakrotnie nocowałyśmy w Jej mieszkanku na Kentish Town, urządzonym skromnie, ale ze smakiem. Ania prowadziła z Nią mądre i głębokie rozmowy, a ja próbowałam Elę rozśmieszać.

Podziwiałyśmy Jej niezmierzoną odwagę i upór. A później – Jej pogodzenie się z tym, co ma być. Jej spokój. Pamiętam nasz ostatni spacer po Hyde Parku. Usiadłyśmy w knajpce nad Serpentine. Ela opowiadała nam wtedy o ośrodku buddyjskim w Szkocji, w którym spędziła jakiś czas i w którym chciała umrzeć. Słuchałyśmy Jej ze smutkiem, ale i z pewną ulgą, że udało Jej się uzyskać wewnętrzny spokój, pogodzenie się.

Za nami różowy październik. Wszędzie wciąż pełno wstążeczek, a wszystkie przypominają mi Elę. Przypominają Ją materiały na zajęcia, które mi dała, jej słowniki, zbiorki poezji i powieści. Przypomina mi Ją Mariza, niezwykła portugalska pieśniarka fado, którą dzięki Niej odkryłam. Przypominać mi Ją będą różne pomysłowe dania,

MY HERO (For Ela)

My Hero has no armour, no shield. She’s small, fragile and has short hair now. The Enemy is powerful, relentless – attacks fiercely, Cunningly changing direction. My Hero doesn’t yield to its force. She’s weak but prepared. Accepts her fate and pain without complaint. She fights bravely, Each day an unceasing combat. Her courage is endless, Her calm resolve and strength of spirit – invincible, Eternal. [Grace Azadvar]

którymi nas raczyła. Nawet kiedy już była chora i miała coraz mniej sił, zawsze potrafiła nam coś dobrego przyrządzić. Nawet w hospicjum, na kilkanaście godzin przed śmiercią, proponowała nam herbatę. Nie zapomnę też nigdy barszczu, jakim przemiły Tata Eli poczęstował nas w hospicjum, gdy przypędziłyśmy, by się z Elą pożegnać. To było w piątek wieczorem. W sobotę rano dostałam wiadomość, że Ela odeszła. Nadal w to nie wierzę.

Justyna Simmonds

Najszczęśliwszy okres w życiu FOTONOWYCZAS

Dziesięć godzin na nogach. Pięć dni w tygodniu. Po całym dniu pracy czuję się naprawdę zmęczony – mówi Dawid ledwo dysząc, wpadając do małego baru na London Bridge, gdzie się umówiliśmy. Nie jest to nasze pierwsze spotkanie.

We wrześniu wchodzę do sklepu z telefonami komórkowymi. Podchodzi do mnie menedżer i oczywiście uprzejmie pyta, w czym może mi pomóc. Kiedy wyjaśniam o co mi chodzi, pyta czy możemy rozmawiać po polsku. No oczywiście, zawsze milej, nawet po piętnastu latach życia na Wyspie. Mimo przyjemnej rozmowy, fachowych, rzeczowych porad nie wychodzę ze sklepu z telefonem komórkowym. Jak się okazało, sprytna sieć, z której usług do tej pory korzystałam – wmanewrowała mnie, praktycznie bez mojej wiedzy, w kolejny kontrakt na rok, dlatego nie odbieram już żadnych telefonów od sprzedawców sieci komórkowych. Wolę sklep. – Jestem tu ledwo ponad rok, ale jest to najszczęśliwszy okres w moim życiu – mówi Dawid. – Studiowałem prawo na Uniwersytecie Gdańskim. Było mi ciężko pod względem finansowym. Po drugim roku postanowiłem wyjechać. Bez żadnego planu. Tyle ludzi wyjechało do Wielkiej Brytanii, postanowiłem zaryzykować. Zaraz po przyjeździe dostałem pracę w barze. Dobre na przetrzymanie trudnych początków – wspomina pierwsze chwile na Wyspie Dawid. Przetrzymał trzy miesiące.

Któregoś dnia wszedł do sklepu z telefonami komórkowymi i przeczytał ogłoszenie o pracę. Angielski znał, ale jak sam mówi – w stylu polskim, czyli duża wiedza teoretyczna, minimalna umiejętność praktyczna, ale po trzech miesiącach jako barman zdążył się podszkolić. Po rozmowie kwalifikacyjnej dostał pracę kasjera w sieci sklepów Phones4U. Wkrótce menedżer zorientował się, że Dawid jest bardzo wartościowym pracownikiem i trochę szkoda marnować jego umiejętności w kasie. Po dwóch miesiącach awansował na sprzedawcę. – Dostałem kredyt zaufania. Chciałem się wykazać. Wkrótce pobiłem rekord, jeśli chodzi o sprzedaż telefonów na roczne kontrakty. Poprosiłem menedżera o promocję –wydawało mi się, że zasłużyłem na nią. Niestety, uzyskałem odpowiedź negatywną. Złożyłem więc wypowiedzenie. Dowiedziała się o tym główna menedżer, odpowiedzialna za południowy Londyn, i przyjechała do sklepu na Tooting Broadway, żeby ze mną porozmawiać. Powiedziała, że jeśli w ciągu dwóch tygodni znajdę się w pierwszej dziesiątce – będę promowany. Zdobyłem trzecie miejsce jeśli chodzi o sprzedaż w sklepach naszej sieci w całym południowym Londynie. Przeniesiono mnie do bardzo kiepsko działającego sklepu w Sutton, który wkrótce stał się jednym z najlepszych w regionie. Po dwóch miesiącach sklep wybił się na pierwsze miejsce.

Po trzech miesiącach podpisano ze mną kontrakt na asystenta menedżera. Pomogłem i sklepowi, i sobie zdobywając ogromne doświadczenie. Wypromowałem też trzech nowych sprzedawców, którzy teraz, tak jak ja kiedyś, są w pierwszej dziesiątce najlepszych sprzedawców regionu. W sierpniu przeniesiono mnie do Peckham, żebym ratował kolejny sklep, który miał dużo problemów, głównie z pracownikami. Tutaj jest o wiele trudniej niż w Sutton, ale powoli idziemy w górę. – Skąd u ciebie takie umiejętności? Czy obudził się w tobie ukryty talent? – Talent? Nie, raczej determinacja. W Polsce nigdy w życiu nic nie sprzedałem. Myślę, że jest to sprawa dobrego przygotowania do pracy – tutaj ciągle wysyłają nas na szkolenia, znajomości produktu, strategii, szybkiej reakcji i zdecydowania. Trzeba umieć robić dziesięć rzeczy na raz. Byłem na kilku kursach, ale najważniejsze jest doświadczenie, które tutaj zdobywa się szybko, bo przed pracownikami stawia się wysokie wymagania. Dlatego ludzie długo nie wytrzymują. Presja, jeśli chodzi o wyniki, jest ogromna.

Skoro tak znakomicie sobie tu radzisz – w październiku minął rok od kiedy tu jesteś – czy zamierzasz osiąść w Londynie na stałe? – pytam Dawida o plany na przyszłość. – Raczej nie. Choć zamierzam tu jeszcze skończyć studia. Chciałbym pojechać do Australii albo Kanady. Mam tam znajomych, a poza tym te kraje zawsze mnie fascynowały.

Teresa Bazarnik

This article is from: