NOWYCZAS 17 listopada 2006
nowyczas.co.uk
12 ROZMOWA NA CZASIE
Rysunki powinny mówić same za siebie Jaką rolę odgrywa Londyn w pańskiej pracy?
Z Andrzejem Krauze, jednym najwybitniejszych polskich rysowników, który od 25 lat mieszka w Londynie, rozmawia Robert Trojanowicz skiego dziennika, ale to, że zacząłem rysować w „Guardianie” stało się dużą sprawą. Posypały się propozycje z innych wydawnictw, ilustracje do książek, od czasu do czasu projekty okładek. Dzwoniono do mnie a to z Paryża, czy nie zrobiłbym czegoś okazyjnie, a to z Rzymu, innym razem z Nowego Jorku.
Wydał pan też książki dla dzieci. – Zrobiłem trzy, ale odszedłem od tego.
Rysuje pan już prawie 40 lat. Czym jest dla pana rysowanie – pracą czy życiem? – Trudno powiedzieć. Myślę, że to jest życie. Owszem, rysując zarabiam pieniądze. Mam to szczęście, bo niewielu rysowników jest w stanie utrzymać się z samego rysowania. A ja nic innego w życiu nie robiłem. Pamiętam, że cały czas coś rysowałem, nawet kiedy byłem dzieckiem. Nie rysowałem z natury, wymyślałem jakieś głupstwa, historyjki.
Mógłby pan zmienić zawód? – W życiu o tym nie myślałem. Chyba nie. Gdy byłem młody, chciałem być reżyserem filmowym. Studiowałem jakieś książki, chodziłem często do kina. Ale wtedy, żeby pójść do Łódzkiej Szkoły Filmowej trzeba było mieć skończone inne studia. Ponieważ cały czas rysowałem, robiłem kolaże, wycinałem w papierze, mój brat namawiał mnie, bym poszedł na Akademię Sztuk Pięknych, gdzie zresztą studiował. Pomógł mi nawet zrobić portfolio, ale nie chcieli mnie przyjąć, dostałem się dopiero za czwartym razem. Na studiach poznałem Daniela Szczachurę, najlepszego polskiego animatora. On mnie namówił, żebym zapisał się do sekcji filmowej na Akademii. Byłem pierwszym studentem i jako dyplom zrobiłem w wytwórni film animowany. Na Akademii byłem zupełnie bez forsy, więc zacząłem rysować do różnych czasopism. Debiutowałem w „Wiedzy i Życiu”. Nawiązałem współpracę ze „Szpilkami”. Potem wygrałem konkurs na plakat do Teatru Narodowego. Nie dość, że miałem pieniądze, bo płacili normalne stawki, to zamówili u mnie całą serię plakatów.
Kiedy skończyłem studia byłem więc już dość znanym rysownikiem.
Dlaczego nie zrobił pan kolejnych filmów? – Próbowałem, bardziej dla siebie, pisać scenariusze, ale byłem bardzo zajęty rysowaniem. Pracowałem dla „Szpilek”, z tygodnika „Kultura” zadzwonił do mnie zastępca naczelnego i zaproponował mi własną kolumnę. To był wtedy najbardziej liberalny tygodnik, publikowali tam najlepsi felietoniści: Janusz Głowacki, Krzysztof Teodor Toeplitz. Chętnie się zgodziłem. W ten sposób stałem się bardzo zajętym rysowaniem, no i film jakoś się „rozpłynął”.
A jak pan się znalazł w Londynie? – Wyjechaliśmy z żoną na Zachód w 1979 roku. Najpierw przyjechaliśmy do Londynu, ale nie dostaliśmy stałej wizy. W Paryżu bardziej nam się udało, otrzymaliśmy nawet pozwolenie na pracę. W 1981 roku Nina Karsov z Londynu wydała mój wybór rysunków. W ramach promocji książki postanowiła też zrobić w POSK-u wystawę. Przyjechałem 11 grudnia, dwa dni później ogłoszono stan wojenny. Nagle to, co przedstawiałem w moich rysunkach – te owce, wilki i barany – stało się bardzo rzeczywiste. Zrobiłem w tym czasie bardzo dużo rysunków, z których wiele opublikowano. BBC zrobiło nawet program o mojej wystawie. I nagle nie miałem problemu, żeby dostać stałą wizę. Bardzo nam się tu podobało, więc zostaliśmy. Uważam, że Londyn jest najlepszym miastem do życia.
Czy od początku było łatwo? Mimo że do „Guardiana” rysuję już 17
rok, bardzo późno tu zacząłem. W stanie wojennym moje rysunki były wszędzie, ale stan wojenny się skończył. Tak jak każda sprawa, która jest jakiś czas na pierwszych stronach gazet, tak i ta spadła. Wtedy postanowiłem być niepolskim rysownikiem. Nie chciałem zaszufladkowania na zasadzie „jestem potrzebny, jak coś się będzie w Polsce działo”. Zaczynałem od małych lewicujących tygodników, a lewicowość jest tu pozytywna jeśli chodzi o sztukę, ponieważ tworzyli ją młodzi, otwarci ludzie. Kiedy próbowałem w „Timesie”, czy „Telegraphie”, redaktorzy oglądali moje rysunki i mówili, że są dziwne, ponure, bardzo kontynentalne i w ogóle nie angielskie. Zresztą wtedy nie było w gazetach ilustracji, były zdjęcia i komiksy polityczne lub karykatury. A ja próbowałem robić coś innego, komentarz polityczny rysunkiem, ponieważ angielski nie jest moim pierwszym językiem. Wymyśliłem formułę, że nie powinno być żadnych podpisów – rysunki powinny mówić same za siebie. Krok po kroku zacząłem zamieszczać coraz więcej rysunków. Jakoś wiązałem koniec z końcem, moje prace publikowały różne gazety, nawet jedna fińska. Któregoś razu dostałem od dyrektora londyńskiego teatru Old Vic propozycję zrobienia plakatów. To podniosło mnie finansowo i prestiżowo. W 1989 roku zadzwonił do mnie jeden z redaktorów „Guardiana” i zapytał, czy nie chciałbym zrobić dla nich rysunku. Przez pierwszy rok rysowałem dla „Guardiana” rzadko – raz, czasem dwa razy na miesiąc. Ale z czasem publikowałem coraz więcej. „The Guardian” zrobił też ze mnie zajętego artystę. Prawie codziennie rysowałem też dla najważniejszego fiń-
Myślę, że to raczej związane to było z moimi dziećmi. Gdy wyrosły, przestało mnie to interesować. Gdybym miał kogoś, zainteresowanego wydawcę, który by mnie do tego pchał, to bym to robił. Masę różnych projektów robię dla siebie. Sam stawiam sobie zadania do osiągnięcia, niezależnie od tego, co publikuję, i to nie z myślą, że ja to kiedyś wydrukuję, tylko po prostu dla siebie. To bardzo pomaga, żeby pracować. Jestem pracoholikiem i muszę rysować. Jestem też specjalistą od zleceń w ostatniej chwili. Stąd tyle rysunków w „Guardianie”. Były tygodnie, że miałem 7-8 rysunków, ponieważ była dziura albo ktoś nawalił. Do tej pory zdarzają się sytuacje, że dzwonią o 16:00 i pytają, czy nie zrobię rysunku na 17:00. I robię.
Skąd bierze pan inspiracje? Nie wiem [śmiech]. To jest pytanie, które nawet moja rodzina czesto mi zadaje. Dobre pomysły mam szczególnie wtedy, gdy jestem pod presją. Gdy oceniam swoje rysunki robiąc wybory do wystaw, za najlepsze uważam te, na które nie miałem czasu. Jak mam za dużo czasu, zaczynam te rysunki wykańczać i robi się jakiś pseudobarok, za dużo jest narysowane, a tak nie powinno być.
A jeśli komentuje pan aktualne wydarzenia polityczne w Polsce, np. dla „Rzeczpospolitej”? – Staram się codziennie przeglądać strony internetowe największych polskich gazet, żeby mieć dobrą orientację jeśli chodzi o aktualne wydarzenia polityczne. Czytam też sporo prasy, którą ciągle ktoś mi podrzuca.
Bardzo mnie napędza. Odpowiada mi wielokulturowość tego miasta. To nie jest Wielka Brytania, ale Londyn – coś specjalnego. Podobny charakter ma Nowy Jork, w którym byłem wiele razy. Jestem już za stary na przeprowadzki, ale gdybym miał się gdzieś przeprowadzać i zaczynać wszystko od początku, to drugim miastem, które by mnie napędzało, byłby Nowy Jork. Zawsze po powrocie z Nowego Jorku natychmiast robiłem masę rysunków związanych z moją wizytą w tym mieście.
Czy uważa się pan za artystę nowoczesnego? – Nie, jestem bardzo staroświecki. Nie mam telefonu komórkowego i jestem chyba jedynym artystą w Londynie, który nie ma swojej strony internetowej.
Dlaczego? W ogóle mnie to nie interesuje. Dwanaście lat temu, gdy miałem studio jeszcze na Fulham, zacząłem współpracować z firmą w Stanach Zjednoczonych. Musiałem im wysyłać rysunki, więc dali mi komputer, który mam do dzisiaj. Mój przyjaciel podarował mi jakiś czas temu specjalny ekran, na którym mogłem rysować. Ale to nie były moje rysunki, tylko coś sztucznego. Mnie musi się pochlapać na papierze, muszę to zobaczyć, poczuć. Uwielbiam pracować stalówką. Pamiętam jak w Stanach miałem na miejscu robić jakieś rysunki, zrobiło się zbiegowisko, gdy otworzyłem kałamarz i wziąłem pióro. Otoczyli mnie młodzi ludzie i zaczęli robić zdjęcia.
Jest pan Polakiem, ma brytyjskie obywatelstwo, mieszka w Londynie. Kim się pan czuje? – Na pewno czuję się londyńczykiem i Europejczykiem. Londyn to jest coś specjalnego. Oczywiście, jestem Polakiem, ale nie wiem, gdzie jest moja przynależność, zawsze mówiłem, że jestem z Europy. Anglia nigdy mi się obca nie wydawała, może dlatego, że w już Polsce miałem jakieś „skrzywienie” na ten kraj, zapewne wpływ na to mieli Beatlesi, Kubuś Puchatek czy Alicja w Krainie Czarów.
Jak w pańskich oczach ostatnie dwa i pół roku zmieniły Londyn? Mam na myśli to, że Londyn nazywany jest siedemnastym polskim województwem. – Uważam, że piękna rzecz się wydarzyła. Zmiany są bardzo dobre dla nas, londyńczyków. Polsce to też dobrze zrobi. To będzie pierwsze pokolenie nie z prowincji. Bo prowincjonalność Polski jest niesamowita. Też byłem takim prowincjuszem, który przyjechał na Zachód. Pokolenie, które wróci, bo większość tych ludzi przecież wróci, zmieni Polskę. Będą się inaczej zachowywać, przywiozą stąd zaplecze. I to jest bardzo pozytywne.