Wykształcenie wyższe, praktyka i chęci – to wciąż za mało by zdobyć pracę. Młodzi ludzie coraz częściej mają problem ze znalezieniem zatrudnienia, wielu z nich, marzenia o szybkiej karierze i dobrobycie ogranicza do minimum. Pierwsza praca, nierzadko, to zajęcie z przypadku pozwalające przetrwać, od pierwszego do pierwszego. WIEDZA TO PODSTAWA!
ŚLĄSKIE INNOWACJE
Absolwenci uczelni wyższych mają problem ze znalezieniem pracy. Jak podaje Eurostat aż ok. 30 % Polaków w wieku między 24 a 34 rokiem życia nie może znaleźć pracy. Większość z nich posiada dobre kwalifikacje - już w trakcie studiów, młodzi ludzie przygotowują się do wejścia na rynek pracy (liczba godzin odbytych praktyk często przekracza normę wyznaczoną przez uczelnię). Absolwenci, zwłaszcza doktoranci oraz młodzi pracownicy uczelni stawiają na własny biznes. Zdobywaną przez lata wiedzę z powodzeniem przekuwają w sukces. Nic dziwnego! Przy tego typu przedsięwzięciach wiedza to podstawa. Warto podkreślić, że według badań Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości młodzi Polacy są zainteresowani własnym biznesem – około jednej trzeciej osób w wieku 18-25 lat rozważa możliwość założenia własnej firmy (31%).
Przy zakładaniu działalności gospodarczej, ważna jest pomoc i fachowe wsparcie. – Chcemy pokazać młodym ludziom, że własna firma to nic trudnego – mówi Agnieszka Glińska, kierownik projektu „Naukowy Biznes” realizowanego przez spółkę MEGREZ z Katowic. – Pokazujemy, że nauka się opłaca i to właśnie ona jest kluczem do sukcesu. W ramach projektu funkcjonuje strona internetowa www. slaskie-innowacje.pl, na której osoby ze śląska i nie tylko, mogą znaleźć informację które z pewnością przydadzą się przy zakładaniu i prowadzeniu własnej firmy.
DOBRE PRAKTYKI Studenci chętnie uczestniczą w różnego rodzaju szkoleniach, stażach czy praktykach. To dobry sposób na zdobycie doświadczenia i inspiracji do prowadzenia firmy. – Wiedziałem, że chcę robić coś, co będzie sprawiało mi przyjemność, coś na czym się znam i co jest związane z moim kierunkiem studiów – mówi Marcin Wojciech, absolwent Akademii Górniczo-Hutniczej prowadzący firmę, która odzyskuje ciepło z urządzeń chłodniczych. – Na początku był pomysł na biznes, później uznałem, że z racji tego że studiuję energetykę warto połączyć tą wiedzę z praktyką i tak powstała moja firma. Każde urządzenie chłodnicze produkuje ciepło i je marnotrawi, mój system wykorzystuje to ciepło do ogrzania powierzchni użytkowych lub do podgrzewania ciepłej wody – kontynuuje Marcin.
CZŁOWIEK – NAJLEPSZA INWESTYCJA
02
|spis treści|
|04| POLAK, NIE POLACZEK. MISTRZOSTWA STEREOTYPÓW|felieton | Łukasz Ogorzałek |05| JAKI POWINIEN BYĆ GŁÓWNY BOHATER?|kulturalny| Anna Marczewska |06-07| NIECH ZACZARUJE CIĘ NIKISZOWIEC… |kato| Paulina Patrylak |08-10| ŽIVOT JE ČUDO! WSPOMNIENIE MINIONEGO LATA |komu w drogę| Natalia Lankocz |11| AUTOSTOP|komu w drogę|Ania Domańska |12| CZYM NAS KARMI TELEWIZJA? |w krzywym zwierciadle| Roksana Nowak |13| PRZEZ GÓRY NOGAMI|aktywnie| Roksana Nowak |14-15|POTRZEBA ŻÓŁTYCH KARTECZEK |społeczny| Mariusz Pałka |16-17|RECENZJE PŁYTOWE|kulturalny| Annamaria Stawska |18-19|PODRÓŻOWANIE WOLNE OD SCHEMAT|aktywnie| Magda Goczoł |20-21| ŁAP ZA KIJ I WŁĄCZ TURBO!|aktywnie| Bartłomiej Chwastek |22-23|POSZUKUJEMY GWIAZD WŁASNEGO BIZNESU|kariera| Przemysław Gorczyński |24| WŁASNA FIRMA BEZ RYZYKA – TO MOŻLIWE!|aktywnie| Katarzyna Lipska |25|AMERYKAŃSKI SEN|komu w drogę| Monika Król |26| LATAJ Z PEŁNIEJSZYM PORTFELEM|komu w drogę| Aldona Sikora
|wydawca|Niezależne Zrzeszenie Studentów Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach |redaktor naczelna|Nina Bocheńska |z-ca redaktora|Roksana Nowak |redaktor prowadzący|Nina Bocheńska |redaktorzy| Ania Domańska, Magda Goczoł, Przemysław Gorczyński, Natalia Lankocz, Katarzyna Lipska, Roksana Nowak, Łukasz Ogorzałek, Mariusz Pałka, Paulina Patrylak, Annamaria Stawska, Anna Marczewska , Bartłomiej Chwastek, Monika Król, Aldona Sikora |korekta|Anna Gawryś, Katarzyna Chwałek |projekt okładki|Agnieszka Kotulska |skład i opracowanie graficzne| Agnieszka Kotulska, Anna Kasza |marketing i reklama|Nina Bocheńska (n.bochenska@gmail.com) |druk|DRUKAT Sp. z o.o. ul. Mikołowska 100a, 40-065 Katowice adres redakcji ul. 1 Maja 50, 40-287 Katowice, Tel./fax (0 32) 257 72 19 @: ngp.redakcja@gmail.com Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń i nie zwraca materiałów nie zamówionych. Zastrzega sobie prawo skracania i adjustacji tekstów oraz zmiany ich tytułów. Opinie zawarte w artykułach nie muszą być zgodne z poglądami Redakcji. © Wszelkie prawa zastrzeżone 03
|felieton| POLAK, NIE POLACZEK. MISTRZOSTWA STEREOTYPÓW POLSKA TO DLA MNIE WYJĄTKOWY KRAJ TAK SAMO JAK MY, POLACY, TO WYJĄTKOWA NACJA. NIE ROZUMIEM NASZEGO, WPOJONEGO PONIEKĄD, POCZUCIA NIŻSZOŚCI WOBEC INNYCH NARODÓW ZACHODNICH. SKĄD SIĘ W NAS BIERZE TO POCZUCIE NARODOWEJ UŁOMNOŚCI? MOŻE DLATEGO WIELU Z NAS KRYTYKUJE EURO 2012, ZAKŁADAJĄC Z GÓRY, ŻE CZEKA NAS KOMPROMITACJA? CZEGO SIĘ WSTYDZIMY JAKO NARÓD? NIE BÓJMY SIĘ SWOJEGO OBLICZA, BO POMIMO WAD (A KTÓŻ ICH NIE MA?), MAMY POLOT I FANTAZJĘ.
Czasami mam wrażenie, że Euro jest dla nas karą, a nie nagrodą. To tak jakbyśmy nie leżeli w Europie, tylko zapraszali ją na chwilę do nas, martwiąc się o to, czy goście wyjadą zadowoleni z pobytu. Mistrzostwa Europy powinny być traktowane przez nas jako możliwość zaprezentowania szeroko pojmowanej polskości. Pod względem infrastruktury nie jesteśmy przygotowani; w dalszym ciągu brak nam zaplecza transportowego. Nie ma zbyt wielu dobrych dróg, nie ma hoteli – wszystko było robione bez głowy i pobieżnie. Czy to nasza wina? Ilu z nas decydowało o tym, jak ma wyglądać stan infrastruktury w kraju? Więc nie my powinniśmy się wstydzić. To my ratujemy twarz rządu, który zawiódł pod wieloma względami. Siła w nas, młodych i nie młodych, ale wolnych od uprzedzeń. Jeżeli wypaliły Mistrzostwa Świata w RPA, gdzie jawnie działają kartele narkotykowe, i planowane są MŚ w Brazylii, podczas gdy Rio de Janeiro to kolebka światowego handlu prochami, tak samo wypalą Mistrzostwa Europy w Polsce. Tylko pokażmy jacy z nas ludzie. I nie módlmy się o to, żeby nie ucierpiał żaden kibic z zagranicy, bo to zrujnowałoby naszą reputację. Nic nikomu się nie stanie – jesteśmy bezpieczniejszym krajem niż dwa wyżej wymienione. A po drugie w zęby zarobić można wszędzie – nawet w Watykanie, jeżeli jest się nieostrożnym. Nie chcę już mówić o Ukrainie... Bawią mnie nasze kompleksy. W roku 1989 częściowo zrzuciliśmy jarzmo komunizmu. Lekko od ponad 20 lat jesteśmy wolni. Przez te lata wydarzyło się dużo. Naszą wadą jest jedynie pozostała małostkowość i brak wiary, że to, co jest polskie, może być dobre. Widzę to na każdym kroku. Potrzeba siły, by zrzucić z siebie mentalność
04
europejskich wieśniaków. Dużo Polaków nie wie zbyt wiele o swoim kraju, więc trudno wymagać od nich pewności siebie. Mamią nas stereotypy, które utrwalił w nas czas. Odbieramy siebie gorzej, niż odbiera się nas za granicą. Kraj potrzebuje jednego cenzusu. Oblicze kraju zależy od ludzi którzy nim rządzą. To od nich zależy, jak będziemy żyć i jak będzie wyglądać kraj za kilkadziesiąt lat. Jednak potrzebujemy ludzi wykształconych, zdolnych do myślenia i współpracy ze sobą. We Francji politykiem może być jedynie człowiek spełniający formalne wymogi. U nas wystarczy popularność i znajomości. Cyprian Norwid pisał, że „Polak jest olbrzym, ale człowiek w Polaku karzeł”. Czy nadal mogą nami sterować 100-letnie wzory? Do swoich wad trzeba nabrać dystansu i dozy autoironii, bo każdy ma wady, ale kwestią jest to, czy je akceptuje. Nie chcąc ocierać się o tani patetyzm, zacytuję Woltera: „Jeden Polak to istny czar, dwóch Polaków to awantura, trzech… ach to już ich problem”. A 50tysięcy na meczu? Polska – kraj sprzeczności, w którym płynnie po angielsku mówi co drugi kelner- student, a nie potrafi się przywitać w tym języku co drugi polityk. Można nas kochać bądź nienawidzić. Warchoły, awanturnicy i pijacy – tak o nas mówią. Czy to prawda? Moim zdaniem przejaskrawiona i naiwna. My, kibice, nie mamy się czego wstydzić przed towarzystwem z Zachodu, bo całkiem nieźle sobie radzimy w tym Domu Wariatów, jakim czasami jest Polska. Cała nadzieja w nas. Niech mówią po mistrzostwach Hiszpanie i Niemcy: „Drogi były fatalne, ale za to ludzie bardzo sympatyczni”.
Łukasz Ogorzałek
JAKI POWINIEN BYĆ GŁÓWNY BOHATER? Dla większości ludzi bohater powinien być przystojny, dobrze zbudowany, wysportowany (a jakże), odważny, waleczny, mężny, inteligentny i gotowy oddać życie za swoich bliskich. Tak, to obraz idealnego głównego bohatera, ale… filmu. Ludzie lubią popatrzeć na przystojnych aktorów, a jaki powinien być główny bohater powieści? Na pewno powinien być odważny, inteligentny i szlachetny oraz ceniący przyjaźń oraz miłość ponad wszystko. Nie powinien mieć żadnych wad. Powinien mieć mega talent do wszystkiego. Taki wizerunek bohatera jest bardzo mile widziany, ale co czuje czytelnik, który czyta, że ten, którego dotyczy powieść jest niski, przeraża swą rachitycznością, posiada ADHD? Lekkie zmieszanie, a zaraz potem zadaje pytanie: „jak takie chuchro ma sobie poradzić w razie niebezpieczeństwa?” Kiedy przeczytałam, że Percy Jackson, bohater „Złodzieja pioruna” to dwunastoletni nadpobudliwy dyslektyk stwierdziłam, że… może być ciekawie. Percy Jackson to trudne dziecko. No dobra, nie dziecko, a wyszczekany, niepokorny, bezczelny dwunastolatek z ADHD i dysleksją. W dzisiejszych czasach są to wady, schorzenia, które utrudniają ludziom życie, a jak jest w książce Riordana? Owe wady wcale nimi nie są. To zalety, które są one potwierdzeniem boskiego pochodzenia Percy’ego. Nie, nie jest synem Boga i bratem Jezusa. Jackson jest synem jednego z bogów mieszkających na Olimpie. Powiecie: „Bzdura! Przecież to tylko mity!”. Nic podobnego, bogowie znani z mitologii żyją, tylko ich siedziba przeniosła się w bardziej… odpowiednie miejsce.
oczach całego Obozu. Jednak oprócz wrogów główny bohater ma także przyjaciół. W wypadku Percy’ego jest to satyr Grover oraz córka Ateny, Annabeth oraz Luke – syn Hermesa. Nie brakuje też opiekunów – w tej roli zrzędliwy Dionizos i nauczyciel herosów, centaur Chejron. To mogłoby być piękne lato wypełnione treningami, ale na Percy’ego czeka Zadanie. Wyrusza na poszukiwania pioruna piorunów, własności Zeusa, a w tej najeżonej niebezpieczeństwami podróży będzie mu towarzyszyła dwójka najlepszych przyjaciół. Co z tego wyniknie? Musicie koniecznie zajrzeć do książki.
Chłopak po wyrzuceniu z szóstej już szkoły wraca do ukochanej matki i znienawidzonego ojczyma. Jackson nie ma pojęcia, że jest herosem, a jego matka milczy jak zaklęta. Sytuacja zmienia się, gdy podczas wycieczki na plażę na Sally i jej syna oraz jego najlepszego przyjaciela, Grovera, który jest nikim innym jak satyrem napada Minotaur. Z bójki wychodzą cało tylko Percy i Grover.Oboje trafiają do Obozu Herosów, a jak obóz to obozowicze i domki w których mieszkają. Nie są to jednak zwykłe kwatery. Każdy domek ma swojego patrona w postaci greckiego boga z tą różnicą, że w każdym domku mieszkają dzieci danego bóstwa. Mamy tutaj szlachetną gromadkę Ateny, wredne stadko Aresa i towarzystwo „nieokreślone”, czyli dzieciaki, które są herosami, ale żaden z bogów się do nich nie przyznaje. Między nastolatkami dochodzi do sprzeczek i tutaj nie ma wyjątku. Percy wdaje się w konflikt z córką Aresa, którą upokarza dwukrotnie na
„Złodziej pioruna” to powieść zdecydowanie niebanalna. Autor porzucił dobrze już znane czytelnikom fantasy motywy z wampirami, aniołami i demonami. Zamiast tego postanowił do swojej historii wpleść elementy mitologii, którą uwielbiam. Oczywiście, można wyłapać kilka nieścisłości porównując fragmenty „Złodzieja pioruna” z niektórymi mitami, ale wcale mi to nie przeszkadzało, przeciwnie, wręcz pożerałam przygody tego przeuroczego nastolatka, który swoją bezczelnością i inteligencją podbił moje serce. Powieść jest napisana barwnym, żywym językiem, który czytelnik zna z codziennych rozmów z kolegami z grupy czy podwórka. Bohaterowie i ich przygody intrygują, wciągają czytelnika bez reszty do swojego uniwersum. Podsumowując, „Złodziej pioruna” zachwyca i z czystym sercem polecam go każdemu. Bez wyjątku.
Anna Marczewska
|kulturalny|
Recenzja książki „Złodziej pioruna” Rick Riordan
05
NIECH ZACZARUJE CIĘ NIKISZOWIEC… Katowice mają swoje magiczne miejsca! Nie wierzycie? Wpadnijcie na Nikiszowiec!
|w mieście|
O Nikiszowcu nasłuchałam się dużo. Że kradną, biją, patologia. Może dlatego to miejsce wciąż mnie odstraszało do tego stopnia, że nigdy nie miałam ani chęci, ani odwagi tam pojechać. Aż w końcu trafiłam zupełnym przypadkiem i … zakochałam się! Jeśli macie dość przeszklonych wieżowców lub poPRLowskich osiedli z wielkiej płyty, tu znajdziecie ukojenie. Traficie do innego świata, jak z odmiennej bajki. Familoki z czerwonej cegły, brukowane uliczki, zaułki, jarmarki i fantastyczny klimat! To wszystko czeka was właśnie tu! Początkowo było to osiedle robotnicze dla górników kopalni “Giesche” wybudowane na terenie obszaru dworskiego Gieschewald (czyli nasz obecny Giszowiec), w latach 1908−1918, z inicjatywy koncernu górniczo-hutniczego Georg von Giesches Erben. Nazwa „Nikiszowiec” pochodzi od położonego w jego pobliżu szybu “Nikischschacht”, a nazwa samego szybu- od nazwiska przedstawiciela spółki i spadkobiercy Gieschego - barona Nickisch von Rosenegk. Osiedle zaprojektowali architekci Emil i Georg Zillmannowie z Charlottenburga, twórcy zabudowy Giszowca. W 1911 r. oddano do użytku pierwszy blok mieszkalny, tzw. familok. 3 lata później również spod ręki Zillmannów wyszedł wspaniały, neobarokowy kościół, który „domyka” rynek Nikiszowca. Osiedle widziane z lotu ptaka przypomina
06
kształtem widownię amfiteatralną, ze sceną w samym centrum. Podcienie i nadwieszki tworzą niepowtarzalny klimat, jakiego nie spotkacie w żadnym innym zakątku Katowic. Zillmannowie starali się nadać familokom indywidualny charakter i silnie zaakcentowali elementy konstrukcji architektonicznych, np. łuki nad otworami okiennymi i drzwiowymi. Z bloków i wolno stojących obiektów publicznych, jak kościół, szkoła, szpital, uformowane jest, w zaplanowanym z góry układzie, całe osiedle. Układ urbanistyczno-przestrzenny jest na tyle wyjątkowy, że został wpisany do rejestru zabytków. W 2011 r. osiedle zostało uznane oficjalnie za pomnik historii. Zarząd Województwa Śląskiego podjął też niedawno inicjatywę, by wpisać Giszowiec wraz z Nikiszowcem na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Nikiszowiec szczególnie upodobał sobie K. Kutz, który nakręcił tu dwie z trzech części swojego „Tryptyku śląskiego”. W sumie, na Nikiszowcu toczy się akcja aż 6 różnych filmów, a losy jego mieszkańców opisała w książce „Czarny ogród” Małgorzata Szejnert. Katowicką perełkę architektury warto odwiedzić (szczególnie wiosną!) i nie patrzeć na dzielnicę przez pryzmat wskaźnika przestępczości. Warto uszanować historię, którą w sobie kryje i docenić jej piękno. Ja na pewno tam wrócę jeszcze nie raz – w tym miejscu absolutnie jest magia!
Paulina Patrylak
07
ŽIVOT JE ČUDO! WSPOMNIENIE MINIONEGO LATA
|komu w drogę|
Porywistość wiatru we włosach, gorąc skóry rozgrzanej od słońca, rześkość chłodnej wody w ustach, aromat ziemniaków pieczonych w popiele ogniska… Przywołanie tych wspomnień sprawia, że zapominam o ciężarze wiszącego nade mną trybu poprawkowego ze statystyki matematycznej. Cofam się myślami o blisko rok wstecz i niemalże czuję, jak wszystkie receptory mego ciała reagują na warunki sierpniowego otoczenia.
08
„To jak, gdzie w te wakacje?” – krótko, zwięźle, na temat. I, tak naprawdę, nieco retorycznie, ponieważ odpowiedź znana na długo przed nadejściem lata. Bałkany. Konkretniej? Tereny byłej Jugosławii przede wszystkim. No, i może Albania. Pozostało ustalenie terminów wyjazdu i powrotu, a także nakreślenie trasy przez wyznaczenie najważniejszych miejsc, które „trzeba zaliczyć”. Tak też się stało. Dnia 4 sierpnia 2011 roku, Škoda Favorit rocznik ‘92, silnik 1.3, po raz kolejny została, w sposób wręcz niemiłosierny, wypełniona przez nas torbami, namiotami, śpiworami, karimatami, zapasami żywności i butlą gazową. I ruszyła w podróż, jak się okazało, rodem z filmów Emira Kusturicy. A ja i trzech moich współtowarzyszy, wraz z nią. Republika Serbii. Kraj, którego mieszkańcy wciąż tęsknią za powrotem Wielkiej Serbii, czyli sięgającej średniowiecza koncepcji ich ziem sprzed panowania tureckiego. Marzenia o krainie mlekiem i miodem płynącej, z silną pozycją geopolityczną, będącej liderem bałkańskiego regionu, przez wieki motywowały Serbów do bardziej i mniej chwalebnych czynów. Koniec końców, w chwili obecnej, piją kawę „po turecku” parzoną w džezvie, swą energię skupiając na zostaniu członkiem Unii Europejskiej. Nowy Sad, Belgrad, Smederewo, Nisz - to tylko niektóre z serbskich miejscowości, jakie udało nam się odwiedzić, spędzając w nich mniejszą bądź większą ilość czasu. Relatywnie najdłużej byliśmy w Guczy. Ah, Gucza! Kameralne, ukryte w górach miasteczko położone jest około trzech godzin jazdy samochodem na południe od serbskiej stolicy. Liczące niewiele ponad dwa tysiące mieszkańców, raz do roku, zalane zostaje falą blisko 600 tysięcy ludzi z całego świata. Dlaczego tak się dzieje? Festiwal orkiestr dętych w Guczy jest wyjątkowym wydarzeniem. Od ponad pięćdziesięciu lat przyciąga zarówno rasowych entuzjastów muzyki, jak i przeciętnych turystów oraz okolicznych mieszkańców. Przez niespełna tydzień, przyjezdni pozwalają sobie na całkowite odurzenie śpiewem i tańcem, w rytm muzyki folkowej serwowanej przez kilkadziesiąt orkiestr dętych. A przed muzyką, podczas festiwalu, ukryć się nie sposób! Nieważne, czy za nocleg obrany został luksusowy pokój hotelowy, czy też miejsce kempingowe na pobliskich
wzgórzach - przyjezdny skazany zostaje na 24-godzinne obcowanie z trębaczami i ich talentem. Obok koncertów największych gwiazd sceny bałkańskiej, takich jak Goran Bregović czy Boban Marković, do czynienia mamy z mnóstwem pomniejszych występów. Muzycy, przemierzający miasto wzdłuż i wszerz, odwiedzają kolejno kawiarnie i restauracje, jak również koncertują bezpośrednio na ulicach. Zapraszają do zabawy obecnych, niepozwalając nikomu pozostać biernym obserwatorem. Zakrapianemu piwem i rakiją tanecznemu uniesieniu towarzyszy, ku uciesze sprzedawców, zakupowe szaleństwo. Barwne stragany wydają się oferować wszystko, czego dusza i żołądek zapragną. Od lokalnych specjałów, roztaczających wokół uwodzicielski zapach pieczonej jagnięciny, po pozłacane trąbki i inne gadżety, dla żądnych pamiątek turystów. Nie sposób pozostać obojętnym na wszechobecną euforię, zalewającą okolicę jak wulkan. Prowincjonalna zazwyczaj Gucza, przez tych kilka sierpniowych dni, tętni życiem, którego pozazdrościłyby jej największe miasta świata. Z żalem opuściliśmy ten żywiołowy, pulsujący od śmiechu światek serbsko-cygańskich trębaczy i ruszyliśmy dalej, na południe. Republika Macedonii. Kolejne z państw powstałych po rozpadzie Jugosławii. Wielkością i potęgą dalece odbiega od antycznego królestwa Macedonii za panowania Aleksandra Wielkiego, wciąż jednak potrafi zachwycić. Mimo braku dostępu do morza, co roku przyciąga coraz większą liczbę ciekawskich. Wytrwałym szczególnie polecam fantastyczne góry, których masywami jest upstrzony cały kraj. Naszym pierwszym przystankiem była macedońska stolica. Skopje, miejsce narodzin Matki Teresy, jest doskonałym przykładem współistnienia dwóch wielkich religii: islamu i prawosławia. Stary Bazar różni się od pozostałych części tego miasta. Wąskie uliczki, meczety, sklepiki z biżuterią i modą ślubną oraz skromne saloniki serwujące usługi golibrody, tworzą nastrój przypominający inne stulecie. Tutaj też, po raz pierwszy w trakcie naszej podróży, zetknęliśmy się z niedogodnościami, jakie czasami spotykają turystów w krajach muzułmańskich podczas trwania Ramadanu. Podróż samochodem pozbawionym klimatyzacji przy temperaturze sięgającej 40° C potrafi zmęczyć i wygłodzić. Rozpaczliwie zatem poszukiwaliśmy miejsca, w którym można by się zrelaksować i zjeść coś regionalnego. Niestety,
mimo, iż większość lokali była otwarta – świeciły pustkami, a właściciele i nieliczna obsługa, gawędząc przed wejściem, odmawiali nam wstępu. Z niechęcią zrezygnowaliśmy ze starej części miasta i ruszyliśmy w stronę „wieżowców”, gdzie nareszcie udało nam się zostać obsłużonym i zjeść doskonały posiłek. Największe wrażenie wywarł na nas Ochryd i jego okolica. Położone w południowo-zachodniej części kraju miasto, o korzeniach sięgających czasów starożytnych, jest prawdziwą perłą tego kraju, jak i całych Bałkanów. Każdy, kto zawita do tego regionu Macedonii, znajdzie coś dla siebie. Jezioro Ochrydzkie, nad którym położona jest miejscowość, zachwyca czystością. Naturalnych pereł, co prawda, już w nim nie znajdziemy, natomiast fanów podobnej biżuterii zainteresować mogą te, wytworzone z rybich ości, nazywanych „perłami ochrydzkimi”. Jak już wspomniałam, Ochryd ma za sobą długą i ciekawą historię. Nie trzeba być badaczem dziejów o wrażliwości romantycznego poety, by zostać oczarowanym wszechobecnymi śladami dawnego dziedzictwa. Mury wciąż dumnej Twierdzy cara Samuela, pozostałości antycznego teatru, mnogość cerkwi i ciekawa architektura budują klimat orientu i niepowtarzalności. Właśnie w takim otoczeniu, rozbiliśmy jednej nocy namiot na maleńkim parkingu. Przebudzenie o poranku nastąpiło wraz z rozpoczęciem prac renowacyjnych pobliskiego muzeum. Panowie robotnicy z niedowierzaniem i zaciekawieniem spoglądali na czwórkę zaspanych turystów, śpiących w tak nieadekwatnym miejscu. Zamiast jednak oburzenia i krytyki z ich strony, otrzymaliśmy przeprosiny za tak wczesną pobudkę, gorącą kawę wypitą na schodach muzeum oraz garść pożytecznych wskazówek, co do dalszej trasy podróży. Bałkańska życzliwość, ot co! Obok Jeziora Ochrydzkiego, na granicy z Albanią i Grecją, leży drugie, równie interesujące – Jezioro Prespa. Aby dostać się do niego od strony zachodniej, trzeba pokonać objęte w całości Parkiem Narodowym Góry Galicica. Zmotoryzowani mogą skorzystać z przełęczy Livada, przez którą prowadzi droga łącząca wsie, leżące z obu stron podnóży górskiego pasma. Postanowiliśmy przedostać się „na drugą stronę”, po drodze zahaczając o znajdujący się nad przełęczą punkt widokowy, z którego zobaczyć można oba jeziora. Trasa, o sporym nachyleniu, ma postać serpentyn. Podczas jazdy, mniej więcej w połowie drogi, ujrzeliśmy mozolnie jadącego rowerzystę, ostatkiem sił machającego ręką z wyciągniętym „po autostopowemu” kciukiem. Zatrzymaliśmy się. Obładowany tobołkami rowerzysta, okazał się 19-letnim Holendrem, będącym w podróży 80. dzień. Punktem docelowym wyprawy, zapoczątkowanej w jego kraju ojczystym, był Istambuł. Do momentu naszego spotkania miał już za sobą: Niemcy, Austrię, północną część Włoch, Chorwację, Bośnię i Hercegowinę, Czarnogórę oraz Albanię. „Wyruszyłem z paroma kolegami. Pierwszy już w Wenecji wsiadł w samolot powrotny do Amsterdamu – powiedział, śmiejąc się – ostatni odpadł dzisiaj rano. Przyznał, że przecenił swoje możliwości”. Korzystając z naszych baniaków, uzupełniliśmy jego bidony wodą, zaserwowaliśmy również proste śniadanie. Pełni podziwu dla wytrwałości rowerzysty, zastanawialiśmy się, jak jeszcze można by mu ulżyć w męce katorżniczej jazdy pod górę, w upale nie do zniesienia. Ostatecznie podjęliśmy, nie do końca odpowiedzialną, decyzję. Odciążyliśmy wyczerpanego kolarza, wpakowując jego plecak do auta, a następnie przymocowaliśmy rower do zamknięcia bagażnika za pomocą wytrzymałej linki. Jadąc ostrożnie z prędkością 20 km/h, trąbiąc na każdym zakręcie, podwieźliśmy w ten sposób rowerzystę na sam szczyt przełęczy, nieustannie pilnując, czy aby na pewno „wciąż
jedzie za nami”. Holender, zachwycony tak nieoczekiwanym ułatwieniem, fotografował całą sytuację, jak i przepiękną, górską okolicę. Republika Albanii. Ponad pół miliona bunkrów rozsianych po całym kraju, wybudowanych przez fanatycznego komunistę, Envera Hodżę. Jedno z najbiedniejszych państw europejskich, o niemalże 60% poziomie zadłużenia. Infrastruktura drogowa i kolejowa są tutaj równie słabo rozwinięte, co świadomość ekologiczna (nie trudno natknąć się na góry śmieci urozmaicające krajobraz). Do tego wszechobecność betonowych, niedokończonych budynków z wystającymi, z ostatnich kondygnacji, żelaznymi prętami. Wszystko to, zdaje się tworzyć raczej przygnębiający obraz. Skąd zatem uśmiech na mej twarzy i ciepło w mym sercu, na wspomnienie o Albanii? Argumenty „przeciwko” tracą na znaczeniu, kiedy postawi się je w świetle tego, co Albania ma najcenniejszego. W mojej opinii, skarbem tego kraju jest, wciąż nieutracona, dzikość. Dzikość surowych gór, które zajmują 75% terenu (pokonywanie samochodem tras przez nie prowadzących, jest przygodą samą w sobie). Dzikość oddalonych od miast zakątków (jest spore prawdopodobieństwo, że po zboczeniu z głównej szosy, znajdzie się skrawek rozkosznie pustej i pozbawionej turystów albańskiej riwiery). I, przede wszystkim, dzikość serc tubylców, przejawiająca się w pozytywnym usposobieniu, niesamowitej życzliwości i szczerym zainteresowaniu obcokrajowcami. Nie zliczę wszystkich filiżanek kawy, kieliszków rakiji, czy pysznych posiłków, którymi, zupełnie bezinteresownie, zostaliśmy uraczeni przez gościnnych Albańczyków. Razu pewnego, obsługa jednego z plażowych barów nauczyła nas albańskiego tańca narodowego. Opustoszała wówczas knajpa, szybko zwabiła okolicznych mieszkańców, przemieniając się w rozedrganą od folku i przytupów dyskotekę. Zaiste, warto zapuścić się na wciąż tajemniczą ziemię albańską, do ostatniego nieoswojonego kraju na naszym kontynencie. Republika Czarnogóry. Państwo, do którego wjechaliśmy nie uiściwszy obowiązkowej opłaty ekologicznej (10 euro), korzystając z chwili nieuwagi celnika. Niczym prawdziwym uciekinierom, towarzyszyła nam adrenalina przy każdorazowym zerknięciu we wsteczne lusterko. Czarnogóra obfituje w pełne orientalnego uroku kurorty. Ulcinj, Bar, Budva, Kotor to miejscowości przyciągające rzesze turystów. Tym samym, o wiele bliżej jej do popularnej Chorwacji, niż sąsiada z południa. Często sprywatyzowane plaże, barwne od wynajmowanych za dnia leżaków, są w nocy sprzątane i wygładzane za pomocą grabi. Miejscowości, wkomponowane w tropikalną roślinność i malownicze góry, są równie czyste i zadbane. Widać, że władze miast są świadome potencjału tkwiącego w regionie i potęgi, jaką może być turystyka. Po kilku dniach zwiedzania i kąpieli w Zatoce Kotorskiej, ruszyliśmy na północ. Bośnia i Hercegowina. Państwo, o którym głośno było w latach 90. ubiegłego wieku, co niektórym wciąż na myśl przywodzi jedynie biegających z kałasznikowami bojowników. Co prawda, budynków podziurawionych od kul nie brakuje, natomiast kraj ten wciąż jest odbudowywany i z każdym rokiem wygląda lepiej. Historycy, dumając nad skomplikowaną przeszłością Bośni, za najważniejszą przyczynę „bałkańskiego kotła” podają mieszankę wyznaniowo-etniczną. Za dyktatury Tity, wszelkie konflikty na tle narodowościowym były bezwzględnie tłumione, jednak po jego śmierci do głosu doszły dawne spory, a na Bałkanach zawrzało.
09
BiH była ostatnim państwem, w którym mieliśmy spędzić trochę czasu przed powrotem do Polski. Na pierwszy ogień poszedł Mostar, miejscowość położona w południowej części kraju. Stare Miasto jest dzielnicą najchętniej odwiedzaną przez turystów. Charakterystyczną budowlą jest Stary Most, kamienny, wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO symbol tej miejscowości. Zbombardowany przez Chorwatów w 93’, odbudowany w 2005 roku, wciąż przyciąga śmiałków, którzy skacząc z niego do rzeki (60 m n.p.m.) udowadniają licznie zgromadzonym swą męskość i odwagę. Dla niektórych wystarczającym wyzwaniem okazać się może samo przejście przez most na drugą stronę – wielkie, jasne kamienie, którymi jest wyłożony, podobnie jak i pobliskie uliczki, zostały wygładzone i wypolerowane w sposób, czyniący z nich niezwykle śliskie zagrożenie dla spacerujących. Drugim przystankiem było Sarajewo, miejsce narodzin Bregovića i Kusturicy. Barwne, wieloetniczne miasto najpiękniej prezentuje się po wejściu na okalające je wzgórza i góry. Ruda od dachów panorama, bogata jest w minarety meczetów, kopuły cerkwi i wieże katolickich kościołów. Najefektowniejszą częścią stolicy jest, oczywiście, Stare Miasto. Starówka wraz z bazarem, katedry i synagogi, zabytkowe przykłady bośniackiej architektury oraz symbol tej dzielnicy – charakterystyczna, przypominająca kształtem grzyb, studzienka. Podczas spaceru po tej części miasta, zaskoczyć mogą ogródki kawiarń i restauracji, które zawsze są pełne klientów, niezależnie od pory dnia. Ktoś może tłumaczyć to zjawisko napływem turystów, jednak podczas mojej pierwszej, kwietniowej wizyty w Sarajewie sytuacja miała się podobnie. Sarajewo tętni życiem również w nocy. Moim ulubionym miejscem jest Kino Bośnia. Raczej ciemne, zadymione od papierosów wnętrze przyciąga ludzi w różnym wieku tanim piwem i dobrą muzyką. Najciekawsze są wieczory poniedziałkowe, w które to dni ma miejsce, pełna bałkańskiego temperamentu, impreza z muzyką na żywo. Muzycy nie korzystają z dodatkowego nagłośnienia – grają i śpiewają wystarczająco donośnie, by każdy obecny w kinowej sali mógł wziąć udział w zabawie. Wszyscy, rzecz jasna, poprawiają sobie nastrój śliwowicą, pitą z kieliszków w kształcie probówek. Znajoma zapytała mnie niedawno, czy podczas naszych „tripów”, nie
10
przydarzyło nam się kiedyś coś nieprzyjemnego. Cóż, dzień przed wyjazdem z Sarajewa (tj. 30 sierpnia) i powrotem do Polski, znaleźliśmy nasze auto z wybitą tylną szybką i przetrzepanymi torbami. Aparatów fotograficznych brak. Reszta była. Co mogę rzec? Żal wielki, bo niemalże 2 tysiące zdjęć z naszej fantastycznej podróży prawdopodobnie zostało skasowanych przez nowego właściciela. Jest to ryzyko, z którym zawsze trzeba się liczyć, niezależnie od tego, czy jedzie się na drugi koniec Europy autem, czy na uczelnię tramwajem. Zdecydowanie jednak, jest to także ryzyko, które warto podjąć. Bałkany to specyficzny region Europy. Kraje, które opisuje się tym określeniem, łączy wiele wspólnego, co spowodowane jest głównie uwarunkowaniami historycznymi. Jednakże, turystyka nie wszędzie jest jeszcze tak rozwinięta, jak na przykład w Chorwacji, intensywnie promowanej przez biura podróży. Osobiście, uznaję to za wielką zaletę. Bądźmy szczerzy, trudno o wydanie z siebie dźwięków zachwytu nad kolejnym zdjęciem kolejnego znajomego posadzonego na wielbłądzie, z egipskimi piramidami w tle. Mimo, iż moja noga na afrykańskim, czarnym lądzie niestety jeszcze nie stanęła, prędzej zdecyduję się na wakacje w Algierii, niż walkę z innym turystą o miejsce w punkcie widokowym, które pozwoli na pstryknięcie fotki Wielkiemu Sfinksowi. Pragnę zaznaczyć, że jestem absolutnie świadoma faktu, iż nie w każdy gust trafia twardość kamieni pod karimatą czy zimno kąpieli w górskiej rzece. Doskonale rozumiem potrzebę bezpieczeństwa i wygody. Wiem jednak również, że jeśli teraz, będąc osobą młodą i pozbawioną zobowiązań, nie znajdę w sobie odwagi i energii na tego typu przygody, to już na zawsze przemienię się w turystę, kąpiącego się w hotelowym basenie w Turcji, z obawy przed wysuszającym działaniem słonej wody morskiej. Lato coraz bliżej. To ostatni dzwonek na zaplanowanie wakacji i niezbędnych zasobów: ludzkich (kto? z kim?), finansowych (za ile?), rzeczowych (co zabrać?) oraz informacyjnych (gdzie i na jak długo warto jechać?). Pozwólmy się zainspirować, zróbmy coś, co zaintryguje innych – a następnie „podajmy dalej” zapał, który jest w stanie wyrwać z letargu!
Natalia Lankocz
AUTOSTOP Kolejny rok akademicki dobiega końca, więc już najwyższy czas, żeby odłożyć w kąt biznesplany, plany prac dyplomowych czy badań naukowych i skupić na najważniejszym w całym roku – planie wakacji! Wprawdzie przez wielu wyjazdy spontaniczne uznawane są za najciekawsze, ale nie zaszkodzi mieć w zanadrzu parę pomysłów. Moją propozycją na wakacje będzie autostop.
benzynowej zabija trochę ducha tej wyprawy. Wprawdzie sama tak daleko nie wyjeżdżałam, ale jakieś skromne doświadczenie nabyłam podczas trzykrotnych wakacji na Helu. Wydawać by się mogło, że dystans 34 km raczej niczym nie zaskoczy, a już na pewno, gdy przebywa się go kilkakrotnie, a okazało się, że jest wręcz przeciwnie. Pomimo tego, że widok za oknem samochodu i zatoczki przy drodze są takie same, każda podróż jest zupełnie inna i dostarcza cudownych wspomnień. Jednym razem jedziesz starym samochodem dostawczym, innym – nowiutkim Audi A4 („ej udał się nam dzisiaj ten wóz i jego szofer”). Raz spotykasz drobną nauczycielkę matematyki z podstawówki, jadącą z włączoną na cały regulator płytą heavy metalowej kapeli, a innym razem oprócz darmowej podwózki dostajesz „w pakiecie” przewodnika – emerytowanego żołnierza. Jednak nieważne jest, kogo masz okazję poznać, ale to, że za każdym razem jest to ktoś zupełnie inny. Ktoś, kto nieraz dzieli się z Tobą niepowtarzalnymi opiniami, historiami czy doświadczeniami. Tyle o tradycyjnym „stopie”. Na koniec chciałabym wspomnieć o nowości na
rynku, która nie do końca mnie przekonuje. Ostatnimi czasy pojawiło się dość dużo stron internetowych, na których kierowcy ogłaszają się, gdzie i kiedy jadą oraz za ile mogą zabrać ze sobą „autostopowicza”. Ten cudzysłów został postawiony celowo, bo mnie osobiście kojarzy się to bardziej ze sprzedażą taniej usługi przewozowej. Nie mam nic przeciwko takim ofertom ani korzystaniu z nich, bo faktycznie jest to opłacalna opcja dla obu stron, ale z jakiej racji nazywane jest to autostopem? Jeżeli chodzi o ominięcie jakichś nieracjonalnych regulacji prawnych to ok, ale jeżeli jest to po prostu tani chwyt marketingowy… pozostawiam Wam opinię na ten temat. Tak czy siak, podróż autostopem uważam za sposób na wspaniałą przygodę i polecam naprawdę każdemu, bo „cóż dla nas znaczy pociąg na spółkę z samolotem. Gdzie szosy biała nić, tam chce się bracie żyć”.
|komu w drogę|
„Autostop, autostop, wsiadaj bracie dalej hop. Rusza wóz, będzie wiózł, będzie wiózł nas dziś ten wóz” - śpiewała przed laty Karina Stanek. Obecnie wiele osób kojarzy kartkę z nazwą miejscowości lub machanie ręką przy drodze jedynie z opowieściami rodziców. Tymczasem okazuje się, że podróże „na stopa” wracają do łask. Ba, są one wśród studentów coraz częściej uważane za niezastąpiony sposób na przeżycie wspaniałej przygody. Przykłady można mnożyć, ale warto zacząć od organizowanych od kilku lat majówkowych rajdów autostopowiczów z Uniwersytetu Wrocławskiego i Politechniki Śląskiej. Około tysiąc osób wyruszyło w tym roku z Wrocławia do Rzymu, a tegoroczne zwyciężczynie z drugiej z wymienionych uczelni pokonały około czterystu konkurentów i dotarły z Gliwic do Splitu w Chorwacji w 15 godzin i 15 minut! Widać rajdowcy wzięli sobie do serca słowa artystki: „Jedziemy autostopem, jedziemy autostopem. W ten sposób możesz bracie przejechać Europę”. Takie wyjazdy to niewątpliwie świetna sprawa, chociaż dla mnie 50 osób „łapiących stopa” na jednej stacji
Ania Domańska
11
S A
N M ? Y I A Z J C RM IZ A K LEW E T
Pierwszego szoku doznałam, gdy niebieskie studio odwiedziły panie Grycan. Przyzwyczajona do specyficznego poziomu rozmów zostałam porażona wypowiedziami zaproszonych gwiazd. Dopóki widziałam zdjęcia kobiet, które pomimo swojej wagi dobrze się ubierają, byłam zachwycona. Kiedy widziałam je w programie śniadaniowym, gdy opowiadały o jedzeniu miałam wrażenie, że wiedzą o czym mówią. Żałuję, że po obejrzenie godzinnego programu straciłam całe to dobre wrażenie. Mam tylko nadzieję, że w obecności Kuby Wojewódzkiego ludzie sami głupieją. Że jeśli nie mogą dorównać mu intelektem próbują dorównać mu głupotą. Tylko, że po co pchać się w paszczę lwa? Innym przykładem, który odcisnął piętno na moim życiu jest Honorata Honey Skarbek. Jest to młoda piosenkarka i blogerka (a raczej blogerka i piosenkarka), która waha się odpowiadając kto jest premierem Polski i nie wie czy w kraju jest Sejm czy Senat. Nie widzę innego wytłumaczenia niż strach przed rozmówcą. Jednak znowu nie rozumiem, dlaczego? Dlaczego ludzie wybierają się do telewizji, w której ich wady są tak bardzo widoczne? Dlaczego, jeśli (ponoć) ciekawie piszą, to nagle zaczynają się wysławiać w sposób żenujący? Kuba Wojewódzki namówił mnie też do poznania programu Woli i Tysio na pokładzie. Wcześniej przeczytałam wywiad z Dawidem Wolińskim i Marcinem Tyszką. Powiedzieli, że gdy występują w Woli i Tysio na pokładzie – to nie jest tytuł gejowskiego serialu pornograficznego – przyp. Red. – pokazują swoją drugą twarz. Nie oglądałam jednak WiT dopóki nie przypomniał mi się komentarz Kuby W. o tychże. Obejrzałam pół odcinka i nie mam ochoty na więcej. Nie wiem o co tym Panom chodzi, ale skoro mają dobrą zabawę, nie pocą się ze stresu i ktoś chce ich oglądać to czemu nie? Poza tym, nie znam się. Telewizja mnie ogłupiła.
12
Roksana Nowak
|w krzywym zwierciadle|
zed d r p ie ię na ie n ze s śli n od e si wiam e je ra d a i zyl tana ie, ż two azu n ec z n rt, , zas o m o po od r d pr mi, o sp rnu a d neg fię dką je io y n pco cier rasz tra . O kazu tatn w o i b po Do o st apy ego po Os sho u l i . . n j u enie potą i teg j ka ódzk dzki ycie iego ó sw jedz głu ack z te jew ewó ga ż olsk j c i m p e ą o ają em ając , to ie. A y W Wo pol ości i raw izor arni koju anap Kub Pan zym bow p U lew hog po a k ie to a c os te zec się z ie n gram elka y, n ych ws szę mn pro Pud czor iając ru gną ę w tać wie ziw się zetk czy we zad ko łam orko kilka sta wt łam we zna u. po znes bi
PRZEZ GÓRY NOGAMI Jak poprowadzić własną firmę będąc na drugim roku studiów? Czy ciężko założyć własny sklep internetowy? Skąd wziąć pomysł na to czym się zajmować? O początkach istnienia sklepu internetowego „Przez góry nogami” opowiada Mateusz, student drugiego roku Zarządzania na Uniwersytecie Ekonomicznym w Katowicach.
Dlaczego ‘Przez góry nogami’?
Jak długo trwały przygotowania do otwarcia sklepu?
Kiedy tworzyłem sklep turystyczny, to chciałem, by był on zrobiony od samego początku w sposób idealny. Jako, że miałem już w przeszłości jedną firmę, to byłem już wtedy bogaty w doświadczenie, i wiedziałem, że wszystko co chcę zrobić, zrobię maksymalnie dokładnie i z należytą starannością. Na początek, postawiłem na nazwę i odpowiednie do jej brzmienia logo i slogan. Trzy miesiące zajęło mi wymyślenie idealnej nazwy, kolejne trzy zajęło mi zdobycie domen internetowych, które już ktoś kiedyś kupił. Nazwa, nad którą już tyle pracowałem, brzmiała "Do góry nogami" ze sloganem "przewrotny sklep górski". W momencie, kiedy powstało już logo oraz grafika na sklep internetowy, dowiedziałem się, że "Do góry nogami" jest zastrzeżonym znakiem towarowym przez Telewizję Polską. Negocjacje z prawnikami TVP nie przyniosły rezultatów, a o kupnie licencji na używanie "do góry nogami" też mogłem zapomnieć. TVP jest własnością skarbu państwa, a do sprzedaży potrzebny jest podpis ministra, ogłoszenie przetargu i wiele innych procedur. Po konsultacjach z różnymi rzecznikami patentowymi, musiałem wycofać się z "do góry nogami", bo mógłby więcej stracić niż zdobyć. Tak właśnie powstało "Przez Góry Nogami".
Tym razem otwierając kolejny biznes, wiedziałem, że czas nie jest dla mnie wyznacznikiem. Oczywiste jest, że w biznesie stagnacja jest regresją, jednak nie zrażało mnie to, ponieważ wiem, że mogę zaoferować coś więcej, coś czego nie ma w innych sklepach. Przygotowania trwały dość długo, długo też łudziłem się, że uda mi się znaleźć tylne drzwi, by móc korzystać z nazwy "do góry nogami". Nie miałem presji otoczenia, mam stałe źródło dochodu, do dzisiaj nie mam też ciśnienia na największy i najpotężniejszy sklep turystyczny. Chcę mieć swój sklep, zaufanych i lojalnych Klientów, dobry asortyment i gryźć przeznaczony dla mnie kawałek tortu rynku turystycznego. Głównym motorem napędowym do otwarcia sklepu, byli dla mnie najbliżsi, którzy do dzisiaj kibicują, i wspierają mnie, za co bardzo im dziękuję.
Jak i kiedy zrodził się pomysł na firmę? Zanim podjąłem decyzję o uruchomieniu własnego sklepu i zanim jeszcze wiedziałem, że chcę to robić, pracowałem jako programista oraz konsultant przy sklepach internetowych. Przez lata pracy w dziesiątkach sklepów zdobywałem wiedzę, która wymiernie przydaje się w prowadzeniu biznesu. Ale dlaczego właśnie sklep turystyczny? Sama wiedza i dosyć spore know-how to nie wszystko, ważna jest też pasja. Moją pasją są podróże i wszystko co jest związane z górami. Przemierzając Amazońską Dżunglę czy też siedząc w namiocie podczas siarczystego mrozu na Arktyce wiedziałem, że chcę połączyć swoją wiedzę i pasje, czerpać z tego materialne korzyści, oraz pomagać innym - wspierając ich, oferując najlepszy sprzęt wyprawowo-turystyczny, oraz dawać dostęp do wiedzy i doświadczenia.
Dlaczego 'przez góry nogami' jest lepszy od innych sklepów turystycznych? Zapytaj Klientów! A tak na poważnie, to każdy klient jest dopieszczany tak, jak to możliwe (w granicach rozsądku oczywiście), mają oni dostęp do wiedzy i mojego doświadczenia, ponadto staram się inspirować swoich Klientów by ich prywatne wojaże były jeszcze lepsze niż do tej pory. Z każdym klientem jestem po imieniu, pamiętam ich opowieści, traktuję ich po koleżeńsku, bo jestem totalnie przekonany, że Klient, to nie nasz Pan, a nasz przyjaciel. Czy z perspektywy czasu żałujesz, że zaangażowałeś się w ten projekt? Realizacja idealistycznego przedsięwzięcia pochłania dużo energii. Wiem, że powinienem poświęcić sklepu jeszcze więcej, by móc więcej z niego wyciągnąć. Studiowanie, odpowiedzialna praca na etacie, "Przez góry nogami", przyjaciele i rodzina słusznie oczekują by poświęcić im czas, który im się należy. Dodatkowe obowiązki i zobowiązania wymuszają na mnie, bym priorytetytował (?) ważne dla mnie rzeczy, kosztem tych mniej ważnych. Myślę, że zaangażowanie się w "Przez Góry Nogami" było dobrym posunięciem, a dzięki temu, że mojej pracy towarzyszy misja, to tylko utrwala mnie to w tym przekonaniu.
http://www.przezgorynogami.pl/ Roksana Nowak
13
|społeczny|
POTRZEBA ŻÓŁTYCH KARTECZEK
14
Na scenie ma się wrażenie, że niekiedy z ogromnym wysiłkiem cedzi słowa, teksty wymysla na poczekaniu, a w jego garderobie nie uświadczy się kolorowych marynarek. Wbrew pozorom to pogodny, wesoły człowiek, który na scenie przyjmuje maskę, dzięki której nie da się go pomylić z nikim innym. O Magdzie Umer, skupie butelek i potrzebie "rozemglenia" człowieka z Andrzejem Poniedzielski rozmawia Mariusz Pałka. Nowy Gwóźdź Programu: Czuje się Pan artystą kabaretowym? Andrzej Poniedzielski: Chyba nie. Nie do końca. Ja zaczynałem w 1977r. W tamtych czasach piosenka literacka, poetycka była rodzajem takiego poważnego wyznania, takiego nużenia. I taka ona właściwie jest. Ale ja od początku te opowieści robiłem lekko śmieszne, humorystyczne. Myślę, że żeby człowiekowi powiedzieć o jakichś kłopotach, nieszczęściach, to najlepiej go wstępnie „rozemglić”, sprawić w nim uśmiech, aby stał się na to podatny. A za ewidentnym kabaretem nie byłbym dlatego, że nie da się w człowieku budować narastającej radości. Trzeba tym jakby falować. Choć rozumiem ten kabaret według trochę przedwojennej definicji. To było miejsce, gdzie się ludzie spotykali, by ze sobą poprzebywać, pośmiać się – owszem, ale i też posmutnieć, pozadumać się czasem. Taki kiedyś był kabaret. W tej chwili definicja jest zupełnie inna. NGP: Artur Andrus nadał niegdyś Panu pseudonim „Logo jesieni”. Walczy Pan z tym określeniem czy raczej je akceptuje? A.P.: „Logo listopada” nawet. Tak, to Andrus tak mnie tytułuje. Myślę, że nie ma sensu z tym walczyć, bo ja taki pewnie już jestem. Bywam wesoły i smutny, jak każdy. Mam wyraz twarzy, jaki mam i nie zamierzam też go upozowywać. Zawsze tak było. Pamiętam jak w 1977 roku na Festiwalu Piosenki Studenckiej, gdy śpiewałem te swoje piosenki i patrzyłem w podłogę, Pan Bardini (Aleksander Bardini, wieloletni juror festiwalu – przyp. red.) podszedł do mnie i powiedział, że bardzo by chciał, bym pozwolił mu się sfilmować. On prowadził wtedy zajęcia na wydziale aktorskim szkoły teatralnej i miał w telewizji taki program, w którym tłumaczył młodym ludziom, jak mają się zachowywać na scenie. I mówi do mnie: „Pan uosabia wszystko to, jak się nie należy zachowywać”. Ale później dodał, żebym się nie zmieniał, bo jury takiego czy innego festiwalu może różnie na to patrzeć. Natomiast publiczność widzi od razu, czy jestem szczery na scenie. Gdybym nagle zaczął wydziwiać, ludzie od razu by to negatywnie odebrali. NGP: Co śmieszy Andrzeja Poniedzielskiego?
A.P.: O, wiele rzeczy śmieszy. Śmieszy zawsze – i nie tylko mnie, bo na tym opiera się przecież cały kabaret – ludzka głupota. Tylko dobry kabaret to taki, w którym artysta na początek się przyznaje do tego, że głupota nie jest mu obca. Co śmieszy? Od Monty Pythona począwszy, na prostych dziecięcych skojarzeniach skończywszy. Wszystko zależy od kontekstu, momentu. NGP: A współczesne kabarety śmieszą Pana? A.P.: Tak, oczywiście. Szczęściem tych kabaretów jest to, że te programy często są bardzo nierówne. Zasiadałem czasem w tzw. jurorskich gremiach wszelakich przeglądów. Jest to wielki kłopot utrzymać przez te kilkadziesiąt minut stały, a niekiedy narastający poziom śmiechu. Jeśli chce się tego dokonać, to nieszczęście gotowe. Bardzo śmieszy mnie Mumio, choć to właściwie nie kabaret, a teatr. Jeszcze Hrabi, to na pewno. NGP: Pomysł rozmów z Panią Magdą Umer to zainteresowanie pozycją „Samotność w sieci”? A.P.: Nie, zupełnie nie. Ja nawet nie znałem tej „Samotności...”. Później mi donieśli, że jest taka książka. Zaproponowali mi kiedyś, żebym pisał bloga. Ja powiedziałem, że tak samemu z siebie to mi będzie trudno. Zaproponowałem Magdzie, czy byśmy nie pisali do siebie, jakby udając taką korespondencję, jaką się kiedyś prowadziło. Magda się zgodziła i ciągle do siebie za pośrednictwem bloga piszemy. To zresztą przedłużenie naszego spektaklu,
który nazywa się „Chlip-hop” i powstał już parę lat temu. Jakoś to nadal trwa... NGP: W jednej ze swych piosenek śpiewa Pan: „Nie jest tak trudno trafić z życiem między UNESCO a skup butelek”. Jeśli nie na scenę to gdzie indziej mógłby trafić Andrzej Poniedzielski? A.P.: Hmm, nie wiem, co by się ze mną stało. Chociaż jestem w sumie wykształconym inżynierem. Nawet odbywałem staż w Zakładach „Wifama” w Łodzi. Pewnie gdyby nie przypadek, czyli ten studencki festiwal, na elektryce by się skończyło. I pewnie bym nie żałował, bo to też dziedzina, w której się spełniałem. Ja na te studia nie poszedłem z przykazu rodziców tylko z własnego wyboru. Mam dwa fragmenty mózgu, które teoretycznie się wzajemnie wykluczają. Bo poezja potrzebuje pewnej mgły, abstrakcji, a ta techniczna część to już idealność i racjonalność. Łączenie tego czasem się przydaje, ale generalnie chodzi tu o to, że przez jedno odpoczywa się od drugiego. NGP: W takim razie jak studiował Andrzej Poniedzielski? A.P.: Moje studia miały to do siebie, że aby je skończyć, włożyłem w to jednak trochę pracy. Bo i laboratoria, i ćwiczenia. Nie dało się tego oszukać. Trzeba było na tym być, uczestniczyć w tym. Te studia były bardzo czasochłonne i pracochłonne. Ale i inne były zupełnie od tych współczesnych, bo panujący nam wówczas ustrój otoczył nas, studentów, takim kokonem, by po prostu mieć nas z głowy. I klubów studenckich było bardzo dużo. Właściwie w każdym akademiku były małe klubiki. Różnej wielkości i różnie wyposażone, ale były. I włodarze dawali na to pieniądze. Ta kultura mogła tam powstawać, żyć pod warunkiem, że nie wychodziła za bardzo pośród robotników (śmiech). Żeby się czasem nie wychylić. Owszem, była też cenzura, ale ją się bardzo łatwo obchodziło. Miło się żyło. NGP: Posłużę się jeszcze cytatem z Pani Umer, by zadać Panu pytanie: „Andryou? Czy ciebie nie męczy to wieczne szukanie rymów? Bo to jest ostatnio twoje podstawowe zajęcie. Szukanie rymów i sensów. Czy tego dla nas nie robisz za bardzo swoim kosztem?”. Czy Andrzeja Poniedzielskiego nie męczy to wierszowanie? Na dodatek słyszałem jeszcze o karteczkach, jakie zwykł Pan zapisywać swoimi przemyśleniami, do których niekoniecznie zawsze Pan wraca. A.P.: Różnie to bywa, różnie... Czasem się jakieś znajdują, czasem nie. Tu chodzi o to, że właściwie wszystko już zostało napisane. Choć czasem się wpadnie, chociażby w drodze, na jakąś formę nazewniczą, która wydaje się na tyle inna od obowiązujących, że jest przyjemna, a jednocześnie ma się wrażenie, że czegoś takiego na pewno jeszcze nikt nie wypowiedział. No i wypada zapisać. A z tym powrotem to jest bardzo różnie. Mam stosy takich zapisków, ale i mam jakąś dziwną niechęć do wracania do tego (śmiech). Kiedy mi ukradli samochód z wielkim pudłem takich zapisków, pamiętam, że Janusz Strobel powiedział mi wtedy: „Jędruś, Pan Bóg Ci daje wskazówkę – nie oglądaj się za siebie i pisz nowe!”. Coś w tym jest. Samo to pisanie jest rodzajem takiego przyjemnego zajęcia. A samo rymowanie nie sprawia mi trudu. Myślę, że Magda niepotrzebnie się martwi. NGP: Dziękuję bardzo za rozmowę! Rozmawiał Mariusz Pałka
15
E
ELECTRA HEART
A+
|recenzje płytowe|
BLUNDERBUSS
„ELECTRA HEART” TO DRUGI STUDYJNY ALBUM BRYTYJSKIEJ DZIEWCZYNY GRECKIEGO POCHODZENIA. TYTUŁ PŁYTY CHYBA CHCE NAM WSZYSTKIM PRZEKAZAĆ, ŻE CYFRYZACJA DOTYKA JUŻ PRAKTYCZNIE KAŻDEJ DZIEDZINY ŻYCIA, A DIGITALIZACJA NIE OPUŚCIŁA TAKŻE SFERY UCZUĆ. Poruszona została także kwestia bytowania większości gwiazd show businessu w tej specyficznej atmosferze blichtru i uwielbienia. Młoda piosenkarka pewnie (nie) świadomie pokazuje, że celebryci zachowują się mechanicznie i podlegają władzy ludzi, którzy na każdym kroku ich obserwują, komentują, podziwiają i jednocześnie nienawidzą. Cała płyta jest utrzymana w electro-popowej konwencji – mocno słyszalna jest elektryczna (oczywiście!) perkusja w towarzystwie ładnych klawiszy. Słuchając tego krążka po raz pierwszy, odniosłam wrażenie, że czasami śpiewa Katy Perry, niekiedy zaś Lady Gaga. Podobieństwa barwy głosu do pierwszej z nich pojawiają się w songu „Primadonna”. Łudząco podobny „efekt” Lady Gagi jest słyszalny w dość udziwnionej piosence „Homewrecker”. W tym kawałku zderza się absolutnie wszystko: kiczowate, acz urocze partie refrenowe wraz z „przydymionym”, mówionym intro. Niezwykle emocjonalną piosenką jest „Lies”, która pięknie zaczyna się wokalizą, a i pod kątem muzycznym jest bardzo atrakcyjna. Postawiono tutaj i na ilość, i na jakość. Podobne zabiegi zastosowano w „Hypocrates”. Moim faworytem jest genialne „Bubblegum Bitch”, którego można ustawicznie słuchać przez długie tygodnie. Króciutka piosenka w której mieści się szybki wokal i jeszcze szybsze gitary, wraz z chwytliwym refren ma spore zadatki na hit tego roku. Gołym okiem widać, że ten projekt jest doskonale przemyślany i mistrzowsko wykończony. Płyta od A do Z, jest perfekcyjnie opracowana, pod każdym względem. Tytuły piosenek nawiązują do „szołbizowego” miszmaszu, innego postrzegania świata, na przykład w „The State of Dreaming”, w którym artystka śpiewa „My life is a play, is a play, is a play. /My life is a play, is a play, is a play. /Yeah, I've been living, In the state of dreaming. / Living in a make believe land. /Living in the state of dreaming. /Of dreaming, of dreaming”. Skala głosu Mariny jest imponująca. W tych czasach, przy takim nagromadzeniu artystów, wymyślenie takich tekstów, takich melodii, tego wszystkiego!, jest oznaką prawdziwego talentu. To artystka kompletna - tworzy stylizacje i utwory, ma pomysły na siebie i własny, nie do podrobienia styl. Muzyka intrygująca, każdy utwór jest odrębną historią (i dobrze, bo tak chyba powinno być, prawda?), natomiast okładka wygląda jak prześwietlony obrazek znaleziony na strychu, co daje świetny efekt. Podobnie jak w piosenkach, ten retro element jest urzekający. Mam wrażenie, że nastanie moda na słuchanie Mariny. Elektrycznie, to znaczy gorąco polecam.
16
JACK WHITE TO KOLEJNY MUZYK CIERPIĄCY NA MUZYCZNE ADHD, KTÓREGO IDEĄ JEST: „MUSZĘ WSZĘDZIE GRAĆ, CIĄGLE CHCĘ TWORZYĆ, CHCĘ CO MIESIĄC NAGRYWAĆ NAJLEPSZE PŁYTY”. ŻYCIE POKAZUJE JEDNO: GDY SIĘ CZŁOWIEK SPIESZY, TO SIĘ DIABEŁ CIESZY. Niby podczas niektórych utworów rwie się nóżka, ale to raczej mechaniczne zachowanie. Po zakończeniu niektórych kompozycji moje muzyczne odczucia wracają jednak do stanu spoczynku. Kop elektrycznej gitary z pewnością „zauważalny” w „Sixteen Saltines”. Ładne pociągnięcia gitarowych strun w „Freedom At 21”. Słuchając „Trash Tongue Talker”, mam wrażenie, że siedzę w opuszczonym pubie (trzymając się westernowskiej stylistyki – w saloonie), wszyscy wokół są znudzeni egzystencją, a pijany kelner polewa wszystkim Jacka Danielsa, a pełen energii muzyk, grając na fortepianie pseudobluesa, urządza najmniejszy koncert świata głównie dla siebie. Ogólnie mówiąc, dobra płyta do mycia okien. Nie ma ładunku negatywnego, więc domowe obowiązki powinny nam pójść sprawnie. Artystyczny przekaz tego krążka plasuje się na poziomie nudnej imprezy w opuszczonym pubie na obrzeżach miasta, gdzie królują iście westernowskie klimaty. Wieje nudą, pyłem, kurzem i wszystkim co ma średnie znaczenie. Nie chcę zostawiać suchej nitki na tym albumie, ale na 13 piosenek, może z 5 jest faktycznie zjadliwych. Pozostałe wchodzą jednym uchem, a drugim wylatują, nie pozostawiając nic w pamięci. Skoro w każdej recenzji skupiałam się też na okładce, nie inaczej będzie teraz. Obrazek jest bardzo mroczny, mimo wszystko przykuwający uwagę. Ale nie można tego powiedzieć o kompozycjach. Niestety. Każdy może mieć gorszy dzień. Albo płytę. Moja dobra rada Panie White: jest Pan super, ale nie warto nagrywać czegoś z (wyłącznym?) nastawieniem na zysk. Przywoływana już przeze mnie Lady Gaga też się kiedyś przeliczyła. Nie można chyba pobić samego siebie. Przyznaję, że więcej się spodziewałam po takiej osobowości.
BLUR KOJARZYCIE? Z PEWNOŚCIĄ. A DRUGIEGO WOKALISTĘ I GITARZYSTĘ? PEWNIE TAK. A JEDNAK TEN SYMPATYCZNY OKULARNIK, WYDAJE MI SIĘ, ZAWSZE POZOSTAWAŁ W CIENIU BOŻYSZCZA NASTOLATEK, DAMONA ALBARNA. ZDOLNY ANGLIK PO CZTERDZIESTCE WŁAŚNIE WYDAŁ KOLEJNY ALBUM I POKAZUJE, ŻE MA SWOJE MUZYCZNE ZDANIE. PANIE I PANOWIE, PRZED PAŃSTWEM GRAHAM COXON Z KRĄŻKIEM „A+E”! Płytę otwiera megaśmieszne „Advice”. Wesołość tego utworu polega na szybkich, pourywanych partiach gitarowych, szalonym wokalu, natomiast całość brzmi jak garażowa próba nastoletniego bandu z wielkimi ambicjami. W każdym razie, ten song powoduje uśmiech na twarzy. Po kolejnych kawałkach proponuję przystanek na stacji „Meet And Drink And Pollinate”. Smętny bełkot zderza się z dziwnymi melodiami, gdzieś w tle nieśmiało przebija się gitarka, dalej trochę niepewnych uderzeń w talerze perkusji. W tym maglu znajdziemy chyba wszystko. Niepokojąca wydaje się piosenka „The Truth”. Po każdej gitarowej wstawce piosenka stopniowo się rozmywa. Efekt trochę psychodeliczny. I męczący na dłuższą metę. Płytę zamyka jeden z ciekawszych kawałków „Ooh, Yeh Yeh” – piosenka bardzo wakacyjna, promienna i nieszkodliwa. Przyjemny refren i zgrabne szarpnięcia strun. Podoba mi się. Wyraźnie słychać, że Coxon kombinuje z instrumentami, dodatkami, poszukuje jakiegoś stylu i ociera się o różne gatunki muzyczne. Cover płyty wygląda na strasznie infantylny i prostacki, jakby był wykonany przez pięciolatka w programie Paint. Jednakże materiał muzyczny zawarty na krążku już nie jest kiepskiej jakości. Co prawda serca nie rozrywa, ale nie można też powiedzieć, że nie jest dobry. Congratulations? Chyba tak.
Annamaria Stawska
17
PODRÓŻOWANIE WOLNE OD SCHEMATU |aktywnie| 18
ZBLIŻAJĄ SIĘ WAKACJE, DLA JEDNYCH BĘDZIE TO CZAS INTENSYWNEJ PRACY, INNYCH CZEKAJĄ JESZCZE EGZAMINY WE WRZEŚNIU, ALE KAŻDY CHOĆ NA CHWILĘ POSTANOWI ZMIENIĆ SWOJE OTOCZENIE NA MNIEJ LUB BARDZIEJ EGZOTYCZNE I ODERWIE SIĘ OD CODZIENNYCH OBOWIĄZKÓW. SPOSOBÓW I POMYSŁÓW NA PODRÓŻOWANIE JEST WIELE. WIADOMO, ŻE KIESZEŃ STUDENTA NIE JEST ZASOBNA, A POMYSŁY I CHĘĆ POZNAWANIA ŚWIATA NIEOGRANICZONE. CZY MOŻNA POŁĄCZYĆ TE DWA PRAGNIENIA I JEDNOCZEŚNIE OSZCZĘDZAJĄC NA KOSZTOWNYCH NOCLEGACH, PRZEŻYĆ NIEZAPOMNIANE CHWILE W JAKIMŚ CIEKAWYM ZAKĄTKU ŚWIATA? NIE LICZĄC MIŁOŚNIKÓW EKSTREMALNYCH PODRÓŻY, DLA TYCH TROSZKĘ BARDZIEJ NAWYKŁYCH DO WYGODY DOSKONAŁYM ROZWIĄZANIEM BĘDZIE COUCHSURFING.
COUCHSURFING to niezwykle rozbudowa sieć darmowych noclegów na całym świecie. Mówiąc w skrócie: ktoś użycza nam swoje mieszkanie, czasem cały dom, a w zamian my odwdzięczamy mu się tym samym w naszym kraju. Portal skupiający couchsurferów z całego świata powstał parę lat temu, obecnie rozrósł się do ogromnych rozmiarów, a jego miłośników wciąż przybywa. Pierwszym krokiem do spróbowania tego typu przygody jest oczywiście założenie własnego konta na portalu. Wymieniamy tam m.in. nasze zainteresowania, języki, którymi posługujemy się w stopniu komunikatywnym, co możemy zaoferować innym oraz ile osób jesteśmy w stanie przyjąć pod nasz dach. Wyszukując tani nocleg w miejscu, które nas zainteresuje kierujmy się przede wszystkim opiniami ludzi, którzy odwiedzili naszego potencjalnego gospodarza, im więcej pozytywnych i entuzjastycznych recenzji tym lepiej dla nas. Niestety czasem trzeba uzbroić się w cierpliwość, w sezonie letnim najbardziej atrakcyjne miejscowości i regiony są oblegane przez chętnych na darmowe noclegi obieżyświatów i niejednokrotnie trzeba liczyć się z tym, że nikt nam nie odpowie na zapytanie o nocleg. Wysyłajmy więc jak najwięcej próśb, nie zrażajmy się, bo nabyte podczas couchsurfingu znajomości zaowocują niezawodną siecią kontaktów. Portal powstał z myślą o ludziach o szerokich horyzontach, dla których ugoszczenie kogoś to przede wszystkim zdobycie nowych przyjaźni, poznanie obcej kultury, a nie wykorzystanie czyjegoś mieszkania do darmowego noclegu. Należy więc pamiętać o niepisanych zasadach dobrej komunikacji oraz savoir vivre, gdy już się zdecydujemy wyruszyć w nieznane.
GANJU I DEVON
Swoją pierwszą przygodę z couchsurfingiem odbyłam w gronie doświadczonych podróżników, którzy nie raz gościli przybyszy z daleka i sami wielokrotnie wybierali ten sposób turystyki. Tanimi liniami lotniczymi wyruszyliśmy do Włoch, a naszym celem była Bolonia, gdzie w centrum jeszcze nieznanego nam miasta, na Piazza Maggiore czekał na nas nasz przewodnik (gdzieś z tyłu głowy, jeszcze niepewna couchsurfingu, kołatała mi się myśl, że może to naciągacz, że nas okradną i nie wrócimy cali z tej wyprawy). Okazało się, że wprawdzie to my czekaliśmy na niego, ale szybko pojawił się … uśmiechnięty Nigeryjczyk ( Tak, wiedziałam, że nie będzie Włochem)! Jego dość skomplikowane imię skróciliśmy do prostego – Ganju. Od razu zaraził nas swoim gadulstwem, optymizmem i zdecydowanym brakiem pośpiechu. Wkrótce poznaliśmy jego współlokatora, także Nigeryjczyka i niezwykle utalentowanego muzyka, Devona. Wyjaśnił się również dziwny brak Włochów o tej porze w Bolonii, a był to w końcu sierpień. Wszyscy spędzali go nad morzem w Rimini, gdzie i Devon się wybierał, naszym celem była jednak Florencja. Włochów wprawdzie nie poznaliśmy, ale nasi tymczasowi współlokatorzy częstowali nas afrykańskimi potrawami, uczyli podstaw języka joruba, oprowadzali nocą po Bolonii pokazując miejsca o których nie piszą w przewodnikach, oraz opowiadali nam o swoim kraju i licznej rodzinie. Przywieźliśmy im z Polski słodycze – to jedna z zasad couchsurfingu, wypada podziękować za przysługę odwdzięczając się miłym podarunkiem (w razie gdyby jednak nie chcieli przyjechać do nas), a wywieźliśmy afrykańskie wspomnienia.
SIENA
Kolejnym po Bolonii i Florencji, celem włoskich podróży okazała się Siena. I tu nasza ekipa musiała się rozdzielić. Często osoba przyjmująca gości nie życzy sobie większej grupy, po prostu nie posiadając wystarczającej ilości miejsca albo obawiając się dużej liczby nieznajomych. Couchsurfing jest najlepszy dla podróżujących w pojedynkę lub parami, ale przy odrobinie szczęścia, nawet jeśli jest nas więcej, możemy znaleźć odpowiednie miejsce. W Sienie naszym gospodarzem była pochodząca z Sardynii Valeria. Niezwykle sympatyczna dziewczyna, nie znała dostatecznie angielskiego ( a my włoskiego), więc nasze komunikowanie się było lekko ograniczone, ale dzięki temu nawiązaliśmy nić porozumienia poprzez zabawne pomyłki językowe i niedomówienia. Valeria okazała się prawdziwą Włoszką, pełną temperamentu, odwiedziliśmy ją akurat przed Palio (święto połączone z konnymi wyścigami dookoła głównego placu w mieście) i jak tylko mogła próbowała nas zarazić swoim entuzjazmem do tej gonitwy. Obdarzyła nas pełnym zaufaniem oddając nam klucze do mieszkania, mogliśmy więc bez problemu korzystać z niego, nie martwiąc się godzinami powrotu. Byliśmy jej pierwszymi couchsurferami, więc tym bardziej doceniliśmy to zaufanie.
PARYŻ ŚLADAMI AMELII
że lokatorka może wrócić wcześniej i niestety musieliśmy na szybko szukać jakiegoś hostelu. Jerome okazał się bardzo pomocny, nawet zapłacił nam za ten dodatkowy, nieplanowany nocleg i nocna tułaczka w poszukiwaniu lokum zakończyła się szczęśliwie. Poza tym, po naszych dziennych wędrówkach i zwiedzaniu spotykaliśmy się z nim i jego znajomymi. Zabrał nas do obleganej przez turystów kawiarni, w której pracowała filmowa Amelia. Wystrój może nieco różnił się od tego znanego z filmu, ale menu oraz plakaty wywieszone w środku nie pozwalały zapomnieć gdzie tak naprawdę jesteśmy ( najbardziej rozbawiły mnie nazwy drinków np. Ojciec Amelii ). Mam nadzieję, że to nie były moje ostatnie wyjazdy i że dzięki couchsurfingowi poznam jeszcze wielu ciekawych ludzi. Niestety wśród powiększającego się grona użytkowników portalu coraz trudniej trafić na właściwą osobę, a i sami podróżujący zmieniają się. Wyjątkowo udało mi się trafić na ludzi, którzy poświęcili swój czas na uatrakcyjnienie pobytu gościom nie żądając nic w zamian. W tej formie globtroterstwa ważny jest bowiem szacunek do drugiego człowieka, dużo optymizmu, łatwość nawiązywania kontaktów, a znajomości zdobyte wtedy stają się bezcenne.
Po udanych włoskich podróżach poprzez couchsurfing, tym razem w gronie dwuosobowym postanowiłam jeszcze raz spróbować szczęścia w poszukiwaniu noclegu gdzieś w Europie. Wybór padł na Paryż, gdzie od dawna mnie ciągnęło, liczyłam więc przede wszystkim na intensywne zwiedzanie i podziwianie dzieł sztuki. Miejsca do spania użyczył nam pewien chwilowo bezrobotny, leczy zadowolony z życia Francuz, Jerome. Planowaliśmy 5-dniowy pobyt, natomiast Jerome mógł nam zagwarantować 3-dniowy nocleg, gdyż lada dzień miała wrócić jego współlokatorka z Kolumbii. Trzydniowa gościna to i tak długo, najczęściej bowiem przyjmuje się podróżujących na ok. dwa noclegi. W tym przypadku nie przewidzieliśmy,
Magda Goczoł
19
ŁAP ZA KIJ I WŁĄCZ
TURBO! Białe kołnierzyki, sweterki w romby, wyglancowane buciki i obrzydliwie drogi sprzęt do golfa. Tak generalnie kojarzy się nam sport uwielbiany przez najbogatszych tego świata. Tylko czy tak to musi wyglądać? Okazuje się że nie do końca. Wystarczy stary kij z odzysku, kilka piłeczek i można zaczynać zabawę. Grać można wszędzie - na boisku szkolnym, ulicy, opuszczonym budynku, ogródku działkowym i lesie tuż za nim a nawet w kopalni. Dokładnie tak, w kopalni. Właśnie w takim miejscu odbyły się pierwsze mistrzostwa Śląska w turbo golfie. 20
Turbo golf wciąż nie jest oficjalnym sportem. Jednak zrzesza coraz więcej fanów wbijania piłeczek do dołków, które tak naprawdę na co dzień pełnią zupełnie inną funkcję . Dołkiem w turbo golfie może być praktycznie wszystko do czego piłeczka może wpaść – but, kask, kubek, rura, okno, studzienka etc. Dosłownie wszystko. Należy jednak pamiętać, że ewentualne jej wyciągnięcie również nie powinno sprawić problemów (wiem jednak, że przy tak zróżnicowanej gamie dołków nie zawsze jest to wykonalne) . Z pewnością
w turbo golfie najważniejsza jest dobra zabawa, a podczas gry tej z pewnością nam nie zabraknie. Praktycznie każdy może zacząć grać w turbo golfa. W przeciwieństwie do klasycznej odmiany tego sportu nie trzeba inwestować w drogi sprzęt, należeć do prestiżowego klubu, ani zmieniać ubioru na taki, za który moglibyśmy dostać niezły oklep. Na początek wystarczą dwa kije z komisu bądź kupione na aukcji za śmieszne pieniądze. Dwa, ponieważ gracz uderza prawym lub lewym kijem w zależności od swoich preferencji, a w sytuacjach gdy piłeczka znajduje się w trudnodostępnym miejscu może okazać się potrzebny kij na drugą rękę. Do pełni szczęścia brakuje nam już tylko kilku piłeczek no i miejsca do gry. Takie możemy znaleźć w zabytkowej kopalni Guido w Zabrzu gdzie w 26 maja odbyły się pierwsze Mistrzostwa Śląska w Turbo Golfie. Na głębokości 320 m stanęło w szranki kilkunastu zawodników z całego Śląska, a nawet z Zagłębia. Rozgrywki poprzedziła jednak rozgrzewka podczas której zawodnicy mieli okazję zapoznać się z dołkami, a co niektórzy z zasadami uderzania kijem. To pokazuje, że jest to sport praktycznie dla każdego. Po rozgrzewce nadszedł czas na rozpoczęcie prawdziwej rywalizacji. Po zmianie układu sił, cztery grupy zawodników rozdzieliły się w tunelach wraz ze swymi przewodnikami. Rywalizacja stała się niezwykle zacięta i nie obeszło się bez kilku niespodzianek. Zdarzało się, że niektórzy gra-
Bartłomiej Chwastek
cze, którzy nigdy wcześniej nie trzymali kija golfowego w dłoni rywalizują na równi z osobami mającymi już spore doświadczenie. Było to nie lada osiągnięcie, gdyż poziom trudności dołków jest całkiem wysoki, a niektórych wręcz niemożliwy, gdzie prawdopodobieństwo wbicia piłeczki prawie graniczy z cudem. Osobom niecierpliwym i nie mającym wyczucia raczej odradzam ten sport. Po emocjonującej rywalizacji do finału przeszło czterech zawodników - po jednym z każdej grupy. Finał jednak, ku zaskoczeniu wszystkich okazał się zupełnie inny niż oczekiwano. Żeby wygrać zawodnicy musieli trafić kijem golfowym do wózka na węgiel rzucając do niego z odległości 8 metrów. By doczekać się zwycięzcy trzeba było poczekać do końca drugiej tury, gdyż nikt nie trafił za pierwszym razem. Ostatecznie zwyciężył Lesław Nokielski, zapewniając sobie tytuł Mistrza Śląska w turbo golfie. Imprezy dopełniło wręczenie nagrody zwycięzcy i zabawa zorganizowana w podziemiach. Za rok kolejne mistrzostwa i z pewnością kolejna dawka solidnej rozrywki. Nie trać więc czasu, skołuj sobie kij i leć podbijać boiska, ulice i stare budynki. Włącz turbo i nie daj się zatrzymać!
21
POSZUKUJEMY GWIAZD WŁASNEGO BIZNESU
WIĘKSZOŚĆ STUDENTÓW CHCIAŁOBY BŁOGI STAN WOLNOŚCI, ZATRZYMAĆ JAK NAJDŁUŻEJ. CHCIELIBY UNIKNĄĆ WSTAWANIA DO PRACY O 7, ZNOSZENIA CIĄGŁEGO KRZYKU SWOJEGO SZEFA. CO NAJWAŻNIEJSZE, CHCIELIBY MÓC ZARABIAĆ PIENIĄDZE Z PRZYJEMNOŚCIĄ, ŁĄCZĄC PRZYJEMNE Z POŻYTECZNYM. JEST ROZWIĄZANIE, DO KTÓREGO POTRZEBA GWIAZD PRZEDSIĘBIORCZOŚCI. NAWET NIE WIESZ JAK SZYBKO MOŻESZ NIĄ ZOSTAĆ!
Drogi studencie, chodzisz na zajęcia na swojej uczelni. Raz przysypiasz, innym razem otworzysz oko, by posłuchać ciekawszego wykładu, a jeszcze innym razem z błogiego snu obudzi Cię natrętny wykładowca. Śnisz o oszałamiającej karierze, leżeniu z nogami do góry i kąpielach w zielonych papierkach. Budzisz się, a tu szara rzeczywistość. Ospały przechadzasz się korytarzem uczelni. Wokół Ciebie plakat za plakatem, głoszące jak zostać rekinem biznesu. Po odbytych zajęciach na uczelni, dochodzisz do wniosku, że niełatwo będzie odnieść sukces i sporo się będziesz musiał nagłówkować, by nie spędzać godzin nad ogłoszeniami o pracę. Stresujesz się coraz bardziej, bo chcesz po studiach być kimś. Ambicja spala Cię od środka jak resztka tlącego się papierosa (a paczka coraz droższa). I znowu pomyślisz, nie będę całe życie pracował fizycznie, nie po to poszedłem na studia. Z tego szarego snu, w kolorową biznesową rzeczywistość, przeniosą Cię warsztaty uczące przedsiębiorczości akademickiej. Dziś słów kilka o projekcie Rozwiń Skrzydła Przedsiębiorczości.
|kariera|
Szkolenia i warsztaty organizowane w ramach projektu Rozwiń Skrzydła Przedsiębiorczości, rozłożą dla Ciebie na części, trudny (na pierwszy rzut oka) model tworzenia własnego biznesu. Chcieć to móc, a rozwiązań, Drogi Studencie, nie musisz daleko szukać. Zajęcia są na wyciagnięcie Twojej ręki, odbywają się w mieście, w którym studiujesz, na Twojej uczelni. Pierwszym krokiem do sukcesu, jest zainteresowanie.
Projekt mimo młodego stażu, już wskrzesił w młodych ludziach ducha przedsiębiorczości. Z sukcesem, młoda grupa gruzińskich studentów zakłada swój własny lokal gastronomiczny,
22
a zaczynali od udziału w zajęciach w ramach projektu Rozwiń Skrzydła Przedsiębiorczości. Warto dodać, że zaczynając, nie mieli pojęcia o tworzeniu własnego biznesu. Projekt Rozwiń Skrzydła Przedsiębiorczości ma wyciągać studentów i absolwentów z snu i budzić ich w rzeczywistości, w której uwierzą, że wiedza zdobywana na studiach ma ogromne znaczenie. Wiedzy nie można chować do szafy wraz z przeczytanymi podręcznikami, musi ewoluować. Skoczkowie narciarscy, mimo, że zima trwa kilka miesięcy, trenują niemal cały rok. By skakać na najwyższym poziomie, muszą regularnie utrzymywać formę. Chcesz daleko odlecieć, to rozwiń skrzydła przedsiębiorczości. W ramach projektu organizowane są Konferencje Przedsiębiorczości Akademickiej. To takie przygotowanie do startu. Twoje skrzydła urosną dzięki przekazywanej wiedzy. Konferencje odbywają się na terenie śląskich uczelni wyższych. Kolejnym elementem projektu są Wieczorne Spotkania z Biznesem. Tutaj uczestnicy dowiedzą się jak lecieć, by ich lot nie zakończył się jak mityczny lot Ikara. Przy bardzo dobrym obiedzie (naprawdę bardzo dobrym ;p) w jednym z katowickich lokali, przedsiębiorcy oraz gwiazdy biznesu pomagają rozwinąć skrzydła. Największymi problemami młodych osób, chcących stworzyć własne firmy, jest brak pomysłu i pieniędzy. Podczas Wieczornych Spotkań z Biznesem, zaproszeni goście, opowiadają w jakich strefach rynku szukać szans. Odpowiadają na pytania jak, nie będąc milionerem, czerpać zyski z prowadzenia własnej działalności. Przedstawiają pomysły na biznes, które kosztują niedużo, a pozwalają zarobić.
Skrzydła mam, teraz czas nauczyć się latać. Wśród ptaków latania uczą rodzice. W projekcie Rozwiń Skrzydła Przedsiębiorczości role nauczycieli pełnią trenerzy biznesu i przedsiębiorcy, którzy odnieśli sukces na rynku. Podczas Warsztatów Przedsiębiorczości Akademickiej, krok po kroku uczą tworzenia firmy. Uczestnicy pod ich okiem tworzą wirtualne firmy, które niejednokrotnie znajdują swoje dobre miejsce w rzeczywistości rynkowej. Na początku poznajemy sposoby na założenie własnej działalności w jeden dzień. Gdy już mamy firmę, pozyskujemy na nią dotacje. Przy tworzeniu i rozwijaniu własnej firmy, niezbędne są wszelakie sztuczki. Podczas zajęć z gier negocjacyjnych dowiemy się jak wznosić się na skrzydłach przedsiębiorczości na bezpieczną odległość i wymijać niebezpieczne krogulce w locie. Mając firmę musimy ją wypromować, stąd zajęcia marketingu małych firm. Finalnie dowiadujemy się, jak prowadzić księgowość firmową. Gdy ogarniemy się w potoku dokumentów, PITów, CITÓw i tym podobnych to jesteśmy gotowi do lotu. Rozwijamy skrzydła przedsiębiorczości i fruniemy po duże pieniądze oraz szczęście w życiu zawodowym. Gdy złamiemy skrzydło, pomocą na służą m.in. Akademickie Inkubatory Przedsiębiorczości. Zatem studencie do dzieła! Rozglądaj się na swej uczelni za informacjami o projektach. Zapisuj się i zostań gwiazdą biznesu, świeć przykładem dla innych. Powodzenia !
Przemysław Gorczyński
23
WŁASNA FIRMA BEZ RYZYKA – TO MOŻLIWE!
|aktywnie|
MASZ POMYSŁ NA BIZNES? TO JUŻ PIERWSZY KROK NA DRODZE DO SUKCESU. I CHOCIAŻ NASTĘPNE MOGĄ WYDAWAĆ SIĘ NIE DO PRZESKOCZENIA - SKOMPLIKOWANE PRZEPISY PRAWNE, ZAWIŁE PROCEDURY I WYSOKIE KOSZTA ZWIĄZANE Z ZAKŁADANIEM DZIAŁALNOŚCI GOSPODARCZEJ, KTÓRE CZĘSTO SKUTECZNIE ODSTRASZAJĄ PRZYSZŁYCH PRZEDSIĘBIORCÓW PRZED ZREALIZOWANIEM SWOICH POMYSŁÓW - NIE WARTO PORZUCAĆ SWYCH POMYSŁÓW. TUTAJ WKRACZAJĄ AKADEMICKIE INKUBATORY PRZEDSIĘBIORCZOŚCI – FUNDACJA, KTÓRA WSPIERA MŁODYCH PRZEDSIĘBIORCÓW STAWIAJĄCYCH PIERWSZE KROKI W ŚWIECIE BIZNESU.
24
AIP powstało w 2004 roku jako kontynuacja działalności Studenckiego Forum Business Centre Club i szybko stało się czołową organizacją studencką w kraju, aktualnie działającą przy 31 najlepszych uczelniach w Polsce. Zakładając firmę, początkujący przedsiębiorca korzysta z innowacyjnego sposobu prowadzenia firmy w programie AIP, bez konieczności zakładania własnej działalności gospodarczej. Takie rozwiązanie zmniejsza koszty, ogranicza biurokrację oraz ryzyko młodych i pozwala im skupić się na rozwijaniu swojego biznesowego przedsięwzięcia. Założenie własnej działalności gospodarczej trwa ok. 3 tygodni i osiąga koszt ok. 1400 zł. Prowadzenie firmy w oparciu o ofertę Inkubatorów to koszt 250 zł na miesiąc, a na samo założenie firmy wystarczy jeden dzień. W tej cenie każdy student i absolwent uczelni może korzystać z sieci biur Inkubatorów, w których ma nieograniczony dostęp do Internetu, telefonu i faksu. AIP oferuje kompleksowy pakiet usług doradczych i reklamowych, prowadzenie księgowości nowej firmy i zapewnia obsługę prawną. W Inkubatorach można pracować,
korzystając ze znajdującej się tam infrastruktury, można tam spotkać się z kontrahentami (niezależnie od miejsca założenia firmy, dla klienta AIP wszystkie Inkubatory w Polsce są zawsze otwarte). Zakładane firmy najczęściej działają w branży informatycznej, handlu, usługach i szkoleniach – ale realizowane są bardzo różnorodne pomysły. Ze śląskich Inkubatorów wyszły firmy zajmujące się kompleksową obsługą imprez, wynajmem czekoladowych fontann czy nawet firma ucząca skutecznego uwodzenia. W śląskich Inkubatorach rozwija się aktualnie ponad 140 firm, a na rynek dotychczas wyszło ich przeszło 400. W naszym województwie biura AIP znaleźć można m. in. w Katowicach, gdzie znajduje się centrala, w BielskuBiałej, Cieszynie – mówi Dyrektor AIP na Śląsku, Mateusz Maik. W kwietniu odbyło się otwarcie nowego biura przy Uniwersytecie Śląskim w Katowicach – jest to jednocześnie największy Inkubator w całej Polsce – dodaje dyrektor. AIP to również niematerialne korzyści, które dla początkującego przedsiębiorcy są niezwykle ważne.
Fundacja daje możliwość odbycia specjalistycznych szkoleń (StartUp Training) pozwalających na zwiększenie kwalifikacji i kompetencji. Realizuje również program spotkań biznesowych, pozwalający na rozwijanie kontaktów międzyludzkich i budowanie społeczności innowacyjnych przedsiębiorców w całej Polsce, w ramach której mogą oni współpracować i wymieniać doświadczenia. Akademickie Inkubatory Przedsiębiorczości przygotowały również specjalna ofertę dla wszystkich studentów Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach. Od marca, realizowane są cotygodniowe dyżury AIP w siedzibie Parlamentu Studenckiego UE, w pokoju 217F. Odbywają się w każdy poniedziałek w godzinach od 13.30 do 15.00. Podczas dyżuru wszyscy zainteresowani mogą spotkać się z przedstawicielem AIP, zadać pytania dotyczące zakładania własnej firmy i skonsultować się w sprawie własnych pomysłów. Serdecznie zapraszamy i odsyłamy do strony internetowej – www.aipslask.pl
Katarzyna Lipska
PRAWIE KAŻDEMU Z NAS KIEDYŚ PRZYSZŁO DO GŁOWY MARZENIE WYJAZDU GDZIEŚ W ODLEGŁY ZAKĄTEK ZIEMI- OBCA KULTURA, FASCYNUJĄCE PRZYGODY I NOWE ZNAJOMOŚCI. JA TO MARZENIE POSTANOWIŁAM SPEŁNIĆ, A DOSKONAŁĄ OKAZJĘ KU TEMU DOSTAŁAM W POSTACI WYJAZDU NA CAMP’A. Tak właśnie wylądowałam w Stanach Zjednoczonych. I tu zapewne każdemu z Was przychodzi do głowy wizja wieżowców w Nowym Jorku czy też słonecznych plaż Kalifornii. Niestety los sprawił, że na dwa miesiące zamieszkałam w pozornie sielankowym stanie Missisipi. Jednak jeśli w głowie ma się marzenia a pod ręką parę szalonych koleżanek, to nawet spokojne życie można zamienić w niezłą zabawę. Z początku spontaniczne wycieczki po okolicy, zakłócanie ruchu drogowego, niejednokrotne gubienie trasy na szerokich drogach amerykańskiej prowincji stawało się dla nas codziennością. Również to, iż stałyśmy się miejscową sensacją. Gdziekolwiek byśmy się nie wybrały nasza polsko-rosyjsko-izraelsko-islandzka paczka wzbudzała dużo emocji. Zawsze były to jednak pozytywne komentarze, masa pytań o nasze kraje, o to dlaczego znalazłyśmy się akurat na takim odludzi, no i w końcu czy podoba nam się Mississippi. Najlepszym dniem, a raczej nocą, tych dwóch pracowitych miesięcy, był wyjazd do Nowego Orleanu. Miasta, które obecnie może kojarzyć się z niszczącym huraganem, lecz pierwotnie słynęło z jazzu, festiwalu Mardi Gras oraz Voo-doo. Łatwo zakochać się w miejscu, które aż tak silnie tętni życiem. Wystarczy przejść się wieczorem najsłynniejszą ulicą, Bourbon Street, by przekonać się czym jest to miasto. Na ulicach słychać niesamowite kapele jazzowe, wokół pełno turystów, studentów oraz zwykłych mieszkańców. Puby biją się o klientów, jest bardzo głośno, nie sposób jest się odnaleźć w takich tłumach. W dzień miasto prezentuje się znacznie spokojniej i dostojniej. Po drodze można było zobaczyć wielkie posiadłości jeszcze z XIX wieku oraz drzewa uginające się pod ciężarem koralików z Mardi Gras. Nowy Orlean był tylko początkiem przygody. Kolejne? Może prawdziwa amerykańska domówka – czemu nie? Słynne czerwone kubeczki, masa chipsów i piwa, no i oczywiście najważniejsze- beer pong. A to wszystko dzięki gościnności mieszkańców południa. Tak więc jeśli zwiedzać USA, to koniecznie trzeba zahaczyć o południowe stany. Życie płynie tam dwa razy wolniej, jedzenie jest dwa razy
|komu w drogę|
AMERYKAŃSKI SEN
bardziej kaloryczne, a mieszkańcy są na prawdę życzliwi. Po dwóch miesiącach pracy obowiązki się skończyły i można było zmienić miejsce. Kierunek – słoneczne Miami. Przywitały nas jednak ulewy oraz stada gołębi na plaży. Zamieszkałyśmy w najtańszym hostelu w mieście i to był najlepszy wybór. Niesamowita ekipa, stworzona z młodych ludzi z całej Europy, Ameryki Południowej oraz RPA, każdego wieczoru sprawiała, że nie można było się nudzić. Po dniu spędzonym na męczącym opalaniu, trzeba było odpocząć. A najlepiej zrobić to na imprezach. Okazji było mnóstwo. Wystarczyło trochę poczekać na plaży a co chwile przychodzili promotorzy zapraszając na imprezy. Darmowa godzina picia, a dla pań wstęp wolny. Niestety po za plażą i imprezami w Miami ciężko znaleźć coś innego do roboty. Tak więc zmieniłyśmy plaże na miasto, a konkretniej - Chicago. Raczej niezbyt zadziwiający był widok polskich sklepów, kościołów czy też malucha stojącego na parkingu. Jednak widok polskiego festynu w Chicago, a dokładniej całej masy Meksykanów tańczących w rytm polskiego disco polo, zagryzających w międzyczasie placki ziemniaczane- bezcenne! W końcu USA to prawdziwa mieszanka kulturowa. Poza polską kulturą miasto ma bardzo wiele do zaoferowania- piękne parki, zoo, darmowe koncerty, czy też pokazy lotnicze. Ciężko się było z nim rozstawać. Ostatni etap podróży to słynny i wymarzony Nowy Jork. Poznałyśmy go jednak od tej strony, od której mało kto może się pochwalić. Miasto, które nigdy nie śpi, zasnęło. A to wszystko przez Irene. Trzeba mieć wiele szczęścia, by pojawić się w Nowym Jorku akurat w trakcie huraganu. Zamiast zdjęć z Central Parku, mam zdjęcia tabliczek informujących o całkowitym zamknięciu parku, poprzewracane drzewa, drzwi sklepowe uszczelnione workami z piasku, puste przejścia dla pieszych, bądź też nieczynne metro. Jednak każdy dzień tego wyjazdu był szczególny i warty zapamiętania. Na moim przykładzie widzicie, że marzenia się spełniają. Czasem nie w tej formie, w jakiej byśmy z początku sobie życzyli, ale w końcowym podsumowaniu okazuje się, że rzeczywistość jest jeszcze ciekawsza niż sny!
Monika Król
25
|komu w drogę|
L ATA J Z P E Ł N I E J S Z Y M P O RT F E L E M PO RAZ KOLEJNY MAM PRZYJEMNOŚĆ PRZEDSTAWIĆ WAM, CZYTELNIKOM GWOŹDZIA, PORADNIK. TYM RAZEM OPISZĘ JAK LATAĆ TANIEJ PO EUROPIE. WSKAZÓWKI TE GŁÓWNIE BĘDĄ DOTYCZYĆ ZNANEJ LINII LOTNICZEJ POCHODZĄCEJ Z IRLANDII.
Siatka połączeń tej taniej linii lotniczej jest ogromna. Dzięki niej Hiszpania, Francja czy Szwecja są w zasięgu biletu lotniczego. W Polsce można „wylecieć” między innymi z lotnisk w Katowicach Pyrzowicach, Krakowie, Wrocławiu czy Poznaniu. Kierunki wylotów są różne i są one zależne od lotniska. Z Katowic możemy polecieć tylko do Wielkiej Brytanii i Irlandii podczas, gdy z Warszawy Włochy, Węgry, Niemcy i wiele innych krajów stoi dla nas otworem. Linie lotnicze kuszą nas różnymi promocjami. Wszystkie informacje o takich okazjach można znaleźć na stronie loter.pl lub śledzić ich profil na facebooku. Są tam zamieszczane informacje o tanim lataniu także innych przewoźników oraz dużych linii lotniczych takich jak LOT czy Lufthansa. Tanie linie lotnicze niskie ceny biletów „odbijają” sobie innymi często śmiesznymi opłatami. Można je trochę obniżyć dzięki karcie prepaid Mastercard. Znajduje się ona w ofercie banku z Chuckiem. Dzięki płatności kartą prepaid nie są pobierane dodatkowe opłaty określone często jako podatki. W przypadku mojego biletu do Barcelony zaoszczędziłam 112 zł. Niekiedy tyle właśnie może kosztować nasza podróż. Koszt takiej karty to 15 zł jednak pozwala ona zaoszczędzić bardzo wiele. Kolejnym czynnikiem wpływającym na cenę biletu lotniczego może być dzień w jakim go kupujemy. Innych cen możemy się spodziewać przy zakupie w trakcie weekendu, a innych przez resztę tygodnia. Najniższe ceny powinny pojawić się w środku tygodnia, natomiast wraz ze zbliżającym się weekendem ceny biletów rosną. Niektóre linie lotnicze organizują promocje i w konkretne
26
dni można kupić bilety w bardzo atrakcyjnej cenie- na przykład polski LOT i „Tanie Środy”. Jeśli podróżujemy tylko z bagażem podręcznym należy pamiętać o dokładnym zmierzeniu go, ponieważ jeśli nie będzie on spełniał wymogów linii, zostanie on uznany jako bagaż rejestrowany i zostaniemy zmuszeni za niego dodatkowo słono dopłacić. Wymiary są restrykcyjnie sprawdzane, gdyż linia na niewymiarowych torbach odbija sobie tanie ceny biletów. Podróżowanie po Europie dzięki dość spore konkurencji na rynku jest coraz wygodniejsze, szybsze i przystępne cenowo. Jeśli tylko mamy trochę wolnego czasu, znajomych na Erasmusie bądź konto na couchsurfingu, możemy w bardzo tani sposób zwiedzać piękne zakątki otaczającego nas świata. Moje wskazówki z pewnością sprawią, że lot będzie odrobinę tańszy. Więc podczas zbliżających się wakacji łapcie wiatr we włosy i korzystajcie z takich możliwości! Podróże kształcą, a nie ma nic piękniejszego, niż wracanie w myślach do pięknych miejsc, które było nam dane zobaczyć.
Aldona Sikora
… w końcu chodzi o 5 tysięcy…
Taki mamy nakład, a TY przecież – tak stojąc i czytając te słowa – z pewnością stwierdzisz, że czas już najwyższy… Damy Ci szansę sprawdzenia się, pokazania, a co najważniejsze – tworzenia razem z nami tego czasopisma! Nawet nie myśl o tym, ile czasu możesz czekać na kolejną taką propozycję. Daj się poznać już dziś, napisz do nas!
ngp.redakcja@gmail.com
http://issuu.com/nowygwozdzprogramu