6 minute read

fragment pracy dyplomowej, aneks | Aleksandra Brodzińska | V r. | Malarstwo

Rozdział 1 – Ludzie

Po zajęciach w przedszkolu odbierała mnie często babcia Irena. Przyjeżdżała rowerem, kładła po- duszkę na bagażniku i jechałyśmy do jej domu. Pomagałam jej przygotowywać obiad, potem spę- dzałyśmy razem popołudnie. Czasami ktoś wpadł na kawę porozmawiać z babcią o życiu. Przy- słuchiwałam się wtedy rozmowom dorosłych, które często poruszały temat wojny, przesiedleń, czy różnych historii ludzi z Kępic i okolic. Wzbudzało to we mnie ciekawość, mimo iż rozmowy toczyły się w języku dorosłych. O takich rozmowach Zbigniew Rokita w książce „Kajś” pisze: „Długo nie zwracałem uwagi na powtarzane w rodzinie słowo „zajęli”. W pacholęctwie słuchałem, że tu kogoś w czterdziestym piątym z domu wyrzucali, a tu ktoś w czterdziestym piątym dom zajmował. Te opowieści były dla mnie przezroczyste, nie rozumiałem, że wypędzani musieli mieć swoich wypędzających, a wypędzający wypędzanych. A nawet gdybym to rozumiał, nie pojąłbym, że owi zajmujący dom lwowiacy sami byli wypędzonymi. Nie pojmowałem, że jedni moi dziadkowie siedzący na rodzinnych geburstagach byli dziećmi zwycięzców wojny, drudzy – przegranych. Przynajmniej teoretycznie”.4 Babcia przyjechała na Pomorze jako dziecko wraz z rodzicami oraz licznym rodzeństwem. Wiem że otrzymali gospodarstwo w Żukowie niedaleko Kępic. Ojciec babci, pradziadek Bolek Szymański, w rok po przesiedleniu na Pomorze zmarł w szpitalu na raka żołądka. Prababcia Anie- la została sama z piątką dzieci. Było skromnie ale jakoś dawali radę. Przed wyjazdem do Żukowa mieszkali w Górkach pod Warszawą. Armia Czerwona spaliła większość domów we wsi, w tym dom pradziadków. Babcia zawsze to wspomina i opowiada o tym tak jakby widziała to wczoraj. Zawsze zaznacza jeden fakt, że ich dom spalił się jako ostatni, uważa że to dlatego iż stała u nich figura Matki Boskiej i wiele ludzi z Górek modliło się przed nią. W Żukowie babcia poznała mojego dziadka Tadeusza, który przyjechał jako młody chłopak z Łucka wraz ze swoim ojcem. Pradziadek Matusiewicz był architektem i pracował w Łucku, Brześciu oraz we Lwowie. Gdy przesiedlili się z dziadkiem Tadkiem na Pomorze, pracował na jakiejś budowie, gdzie spadł z rusztowana przez alkohol, a po dwóch dniach zmarł. Miał zbyt mocne obrażenia wewnętrzne. Babcia Irena i dziadek Tadeusz nie mieli łatwego dzieciństwa, a wojna tego nie ułatwiała. Widzieli dużo zmian politycznych, śmierci na co dzień, braku szacunku do życia człowieka i czyjegoś pochodzenia czy dziedzictwa. Wszystkie te doświadczenia powodują traumy, urazy psychiczne. Niestety po wojnie nikt nie słyszał o psychoterapii i o tym, że traumy należy leczyć. Dziadkowie leczyli je pracą w polu. Tamte ciężkie doświadczenia spowodowały brak umiejętności w tworzeniu zdrowych relacji, ciepła w rodzinie, empatii. Powstała twarda skóra jak zbroja, choć wojna odeszła, to oni walczyli. Wymiatali kurz po Niemcach, mniej praktyczne rzeczy niszczyli, a praktyczne pozostały, bo pomagały przy pracy - walczyli o swoją nową codzienność na poniemieckim. Dziadkowie po ślubie zamieszkali w Kępicach w poniemieckim domu, w którym jeszcze pozostały dwie Niemki, zagorzałe nazistki. Niestety nie mieli z nimi przyjacielskich relacji, bo obie panie obrzucały moją babcię własnymi fekaliami. Nie chciały opuszczać swojego domu i nie mogły się pogodzić z przegraną Hitlera. Nie wszyscy przesiedleńcy mieli złe relacje z zastanymi w domach gospodarzami. Słyszałam o wielu przykładach tolerancji, współpracy, przyjaźni i wzajemnego szacunku do drugiego człowieka. Myślę, że obie formy integracji były odpowiedzią na traumę. Niektórzy tak jak moja babcia byli

Advertisement

negatywnie nastawieni do Niemców, bo grzmiała w nich złość i rozpacz po wydarzeniach wojennych, a inni zmęczeni ciągłą nienawiścią, złem i śmiercią woleli w spokoju razem trwać i współpracować. Polacy, którzy wybrali ścieżkę zgody i porozumienia, traktowali przedmioty po Niemcach z szacunkiem. Stare porzucone fotografie wieszali na ścianach, niemieckie bombki na choinkę wieszali na drzewku w honorowym miejscu, jakby były po ważnych przodkach. Kontynuowali przyjaźń przez wiele lat, a nawet do dziś odwiedzają się kolejne pokolenia. Natomiast moja rodzina jak i wiele innych przesiedleńców, wszelakie pozostałości po Niemcach niszczyła, tak aby nie pozostał po nich nawet kurz. Tylko przedmioty praktyczne, które przydawały się w kuchni, na roli, czy w warsztacie pracy pozostały. Ciekawym przypadkiem są obiekty drogocenne np. alabastrowa pałacowa umywalka, zastosowana jako pojemnik na jedzenie dla świń, czy poniemiecki tramwaj, w którym urządzono kurnik. Nie było czasu i środków na zachwycanie się antykami i drogocennym materiałem. Taką destrukcję widzę na każdym kroku poznając tutejsze okolice. Mieszkając na „poniemieckim”, obserwuję zachowania przesiedleńców. Wydają się być ciągle zaniepokojeni, może boją się stracić to, co mają. Po wojnie ciężko było im budować nową codzienność. Wiele rzeczy trzeba było „załatwić, skombinować, jakoś zdobyć”. Przez to, ci ludzie byli wystawiani na próbę zazdrości, chciwości, podejrzliwości i nieufności.

Rozdział 2 – Opa Bismarck

Wielkie stare rododendrony kwitną co roku w maju w ogrodzie Bismarck’a. Można je znaleźć niedaleko pałacu. Zaraz obok nich rośnie stary dąb przy którym dogadano trójprzymierze. Powietrze jest tam wilgotne, pachnie mokrą żabą i ślimakami. Idąc w górę ogrodu mija się dwa wielkie stawy, a szurając trawą płoszy się zielone żaby, które masowo wskakują do wody. Ziemia jest miękka i wilgotna. Za drugim stawem leży na ziemi czternaście kamiennych tablic, a na nich wykute imiona: Dolly, Flirt, pozostałe nieczytelne. Jest to pozostałość po cmentarzu sfory psów Bismarcka, niegdyś znajdującym się nieopodal mauzoleum rodziny kanclerza. Znajdowało się ono na wzgórzu, głęboko w lesie. Dziś pozostały z niego same tablice grobowe Bismarck’ów. W latach 50-tych po wojnie, kilku uczniów technikum leśnego, które do dziś znajduje się w pałacu, zdewastowało mauzoleum. Wyciągnęli cynowe trumny, opróżnili je z ciał, po czym zjeżdżali na nich z górki po śniegu jak na snowboardzie. Były to po wojnie dość powszechne zdarzenia na polskim „dzikim zachodzie”. Zawsze lubiłam chodzić po parku wokół pałacu, wąchając wilgoć drzew i zapach tajemniczej przeszłości. Szczególnie w samym pałacu czuć przeszłość, która wzbudza moją ogromną ciekawość. W sypialni Ottona Bismarck’a stoi ogromny, zielony kaflowy piec bogato zdobiony. Ciemne światło w pomieszczeniu odbija się od połyskującego szkliwa na kaflach. Na górze pieca jest ceramiczne popiersie Żelaznego Kanclerza. W książce „Moja niemiecka matka” autor Nikolas Frank pisze: „W zielonych kaflach starego pieca, który góruje nad izbą, odbijają się rozedrga- ne płomienie świec, sprawiając nieodparte wrażenie, jakby ten czterystusetletni świadek wszyst- kich wydarzeń z przeszłości folwarku miał tysiące migocących oczu, które niejedno widziały, ale teraz nie mogą powstrzymać łez”.5 Wiele elementów pałacu pozostało nienaruszone. Sale zachowały oryginalną sztukaterię, posadzki oraz wiele innych pamiątek. W budynku działa Technikum Leśne, w którym uczył mój tata. Mama ukończyła tę szkołę, podobnie jak inne osoby z mojej rodziny i wielu przyjaciół. Na ścianach można zobaczyć ich zdjęcia w tableou z absolwentami. Są oprawione w ozdobne ramki, a całość jest często ręcznie ozdobiona ilustracjami. Wyglądają jak kolekcja niegdyś wiszących portretów przodków pałacu.

W latach osiemdziesiątych przeprowadzono remont budynku. Wyrzucano wtedy stare grzejniki, kilka zepsutych klamek czy inne zniszczone przedmioty. Ze śmietnika przeniosły się do naszego domu, gdzie zostały zadbane, tym razem użyte zgodnie ze swoim pierwotnym przeznaczeniem. W ten sposób w moim domu zawsze był obecny Bismarck, z każdego kąta wychodził. Również ziemia za domem należała do Ottona, a teraz moja mama uprawia tam piękny las. Obcując z dziedzictwem Bismarck’a zawsze miałam wrażenie, że to ktoś bliski, jakiś daleki wuj. Nie dziwię się sobie, skoro tak dużo osobistych jego rzeczy walało się po naszym domu. Jakby u nas kiedyś był i zostawił co nieco. Pamiętam jak mama szczepiła drzewa, aby połączyć dwie odmiany. Do tego które ma korzenie, należy odciąć pod kątem gałązkę i przywiązać drugą, odciętą pod kątem z innego drzewa. W ten sposób gałązka z innego okazu, przyrasta do korzeni szczepionego drzewka i adaptuje się, wy- mieniając się materiałem genetycznym. Stają się nową odmianą, zaczynają tworzyć nową całość. Ja też zaadaptowałam się do czyichś korzeni. Tak jest łatwiej zaakceptować i pokochać ziemię, na której się wychowałam. Zaakceptować to, że nie od zawsze żyliśmy na Pomorzu, że jesteśmy odciętą gałązką innej odmiany która przyrosła do nowego drzewa.

4 Zbigniew Rokita , Kajś, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec, 2020, str. 15. 5 Nikolas Frank, Moja niemiecka matka, Wydawnictwo Bellona, Warszawa, 2006, str. 215.

This article is from: