Bramy: minicykl

Page 1



PRZEMYSŁAW MAŁACHA

:: B R A M Y :: - MINICYKL -

Wydanie pierwsze Copyright (c) by Przemysław Małacha, Leeds 2011



BRAMA I

niebo

Magdzie, oraz wszystkim podążającym Drogą



Znowu upadłem. Wycieram mordą bruk, krew z rozbitego nosa zalewa szczeliny między kocimi łbami. Jedną ręką wylądowałem w rynsztoku, drugą w psich odchodach. Śmierdzę potem i wódą. Z okna kamienicy ktoś wylewa na mnie pomyje, a ja wymiotuję pod siebie. Zamykam oczy i wstaję. Nogi mi się rozjeżdżają, nie zgadzają mi się strony. Pod powiekami tysiące kolorowych kręgów i czwarty wymiar. Chwiejnym krokiem zaczynam wędrówkę. Od początku. W górę i w górę, do słońca, do nieba. Uparcie zdobywam kolejne metry. Tak jak zdobywa się kobiety – jest ciężko i trzeba się nieźle napocić, ale sukces daje niesamowite poczucie spełnienia. Prawie-katharis, oczyszczona strona, jak kameleon. Wtapiam się w barwy tła. Ze mną sowa i pies, obok wszyscy inni, którzy przytrafiają mi się po Drodze. Towarzysze doli i niedoli. Podróżnicy tacy jak ja - do słońca, do nieba. W górę głowy, w górę ręce. Kolejny krok kosztuje niemało. Nadzieja, wiara i miłość. Pierwszą żywię, drugą mam w sobie, trzecią roztaczam wokół. Zamaszystymi ruchami rozrzucam nasiona, sieję ziarno, obsypuję świat złocistymi drobinkami, a te mienią się w słońcu. Każdy krok niesie pokój, wszystko błyszczy, wszystko kwitnie. Kwitną autostrady, pomniki i dachy. Spomiędzy płyt chodnikowych wychylają nieśmiało głowy zielone roślinki, kwitną wiśnie na biało, brązowe kasztany spadają na ulice – istna kasztanowa powódź, która zabiera ze sobą samochody z parkingów i autobusy z przystanków. Tramwaje jakoś się opierają, ale chyba tylko dzięki motorniczym, którzy z pasją szarpią swoje dźwignie w szaleńczej walce o maszyny. Walkę tę przegrywają, tramwaje z oleistym mlaśnięciem odklejają się od torów i szybują ponad miastem, jak wielkie ptaki ścigają się z żelaznymi sterowcami, gdzie władcy świata niestrudzenie przędą zdradliwe sieci czarnej magii. Duch w maszynie, maszyna w duchu, pokój na ziemi. Każdy jeden krok. Nie ma drogi prowadzącej do pokoju. Pokój jest Drogą. Spokój jest Drogą. Na Drodze spotykam ciebie. Jesteś taka sama jak ja - też szamoczesz się w przestrzeni, nie możesz określić gdzie góra, a gdzie dół. Nie należysz tutaj, nie tu twoje miejsce. Otacza cię wielki mur, czerń i biel; opętana w te kolory musisz trwać. Łapię cię za rękę i od tej pory wszędzie idziemy razem, nic nas nie rozdziela. Dużo rozmawiamy, nie wypowiadając wielu słów. Chodzimy nie dotykając ziemi. Słowa jak neony unoszą się obok, a my delikatnie wodzimy


opuszkami palców wzdłuż blizn i szram, liżemy rany, zszywamy serca. Sklejamy sens. Łamiąc paznokcie do krwi zdrapujemy stary tynk ze ścian kamienic i malujemy ludziom kolorowe obrazy w głowach. Bomby zegarowe w naszych ustach bezustannie tykają, czekając na znak. Czas ucieka, goni nas śmierć. Nasz gniew jest darem. Czarny, niemy ekran przestaje być domem. Nasze serca uziemiają każdy zły piorun, nasze dłonie odnajdują się pośród każdej z burz. Ujeżdżamy te burze, a dzikie błyskawice rozświetlają noc krzykiem. Awaryjne światła gwiazd mrugają porozumiewawczo, kruki wydziobują martwe oczy wichrom. Obok nas, uwiązany do ogromnego koła ratunkowego, przetacza się los. A my wciąż: do słońca, do nieba. Byle dalej, byle nie po trupach. Każdy krok zbliża nas do tajemnicy. Każdy jeden niesie pokój. Noc poddaje się nam, topnieje w oczach lód skuwający przejście. Jasny błękit twych oczu rozświetla cyfrową pustkę, aż słońce wychodzi zza chmury, a ja ci gram na waltorni albo może trąbie. Dmę i dmę, aż wióry lecą. I wciąż trzymamy się za ręce. Otwieram oczy. Jest. Niebo. Ty jesteś. Ja jestem. Jesteśmy. Niebo. Ryzykuję szybkie spojrzenie w dół. Wysoko. Kiedy przeszliśmy taki kawał drogi? Do samego nieba? Białe chmury leniwie przechadzają się szlakami wytyczonymi przez białe orły. Wokół pachnie marcepanowo, a zachód ma kolor czerwonego wina. Słońce tu jest wieczne. Słońce jest nasze. My jesteśmy wieczni. ¿Qué hora es mi corazón? Tu nie ma czasu, moje serce. Czas się tu nie liczy. Tu jest niebo. Im wyżej się jest, tym niżej i boleśniej się upada. Ktoś wciska mi do ręki tanie wino owocowe. Szczerzę zęby. Z drugiej strony, myślę (patrząc na pełną do połowy butelkę), im głębszego dna się dotknęło, tym wyższe niebo do zdobycia. Pociągam z butelki. Biorę całkiem spory łyk, słodki płyn powoli ścieka do żołądka, po którym rozlewa się przyjemne ciepło. Odstawiam wino na chodnik i zaczynamy nową wędrówkę. W mojej dłoni twoja – czuję każdy nerw. Z głębi naszych serc dochodzi przytłumione tykanie zegarów. Czekamy na znak. Cierpliwi. Spokojni. Wokół pachnie marcepan.




BRAMA II

piekło



Marcepanowy zapach jest wszędzie, wypełnia tutaj każdy atom, łącznie z naszymi ciałami. Uprawiamy marcepanowa miłość przez pół dnia, popołudnie spędzamy leniwie spacerując i pracowicie wymieniając marcepanowe wolne myśli. Zachód ma kolor czerwonego wina; po chwili wstaje słońce. Bo słońce tu jest wieczne. Słońce tu jest nasze. My jesteśmy wieczni. Czas to tylko kolejny wymiar, pozostawiony daleko w dole, skąd przybyliśmy. Kiedyś dostajemy znak. Nie widzimy go, nie słyszymy, nie ma on zapachu, nie możemy go dotknąć ani tym bardziej posmakować. Ale obydwoje wiemy, ze został nam dany. Czujemy to w sobie, to zaczyna płynąć naszymi żyłami, w to zamienia się krew, mamy to zamiast płynów ustrojowych, każda komórka naszych ciał i każdy neuron w naszych mózgach wypełnia się tym. Bomby domowej roboty ukryte głęboko na dnie wciąż bijących serc zaczynają drgać, ich jednostajne, cichutkie, ledwo wyczuwalne tykanie narasta. Czas… To teraz. To już. Nastał nasz czas, nie wypowiadając ani jednego słowa zbieramy się do drogi. Nie mamy tu nic, prócz szczęścia, więc bez zwłoki ruszamy. Zabieramy tylko ze sobą trochę marcepanowego zapachu w skórzanych woreczkach, które chowamy głęboko w kieszeniach. Schodzimy z zielonych szczytów, opuszczamy złote równiny, białe chmury żegnają nas czule, odprowadza nas donośny krzyk orłów. Słyszymy go jeszcze, gdy wchodzimy między metal, szkło i plastik, między wieżowce i biurowce, między machinacje i eksterminacje, wojny i pokoje, między krew i łzy, strach i nienawiść, przepych i pogardę, między młoty i kowadła,. Skaczemy po dachach, biegniemy przez puste parkingi, czołgamy się kanałami, ulatujemy z dymem, spadamy w milionach kropel deszczu. Nadszedł nasz czas. Ten czas jest nasz! Jest nas coraz więcej, wszyscy słyszymy zew. Zbieramy się. Są nas miliony, imię nasze Legion, a każde z nas ma w sercu swój własny ładunek. Każde ma swój koktajl, zamiast benzyny gniew. Brudna


szmata wetknięta w szyjkę czeka na dotkniecie naszego palącego wzroku; w naszych oczach płonie ogień zemsty. To jest nasz czas, to jest czas ognia! Metafizyczna rewolucja, eteryczne powstanie, słońce w zenicie, zenit w oku cyklonu, odwrotność zera absolutnego, mistycyzm przemiany. Nasza krew wrze, hektolitry bulgoczącej gęstej czerwieni wypełniają przestrzeń i barwią szkarłatem trzy wymiary. Powoli pęcznieją i pękają mlaszcząc krwiste bąble, a z każdego uwalniają się molekuły żywiołu ognia, drżące fluidy, ledwo widoczne istotki mieniące się gamą gorących barw i pulsujące falami ciepła. Ulice zapełniają się, ludzie wychodzą z domów, z fabryk, z biur, samochody zatrzymują się na ulicach, zdziwieni policjanci nawet nie zauważają, kiedy kajdanki same zapinają im się na nadgarstkach. My czekamy. Na ustach mamy jeszcze ciepłe uśmiechy. Ludzka masa otacza nas, unikając dorastających płomyków. Górne wargi tumu unoszą się, ukazując ostre kły, z których powoli kapie piana. Czekamy. Wszędzie wokół ludzie. Bez słowa gotujemy im piekło uśmiechając się szeroko. Widzimy wszystko. Słyszymy wszystko. Wszystko możemy powiedzieć, znamy odpowiedź na każde pytanie. Wszystkiego możemy dotknąć. Nie czujemy już nic. Nic, prócz tłustej fali gorąca, która nagle spowija wszystko gęstą masą. Płomienie przelewają się przez ulice zabijając winnych i spalając mrok w ich duszach. Stalowe szkielety biurowców składają się jak scyzoryki, z brzuchatych cystern wylewa się ropa i wsiąka w ziemię, do której należy. Wielkie, trójstope przekaźniki radiowe łamią się jak modele z zapałek, odbiorniki telewizyjne plują ogniem, płonie cały świat. W powietrzu topią się majestatyczne, żelazne sterowce dostojnie szybujące ponad nami. Władcy tego świata w panice wyskakują przez okna bogato urządzonych kabin, zostawiając krosna, które nieustannie przędą czarne sieci. Spadając otwierają spadochrony z czerwonych dywanów, mając nadzieje na ratunek, ale ten nie nadchodzi. Nadchodzą za to fale wrzącego powietrza, bezlitośnie wdzierają się do płuc, wypalając nieczyste wnętrzności tak, że na ziemię docierają jedynie sflaczałe, martwe, nadpalone powłoki cielesne, po to tylko, aby zaraz utonąć w płomieniach. My mamy uśmiechy na twarzach i szeroko rozłożone ramiona, obejmujemy cały świat, przytulamy go i chronimy przed pożogą. Milczymy. W oczach odbija się nam czerwień. Żadne słowo nie przedostaje się przez nasze zaciśnięte


gardła. Żadne nie przedostaje się przez zaciśnięte pięści. Płoniemy żywym ogniem, imię nasze Legion. To jest nasz czas. Zegar na wieży pobliskiego kościoła zatrzymuje się, wszystkie trzy wskazówki wskazują niebo nad nami, jest północ. Powoli wszystko się studzi, krew wraca posłusznie do naszych żył, zaczyna z powrotem mozolny krwiobieg, serca zaczynają bić żwawiej. Rozchodzimy się, nie zwracając uwagi na zwęglony szkielet potęgi leżącej u naszych stóp ani na czarne szkielety cesarzy, królów, pierwszych ministrów i prezydentów. Nasza brać topnieje, rozchodzi się, wraca do swoich legowisk. Przytuleni do domowych ognisk będą podgrzewać powoli krew, napełniać puste butelki i podtrzymywać ogień. Będą czekać na znak. A my? My chowamy słowa na dno naszych serc. Zaczynają cichutko tykać. Milcząc, wdychamy zapach spalonego Miasta. Nasze oczy spotykają się. Umiera galaktyka obok. Rodzi się gwiazda po drugiej stronie wszechświata. Odwracamy od siebie wzrok i jednakowym ruchem wyciągamy małe, skórzane woreczki z najgłębszych czeluści kieszeni. Ostrożnie je rozsupłujemy i z troską wysypujemy na dłonie po kilka małych ziarenek w kształcie łez. Marcepanowe morze zalewa nasze nozdrza. Ziarenka skrzą się złociście w pożodze. Mocno zaciskamy dłonie, żeby nie uronić ni jednego i zgodnym krokiem ruszamy w świat, sadzić Wielki Las. Droga wiedzie zewsząd i dokądkolwiek. Nie boimy się, znamy przecież odpowiedź na każde pytanie. Sekundowa wskazówka zegara na wieży przesuwa się. Wiemy: ten czas jest nasz.



BRAMA III

wielki las

„Wielki las – nieprzeniknione nasze sny. Konary drzew z zachłannością będą kąsać nasze dni.” Post Regiment – „Wielki las”



Kroczymy różnymi ścieżkami: wzdłuż pól zboża, maków i kukurydzy – złoto-czerwono-zielone migawki po obu stronach drogi; wzdłuż rzek i jezior - broczymy po kostki w krystalicznie czystej wodzie, później suszymy gołe stopy na słońcu, majtając nogami i śmiejąc się beztrosko; przez wzgórza i doliny – falujący krajobraz działa usypiająco, więc zwykle zwalniamy tu tempa, nabieramy sił; wzdłuż wiosek i osad – wymieniamy tu zdobycze wędrówki na świeże mleko i wodę. Miasta omijamy szerokim łukiem, nasze strzały czuwają w kołczanach, gotowe wyskoczyć na najlżejszy szelest obutej stopy w pobliżu. Rozmawiają z nami zwierzęta, gwiazdy i wiatr. Nasza droga wiedzie zewsząd i dokądkolwiek. W prawych dłoniach drżą nam kostury, mocno już wytarte od spodu. Jesteśmy zmęczeni. Ty często wołasz żebym zwolnił kroku i że chętnie odpoczęłabyś chwilę. Kładziemy się wtedy na ziemi, przytulamy do niej twarz i słuchamy historii, które ma do opowiedzenia. Słuchamy o bratobójczej walce do ostatniej kropli ropy, o zjednoczonych stanach agresji, o zderzeniu dwóch wielkich religii i ludziach ślepo podążających ich ścieżkami. Słuchamy historii o tym jak ludzki ród tracił resztki godności, jak podcinał gałąź, na której siedział, jak nie chciał słyszeć odgłosów piły jednostajnie szorującej o drewno i jak nagle zawaliła się nie gałąź, ale cały las runął i umarł. Ziemia opowiada nam też o wolności wśród bezkresu nieba wykrzyczanej przez orły, o przytulnej ciszy nocy szeptanej przez koty powracające z łowów, o kołysankach śpiewanych ptakom przez prastarą puszczę w czasie wichury, której opierają się dwustuletnie dęby, o podwodnych szlakach, którymi wędrują żółwie stare jak dno najgłębszych mórz i o okrągłej twarzy księżyca, którą opiewają watahy wilków wyjąc do nieba każdej nocy. Ziemia ma nieskończenie wiele historii do opowiedzenia. Wystarczy przytulić się do niej, zamknąć uszy i posłuchać. Kiedy nasycimy się już i odpoczniemy zwykle ruszamy dalej. Bacznie rozglądamy się na boki, patrzymy pod nogi i wytężamy wzrok, świdrując niebo. Szukamy Miejsc. W najgłębszych czeluściach naszych kieszeni delikatnie wibrują woreczki wypełnione ziarenkami w kształcie łez. Woreczki cudownie pachną marcepanem, a ziarenka są szorstkie i bardzo ciepłe w dotyku. Gdy jest szczególnie zimno w nocy, przytulamy się do siebie, mając twarze odległe od siebie o kilka cali i kładziemy ostrożnie między nas woreczki z ziarnami. Ogrzewają nas przez całą noc. Raz podkradł się do nas ryś i – nie budząc ani mnie ani ciebie


– wślizgnął się między nasze ciała i spędził tak całą noc, z nosem tuż przy naszych nosach. Rano wiatr wyszeptał nam, że ryś był umierający i jego czas nadszedł o północy. Podziękował nam za odprowadzenie starego kota na Wielkie Łowy i powiał w świat. Kiedy odwróciliśmy głowy w stronę naszego legowiska, rysia tam nie było, za to zza pobliskiego wzgórza wybiegło kilka saren i zaczęły dla nas tańczyć. Pamiętam jak mówiłaś, że to będzie dobry dzień. I faktycznie, znaleźliśmy wtedy Miejsce – tuż obok naszego obozowiska - i zasadziliśmy jedno z ziaren. To było wieki temu, korzenie tamtego Drzewa – Rysiowego Drzewa znalazły już mocne oparcie w głębinach ziemi, pomiędzy kamieniami tak starymi, że pamiętały noc, w którą wszystko się zaczęło. Kiedy płomienie strawiły świątynie zła zbudowane ręką człowieka. Kiedy stopiły się kadłuby potężnych sterowców, a potęga tamtego czasu runęła na zgliszcza swojego imperium. Mocny pień Rysiowego Drzewa koordynuje wędrówkę soków, gałęzie pną się w górę, do nieba, liście złocą się w słońcu i pachną marcepanowo. Kilka pokoleń ptaków znalazło dom w zakamarkach bujnej korony, rozłożyście panującej nad połaciami Lasu, kilka pokoleń piskląt uczyło się latać skacząc na złamanie karku z gałęzi i pierwszy raz chwytając Wolność w skrzydła. Wilki chroniły się przed deszczem w cieniu Drzewa, niedźwiedzie zimowały w zakamarkach jego korzeni. Po drugiej stronie pnia już była wiosna i motyle urządzały wyścigi wśród kwiatów. Kilka pokoleń rysiów zbiera się u stóp Drzewa każdego roku dokładnie w noc poprzedzającą rocznicę jego zasadzenia. Przychodzą i siadają wokół pnia, zwrócone w jego stronę pyskami. Są ich setki, a może i tysiące. Siedzą całą noc w ciszy i strzygą uszami. Poruszają im się tylko ogony płasko położone na ziemi. Czas staje wtedy w miejscu, a Drzewo mruczy cichutko, mruczy, wspomina i przepowiada; sięga korzeniami w przeszłość i w przyszłość, i barwi pień opowieścią. Rysie słuchają. I wiedzą. Rano odchodzą bez jednego miauknięcia, bezszelestnie znikają w gęstwinie, a czas rusza z miejsca. Są opiekunami. Opiekunowie zawsze wiedzą. Każde zasadzone przez nas Drzewo ma swoją historię. Każda z tych historii opowiedziana kiedyś będzie przez ziemię. Wielki Las powoli pokrywa horyzont, każde Drzewo przędzie swoją własną nić, rozrastając się gęsto w czterech wymiarach. Niewiele nasion już zostało w woreczkach, marcepan pachnie coraz słabiej. Kostury drżą w naszych dłoniach, jesteśmy zmęczeni. Starzy znajomi,


sowa i pies, wychodzą z Lasu i od tej pory wędrujemy we czwórkę. Cieszymy się z towarzystwa, choć niewiele rozmawiamy – z przyzwyczajenia. Ziarenek ubywa co jakiś czas, w miarę jak znajdujemy Miejsca. Wielki Las jest już wszędzie, jego ramiona okalają cały świat. Każde źdźbło trawy, każdy listek i każda gąsienica są jego dziećmi. Każdy podmuch wiatru jest jego oddechem. Każdy promień słońca jego myślą. Ostatnie miasta ze stali, szkła i plastiku poddają się jego potędze i znikają. Ich miejsce zaraz zajmują nowe połacie zieleni. Kiedyś wspólnie wkładamy w niewielki, wykopany przez psa dołek ostatnie ziarno. Sowa jak zwariowana lata wokół nas pohukując radośnie. Wspólnie zakopujemy ostatnią łzę tamtego niedobrego czasu i siadamy w ciszy. Las mruczy do nas, czujemy jakby ktoś zdjął wielki ciężar z naszych ramion. Czujemy ukojenie. Spokój w głowach. Z nieba spada na nas deszcz, który zamienia nasze ciała w wielkie rzeki. Rozciągamy się daleko, stopami sięgamy źródeł w odległych górach, zaczynamy bieg. Nasze dłonie łączą się i tworzą małą fontannę nad świeżo zasadzonym ostatnim Drzewem. Jego opowieść zaczyna się tutaj – gdzie kończy się nasza. Gdy woda dochodzi do naszych palców i pierwsze krople kapią na spulchniony zakątek ziemi, pod którym drży z pragnienia ziarno, zaczynamy krzyczeć. Milczeliśmy od niepamiętnych czasów. Tysiące lat, które nie miały dla nas znaczenia, czas omijał nas z daleka. Chowaliśmy słowa głęboko, na dnie naszych serc, a one wzrastały. Z każdym naszym krokiem, z każdym zdobytym metrem. Każda dzika pieśń bezgłośnie przez nas wytańczona w świetle gwiazd, każda usłyszana historia, niemy krzyk przydeptywanego pająka, każdy płatek śniegu wywołujący lawinę. Wszystko to wzrastało na dnie naszych serc, aż do dzisiaj. Krzyczymy. Drzewo wybucha. Mocnymi korzeniami w dół, a w górę masywnym pniem i potężną koroną, która momentalnie przesłania słońce. Rośnie w zastraszającym tempie, sięga gwiazd i wyżej, wyżej, do nieba i dalej, dalej, do poza. Tam, gdzie spisane wszystkie historie. Tam gdzie odpowiedź na każde pytanie. Nasz krzyk nie milknie. Wielki Las słyszy i śpiewa z nami. Sowa i pies dają początek nowemu życiu. Rysie jak duchy znikają w gęstwinie. Czas zaczyna swój bieg nieskończony.



BRAMA IV

wybudzanie

Annie Marii oraz tym, którzy wciąż śnią



Sporo wody upłynęło... Pierwsze, z czego zdaję sobie sprawę, to że nie jestem już rzeką. Czuję ciało i całą jego materialną fizyczność. Nie ma ciągłego szumu ani bezustannego biegu od źródła do korzeni Ostatniego Drzewa, szorstkości piaszczystego dna, zmienności prądów ani nagłych ruchów ryb we mnie. Panta rei traci znaczenie, przestaje być istotą rzeczy, absolut rozpływa się w ostatniej kropli. Wysycham. Poruszam dłonią. Nogą. Głową. Rozprostowuję kości. Powoli przypominam sobie, jak to jest być, zaczynam kontrolować ciało. Po chwili dociera do mnie, że nic nie widzę. Totalna ciemność, gęsta i przerażająca. Dotykam palcami oczu, zamykam je, otwieram. Wyciągam przed siebie rękę i po omacku idę do przodu. Bogatszy o przeszłość, na poziomie podświadomości, bo niewiele z niej pamiętam - tym razem ostrożniej stawiam kroki i instynktownie omijam przeszkody. Nie słyszę nic, prócz potępieńczego wycia wiatru, a może wilków. Nagle dociera do mnie, że jestem sam - nie mam towarzyszki. Sowa i pies też gdzieś przepadli. Ogarnia mnie smutek, zapadam się w niego jak w miękkie poduchy, w otchłań jeszcze mroczniejszą niż pustka, która mnie otacza. Wiem, że to wszystko co się wtedy wydarzyło i co nas spotkało, to czas permanentnie dokonany, niemożliwy do powtórzenia. Nie ma nas. Jestem ja, liczba ewidentnie pojedyncza. Jestem Wędrowcem na Drodze, z której zbaczam. Czuję jak słabną mi nogi, bo wiem, że nie będę w stanie sam przejść przez wszechobecną ciemność i dotrzeć na drugą stronę - tam, gdzie świeci słońce i słychać beztroski śmiech dzieci. Nadzieja ulatuje, ciało wiotczeje i prawie, prawie upadam. W obronnym geście wyciągam przed siebie rękę, która niespodziewanie natrafia na ciepło tak geste, że niemal materialne. Odruchowo zaciskam palce, a ono materializuje się i czuję, że trzymam czyjąś dłoń, i że jest ona tak samotna, jak moja. Tak samo porusza się po omacku, i szuka czegoś, czego mogłaby się złapać i nie puszczać, już do końca. Tak samo wypełnia ją radość, że wreszcie trafiła na kogoś pośród pustki. Wiem też jednak, że to inna dłoń. Że tamta, którą kiedyś obejmowały moje palce, odeszła i nie wróci. I nawet mi z tym dobrze. W środku coś krzyczy i wyje, a ja wiem, że właśnie tej - twojej - dłoni i tej – twojej – ręki, i całej reszty ciebie szukałem, nie zdając sobie z tego sprawy. Czasem bowiem jest tak, że to, co oczywiste, staje się takie dopiero wtedy, kiedy zaczyna realnie istnieć a wcześniej wydaje się czystą abstrakcją albo w ogóle nie przychodzi na myśl.


Wyciągam cię powoli z głębi czarnego kwiatu, w którym siedzisz, zamknięta i nieosiągalna. Otaczam ramionami. Nie protestujesz i wpasowujesz się, dokładnie wypełniasz każdą pustą przestrzeń we mnie, a ja w tobie. Stoimy tak, pośród ciemności, zimna, wiatru i pustki - i wiemy, gdzieś głęboko doskonale o tym wiemy, że dopiero teraz zaczyna się prawdziwa podróż, a Droga stoi otworem, szeroka i prosta, jak nigdy dotąd. Coś nam mówi, że możemy się wreszcie, wreszcie obudzić. Że wszystko będzie dobrze. Tak, jak powinno być. Czas płynie swoim własnym rytmem, a my – stoimy. Bez ruchu, bez strachu, bez jednoznacznego celu; nasze palce stawiają pierwsze kroki, dotykają twarzy, poznają się nawzajem. Trwamy, pogrążeni w sobie, wciąż onieśmieleni, ale szczęśliwi i ze świadomością, że przed nami cała wieczność do wypełnienia. Czas płynie i traci na znaczeniu. A ja... .oOo. ...dotykam twojej szyi. Zaledwie muskam opuszką palca. Wyczuwam kruchą smukłość, a delikatna, aksamitna skóra sprawia wrażenie, jakby samoistnie drżała pod nikłym naporem mojej dłoni. Ty przymykasz oczy i słyszę, jak zaczynasz szybciej oddychać. Zaciskasz palce na kocu i kusząco rozchylasz wargi, czerwone, jak dojrzałe wiśnie. Nasze usta spotykają się tam, gdzie najcieplej. Gdy czuję, jak koniuszkiem języka muskasz łuk Kupidyna, przebiega mnie przyjemny dreszcz, a pojedyncza kropla potu znaczy drogę wzdłuż kręgosłupa. Naciskam mocniej. Miękkość i słodycz sprawiają, że mruczę z rozkoszą. Nagle rozpoznaję delikatność twojej dłoni na policzku. Przyjemnie łaskocze, uśmiecham się więc mimowolnie i kątem oka widzę, że robisz to samo. Zamykam oczy i pogrążam się w tobie, a na szyi czuję ciepło oddechu. Za oknem pada deszcz i szumią sosny, a my jesteśmy permanentnie spleceni i mamy tylko siebie - tak blisko, jak tylko się da, w małym, jednoosobowym łóżku. Samotni w niebycie, oddaleni od świata i jego dwubiegunowości, tu, gdzie nie dosięga nas nic z tego, co mogłoby sprawić, że poczulibyśmy najmniejszy ból. Po chwili tracimy kontrolę nad tym, co się z nami dzieje. Rzeczywistość zmienia się w pełną cichych jęków, gorących oddechów i zachłannych ruchów podroż ku


spełnieniu. Jednocześnie krzycząc i wybuchając śmiechem, stajemy się jednością w skupionej mnogości uniesień. Sens istnienia zamyka się w trwającej wiecznie chwili. I tak jest codziennie. Dopełniamy się. Wpasowujemy w siebie, jak płyty tektoniczne, jak klucz w zapadki zamka, jak pytanie i odpowiedź. Nawet nie pamiętam kiedy to się zaczęło. Odnaleźliśmy się, pogrążeni w ciemności, osamotnieni, ze wzrokiem wbitym w pustkę. Kiedy nasze dłonie spotkały się, w mroku zaświeciło słońce, a przeszłość wydała się pełnym skłębionego dymu snem, który snując fantasmagoryczne opowieści, zdawał się być jawą. Mam w pamięci jego urywki, migawki, pojedyncze obrazy, strzępki nigdy nie wypowiedzianych słów. Niebiańską sielankę, pożogę i upadek ludzkości, płomienie, zgliszcza; pamiętam śpiew Wielkiego Lasu i połacie zieleni pokrywające świat. Pamiętam ciało, które było rzeką i rzekę, która była czasem. I - jak przez mgłę - pamiętam inną, tak odległą teraz dłoń, wciśniętą w moją... To wszystko okazało się ułudą, zaledwie namiastką tego, jak może wyglądać prawdziwe szczęście. Jedynie Droga się nie zmieniła. Wciąż rozciąga się przede mną - przed nami - wiodąc do miejsca, w którym kiedyś spotkają się wszystkie historie, żeby celebrować koniec wszechrzeczy. A o czym ty śniłaś? Nie wiem dokładnie, ale mgliście zdaję sobie sprawę, że o czymś bardzo zbliżonym. Ze strzępków słów, które krążą między nami jak gołębie pocztowe; z aż za dobrze znanych niedopowiedzeń; z myśli, których nie musimy artykułować; z uśmiechów na ustach, kiedy myślimy o tym, co miedzy nami; z jasnego światła, wypełniającego nasze dni... Z tego wszystkiego i z miliona więcej, i z warkoczy zaplatanych słońcu przez dzieci – składamy od nowa nasz świat, stawiamy zamki na plaży. Godzina po godzinie przebudowujemy czas. Na minuty, na sekundy, na atomy. Wyobrażamy nas sobie - od podstaw. Nie znamy się tak, jak chcielibyśmy. Tak, jak powinniśmy. Wiemy tylko, że mamy na własność cały czas, który został nam dany. Nie spieszymy się więc, powoli zagłębiamy w siebie: centymetr po centymetrze, słowo po słowie. Kęs za kęsem, dotyk za dotykiem, spojrzenie za spojrzeniem, stopniowo odkrywamy wciąż nowe wymiary tego, co w nas wybuchło, a czego odłamki i coraz bardziej wbijają się w serca. Co dzień dokładamy kolejny


element, budując to, co kiedyś będziemy mogli nazwać lepiej, niż potrafimy teraz. Kładziesz alabastrową dłoń na mojej piersi. Szukasz rytmu. Wiesz, że nie musisz, ale chcesz to robić, sprawia ci to przyjemność. Ja nazywam cię Śnieżynką, Kobietą z Kwiatu, Jasnym Promykiem, Kwiatuszkiem Polnym i Gałązką Jabłoni. Jesteś wszystkim, czego teraz potrzebuję i niczym, czego bym nie chciał, całością i częścią, chwilą i wiecznością, niebem i ziemią, słońcem i deszczem, podmiotem, mianownikiem, odpowiedzią na nigdy nie zadane pytanie; noszę cię głęboko w sobie, tak jak ty nosisz mnie. Widzę się w twoich oczach, w każdym geście, słyszę w słowach, które wypowiadasz szeptem. Odnajduję spokojną przystań w miodowych brązach oczu. I właśnie tam kotwiczę, na zawsze wybudzony z letargu. Gdzie pójdziemy, tam światło. Podaję ci dłoń, a drugą wplatam w miękką czerń włosów. Szepczę, że wiele nas czeka i dużo szczęścia jeszcze przed nami, po czym przykładam czoło do twojej głowy. Ty przytakujesz. „Dużo, ale nigdy zbyt wiele. Nie istnieje górna granica”, pouczasz. Zastanawiam się, jak mogłem kiedyś wierzyć, że zdobyłem już najwyższe niebo. Uśmiechasz się i gładzisz palcami mój policzek. Ten dotyk zostaje tam na zawsze. Kładziemy się na ziemi, w miękkiej trawie; ramię w ramię, dusza w duszę, światło w światło. Mamy cały czas na własność i doskonale znamy słowa, które pragniemy wypowiedzieć. Dlatego milczymy. Leżąc, nabieramy sił. Nasze dłonie mówią za nas, wędrując gładkością skóry i spotykając się od czasu do czasu, niby to przypadkiem. Chłoniemy gwiazdy i siebie nawzajem. Nie, nie zasypiamy. Przecież dopiero się wybudziliśmy.

Leeds, 08.2009 - 08.2010




Przemysław Małacha Rocznik ’80, urodzony w Nysie. Od 2003 r. mieszka w Wielkiej Brytanii. Członek kolektywu artystycznego Polish InvarARTs, działającego w Leeds od 2008 r. Administrator forum literackiego Inkaustus. Ekscentryk. Lubi o sobie myśleć, że uprawia poetycką partyzantkę, okraszoną sporą dawką abstrakcji. Gra na djembe. Jeździ na rowerze. Komponuje muzykę. Inspiracje: „Wszystko co w zasięgu moich sześciu zmysłów. Obraz. Dźwięk. Smak. Zapach. Dotyk. Myśl.” www.rootsrat.eu www.inkaustus.pl Kontakt: przemek.malacha@gmail.com

Fotografia na okładce: Przemysław Małacha Projekt i wykonanie: Anna Maria Zaremba seysey@vp.pl



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.