Nasza złota polska jesień

Page 1



PRZEMYSŁAW MAŁACHA

NASZA ZŁOTA POLSKA JESIEŃ

Wydanie pierwsze Copyright (c) by Przemysław Małacha, Leeds 2011



- No i co? - usłyszałem, siadając w fotelu. No tak. Ledwie wszedłem do domu. Ledwie zdążyłem zdjąć buty i wypić szklankę soku. Westchnąłem i zapaliłem papierosa. Paczkę niedbale rzuciłem na stolik. Przymknąłem oczy i zaciągnąłem się głęboko. Wypuszczając powoli dym nosem, otworzyłem powieki i spojrzałem na nią. Siedziała na kanapie. Długie, czarne włosy opadały łagodną falą na kolana. Była ubrana w niebieską sukienkę, zwiewną jak ona sama. Prześlizgnąłem się wzrokiem po drobnych ramionach i zatrzymałem na smukłych, alabastrowych dłoniach splecionych na podołku. - No i nic, wróciłem - odparłem, nie patrząc jej w oczy. Jeszcze nie teraz, nie byłem gotów. - Miałem ciężki dzień w pracy. Do tego miasto strasznie zakorkowane, rozwalili pół Kwiatowej. Umęczyłem się w autobusie. - Zrobię ci obiad - powiedziała, podnosząc się z kanapy. W

czasie,

marchewkę.

gdy

Przez

obierała małe

okno

ziemniaki, wdzierały

skrobałem się

reszt-

ki październikowego słońca i hałaśliwe odgłosy ulicy. - Dlaczego jeszcze ze mną jesteś? - zapytałem w pewnym

momencie

i

skupiłem

się

na

marchewce.

- Przecież mnie kochasz - powiedziała, jakby to tłumaczyło wszystko. - Kochasz mnie bardziej niż samego siebie, prawda? - Tak, to prawda - odpowiedziałem. - Sam nie wiem, skąd to się bierze. - Jesteś okrutny. - Okrutny? A niby za co mam cię kochać? Za to, że zruj-


nowałaś mi życie? - Za to, że już tyle lat z tobą jestem - wzruszyła ramionami

i

wzruszyłem

wróciła

do

ramionami

obierania i

już

się

ziemniaków. nie

Też

odezwałem.

Na obiad była pomidorowa z wczoraj, schabowy, marchewka z groszkiem i mizeria. Nawet mi smakowało. Jadłem

w

milczeniu.

wypełnić

czymś

ciszę.

Włączyłem Akurat

telewizor,

nadawali

żeby

wiadomości.

- Juliusz Swarzędzki, udziałowiec spółki Złota Jesień Polska S.A. wygrał wybory na prezydenta miasta - mówił spiker lokalnej stacji. - Tuż po ogłoszeniu wyników, jego konkurent, Maciej Piżmo, zapowiedział, że jutro wniesie

do

prokuratury

zawiadomienie

o

przestępstwie.

Zdaniem pana Piżmo, pan Swarzędzki winny jest brania łapówek oraz fałszowania dokumentów o zatrudnieniu w celu uzyskania zwolnienia od podatku i opłat za ubezpieczenie społeczne swoich pracowników. Oto jak nowy prezydent miasta skwitował te słowa - przed kamerą pojawił się teraz tłusty jegomość o nalanej twarzy. - To bezzasadne pomówienia - wychrypiał do mikrofonu. Brzmiał, jakby palił z pięć paczek dziennie. - Pan Piżmo nie ma żadnych dowodów na poparcie swoich wyssanych z palca banialuków. Jako nowy prezydent miasta zamierzam też oczywiście walczyć ze wszystkimi, którzy takie pomówienia będą wobec mnie stosować! Tak, niego

jasne... nie

Stosować

głosowałem,

pomówienia.

Ja

usprawiedliwiłem

na się.

- Nie, ty nie. Ale wielu tak - odezwała się na-


gle.

No

tak,

znowu

czyta

w

moich

myślach.

- Nienawidzę cię - wycedziłem przez zęby. Wstałem

gwałtownie od stołu, dopiłem sok i zacząłem się ubierać. Wyszedłem, ze mną.

trzaskając

drzwiami.

Oczywiście

poszła

Nigdy mnie nie opuszczała. Zawsze była.

W knajpie usiadła naprzeciwko mnie. Nie zamówiłem jej piwa. - No i co? - zapytała. Znowu. Często zadawała mi to pytanie. - Ile jeszcze będziesz uciekał, co? Głuptasku ty

mój,

kiedy

wreszcie

pogodzisz

się

z

faktem,

że

jesteśmy sobie przeznaczeni? Że nic nas nie rozłączy? Bez słowa sączyłem browar. W knajpie nie było zbyt wielu osób. Przy stoliku pod oknem jakaś zajęta sobą para nie zwracała uwagi na cały świat; na drugim końcu sali, przy barze, siedział facet w garniturze i pił wymyślnego drinka z parasolką. No i my. Spojrzałem na moją towarzyszkę. - Nie wiem, ile jeszcze, Mała. Nie wiem. Dopóki się nie przekonam, że istniejesz naprawdę. Roześmiała się. Głośno. Aż barman popatrzył na nas dziwnie. - Dopóki się nie przekonasz? - powtórzyła, przechylając głowę na bok, całkiem jak ptak. - Nie wierzysz we mnie? - Nie wiem. Chyba nie do końca. - Ale kochasz mnie? - Kocham. Jak mógłbym nie kochać? I nienawidzę. Jak mógłbym nie nienawidzić? Upiłem trochę piwa i zapaliłem. Chwilę milczała. - Tak po ludzku, zwyczajnie - powiedziała w końcu. -


Mógłbyś. Mógłbyś nie kochać i nie nienawidzić. Po ludzku. - Co by było wtedy? - Nie wiem. Byłbyś pośrodku. Może przestałabym istnieć?

Może

po

prostu

zapomniałbyś

o

mnie?

- Doktor Wyżyński mówił, że do tego powinienem dążyć. - Doktor Wyżyński to skończony idiota i dobrze o tym wiesz! - uniosła się. - Gada bzdury, lekarz od siedmiu

boleści.

Może

on

A

siedzi

może tylko

ty w

go

sobie

twojej

chorej

wymyśliłeś? główce,

co?

Nie odpowiedziałem. Może. I co z tego? Mówi co mówi, nie? - On mówi o tobie to samo - wzruszyłem ramionami. Że nie ma cię już. Zerwała miona tym

się

i kufel,

z

miejsca.

zaczęła

Złapała

szarpać.

zawartość

polała

mnie

Przewróciła się

na

za

raprzy

podłogę.

- Nie ma racji! Słyszysz?! Nie ma racji! Jakbym istniała tylko w twojej biednej głowie, to nie rozmawiałabym teraz z tobą! Kto ci obiady robi? Kto kanapki do pracy? Kufel stoczył się ze stolika i rozbił z głośnym brzdękiem. Opamiętała się. Prychnęła gniewnie i wybiegła z baru. Siedziałem bez ruchu. Po chwili pojawił się barman z mopem. - Przepraszam, wypadek - powiedziałem i wstałem. - Ile się należy? - Siedem pięćdziesiąt - odparł, patrząc na mnie podejrzliwie i zabierając się do sprzątania podłogi. Położyłem na stoliku dychę. -

Reszty

nie

trzeba.

Jeszcze

raz

przepraszam.

Odburknął coś w odpowiedzi. Wyszedłem. Na zewnątrz


było chłodno i wietrznie. Postawiłem kołnierz i ruszyłem w stronę domu. Znalazłem ją na przystanku za rogiem. Siedziała w tej swojej niebieskiej sukience i marzła. -

Chodź.

Dam

ci

płaszcz

-

powiedziałem

i

otuliłem ją. Był o wiele za duży. Wsunęła ręce w rękawy. - Wiesz, że nie lubię, kiedy jest ci przykro. -

Wiem

-

powiedziała.

-

Wiem.

Już

dobrze.

Nie jest mi przykro. Tylko czasem tracę nad sobą kontrolę.

Mam

tak

od

wypadku,

przecież

wiesz.

- Wiem, Mała. Ja też czasem tracę nad sobą kontrolę. Wszyscy tracimy - odparłem melancholijnie. Nadstawiłem dla niej ramię i ruszyliśmy do domu. Po chwili się rozpadało. Październik. Złota polska jesień. A pojutrze już listopad. Czas zadumy i wspominania zmarłych. Przyspieszyłem kroku, przemoczona koszula zaczęła lepić się do ciała i było mi zimno. Nie wiedzieć czemu w oczach pojawiły mi się nagle łzy. Nie starałem się ich powstrzymać. Ludzie oglądali się za nami. Poły przewieszonego przez moje ramię płaszcza smutno powiewały na wietrze, a niebo płakało razem ze mną.

Leeds 26.06.2010



Przemysław Małacha Rocznik ’80, urodzony w Nysie. Od 2003 r. mieszka w Wielkiej Brytanii. Członek kolektywu artystycznego Polish InvarARTs, działającego w Leeds od 2008 r. Administrator forum literackiego Inkaustus. Ekscentryk. Lubi o sobie myśleć, że uprawia poetycką partyzantkę, okraszoną sporą dawką abstrakcji. Gra na djembe. Jeździ na rowerze. Komponuje muzykę. Inspiracje: „Wszystko co w zasięgu moich sześciu zmysłów. Obraz. Dźwięk. Smak. Zapach. Dotyk. Myśl.” www.rootsrat.eu www.inkaustus.pl Kontakt: przemek.malacha@gmail.com

Fotografia, projekt i wykonanie okładki: Przemysław Małacha



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.