VIP Biznes&Styl

Page 1

dwumiesięcznik podkarpacki

Numer 4 (24)

Lipiec-Sierpień 2012

LUDZIE NAUKI

Akademik i dyplomata w dolinie Wisłoka

VIP TYLKO PYTA

ROZWAŻNY I ROMANTYCZNY O ekonomii z braćmi Cwynar

Portret

GRAŻYNA KAZNOWSKA ŻYCIE TO JEST TEATR... w Bieszczadach kultura

ANALIZA

Świat szkła w Krośnie

ŚWIAT NIE LUBI POLAKÓW EURO 2012: CYWILIZACYJNY PÓŁSKOK

reportaż

Budownictwo Rzeszów, Hala Podpromie 7 - 9 września

Biznes na szpilkach

WYWIADY Andrzej Mleczko Krystyna Mazurówna ISSN 1899-6477

MOTO Na okładce

Prof. Roman Kuźniar

21. RAJD RZESZOWSKI



VIP BIZNES&STYL Lipiec – Sierpień 2012

24-29 Dr Wiktor Cwynar:

Dr hab. Andrzej Cwynar: W naszym przypadku działa efekt synergii. Jesteśmy dwiema połówkami, ale trochę innymi, i ta fuzja sprawia, że współpraca układa się naprawdę fajnie.

Bliźniactwo nigdy nam nie przeszkadzało, niczego nie utrudniało zwłaszcza, że od najmłodszych lat mamy diametralnie różne charaktery i sposoby reagowania.

LUDZIE NAUKI

RAPORTY I REPORTAŻE

Akademik i dyplomata w dolinie Wisłoka

VIP TYLKO PYTA

56 Kobieta aktywna Biznes na szpilkach

i dr. Wiktorem Cwynarem, ekonomistami z Instytutu Badań i Analiz Finansowych w Rzeszowie Rozważny i romantyczny

86 EURO 2012 Cywilizacyjny półskok

18 Prof. Roman Kuźniar, doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego 24 Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają z dr. hab. Andrzejem Cwynarem SYLWETKI

30 Grażyna Kaznowska Życie to jest teatr... w Bieszczadach

72 Krystyna Mazurówna W życiu byłam na wozie i pod wozem…

53 Analiza Świat nie lubi Polaków

66 Anna Koniecka o poczuciu humoru Spuśćmy powietrze z balonu KULTURA

42 Krosno Świat szkła i kultury

48 Przemyśl XI Festiwal Kultury Japońskiej


56 72

50 Lipiec – Sierpień 2012

30

FELIETONY

34

Jarosław A. Szczepański Cztery godziny z Kazimierzem Górskim

36

Krzysztof Martens Złudzenie głębi

PORTRET POLAKA

50 Andrzej Mleczko

66

MODA

76 Łagodne przejście

98

STYL ŻYCIA

80 Towarzyskie zdarzenia FINANSE

90

Fundusze pożyczkowe i poręczeniowe wspomagają mikro i mały biznes

MOTORYZACJA

94 Rajd Rzeszowski już po raz dwudziesty pierwszy INWESTYCJE

94

98 Włoskie ogrody i potężne kompleksy mieszkalno-handlowe zmienią Rzeszów 76 4

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

42


OD REDAKCJI

O „aferze taśmowej” w Polskim Stronnictwie Ludowym w ostatnich tygodniach powiedziano tak dużo, że dodatkowe komentarze są już chyba zbędne. Niezbędne jest jednak wyciąganie wniosków. Pamiętam, jak w ostatnich latach dwukrotnie na lotnisku w Jasionce spotkałam Aleksandra Grada, byłego ministra skarbu, byłego posła PO, który, mieszkając w okolicach Tarnowa, akurat podrzeszowskie lotnisko upodobał sobie dużo bardziej niż zatłoczony terminal w Krakowie. Zdawał się sympatycznym i skromnym człowiekiem. Wszystko to zresztą bez znaczenia. Znaczenie ma kultura polityczna, a właściwie jej brak w polskim życiu publicznym. Niedawno przeczytałam, że były minister Grad, który w czerwcu zrzekł się także mandatu posła, został właśnie prezesem zarządów spółek PGE Energia Jądrowa i PGE EJ 1, wchodzących w skład Polskiej Grupy Energetycznej i zajmujących się programem energetyki jądrowej. Pensja nowego prezesa wynosi ponad 100 tys. zł miesięcznie. Nie wiem, czy to jest żenujące, ale na pewno smutne. Po pierwsze, daleka jestem od populizmu, by uważać, że na odpowiedzialnych stanowiskach w administracji rządowej albo w spółkach skarbu państwa powinno się zarabiać marne pensyjki, ale kilkanaście, kilkadziesiąt tysięcy zł miesięcznie jest chyba uczciwą propozycją. Zgadzam się, że setki tysięcy złotych płaci się wybitnej klasy specjalistom, autorytetom i profesjonalistom, którzy potrafią zarobić dla firmy miliony. Ale czy uczciwe jest wypłacać ponad 100 tys. zł z państwowych pieniędzy byłemu posłowi i ministrowi? Czy ktokolwiek wierzy, że na takich posadach, na marginesie: z politycznego nadania, zdobywa się najwyższej jakości wiedzę i doświadczenie menedżerskie, które potem bez mrugnięcia oka można wycenić na ponad 100 tys. zł miesięcznie? Przy okazji zastanawiam się, co w takiej sytuacji powinno się mówić np. młodemu matematykowi z okolic Rzeszowa, Wiesławowi Ziai, twórcy znakomitego serwisu matematycznego www.e-zadania.pl, z którego korzystają miliony młodych Polaków w kraju i za granicą, a któremu ciągle brakuje dofinansowania i wsparcia, by serwis rozwinąć w potężny, niezwykle pożyteczny portal. Niestety, nauka nie jest tak spektakularna ani widowiskowa jak polityka. Dlatego może rację ma prof. Roman Kuźniar, doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego, który powtarza, że zawsze trzeba wymagać od siebie i od innych, bo inaczej nie ma jakości. – Kto jak nie my i nie teraz mamy być jak amerykańska Ivy League (Liga Bluszczowa) – mówi profesor Kuźniar. – Tylko praca buduje wyniki i prestiż. A polityka i życie publiczne? Nie muszą być, nawet nie powinny być, dla każdego.

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna

Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21

zespół redakcyjny fotograf

Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Anna Olech anna@vipbiznesistyl.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl

skład

Artur Buk

współpracownicy i korespondenci

Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens, Jerzy Borcz

Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. promocji Inga Safader-Powroźnik inga@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 dyrektor ds. reklamy

Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004

biuro reklamy

Grażyna Janda grazyna@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 502 798 600

Przemysław Worwa przemek@vipbis.pl tel. kom. 512 760 033

ADRES REDAKCJI

ul. Cegielniana 18c/2 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER PR S.C. ul. Cegielniana 18c/2 35-310 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl



Muzyka

70. urodziny

Tomasza Stańki

11 lipca 1942 roku

w Rzeszowie urodził się jeden z największych europejskich muzyków jazzowych, Tomasz Stańko.Trębacz, kompozytor, autor muzyki filmowej i teatralnej. Wielokrotny laureat pierwszego miejsca w ankietach czytelników Jazz Forum. Zdobywca sporej, jak na muzyka jazzowego, liczby Fryderyków. Jeden z nielicznych polskich jazzmanów, mający na koncie złote i platynowe płyty. Pierwszy polski muzyk nagrywający dla najlepszej europejskiej wytwórni płytowej ECM. Pierwszy laureat Europejskiej Nagrody Jazzowej w 2003 r. Pierwszy polski jazzman, którego dostrzegli krytycy najbardziej opiniotwórczego magazynu jazzowego na świecie „Down Beat”. Tomasz Stańko posiada też szereg odznaczeń państwowych, a lista jego osiągnięć jest bardzo długa. Aby zakończyć to wyliczanie, nadmienię jeszcze tylko, że jako jedyny polski muzyk (nie licząc emigrantów) ma własne mieszkanko na Manhattanie. Tomasz Stańko działa na polskiej scenie jazzowej nieprzerwanie od 1962 roku, na europejskiej od 1970, kiedy to zadebiutował na Berliner Jazztage, rzucając na kolana słuchaczy i krytykę. Jest pierwszym polskim jazzmanem, który od lat 70. współpracuje z europejską awangardą jazzową. Bezkompromisowe free, któremu hołdował w latach 70., ustąpiło elektronicznym eksperymentom lat 80. Lata 90. przyniosły natomiast ugruntowanie pozycji Stańki w Europie i na świecie. Dotychczasowy styl i brzmienie trąbki – agresywne, chaotyczne, chropawe – Stańko przekształcił w pełne artystycznego wyrazu i muzycznej estetyki narzędzie do wyrażania własnej, jakże wciąż interesującej osobowości. Od drugiej połowy lat 90. cała działalność artystyczna Stańki jest pasmem nieustających, międzynarodowych sukcesów. Wszystko zaczęło się od „Litanii” (1997), a płyta „From the Green Hill” (1998) już na zawsze umocniła pozycję Tomasza Stańki jako jedynego, polskiego trębacza należącego do ścisłego i dość wąskiego grona mistrzów europejskiej sceny jazzowej. Pierwsza trasa koncertowa zespołu Stańki po USA (2002) była dużym sukcesem, który zaowocował kolejnymi zaproszeniami. Żaden polski jazzman nie ma na swoim koncie tak dużej liczby koncertów zagranych w najbardziej prestiżowych klubach USA (np. Birdland), co T. Stańko. Lata mijają, a Stańko jest cały czas awangardowy, postmodernistyczny. Jego styl gry jest od lat rozpoznawalny, a to najważniejsza rzecz u artysty. Jest też Stańko dużym estetą. Nosi specjalnie dla siebie projektowaną biżuterię, garnitury i buty szyte na miarę. Lubi dobrze wyglądać. Nie przesadzę zbyt, jeśli powiem, że Tomasz Stańko to w Europie ktoś na miarę amerykańskiego Milesa Davisa. Znane jest wielkie zamiłowanie Milesa do modnych strojów. Zarówno Miles, jak i Stańko odebrali solidne wykształcenie muzyczne. Obaj trębacze zawsze mieli nowoczesne myślenie o muzyce i chęć wyrażania siebie poprzez nowe, często eksperymentalne projekty. Obaj trębacze to introwertycy. Miles chował się za brzmienie swojej trąbki z tłumikiem, Stańko odwrotnie, swoją nieśmiałość uzewnętrzniał muzyczną dekonstrukcją i furią. Każdy z nich wypracował oryginalny, niepodrabialny styl gry. Miles kilkakrotnie wytyczał nowe kierunki w jazzie, a Stańko jest wciąż progresywny i jak stare wino, coraz smaczniejszy. Kontynuując krótkie porównanie obu trębaczy, myślę, że Stańko to jednak osobowość o wiele silniejsza niż Miles. Polakowi przyszło żyć przez wiele lat za żelazną kurtyną, czego wielu artystów nie było w stanie przejść mentalnie. Stańko był niezłomny. I Davis, i Stańko wielokrotnie ocierali się o śmierć. Używki towarzyszyły im przez większość życia. Miles odszedł nagle i zbyt wcześnie, Stańko całkowicie wyzwolił się z wszelkich nałogów i wciąż uszczęśliwia nas swoją intrygującą, nierzadko mistyczną wręcz muzyką. Tomasz Stańko gościł na łamach VIP-a w numerze lipiec-sierpień 2009 r. w cyklu „VIP tylko pyta”. ■

Tekst Elżbieta Lewicka Fotografia Tadeusz Poźniak



Styl życia

Dziewczyna z torebką

O

drzykoń? Tak, oczywiście, piękny fredrowski zamek na wzgórzu. To pierwsze i najważniejsze skojarzenie z tą rozległą miejscowością na rogatkach Krosna. Odrzykoń ma jednak szansę stać się sławny także siłą młodych kobiet. Kołem zamachowym ich działania jest Zuzia Górska. Autorka najpopularniejszego w Polsce bloga o szyciu – „Szycie jest piękne” i założycielka w Starej Szkole w Odrzykoniu „Pracowni Twórczej Zuzi Górskiej”, w której szyje stylowe, eleganckie torebki w setkach sztuk, trafiające do klientek z Warszawy, Poznania, Wrocławia i Krakowa.

Zuzia Górska.

Torebki w Odrzykoniu, nieopodal Krosna, na Podkarpaciu? Większość zagadniętych przeze mnie kobiet kręci z niedowierzaniem głową. Wszystkie one mocno by się zdziwiły, gdyby zobaczyły ponad 22 tys. osób na fanpage’u Zuzi Górskiej i setki zainteresowanych wchodzących każdego dnia na stronę jej sklepu internetowego. Gdy na Facebooku pojawia się nowy model torebki z pracowni Zuzi Górskiej, w kilka minut ponad 500 osób jest obecnych w jej wirtualnym butiku. Bo historia Zuzi Górskiej jest czymś w rodzaju opowieści jak z „Piekła” uczynić raj. Dosłownie tak. Wszystko ma bowiem swój początek w niewielkim, odludnym przysiółku Piekło, oddalonym ledwie kilka kilometrów od legendarnego zamczyska Fredrów w Odrzykoniu. Kilka lat temu właśnie tutaj, w ponadstuletnim, drewnianym domu na wzgórzu zamieszkała Zuzia Górska z mężem i dwójką dzieci. Lekarstwem na życie w samotni miał być blog – „Szycie jest piękne”. Szybko się okazało, że historię młodej kobiety żyjącej w pięknym, ale dzikim miejscu, wychowującej dzieci, mającej zwykłe problemy, ale niezwykłe marzenia i kochającej estetyczną stronę życia, śledzi co miesiąc ponad 20 tys. osób. Cztery lata temu na blogu zaczęły się też pojawiać fotografie pierwszych pantofli, bucików dziecięcych i kopertówek uszytych przez Zuzię Górską. I tak jak blog stawał się coraz popularniejszy, tak uszyte rzeczy zaczęły się coraz bardziej podobać. – Kto by pomyślał, że jeszcze niedawno bałam się uszyć zasłonki do kuchni – uśmiecha się Zuzia Górska. – Ale szycie zawsze gdzieś we mnie było, kocham to robić. A parafrazując mojego tatę, każdy ma w sobie jakiś talent, najważniejsze to umieć go odkryć. Najważniejszą próbą dla młodej krawcowej, projektantki torebek, było skonfrontowanie uszytych rzeczy z klientami. Te wystawione do galerii szybko się sprzedawały, to dodawało wiary, że nie warto rezygnować z szycia. W 2010 r. Zuzia Górska odważyła się założyć własną firmę i już cały rok 2011 wspólnie z jeszcze jedną krawcową bardzo mocno działały w pracowni krawieckiej założonej w niegdysiejszym mieszkaniu Zuzi i jej rodziny na krośnieńskim Rynku. Prawdziwy rozwój firmy nastąpił na początku 2012 r., gdy Zuzia Górska zdecydowała się otworzyć własny sklep internetowy. Nagle z cichych marzeń, by robić około 30 torebek na miesiąc, które pozwoliłyby na opłacenie wszystkich podatków i skromny rozwój firmy, zrobiło się 350 zamówień na torebki w miesiącu. – Ciągle nie mogę w to uwierzyć – mówi Zuzia Górska. – Ale żeby rozwijać firmę, zdecydowałam się na zatrudnianie kolejnych osób. W tej chwili w pracowni w szycie, projektowanie, wysyłkę zaangażowanych jest 8 osób. Produkcja zorganizowana jest w ponadstuletniej Starej Szkole w Odrzykoniu, z którą także związana jest niecodzienna historia. Do tej szkoły chodziła prababcia Zuzi Górskiej. Tak, tak, bo choć Zuzia Górska urodziła się w Warszawie, uczyła się w tej samej szkole muzycznej co Anna Maria Jopek i córki Czesława Niemena, nawet studia ukończyła w stolicy, to od kilku pokoleń jej rodzina związana jest z Podkarpaciem i okolicami Odrzykonia. Może dlatego tak bardzo lubi ten moment, w którym klienci chcą się umówić na odebranie torebki osobiście i robią mocno zdziwioną minę, gdy dowiadują się, że pracownia nie mieści się w Warszawie, ale w podkarpackiej wsi pod Krosnem. ■

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak



Ranking VIP Biznes&Styl

Statuetka VIP-a autorstwa Macieja Syrka.

Najbardziej wpływowi na Podkarpaciu 2012 Listę najbardziej wpływowych osób w naszym regionie magazyn VIP Biznes&Styl po raz pierwszy opublikował w styczniu 2012 r. Ranking od pierwszej edycji zdobył tak duże zainteresowanie i uznanie, że magazyn VIP postanowił rokrocznie publikować listę najbardziej wpływowych na Podkarpaciu, jednocześnie dzieląc konkurs na cztery kategorie, a zwycięzców obdarowywać statuetkami VIP, wykonanymi przez znakomitego podkarpackiego rzeźbiarza, Macieja Syrka. Wielka Gala VIP-a, połączona z wręczeniem statuetek oraz recitalem Lory Szafran, odbędzie się 24 listopada 2012 r. w Filharmonii Podkarpackiej. Nagrody przyznane zostaną w czterech kategoriach: VIP Polityka 2012, VIP Biznes 2012, VIP Kultura 2012 oraz VIP Odkrycie Roku 2012. W kolejnych wydaniach magazynu VIP oraz Trendy Podkarpackie prezentujemy 10 nominowanych osób w każdej z kategorii, z wyjątkiem Odkrycia Roku, które ma być największą niespodzianką w rankingu naszego magazynu.

NOMINACJE VIP POLITYKA

VIP BIZNES

VIP KULTURA

Zbigniew Rynasiewicz, od 2005 r. poseł Platformy Obywatelskiej. Przewodniczący sejmowej Komisji Infrastruktury. Obecnie przewodniczący Regionu Podkarpackiego PO.

Wojciech Inglot, prezes przemyskiej firmy kosmetycznej „Inglot”, sprzedającej kosmetyki w ponad 250 sklepach na całym świecie. Absolwent Wydziału Chemii Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Małgorzata Chomycz-Śmigielska, wojewoda podkarpacka. Od 2006 r. dyrektor biura podkarpackiej PO, w 2007 r. została wicewojewodą, a w grudniu 2010 r. po raz pierwszy objęła urząd wojewody.

Adam i Jerzy Krzanowscy, założyciele i współwłaściciele firmy „Nowy Styl”, która wyprodukowała ponad 50 mln krzeseł i jest największym wytwórcą foteli oraz krzeseł w Europie Środkowej.

Aneta Adamska, założycielka, reżyserka i scenarzystka teatru „Przedmieście” z Rzeszowa. Pomysłodawczyni festiwalu „Źródła pamięci. Grotowski, Kantor, Szajna”. Laureatka wielu nagród i wyróżnień w Polsce i za granicą.

Stanisław Ożóg, od 6 lat poseł Prawa i Sprawiedliwości. W latach 1992-1998 był burmistrzem Sokołowa Małopolskiego, od 1999 r. do 2005 r. zajmował stanowisko starosty rzeszowskiego.

Wojciech Materna, prezes i założyciel Stowarzyszenia „Informatyka Podkarpacka”, skupiającego kilkadziesiąt firm informatycznych z naszego regionu. Stowarzyszenie dąży do współpracy z firmami z sąsiednich województw.

Iga Dżochowska, założycielka Centrum Kultury Japońskiej i Fundacji Polsko-Japońskiej „YAMATO” w Przemyślu. Od 11 lat organizatorka Festiwalu Kultury Japońskiej w Krasiczynie. Jerzy Ginalski, archeolog, dyrektor Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku. Twórca „Miasteczka Galicyjskiego”, czyli małego miasteczka z przełomu XIX i XX w. w sanockim skansenie.

Także Czytelnicy magazynu VIP Biznes&Styl mogą typować i głosować we wszystkich czterech kategoriach, wysyłając zgłoszenia na adresy mailowe: ranking@vipbiznesistyl.pl oraz ranking@vipbis.pl.

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak Mecenas Gali VIP-a:

Sponsorzy główni Gali VIP-a:

Partnerzy medialni:



SUKCES

Matematyka? Łatwiejsza niż myślisz

M

atematyka jest fenomenalna, to nie żart. A już na pewno nie żartuje Wiesław Ziaja, nauczyciel matematyki, twórca świetnego serwisu matematycznego www.e-zadania.pl, na którym uczniowie mają aż 3 tys. filmików. Wynika z nich, że nie ma takiego zadania matematycznego, którego nie dałoby się wytłumaczyć i rozwiązać. Twórca serwisu, który tylko w maju tego roku odwiedziły prawie 4 mln osób, pochodzi z Chmielnika, uczy w rzeszowskich szkołach i swoim pomysłem zachwycił już Europę. Ale to co jest proste w świecie, w Polsce już niekoniecznie. Wiesław Ziaja ciągle nie może przekonać do siebie inwestorów, którzy bardziej niż polskim fenomenem zachwycają się amerykańskim portalem edukacyjnym Khan Academy, który nijak nie przystaje do rodzimego serwisu matematycznego.

Wiesław Ziaja.

W

iesław Ziaja trzy lata temu opracował i uruchomił matematyczny serwis, który już rewolucjonizuje pogląd na tę zdemonizowaną od zawsze naukę. On sam matematykę uwielbia od zawsze. Wprawdzie początkowo wybrał budownictwo na Politechnice Rzeszowskiej, ale szybko przeniósł się na matematykę, którą ukończył w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Rzeszowie, ponad 10 lat temu przekształconej w Uniwersytet Rzeszowski. Młodego nauczyciela matematyki w V Liceum Ogólnokształcącym i Gimnazjum Sportowym w Rzeszowie oraz Społecznym Liceum Doliny Strugu w Chmielniku od dawna intryguje optymalne połączenie samej matematyki z najnowocześniejszymi sposobami jej nauczania. Internet zrewolucjonizował świat, zrewolucjonizował także naukę. Cztery lata temu Ziaja wpadł na pomysł założenia matematycznego serwisu, który w łatwy i dostępny sposób uczyłby matematyki uczniów od podstawówki aż do matury. Był rok 2008, kiedy młody matematyk wystartował w wyścigu o unijne pieniądze. Plan był ambitny, stworzenie dużego portalu z ogromną ilością filmików edukacyjnych, zatrudnienie kilku nauczycieli do tworzenia wirtualnej szkoły matematycznej i... marzenia zderzyły się z rzeczywistością. Wiesław Ziaja nie miał 250 tys. zł na wkład własny. Samodzielnie napisał wniosek, zredukował wszystkie możliwe koszty i udało mu się zdobyć nieco ponad 60 tys. zł. – Wszystkie pieniądze z dnia na dzień wydałem na zakup sprzętu, oprogramowania, reklamę serwisu. Zostało ledwie kilka tysięcy – wspomina Ziaja. Mógł na wszystko machnąć ręką, zacząć zarabiać spore pieniądze na korepetycjach, przygotowaniach do matury, ale on się uparł. Przez ostatnie trzy lata Wiesław Ziaja sam rozbudowuje coraz lepszy serwis www.e-zadania.pl, na którym jest obecnie około 3 tys. filmików. Prawie 2000 filmów rozpracowuje matematykę na poziomie licealnym, około 800 rozwiązuje zadania gimnazjalne i około 200 tłumaczy matematyczne zadania dla uczniów szkoły podstawowej. – Robię to za własne pieniądze. Od początku wierzyłem i ciągle wierzę, że to jest świetny pomysł. Serwis jest genialnym narzędziem do powszechnej nauki matematyki, na pewno może być też dochodowy. W jego rozwój włożyłem prawie 100 tys. zł z prywatnych pieniędzy – opowiada Ziaja. – Można się zastanawiać, po co to robię? Po co mi to, skoro na korepetycjach świetnie bym dorobił i miałbym spokój? Ale nie miałbym tej satysfakcji, że zrobiłem wartościową, coraz bardziej popularną i myślę, że już niedługo dochodową rzecz. Matematyczny serwis codziennie odwiedza kilka tysięcy osób, w maju były ich prawie 4 mln. Średnio wychodzi około 150 tys. osób miesięcznie, a statystyki rosną. Serwis www.e-zadania.pl jest jednym z najlepszych i najbardziej rozbudowanych serwisów edukacyjnych w Polsce. W 2011 r. został wyróżniony na międzynarodowym konkursie Medea Awards 2011, który wspiera innowacyjność i promuje dobre praktyki wykorzystywania mediów do celów edukacyjnych oraz nagradza profesjonalizm w produkcji i projektowaniu multimedialnych materiałów naukowych. – Tylko jak niewiele z tego wynika – gorzko podsumowuje Ziaja. – Gala Medea Awards organizowana była w Brukseli i fajnie, że ktoś zauważył takiego niepoprawnego marzyciela jak ja, ale nawet nie bardzo miałem pieniądze, by pojechać odebrać wyróżnienie. Uczniowie, przygotowania do matury, nieustanne dopracowywanie serwisu, w końcu bilet lotniczy, który nie jest najtańszy... W błędzie jest jednak każdy, kto przypuszcza, że młody matematyk zaczyna wątpić w swój pomysł. Wierzy, że w końcu znajdzie sponsorów, którzy wesprą jego zamysł oraz liczy na zainteresowanie poważnych partnerów biznesowych. – W głowie mam już plan na 10, może nawet 15 tys. filmików w serwisie, do tego zadania do pobrania dla nauczycieli. Nie wykluczam rozbudowy serwisu o kolejne filmy z pokrewnych nauk ścisłych, czyli z fizyki i chemii – wylicza Ziaja i ciągle myśli o kolejnych nowościach. – Ten serwis musi się udać. ■

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak



Rosiński w Stalowej Woli

Kapita

n Żbi

k.

Grzegorz Rosiński.

Spod jego ręki wyszedł Thorgal W 1968 roku, na stronie piątego numeru komiksu „Kapitan Żbik” zatytułowanego „Diadem Tamary”, znalazło się nazwisko nowego, młodego rysownika. Był to Grzegorz Rosiński, 27-letni absolwent warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Z czasem rysunki Rosińskiego zaczęły zdobić nie tylko kolejne numery „Kapitana Żbika”, ale i komiks „Pilot śmigłowca” oraz znane magazyny „Relax” i „Alfa”. Pod koniec lat 70. XX wieku nazwisko polskiego rysownika zatrzęsło komiksem europejskim: Rosiński w duecie z belgijskim scenarzystą Jeanem van Hamme stworzył uwielbianego na całym świecie Thorgala. Latem 2012 roku nazwisko Rosiński prawdopodobnie było najczęściej wymienianym w Stalowej Woli. Tamtejsze Muzeum Regionalne zorganizowało pierwszą w Polsce retrospektywną wystawę prac mistrza komiksu. Mistrza, który tutaj się urodził i spędził wczesne dzieciństwo, a niedawno odnowił więzi z miejscem urodzenia. Grzegorz Rosiński nie lubi podróżować. Jest bardzo zapracowany. Nie ma czasu na wakacje wspomnieniowe. Nie lubi opuszczać swojego domu w Szwajcarii, ale Stalowa Wola od zawsze gdzieś w nim siedzi i jest obecna w jego twórczości – przyznał podczas otwarcia swojej wystawy w Muzeum Regionalnym. Miasto długo musiało czekać na jego odwiedziny. Stalowa Wola kilka lat temu przyznała mu honorowy tytuł „Ambasadora Stalowej Woli”. W czerwcu 2012 r. mistrz przyjechał tutaj kolejny raz, razem z synem Piotrem, kuratorem wystawy „Grzegorz Rosiński – mistrz ilustracji i komiksu”.

Dłonie muszą być brudne Rosiński, uznawany za czołowego twórcę komiksu w Europie, kreując postaci, nie korzysta z wygodnego narzędzia, jakim jest komputer. Maluje i rysuje instynktownie. Bazuje na własnej wyobraźni i dłoniach. Mówi, że kiedy ręce są brudne, jest dobrze – o czym się mogli się przekonać uczestnicy „Sztukobrania” w muzeum, gdy narysował kilka portretów. Mistrz komiksu w swojej twórczości nie ogranicza się do konkretnego stylu i tematyki. Jest jak kameleon, co sam potwierdził w wywiadzie dla portalu Paradoks: Jeżeli tekst jest niegłupi, w konkretnym klimacie (…), to ja się zmieniam. Ściągam skórę, nakładam drugą, nie mam problemu z przejściem do czegokolwiek”. Jak również „Wszystko zależy od scenariusza, który mam ilustrować. To nasuwa środki wyrazu, które będą najbardziej adekwatne do wykorzystania. Ja mam pragnienia warsztatowe należyte do opowiadanej historii. To nie tylko odnosi się do tej sfery. Przecież, gdy jadę polować na lwy, inaczej się ubieram aniżeli wtedy, gdybym polował na foki na Antarktydzie (…).

Thorgal.

Zemsta Hrabiego Skarbka.

Kilkaset prac w muzeum i w plenerze Na stalowowolskiej wystawie znajduje się bogaty wybór wczesnych dokonań ilustratorskich mistrza, jego projektów okładek do książek i płyt oraz rysunków satyrycznych; osobna prezentacja obejmuje polskie komiksy Rosińskiego ze szczególnym uwzględnieniem serii o Kapitanie Żbiku i Pilocie śmigłowca oraz innych rysunków publikowanych w magazynach „Relax” i „Alfa”. Nie zabrakło także jego pierwszych komiksów z „okresu belgijskiego”. Światowy dorobek komiksowy artysty reprezentują plansze komiksowe, projekty postaci oraz okładek jego sztandarowego cyklu Thorgal, a także komiksów o tematyce humorystycznej (Fantastyczny rejs), fantastyczno-naukowej (Yans), fantasy (Szninkiel oraz Skarga Utraconych Ziem) i historyczno-przygodowej (Western oraz Zemsta hrabiego Skarbka). Na wystawie znajdują się również obrazy namalowane przez Rosińskiego. Część prac jest pokazana na wystawie plenerowej w formie wielkopowierzchniowych wydruków. Wystawa jest znakomita. Koniecznie trzeba ją zobaczyć. Wystawa prac Grzegorza Rosińskiego w Muzeum Regionalnym w Stalowej Woli czynna jest do 19 sierpnia. ■

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Piotr Rosiński



SZTUKA dyplomacji

Akademik i dyplomata

w dolinie Wisÿoka

Prof. Roman Kuźniar w swoim domu w Pastwiskach.

Od dawna nie dziwią już nikogo wozy telewizyjne jeżdżące o różnych porach dnia i roku do wsi Pastwiska u podnóża Wzgórz Rymanowskich i Pogórza Bukowskiego w dolinie Wisłoka, gdzie pod lasem swój dom ma prof. Roman Kuźniar, doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego, dyplomata, zapalony wędrowiec, traper, ale przede wszystkim krośnieński i podkarpacki swojak. Po raz pierwszy prof. Kuźniara spotkałam rok temu w Sanoku, gdy z ratownikami górskimi świętował 50. urodziny Bieszczadzkiej Grupy GOPR. Trochę wymizerowany, z opatrunkiem na dłoni cieszył się ze zdobycia Elbrusu, najwyższego szczytu Kaukazu, gdzie przy zejściu z góry przeżył załamanie pogody, noc spędzoną pod szczytem, akcję ratowniczą i dobrodziejstwo pomocy rosyjskich GOPR-owców. Tegoroczne spotkanie odbyło się już w mniej dramatycznych okolicznościach – ręka prof. Kuźniara jest w pełni zdrowa, on sam zaś w swoim mateczniku, w dolinie Wisłoka, szykuje się właśnie do wymyślonego przez siebie II Beskidzkiego Rajdu Śladami Dwóch Kardynałów ks. Stefana kard. Wyszyńskiego i ks. Karola kard. Wojtyły. Start 4 sierpnia ze wsi Pastwiska, dalej przez Rudawkę Rymanowską, Puławy Górne, Tokarnię, Karlików, Kamień i meta w Komańczy.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak


SZTUKA dyplomacji lęgniarską. Tych dwoje szybko jednak uznało, że na stałe osiedlą się w Krośnie. – Ojciec był szalenie wykształconym człowiekiem, zagorzałym antysowietą, w czasie wojny walczył w AK, a potem przypłacił to 10 latami więzienia, z czego pięć lat odsiedział – wspomina prof. Kuźniar. Jednocześnie śmieje się do wspomnień, gdy ojciec dowiedział się, że młody Roman zamierza studiować na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, w latach 70. uważanym za kuźnię komunistycznych kadr. Przełknął tę wiadomość, bo wiedział, że chłopak od dziecka fascynuje się polityką międzynarodową i nie zamierza robić kariery politycznej. – Pamiętam nawet taką zabawną sytuację z egzaminów wstępnych na studia, gdzie miałem same piątki i nagle przewodniczący komisji egzaminacyjnej pyta mnie, co ja, absolwent Technikum Górnictwa Naftowego i Gazownictwa w Krośnie, chcę robić na takich studiach? – Panie profesorze, myślę, że są jakieś związki pomiędzy naftą, ropą naftową a polityką światową! – odpowiedziałem. – I on przyznał mi rację – wspomina prof. Kuźniar. Zdecydowane poglądy, niepokorność wyniósł z domu. Do dziś pamięta, jak mama bez mrugnięcia okiem oddawała jedną czwartą swojej pensji na stosy gazet prenumerowanych przez przyszłego doradcę prezydenta Komorowskiego, który marzył o polityce światowej i podróżach. – Zawsze wierzyła, że coś z tego będzie. Mama była równie ciekawa świata jak ja, niewiele zarabiała, ale cały rok odkładała pieniądze, by gdzieś wyjechać na wakacje. W tamtych czasach zjeździła wszystkie kraje byłego bloku wschodniego, uwielbiała zmiany i ruch. To ona dbała o wykształcenie, maniery, wiecznie uczyła mnie kindersztuby. Była fanką „Przekroju” i rubryki Jana Kamyczka na ostatniej stronie, która w tamtych czasach uczyła Polaków savoirvivre'u – wspomina Roman Kuźniar. Może dlatego dla nikogo nie było zdziwieniem, że on sam w technikum próbował wszystkiego: tańczył w zespole folklorystycznym, należał do harcerstwa i ze swoją drużyną pożarniczą wygrywał wojewódzkie mistrzostwa, kochał sport, piesze wędrówki w Bieszczadach, do tego jako przyszły wiertnik na praktykach pod Rymanowem pobił rekord w głębokości szybu – 5 tys. 403 m, który to wynik przez długi czas był najlepszym w Polsce.

Pastwiska, Krosno, Bieszczady, dla prof. Kuźniara to wszystko są nieprzypadkowe miejsca. Ma je schodzone, zjeżdżone od podszewki. Urodził się w Przemyślu, ale to akurat miejsce było dla jego rodziców tylko przystankiem w podróży. Ojciec, wywodzący się ze Wzdowa pod Brzozowem (kiedyś siedziba Małopolskiego Uniwersytetu Ludowego, od 6 lat przeniesionego do Woli Sękowej) w latach 50. prowadził ośrodek zdrowia pod Kalwarią Pacławską. Mama prof. Kuźniara, pochodząca ze słynnej Biłki Królewskiej nieopodal Lwowa, tej samej, skąd wywodziła się rodzina śp. prof. Stefana Mellera, ministra spraw zagranicznych, w Przemyślu kończyła szkołę pie-

Z Krosna do Warszawy i z Warszawy do Pastwisk Był nastoletnim chłopcem, gdy zakochał się w Rudawce Rymanowskiej, w tej dolinie Wisłoka, o której do dziś mówi, że jest jego miejscem na ziemi. Wystarczyło, że tylko raz pojechał tam na wakacyjną kolonię, zobaczył tę kompletną dzicz, przepiękne, dziewicze tereny, bogobojne, ale szalenie hermetyczne wsie zielonoświątkowe, żeby związać się z tym miejscem na zawsze; dziś dużo mniej oczywiście dzikim, a dużo bardziej cywilizowanym. Kilka lat szukał w tamtej okolicy ziemi, znalazł dopiero we wsi Pastwiska. W 2007 r. stanął tutaj dom ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

19


SZTUKA dyplomacji prof. Kuźniara, w którym bywa często, nawet kilkanaście razy w roku, w którym pisze, wypoczywa, w którym świetnie się czuje. – Moja żona niekiedy się złości, gdy słyszy, jak na pytanie, skąd pochodzę, zawsze mówię, że z Krosna, choć to w Warszawie spędziłem największą część mojego życia – śmieje się profesor. Z okolicami Rudawki Rymanowskiej, Pastwisk, Wisłoczka związana jest też osoba kardynała Karola Wojtyły. To właśnie w dolinie Wisłoka późniejszy Jan Paweł II w późnych latach 70. biwakował z rodziną Półtawskich. – Pustelnia pani Wandy Półtawskiej jest nie więcej niż dwa kilometry od mojego domu w Pastwiskach, ale dokładna lokalizacja pozostaje tajemnicą – śmieje się profesor Kuźniar. I to właśnie w jego domu w Pastwiskach w 2010 r. prezydent Bronisław Komorowski spotkał się z legendarną przyjaciółką Jana Pawła II i jej rodziną. – Zawsze 2 listopada świętujemy urodziny pani Wandy – dodaje profesor. – Od lat się przyjaźnimy i zawsze jak oboje jesteśmy nad Wisłokiem, to biorę plecaczek, butelkę czerwonego wina, wędzony ser i godzinami dyskutujemy. Niekiedy pani Wanda udziela surowych reprymend, ale mało jest wspanialszych osób. Pastwiska są dla profesora Kuźniara najlepszym miejscem do rozmyślań, pisania książek, pracy naukowej, czyli tego, co było i jest jego żywiołem. – Urodziłem się i umrę na uniwersytecie – żartuje. Dyplomacja, obrzeża polityki, doradzanie prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu, wcześniej ministrowi obrony narodowej Bogdanowi Klichowi, to są fascynujące, ciekawe, ważne doświadczenia, ale najważniejsza była i jest praca naukowa. W tej chwili w Pastwiskach powstaje książka o związkach polsko-europejskich, o wykształcaniu się naszej tożsamości i o tym, jak bardzo tożsamość europejska przenika tożsamość polską. Kiedyś było takie powiedzenie: dokąd gotyk, dotąd Europa. Najdalej na wschód istniejące budowle gotyckie są w Wilnie i we Lwowie, na Rusi gotyku nie było, czyli do tego miejsca przenikała kultura europejska. A tak na marginesie! Krosno ma dwa piękne gotyckie kościoły. Wniosek z tego prosty: Krosno jest bardziej europejskie niż by się nam mogło zdawać.

Liga Bluszczowa zależy od nas samych Profesor Kuźniar przyznaje, że na jego naukowe pasje i aspiracje ogromny wpływ miał prof. Józef Kukułka, znakomity logik, pierwszy w Polsce twórca teorii stosunków międzynarodowych, erudyta rodem spod Jarosławia, który był niesłychanie surowym i wymagającym nauczycielem. Podobną opinię ma dziś profesor Kuźniar. – A jak może być inaczej? – odpowiada profesor. – Zawsze powtarzam moim studentom, że uniwersytet nie jest obowiązkowy. Jak się nie wymaga, nie ma jakości. A kto jeśli nie my, jak nie teraz, jak nie Uniwersytet Warszawski ma być jak Ivy League? (Liga Bluszczowa, w skład której wchodzi osiem elitarnych amerykańskich uniwersyte-

20

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

tów m.in. Columbia University, Harvard University, Princeton University, Yale University). Nie wszyscy muszą być jak Zbigniew Brzeziński albo Henry Kissinger, ale wszyscy muszą chcieć się uczyć, muszą się starać, bo tylko pracą buduje się wyniki i prestiż. Profesor doskonale pamięta, jak sam wstawał nad ranem, by zdążyć do Instytutu Francuskiego w Warszawie zapisać się na lektorat, albo jak zabiegał o korepetycje z angielskiego u metodystów. – To były najlepsze szkoły – wspomina profesor. – A ja miałem świadomość, że zajmowanie się polityką międzynarodową bez znajomości języków, choćby angielskiego i francuskiego, byłoby nieporozumieniem. Pracę magisterską i doktorską pisałem z Charles’a de Gaulle’a. Czas do roku 1990 wypełniony był pracą ze studentami, wykładami na uczelni, publikacjami, w latach 70. podróżami autostopem po Europie. To były szalone czasy, gdy do Zagórza dojeżdżało się pociągiem, potem autobusem do Barwinka, a z granicy była zawsze nadzieja, że stopem uda się objechać pół Europy. Z plecakiem wypełnionym konserwami, śpiworem i namiotem zwiedzało się Paryż, Wiedeń, Berlin, Monte Carlo, Rzym. – Lata 80. były najtrudniejsze. Wtedy uczelnia była ostoją, dużo się też wędrowało po Bieszczadach, Tatrach, Beskidach, tam się skupiało fajne towarzystwo, był klimat do dyskusji – wspomina prof. Kuźniar. Przełomowy był rok 1990. Prof. Roman Kuźniar był wtedy doktorem habilitowanym, miał stabilną pozycję na Uniwersytecie Warszawskim, był „młodym zdolnym”. – To, że trafiłem wtedy do dyplomacji, było naturalnym procesem. Zmienił się w Polsce ustrój, potrzebowano nowych ludzi i sięgano po nowe kadry, które mogłyby robić nową polityką zagraniczną. Ja od kilkunastu lat zajmowałem się polityką zachodnią. Z Ministerstwa Spraw Zagranicznych przyszło zaproszenie, bym zajął się problematyką praw człowieka, Rady Europy. Minister Krzysztof Skubiszewski powiedział, że moim zadaniem będzie wprowadzić Polskę do Rady Europy. Człowiek czuł euforię, nagle wszystko, o czym czytałem, pisałem, uczyłem, mogłem realizować w praktyce – opowiada prof. Kuźniar.

Od profesora do ambasadora w Genewie W latach 1994 - 1998 był ministrem pełnomocnym w Stałym Przedstawicielstwie RP przy ONZ w Genewie. To była normalna placówka dyplomatyczna, tyle tylko, że przy organizacjach międzynarodowych nie nazywa się jej ambasadą, ale stałym przedstawicielstwem. – Byłem ministrem pełnomocnym, kilka lat później zostałem ambasadorem tytularnym w podzięce za to, co udało mi się zrobić w dyplomacji – śmieje się były ambasador. Tam też minister Kuźniar sporo namieszał, gdy na początku kadencji wygłosił w Komisji Praw Człowieka ONZ krytykę interwencji Rosji w Czeczenii. – Omal nie wyleciałem z placówki, bo nasz ambasador nie zapoznał się z tym tekstem, a później musiał stawić czoło Rosjanom, którzy ostro protestowali. To był ►



SZTUKA dyplomacji swego rodzaju skandal dyplomatyczny na skalę europejską, ale ja udawałem, że nic się nie stało, zwłaszcza że zrobiłem to sprytnie i najostrzejsze słowa pod adresem Rosji poszły poza oficjalnym przemówieniem na kartce, które było dystrybuowane uczestnikom obrad. Rosjanie zrobili awanturę do ministra spraw zagranicznych w Warszawie, że Kuźniar chce rozbić integralność terytorialną Federacji Rosyjskiej. W końcu sprawa rozeszła się po kościach – wspomina profesor. Ta niepokorność, kontrowersyjność wypowiedzi profesora Kuźniara została mu wypomniana przy okazji nominacji na doradcę prezydenta Bronisława Komorowskiego ds. międzynarodowych. – Jak się pochodzi z tych okolic co ja, to się lubi chodzić pod prąd – śmieje się Roman Kuźniar. – Ja nie mam instynktu stadnego, lubię chodzić własnymi ścieżkami. Zarówno prezydent Komorowski, jak i wcześniej i wcześniej minister Klich wiedzą i wiedzieli, że moje myśli są nieuczesane. Ja, jeśli chodzi o temperament, pozostaję akademikiem, człowiekiem uniwersytetu, mam problem z dopasowaniem się do bieżących potrzeb politycznych. Akademik ma myśleć dalekowzrocznie, jego wypowiedzi mają być oparte na analizie, inna jest logika polityki, a inna badań naukowych – dodaje. W latach 2003 - 2005 prof. Kuźniar był dyrektorem Akademii Dyplomatycznej Ministerstwa Spraw Zagranicznych, zaś w 2005 r. został dyrektorem Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Akurat w tej nominacji było pewne rozliczenie się z historią, jako że konkurs na szefa PISM Roman Kuźniar wygrał już w 1990 r. Wtedy minister MSZ, Krzysztof Skubiszewski, wolał na tym stanowisku kogoś starszego i nominację dostał prof. Antoni Kamiński. – 15 lat później historia zatoczyła koło – śmieje się profesor. – Rzeczywiście, stanąłem na czele PISM, ale to już coś trochę innego niż dyplomacja, to raczej obrzeża i zaplecze intelektualne dla dyplomacji. Instytut koncentruje się na budowaniu dobrej atmosfery wokół polityki zagranicznej, pisze analizy, wydaje książki, uprawia politykę bez polityki. Będąc dyrektorem PISM, prof. Kuźniar znów zasłynął z mocno z mocno kontrowersyjnej wypowiedzi. W 2007 r. sporządził poufny raport na temat tarczy rakietowej, który dostało kilka najważniejszych osób w państwie. Stwierdził w nim, że tarcza wzmocni bezpieczeństwo USA, ale nie Polski. – Do dziś uważam, że jako jedyny wówczas wiedziałem, o czym mówię, inni nie mieli zielonego pojęcia o tarczy. Nawet nie wiedzieli, że ta tarcza nie będzie służyć ochronie naszego terytorium. Szczyty niekompetencji – dodaje po latach profesor. Na reakcje nie trzeba było długo czekać. Kilkanaście dni po owym raporcie premier Jarosław Kaczyński odwołał prof. Kuźniara ze stanowiska dyrektora PISM.

Dyplomacja już zamkniętym rozdziałem – Powrotu do dyplomacji już nie planuję. Szkoda czasu – zastrzega się były ambasador. – Praca na uniwersy-

22

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

tecie i bycie i bycie doradcą prezydenta są dla mnie wystarczająco absorbującymi zajęciami. – I tak już niewiele czasu zostaje mi na własne pasje: na bieganie, a przecież startowałem w maratonie w maratonie nowojorskim, chodzenie po górach, a to kocham najbardziej. Cudowne, mistyczne zajęcie. Do tego moje ukochane Bieszczady, Tatry, wyprawa w przyszłym roku w Andy w Andy i tyle, i tyle, tyle innych jeszcze spotkań i dyskusji. No właśnie, dyskusji. Godziny w towarzystwie prof. Kuźniara to nieustanne analizowanie rzeczywistości, fascynujące zastanawianie się nad rolą i znaczeniem Polski w Europie. W końcu uświadamianie sobie, czym jest pokój i polityka bezpieczeństwa na początku XXI wieku na kontynencie europejskim. Bo co z tego, że współczesny świat może się zdawać bezpieczny jak nigdy wcześniej w swojej historii. Stan bezpieczeństwa niekoniecznie jest dany raz


SZTUKA dyplomacji Prof. Roman Kuźniar w dolinie Wisłoka.

na zawsze. Warto o tym pamiętać także w takim kraju jak Polska. Po pierwsze, jesteśmy krajem brzegowym, mamy potężne sąsiedztwo na wschód od nas, które jest nie do końca zdefiniowane, jeśli chodzi o jego przyszłość i intencje. W Rosji jeszcze nic nie jest do końca rozstrzygnięte. Polska jako kraj będący w strukturach NATO i Unii Europejskiej ma swoją bezpieczną pozycję, ale jednocześnie jesteśmy na skraju gigantycznego obszaru, z któz którego to sąsiedztwa wynika wiele rzeczy, które nie rodzą się i nie zmieniają z dnia na dzień. Dlatego posiadanie przez nas systemu szybkiego ostrzegania jest niezbędne, zwłaszcza jeśli graniczy się z drugą co do wielkości militarną potęgą świata. – Rosja w dalszym ciągu nie zdefiniowała się, czy jest z z nami, czy przeciwko nam. Rosja, tak jak w XVI wie-

ku, definiuje się w opozycji do Europy – tłumaczy prof. Kuźniar. – Nakłady na obronność naprawdę nie są fanaberią, są wyrazem naszego rozsądku. Także dlatego, że jesteśmy członkiem bloku państw, których obowiązkiem jest udzielać sobie nawzajem pomocy. Tak jak my mamy prawo liczyć na pomoc NATO, tak NATO ma prawo liczyć na wsparcie Polski. Także samo posiadanie pewnego potencjału militarnego, pewnych zdolności wojskowych wpływa stabilizująco na otoczenie, zwłaszcza w takim położeniu geograficznym jak Polska. Dlatego dyskusje o tym, czy więcej pieniędzy na mleko dla dzieci w Bieszczadach, a coraz mniej na obronność są dla mnie nie do przyjęcia. Świadczą o skrajnej niewiedzy i nieodpowiedzialności. A A co do dzieci w Bieszczadach, to mleka mają aż nadto – pointuje – pointuje prof. Kuźniar. ■

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

23


Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają...

ROZWAŻNY i romantyczny


...z dr. hab. Andrzejem Cwynarem i dr. Wiktorem Cwynarem, braćmi-bliźniakami, ekonomistami z Instytutu Badań i Analiz Finansowych działającego w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie

Fotografie Tadeusz Poźniak


Od lewej: Andrzej i Wiktor Cwynarowie.

Dr hab. Andrzej Cwynar,

absolwent marketingu i zarządzania w filii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Rzeszowie, założyciel i dyrektor Instytutu Badań i Analiz Finansowych w Rzeszowie, redaktor naczelny Finansowego Kwartalnika Internetowego „e-Finanse”. Autor i współautor ponad 100 krajowych i zagranicznych publikacji z zakresu zarządzania wartością przedsiębiorstw. Niezależny doradca przy wdrożeniach programów podnoszenia wartości przedsiębiorstw w branżach: chemicznej, górniczej i energetycznej.

Dr Wiktor Cwynar,

absolwent finansów i bankowości na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Pełni funkcję wicedyrektora Instytutu Badań i Analiz Finansowych i zastępcy redaktora naczelnego Finansowego Kwartalnika Internetowego „e-Finanse”. Jest też partnerem w Polskim Funduszu Inwestycji. Wcześniej sprawował między innymi funkcję rektora WSB-NLU w Nowym Sączu i Warszawskiej Wyższej Szkoły Ekonomicznej. Prowadzi zajęcia z finansów dla studentów Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie oraz dla menedżerów na studiach podyplomowych i MBA. Jego komentarze gospodarcze można śledzić w serwisie www.ibaf.edu.pl (http://ibaf.edu.pl/pressroom,IBAF-wmediach,felietony_w.cwynar.html).

Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski: Który z Panów jest starszy? Wiktor Cwynar: Ja. Podobno o 20 minut. Podobieństwo między Panami jest uderzające. Czy było ono powodem zabawnych, a może kłopotliwych sytuacji? Andrzej Cwynar: Zabawne, niecodzienne sytuacje się zdarzają, ale nie przypominam sobie, by któraś z nich zakończyła się większą hecą. Bardzo często mylą nas studenci, zwłaszcza od czasu, gdy pracujemy razem. Niekiedy bawimy się tymi sytuacjami, pozwalamy naszym rozmówcom dokończyć kwestie i dopiero po kilku dobrych chwilach wyprowadzamy ich z błędu, że Andrzej to jednak nie Wiktor, a Wiktor to nie Andrzej. Konsternacja bywa niekiedy duża.

26

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

Studenci bywają na tyle sprytni, że przychodzą do jednego z Panów na egzamin, a po chwili zarzekają się, że egzaminować miał ich drugi z wykładowców bliźniaczego duetu Cwynarów? Andrzej Cwynar: Miałem niedawno taką sytuację, że studentka napisała do mnie e-maila z prośbą o wyjaśnienie, dlaczego otrzymała na egzaminie ocenę niedostateczną. Trochę mnie to zdziwiło, bo szybko okazało się, że ta pani nie figuruje na moich listach studentów i egzaminu u mnie nie zdawała. Po czym otrzymałem następnego e-maila ze sprostowaniem, że pomyliła mnie z bratem i przeprosinami. Pokusa, by już od wczesnego dzieciństwa wykorzystywać w najróżniejszych sytuacjach, zwłaszcza w szkole, uderzające podobieństwo pomiędzy Panami, bywała duża?


VIP tylko pyta Wiktor Cwynar: Nigdy tego nie robiliśmy. Natomiast nauczyciele w szkołach traktowali nas bardzo często jako całość, zwracając się do nas np. „Andrzeje” albo „Wiktorzy”. Notorycznie mylili nasze imiona i zdarzały się, choć rzadko, sytuacje, że zapytany był Andrzej, a odpowiadał Wiktor. Andrzej Cwynar: Prawda jest taka, że nigdy nie staraliśmy się tego wykorzystywać. Przyzwoitość brała górę (śmiech). Ale pokusa zawsze pozostaje pokusą… Andrzej Cwynar: Nawet jeśli bywała, to udawało się ją zwalczyć. Uderzające podobieństwo oznacza identyczne osobowości? Wiktor Cwynar: Przez całą szkołę podstawową podobnie się ubieraliśmy i rzeczywiście mogliśmy sprawiać wrażenie bardzo do siebie podobnych – zewnętrznie i wewnętrznie. Jednak od czasu szkoły średniej mocno zaczęliśmy zaznaczać swoją odrębność. Bliźniactwo nigdy nam nie przeszkadzało, niczego nie utrudniało, zwłaszcza że od najmłodszych lat mamy jednak diametralnie różne charaktery i sposoby reagowania. Andrzej Cwynar: Jesteśmy trochę jak samochód. Wiktor pełni rolę motoru, ja hamulca, ale przecież nie ma sprawnego samochodu bez silnika i hamulca. Ze strony Wiktora jest więcej ruchu, siły sprawczej, mnie cechuje większa rozwaga, zdrowy rozsądek. Jesteśmy czymś w rodzaju „rozważnej i romantycznej” (śmiech). Rozbijacie Panowie mit, że bliźniacy to jednakowe charaktery i temperamenty… Andrzej Cwynar: Sporo się pod tym względem różnimy. Wiktor Cwynar: Ale na pewno bardzo dobrze się uzupełniamy. Pochodzicie z ziemi krośnieńskiej… Wiktor Cwynar: Tak. Urodziliśmy się w Brzozowie, a mieszkaliśmy w Jabłonicy Polskiej, gdzie osiedli nasi rodzice. To mała miejscowość, dwieście kilkadziesiąt numerów. Bez poczty i policji. Do liceum uczęszczaliśmy w Krośnie, do słynnego „Kopernika”. Wybierając studia, wybraliście dwa różne miasta. Co przesądziło o rozdzieleniu się? Większość bliźniaków chce, by ich droga życiowa przebiegała blisko siebie… Wiktor Cwynar: Takie decyzje podjęliśmy wówczas bardziej ze swoimi sympatiami. Ja z dziewczyną wybrałem Uniwersytet Ekonomiczny w Krakowie, kierunek finanse i bankowość. Andrzej ze swoją obecną żoną zdecydował się studiować w Rzeszowie, na filii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, na kierunku zarządzanie i marketing. I mimo że to były różne miasta, to studiowaliśmy prawie to samo, zajmowaliśmy się podobnymi sprawami, nawet prace dyplomowe pisaliśmy z podobnej tematyki. Na odległość też mocno się nawzajem inspirowaliśmy. Wybór podobnego kierunku studiów wiążą Panowie z bliźniactwem czy raczej ze wspólnymi pasjami? Andrzej Cwynar: Decyzja o kierunku studiów była przede wszystkim naszym świadomym wyborem. Zastanawialiśmy się, jakie będziemy mieli szanse na rynku pracy po ukończeniu studiów ekonomicznych i nie wyglądało to najgorzej. To był rok 1994, gospodarka rynkowa dopiero

się rozwijała, zapotrzebowanie na specjalistów było duże. Na pewno ten wybór nie wynikał tylko z naszych pasji, bo te były również inne. Ja od wczesnego dzieciństwa interesowałem się astronomią, nawet przez jakiś czas jeździłem do Krosna na spotkania Polskiego Towarzystwa Miłośników Astronomii. Wiktora to w ogóle nie interesowało, on pasjonował się zamkami, pałacami, dworami. Robił fotografie, zbierał wycinki prasowe. Od zawsze wspólne mieliśmy tylko fascynacje muzyczne. Oceny na świadectwach mieliście podobne? Andrzej Cwynar: Bardzo podobne, choć ja, jako ten spokojniejszy i sumienniejszy korzystałem z efektu „aureoli”. Wiktor miewał gorsze oceny, w dużej mierze jednak bezpodstawnie. Wiktor Cwynar: Była nawet kiedyś taka sytuacja, że ja wróciłem do domu po zakończeniu roku szkolnego bez świadectwa z czerwonym paskiem czy dyplomu, a Andrzej wrócił z wyróżnieniem (śmiech). Jak przetrwaliście Panowie rozłąkę podczas studiów? Odczuwaliście tęsknotę za sobą? Pytamy o to, bo jest rzeczą powszechnie znaną, że bliźniaków łączy szczególna emocjonalna więź…

Andrzej Cwynar:

Mężczyznom trudno mówić o takich rzeczach. Ale cóż, spróbujemy (śmiech). To był trudny czas i na pewno dla nas obu było dużym przeżyciem. Wtedy nie było jeszcze telefonów komórkowych, dopiero wchodziły na rynek, a połączenia kosztowały majątek. Pamiętam, że pisaliśmy do siebie listy. Wtedy też pojawiły się myśli, co zrobić, żeby znów być razem. Mimo wszystko to było bardzo potrzebne doświadczenie. Sporo nauczyliśmy się o sobie samych i o życiu. O tym, jak ono wygląda bez brata bliźniaka. Dostrzegliśmy, że korzyści z bycia blisko siebie jest sporo. Najważniejsze z nich to…? Andrzej Cwynar: Rozumienie się bez słów. Nawet w pracy nie musimy sobie specjalnie niczego tłumaczyć. Wiktor Cwynar: Natychmiast wyczuwamy swoje nastroje, emocje, jakieś kłopoty, problemy. Andrzej Cwynar: W naszym przypadku działa efekt synergii. Jesteśmy dwiema połówkami, ale trochę innymi i ta fuzja sprawia, że współpraca układa się naprawdę fajnie. Ostatni rok, który w pracy spędziliśmy wspólnie, udowodnił, że możemy robić wiele ciekawych rzeczy, których nie robiliśmy wcześniej. Po studiach, mimo że przekonaliście się, iż bycie na odległość Wam nie służy, nadal funkcjonowaliście osobno. Dopiero od roku pracujecie razem, w Rzeszowie… Wiktor Cwynar: To był splot wielu okoliczności. Po studiach w Krakowie, w 1999 r. trafiłem do Wyższej Szkoły Biznesu – National-Louis University w Nowym Sączu, gdzie zostałem asystentem. To była dla mnie duża szansa zawodowa. Pamiętam, że przed podjęciem pracy w Nowym Sączu byłem też na rozmowie z prof. Tadeuszem Pomiankiem, rektorem Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, która istniała wówczas od 3 lat. ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

27


VIP tylko pyta Tamte rozmowy nie zakończyły się współpracą, ale po latach, w 2011 r,. historia ponownie sprowadziła mnie do Rzeszowa i do WSIiZ. Lata spędzone w Nowym Sączu to było bardzo ciekawe doświadczenie. Przeszedłem tam wszystkie szczeble kariery administracyjnej, od 2008 do 2009 r. pełniłem nawet funkcję rektora WSB-NLU. W czasie, gdy Pan pełnił funkcje administracyjne, Pana brat mocno rozwijał się naukowo: obronił doktorat, od niedawna ma też tytuł doktora habilitowanego. Rozumiemy, że to mocno inspiruje i Pan wkrótce też będzie chciał zrobić habilitację… Wiktor Cwynar: Na pewno. Ambicje są u nas rodzinne (śmiech). Pan, Panie Andrzeju, od czasu studiów konsekwentnie jest związany z Rzeszowem. Czy na początku kariery naukowej zazdrościł Pan bratu, że trafił na uczelnię, która w tamtym czasie cieszyła się dużym prestiżem, natomiast WSIiZ dopiero budowała swoją markę? Andrzej Cwynar: Już na studiach postanowiłem związać się z Rzeszowem, który stawał się coraz lepszym miejscem do życia. Polubiłem to miasto. WSIiZ była naturalnym wyborem. Z Wiktorem od zawsze blisko współpracowaliśmy. Ja zapraszałem go do projektów realizowanych w Rzeszowie, on aktywizował mnie przy pomysłach realizowanych w Nowym Sączu. Sam pomysł, że Wasze życie zawodowe będzie skoncentrowane na pracy naukowej, to też była wspólna decyzja po skończeniu studiów? Andrzej Cwynar: Już na studiach o tym myśleliśmy. Na piątym roku publikowaliśmy pierwsze artykuły naukowe. Ale dlaczego wybraliście akurat pracę na uczelni? Pod koniec lat 90. w Polsce powstawało wiele prywatnych firm. Nie myśleliście o własnym biznesie albo o pracy w korporacji?

Wiktor Cwynar:

Jeśli chodzi o pracę, zawsze ceniłem sobie elastyczność, możliwość decydowania o tym, jak i kiedy pracuję. Niekoniecznie odpowiadało mi wtłoczenie w bardzo sztywne ramy. Praca na uczelni pozwala na aktywne działanie na rzecz własnego rozwoju i na rzecz instytucji, w której się pracuje. Duża aktywność naukowa przekłada się też na duże korzyści dla uczelni. Gdy wybiera się pracę w korporacji, nie do końca ma się przekonanie, że pracuje się na siebie i dla siebie. Andrzej Cwynar: Dla mnie bardzo ważny był jeszcze jeden czynnik. Praca naukowa kojarzyła mi się z dyscypliną, właściwie z samodyscypliną, a ja wcześniej byłem chyba typem „kujona” (śmiech). Wiktor Cwynar: No nie, Andrzeju, nigdy nie byłeś kujonem, nigdy nie wkuwałeś żadnych regułek. Po prostu od samego początku bardzo odpowiedzialnie podchodziłeś do swoich obowiązków jako uczeń, a potem student… Bliźniactwo jednak się w Panach odzywa. Brat broni brata... Andrzej Cwynar: Na pewno nie ma między nami zazdro-

28

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

ści, kibicujemy sobie nawzajem. To nie problem, że ja jestem dyrektorem, a Wiktor jest wicedyrektorem Instytutu Badań i Analiz Finansowych. Oczywiście, mieliśmy obawy, jak będzie się układać współpraca w ramach jednego zespołu, ale efekt końcowy jest bardzo korzystny. To „dwa w jednym” jest dużą siłą?

Wiktor Cwynar:

Na pewno. W pracy zajmujemy się trochę innymi rzeczami, ale jeśli jeden ma problem ze zrobieniem czegoś, to może o tym otwarcie drugiemu powiedzieć. Nie mamy z tym problemu, nie wstydzimy się. To bywa niekiedy problemem w pracach zespołów, gdzie ktoś nie potrafi przyznać się do swoich błędów, słabości, czy nietrafionych decyzji. Panie Wiktorze, skoro po latach spędzonych w Nowym Sączu i Warszawie ostatecznie zdecydował się Pan na Rzeszów, to czy to oznacza, że stolica Podkarpacia może być dobrym miejscem do uprawiania nauki dla młodych naukowców, ale już z konkretnym dorobkiem? Wiktor Cwynar: Na pewno. WSIiZ daje duże możliwości nawiązywania kontaktów z naukowcami z wielu stron świata. Nawet jeśli jest to kontakt sporadyczny, to jest on wartościowy, bo są to naukowcy bardzo wysokiej klasy. To nie jest tak, że w Nowym Sączu tego nie było. O wyborze Rzeszowa zaważyła jednak kwestia perspektyw rozwoju w wielu wymiarach. My od początku naszej kariery naukowej bardzo ściśle współpracujemy ze Szkołą Główną Handlową w Warszawie, tam robiliśmy doktoraty. Ja zawsze chciałem mieszkać w mieście, które nie jest molochem, ale ma pewne cechy wielkomiejskie. W Nowym Sączu były problemy komunikacyjne; pociąg, samolot najbliżej były w Krakowie. Rzeszów natomiast jest wygodnym miastem do mieszkania i gwarantuje dobre połączenie z resztą Polski. Z lotniska w Jasionce kilka razy dziennie można polecieć do Warszawy, liczę, że szybko będzie tu autostrada. Rzeszów jest więc miastem, które nie ogranicza mobilności. Warto też zauważyć, że – oprócz lepszych warunków komunikacyjnych w porównaniu z Nowym Sączem, o których mówił pan Wiktor – również uczelnia rzeszowska w ostatnich kilkunastu latach zyskała spory prestiż… Andrzej Cwynar: Nie ma co do tego wątpliwości. Myślę także, iż rokowania na przyszłość są co najmniej bardzo dobre. Wiktor Cwynar: WSIiZ jest uczelnią pod wieloma względami wyjątkową. W Nowym Sączu głównym źródłem dochodów była dydaktyka. Tu jest zupełnie inaczej. Rzeszowska uczelnia jest zdywersyfikowana pod względem źródeł dochodów, co jest dużą wartością w trudnych czasach. Jest duży udział studentów z zagranicy, głównie z Ukrainy. W Nowym Sączu też ich było sporo, ale to nie była taka skala. Rzeszów jest Panów miejscem docelowym? Wiktor Cwynar: Tak. Kupiliśmy obok siebie działki. Będę miał dzięki temu wymarzonego sąsiada (śmiech). Andrzej Cwynar: Niedługo się wprowadzam. To będzie dom-bliźniak?


VIP tylko pyta Wiktor Cwynar: Nie, dwa domy wolno stojące. Andrzej Cwynar: Projekt domu jest ten sam, choć będą inne wykończenia. Samochody też macie takie same? Andrzej Cwynar: Nie, inne. Jesteśmy zdrowi (śmiech). Zajmujecie się Panowie popularyzacją ekonomii i wiemy, że macie na tym polu spore ambicje…

Andrzej Cwynar:

Zgadza się. W grudniu ub.r. zorganizowaliśmy jako Instytut Badań i Analiz Finansowych konferencję, która odbyła się w siedzibie Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie i była poświęcona głównie edukacji finansowej. To spory sukces, gdy instytut z Rzeszowa organizuje konferencję w GPW… Andrzej Cwynar: Uważaliśmy, że w tym przypadku, podobnie jak w przypadku innych naszych projektów, sięganie po półśrodki nie jest dla nas. Kluczowa teza, którą postawiliśmy na tej konferencji, brzmiała, że Polacy wiedzą mało na tematy ekonomiczne, w związku z czym trzeba im „dać ostrogę”, by to się zmieniło. Przedłużeniem tej tezy jest pytanie o skutki ignorancji ekonomicznej… Andrzej Cwynar: Rzeczywiście, za mało zwraca się uwagę na to, jakie mogą być skutki małej świadomości ekonomicznej. Jeżeli chodzi o produkty bankowe, mamy prawdziwe „Bizancjum”. Ktoś, kto nie opanował ekonomicznego elementarza, łatwo może się w tym pogubić. A wtedy będzie unikał decyzji finansowych, skazując się na finansowe i ekonomiczne wykluczenie, choć mógłby osiągać lepsze rezultaty w zarządzaniu swoim budżetem. Jeżeli tak wielu ludzi w Polsce tak mało zarabia, to czym mają zarządzać? Andrzej Cwynar: To jeden z mitów dotyczących spraw finansowych. Nawet jeśli nie mamy dużo, to to, co mamy, powinno być przedmiotem przemyślanych decyzji, popartych wiedzą ekonomiczną. Edukację ekonomiczną trzeba zaczynać od dzieci. Ale jak to robić? Poprzez formy zabawowe?

Andrzej Cwynar:

Rozmawiamy w tej chwili z Krajowym Rejestrem Długów na temat ewentualnego wspólnego projektu. KRD opracował grę „Mały konsument”, adresowaną do przedszkolaków, dzięki której mogą się oni uczyć, czym jest pieniądz, na czym polega sensowne wydawanie pieniędzy. Myślę, że w przypadku tej grupy docelowej wskazane są akurat takie formy edukacji. Plus przystępny podręcznik dla rodziców… Andrzej Cwynar: Oczywiście. Rola rodziców jest kluczowa. Trudno budować świadomość finansową dzieci, jeżeli nie mają jej rodzice. Wiktor Cwynar: Edukację ekonomiczną dzieci można zacząć od rozmowy, co to jest pieniądz, do czego służy. Nie

chodzi o uczenie ich formuł, ale o to, by zaczęły kojarzyć pojęcia ekonomiczne. A starsi ludzie? Bardzo wielu z nich boi się banków, nie ma nawet swojego konta. Czy można ich trochę „oswoić” z tą rzeczywistością? Wiktor Cwynar: Tak samo, jak można ich oswoić z komputerem. Czy warto edukować ekonomicznie typowych humanistów, którzy chodzą „z głową w chmurach”? Wiktor Cwynar: Nie ma przesady w stwierdzeniu, że za chwilę umiejętność posługiwania się elementarzem finansowym będzie tak potrzebna jak umiejętność pisania czy czytania. Andrzej Cwynar: Dzisiejszy świat ma mocno finansowy wymiar. Trudno uciec przed wyborami finansowymi czy szerzej: ekonomicznymi. Musimy się adaptować. Rozumiemy, że ta edukacja ma dotyczyć nie tylko finansów, bo finanse to tylko wycinek ekonomii. Czego jeszcze?

Andrzej Cwynar:

Rozumienia procesów ekonomicznych. Finanse są bowiem osadzone w pewnym kontekście. Do zrozumienia tego, od czego zależy np. wartość naszej emerytury, potrzebne jest oswojenie się ze sporą liczbą pojęć wykraczających poza sferę finansową: makroekonomicznych, mikroekonomicznych, a nawet psychologicznych, umożliwiających zrozumienie, jak skonstruowany jest przekaz medialny instytucji finansowej i jak na nas oddziałuje. Jak chcecie dotrzeć do dorosłych z edukacyjnym przekazem? Wiktor Cwynar: Proponujemy zajęcia w ramach Laboratorium Finansowego. Przeznaczone są one nie tylko dla studentów. Mieliśmy zapytania w tej sprawie nawet z Uniwersytetu Trzeciego Wieku. W laboratorium faktycznie można nauczyć się „na żywym organizmie” zasad jego działania. Podczas zajęć są podejmowane konkretne decyzje, od razu można ocenić, co się zdarzyło, dlaczego i dowiedzieć się, jak zachować się następnym razem. Inwestuje się kapitał, wycofuje się go, otwiera się fundusz, zmienia go itd. Nie ma przy tym tego napięcia, które towarzyszy podejmowaniu decyzji, bo kapitał jest wirtualny. Jaka jest możliwość wzięcia udziału w zajęciach? Andrzej Cwynar: Od niedawna mamy młodego współpracownika, który jest opiekunem laboratorium i ma tam regularnie dyżury. Nie ma żadnych przeszkód, by zainteresowane osoby przyszły na taki dyżur. Obserwując powodzenie zajęć w ramach Politechniki Dziecięcej przypuszczamy, że może być pewne zainteresowanie ze strony najmłodszych… Andrzej Cwynar: Ale to byłyby raczej zorganizowane grupy niż pojedynczy rodzice z dziećmi. Jesteśmy zainteresowani taką formą popularyzacji. Zależy nam na tym, by nasze działania przyniosły skutki w dłuższej perspektywie czasowej. ■

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

29


PORTRET

Życie to jest teatr...

w Bieszczadach Od przeznaczenia można uciekać, ale niekoniecznie uciec. Grażyna Kaznowska miała być stateczną chemiczką, ukończyła technikum chemiczne i pierwszy rok chemii organicznej w Wyższej Szkole Inżynieryjnej w Bydgoszczy. W końcu powiedziała: dość. Nie przemysł czy praca w laboratorium, ale taniec i teatr były jej żywiołem od dziecka. I trudno, żeby było inaczej, skoro przed szeroką publicznością zadebiutowała już jako pięciolatka w miejscu wyjątkowym, bo w kościele w trakcie podniesienia Hostii, kiedy panowała absolutna cisza, a ona na środku kościoła wykonała układ muzyczno-taneczny. Tamten popis małej Grażki na długo stał się najpopularniejszą anegdotą rodzinną i na długo zapamiętali go wierni zgromadzeni w krośnieńskim kościele. Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

Nie ma Grażyny Kaznowskiej – chemiczki, ale jest znakomity Teatr Formy PARRA z Ustrzyk Dolnych, coraz bardziej popularny Teatr w Drodze „Agrada”, w końcu niecodzienny, oryginalny Dom Twórczy „LEGRAŻ” w Bóbrce koło Soliny, gdzie koncentruje się życie szalonej Grażynki. W fantazyjnym, krwistoczerwonym turbanie na głowie wita w drzwiach każdego, kto zapuka do tego miejsca. Sama dała się uwieść Bóbrce prawie 25 lat temu, wspólnie z Leonem Chrapką stworzyli tutaj dom, gdzie żyje dwoje bardzo niezależnych artystów, którzy jak magnes ściągają do siebie wędrowców z całej Polski, już niekoniecznie artystów. – Jestem z Krosna, ale pokochałam Bieszczady, w końcu nigdzie indziej nie znajdę gór wchodzących do jeziora, tak pięknych kamieniołomów jak bóbrczańskie, w końcu ludzi tak pomieszanych kulturowo, wyznaniowo i narodowo jak tutaj. Uwielbiam ten nasz tygiel – śmieje się Grażyna Kaznowska. Sama o sobie mówi, że jako zodiakalny Strzelec i numerologiczna Piątka skazana jest na nieustanny ruch, działanie, podróże. I rzeczywiście – z tym polemizować nie

30

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

sposób. Od dziecka fascynował, wzruszał ją taniec. Występowała w zespole tanecznym, marzyła o szkole średniej przy Państwowym Zespole Ludowym Pieśni i Tańca „Mazowsze”, ale racjonalność zwyciężała nad szaleństwem. Rewolucja przyszła po pierwszy roku spędzonym na wydziale chemii organicznej w Państwowej Wyższej Szkole Inżynieryjnej w Bydgoszczy. W tamtej dziewczynie już bez większego kłopotu można doszukać się dzisiejszej Grażyny. Szalonej, znanej w Bieszczadach, kolorowej, ekstrawaganckiej, czasem zadumanej, gdy pędzi samochodem, rozmyślając o kolejnych artystycznych projektach. Tak najlepiej wypoczywa i tworzy. Żartuje, że gdyby wszystko straciła, na życie zawsze może zarabiać jako zawodowy kierowca.

MAŁY WIELKI TEATR FORMY PARRA Od prawie piętnastu lat (za rok okrągła rocznica) jest kołem zamachowym Teatru Forma PARRA z Ustrzyk Dolnych. Zdawać by się mogło: mały, prowincjonalny, ►


PORTRET

Grażyna Kaznowska.

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

31


PORTRET amatorski teatr. Nic bardziej mylnego. Teatr może i amatorski, ale stworzony przez niezwykłych młodych ludzi: licealistów, studentów, przyjaciół teatru; utalentowanych, żywiołowych, twórczych, bez kompleksów występujących na festiwalach i przeglądach w Polsce i Europie, które wygrywają, na których zdobywają wyróżnienia, których są ważnym elementem. Zanim jednak powstał Teatr Formy PARRA, Grażyna Kaznowska, jak na społecznicę przystało, w wielu miejscach sprawiła spory ferment. Była młodziutką studentką pedagogiki kulturalno-oświatowej połączonej z kulturoznawstwem w rzeszowskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej, gdy została kierownikiem wydziału kultury w Komendzie Chorągwi ZHP w Krośnie. Nie trzeba było długo czekać, a 2 - 3 tysięcy zuchów z całego byłego województwa krośnieńskiego zjeżdżało na zlot w ramach wioski indiańskiej w Sanoku albo na historyczne spotkanie z królem Władysławem Jagiełłą w Bieczu. Gdy w tamtych czasach w Iwoniczu-Zdroju otwierano Klub Międzynarodowej Prasy i Książki, zaangażowano do niego młodą Kaznowską. Dzięki niej w uzdrowisku powstał m.in. Przegląd Działalności Artystycznej, na który zapraszała większość bieszczadzkich twórców. W tamtym czasie poznała też Leona Chrapkę, utalentowanego malarza z bojkowskimi korzeniami, z którym los ją połączył w Bóbrce koło Soliny w Domu Twórczym LEGRAŻ. Mimo że czas okazał się nieprzychylny dla tej fascynacji, nadal jako dwoje niezależnych już artystów prowadzą to oryginalne bieszczadzkie miejsce. – 25 lat spędzonych w Bóbrce jest dla mnie otwarciem się na własną twórczość – opowiada Grażyna Kaznowska. – To ukochane studia – reżyseria teatralna ukończona w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej we Wrocławiu, to w końcu szalony, ale wspaniały czas w szkole w Orelcu. Jaka to była szkoła na początku lat 90.? Właściwie trudno opisać. Wystarczy powiedzieć, że jej entuzjastą i założycielem był Staszek Orłowski, fantastyczny człowiek, pasjonat Bieszczadów, wizjoner, który do małej, wiejskiej szkółki ściągnął takich samych marzycieli jak on, m.in. Andrzeja Pałubickiego, absolwenta Cambridge, nauczyciela języka angielskiego, entuzjastę harcerstwa; Marylę Orłowską, matematyczkę, absolwentkę Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu i wielu innych świetnych nauczycieli. W tamtych czasach szkoła była na wskroś nowoczesna, żeby nie powiedzieć awangardowa. Lekcje odbywały się bez dzwonków, dzieci uczyły się według opracowanych bloków tematycznych, nie zaś w ramach wąskich przedmiotów, program realizowany był na podstawie autorskich programów. Aż trudno uwierzyć, ale ta mała bieszczadzka szkoła nie podlegała lokalnemu kuratorium oświaty, ale bezpośrednio Ministerstwu Edukacji. W szkole w Orelcu przez kilkanaście lat pracowała też Grażyna Kaznowska. Prowadziła lekcje języka polskiego, ale przede wszystkim realizowała autorski program edukacji przez teatr. Szybko powstał też Teatr Oreleckiej Młodzieży TOM-90. Teatr założony w 1990 r. przetrwał 10 lat. Taka była idea: pokazać młodzieży, jak szukać swojej drogi, a potem pozwolić rozwijać się jej samodzielnie. To był też czas, kiedy w Bóbrce odbywały się Bieszczadzkie Biesiady Teatralne, a w bóbr-

32

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

czańskich kamieniołomach gromadziły się setki osób na nocnych imprezach Światło i Dźwięk.

OFF KULTURA W USTRZYKACH DOLNYCH – Ciągle brakowało mi jednak czegoś, co pozwoliłoby na rozwój własnych fascynacji teatralnych – mówi Grażyna Kaznowska. – I dobrze się stało, że w 1997 r. dałam się namówić Bogdanowi Augustynowi, ówczesnemu dyrektorowi Domu Kultury w Ustrzykach Dolnych, na założenie Teatru Formy PARRA. Teatr, który powstał z myślą o warsztatach teatralnych dla młodzieży licealnej i studenckiej z okolic Ustrzyk Dolnych, szybko stał się znakomitym teatrem amatorskim skupiającym młodych, utalentowanych ludzi od Sanoka, poprzez Lesko, na Ustrzykach Dolnych i nie tylko kończąc. Dziś PARRA to zarówno młodzież, jak i ludzie dorośli, niejednokrotnie rozsiani po całej Polsce, także poza jej granicami. PARRA to teatr alternatywny i offowy, teatr plastyczny, teatr ruchu i tańca, animacji przedmiotu, osoby i wyobraźni, czasami też plenerowy i dramatyczny. Przez prawie 15 lat tworzyło go ponad 100 osób, w tym czasie udało się zrealizować 30 premier, grubo ponad 100 spektakli zagranych w kraju, kilkadziesiąt poza Polską, od Krymu, przez Bawarię, Grecję po Brukselę. Ale amatorski teatr na prowincji wiąże się nie tylko z ambicjami, młodymi artystycznymi zapaleńcami; czasem, a może najczęściej, to jest walka o przetrwanie, o pieniądze na spektakle, wyjazdy, warsztaty, to jest trwanie na przekór racjonalnej materii. Niekiedy łatwiej i szybciej o uznanie w metropolii, niż o entuzjazm wykrzesany na prowincji, niż zapełnienie widzami niewielkiej czasem sali, gdzie bilet na spektakl kosztuje mniej niż bilet do kina. Najważniejsze premiery? – zamyśla się Grażyna Kaznowska. – Wszystkie spektakle są ważne. Ale bardzo istotne pozostają: „Dlaczego” i „Jestem człowiekiem”. Od „Dlaczego” wszystko się zaczęło. Historia dziewczyny, która popełniła samobójstwo, autentyczne zdarzenie opowiedziane przez Agatę Rappe, wyjątkową osobę, aktorkę z pierwszego składu PARRA. Dziś Agata jest znakomitą terapeutką tańca w Poznaniu, wspólnie prowadzimy niekiedy działania i warsztaty teatralne. Tamten spektakl był mi o tyle bliski, że ja nie lubię dopowiedzeń, happy endów na scenie, a tamta historia była wyjątkowo prawdziwa, wzruszająca. Przedstawienie kończy się, gdy jedna z aktorek wynosi na scenę dziewczynę ociekającą wodą i kładzie ją przed widzami. Potem aktorzy już nie wychodzą, nie kłaniają się widowni, cała wymowa jest w tej leżącej dziewczynie. Pamiętam, jak na festiwalu w Malborku młodzi widzowie, wzruszeni i oszołomieni, podchodzili do leżącej, mokrej aktorki i głaskali ją po policzku, włosach, całowali w ramię. Do dziś pamiętam tamte emocje. „Jestem człowiekiem” to spektakl niezwykły, bo wykreowany z …. bezsilności, a który okazał się szalenie oryginalny. Zrealizowany kilka lat temu, gdy do Teatru Formy PARRA trafiło kolejne młode pokolenie pasjonatów teatru. Zupełnie niedoświadczeni młodzi ludzie na jed-


PORTRET

nej z prób mieli napisać na kartkach odpowiedzi na pytania: W jaki sposób obrażają ich rówieśnicy? W jaki sposób oni obrażają kolegów? Jak młodzi ludzie obrażani są przez dorosłych? Jak młodzież, choćby w myślach, obraża dorosłych? Jak traktują ich nauczyciele? Jak uczniowie traktują nauczycieli i co ma na nich wpływ ze świata zewnętrznego? Odpowiedzi były porażające. Ale wyszła z tego szczera opowieść, zrodził się z tego spektakl o młodych ludziach, często osaczonych, nierzadko niszczonych przez dorosłych. Z tej też grupy młodzieży wyrosła młoda, zdolna aktorka, Dagna Cipora, dziś absolwentka łódzkiej „Filmówki”, która w tym sezonie dostała angaż na główną rolę w Teatrze Muzycznym w Chorzowie.

W DRODZE DO LEGRAŻ I „AGRADY” Sukcesy Teatru Formy PARRA cieszą, ale też inspirują. Właśnie dlatego dwa lata temu ze współpracy Adama Snarskiego z Grażyną Kaznowską powstał Teatr w Drodze „Agrada”. Teatr autorski ludzi dorosłych, artystów offowych, którzy kochają i znają teatr. „Agrada” ma w swoim repertuarze pięć spektakli, z którymi występuje w całej Polsce. Zawsze jednak najważniejszym miejscem na ziemi była i jest dla Grażyny Kaznowskiej Bóbrka. Piękna, niewielka wieś położona blisko Jeziora Solińskiego. To tutaj eks-

centryczna pani domu z LEGRAŻ wcielała w życie swoje społecznikowskie pasje. Gdy dwadzieścia lat temu mało kto poważnie myślał w Bieszczadach o agroturystyce, ona wspólnie z Leonem Chrapką w ich pięknym domu szykowała gościnne pokoje dla ludzi, którzy chcieliby spędzić wakacje w wyjątkowym, twórczym miejscu, gdzie można malować na szkle, robić kwiaty z bibuły, a w sobotni wieczór zobaczyć monodram w wykonaniu Grażyny Kaznowskiej. To dzięki niej dziś przy drodze w Bóbrce stoją rzeźby zachęcające do odwiedzin w artystycznych zagrodach i galeriach, a na turystach zarabia tu już nie kilku, ale ponad trzydziestu gospodarzy. – Realizuję się w działaniu – uśmiecha się Grażyna Kaznowska, głaszcząc tak oryginalnie rudego kota, że jestem gotowa uwierzyć, że w działaniu i owszem, ale absolutnie niesztampowym. I jakby na potwierdzenie moich myśli Kaznowska pokazuje porozkładane wśród bibelotów, obrazów, plakatów teatralnych, pięknych drewnianych belek pomalowanych na żółto, laptop i telefon komórkowy. Musi być online, bo lada moment wyjeżdża na Krym, na festiwal „Akermański Polonez”, gdzie znów zawędruje do magicznego, tatarskiego Bakczysaraju przypominającego miasteczko z „ Baśni tysiąca i jednej nocy”. „Jam cała jest teatrem – teatr jest całą mną” – to jest moje motto życiowe, od tego zaczyna się moja strona internetowa, to jestem cała ja – Grażyna Kaznowska. ■

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

33


BĄDŹMY szczerzy

Cztery godziny z Kazimierzem Górskim

Jarosław A. Szczepański

Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

O Euro 2012 powoli zapominamy, szczególnie o sportowych „osiągnięciach” naszej reprezentacji, i słusznie – nie ma, niestety, co rozpamiętywać. Zaraz po mistrzostwach prezes Grzegorz Lato wyparł się po prostu swoich niedawnych obietnic, że jak Polacy nie wyjdą z grupy, to on przestanie być prezesem. Akurat! Bardzo bym się zdziwił, gdyby słowa dotrzymał, bo to by oznaczało, że pan Lato zdobył się na jakąś honorową refleksję, że z punktu widzenia elementarnych zasad przyzwoitości jest on jeszcze do uratowania. Nic z tego. W ogóle to przykre, że Grzegorz Lato, król strzelców niezapomnianego Mundialu w 1974 roku w RFN, przejdzie do historii polskiego futbolu nie jako wybitny piłkarz, ale raczej jako nieudaczny, choć nieprawdopodobnie butny, zadufany w sobie prezes PZPN, konserwujący wszystko, co w tej organizacji obrzydliwe. Gdy tak obserwowałem tę butę prezesa wyzierającą z każdego niemal gestu, grymasu twarzy, otoczonego gorylami z nieodłączną „wypasioną” służbową limuzyną w tle, natrętnie powracało mgliste już wspomnienie sprzed lat blisko... czterdziestu. Było tak – późna wiosna 1975 roku, godzina ok. 15, stacja Warszawa Wschodnia, peron 3, a na peronie pociąg osobowy do Lublina, który tę trasę pokonywał mozolnie przez cztery godziny, zatrzymując się na wszystkich stacjach. Był to pociąg, którym podróżowali przede wszystkim pasażerowie stali, czyli wracający nim codziennie z pracy, oraz desperaci, którzy nie zdążyli na jakiś lepszy pociąg, jadący do Lublina przynajmniej pół godziny krócej, a nie chcieli czekać jeszcze paru godzin. Był to najgorszy wówczas pociąg z Warszawy do Lublina. Dobrze chociaż, że miał w składzie wagon 1 klasy, co nie tyle oznaczało jakiś szczególny komfort jazdy, ile chroniło przed potwornym tłokiem. Do tego właśnie pociągu wsiadłem i zająłem miejsce w przedziale, w którym czytał gazetę jeszcze jeden pasażer, dużo starszy ode mnie, choć był wtedy znacznie młodszy niż ja teraz. Pamiętam jak dziś: ubrany w brązowy garnitur, dość sfatygowany, ciemną koszulę z krawatem. Usiadłem naprzeciw niego i bardzo długo mu się przyglądałem. Nie mogłem oderwać oczu od jego twarzy. Chyba to zauważył, więc zagadałem: – Wie pan, w życiu nie widziałem faceta tak podobnego do trenera Kazimierza Górskiego, jak pan. Towarzysz podróży parsknął śmiechem: – Coś takiego? Nie przypuszczałem, że jestem do siebie aż tak podobny. Ja po prostu Górski jestem – i wyciągnął rękę na powitanie. Szczerze mówiąc, też tak myślałem, ale ta sceneria…

34

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

Przecież wtedy to już był Wielki Kazimierz Górski, trener „srebrnej jedenastki” z mistrzostw świata w piłce nożnej! Autor największej niespodzianki tego pamiętnego turnieju! Trener Deyny, Gadochy, Szarmacha, Tomaszewskiego, Laty wreszcie! I oto siedzę z tym człowiekiem twarzą w twarz, a przed nami bite cztery godziny podróży do Lublina. To było chyba raz jedyny w życiu, gdy dziękowałem Opatrzności, że pociągi PKP jeżdżą tak powoli. Pan Kazimierz okazał się bardzo miłym, życzliwym światu człowiekiem, z dużym poczuciem humoru i dystansu do samego siebie. No i nieprawdopodobnie skromnym. Zapytałem go, rzecz jasna, dlaczego zamiast służbowym autem z kierowcą, podróżuje takim podłym pociągiem? Nie szkoda mu czasu choćby? – Proszę pana, jazda służbowym samochodem nie jest moim hobby. Chyba że nie ma innego wyjścia. Ale dzisiaj? Ile bym zaoszczędził czasu? Godzinę? No, może półtorej. Ale za to byłbym odgrodzony od świata. Dojechałbym do tego Lublina, tam bym wpadł od razu w objęcia tamtejszych działaczy, a tak mam szansę porozmawiać z kimś, z kim jeszcze nie rozmawiałem. Ja, wie pan, nie chcę być skazany wyłącznie na towarzystwo ludzi, których świat kręci się wokół piłki i to w specyficzny sposób. Przypadkowo spotkani ludzie też chcą ze mną rozmawiać o piłce, ale jakoś inaczej to odbieram. Ludzie mają ciekawe spostrzeżenia. Nieraz złapałem się na tym, że czegoś, o czym usłyszałem, nie zauważyłem i pewnie bym nie zauważył. Takie spotkania wzbogacają moją wiedzę o futbolu. Pana to dziwi, że niby ja wiem o futbolu więcej? Może i wiem. Ale wiem, że ludzi warto posłuchać. Potrafią zaskoczyć opiniami i dać do myślenia. Tak myślę sobie, że jakbym uznał, że się na piłce znam najlepiej w świecie, to by już było po mnie. Pan Kazimierz jechał wtedy do Lublina po to, by następnego dnia obejrzeć w Świdniku mecz tamtejszej drugoligowej Avii z również drugoligowym Widzewem, a w szczególności zobaczyć, co pokaże na murawie młody, utalentowany zawodnik Widzewa – Zbigniew Boniek. Zaplanował, że pochodzi sobie po Lublinie i Świdniku, a że był już powszechnie rozpoznawalny, to miał nadzieję na ciekawe rozmowy z przypadkowo spotkanymi ludźmi – nie działaczami PZPN, choć z nimi też, ale to już, że tak powiem, ex definitione. Myślę, że sukces Kazimierza Górskiego i to, że uwielbiali go nie tylko kibice, ale też piłkarze, polegał w gruncie rzeczy na tym, że on po prostu lubił i szanował ludzi. Był odporny na działanie wody sodowej. Tej, co „uderza”. Czy wyobrażacie sobie Państwo, że kiedyś, za wiele, wiele lat ktoś nazwie jakiś stadion imieniem Grzegorza Laty albo pana Kręciny? Ja też nie. ■



AS z rękawa

Złudzenie głębi

Krzysztof Martens

brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

Jesteśmy stworzeni, żeby widzieć trójwymiarowo. Nazywa się to ,,złudzeniem głębi”, a jest oszukiwaniem kory wzrokowej. Kręci się film z dwóch kamer ustawionych obok siebie, a podczas projekcji widz interpretuje te podwójne obrazy jako jeden obraz trójwymiarowy. Często latam samolotami i korzystam z usług różnych linii lotniczych. W czerwcu wybrałem się do Dublina na mistrzostwa Europy w brydżu sportowym. Ryanair skusił mnie lotem bezpośrednim Rzeszów – Dublin. Przy zakupie biletu szybko okazało się, że atrakcyjna cena jest złudzeniem. Dodatkowo płaciłem za walizkę, a płacenie kartą kredytową pociągało za sobą dodatkowe koszty narzucone przez „tanią” linię lotniczą. Wyposażony w bilet elektroniczny udałem się na rzeszowskie lotnisko. Okazało się, że powinienem odprawić się online i za to niedopatrzenie musiałem zapłacić 195 zł. W samolocie wszyscy pasażerowie zostali ciasno upakowani, a kilka pierwszych rzędów pozostało wolnych. To były miejsca, za które trzeba było dodatkowo zapłacić. W drodze powrotnej byłem bardziej przezorny. Odprawiłem się online – wykupiłem miejsce w pierwszym rzędzie i udałem się na irlandzkie lotnisko. Kolejna pułapka – powinienem posiadać osobiście wydrukowaną kartę pokładową. W lotniskowym biurze Ryanair odmówili mi tej drobnej przysługi – chyba że zapłacę karę tak jak za brak odprawy online. W kantorku obok uczynny urzędnik innej firmy zrobił to za darmo. To nie był koniec moich przygód. Miałem ze sobą laptopa i w strefie wolnocłowej zrobiłem drobne zakupy. Tuż przed wejściem do samolotu musiałem zapłacić 50 euro za posiadanie „dwóch” bagaży podręcznych. Usiadłem sam. Niedługo cieszyłem się komfortem. Za chwilę miałem tak samo ciasno jak inni, gdyż dwóch pasażerów załatwiło sprawę ze stewardesami i przesiadło się do pierwszego rzędu. Muszę przyznać, że na tle wszystkich moich lotniczych doświadczeń przygoda z Ryanairem była jak film nakręcony przez uszkodzoną kamerę. Wróciłem po dwóch tygodniach do Polski, do emocji związanych z Euro 2012.

36

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

Odniosłem podobne wrażenie – oglądałem film nakręcany równocześnie przez dwie kamery. Jedna z nich przedstawiała bardzo pozytywny obraz ogromnego sukcesu, zbudowane autostrady, zmodernizowane lotniska i dworce kolejowe. Druga zaś – niedokończone inwestycje, nieopłaconych i bankrutujących wykonawców, fatalny stan polskich kolei. Przygnębiające było oczekiwanie tej „uszkodzonej” kamery na zamach terrorystyczny, zawalenie się stadionu, wykolejenie pociągu czy też serię katastrof lotniczych. Starcie polskich i rosyjskich kiboli też pokazywano z dwóch punktów widzenia. Według wielu komentatorów, była to zwykła zadyma, tak zwana „ustawka”, mało ważny incydent. Zdarzało się przedstawianie tego niemiłego zdarzenia w nieco innym świetle: „Żałuję, że policja nie zabroniła marszu Rosjan i honoru Polski musieli bronić „kibole”. Brawo dla nich! Nie dajmy sobie pluć w twarz” – napisał na Twitterze Maciej Maciejowski, warszawski radny PiS. Ciekawa wizja – bandyci skandujący „Bóg, Honor, Ojczyzna” w koszulkach z symbolami „ Polski Walczącej” i unoszący dłonie z typowym gestem dla „Solidarności”. Dziesiątki tysięcy ludzi oglądających wspólnie mecze w atmosferze radości i święta piłki nożnej zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Powstała wspólnota, coś dobrego nas połączyło. Ocena mediów zachodnich była entuzjastyczna. Wbrew pozorom, bardzo nam pomogła negatywna kampania, która miała miejsce przed mistrzostwami na zachodzie Europy. Sol Campbell straszył zabitymi na ulicach w Polsce i na Ukrainie; BBC – rasistami i kibolami. Włosi – rozgrzebanymi drogami i stadionami. Nieco później druga kamera przekazywała nieco inne informacje – niechętny zazwyczaj Polakom „Daily Mail” donosił: „Zachwycający Kraków okazuje się idealnym miejscem dla Roy’a Hodgsona i jego gwiazd” i jeszcze: „Wybór hotelu, miasta, zakwaterowanie tuż przy Rynku Głównym, baza treningowa... Nie można było wybrać lepiej”. Opuszczające nasz kraj ekipy piłkarskie jednym głosem mówiły – dziękujemy Polsce i Polakom. Na tle katastroficznych zapowiedzi Polska okazała się banalnie normalnym krajem i to spodobało się wszystkim najbardziej. Złudzenie głębi jednak pozostało. ■



MĘSKIE, żeńskie, nijakie

Jechać na fali życia

Lena Świadek

Łatwiej chyba napisać czego nie robiła, niż co robiła. Pisarka, dziennikarka, modelka, choreograf, podróżniczka, biznes coach. Obecnie pisze i współtworzy dwujęzyczny magazyn GoodLifePoland. Niepoprawana optymistka, uwielbia podróże i spotkania z ciekawymi ludźmi.

Góry to dla mnie coś takiego, co napawa mnie zachwytem i cichą pokorą dla piękna i siły, jakie w nich widzę. To także nauczyciel cierpliwości, który bardzo szybko przybliża koncepcje, m.in. mierzenia siły na zamiary. I bezcenny lekarz, co wlewa w policzki świeże rumieńce, w oczy iskry, a w żołądek zdrowy apetyt. Po górskim spacerze smak pajdy chleba z oscypkiem i pomidorem to istna poezja, co by częściowo tłumaczyło, dlaczego Zakopane tak obrodziło w poetów. Kiedy sobie siedzę w zaprzyjaźnionej bacówce z widokiem na Giewont, obserwując przechadzające się na łące konie, to aż mi się chce pisać, choć inaczej i o innych rzeczach. Nie chce mi się w obliczu gór i prostoty szczęścia, jakie daje mi bliskość natury, pisać o karieAnna Brandysiewicz. rze w wielkim mieście, o ambicji, i torze z przeszkodami, jaki trzeba pokonać, aby zdobyć szczyt, bo na szczęście już zrozumiałam, że nie chodzi tylko o to, aby gdzieś dojść, ale przede wszystkim o to, aby cieszyć się drogą i wszystkim, którzy się jeszcze w tej kwestii wahają, polecam film Ocean Spokoju. Wracając do tematu, pragnę dziś opowiedzieć Wam o kobiecie, która nie tylko zwiała z wyścigu szczurów, ale nawet nauczyła się jechać na fali życia, ciesząc się każdą, najmniejszą chwilą i zrobiła to nie w wieku 30 lat, co wydaje się, choć nie do końca prawdziwie, sprawą prostszą, ale w wieku 50 lat. Ale od początku. Ania Brandysiewicz, bo o niej mowa, zaczynała, podobnie jak wiele ambitnych kobiet, w wielkiej korporacji, którą notabene sama zaszczepiała na rynku polskim jako jeden z dyrektorów firmy Xerox. Inteligentna, pracowita, samotna matka dwojga dzieci, szybko pięła się po

38

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

szczeblach kariery, ale jak to zwykle bywa, po drugiej stronie medalu, szybko też rosła góra obowiązków na jej barkach. I z czasem nowotwór w jej piersi. Kiedy dostała wyniki badań i zdjęcie guza wielkości grejpfruta na piersi, wiedziała, że musi się zatrzymać i coś zmienić. Już wcześniej zaczęła używać precyzji inżynierskiego umysłu, aby badać mechanizmy działania naszych świadomych i podświadomych poglądów. Zauważyła, że pozytywne myśli wpływają fizycznie na nasze ciało i znajdują odbicie w naszej rzeczywistości w konkretnych sytuacjach. Teraz nadszedł czas na zastosowanie tej wiedzy w praktyce. Ania wzięła kilka miesięcy urlopu i udała się w podróż... w głąb siebie. Z brutalną uczciwością przyglądała się wszystkim swoim negatywnym poglądom, które, podobnie jak nowotwór, zjadały ją od środka. I stopniowo, krok za krokiem, korygowała je. Po 5 miesiącach była zdrowa. Była też zdecydowana, że czas zrezygnować z pracy, zmienić miejsce zamieszkania i zacząć wreszcie żyć tak jak zawsze chciała. Zdrowie fizyczne, zrozumiała, było tylko wynikiem zdrowia wewnętrznego. Dziś Ania mieszka w Kalifornii, w pięknej posiadłości położonej na zboczu doliny, gdzie pomaga innym w odkrywaniu ograniczających ich poglądów jako terapeuta. Podróżuje po Stanach i Polsce z wykładami i swoją najnowszą książką, Sztuka życia świadomego, którą gorąco polecam. Na koniec chciałabym Was zostawić z jednym zdaniem, które „kupiłam” od Ani: „Kiedy robisz to, co kochasz, nie przepracujesz ani jednego dnia w swoim życiu”. Widziałam, że to u niej działa: jej pasja i radość były zaraźliwie, a sukces to efekt uboczny, który cieszył, a nie przytłaczał. I tego Wam życzę. ■



BEZ żartów

Wyścig z czasem o emeryturę

Jaromir Kwiatkowski

Dziennikarz VIP Biznes&Styl, mąż, ojciec i dziadek. Ukończył studia ekonomiczne oraz – podyplomowo – teologię rodziny i dziennikarstwo. Śmieje się, że ten pierwszy dyplom wykorzystuje najrzadziej. Pasjonat najnowszej historii Polski, fan jazzu, rocka progresywnego i „krainy łagodności”.

Pracownica mojego banku zaproponowała mi udział w programie oszczędnościowym, w którym w ciągu 20 lat mógłbym oszczędzić znaczną sumkę na emeryturę. Cóż, produkt jak produkt, banki serwują takie produkty finansowe, by zarobić, choć potencjalny emeryt najpierw dobrze się zastanowi, zanim pogardzi możliwością poprawienia swojego zabezpieczenia finansowego na przyszłość. Często więc interes banku i klienta spotykają się. Działanie banku jest mniej czy bardziej rutynowe. W przypadku niedawnej wypowiedzi wicepremiera Waldemara Pawlaka na temat systemu emerytalnego można mówić nie tyle o rutynie, co o zaskakującej szczerości. Pawlak, zapytany na sejmowym korytarzu przez dziennikarkę TVN CNBC, co by poradził młodym ludziom, którzy wiedzą, że będą pracować o siedem lat dłużej, stwierdził: „Muszę panią zmartwić, bo ja nie za bardzo wierzę w państwowe emerytury. Staram się zabezpieczyć sobie przyszłość przez oszczędności i dobre relacje z dziećmi, bo wydaje mi się, że to będzie pewniejsze niż te różne państwowe chimeryczne rozwiązania”. Trudno się nie zgodzić z konstatacją wicepremiera, że najlepszym zabezpieczeniem na starość są dobrze wychowane dzieci. Pamiętam, jak nieżyjący już Stanisław Steczkowski, nestor słynnej muzycznej rodziny, w 2000 roku, podczas koncertu kolęd rodzin Steczkowskich i Pospieszalskich w rzeszowskim kościele księży saletynów, mówił, że o swoją przyszłość jest spokojny, bo ma dużo dzieci (dziewięcioro), które dobrze wychował, więc wierzy, że nie dadzą mu zginąć. Zasada, by polegać na dzieciach, jest lepsza, bo bardziej „ludzka”, niż lokowanie oszczędności (jeżeli ktoś je ma) np. w nieruchomościach. Tym niemniej zdziwienie musi budzić fakt, że Waldemar Pawlak w cytowanej wypowiedzi ewidentnie „chlapnął”. Sytuacja, kiedy rząd powtarza, że aby zapewnić obywatelom godziwe emerytury trzeba podnieść wiek emerytalny, a wicepremier tegoż rządu otwartym tekstem mówi, że nie wierzy w system, który firmuje, prowokuje pytania o wiarygodność deklaracji tego gabinetu. Stawiam

40

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

dolary przeciwko orzechom, że w tym przypadku to Pawlak wie, co mówi, a cała reszta to propaganda. Zwłaszcza, że całkiem wielu ekonomistów prognozuje, iż za kilkadziesiąt lat stopa zastąpienia pensji emeryturą spadnie z obecnych 70 do 30 proc., a zatem będziemy otrzymywać emerytury głodowe. Wielu osobom trudno będzie jednak rozstać się z dotychczasowym sposobem myślenia, suflowanym przez niektóre media: dziecko nie tylko dużo kosztuje, ale to także agresor, który zniszczy Twoją karierę. Trzeba sobie też jasno powiedzieć: wiara, że nie warto przemęczać się wychowywaniem dzieci (co najwyżej model 2 plus 1) oraz że będzie Cię stać na wygodne życie na emeryturze – to rzeczy wzajemnie sprzeczne. OK, wiem, wychowanie jednego dziecka wiele kosztuje. Jak szacuje Centrum im. Adama Smitha – ok. 200 tys. złotych. Ale te pieniądze, dobrze wydane, stanowią realne zabezpieczenie na przyszłość. Paradoksalnie więc, coraz większa niewydolność systemu emerytalnego może spowodować wzrost dzietności. Po drugie, warto oszczędzać. Na tyle, na ile nas stać. Może więc wejdę do tego programu oszczędnościowego, który proponuje mi mój bank? PS Myśląc o dodatkowym zabezpieczeniu emerytalnym, zawsze czułem się „za wcześnie urodzony”. Kiedy miałem dwadzieścia kilka lat, w ogóle o tym nie mówiono, a i wielkich możliwości w tym zakresie nie było. Dla dzisiejszych dwudziestoparo-trzydziestolatków problem ich emerytury to kosmos odległy o wiele lat świetlnych, a jeżeli nawet nie, to okazuje się, że ich możliwości nie są wcale o wiele większe od naszych. Albo są zatrudnieni na „śmieciówkach”, albo – jeżeli nawet są tymi szczęśliwcami, którzy mają stałą pracę i stabilny dochód, to jest on obciążony kredytem mieszkaniowym, bo jak inaczej pozwolić sobie na własne M? Szanowni Młodzi, popatrzcie na swoich staruszków i wyciągnijcie wnioski. I pomyślcie o swojej przyszłości wtedy, gdy nie grozi Wam jeszcze przegrany wyścig z czasem o wysokość Waszych pieniężnych zasobów na emeryturze. ■



VIP kultura

Krosno: świat szkła i kultury

Centrum Dziedzictwa Szkła w Krośnie to program unikalny. Poprzez nawiązanie do tradycyjnej lokalnej specjalności ma przyciągnąć turystów i pokazać im także coś więcej: kulturę miasta zwanego niegdyś „małym Krakowem” oraz atrakcje najbliższych okolic.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

42

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012


CENTRUM szkła śnieńskie Huty Szkła. W następnych latach powstały kolejne fabryki: dwie huty szkła gospodarczego „Krosno II” (1962) i „Krosno III” (1970) oraz Zakład Włókna Szklanego (1971). Po przekształceniach własnościowych działają obecnie Krośnieńskie Huty Szkła S.A. Są największym producentem szkła gospodarczego w kraju oraz poważnym eksporterem do całej Europy Zachodniej i do USA. Specjalnością Krośnieńskich Hut Szkła są wyroby ręcznie formowane. Od lat 80. XX wieku powstają w mieście i jego najbliższych okolicach prywatne huty szkła gospodarczego i artystycznego. W ostatnim dziesięcioleciu dołączyły do nich studia oraz pracownie artystyczne. W ten sposób powstało Podkarpackie Zagłębie Szklane. W ostrej walce konkurencyjnej krośnieńskie produkty wygrywają jakością i oryginalnym wzornictwem.

Szklarski

kunszt

Tradycje szklarskie Krosna liczą niemal 90 lat. W roku 1923 krakowska Spółka Akcyjna „Polskie Huty Szkła” zakupiła ziemię od hrabiny Cecylii Kaczkowskiej. Hutników sprowadzono z Żółkwi k. Lwowa, z Piotrkowa Trybunalskiego oraz ze Śląska. Produkcję rozpoczęto w styczniu następnego roku. Wytwarzano szkło użytkowe, jak i oświetleniowe. W II połowie lat 20. krośnieński zakład zatrudniał już 1200 robotników. W 1929 r. na Powszechnej Wystawie Krajowej w Poznaniu, Eugeniusz Kwiatkowski – minister przemysłu i handlu RP, przyznał hucie złoty medal wraz z dyplomem „za całokształt wytwórczości”. W czasie wojny zakład przejęli Niemcy, którzy wycofując się w 1944 r. spalili zabudowania fabryczne. Odbudowane w ciągu roku podjęły produkcję. Upaństwowiony zakład został rozbudowany. W 1958 r. rozpoczęła produkcję Huta Szkła Technicznego „Polanka”, która wraz z Zakładem Szkła Gospodarczego „Krosno” stworzyła jedno przedsiębiorstwo: Kro-

Jeszcze niedawno, po likwidacji sklepu firmowego Krośnieńskich Hut Szkła w Rynku, przez kilka lat w centrum miasta nie można było kupić miejscowych wyrobów. Sytuacja ta należy do przeszłości. W czerwcu br. uroczyście otwarto Centrum Dziedzictwa Szkła. Najważniejszym elementem projektu jest zespół pawilonów zbudowany na kilku poziomach w dawnym wale obronnym, z głównym wejściem od Rynku, na skrzyżowaniu z ulicą Blich. Najważniejszym miejscem ekspozycji jest czynny piec hutniczy, w którym na oczach zwiedzających powstają ręcznie formowane wyroby artystyczne. Za pomocą piszczela – długiej żelaznej rurki, nabiera się z pieca porcję płynnego szkła. Gęstą przeźroczystą masę można zabarwić na jednolity kolor (za pomocą pudrów) lub w efektowne cętki (poprzez użycie granulatów). Masie szklanej nadaje się kształt poprzez wydmuchiwanie. To prawdziwa sztuka. Można się o tym przekonać samemu, gdyż hutnicy zachęcają, by pójść w ich ślady. Amatorskie próby najczęściej skazane są na porażkę: wydmuchany wyrób jest niekształtny, jego ścianki zbyt grube lub cieńsze niż powłoka choinkowej bańki. Dlatego nieudane wyroby lądują w pojemniku ze stłuczką, która zostanie powtórnie przetopiona na masę szklaną. Turyści prowadzeni są następnie do warsztatów, gdzie odbywa się wykańczanie wyrobów. To mylące określenie, bo właściwie w tym dziale następuje ich kreowanie. Z różnokolorowych cieniutkich rurek podgrzewanych palnikiem formowane są niewielkie zwierzątka – najmniejsze wielkości guzika. Szklarz-artysta nadaje miniaturkom indywidualny wyraz. Przy innym warsztacie pracownica maluje na różnokolorowych bańkach pejzaże tak misternie, iż szkoda narażać je na stłuczenie wieszając na choince. Lepiej eksponować je na specjalnym drucianym stojaku. Grawer przenosi na szklaną powierzchnię reprodukcję konnego portretu Józefa Piłsudskiego pędzla Wojciecha Kossaka, którą następnie utrwala za pomocą precyzyjnych rylców. Drobne detale nanosi za pomocą wierteł dentystycznych. W dziale witraży kolorowe płytki spajane są tradycyjnie za pomocą ołowiu lub metodą Louisa C. Tiffany’ego (1848 - 1933), ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

43


CENTRUM szkła

amerykańskiego projektanta, który w okresie secesji zrewolucjonizował sztukę dekoracyjną. Wedle jego wskazań szklane płytki owijane są taśmą miedzianą i spajane za pomocą cyny. Pozwala to na tworzenie witraży przestrzennych, np. abażurów do lamp. W rozbudowanej i unowocześnionej przestrzeni dawnej hali targowej czynne są wystawy czasowe. Niedawno otwarto ekspozycję słynnego szkła z wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych. W planie m.in. malarstwo na szkle Zdzisława Beksińskiego (odkryte dopiero po śmierci artysty) ze zbiorów Muzeum Historycznego w Sanoku.

Uczyć

i bawić W zachodniej pierzei Rynku mieści się unikalny zabytek, nigdy dotąd nie udostępniany turystom. To wychodzące poza fasady kamienic dawne kupieckie piwnice, zbudowane w XVI - XVII wieku. Tutaj oglądamy pokaz „Szkła w fizyce”, adresowany przede wszystkim do dzieci i młodzieży. Przyświeca mu popularna idea edukacji poprzez zabawę. Zwiedzający mogą zapoznać się z fizycznymi właściwościami szkła i jego zastosowaniem w życiu codziennym. Zainstalowano oryginalne eksponaty, np.:  ogromny kryształowy kalejdoskop, w którym pojawia się także efekt rozszczepienia światła – tęczowe krawędzie obrazów,  kryształową piramidę – obrazującą zjawisko rozszczepienia światła; poszczególne jej ściany wydają się

44

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

przybierać różne kolory, mimo że piramida wykonana jest z białego kryształu,  kulę plazmową wypełnioną gazem, przez którą przechodzą wiązki świetlne,  ławę świetlną wykonaną z wiązek światłowodów, która pokazuje zachowanie światła o różnych kolorach przy przechodzeniu przez przewód wykonany z włókien szklanych. W kolejnej piwnicy przedprożnej stoi – jako eksponat poglądowy – przeniesiony z jasielskiej huty nieczynny dziś piec szklany oraz ręczna prasa, na której wytłaczano szklane ochrony do reflektorów samochodowych, w tym do kultowej Syreny100. Praca przy prasie była tak ciężka, iż zatrudniano przy niej więźniów. O pracy szklarzy od lat 20. do 70. informują arcyciekawe zdjęcia dokumentalne, które oglądamy w powiększeniu na monitorach. Zaplanowano kolejną atrakcję na miarę techniki XXI wieku. Niedługo zwiedzających będzie w podziemiach witał hologram: trójwymiarowa postać hutnika. Postać będzie interaktywna: jeżeli dotkniemy ją palcem, hutnik odsunie się, reagując jak żywy człowiek.

Krosno w Wenecji

i w Hollywood Zaledwie kilkunastu wytwórców szkła cieszy się światową renomą. Wszyscy oni współpracują z Krosnem. Najstarsza z nich marka to Murano. Nazwa jednej z weneckich wysp, gdzie piece hutnicze działają od X wieku. Od tysią-


CENTRUM szkła ca lat ich najpiękniejsze na świecie szkło trafia na dwory królewskie i do rezydencji możnowładców. Tradycje Murano pokazuje przebogate Muzeum Szkła. Za sprzedaż tajemnicy miejscowych warsztatów zdrajcy wbijano w serce kryształowy sztylet. Muzealny budynek – tak jak inne gmachy w Wenecji – posadowiony jest na dębowych palach wbitych w dno zatoki. Zwiedzający czują – tak jak np. podczas wizyty w Pałacu Dożów – że posadzka porusza się. Z tego powodu gabloty z drogocennymi eksponatami przytwierdzone są do sufitu. To w tych – pracowicie skopiowanych dla potrzeb filmu – wnętrzach rozegrała się scena walki Jamesa Bonda z napastnikiem. W jej wyniku wszystkie (skopiowane) eksponaty zostały zniszczone, lecz agent Jej Królewskiej Mości zwyciężył. Może warto wyświetlać tę scenę w Krośnie jako przykład, jak ze szkłem postępować nie należy? Teraz najstarsza i najsłynniejsza marka europejska zleca niektóre swoje wyroby krośnieńskim hutom szkła. Murano daje własne wzornictwo, firmując i sprzedając polskie wyroby jako własne. Czy jest na świecie sprawiedliwość? Irlandzka firma Waterford (założona w 1783 r.) zleciła Polakom to, czego nie potrafiła wykonać sama: zatopienie w paterze płatków złota. Złoto ma niższą temperaturę topnienia, toteż w czasie prób rozpuszczało się w masie szklanej. Ta sztuka udała się dopiero krośnieńskim hutnikom, o czym świadczy pokazywany z dumą eksponat. Francuska wytwórnia Villeroy&Boch (działająca od r. 1748) znana ze starych fajansów, produkuje dziś całe zastawy stołowe – wśród nich także zlecane Polakom kieliszki. Z Krosnem współpracuje również duńska firma Eva Solo. Produkuje

ona szkło stołowe oraz dekoracyjne. Eva Solo współpracuje również z Hollywood, gdzie jej wyroby (w tym również te z Krosna) wykorzystywane są w produkcji filmów science fiction. Inni partnerzy Krosna to: Zwiesel i Leonardo z Niemiec, belgijski Henry Dean, angielskie: Svaja, LSA International oraz renomowana sieć supermarketów Marks&Spencer a także Marianne Guedin Paris i wiele innych.

Legenda rodziny

Borowskich Stanisław Borowski, urodzony w 1944 r. we francuskim Moutiers, pochodzi z rodziny polskich emigrantów. W latach 60. trafił do Krośnieńskich Hut Szkła, gdzie rozwijał i doskonalił swój talent. W 1981 r. jego prace znalazły się w elitarnej setce w prestiżowym konkursie niemieckiego magazynu Neues Glas-New Glass Review. Przed Polakiem otworzył się świat ogromnych możliwości twórczych. Przeprowadził się do Niemiec, gdzie w latach 80. osiągnął sukces artystyczny. W 1990 r. w Hennef niedaleko Bonn Stanisław Borowski wraz z synami: Pawłem i Stanisławem Janem, założyli firmę Glass Studio Borowski. Skromny warsztat stał się z czasem jedną z najbardziej znanych na świecie pracowni szkła artystycznego. Prace Borowskiego kupił m.in. były prezydent USA Jimmy Carter oraz aktorzy: Whoopie Goldberg i Nicolas Cage. Wiele z nich zdobi dziś najznamienitsze galerie, muzea i prywatne kolekcje, m.in: Corning Glass Museum w Nowym Jorku, Glass Museum we Frauenau i Rheinbach, Musee des Arts ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

45


CENTRUM szkła

Decoratifs w Paryżu i Muzeum Narodowe we Wrocławiu. Od 1992 r. Studio Borowskich działa na Dolnym Śląsku – w Tomaszowie Bolesławieckim. Studio dzieli swe wyroby na trzy kolekcje: produkowane w krótkich seriach „Studio-Line”; rzeźby i lampy ogrodowe „Outdoor-Objects” oraz limitowane i unikatowe „Artist Edition” (cena tych ostatnich kompozycji dochodzi do 50 tys. euro). Jeszcze kilka miesięcy temu organizatorzy Centrum nie wiedzieli, czy Stanisław Borowski przyzna się do swoich krośnieńskich korzeni. Dziś w jednej z zabytkowych piwnic eksponowane są prace artysty i jego synów. Wrażenie, że krośnieńskie szkło bazuje na firmach z zewnątrz byłoby mylne. Ostatnia piwnica poświęcona jest miejscowym twórcom. Dokonano ich ostrej selekcji w myśl zasady, iż „w sztuce nie ma demokracji”. Interesująca twórczość krośnieńskich artystów zasługuje na osobną publikację. Zobaczyć możemy szkło kilku pokoleń twórców. Od tradycyjnych, misternych dekoracji Stanisława Mola – zdobnika (kuglera), który swą pracę w KHS rozpoczął w roku 1957, poprzez artystów średniego pokolenia: Jerzego Maraja i Henryka Rysza, na szklanych kompozycjach młodych artystów, takich jak np. Patrycja Dubiel, Agnieszka Leśniak-Banasiak czy Mateusz Maraj skończywszy. Centrum Dziedzictwa Szkła jest placówką oświatową oraz kulturalną. Odbywa się tu cykl „Spotkań z artystą”, który zainaugurował Mateusz Maraj. W sali, gdzie pracuje piec hutniczy, planowane są koncerty. Na tarasie, obok planowanej kawiarni, przez teleskop prowadzone będą obserwacje astronomiczne (w wybrane dni Centrum będzie czynne do godz. 24). Koszt inwestycji wyniósł niecałe 16 mln zł – z tego z funduszy unijnych 7,2 mln zł, zaś z budżetu państwa 1,2 miliona. Przy tak poważnych programach zazwyczaj na-

46

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

stępują cięcia oszczędnościowe. W Krośnie stało się inaczej. Samorząd dodatkowo sfinansował odnowienie atrakcji turystycznej: XVII-wiecznej wieży kościoła farnego, która jest symbolem miasta. Jesienią oddane zostanie po konserwacji unikalne wnętrze kościoła farnego: jednego z najwspanialszych – i najmniej znanych w kraju – zabytków polskiego gotyku i wczesnego baroku. Obecnie kończy się modernizacja płyty Rynku, przy którym mieści się Centrum. Szkło nie jest jedyną atrakcją Krosna, którego przeszłość i współczesność – a także zabytki pobliskich miejscowości – mają przyciągać turystów polskich, słowackich i zachodnioeuropejskich.■ Więcej informacji na stronach internetowych: www.miastoszkla.pl www.facebook.com/miastoszkla


Filharmonia Podkarpacka Soliści: Adrianna Bujak-Cyran, Jacek Wójcicki W programie przeboje takie jak: „Powróćmy jak za dawnych lat”; „Miłość Ci wszystko wybaczy”; „Ta ostatnia niedziela”; „Tango milonga”; „Ach, te baby”; „Ada! To nie wypada”; „Już taki jestem zimny drań”.

Sforza Italia! Jacek Wójcicki.

Lata dwudzieste, lata trzydzieste

14 września 2012 r., piątek, godz. 19.00 sala koncertowa FP Ceny biletów: 35 zł pełnopłatny, 25 zł ulgowy Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej Tomasz Chmiel – dyrygent

28 września 2012 r., piątek, godz. 19.00 sala koncertowa FP Ceny biletów: 30 zł pełnopłatny, 20 zł ulgowy Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej Pieralberto Cattaneo – dyrygent Mario Carbotta – flet W programie: G. Rossini – Uwertura do opery „Wilhelm Tell” F. Borne – Fantazja na tematy z opery „Carmen” P. Morlacchi – II pastero Svizzero F. Mendelssohn – IV Symfonia A-dur „Włoska” op. 90

Teatr im. Wandy Siemaszkowej Małgorzata Pruchnik.

„Śmierć pięknych saren” Teatr im. Wandy Siemaszkowej Premiera: 29 września Sztuka oparta na opowiadaniach Oty Pavla, ukazująca losy żydowsko-czeskiej rodziny z Pragi. Nietuzinkowy, kierujący się własnym kodeksem honorowym ojciec – sprzedawca odkurzaczy – sprawia, że życie trzech jego synów jest magiczne i obfituje w najróżniejsze przygody, ciągle dostarcza powodu do uśmiechu. Pełna pasji, radości i zwyczajnego ludzkiego szczęścia egzystencja zostaje zakłócona przez wybuch drugiej wojny światowej. „Śmierć pięknych saren” to opowieść o tym, co w życiu najważniejsze i najpiękniejsze. Reżyseria i adaptacja: Paweł Szumiec. Obsada: Joanna Baran, Mariola Łabno-Flaumenhaft, Małgorzata Machowska, Małgorzata Pruchnik, Robert Chodur, Michał Chołka, Paweł Gładyś, Marek Kępiński, Wojciech Kwiatkowski, Piotr Napieraj, Robert Żurek.

Pozostałe spektakle: Mój boski rozwód: 8 i 9 września Szalone nożyczki: 14, 15 i 16 września Edukacja Rity: 15 i 16 września Ania z Zielonego Wzgórza: 20 i 21 września Sprzedawcy gumek: 22, 29 i 30 września Ożenek: 22 i 23 września

Mariola Łabno-Flaumenhaft.


KULTURA VIII Polski Festiwal Narodowy w Żarnowcu 7-10 września 2012

7 września, godz. 19.00 – plener

Dawnych wspomnień czar – koncert z udziałem znanych artystów estrady lat 60. i 70.

8 września, godz. 19.00 – plener

Od Broadway’u do Hollywood – musical w wykonaniu Opery Śląskiej w Bytomiu z gościnnym udziałem Grażyny Brodzińskiej i Andrzeja Lamperta

9 września, godz. 17.00 – plener

Usta milczą, dusza śpiewa – Koncert z udziałem Opery Śląskiej i Opery Krakowskiej – koncert charytatywny na rzecz Hospicjum w Krośnie

10 września, godz. 17.00 – sala Muzeum Marii Konopnickiej Grażyna Brodzińska.

W hołdzie Marii Konopnickiej – koncert kameralny poświęcony 170. rocznicy urodzin Marii Konopnickiej i 55-lecia Muzeum w wykonaniu artystów Opery Śląskiej w Bytomiu, Opery Krakowskiej i aktorów Starego Teatru w Krakowie

XI Festiwal Kultury Japońskiej „Letni Powiew Japonii” Zespół Zamkowo-Parkowy w Krasiczynie 5 sierpnia Cztery godziny obcowania ze wspaniałą kulturą japońską to zapewne zbyt mało, by móc ją dobrze poznać, ale wystarczająco dużo, by się nią zafascynować, a nawet w niej zakochać. Okazja ku temu będzie już 5 sierpnia w Zespole Zamkowo-Parkowym w Krasiczynie, gdzie po raz jedenasty odbędzie się Festiwal Kultury Japońskiej. W jego otwarciu weźmie udział ambasador Japonii w Polsce, Makoto Yamanaka. Podczas festiwalu publiczność będzie mieć okazję posłuchać tradycyjnych pieśni japońskich, podziwiać japoński taniec ludowy i uczestniczyć w nim oraz brać udział w ceremoniale zakładania kimona. Nie zabraknie również: ceremonii parzenia zielonej herbaty, pokazów aikido, pokazu mody japońskiej, warsztatów kaligraficznych i pokazu malowania twarzy „Gejsza”. Odbędzie się także projekcja filmów poświęconych kulturze i zabytkom Kyoto oraz naturze i ogrodom japońskim.

Maciej Patronik.

„Ciemny las”. Premiera sztuki Andrzeja Stasiuka w reżyserii Macieja Patronika Sanocki Dom Kultury Premiera: 31 sierpnia Spektakle również w dniach 1, 2 września Sztukę „Ciemny las” Andrzej Stasiuk napisał na zamówienie Schauspielhaus Graz. Miała ona premierę we wrześniu 2006 roku. Twórca powiedział o niej tak: „To tylko dalsza część opowieści o najazdach Hunów, Awarów oraz Protobułgarów…”. Tę sztukę, w reżyserii sanoczanina Macieja Patronika, aktora, reżysera i autora filmów dokumentalnych, na co dzień pracującego w Paryżu, będzie można zobaczyć pod koniec sierpnia w Sanockim Domu Kultury. W głównych rolach wystąpią aktorzy wyłonieni w drodze castingów spośród młodzieży z okolic Sanoka, Leska i Ustrzyk Dolnych.

Imprezy Żeglarskie na Jeziorze Solińskim 18 - 19 sierpnia, Przystań KOZŻ

Długodystansowe Mistrzostwa Polski Południowo-Wschodniej w klasach Delphia 24, Sport, T3, T2, T1, Omega – „Prodental Cup”.

25 - 26 sierpnia, OWR Stomil Zjawa

Regaty o „Puchar Marszałka Województwa Podkarpackiego”. 25 sierpnia wystąpi zespół „Orkiestra Dni Naszych”.

8 - 9 września, WZW Jawor

Regaty o „Puchar Prezydenta Miasta Rzeszowa, Puchar Wójta Gminy Solina, Puchar Prezesa PGE Energia Odnawialna Oddział w Solinie, Puchar ZCB Hadykówka, Puchar Grupy Żywiec”.

20 października, WZW Jawor Zakończenie Pucharu Soliny 2012 – „Bal Żeglarza”.


Moje Ulubione

MUZYKA architektura

Tę płytę znam na pamięć od pierwszej do ostatniej nuty. Zapytają Państwo: cóż to za cudo? Ano, istne cudo, jakiego na polskim rynku muzycznym dotąd nie było. Płyta nosi tytuł „Adieu”. Jej twórcą jest Adam Strug, być może zupełnie nieElżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, znany Państwu artysta. Wszystko, co rokrytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. bił do czasu wydania płyty „Adieu”, miało mocno niszowy charakter i trafiało do wąskiego grona odbiorców czy wręcz koneserów. Adam jest z wy- napisał sam wokalista, a resztę pozostawił poetom (m.in. cudownekształcenia etnomuzykologiem. Zajmuje się przede wszystkim od- mu B. Leśmianowi). Gościnnie na płycie śpiewają doskonali Manajdywaniem i wykonywaniem polskiej muzyki tradycyjnej zacho- niucha Bikont i Mietek Szcześniak, a grają z wielkim znawstwem wanej w przekazie oralnym. Jest znawcą polskich pieśni religijnych tematu najlepsi polscy muzycy, m.in. przedstawiciele słynnego klaoraz muzyki dawnej tworzonej na Kurpiach i w Łomżyńskiem. Sam nu Pospieszalskich, Marcin i Szczepan. Swego rodzaju ewenementakże komponuje, pisze teksty, scenariusze, tworzy muzykę teatral- tem jest granie tego typu muzyki przez chicagowskiego perkusistę, Franka Parkera, który na płycie gra tak, jakby Orient i korzenną polną i filmową. Płyta „Adieu” jest pierwszą w dorobku A. Struga pozycją o cha- skość w muzyce znał od zawsze. Na płycie „Adieu” dominuje liryka miłosna. A. Strug z dużym rakterze, powiedzmy, komercyjnym. „Adieu” powinna leżeć na półce z muzyką etno. Poczynając od nagrania tytułowego na wzór ro- wyrafinowaniem i znawstwem, choć prostym językiem, pisze o zamansu rosyjskiego w biesiadnym stylu, poprzez stosowane ska- wiłych związkach miłosnych, o pokusach i o tym, co nieuniknione. le orientalne bliskie i dalekowschodnie, skończywszy na egzotycz- Piosenki mają tradycyjną, zwrotkowo-refrenową formę, są łatwe do nych instrumentach używanych tu przez muzyków, wszystko na tej zaśpiewania i przebojowe. Tak, tak! Proszę włączyć tę płytę na wapłycie ma posmak muzyki etnicznej. To wielokulturowy, kolorowy kacyjnych spotkaniach w plenerze lub w domu. Mocno trzymam i wonny melanż, w którym zdecydowanie dominuje nuta Orientu. kciuki za Adama Struga i bardzo jestem ciekawa, czy Polacy doceTeksty do piosenek (skomponowanych przez A. Struga) w połowie nią wartość Jego najnowszej płyty. „Adieu”! ■

WIEŻA FARNA w krośnie

W

lipcu Muzeum Rzemiosła udostępniło turystom wieżę kościoła farnego w Krośnie – charakterystyczny element architektury i pejzażu tego miasta. Zbudowana w latach 1637 - 51 staraniem Roberta Wojciecha Portiusa, krośnieńskiego mieszczanina szkockiego pochodzenia, bogatego kupca, już z daleka przyciąga uwagę niepowtarzalną baniastą kopułą. Kiedy podejdziemy bliżej, możemy podziwiać detale późnorenesansowej kamieniarki w obramieniach okien i tarczę zegara, pochodzącego ze znanej miejscowej fabryki Michała Mięsowicza. To jeden z czterech zachowanych w Krośnie czasomierzy Pierwszej Krajowej Fabryki Zegarów Wieżowych, która zdobywała medale na wystawach przemysłowych we Lwowie i Krakowie, a także w Paryżu (1908). Słynne są krośnieńskie dzwony, z których najpotężniejszy – Urban, liczy prawie 5 metrów w dolnym obwodzie. Odlany w 1639 r. przez ludwisarzy Stefana Meutela i George’a Oliviera (Anglika sprowadzonego przez Portjusa), należy do największych dzwonów w Polsce. Odlewnia dzwonów znajdowała się w Krośnie lub w Preszowie. W przyszłym roku Muzeum Rzemiosła zorganizuje w wieży ekspozycję zegarów. W kopule – na dwóch poziomach – czynna będzie galeria sztuki współczesnej. Remont przeprowadziły władze miejskie z pieniędzy samorządowych, nie czekając na ewentualny przydział funduszy unijnych. Stworzenie nowej atrakcji turystycznej miało znaczenie priorytetowe. Krośnieńska wieża nie jest pierwszą tego rodzaju atrakcją turystyczną. W Przemyślu w wieży ratuszowej od dekady czynne jest unikalne w kraju muzeum dzwonów i fajek. W ubiegłym roku miejscowe władze kościelne udostępniły zwiedzającym wieżę katedralną, skąd można podziwiać wspaniałą panoramę miasta. Do połowy wysokości wieży wjeżdża się nowoczesną windą. Dla Rzeszowa charakterystyczna jest sylweta wieży kościoła farnego. Niestety, udostępnienie jej nie jest i nie będzie możliwe. Nikt na taki pomysł nie wpadł i długo jeszcze nie wpadnie. Pocieszyć się możemy tytułem Stolicy Innowacji. ■

Tekst Antoni Adamski

Wieża farna w Krośnie.


PORTRET Polaka

Andrzej Mleczko

Fotografia Andrzej Dragan.

– rocznik 1949, urodzony w Tarnobrzegu, absolwent Liceum Ogólnokształcącego w Kolbuszowej. Jeden z najwybitniejszych polskich rysowników. Popularność i uznanie przyniosły mu rysunki satyryczne. Na koncie ma ich ponad 15 tysięcy. Andrzej Mleczko to także świetny publicysta (Nagroda Kisiela 2010), a jego wybitne działania w dziedzinie kultury i sztuki zostały uhonorowane Nagrodą Miasta Krakowa (2010). Artysta ma też na swoim koncie m.in. odznaczenie państwowe Gloria Artis (2005). Jego rysunki i książki można kupić w Galeriach Mleczki: krakowskiej na św. Jana i warszawskiej przy ul. Marszałkowskiej. Przy odrobinie szczęścia Andrzeja Mleczkę można spotkać w którejś z jego galerii, bowiem artysta swój prywatny i zawodowy czas poświęca między innymi na doglądanie interesów w Krakowie i Warszawie.

Humor ma w sobie smutek i tragedię Z Andrzejem Mleczką rozmawia Elżbieta Lewicka


PORTRET Polaka Na jednym z ostatnich Pana rysunków widać stado uśmiechniętych hien biegnących na konferencję prasową. Oj! Chyba nie lubi Pan dziennikarzy? Zawsze jestem rozdarty wewnętrznie, ponieważ właściwie całe moje środowisko i przyjaciele to są dziennikarze. Ale czym innym są indywidualne, miłe przypadki, a czym innym jest działanie mediów w całości, które moim zdaniem jest skandaliczne i robi więcej złego niż dobrego. Zacznę od kanałów informacyjnych, gdzie panuje absolutna nieumiejętność odróżniania rzeczy istotnych od nieistotnych. Z jednej strony mamy informację o ważnej konferencji NATO i na tej samej częstotliwości informację, że zderzyły się dwa samochody pod Kłodzkiem albo urodziło się cielę z dwoma ogonami. Druga sprawa to infantylizm i brak odpowiedniego poziomu komentarzy. Brakuje kompetentnych komentatorów. Ciągle się kłócę o to z moimi przyjaciółmi, podając za chlubny przykład kanały informacyjne BBC czy CNN. Podstawowa różnica jest taka, że tam praktycznie nie występują politycy (chyba że w dyskusjach przedwyborczych). Politycy nie są od tego, żeby bez przerwy występować w telewizji i nawzajem obrzucać się błotem, tylko są po to, żeby za nasze pieniądze zapieprzać na swoim „odcinku pracy”. Jeszcze jeden minus telewizji polskiej to ogromna polskocentryczność. Koncentrowanie się na własnym podwórku jest ważne, tylko tu znowu brak proporcji. Poprzez swoje rysunki doskonale komentuje Pan otaczającą nas rzeczywistość. Skąd Pan tak dużo wie o Polakach? Podgląda Pan, podsłuchuje? Tu jest błąd w pytaniu: ja nie komentuję spraw bieżących – wspomniana konferencja prasowa nie odbyła się przecież dzisiaj. Mnie interesuje, żeby mój rysunek był zrozumiały za kilka czy kilkanaście lat. Ja oczywiście bardzo cenię sobie kolegów, którzy przez swoją twórczość komentują np. coś głupiego, co jakiś polityk powiedział w danym momencie, ale ja mam inną wizję swojej twórczości. Cechą prawdziwej twórczości jest m.in. jej ponadczasowość… Przez skromność nie wypadało mi tego powiedzieć (śmiech). Narysował Pan orła, który leży na kozetce u psychoanalityka i z tragiczną miną oznajmia: „Kiedy zorientowałem się, że jestem symbolem Polski, wpadłem w depresję”. Czy Panu, jako obywatelowi tego kraju, również udziela się emocja orła? Zweryfikuję Pani pytanie. Ktoś powiedział mądrze, że poczucie humoru czy ironia mają zawsze głęboko w sobie smutek i tragedię. To jest po prostu rodzaj naturalnej obrony u ludzi inteligentnych. Jedni przed absurdem istnienia uciekają w metafizykę, a inni starają się wybrnąć z tego idiotyzmu, jakim jest życie, przy pomocy poczucia humoru. Ale wracając do pytania. Po pierwsze, nie potrafię, a właściwie nie chcę oceniać własnych rysunków. Od oceniania są inni. Nie ma nic bardziej żenującego od tego, kiedy pisarz mówi, co chciał przekazać czytelnikowi. To odbiorca sztuki powinien odczytywać intencje twórcy. Ale dla mnie jedno jest pewne: wartością nadrzędną jest żart, pewien błysk dowcipu, który pojawi się w rysunku. I prawdę mówiąc, jest dla mnie sprawą drugorzędną, w co czy kogo ten żart godzi. Jest takie powiedzenie: Cygan dla żartu dał się powiesić. I tak jest trochę w moim przypadku. Oczywiście, z tej masy rysunków wychodzi mój światopogląd i nie da się tego ukryć, natomiast nadrzędną wartością dla mnie jest tu perfekcyjne wykonanie techniczne i możliwie jak najbardziej inteligentny i błyskotliwy w swojej wymowie obrazek. Pozwoli Pan, że zacytuję: „Moja praca i mój charakter są lekko depresyjne”. Wymaga pani ode mnie autoanalizy, a ja uważam, że im artysta mówi mniej o swoich problemach, tym lepiej. Ale to był cytat z Mleczki... Pan to powiedział. No tak... Mówiąc szczerze – czasem udzielam wywiadów i się produkuję tylko z jednego powodu. Moi współpracownicy mówią mi: Panie Andrzeju, jeżeli Pan nie chce, żeby Pańska galeria zbankrutowała, to naprawdę musi się Pan pokazywać! Więc ja zaciskam zęby, robię dobrą minę do złej gry i gdzieś się produkuję, ale z drugiej strony uważam, że te moje rysunki powinny bronić się same – bez pomocy autora. „Wino, kobiety i śpiew” to tytuł jednej z Pana książek. Dowiedziałam się od naszych wspólnych znajomych, że wino, kobiety to i owszem, ale śpiew? Czyli nie śpiewa Pan, bo nie lubi, nie potrafi albo się wstydzi? A co ma piernik do wiatraka?! Przecież rysunek nie jest o mnie! Oj, wiem, ale... znajomi chcieliby może dopasować do Pana ten śpiew i nijak nie mogą. Dlaczego? No dobrze, powiem. Kiedy w szkole podstawowej na lekcji muzyki wydałem z siebie odgłosy sugerujące śpiew, pan nauczyciel powiedział: „Mleczko! To ja już Ci będę dawał trójkę do końca, tylko Ty nie śpiewaj”. To była szkoła ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

51


PORTRET Polaka w Kolbuszowej. Tam też skończyłem liceum i niedawno miałem uczestniczyć jako członek komitetu honorowego w obchodach 100-lecia tej szkoły, ale po drodze przytrafił mi się wypadek i nie dojechałem. Wielka szkoda. Mnie interesują Pana predyspozycje wokalne w kontekście Euro 2012. Ciekawa jestem, czy Pan potrafi wykonać hymn UEFA 2012? Podczas mistrzostw piłkarskich nie będę śpiewał niczego, ponieważ nie jest to mój żywioł, natomiast ten hymn podkreśla to, co już, niestety, od dawna wiem – zresztą powiedziałem to w programie u Tomka Lisa. Uważam, że polska kultura jest, niestety, kulturą plebejską. Czyli jaką? Nie wiem, czy będę dobrze zrozumiany... brakuje mi w szeroko pojętej polskiej kulturze wyrafinowania. Brakuje mi tego „Japończyka”, który przez 40 lat coś konsekwentnie i precyzyjnie wykuwa na przykład w metalu. Niedawno przeczytałem o jednym mieszkańcu Japonii, który przez całe życie – a ma już 80 lat – robi sushi. Doszedł więc do absolutnej perfekcji i tam, gdzie mieszka, uważany jest wręcz za pół-boga. Kultura francuska jest wysublimowana i wiele innych, natomiast nasza jest wprawdzie sympatyczna, ale przaśna. I ten bigos, i ta kapusta jest może urokliwa, ale gdyby oprócz tego pojawił się ktoś, kto od 40 lat kisi tę kapustę tak genialnie, że przyjeżdżają ją kupować z zagranicy, to bym się ucieszył! A może Polacy po prostu nie potrafią mieć szacunku do dobrego rzemiosła i ludzi takich, jak rzeczony Japończyk. Czy Pan się czuje w Polsce szanowany? Nawet powiedziałbym, że czuję się zdziwiony. Po wielu latach konsekwentnego tworzenia rysunków, które podobno są kontrowersyjne, nie mam chyba żadnych wrogów i przeciwników. Ale wracając do pytania... Może na to wszystko potrzeba czasu. Przecież już widać jakieś postępy i zmiany w Polsce. Nie martwi Pana tragiczny poziom szeroko pojmowanej polskiej kultury? Miłosz, którego tzw. określone koła odsądzały od czci i wiary, powiedział kiedyś, że całe polskie życie intelektualne można by zmieścić w dwóch wagonach kolejowych. Jak na mój gust, to dość mało. Brakuje mi intelektualnego fermentu, dyskusji twórczych i otwartych, a nie pseudodyskusji, zwłaszcza politycznych, polegających jedynie na okopywaniu się i umacnianiu własnych pozycji. A przede wszystkim brakuje mi luzu i dystansu. A co z inspiracjami artystycznymi? Tworzenie sztuki to jest kwestia talentu, a nie inspiracji. Można mieszkać na bezludnej wyspie i napisać genialną książkę bez jakiegokolwiek kontaktu z resztą świata. Szczególnie mocno irytuje mnie, kiedy słyszę od ludzi: ale Ty masz fajnie, bo się tyle idiotyzmów dzieje w Polsce i Ty masz inspiracje. W krajach, gdzie nie występują tego typu „inspiracje”, są świetni rysownicy i inni artyści. Mnie także nie potrzeba do mojej pracy ani Kaczyńskiego, ani Ziobry czy innych tego typu wybryków natury, ponieważ kiedy wchodzę do księgarni w Nowym Jorku, to widzę tam mnóstwo świetnych albumów satyrycznych, które stworzyli artyści żyjący w krajach zdecydowanie bardziej „poukładanych” niż Polska. Więc nie o inspiracje tu chodzi, tylko o talent. Czy powie Pan coś dobrego o Polsce i Polakach? Kiedyś za komuny zrobiłem taki rysunek: stoi dwóch facetów na obskurnej ulicy i jeden do drugiego mówi: „Góry, morze, pola, lasy... jaki to mógłby być piękny kraj!” Ja o Polsce mogę powiedzieć w jednym zdaniu i dobrze i źle, tzn. jest to wyjątkowo piękny kraj, który jest wyjątkowo zapaskudzony wytworami radosnej twórczości jego mieszkańców. Przejechałem w Kanadzie 3000 km i nie spotkałem tam żadnej reklamy! W Skandynawii jest zakaz stawiania przydrożnych reklam. Polska wygląda, jakby ktoś ją osrał reklamami, które w tym wielkim chaosie prawdopodobnie w ogóle nie spełniają swoich funkcji. To jest po prostu tzw. syf. Dlaczego jadąc przez Toskanię czy nawet Czechy, z przyjemnością podziwiamy krajobraz? Tam każde miasteczko ma swój porządek, początek i koniec. A w Polsce jedziemy przez np. piękne z natury swej Podhale i mamy wrażenie, że chyba ktoś chce innym robić na złość. Podobno Platforma chce dać pełne przyzwolenie na każde budowanie w Polsce. Przecież to będzie horror. A słyszałem też, że w Szwajcarii przed postawieniem jakiejkolwiek budowli trzeba zrobić najpierw jej makietę. Przychodzi architekt, mieszkańcy i zastanawiają się wspólnie, czy ta budowla nie zasłoni górki jakiejś, nie zaburzy harmonii krajobrazu i dopiero po wszystkich ustaleniach wydają pozwolenie na budowę. Patrząc oczyma architekta i rysownika wciąż, niestety, stwierdzam, że Polska to wyjątkowo piękny i równocześnie brzydki kraj. Dlatego Pan tutaj mieszka? Mieszkam dlatego, że już jestem w tym wieku, kiedy nie bardzo można sie przenieść. Wie Pani... gdybym kiedyś mógł przewidzieć... gdybym miał ten rozum co dziś, pewnie bym chociaż jedną nogą spróbował mieszkać gdzie indziej chociażby po to, by mieć pole manewru. A dziś jedno jest pewne: starych drzew się nie przesadza! ■

52

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012


ANALIZA Jak nas widzą cudzoziemcy (w świetle badań i sondaży)

Świat nie lubi Polaków

Oceniając nas cudzoziemcy, podobnie jak my, kierują się na ogół stereotypami, zastępując nimi brak wiedzy, a często nawet prostej refleksji nad tym, co „wiadomo ze słyszenia”. Gdy negatywne opinie – one przyklejają się do ucha najchętniej – zaczynają ciążyć na wizerunku całej nacji, psują biznesy albo nawet stają się pretekstem do porachunków jak ostatnio w Irlandii Północnej, gdzie wobec Polaków wybuchła kolejna fala nienawiści, powraca pytanie – dlaczego?

Tekst Anna Koniecka W Irlandii Północnej mieszka około 30 tysięcy Polaków. Gdzieś w tle konfliktu, a może bliżej niż z pozoru można sądzić, jest walka o miejsca pracy. Ale dla irlandzkiego protestanta Polak to przede wszystkim synonim katolika, więc zbiera cięgi za historyczne przewiny wszystkich katolików, chociażby nawet był agnostykiem. To tak w wielkim uproszczeniu.

POLKA jest tańsza Z wakacyjnego przeglądu dowcipów (żeby nam się podróżowało raźniej i żebyśmy wiedzieli czego się spodziewać w różnych stronach świata) – nihil novi sub sole. Im dalej od Europy i Ameryki Północnej, tym dla nas lepiej. Dla Amerykanów Polacy to wciąż idioci, a dla Niem-

ców – złodzieje. Amerykańskich dowcipów szkoda powtarzać. Stereotyp Polaka – złodzieja wciąż żyje w niemieckim dowcipie z brodą: „Jeżeli wybierasz się do Polski na wakacje Hans, to pamiętaj, że twój mercedes już tam jest”. Mimo że Hans już dawno przesiadł się do mniej paliwożernej maszyny, a kradzieżą aut trudnią się częściej inne nacje z dawnego Bloku Wschodniego. „Nie kupuj zmywarki, Polka jest tańsza” – żart norweski. Pogratulować poczucia humoru. A swoją drogą, trzeba cholernie kogoś nie lubić, żeby z pracowitości uczynić mu zarzut. Według sondażu TNS Emnid, wśród najbardziej nielubianych nacji w Niemczech na pierwszym miejscu są wymieniani Polacy (publ. 2007 r., Tygodnik Wprost). Ale! Z badań Instytutu Spraw Publicznych wynika, że Polska wprawdzie kojarzy się Niemcom najczęściej ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

53


ANALIZA Przyjaźń polsko-rosyjska.

jeszcze z kradzieżami i cywilizacyjnym zacofaniem, lecz – jak twierdzą autorzy raportu ISP „Niemcy o Polsce i Polakach (2000 - 2006)” – ten wizerunek się stopniowo zmienia. Na lepszy. W 2000 r. aż 44 proc. Niemców twierdziło, że Polacy są zacofani, zaś w 2006 r. już „tylko” 32 proc. Za nieuczciwych uważa Polaków o 7 proc. mniej Niemców niż w 2000 r. (28 proc.). Wzrosło też o 8 proc. w porównaniu z tamtym okresem wyobrażenie Niemców o przedsiębiorczości Polaków. No tak. Polak potrafi – jako hydraulik zwłaszcza. Taki wizerunek sobie zafundowaliśmy sami! Ale żeby oddać sprawiedliwość: – Czy wyobrażają sobie Państwo akcję billboardową, sławiącą naszą tęgą myśl intelektualną? Kto miałby użyczyć twarzy przedsięwzięciu? Połowa parlamentarzystów? Wszyscy?! Według sondażu OBOP sprzed sześciu lat, 41 proc. Brytyjczyków uważa Polaków za całkiem dobrze wykształconych. Zatem chyba druga opcja – max. Ale to nie koniec dobrych wiadomości jeśli chodzi o przełamywanie stereotypów. Chociaż to, o czym za chwilę, nie wszystkich Polaków ucieszy.

TERAZ Rosjanie! Dlaczego nie lubimy jakiejś nacji, albo uważamy ją za sympatyczną? Portal badoo.com przeprowadził sondaż na „najfajniejszą” nację wśród 30 tys. osób z 15 krajów. I co się okazało? Wśród „najfajniejszych” znaleźli się Amerykanie, Brazylijczycy, Hiszpanie, Włosi, Francuzi, Brytyjczycy, Holendrzy, Meksykanie, Argentyńczycy i Rosjanie. A Polacy? – na końcu listy, wśród najmniej fajnych narodów. Kogo najbardziej lubią ludzie? Amerykanów! A Rosjan lubią bardziej niż Polaków! No, to już więcej oliwy do ognia dolać się nie da – zważywszy na panującą w Polsce rusofobię. Jawną i skrywaną, co widać zwłaszcza wtedy, gdy ugrupowania polityczne aspirujące do rządzenia Polską, ale te rządzące również, muszą chwilowo poszukać sobie zewnętrznego wroga. I tak się jakoś składa, że jest nim przeważnie Rosja i Rosjanie.

54

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

Coś na pocieszenie. Czesi nas lubią – w czeskich sondażach deklaruje sympatię do Polaków ponad połowa Czechów. Tymczasem Instytut Spraw Publicznych po raz kolejny burzy stereotypy dotyczące stosunku Rosjan do Polaków. Oni – cieszyć się, czy płakać – już nas nie nienawidzą. Nie uważają też nas za wrogów czy niewdzięczników historycznych. Tak wynika z badań ISP przeprowadzonych pod koniec ubiegłego roku w rosyjskich miastach i wioskach, wśród różnych grup społecznych – żeby badanie było reprezentatywnie OK. Badania w Rosji Instytut przeprowadził wspólnie z moskiewskim Centrum Analitycznym Lewada. Tym samym, które jeszcze kilka lat wstecz wskazywało, że ponad 20 proc. Rosjan uważa Polaków za wrogów. Rosjanie mają – jak to określa Agnieszka Łada z Instytutu Spraw Publicznych – neutralny lub delikatnie pozytywny wizerunek naszego kraju. Stereotypy, że myślą o nas źle, są nieprawdziwe. Rosjanie nie kojarzą nas też ani z historią, ani z polityką. Widzą nas przede wszystkim jako sympatyczny, bratni naród słowiański. 36 proc. Rosjan deklaruje sympatię wobec Polaków, niechęć wyraża 13 proc., 51 proc. nie czuje ani sympatii, ani niechęci – wynika z najnowszych badania Instytutu Spraw Publicznych. Przyjrzyjmy się bliżej wynikom badań (cyt. za publikacją ISP „Polska i Niemcy w oczach Rosjan 2012`”. Publikacja powstała w ramach projektu: „Postrzeganie Polski i Niemiec w Rosji – badania wizerunkowe”, realizowanego we współpracy z Fundacją Współpracy Polsko-Niemieckiej oraz przy wsparciu polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych). ROSJANIE O POLSCE: Najbliższy europejski sąsiad/państwo europejskie/ „nasi” (6,1) Bratni naród/bracia – Słowianie/zaprzyjaźniony naród (2,1) Inne cechy (negatywne) (1,7) Poczciwi, życzliwi mieszkańcy/dobry i otwarty naród (1,0) Piękny kraj/piękne miasta/piękna przyroda/piękna? (0,9) Przebiegły naród/złośliwi/nie ufam Polakom (0,8) Dumni (0,3) Niewdzięczny naród (0,2) Agresywna wobec Rosji/nieżyczliwa Rosjanom (2,1) Napięte stosunki między Rosją i Polską (1,0) WNIOSKI: „Większość ww. skojarzeń wskazuje, że obraz Polski i jej mieszkańców w rosyjskim społeczeństwie jest pozytywny. W grupie skojarzeń obejmujących kraj i społeczeństwo wspominano, że Polska to najbliższy


ANALIZA europejski sąsiad, kraj o pięknych krajobrazach i miastach oraz o pięknej przyrodzie, do którego wyjeżdża się na wypoczynek i w celach turystycznych, gdzie mieszkają piękne kobiety. Z kolei sami Polacy w opinii badanych Rosjan to bratni naród, „nasi”, „bracia – Słowianie”, „naród zaprzyjaźniony”, pokrewny, językowo i duchowo bliski. Wśród wymienianych cech znajduje się wiele ocen pozytywnych: poczciwi, życzliwi mieszkańcy, dobry i otwarty naród, kulturalny i inteligentny. Poza wyraźnie dobrymi ocenami zdarzają się także opinie neutralne: zwykły kraj, lud, naród, zwykli ludzie. A także kilka negatywnych, mówiących, że Polacy to naród niewdzięczny i dumny, że są przebiegli i złośliwi. Pośród polskich miast wymienia się Warszawę i Kraków, a wśród skojarzeń – także katolicyzm i krewnych w Polsce” – piszą autorzy publikacji ISP. A także: że Rosjanie są najbardziej otwarci na Polaków w rolach turysty, sąsiada i współpracownika. Informacja, że określony towar został wyprodukowany w Polsce, zachęca do jego zakupu jedną piątą badanych Rosjan.

Teraz Niemcy! Na uwagę zasługuje interesujący zabieg – Rosjan zapytano nie tylko o stosunek do Polaków ale równocześnie o to, jak postrzegają Niemców. Tak więc mamy obraz dwóch sąsiadów i o dwóch sąsiadach – Rosjanach i Niemcach. WNIOSKI: Niemcy cieszą się w oczach Rosjan większą sympatią niż Polacy. Zdecydowana większość (91 proc.) respondentów nie ma nic przeciwko, by Niemcy przyjeżdżali do Rosji jako turyści. Trzy czwarte twierdzi, że Niemiec mógłby być ich sąsiadem i współpracownikiem w firmie czy przyjacielem (71 proc.). Ponad połowa zaakceptowałaby Niemca/Niemkę jako zięcia/synową i nie ma nic przeciwko nadawaniu im rosyjskiego obywatelstwa (58 proc.)., a także, by szefem w pracy był Niemiec. Najbardziej niechętni ankietowani są wobec posiadania polskiego szefa, ale i tutaj większa grupa gotowa jest go zaakceptować niż odrzuca taką możliwość. O Niemczech i Niemcach Rosjanie wiedzą więcej niż o Polsce. Polska nadal pozostaje dla Rosjan krajem mało znanym – mimo bliskości geograficznej, słowiańskich korzeni, powiązanej historii i rosnącego polskiego eksportu do Rosji (jego wartość w latach 2000 - 2011 wzrosła ponad dziewięciokrotnie). Na pytanie: „Co Ci się kojarzy, jak słyszysz słowo Polska, Polacy”, jedna trzecia rosyjskich respondentów nie potrafiła odpowiedzieć lub przyznawała, że nie ma żadnych skojarzeń. (Tak samo jak się pyta Austriaków – zero skojarzeń, nie istniejemy dla nich – A.K.) 27 proc. badanych Rosjan potwierdza tezę, że Polska jest dla obywateli Rosji europejskim „średniakiem”, nie-

Sympatia polsko-niemiecka. mającym kluczowego wpływu na kształt polityki europejskiej. Ale o Niemcach mają wręcz przeciwną opinię.

Dlaczego Rosjanie tak mało wiedzą o Polsce

Źródła, z których Rosjanie czerpią wiedzę i opinie o Polsce: – głównym jest dla co drugiego ankietowanego szkoła (jak widać za wiele tam aktualnej wiedzy o Polsce nie ma) – media: programy telewizyjne dotyczące Polski (39 proc.) oraz artykuły w prasie (26 proc.) – Internet: dopiero na siódmym miejscu jako źródło wiedzy; uwaga – badania były prowadzone także na rosyjskiej wsi, gdzie Internet dla ludzi starszych prawie w ogóle nie istnieje. Jedynie 4 proc. badanych jako źródło wiedzy wskazało pobyt w Polsce, czyli niewielka część miała szansę skonfrontować stereotypy z polską rzeczywistością.

Co z tego, że wiemy, co o nas myślą? Badania w Rosji zostały zakrojone na bardzo szeroką skalę. Objęły wiele dziedzin i wiele zagadnień, których w tym artykule nie udało się poruszyć. Pragmatycznie rzecz ujmując, już ta pierwsza lekcja była na tyle długa, że pora na wnioski. Jest ich bardzo wiele, ale szczególnie ważny z punktu widzenia polskich interesów wydaje się jeden: potrzebny jest dialog na górze i większa otwartość na dole. To znaczy, żeby zwyczajni Rosjanie mieli więcej okazji do przekonania się na własne oczy, jak u nas jest, i więcej aktualnych materiałów źródłowych u siebie. To pozornie jest tylko sprawa Rosjan. To jednak również nasza, z jakich podręczników i czego się uczą młodzi Rosjanie, skoro podają, że podstawowym źródłem wiedzy o Polsce i Polakach jest u nich szkoła. A co do dialogu na górze – badania były prowadzone wśród zwyczajnych obywateli, nie tych „na urzędach”, a poglądy elit nie muszą być zbieżne z szeroko pojętą opinią publiczną. I nie są. Stąd tak celna wydaje się uwaga pochodząca od zwyczajnych obywateli, że ich państwo ma dużo lepsze relacje z państwem niemieckim niż z polskim. Skoro to aż tak widać na dole... ■

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

55


KOBIETA aktywna

Biznes na szpilkach Marta Półtorak.

P

rywatnie są żonami i matkami. Znamy je jednak z zupełnie innej strony: jako właścicielkę Centrum Handlowego Millenium Hall i prezesa klubu ekstraligowego (Marta Półtorak), właścicielkę salonu Mercedesa i członka rady dealerów tej marki (Danuta Czach), wiceprezesa i dyrektora zarządzającego firmy zajmującej się dostawą sprzętu lotniczego dla lotnictwa cywilnego i wojskowego (Anna Kolisz) i właścicielkę zakładu produkującego naturalny olej rzepakowy (Jadwiga Kuźniar). Przedstawicielki tych skrajnie różnych – i, dodajmy, mało kobiecych branż – związane są z prowadzonymi przez siebie firmami od początku ich istnienia na rynku. Wszystkie tworzyły marki firm wspólnie z mężami, a ich osiągnięcia to dowód na to, że biznes w szpilkach może być nie tylko piękny, ale kreatywny, doceniany w Polsce i na świecie, dochodowy i dający poczucie spełnienia. Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak, Archiwum Firmy Ankol

56

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012



KOBIETA aktywna Jadwiga Kuźniar miała 18 lat, gdy przyszła do Spółdzielni Rolniczej w Gaci na obowiązkową po szkole średniej praktykę. Praktyka pewnie zakończyłaby się terminowo, gdyby nie fakt, że wpadła w oko szefowi spółdzielni, Lucjanowi Kuźniarowi (obecnie członkowi Zarządu Województwa Podkarpackiego – przyp. red.) To, co miało trwać kilka miesięcy, stało się przygodą i rolą życia trwającą już 32 lata. W tym czasie zdążyła z praktykantki awansować na księgową, urodzić i wychować czworo dzieci, potem jeszcze ukończyć studia ekonomiczne, by w 2010 roku przejąć stery nad prowadzoną razem z mężem firmą. Zakład Tłuszczowy Białoboki, którego jest właścicielką, produkuje naturalny olej rzepakowy tłoczony metodą „na zimno”, charakteryzujący się wysoką zawartością witaminy E oraz jedno- i wielonienasyconych kwasów tłuszczowych. Olej ten został w lipcu br. wpisany na Listę Produktów Tradycyjnych i można go kupić w większości sklepów i marketów w regionie. Zakład eksportuje również duże ilości oleju do Czech i na Słowację. Jadwiga Kuźniar od zawsze pomagała mężowi w prowadzeniu firmy, a jej rola ograniczała się nie tylko do księgowości, ale również do podejmowania kluczowych decyzji. W 2010 roku małżonkowie postanowili otworzyć linię produkcji oleju spożywczego i właśnie wtedy Lucjan Kuźniar powierzył prowadzenie firmy żonie. – Czasem mu marudziłam, że tyle pracuję, a wszędzie słyszę tylko „Lucjan Kuźniar”. I mąż pewnego dnia przepisał firmę na mnie. Od tej pory radzę sobie sama, ale zawsze mogę polegać na jego wiedzy i doświadczeniu oraz na moich pracownikach, do których mam duże zaufanie – mówi Jadwiga Kuźniar. Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że Jadwiga Kuźniar dostała firmę w prezencie albo że mąż spełnił jej kaprys. Właściwszym określeniem byłoby: zapracowała na nią własnymi rękami. I bynajmniej nie jest to przenośnia. Zanim firma zaczęła produkować olej jadalny, zajmowała się różnymi branżami (wytwórnia pasz, masarnia i ubojnia, produkcja oleju na biopaliwa). Jadwiga Kuźniar włożyła w nią – oprócz wysiłku intelektualnego – także wysiłek fizyczny. Często musiała wstawać zza biurka i pracować np. w szklarni. Po dwóch latach prowadzenia firmy Jadwiga Kuźniar już ma sprecyzowane plany jej rozwoju. – Pomysłów i kreatywności mi nie brakuje. Chciałabym urozmaicić asortyment, produkując olej słonecznikowy oraz oleje smakowe, np. z ziołami – zdradza.

WŚRÓD SAMOCHODÓW, w męskim gronie Firma Danuty i Ryszarda Czach, autoryzowanego dealera marek Mercedes, Mazda, Lancia i Jeep, funkcjonuje

58

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

Danuta Czach.

na rzeszowskim rynku od 38 lat i od samego początku zajmuje się motoryzacją. Danuta Czach przyznaje, że w momencie otwierania firmy zupełnie nie znała się na motoryzacji i samochodach. Zresztą, w tamtych latach posiadanie jakiegokolwiek samochodu było swego rodzaju luksusem. – Nie znałam marek samochodów, nie miałam pojęcia o rodzajach silników itp. Zajmowałam się sprawami administracyjnymi i księgowymi. Bardzo interesowało mnie zarządzanie, więc zaczytywałam się w branżowej literaturze, o którą było trudno nawet potem, w latach dziewięćdziesiątych. Pasję motoryzacji zaszczepił we mnie mąż, wszystkiego uczyłam się od podstaw. Uczę się do dziś, ponieważ współczesny biznes wymaga ciągłego dokształcania. Konkurencja na rynku sprawia, że prowadzenie biznesu wiąże się z dużą kreatywnością, przez co jest bardziej fascynujące – przyznaje pani Danuta. Dziś Danuta Czach w Rzeszowie zarządza ponad 80-osobowym zespołem, ale z jej opiniami i decyzjami liczą się nie tylko pracownicy i zarząd rodzinnej firmy. Od 12 lat zasiada w radzie dealerów Mercedesa i jest jedyną kobietą w pięcioosobowym gronie wybieranym spośród ok. 50 dealerów i serwisów tej marki w Polsce. Bycie kobietą bynajmniej jej tego nie ułatwia. ►



KOBIETA aktywna gdy w Polsce i Europie Wschodniej brakowało wszystkiego, w szczególności folii, opakowań i produktów przetwórstwa tworzyw sztucznych. Najpierw postawili na handel takimi towarami, potem zdecydowali się na produkcję. – Mąż jest wizjonerem, więc produkcja i wdrażanie nowych technologii należało do niego. Mnie przypadły bardziej przyziemne obowiązki, jak finanse, kadry, marketing i promocja. Od początku dzieliliśmy się obowiązkami i chyba to zadecydowało, że firma w ciągu dwudziestu lat tak się rozwinęła. Z małej firmy założonej przez dwójkę młodych ludzi bez doświadczenia w biznesie Marma Polskie Folie stała się jedną z największych firm w Europie zajmujących się przetwórstwem tworzyw sztucznych – wyjaśnia prezes koncernu Grupa Marma Polskie Folie. Po dwudziestu latach istnienia firma skupia kilka zakładów: w Kańczudze, Kędzierzynie-Koźlu, Nowej Dębie i Bielsku-Białej oraz zatrudnia około 2 tysięcy pracowników. Choć jej właścicielami są małżonkowie, to Marta Półtorak stała się twarzą Marmy. Dlaczego? – Niechcący – uśmiecha się prezes Półtorak. – Prawdopodobnie przez moją rolę i obowiązki w firmie, które sprawiają, że jestem bardziej widoczna. Marta Półtorak, prywatnie fanka speedwaya, jest również pierwszą kobietą w Polsce, która jest prezesem klubu ekstraligowego. Jej firma od ośmiu lat wspiera sekcję żużlową Stali Rzeszów. Trzeba dodać, z powodzeniem, bo nie przypadkiem dzięki temu wsparciu zawodnicy rzeszowskiej drużyny zaczęli triumfować w indywidualnych i drużynowych pucharach świata. W lutym 2010 roku prezes Półtorak stała się właścicielką jednej z najgłośniejszych inwestycji ostatnich lat – założona przez nią spółka Develop Investment kupiła Centrum Handlowe Millenium Hall, które z powodu długów głównego inwestora nie mogło doczekać się dokończenia budowy. Obecnie jest to największy tego typu budynek na Podkarpaciu, i – jak mówi jego właścicielka – spotyka się z ogromnym uznaniem obcokrajowców.

Anna Kolisz.

MARMA, CZYLI MARTA I MARIUSZ. A może Mariusz i Marta? W 1989 roku Marta i Mariusz Półtorakowie postanowili wspólnie założyć biznes związany z przetwórstwem tworzyw sztucznych. Firma – pod znaną dziś w Polsce i Europie nazwą Marma Polskie Folie – wystartowała dwa lata później. O tym, że biznes jest wspólny, świadczy nawet nazwa pochodząca od imion małżonków. W jednym z wywiadów Marta Półtorak zdradziła, że czasem sprzeczają się, czyje „Mar” jest pierwsze, ale nigdy nie rywalizują o to ze sobą. Branża, którą wybrali, z jednej strony była trochę przypadkowa, ponieważ oboje są z wykształcenia elektronikami. Jednocześnie był to okres w gospodarce,

60

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

LOTNICZE SUKCESY małżonków z Mielca Firma ANKOL z Mielca, zajmująca się dostawą sprzętu lotniczego dla lotnictwa cywilnego i wojskowego, to „dziecko” Anny i Czesława Koliszów. 20 lat temu, po pięcioletnim pobycie we Lwowie, gdzie Czesław Kolisz był szefem serwisu lotniczego, Anna Kolisz założyła firmę, dając jej nazwę od swojego imienia i nazwiska. – Będąc za granicą odkryłam swoje potrzeby. Chciałam samodzielnie tworzyć, mieć coś własnego i możliwość podejmowania niezależnych decyzji. Mimo że byłam pedagogiem ►



KOBIETA aktywna

Jadwiga Kuźniar.

z powołania, uznałam, że potrzebuję czegoś więcej niż tylko nauczanie dzieci i zarządzanie małą grupą ludzi – mówi wiceprezes i dyrektor zarządzający ANKOL-u. – We Lwowie ocierałam się o sprawy związane z przemysłem lotniczym. Mój mąż w tej branży odnosił największe sukcesy. Postanowiłam, że nasza firma będzie firmą handlową o specjalizacji lotniczej. Przez pierwsze dwa lata firma funkcjonowała w mieszkaniu państwa Koliszów, w pokoju ich syna Eryka, który wyjechał na studia. Anna Kolisz zajmowała się wszystkim sama, mąż wspierał ją zdalnie z zagranicy. – Byłam dynamiczna i odważna, miałam dużo pomysłów, wiary i nieustanną chęć nie tylko do działania, ale także uczenia się – wspomina wiceprezes ANKOL-u. – Byłam otwarta na handel wszystkim, z czym mogłam sobie poradzić, m.in. ze sprzedażą ubrań roboczych, akumulatorów, opon, ziemniaków i wielu innych towarów. Największą transakcją była wtedy realizacja dużego kontraktu z Odessą na taśmy transporterowe do portu morskiego. Byłam dumna, patrząc na odjeżdżające wagony załadowane towarami zakupionymi w Wolbromiu, na których widniał napis ,,ANKOL”. Robiło to wrażenie i wręcz uskrzydlało. Od tamtego kontraktu zaczęły się sukcesy. Czesław Kolisz wrócił ze Lwowa i, jak mówi Anna Kolisz, dał firmie charyzmę, która na trwałe wpisała się w DNA ich życia firmowego i prywatnego. Małżeński tandem doskonale się uzupełnia: pani Anna zajmuje się finansami, zasobami ludzkimi, administrowaniem i zarządzaniem operacyjnym, pan Czesław wnosi doświadczenie i znajomość branży. Od 15 lat rodziców wspiera Eryk Kolisz.

RODZINA jest najważniejsza Nasze rozmówczynie podkreślają, że najważniejsza jest dla nich rodzina. – W tradycji, kulturze i naturze to właśnie kobieta jest tą osobą, która opiekuje się ogniskiem domowym i wychowuje dzieci. Trzeba umieć dokonywać właściwych wyborów. Zawsze na pierwszym miejscu jest rodzina, a dopiero potem aspiracje zawodowe. Ja miałam to szczęście, że mojej rodziny nie spotkał żaden kataklizm życiowy, więc nie miałam większych trudności, żeby pogodzić te dwie sfery – mówi prezes Grupy Marma Polskie Folie. Jadwiga Kuźniar wiele lat życia poświęciła wychowywaniu dzieci, nie rezygnując z obowiązków zawodowych.

62

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

– Biznes jest dla mnie bardzo ważny, ale podstawą jest dla mnie rodzina. To, że mam męża i dzieci i że lubimy spędzać ze sobą czas to mój największy sukces. Od zawsze razem z mężem wpajaliśmy dzieciom, że w życiu liczą się najbliżsi, a nie pieniądze. Uczyliśmy ich też szacunku do pracy – mówi właścicielka Zakładu Tłuszczowego Białoboki. Anna Kolisz, która twierdzi, że jej praca jest wciągająca jak narkotyk, źródła sukcesów w pracy upatruje w udanym życiu rodzinnym. – Podejmuję wyzwania, jakie stawia współczesny świat kobiecie. Udaje mi się łączyć prywatne pasje z biznesem, tworząc wokół siebie i swojej rodziny przestrzeń, w której znajdują miejsce zwierzęta, przyroda, zapachy i piękne barwy. Jest ona swoistym pomostem w zachowaniu równowagi między życiem zawodowym i prywatnym. Na prowadzeniu firmy nie cierpi również rodzina Danuty Czach. – Wspólny biznes nas łączy. Firma jest rodzinna, więc wszyscy jesteśmy zaangażowani w jej rozwój – mówi jej właścicielka, prywatnie matka dwóch synów. ►



KOBIETA aktywna KOBIETA łagodzi obyczaje Właścicielka salonu mercedesa przyznaje, że bycie kobietą-szefową firmy pomaga w relacjach z pracownikami, zwłaszcza gdy w gronie pracowników są mężczyźni. Jej zdaniem, kobieta-szef łagodzi relacje z pracownikami; poza tym mężczyźni czują się bardziej dotknięci, gdy kobieta zwróci im uwagę, niż gdyby zrobił to mężczyzna. Uważa jednak, że w zarządzaniu firmą najlepiej sprawdza się duet. – Patrząc z perspektywy 38 lat prowadzenia firmy oraz ostatnich lat, gdy należę do rady dealerów, mogę potwierdzić, że kobieta musi ciągle coś udowadniać. Zawsze musi powiedzieć więcej niż mężczyzna, żeby przekonać resztę; wykonać więcej pracy; wykazać się większymi kompetencjami – wylicza Danuta Czach. – Mężczyźni niczego nam nie utrudniają, ale w świecie motoryzacji kobietom jest trudniej przebić się pod względem merytorycznym, bo jest to specyficzna branża. Marta Półtorak i Anna Kolisz twierdzą, że płeć nie ma znaczenia w zarządzaniu biznesem. – To predyspozycje danej osoby decydują, czy sprawdza się na danym stanowisku. Fakt, że jestem kobietą, w żaden sposób nie przeszkadza w prowadzeniu jakiejkolwiek działalności – mówi prezes Półtorak, przyznając jednocześnie, że jako kobieta musi się bardziej starać, by udowodnić swoje kompetencje. – Gdy kobieta osiąga pozycję w biznesie, zwykle jest to okupione większym staraniem, więkReklama

szą pracą. Musi też liczyć się z zarzutami, czy na pewno sama do tego doszła i w przyzwoity sposób. Może pomogli jej w tym rodzice, może mąż, a może kochanek? Zbyt mało daje się wiary w to, że każdy z nas może w jakiejś dziedzinie osiągnąć sukces. Anna Kolisz dodaje: – W biznesie nie dzielę ludzi ze względu na płeć. W nim są potrzebni zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Umiejętne połączenie chociażby różnic w mentalności, postawach kobiet i mężczyzn daje większy wachlarz skuteczności w zarządzaniu. Polskie kobiety biznesu są niezwykle ambitne i pracowite. Jednak muszą mieć wsparcie kochanego człowieka i rodziny, co jest niezwykle ważne. Kobiety posiadają umiejętność doboru odpowiedniej strategii porozumienia się z różnymi osobami, a korzyści z kobiecego stylu zarządzania są ogromne. Jadwiga Kuźniar zapytana o to, czy jako kobieta biznesu musi dobitniej udowadniać swoje racje, odpowiada: – Nie muszę niczego udowadniać, nie czuję się dyskryminowana, a w biznesie mam poczucie spełnienia.

SZCZĘŚLIWE i spełnione Kluczem do sukcesu w przypadku naszych rozmówczyń jest nie tylko udane życie rodzinne i ugruntowana pozycja zawodowa oraz pozycja ich firm na rynku. Zgodnie przyznają, że są szczęśliwe i spełnione w biznesie oraz bardzo lubią swoją pracę, która daje im radość i satysfakcję. Czy właśnie nie o to chodzi? ■



POCZUCIE humoru

N

a egzamin do akademii śmiechu trafiłam zupełnie przypadkowo. Był wczesny lipcowy ranek w Pekinie. Na skraju starego parku grupa ludzi, przeważnie w średnim wieku, ustawiła się w półkole. Dołączyłam do nich, zachęcona przez mężczyznę w białym płóciennym garniturze, który najwidoczniej dowodził towarzystwem. Doszło jeszcze kilku przechodniów. Będzie lekcja tai chi? Codzienne widywałam ćwiczących ten magiczny „taniec” i zazdrościłam, że potrafią się tak wyłączyć – ćwiczą nieraz na skrawku trawnika tuż przy ulicy i nie przeszkadza im, że inni się gapią. Przepraszam. Tylko cudzoziemcy. Dla miejscowych to element chińskiego krajobrazu. Tradycja. Powód do szacunku. No więc staliśmy tak, ustawieni w półkole, ale nic się nie działo. Już miałam odejść, gdy nagle mężczyzna w białym garniturze wystąpił kilka kroków naprzód, podniósł ręce do góry, jakby miał dyrygować orkiestrą i... zaczął się śmiać. Reszta grupy mu zawtórowała, najpierw nieśmiało, potem coraz głośniej. Niektórzy zanosili się ze śmiechu tak, że łzy ciekły im po policzkach. Trwało to ze dwa kwadranse, może ciut dłużej, aż śmiech zacichł powoli i ludzie się porozchodzili. Choć początkowo wydało mi się to dziwaczne, śmiałam się razem ze wszystkimi. Po prostu nie mogłam się powstrzymać! Na koniec poczułam się jakoś tak... lekko. A kiedy Pan, Pani ostatnio się śmialiście?

Tekst Anna Koniecka Fotografie Tadeusz Poźniak

Śmiech jest zaraźliwy. Leczy ciało i oczyszcza duszę, mówią na Dalekim Wschodzie. U nas się mówi, że śmiech to zdrowie albo że humor jest na wagę złota. Medyczna wartość śmiechu: pomaga rozładować napięcie psychiczne i fizyczne. Obniża poziom hormonu stresu – kortyzolu, mózg zaczyna wydzielać większe ilości endorfin – hormonów szczęścia. Biznesowa wartość śmiechu: żyjemy w czasach permanentnego kryzysu. Firmy oszczędzają do bólu. Zamiast zarabiać! Na przykład na nastrojach załogi. Z badań, na które powołują się socjolodzy biznesu, wynika, że praca w dobrej atmosferze daje lepsze efekty ekonomiczne nawet o 30 procent. Czyli śmiech to nie tylko zdrowie, to także pieniądz. Całkiem konkretny, lecz w firmach kiepsko zarządzanych dbanie o dobrą atmosferę w pracy uważane jest za kosztowną, nawet szkodliwą fanaberię. Stres jest tam narzędziem utrzymania kontroli nad pracownikami, więc podkręca się go, a nie łagodzi. I to działa! Obawa przed bezrobociem jest wskazywana przez pracowników (przez menedżerów również) jako czynnik najbardziej stresogen-

66

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

ny. Dopiero na drugim miejscu jest wskazywane niezadowolenie z charakteru wykonywanej pracy, na trzecim – negatywny wpływ lidera. Rynek pracy: warto zwrócić uwagę, że pojawia się coraz więcej ofert, w których pracodawca wymaga (!) poczucia humoru od przyszłego kandydata np. na doradcę finansowego, czy w ogóle w handlu. Osoby z poczuciem humoru łatwiej nawiązują kontakty, są bardziej lubiane w pracy. Są odporniejsze na porażki. Bezcenne w dzisiejszych czasach.

Humor a polityka Poczucie humoru – przekonują socjolodzy biznesu i magowie od karier, jest konieczne, żeby odnieść sukces na polu biznesowym, na innych polach zresztą też, nawet na tych najbardziej zachwaszczonych. Dlatego np. politycy i inni aktorzy, dla których życie jest sceną, biorą korepetycje z poczucia humoru. Osobiście albo per procura. W praktyce wygląda to przeważnie tak: satyrycy piszą mo-


POCZUCIE humoru

nologi nie tylko aktorom, w czym nie ma nic nadzwyczajnego – nie każdy aktor musi urodzić się Mrożkiem, najważniejsze, żeby umiał zagrać Mrożka. Satyrycy „podkręcają” też wystąpienia politykom. I wymyślają grepsy, żeby ocieplić ich wizerunek, nadać „ludzką twarz”. Polityka to jest gra. Przeważnie komedio-farsa. Żeby prosty lud to kupił – jak mawia skrajnie prawicowy polityk na „ku”. Każdy amerykański prezydent ma sztab satyryków, którzy wymyślają mu „śmieszne sytuacje”. Ostatnio wymyślili, żeby Barack Obama zjadł loda miętowego. Strasz-

nie śmieszne. I jak przybliża do wyborców. Z pewnością pomoże w reelekcji. Kto podkręca pod żyrandolem anegdoty naszemu prezydentowi – nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że Lech Wałęsa powinien się podzielić amerykańskim sukcesem z początków swej prezydentury z Jackiem Kalabińskim, co prawda nie satyrykiem, lecz dziennikarzem, który tak błyskotliwie tłumaczył a’vista przemówienie Wałęsy zaczynając od słów: „My, Naród...”, że Amerykanie oszaleli na jego punkcie. I to szaleństwo trwa. ►

Jacy jesteśmy Polacy – ponuracy Jak to jest z naszym poczuciem humoru? Czy my jeszcze (już?) potrafimy się śmiać? Zdania są podzielone. Poddajmy zatem analizie dwie opinie skrajne: 1. emocjonalną – wynikającą z prostych obserwacji wolontariuszki Arline z Buffalo /USA/, która powiela schemat myślenia cudzoziemców o Polakach; 2. ekspercką – Łukasza Błąda. Młodego socjologa z Rzeszowa, który zajmuje się humorem w trzech wymiarach: naukowym, estradowym oraz publicystycznym. Czyli wie, o czym mówi, gdy mówi o poczuciu humoru. Ale wpierw dopuśćmy do głosu emocje. Arline, wolontariuszka z Buffalo, urzędniczka, w średnim wieku. Gdy pełna dobrych chęci przyjechała przed laty do Rzeszowa pierwszy raz żeby w ramach programu Pomost International uczyć na wakacyjnych kursach angielskiego, nie kryła zaskoczenia: „Czemu wy jesteście takie smutasy?!”. „Czemu ludzie na ulicy wyglądają, jakby wszyscy byli chorzy?!”

Jeszcze gorzej wypadła finałowa odsłona Pomostu (International). Zaproszona na pożegnalne party do mojego mieszkania na osiedlu Baranówka, Arline zareagowała na widok blokowiska z wyczuciem typowym dla amerykańskich pionierów przemierzających Dziki Zachód: – To ty, dziennikarka, mieszkasz w slumsie?! I co? Należało może jeszcze dołożyć do tej terapii szokowej, że prócz smutku ulicznego wypisanego na twarzach oraz dekadenckich upodobań inteligencji do slumsów, my, Polacy posiadamy jeszcze parę innych skaz wizerunkowych? Że TEŻ chętniej śmiejemy się z innych niż z siebie, rechoczemy złośliwie, z satysfakcją, gdy komuś „się przytrafia”, a nie nam. I – jak trujące ziele uprawiamy śmiech triumfalny (gdy dołujemy przeciwnika), sarkastyczny (gdy nie nam gratulują sukcesu) albo uśmiechamy się kąśliwie, krzywo, półgębkiem, udając aprobatę (np. dla durnego dowcipu przełożonego, ale najlepiej jakby się zbłaźnił zawodowo, co daj Boże, amen). Śmiech beztroski? – W dzieciństwie. Później – zapomnij! Faktycznie tacy paskudni w kwestiach humoralnych jesteśmy? To pytanie do socjologa. Do satyryka również.

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

67


POCZUCIE humoru

Spuśćmy powietrze z balonu Rozmowa z Łukaszem Błądem, socjologiem, który uprawia humor w sposób praktyczny

Anna Koniecka: Ciągnie się za nami opinia Polakówponuraków. Pan też uważa, że nie potrafimy się śmiać? Łukasz Błąd: Nie jesteśmy z natury ani jakoś szczególnie wesołkowaci, ani szczególnie ponurzy. Dużo lepiej się bawimy jednak, gdy nas to nie dotyczy. Jesteśmy trochę przewrażliwieni na swoim punkcie. Polacy, moim zdaniem, mają znacznie krótszy niż Brytyjczycy czy Czesi dystans do siebie. Na przykład do swojej historii w ujęciu komicznym, bo czy ktoś się u nas odważy zażartować „ze świętości narodowej” i zrobi komediowy film o Armii Krajowej? Taki w stylu „'Allo 'Allo”, jak zrobili Brytyjczycy o dokonaniach, a właściwie niedokonaniach francuskiego ruchu oporu. Tylko że Francuzi, chociaż obśmiani bezlitośnie przez Brytyjczyków, nie słali not protestacyjnych do rządu brytyjskiego. A pamięta Pan histerię, rozpętaną po tym, jak niemiecka prasa satyryczna napisała złośliwą notatkę o braciach Kaczyńskich? Całe szczęście, że do wojny polsko-niemieckiej nie doszło. To się chyba bierze z kompleksów, że nawet najmniejszą krytykę obnosimy jak życiową klęskę. A ten wieczny strach – co inni powiedzą? Jak nas ocenią? Chociaż ci inni nawet nie wiedzą często o naszym istnieniu. Poland? Holand? – Wsio rawno. A my przeżywamy! Napinamy się! Wciąż zdajemy ten niekończący się polski egzamin. Normalne? Wytaczanie dział przeciwko komizmowi zwykle nie kończy się dobrze, bo raz obśmianemu trudno wrócić do powagi. Patos i śmieszność to rodzeństwo. Pierwsze łatwo przechodzi w drugie. Dlatego żart rozbrajaj żartem. Prezydent robi błąd ortograficzny w poważnym tekście, ale samobiczującym humorem, przepraszam – „ hómorem” – się wywija. A prezes Kaczyński, odkąd rozdawał kacze maskotki, ma spokój z tym tematem. Leszek Miller potrafi przez kwadrans z uśmieszkiem odbijać piłeczki Monice Olejnik. Leszek Uśmieszek taki. Gdy prezes Pawlak mówił, że zatrudnianie dzieci działaczy jest kontynuowaniem dzieła rodziców, wtedy – myślę – wszystkie kabarety mu zazdrościły grepsu. A to najwyższy poziom uznania w branży. Tylko że on to mówi na serio. „Nie napinaj się, bo ci żyłka pójdzie i mnie twoja krew zaleje” – padało w kabarecie. Bycie prześwietnym za wszelką cenę bywa kosztowne. Śledząc opinie obcokrajowców przybywających u nas choćby ostatnio, na Euro, zwróciłem uwagę, że mówili często: „Przestańcie nas pytać, co nam się u was podoba. Przestań-

68

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

cie nas pytać, czy jest OK”. Spodobało mi się zwłaszcza, jak jakiś Niemiec powiedział: „Przestańcie już tropić, co się wam nie udało. Więcej dumy, Polacy! Więcej dumy!”. Rzeczywiście, jest coś takiego w Polakach, zwłaszcza ze starszego pokolenia, że nie czują się dość pewni siebie, nawet jeśli robią dobrze to, co robią. My mamy albo nadmiar, albo niedobory ciśnienia. Od jednego ciemnieje w głowie, a od drugiego się mdleje. Trzeba brać leki, napić się nie można i smutno się robi... Zawsze zazdrościłam Amerykanom pewności siebie. U nich wszystko jest naj... Taki wizerunek Ameryki sprzedają. A my, co? „Gęby wiecznie pełne pretensji”. To jest właśnie to, co nas w pewien sposób „wyróżnia” od innych nacji – skłonność do narzekania. To jest chyba najbardziej rozpoznawalna cecha Polaków. Posłuchajmy sami siebie: przez osiem miesięcy mamy klimat chłodny, ale pod dwóch dniach upałów już ich mamy dość! Szóstka w Lotto? Jezu, co ja z tym zrobię? Okradną mnie, podatek zabiorą... Świetnie to obrazuje postawa znajomego z monologu Krzysztofa Daukszewicza. Gdy dowiedział się, że Wajda dostał Oscara, skomentował to krótkim „szkoda, że nie z fizyki”. Profesor Janusz Czapiński nazywa to kulturą narzekania. Może powinniśmy ją oswoić jak polskiego hydraulika. Na bilboardach w całej UE: „Kraków – zobacz dzieło da Vinci, ale tylko jedno”, „Polen – najtańsza żywność, tylko nie można płacić kartą i kolejki przy kasach”. „Poland – przyjedź sobie ponarzekać”. A w programie wycieczki dziurawe drogi, fatalna pogoda i nikt nie zna angielskiego. Widzę po studentach, że ta tendencja do narzekania w młodym pokoleniu się przełamuje, i niestety, coraz trudniej o takie atrakcje. O, znowu narzekanie. Też to mam. Koleżanka namawiała mnie ostatnio, żeby nakręcić coś na festiwal filmów optymistycznych, fajny pomysł, ale stwierdziłem, że się nie uda. A studenci pewnie kręcą… Pokolenie nieskażone peerelem, to ma Pan na myśli? W pewnym sensie. Dzisiaj młodzi Polacy intensywnie podróżują po świecie, kontaktują się z innymi nacjami, widzą różne style życia. Co ciekawe, nasi studenci wyjeżdżający na stypendia Erasmusa najbardziej sobie cenią kierunek na południe Europy. Do Hiszpanii, Portugalii, gdzie mimo całego tego kryzysu, zawirowań, żyje się łatwiej. Weselej. Nieustająca fiesta! Obserwując, jak Hiszpanie świętowali ostatnio zwycięstwo swoich piłkarzy na Euro, można było


POCZUCIE humoru

Łukasz Błąd Wykłada w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Jest autorem artykułów naukowych m.in. o komizmie wizerunkowym polityków. Pisze doktorat na Uniwersytecie Warszawskim u prof. Jerzego Chłopeckiego o ciągłej szarpaninie błazna z władcą, czyli satyrze politycznej, wygrzebywanej z programów kabaretowych i telewizyjnych. Występował w kabarecie „Kaczka Pchnięta Nożem”, obecnie solowo. Pisze cotygodniowy felieton dla słuchaczy III Programu Polskiego Radia. W Radiu Rzeszów prowadzi „Strefę Kabaret”. Jest autorem scenariuszy i gospodarzem imprez biznesowych.

odnieść wrażenie, że u nich, odwrotnie niż u większości ludzi, praca jest dodatkiem do życia. To się podoba młodym. Potencjalna możliwość wyboru takiego stylu życia powoduje lekki (?) przypływ optymizmu. Jednak szklanka jest wciąż bardziej do połowy pusta niż pełna. Śmiech to jest zbyt poważna sprawa, żeby o nim poważnie mówić, więc się zapytam inaczej: z czego jeszcze oprócz „świętości narodowych” w Polsce nie wolno się śmiać? Formalnie cenzury nie ma. Ale ja twierdzę, że jest. Wewnętrzna. Która chroni, za przeproszeniem, tyłek na posadzie albo układ polityczno-biznesowy. Jest cenzura obyczajowa – OK. Szanuję. Ale jest też światopoglądowa dyktatura, zamykająca usta satyrykom. Szkoda. To chyba najwyraźniejsze było przy wartościach chrześcijańskich. Ale satyryczne teksty antyklerykalne czy po prostu humoreski dotyczące duchowieństwa już nie są u nas

żadną sensacją. Choć wielu traktuje je na równi z tymi sięgającymi treściowo do zagadnień wiary, doktryny. A to jednak nie to samo. Teoria komizmu mówi, że komiczna jest deformacja, odstępstwo od normy, coś takiego jednak, co nie wywołuje silnego negatywnego przeżycia. Więc jeśli mówimy o tabu, w pierwszej kolejności przychodzi na myśl niepełnosprawność, kalectwo. Otóż nie! Na którejś z Rybnickich Nocy Kabaretowych (cykliczny festiwal w Rybniku pod nazwą „Ryjek”), gdzie kabarety przygotowują skecze premierowe na zadane tematy, publicysta Dariusz Filak, który jeździ na wózku, wymyślił kategorię „Wózek inwalidzki roku 3025”. No i wszystkie kabarety potraktowały temat w sposób humorystyczny. Dało się... Osobliwe poczucie humoru. Nie czuje Pan zażenowania? Też pisałem tekst w tej kategorii – fajny skecz. Po prostu trudno wyznaczyć granice satyry i humoru. Co rusz ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

69


POCZUCIE humoru przesuwa ją stand-up, dla którego to konwencja. W Chorzowie funkcjonował kabaret „Absurdalny”, który tworzyły osoby niepełnosprawne intelektualnie, dla których ta działalność kabaretowa była formą terapii. Ja widziałem ten kabaret i na początku byłem bardzo mocno zakłopotany, nie będąc pewnym, czy to, co oglądam, to jest dystans aktorów do siebie samych... Kiedyś w dyskusji kabareciarze uznali, że tematem tabu jest na pewno pedofilia. Ale jeden z kabaretów wykonał publicznie, na jednym z przeglądów, piosenkę na ten temat. Mam nagranie z tego przeglądu, gdzie jest wykonywana ta piosenka i publiczność wyje ze śmiechu. Reagowała w sposób spontaniczny. Później było też wiele nawiązań do poznańskiego chóru… A potem zwykle jest: sprawdzam – z kogo się śmiejecie? Z siebie się śmiejecie. I refleksja: Jezu, ja się faktycznie z tego śmiałem! A nasze podkarpackie tabu? Z czego /kogo nie odważyłby się Pan żartować na scenie? Wszystko zależy od formy. Są granice dobrego smaku i jako satyryk staram się ich nie przekraczać. Nie można stawiać gospodarzy czy ich gości w niekomfortowej sytuacji, prowadząc imprezę lokalną, biznesową. Trzeba grać fair. Banalny przykład: wiem z doświadczenia, że lekarze nie przepadają za dowcipami o lekarzach... A politycy? Dzisiaj polityka jest tylko jednym z tematów. Chętniej sięgamy po satyrę obyczajową czy humor absurdalny. Nie ma dużego zapotrzebowania na satyrę polityczną ani na satyryków wyrazistych politycznie, opowiadających się po stronie jakiegoś jednego ugrupowania politycznego. Tak jak było za peerelu. Podział był czytelny: byliśmy „my” i „oni”. Dziś kabareciarze, humoryści, satyrycy czują się bezpieczniej, gdy nie są kojarzeni z żadną opcją. Boją się? Czego? Albo ich to nie interesuje, albo słusznie obawiają się dotkliwego zaszufladkowania i zagospodarowania przez jedną opcję. Albo nie opłaca się to ze względu na tempo dezaktualizacji. Poza tym polityka się skomplikowała i kompetencja odbiorców ogranicza zasięg. I nie jest to już zakazany owoc jak w poprzednim okresie. Zresztą kabarety „z tamtych czasów” też się mitologizuje. Jakie to były wspaniałe, nie to, co teraz. Tak się mówi. To ja się zapytam tak: kto tak naprawdę zna repertuar dzisiejszych kabaretów? Kto ma możliwość oglądać je na żywo? To nie jest to samo, co leci na okrągło, dla niektórych – do znudzenia, w telewizji. Śmiem twierdzić, że to jest zupełnie inny sposób przeżywania kontaktu ze sztuką kabaretową. Inna jakość. Lepsza? Ujmę to tak: nie jest to kultura wielkiej i permanentnej biesiady telewizyjnej, schlebiającej masowym gustom. Słowo

70

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

„biesiada” zostało skutecznie zabite. Zaręczam, że kabarety, które nie przekonują nas w telewizji, na żywo, w całościowym programie byłyby dobrze odbierane. Brakuje imprez zamkniętych, na których widz jest nastawiony na słuchanie. I wciąż boleję, że Podkarpacie nie ma sceny kabaretowej. Uważam to za osobistą porażkę. Co bawi świat biznesu rzeszowskiego? Organizatorzy mają jakieś specjalne życzenia? Coraz częściej jestem proszony, żeby poprowadzić imprezę bez tego całego zadęcia, tytułomanii, powitań, podziękowań, nudnych przemówień, słowem, żeby spuścić trochę powietrza z balonu, żeby to było lżejsze w formie. A nie „klapa – order, klapa – order”. Proszą zwłaszcza organizatorzy młodszego pokolenia. Na Podkarpaciu uderza, niestety, skłonność do pompatyczności, do celebry, obficie skropionej wodą święconą, co prowadzi do desakralizacji samego obrzędu poświęcenia. Coś Pana ostatnio rozśmieszyło? – Powiem Pani, co mnie ostatnio strasznie denerwuje. Bo potem mnie śmieszy, że się tak zaperzam. A robię to, gdy prezydent miasta zaprasza... na festiwal, wójt gminy zaprasza... na dni gminy. Przepraszam, czy oni to finansują z własnych pieniędzy? Myśląc kategoriami odpowiedzialności za miasto, gminę, powiat, który reprezentuję, to powinienem promować tę markę, miasto, ten powiat. Czyli – to miasto X zaprasza na imprezę, gmina Y organizuje. Albo taka rzecz: na zdjęciu, zamieszczonym w gazecie z otwarcia chyba stadionu, naliczyłem piętnaście par nożyczek do przecinania wstęgi! Żeby wszyscy ważni sobie ciachnęli. Jestem na to cięty proporcjonalnie do liczby nożyczek. A po co na Podkarpaciu rozwiesza się bilboardy reklamujące Podkarpacie? Dla przejezdnych, którzy tkwią w korkach. – O, proszę... Zachowujemy się jak typowi narzekacze. No to się zrehabilituję. Całkiem niedawno ulicą 3 Maja szedł pan obwieszony koszykami wiklinowymi, ptaki klepaki i inne cudaki też miał. Urzekł mnie sposobem akwizycji nie przesadzonym: „Panie, kup pan koszyk, bo już mi się tego nie chce nosić” – powiedział, gdy go mijałem. Byłem w nowym Multikinie w Rzeszowie – wchodzę do toalety, są pisuary ekologiczne, bezobsługowe, bezwodne, a na pisuarach są reklamy. Hasło: „Teraz trzymasz w dłoniach cały świat”... Na ulicy Lisa-Kuli jest szyld: „Krawiectwo męskie, damskie, „duchowieństwa”. Z pozytywnych – najlepsze: ktoś przykleił do szyby w sklepie zoologicznym kartkę: „Proszę nie pukać w szybę do zwierzątek, bo i tak nie odpukają”. I wszyscy sprawdzają, że faktycznie! Ale z drugiej strony fajnie, że w sposób humorystyczny można coś takiego podać. Bo to zabawne. A „Zabrania się podejmowania działań pukaniowych wobec inwentarza żywego pod karą…” to już tylko śmieszne… ■



NIE tylko taniec

Krystyna Mazurówna,

urodzona w 1939 r. we Lwowie. Absolwentka elitarnej Szkoły Baletowej w Warszawie, solistka Teatru Wielkiego. W 1967 r. założyła pierwszy w Polsce prywatny zespół tańca nowoczesnego. Niedługo później ówczesne władze Polski „zasugerowały” Krystynie Mazurównie wyjazd poza granice kraju. Swoje miejsce znalazła w Paryżu, gdzie mieszka i pracuje od 45 lat. Do Polski wraca przy okazji realizacji różnych projektów – jest m.in. autorką choreografii do programu „You Can Dance” oraz członkiem jury w projekcie telewizyjnym „Got to Dance”. Do Rzeszowa po raz pierwszy przyjechała z okazji tegorocznego, marcowego Zlotu Krystyn. W lipcu Krystyna Mazurówna znów gościła w Rzeszowie.

BYŁAM NA WOZIE I POD WOZEM, ALE NIGDY DO NIKOGO NIE MIAŁAM O TO PRETENSJI! Z Krystyną Mazurówną rozmawia Elżbieta Lewicka Witam ponownie w Rzeszowie! Co Panią tym razem do nas sprowadza? Jestem w Rzeszowie po raz drugi, ale na pewno nie ostatni. Bardzo dobrze się tutaj czuję, a tym razem przyjechałam nie jako artystka, lecz jako matka artystki. Moja córka Ernestine Bluteau jest pianistką i występowała tutaj z recitalami. Dała recitale w Mielcu, Hyżnem, Rzeszowie, będziemy też w Dębnie i we Wrocławiu. Ernestine gra, a ja jako wierna matka jeżdżę z nią i zapowiadam jej koncerty. Czyli wciela się Pani w kolejną rolę swojego życia – rolę menedżerki? Można to tak nazwać. Popieram działalność rodzinną i przede wszystkim staram się, jak mogę, pomagać trójce moich dzieci, które są muzykami. Jestem na wszystkich ich koncertach, bez względu na to, czy są w Tokio, Nowym Jorku, Hyżnem czy Paryżu. Czy to znaczy, że poświęca Pani swój czas bardziej dzieciom, niż sobie? Nie, nie! Właśnie jestem po nagraniach do kolejnej edycji programu telewizyjnego „Got to Dance”, które trwały przez osiem dni od 9 rano do północy, podpisałam umowę na wydanie mojej drugiej książki, kończę właśnie trzecią i mam jeszcze sporo innych zajęć. Ostatnio ma Pani w Polsce świetną passę – mam na myśli głównie „Got to Dance”, w którym jest Pani jurorką. Ten program ma dużą oglądalność i cała Polska teraz wie, kim jest Krystyna Mazurówna. Kto Pani zaproponował udział w tym programie? Moja wieloletnia znajoma Nina Terentiew, którą cenię i szanuję. Kiedy złożyła mi propozycję, nie wahałam się ani chwili. Zastanawiam się, czy gdyby Pani wyglądała „normalnie”, to czy też interesowałyby się Panią media i zwykli ludzie? Już 50 lat temu, kiedy telewizja polska była w powijakach, nagrywałam tam programy. I już wtedy moja osoba wzbudzała kontrowersje z powodu odbiegającego nieco od ogó-

72

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

łu stylu ubierania i zachowania. Pozostałam temu wierna na zawsze. Jestem sobą, nikogo nie udaję i to na ogół – choć nie zawsze – przynosi dobre rezultaty. Największa przykrość, jaka Panią spotkała z powodu bycia sobą? Przede wszystkim to, że nie pozwolono mi kontynuować mojej pracy w Polsce, kiedy po latach osobistych sukcesów scenicznych założyłam pierwszy w kraju prywatny zespół tańca nowoczesnego „Fantom”. To był rok 1967. Zespół tworzyli najlepsi, młodzi artyści Teatru Wielkiego w Warszawie, na czele z moim partnerem Gerardem Wilkiem. Złożyli wypowiedzenia ze swoich etatów i przeszli do mojego zespołu. To się bardzo nie podobało ówczesnym władzom i zaczęto przede mną roztaczać perspektywy atrakcyjnych wyjazdów, a to do Nowego Jorku, a to do Londynu. Ale ja odmawiałam i chciałam pracować w Polsce. Więc ktoś z władz wpadł na pomysł, aby wszystkich moich tancerzy wcielić do przymusowej służby wojskowej, a mnie kazano opuścić kraj. To była dla mnie najbardziej przykra sytuacja, która zaważyła na całym moim dalszym życiu. Dziś na pewno mogę powiedzieć, że niczego nie żałuję, bo mieszkam w Paryżu od 45 lat, poznałam cały świat, mogłam się sprawdzić w bardzo różnych życiowych i zawodowych rolach. Dzięki temu uzyskałam całkowitą wolność i radość życia, która jest u mnie coraz większa. Afirmuje Pani dość zwariowany styl życia: sporo obowiązków zawodowych, nieustające podróże, dyspozycyjność medialna. Cały czas musi Pani być na tip-top! Nie męczy to Pani nic, a nic? Ależ bardzo przyjemnie jest być na tip- top, a nie w rozdeptanych kapciach i starym szlafroku, z grubą warstwą kremu na twarzy! Poza tym – tu nie ma słowa „muszę”. Ja uwielbiam gdzieś gonić, podróżować i mieć – jak pani to mówi nowe obowiązki. To są dla mnie wciąż nowe przygody i takim stylem życia zaraziłam też moje dzieci. Cała trójka to artyści, żadne z nich nie ma stałego etatu, nigdy nie wiedzą, czy coś zarobią i ile zarobią. Ale są szczęśliwe i co ►


Fotografia Tadeusz Poźniak.

Krystyna Mazurówna.

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

73


NIE tylko taniec rusz dzwonią do mnie: mamo, mam nagranie! Mamo, będę robić nową płytę, mam trzy koncerty! A ja gonię za nimi na te koncerty, siadam zawsze w pierwszym rzędzie, pierwsza biję brawo na wypadek, gdyby ktoś nie chciał tego robić i płaczę ze wzruszenia. A nie chciałaby Pani teraz założyć zespołu baletowego w Polsce? Miałam balet w Paryżu, od lat tworzę układy choreograficzne do projektów baletowych wystawianych na polskich scenach, ostatnio też dla telewizji, ale nie chcę tworzyć zespołu w Polsce. Tak więc chętnie przyjadę zrobić choreografię i popracować tydzień, dwa, trzy, ale generalnie wolę być wolnym strzelcem i bardzo chętnie wracam do mojego ulubionego trybu życia, czyli ciągłych zmian, podróży, poznawania nowych sytuacji i ludzi. A może jest Pani egocentryczna i musi (przepraszam: CHCE) ciągle być w centrum zainteresowania? Większość tzw. celebrytów jest wręcz uzależniona od ciągłego skupiania uwagi innych na sobie… Nie. Ja bardzo lubię być w cieniu, na przykład kiedy zapowiadam koncert mojej córki, nie pcham się na scenę, żeby tańczyć i skupiać uwagę widzów na sobie. Ale to właśnie Pani osoba zwraca w takim momencie większą uwagę publiczności! Ale ja mam nastroszone włosy i makijaż w trzech kolorach, a Ernestine jest osobą skromną, bez makijażu i naprawdę świetnie gra na fortepianie. Ona mnie ciągle traktuje jak przybysza z kosmosu, a ja podziwiam jej skromność i tak się nawzajem tolerujemy. A propos tolerancji... jedna z moich córek poprosiła mnie kiedyś przed wyjściem na wywiadówkę: mamusiu, ubierz się normalnie. Jak było u Pani? Jest pani świetnie ubrana! Zauważyłam to od razu. Ale w Rzeszowie z tym nie tak łatwo... ciągle słyszę komentarze – często niepochlebne, oczywiście za moimi plecami. Myślę, że na taki stan rzeczy ma wpływ szerokość geograficzna, w której pani żyje. W Paryżu czy Londynie nikomu, moim dzieciom też, nie przyszłoby do głowy nawet pomyśleć, a co dopiero obgadywać, że jestem jakoś nienormalnie ubrana. Po prostu każdy ubiera się tak, jak uważa za stosowne. Można w środku lata chodzić w futrze i nikt na ciebie nie zwraca uwagi, nie potępia. Na tym polega wolność obywatelska, że każdy może wyrażać siebie i swoją osobowość przez swój ubiór, uczesanie, zachowanie, przez to, co mówi i sposób, w jaki mówi. W Paryżu nikt na mnie nie zwraca uwagi, w Nowym Jorku podchodzą czasem ludzie i pytają: jaki to numer farby? Świetny kolor włosów, a ta sukienka od jakiego projektanta? W Polsce, niestety, z powodu mojego wyglądu spotykam się z wieloma przykrymi uwagami. Np. na ulicy panowie podchodzą i oburzonym głosem mówią: Proszę pani! Jak pani wygląda, przecież w pani wieku to nie wypada! Kiedyś szła naprzeciw mnie jakaś starsza pani (tak ze dwadzieścia lat młodsza ode mnie), na mój widok stanęła jak wryta, postawiła swoje zakupy na chodniku i krzyknęła: Ależ proszę pani, tak nie można! Na co ja odpowiedziałam: ależ można, można, niech pani też spróbuje! Ale najgorzej jest w Moskwie. Tam plują na mój widok.

74

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

Polacy mieszkają w centrum cywilizowanej Europy, mają dostęp do wszystkich światowych mediów i ambicje bycia nowoczesnymi ludźmi, a jednak kiepsko tolerują choćby czyjś odmienny wygląd. Co zrobić, żeby to zmienić? Trzeba walczyć. Ostatnio przyszłam na nagranie do telewizji w mini spódniczce, a młody kamerzysta pyta: do jakiego momentu można nosić takie spódniczki? A ja na to: do 55. On zbity z tropu pyta: a to pani jeszcze nie ma tylu? Odpowiedziałam, że nie – dziś mam 54,8 (oczywiście miałam na myśli kilogramy, a on wiek kobiety). Jest trochę lepiej niż 20, 30 lat temu. Myślę, że to idzie w dobrą stronę. Polacy mają wiele wspaniałych osiągnięć w wielu dziedzinach, widać ciągłe zmiany na lepsze, ale jedyne, co najtrudniej zmienić, to mentalność. Tu rzeczywiście jest jeszcze wiele do zrobienia! Paryż to miasto o wielkich tradycjach artystycznych. Jak Pani widzi to niezwykłe miasto po 45 latach mieszkania w stolicy Francji? Paryż rzeczywiście jest niezwykły i magiczny, ale tradycje, o których pani wspomniała, trochę mu ciążą. Paryż idzie trochę opornie w stronę nowoczesności. Są tam najlepsi artyści świata, ale, wbrew pozorom, oni tam nie mieszkają, tylko przyjeżdżają na występy. A młodzi paryżanie, zdolni artyści muszą wyjeżdżać z Paryża na prowincję, żeby tam zdobyć pozycję, wypracować nazwisko i dopiero wtedy wracają, ale na zaproszenie jako uznani artyści. Paryż jest wspaniały, ale ja o wiele bardziej lubię atmosferę Nowego Jorku, gdzie jest energia przez 24 godziny na dobę, więc kiedy wracam stamtąd do Paryża, to jest to wieś! O drugiej w nocy już restauracje zamykają. A jeśli ktoś jest głodny o czwartej rano, to co ma zrobić? Ostatnio w Warszawie chciałyśmy z córką zjeść kolację po 21 i też lokale już były zamykane. To są właśnie schematy, z których trzeba wychodzić, bo nie wszyscy idą do pracy na 7 i nie wszyscy kładą się spać po 21. Nowy Jork jest „czynny” 24/24. Żeby żyć tak, jak bohater filmu „All that Jazz”, trzeba używać wspomagaczy, czy – jak kto woli – dopalaczy. Jak z tym u Pani? Niczego nie używam, bo ja właściwie jestem wielkim tchórzem – nawet herbaty nie piję, nie mówiąc o kawie. Piję tylko kawę bez kawy z cukrem bez cukru. Paliłam papierosy mając lat 13, ale pół roku później już rzuciłam. Nie używam więc żadnych wspomagaczy, bo dla mnie takowe to są nowe kontrakty i wszelakie propozycje. One powodują u mnie napływ adrenaliny i to jest mój naturalny wspomagacz. O Pani szalonym, czy – jak kto woli – nietypowym (a ja powiem: ciekawym) życiu można przeczytać w książce „Burzliwe życie artystki”, niebawem ukaże się kolejne wydawnictwo Pani autorstwa o charakterze autobiograficznym. Zastanawiam się, czy to, co Pani pisze, jest w 100 procentach prawdziwe, czy mocno podkolorowane. Wkręca Pani trochę swoich czytelników? Wszystko, o czym piszę, jest prawdą, bo nie mam na tyle dużej wyobraźni, aby te wszystkie historie wymyślać. Uważam, że życie każdego człowieka, każde spotkanie jest


NIE tylko taniec szalenie interesujące, tylko trzeba to umieć wyłapać, zauważyć. Jak Pani wie, wielokrotnie byłam i na wozie, i pod wozem, ale nigdy do nikogo nie miałam o to pretensji. Zaciskałam zęby i tak długo pracowałam, aż mi się zaczynało powodzić. I dalej moim ulubionym zajęciem jest przeskakiwanie kolejnych życiowych poprzeczek. Taką postawę wynosi się z domu czy wypracowuje w życiu? W moim przypadku to stało się samo. Urodziłam się tuż przed wojną we Lwowie i miałam bardzo trudne dzieciństwo, któremu cały czas towarzyszył strach, czy rodzice przeżyją i co w ogóle będzie. Później rodzice się rozstali i od trzynastego roku życia byłam właściwie zdana na samą siebie. Mieszkałam trochę w hotelu, trochę w internacie czy u koleżanki i to mnie właściwie zbudowało, bo nikt nie pilnował, czy mam lekcje odrobione itd. W związku z tym postanowiłam zostać najlepszą uczennicą i byłam ohydnym kujonem. Wszystko wskazuje na to, że Krystyna Mazurówna była i jest niezatapialna… Chyba rzeczywiście tak jest, bo – pomijając wszystkie moje wcześniejsze życiowe przygody – kiedy skończyłam 50 lat, rozwiodłam się z mężem, zostawiłam mu wszystko, łącznie z pełnym kontem bankowym i zaczęłam znów od początku. Pracowałam jednocześnie na kilku stanowiskach: ekspedientki, informatorki w metrze, hostessy, modelki. Po pewnym czasie uskładałam na tyle konkretną sumę pieniędzy, że mogłam kupić mieszkanie. A później następne i kolejne. W końcu praca w nieruchomościach stała sie moim hobby. Kolejne mieszkania kupowałam już na nazwiska dzieci, żeby coś miały, kiedy umrę. Nawet, jeśli okażą sie fatalnymi artystami, to będą miały z czego żyć. Ciekawią mnie Pani osobiste wybory życiowe, czyli mężczyźni, z którymi miała Pani dzieci i wspólne życie. Jaki typ mężczyzny ma szansę zdobyć serce Krystyny Mazurówny? Nie preferuję jednego, określonego typu mężczyzny. Nieważne, czy byłby on wysoki, czy niski, przy kości, czy szczupły. Może być łysy. Nieważne. U mnie najważniejszym kryterium wyboru mężczyzny jest fascynacja – na przykład nieprzeciętnym, męskim umysłem. Taki był ojciec mojego pierwszego syna, Krzysztof Teodor Toeplitz. Miał wiele zalet, ale na ojca się nie nadawał, czego wcześniej nie dało się przewidzieć. Dla mnie najważniejsza jest osobowość mężczyzny. A co Pani miała do zaproponowania swoim mężczyznom? Za co Panią kochali? W ogóle trudno im było wybełkotać, że mnie kochają. Ostatni mąż powiedział to dopiero po rozwodzie, po 13 latach bycia razem. „Przecież ja Cię kochałem” – wyznał. „To dlaczego mi tego nigdy nie powiedziałeś?” – zapytałam. „Bo nigdy o to nie pytałaś” – odpowiedział. Może Pani po prostu mężczyzn onieśmielała? Może... przecież muszę mieć jakąś wadę. Ale w każdym razie nigdy się ze mną nie nudzili. Do dzisiaj codziennie rano wpadam na nowy pomysł, wymyślam sobie życie. Projektuje Pani własne życie do plus nieskończoności? Tak. Teraz miałam pomysł, żeby przyjechać z córką do Pol-

ski i asystować jej w tournée koncertowym, w następnym miesiącu jadę z synem i jego synkami do Marakeszu. Moi wnukowie uwielbiają się ze mną bawić w różne przebieranki (już są skrzywieni zawodowo), więc będziemy się bawić do woli. Ale w Marakeszu jest potworny upał. Nie będzie się Pani malować? Ależ będę! Siłą charakteru utrzymam mój makijaż do 2 w nocy. A kąpiele morskie? Nie będę się kąpać. Ani w morzu, ani w basenie. Do wody wchodzę najwyżej po kolana, bo nie umiem pływać. ??? No tak! Pływanie było zakazane w szkole baletowej. Nie wolno nam było pływać, jeździć na łyżwach, nartach, na koniu, bo wtedy pracowały inne, niż w balecie grupy mięśni. Nic nam nie było wolno. W związku z tym ja nic nie umiem. Pozostało przesiadywanie na kanapie, które jest bardzo nudne, więc ja wciąż wymyślam sobie nowe zajęcia. Pani życie jawi się nam jako fantastyczna przygoda, w której Pani, grając główną rolę, zawsze wychodzi na swoje. Ale nie wierzę, że nie było w takim życiu osobistych, emocjonalnych, wewnętrznych porażek… Oczywiście, że były! Największe wtedy, kiedy robiłam coś wbrew własnej woli. Na szczęście nigdy nie zapisałam się do PZPR, chociaż powiedziano, że jeśli się zapiszę, to dostanę główną rolę Czarnego Łabędzia w Operze Warszawskiej, gdzie byłam tancerką. Oznajmiłam, że nie wiedziałam, że czarne łabędzie powinny być partyjne i tej roli oczywiście nie dostałam. Ale ponieważ tej roli nie dostałam, to nigdy nie dowiedziałam się, jak to smakuje – więc nie mam czego żałować. Ale na przykład mój Tatuś, którego wielbiłam i szanowałam, powiedział kiedyś: „Krysiu! Podobno Ty z jakimś panem mieszkasz, jak tak można bez ślubu. Bardzo Cię proszę, dziecko, weź ślub!”. I ja głupia, posłuszna Ojcu, wzięłam ślub. Małżeństwo trwało 3 miesiące, rozwód 3 lata i to był jeden z największych błędów mojego życia. W Pani kolorowym, świetnym życiu miał miejsce m.in. epizod z wybitną osobowością, jaką niewątpliwie była Josephine Baker. Mnie zawsze fascynowała ta postać. Proszę o niej opowiedzieć. Czy była gwiazdą? Absolutnie nie! Była niesamowitą, pełną sił żywotnych kobietą. Poznałam Josephine, kiedy wróciła na scenę po wielu latach przerwy, po przejściach rodzinnych. Występowała prawie nago, z bananami na biodrach, nie chciała playbacku, tańczyła do upadłego. Próby w teatrze trwały coraz dłużej, a Josephine kupowała czekoladki, rozrzucała je i mówiła: jeszcze jedna próba! na pewno podbijemy Paryż! Więc próbowałyśmy do upadłego, a ja akurat wtedy miałam nowe niemowlę, czyli moją córkę, i mąż przynosił mi ją co 3 godziny do karmienia. Josephine Baker zwracała sie do mnie Belle Polonaise – Piękna Polka. Josephine mówiła: Belle Polonaise! Chodź, wypijemy kieliszek w barze, a reżyser mrugał: ona nie może, bo ma małe dziecko. Na to Josephine: No tak! Ale ja mogę. Reżyser: Ty też nie powinnaś. A Josephine: Więc dobrze, kupię czekoladki! ■

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

75


Basia Olearka prezentuje:

Łagodne przejście N

ieuchronnie zbliża się koniec lata, a wraz z nim chłodniejsza i dość szara pogoda. Ale zanim na dobre rozpocznie się jesienna słota, będziemy mieć jeszcze trochę czasu, by nacieszyć się kolorowymi letnimi strojami. Wiele Pań na pewno kupiło lub jeszcze kupi letnie stroje na wyprzedażach. Nie muszą one jednak czekać ze swoją premierą aż do czerwca przyszłego roku. Proponuję, byśmy spróbowały „wmontować” je w cieplejsze kombinacje i tym sposobem łagodnie przejść do jesiennej, ciemniejszej kolorystyki. ►

76

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012



A

ktualne trendy w modzie pozwalają nam na dużą swobodę nie tylko w łączeniu kolorów, lecz także fasonów, a nawet części garderoby przynależnych pozornie tylko do jednej pory roku. Lato rozpieściło nas pięknymi soczystymi kolorami, które nie tylko poprawiają humor, lecz także odejmują sporo lat. Mam nadzieję, że Panie nie zrezygnują z nich całkowicie w jesieni, lecz włączą je do swojej garderoby chociaż jako detal. W czasie przejściowym świetnie mogą sprawdzić się wysokie kozaki lub botki, założone na gołe nogi. Dadzą one naszym stopom potrzebną, ciepłą osłonę i jednocześnie pozwolą wyeksponować opalone łydki i uda. Lekkie sukienki będą dobrze prezentować się ze skórzanymi kurtkami, które nie tylko ochronią nas przed chłodem, lecz pozwolą nadać romantycznej sukience nowy, niebanalny charakter. Lekki trencz może w okresie przejściowym pełnić rolę szmizjerki. Połączony z długimi kozakami i bosymi, opalonymi nogami prezentuje się bardzo kobieco. Do łask powrócą wraz z jesienią także legginsy. Sklepy oferują nam dużą ich różnorodność. Pamiętajmy jednak, że te kolorowe dobrze prezentować się będą tylko na bardzo szczupłych nogach. Paniom o obfitszych kształtach radzę wybierać te bardziej stonowane. Mając takie możliwości w komponowaniu wczesnojesiennej garderoby bardziej komfortowo wejdziemy w tę dość często smutną i szarą porę roku. ■

Tekst, stroje i stylizacje

Basia Olearka

Fotografie

Paweł Olearka

Modelka

Marta Lebioda



Miejsce: Millenium Hall i Hotel Hilton Garden Inn w Rzeszowie. Pretekst: III Forum Innowacji.

TOWARZYSKIE zdarzenia

Miasteczko Innowacji. Od lewej: Krzysztof Zamasz, wiceprezes TAURON Polska Energia S.A.; Maciej Owczarek, prezes ENEA S.A.; Dariusz Lubera, prezes TAURON Polska Energia S.A.; Grzegorz Wrona, wiceprezes TAURON Wytwarzanie S.A.

Zygmunt Berdychowski, przewodniczący Rady Programowej Forum Ekonomicznego w Krynicy. Jan Bury, poseł PSL, przewodniczący Rady Programowej Forum Innowacji.

Prelegenci panelu „Jeden klaster – wiele wspólnych interesów”, od prawej: Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie; Marek Darecki, prezes WSK Rzeszów; Dionizy Smoleń, manager Public Sector, Deloitte Consulting; prof. Bogusław Smólski, Wojskowa Akademia Techniczna.

Od lewej: Dariusz Szymczycha, sekretarz stanu w kancelarii prezydenta A. Kwaśniewskiego, starszy konsultant Pressdor; Adam Góral, prezes Asseco Poland SA.

Od lewej: prof. Andrzej Drop, rektor Uniwersytetu Medycznego w Lublinie; prof. Maciej Małecki, wiceprezes Polskiego Towarzystwa Diabetologicznego, UJ; prof. Tomasz Guzik, prezes Towarzystwa Internistów Polskich, UJ.

Od prawej: Stanisław Sieńko, wiceprezydent Rzeszowa; Paweł Walawender, prezes BD Center Sp. z o.o.

Od prawej: Bartłomiej Ślawski, dyrektor zarządzający Huawei Enterprise Business Group; Krzysztof Witoń, pełnomocnik zarządu ds. rozwoju sieci szerokopasmowych ORANGE Polska; Jarosław Wajer, Partner, Business Advisory Services Ernst&Young Business Advisory.

Prelegenci panelu „Atom, węgiel, ropa, gaz, słońce i wiatr – dokąd zmierzamy?” Od prawej: Giles Dickson, vice president for Governmental Relations, Alstom Power; Tomasz Karaś, dyrektor Dep. Strategii i Grupy Kapitałowej PGNiG; Günter Schlagowski, prezes Polskiego Instytutu Budownictwa Pasywnego i Energii Odnawialnej, Niemcy; Zbigniew Kubacki, dyrektor Dep. Energii Jądrowej, Ministerstwo Gospodarki.


TOWARZYSKIE zdarzenia

Prelegenci panelu „Innowacje w medycynie”, od prawej: dr Kazimierz Widenka, ordynator Oddziału Kardiochirurgii w Rzeszowie; prof. Andrzej Drop, rektor Uniwersytetu Medycznego w Lublinie; prof. Maciej Małecki, wiceprezes Polskiego Towarzystwa Diabetologicznego.

Miasteczko Innowacji.

Prof. Włodzimierz Lewandowski, główny fizyk Międzynarodowego Biura Miar w Sevrès pod Paryżem.

Od lewej: Józef Król, prezes REVISION-RZESZOW; Stanisław Głodowski, właściciel firmy GC-Energy sp. z o.o.; Krzysztof Zborowski, prezes Elektrociepłowni Kozienice, wiceprezes ENEA SA; Maciej Owczarek, prezes ENEA SA; Stanisław Potyra, wiceprezes ds. Strategii i Rozwoju Elektrowni „Kozienice”SA.

Od lewej: Antoni Magoń, dyrektor regionu południowo-wschodniego Banku PEKAO SA; Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie; Adam Góral, prezes Asseco Poland SA.

Od lewej: Krystyna Woźniak-Trzosek, redaktor naczelna miesięcznika ekonomicznego Polish Market; Zygmunt Berdychowski, przewodniczący Rady Programowej Forum Ekonomicznego w Krynicy; Maciej Owczarek, prezes ENEA SA; Henryk Majchrzak, prezes PSE-Operator S.A.

Od lewej: Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; Alicja Wosik, wicewojewoda podkarpacka; Stanisław Sieńko, wiceprezydent Rzeszowa.

Od lewej: Wojciech Materna, prezes Stowarzyszenia Informatyka Podkarpacka; Marzena Furtak-Żebracka, dyrektor Wydziału Promocji i Współpracy Międzynarodowej w Urzędzie Miasta Rzeszowa; Grzegorz Wisz, prezes PKEO Stowarzyszenia Podkarpacka Energetyka.

Wydawcy i dziennikarze Magazynu VIP Biznes&Styl, od lewej: Katarzyna Grzebyk i Jaromir Kwiatkowski, dziennikarze; Aneta Gieroń, redaktor naczelna; Inga Safader-Powroźnik, dyr. ds. promocji.

Od lewej: Antoni Magoń, dyrektor regionu południowo-wschodniego Banku PEKAO SA, prof. Andrzej Drop, rektor Uniwersytetu Medycznego w Lublinie.


Miejsce: Filharmonia Podkarpacka w Rzeszowie. Pretekst: Finał konkursu AGRO POLSKA.

TOWARZYSKIE zdarzenia

Alicja Wosik, wicewojewoda podkarpacka.

Od lewej: Lucjan Kuźniar, członek Zarządu Województwa Podkarpackiego; Wilhelm Beker, prezes zarządu Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej w Oleśnie.

Lucjan Kuźniar, członek Zarządu Województwa Podkarpackiego.

Od lewej: Roman Stachyra, właściciel firmy Bartnik Żuromiński; Józef Kiełtyka, właściciel PPH KIEŁTYKA; Wilhelm Beker – Prezes Zarządu Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej w Oleśnie; Szczepan Gawor, właściciel firmy GAWOR Jakość i Tradycja – Produkcja Wędlin; Alicja Wosik, wicewojewoda podkarpacka; Lucjan Kuźniar, członek Zarządu Województwa Podkarpackiego; Ryszard Dynowski, dyrektor handlowy Przedsiębiorstwa Wielobranżowego LASKOPOL; Andrzej Szlachta, poseł PiS. Zbigniew Wodecki.

Roman Stachyra, właściciel firmy Bartnik Żuromiński.

Od lewej: Henryk Nicpoń, główny specjalista ds. promocji TVP Rzeszów; Robert Bielówka, dyrektor konkursu Agro Polska.

Od lewej: Adam Panek, dyrektor Powiatowego Urzędu Pracy w Rzeszowie z żoną; Jacek Grabowski, kierownik Centrum Informacji i Planowania Kariery Zawodowej WUP Rzeszów.

Od lewej: Dariusz Goszczyński, zastępca dyrektora Departamentu Promocji i Komunikacji w Ministerstwie Rolnictwa i Rozwoju Wsi; Katarzyna Gmyrek, zastępca dyrektora Konkursu AGRO POLSKA Stanisław Cabaj, właściciel firmy MATEO; Roman Holzer, wiceprezydent Rzeszowa; Henryk Buda, właściciel firmy Wyrób i Sprzedaż Wafli; Krzysztof Rusek, kierownik Zakładów Mięsnych ROLMAT; Maciej Karczewski, manager Przedsiębiorstwa Prywatnego KAR; Andrzej Szarek, właściciel Zakładu Przetwórstwa Mięsnego SZAREK; Antoni Kogut, prezes zarządu Rzeszowskiej Spółdzielni Mleczarskiej RESMLECZ; Dariusz Kucz, dyrektor handlowy BACÓWKA - Towary Tradycyjne.


TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: NTB Active Club w Głogowie Małopolskim. Pretekst: Piknik Viking Cars – dealera VOLVO.

Od lewej: Tomasz Tkaczow, właściciel Viking Cars; Bogusława Twardzik, właścicielka NTB Active Club; Jacek Nieduży, dyrektor Marketingu i Sprzedaży Viking Cars.

Od lewej: Paweł Pawłowicz, lekarz ginekolog i Piotr Habało, lekarz ginekolog.

Od lewej: Piotr Habało, lekarz ginekolog, z żoną Agnieszką Habało, key acconut manager Abbott, z córeczką Marcelinką.

Od lewej: Renata Rachwał, doradca Cafardini; Stanisław Piekarczyk, doradca Cafardini; Marek Cichoński, lekarz ortopeda.

Od lewej: Paweł Łańcut, Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa; Paweł Polański, wicekanclerz Podkarpackiej Szkoły Wyższej w Jaśle; Walentina Dressler z córką Karoliną, właścicielki firmy Chianti Vini.

Reklama




Miliony dla UEFA i PZPN, zadłużone miasta, niedokończone autostrady, jeden z najdroższych stadionów w Europie, ale także wspaniała atmosfera i polska gościnność. Piłkarskie mistrzostwa Europy – próba bilansu.

Euro 2012 Cywilizacyjny półskok

Drużyna Portugalii w Opalenicy.

Andrzej Mainka, zastępca burmistrza Opalenicy, śmieje się, że „5 minut”, jakie miała ona w mediach podczas Euro 2012, zrobiło dla jej promocji więcej niż sama Opalenica mogłaby zrobić w ciągu 30 lat, wydając na relacje medialne cały swój budżet przeznaczony na promocję. To niespełna 10-tysięczne miasteczko położone 40 km od Poznania na prawie miesiąc stało się domem dla reprezentacji Portugalii, która mieszkała w tamtejszym ekskluzywnym hotelu Remes. Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak, Urząd Miejski Opalenica

86

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012


PO EURO 2012 – O Opalenicy mówiły prawie wszystkie media, trzy portugalskie telewizje pokazywały nas codziennie – mówi w rozmowie z VIP-em Andrzej Mainka. Piłkarze zrewanżowali się za gościnne przyjęcie miłym gestem: podczas ostatniego otwartego treningu rozwinęli potężny baner w portugalskich barwach narodowych, z napisem „Dziękujemy Opalenicy!”. Zdaniem zastępcy burmistrza, to, że dzięki Euro 2012 zintegrowali się mieszkańcy, dla których reprezentacja Portugalii stała się „naszą drużyną z Opalenicy”, że otworzyli się na świat, że uaktywnili się miejscowi przedsiębiorcy, jest ważniejsze niż doraźne korzyści. Foldery reklamujące tamtejsze tereny inwestycyjne już dały efekt w postaci kilku wizyt przedsiębiorców, deweloperów czy przedstawicieli sieci supermarketów, zainteresowanych inwestycjami w Opalenicy. Przykład podpoznańskiego miasteczka pokazuje korzyści z Euro 2012 w skali mikro. Lecz popatrzmy na sprawę szerzej. Kiedy 5 lat temu Polska i Ukraina otrzymały prawo zorganizowania piłkarskich mistrzostw Europy, w mediach do znudzenia powtarzano, że jest to największa od dziesięcioleci (a może stuleci) szansa na dokonanie cywilizacyjnego skoku. Czy te nadzieje się spełniły? Czy optymizm z opalenickiej mikroskali da się przenieść na skalę makro – ogólnopolską? Odpowiedź pozytywna wcale nie jest taka oczywista.

„Die Tageszeitung”: „Najdroższa impreza w historii Polski” Pierwszy raport o Euro 2012 pojawił się już na początku lipca, czyli tuż po zakończeniu rozgrywek. O dziwo, nie w polskich mediach, lecz w berlińskim dzienniku „Die Tageszeitung”. Napisano tam, że „to była najdroższa impreza, jaką kiedykolwiek tu (tzn. w Polsce – przyp. aut.) świętowano”. Poziom wydatków, jakie poniosła Polska w związku z mistrzostwami, niemiecka gazeta oszacowała na 25 mld euro (ponad 100 mld zł), czyli 6,5 proc. polskiego PKB (polscy autorzy szacowali te wydatki ciut niżej, od osiemdziesięciu kilku do dziewięćdziesięciu kilku miliardów złotych). „Letnia bajka się nie ziściła – mogliśmy przeczytać w „Die Tageszeitung” – ku temu zabrakło dobrej pogody, drużyna narodowa była zbyt słaba, a zakończenie występów polskiej reprezentacji w ME na ostatnim miejscu w grupie – zbyt gorzkie (…). I co świat zobaczył w Polsce? Głównie banalnie normalny, europejski kraj, który w modnych miejscach jest równie drogi, jak Berlin”. Dziennik oszacował, że za piłkarski turniej „każdy Polak zapłacił bezpośrednio lub pośrednio około 650 euro – ponad dwukrotnie więcej, niż przeciętny, miesięczny dochód w Polsce”.

Przyjechało mniej zagranicznych kibiców W chwili obecnej we wszelkich analizach możemy posługiwać się jedynie danymi szacunkowymi. Te, które już pojawiły się w mediach, nie nastrajają optymistycznie.

Jak podaje Katarzyna Hejna z portalu Onet Biznes, w najbardziej prawdopodobnym wariancie zakładano, że Polskę odwiedzi w czerwcu ponad 800 tys. turystów i kibiców. Pierwsze podsumowania wskazywały, że było ich znacznie mniej – ok. 500 - 600 tys. W mediach podawane są również różne szacunki, ile goście z zagranicy wydali podczas pobytu w Polsce: od 600 do 900 mln zł. Nawet przyjmując do rozważań najbardziej optymistyczny wariant, łatwo policzyć, że przeciętny zagraniczny kibic wydał w naszym kraju średnio co najwyżej 1,5 tys. zł. Biorąc pod uwagę, że w tej kwocie znajdują się ceny noclegów i wyżywienia, nie możemy powiedzieć, że nasi goście byli nazbyt rozrzutni. Później próbowano to tłumaczyć tym, że drużyny z najbogatszych krajów w fazie grupowej rozgrywały mecze na Ukrainie i tam udawali się ich kibice. Podczas Euro pokazywano w polskiej telewizji wiele wypowiedzi zagranicznych kibiców zachwyconych naszym krajem, którzy zapowiadali, że wrócą tu w przyszłym roku na dłużej. Oby tak się stało. I oby jeszcze zachęcili do tego innych. Byłby to odłożony w czasie, choć na pewno pożądany, efekt Euro 2012.

Kłopot z Narodowym Na Euro wybudowaliśmy, kosztem ponad 4,3 mld zł, cztery stadiony: w Warszawie, Poznaniu, Wrocławiu i Gdańsku. Sam Stadion Narodowy w Warszawie kosztował prawie 2 mld zł. Pomińmy już perypetie związane z jego wykończeniem, ważniejsze jest to, iż jest to jeden z najdroższych stadionów Europy. Jedno miejsce kosztuje na nim ok. 32,5 tys. zł i koszt ten ustępuje jedynie nowemu Wembley. Jeżeli chodzi o całkowity koszt budowy w liczbach bezwzględnych, Narodowy jest sklasyfikowany poza pierwszą dziesiątką najdroższych stadionów świata. Jednak, zdaniem polskiego architekta Edmunda Obiały, który budował stadiony m.in. w Anglii, Australii i Zjednoczonych Emiratach Arabskich, komentatorzy – porównując koszty Narodowego z londyńskimi obiektami Wembley czy Emirates Stadium – nie biorą pod uwagę wysokiego kosztu wykupu gruntów w obu tych ostatnich przypadkach. Obiała w wywiadzie dla PAP powiedział także, że jeżeli uwzględnimy o wiele niższy koszt pracy robotników w Polsce niż w krajach wysoko rozwiniętych, warszawski obiekt można uznać za najdroższy stadion świata i „rekordzistą będzie długo”. Największym wyzwaniem po Euro jest dalsze zagospodarowanie Narodowego. Wiadomo, że stadion może się utrzymać wtedy, gdy regularnie grają na nim dobre drużyny, które ściągają wielką liczbę widzów. W Warszawie miejscowe drużyny mają swoje stadiony i trudno oczekiwać, że będą chciały grać na Narodowym. Pozostałe obiekty mają o tyle lepiej, że będą na nich grali miejscowi, choć i tak samorządy będą zmuszone do ich dofinansowania. Obiekt w stolicy ma ogromne zaplecze biurowe, więc pojawił się pomysł, by tam umieścić nową siedzibę PZPN, ale Związek ogłosił, że będzie się budował gdzie indziej. Narodowemu pozostaje więc organizacja wielkich imprez i koncertów. Lecz czy to wystarczy, by stadion na ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

87


PO EURO 2012 siebie zarobił (koszty wyniosą szacunkowo ok. 30 mln zł rocznie)? Można wątpić. A to oznacza, że Narodowy może generować straty. I oby nie podzielił losu stadionów w Portugalii, która organizowała Euro 2004. Z 10 obiektów wybudowanych lub zmodernizowanych na tę imprezę tylko trzy były w stanie na siebie zarobić. Niektóre zadłużone stadiony zajęli komornicy. Pogrążona w kryzysie Portugalia na gwałt szuka pomysłu, co z nimi zrobić, rozważając nawet rozebranie nierentownych aren.

Terminale się udały, autostrady mniej Okres przygotowań do Euro miał być czasem wielkiego skoku infrastrukturalnego. Czy tak się stało? Można tu mieć mieszane uczucia. Niewątpliwie, największym sukcesem było przyspieszenie niektórych inwestycji (lotniska, autostrady, obwodnice, transport miejski itp.), które i tak by były, tyle że później. Na nie poszła lwia część naszych wydatków w związku z Euro. „Najlepiej poszło z budową terminali lotniczych. Te, które zbudowano we Wrocławiu, Gdańsku i Poznaniu, są na światowym poziomie i będą one trwałą wizytówką” – napisał Bogusław Kowalski w tygodniku „Niedziela”. Dobre i to. O wiele gorzej wygląda sprawa z autostradami. Mimo wysiłków w ostatnich tygodniach przed Euro, żadna z głównych autostrad nie została „zapięta na ostatni guzik”. Niektóre odcinki, zwłaszcza na A2 pomiędzy Łodzią a Warszawą, miały jedynie zapewnioną tzw. przejezdność (z ograniczeniem prędkości do 70 km/h), a infrastruktura wokół nich była jedynie prowizorką. Na dodatek na budowę A2 cieniem położył się skandal związany z upadłością kilku firm-liderów kontraktów i niepłaceniem przez nie podwykonawcom, co wielu z nich doprowadziło na skraj bankructwa. Nas na Podkarpaciu najbardziej interesuje to, że autostrada A4, łącząca Polskę z Ukrainą, nie jest jeszcze gotowa i będzie wielkim sukcesem, gdy zostanie ukończona w przyszłym roku.

Zapaść w branży budowlanej Kiedy Polsce i Ukrainie przyznawano organizację Euro, w największą euforię wpadli właściciele firm budowlanych. Spodziewali się bowiem wielkich kontraktów na budowę stadionów, autostrad i dróg ekspresowych, hoteli, a także na modernizację lotnisk, linii kolejowych i dworców. Co z tego wyszło? Polski Związek Pracodawców Budownictwa przedstawił niedawno raport, którego konkluzja brzmi następująco: „Zamiast wzmocnienia sektora budowlanego, dzięki inwestycjom związanym z Euro 2012, pojawiło się ryzyko upadłości wielu firm – wręcz zapaści całej branży i utraty nawet 150 tysięcy miejsc pracy w tym sektorze”. Choć trzeba też zaznaczyć, że wśród ekonomistów pojawiają się i takie opinie, iż nie jest temu winne Euro 2012, tylko agresywna walka firm budowlanych o kontrakty, która spowodowała, że w przetargach składano oferty finansowo ledwo „zapięte” (by przebić konkurencję niższą ceną), a więc obarczone dużym ryzykiem.

88

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

Miasta toną w długach Jak się okazało, poważne kłopoty finansowe mają miasta, w których były rozgrywane mecze Euro 2012. Zaciągnęły one wysokie kredyty na inwestycje związane z turniejem, które będzie trzeba spłacać w najbliższych latach. „Największe zadłużenie ma Poznań, wskaźnik ten wynosi blisko 72 proc., a po odliczeniu wydatków na programy unijne ponad 52 proc., parę miejsc dalej na tej liście jest Gdańsk, gdzie te wskaźniki wynoszą odpowiednio powyżej 64 proc. i 54 proc., następny jest Kraków 64 proc. i 56 proc., a później Wrocław ze wskaźnikami 62 proc. i 56 proc. Ponad 50 proc. wynosi także zadłużenie Warszawy, choć była ona w znacznie lepszej sytuacji niż pozostałe miasta, bo warszawski stadion budowało ministerstwo sportu. Miasta te jednak ukrywają całość swojego zadłużenia, ponieważ sporą część inwestycji związanych z Euro 2012 realizowały miejskie spółki i to one pożyczały pieniądze pod zastaw swojego majątku” – napisał na swoim blogu poseł PiS Zbigniew Kuźmiuk, doktor nauk ekonomicznych. Ustawa o finansach publicznych dopuszcza zadłużenie w wysokości maksymalnie 60 proc. budżetu. Powyżej tego progu samorządy muszą wprowadzać plany oszczędnościowe, które z reguły uderzają po kieszeni mieszkańców. Już jesienią można się zatem spodziewać w niektórych miastach np. wzrostu opłat za żłobki i przedszkola, za przejazdy miejską komunikacją, za wodę, ścieki i śmieci, a w nieodległej perspektywie – wzrostu lokalnych podatków. Do tego trzeba dodać jeszcze wydatki z miejskich kas na utrzymanie czterech stadionów (szacunkowo ok. 100 mln zł rocznie).

Zarobiła UEFA, kluby i piłkarze „Te mistrzostwa były jak Wielka Orkiestra Pomocy – z tą różnicą, że tym razem zbierano na rzecz Platiniego, Laty i spółki” – napisał w „Gazecie Polskiej Codziennie” socjolog, prof. Zdzisław Krasnodębski. Przed turniejem szacowano, że wpływy UEFA z tytułu sprzedaży praw do transmisji, praw handlowych, biletów itd. wyniosą 1,4 - 1,5 mld euro. Z pierwszych szacunków wynika, że tak właśnie było i że wpływy były o 200 mln euro wyższe niż cztery lata temu, kiedy piłkarskie rozgrywki organizowały Austria i Szwajcaria. Mimo to – jak ogłosił 16 lipca podczas konferencji prasowej w Kijowie Martin Kallen, dyrektor mistrzostw w Polsce i na Ukrainie – UEFA zarobiła w tym roku mniej niż 250 mln euro, o które wzbogaciła się po Euro 2008. Jak wyjaśnił Kallen, powodem tej różnicy jest fakt, że organizacja poprzednich mistrzostw nie wymagała tak dużej pomocy finansowej ze strony UEFA. Wniosek: dla UEFA byłoby lepiej, gdyby Euro organizowali bogatsi. UEFA przyznała też nagrody finansowe federacjom piłkarskim z krajów, których reprezentacje uczestniczyły w mistrzostwach. 9 mln euro otrzyma PZPN. Mniejsze nagrody (po 8 mln) otrzymały jedynie piłkarskie federacje z Holandii i Irlandii, których reprezentacje wypadły w swoich grupach jeszcze gorzej niż Polska. Najwięcej


PO EURO 2012 Strefa kibica na Euro 2012 w Rzeszowie.

Prawie 1,5 mln kibiców na stadionach Mecze Euro 2012 oglądało na stadionach Polski i Ukrainy ponad 1,44 mln kibiców, co dało średnią 46 471 widzów na mecz. Największa widownia była na Stadionie Olimpijskim w Kijowie podczas meczu Szwecji z Anglią: obejrzało go 64 640 widzów. W Polsce najwięcej widzów – 59 070 – było na meczu otwarcia pomiędzy Polską i Grecją na Stadionie Narodowym w Warszawie.

– 23 mln euro – otrzymała oczywiście federacja hiszpańska (reprezentacja Hiszpanii zdobyła tytuł mistrza Europy). Na udziale polskich reprezentantów w turnieju zarobiły również kluby, w których grają oni na co dzień. Najwięcej – ponad 640 tys. euro – Borussia Dortmund, w której grają Robert Lewandowski, Jakub Błaszczykowski i Łukasz Piszczek. Ponad 600 tys. euro zasili konto Lecha Poznań, ponad 530 tys. – Legii Warszawa. Nie można też zapomnieć o premiach dla poszczególnych zawodników, których wysokość ustalił tuż przed mistrzostwami PZPN: po 15 tys. euro startowego za mecze grupowe oraz 500 tys. euro (po 250 tys. za mecz) do podziału pomiędzy 23 zawodników za dwa remisy w grupowej fazie rozgrywek.

Wielka kampania promocyjna i „patriotyczne wzmożenie” Dzięki turniejowi przez miesiąc o Polsce wiele mówiło się w europejskich mediach. Takiej kampanii promocyjnej nie bylibyśmy w stanie, jak przekonuje wielu komentatorów, zrobić za żadne pieniądze. Za dobrą organizację byliśmy chwaleni przez wielu cudzoziemców. Kibice z zagranicy mogli odkryć, że Polacy to normalny, europejski, radosny, otwarty, a przy tym bardzo gościnny naród, składający się nie tylko „ze złodziei samochodów, prostytutek i sprzątaczek”. Niektórzy komentatorzy uważają, że efektem Euro było „patriotyczne wzmożenie” objawiające się np. mnóstwem narodowych flag na balkonach, samochodach itp. Nie przeceniajmy wagi tego gestu, bo był on raczej płyt-

ki. Świadczą o tym zarówno medialne relacje pokazujące, jak po przegranym meczu z Czechami wiele biało-czerwonych flag zostało wyrzuconych do śmietników, jak również fakt, że tymi flagami nie dekorujemy tak gęsto swoich balkonów w narodowe święta.

Euro 2012 – koszt naszego bezpieczeństwa Według Andrzeja Sadowskiego, ekonomisty, wiceprezydenta Centrum im. Adama Smitha w Warszawie, jedynym powodem, dla którego warto było ponieść gigantyczne wydatki związane z Euro 2012, jest mocniejsze związanie Ukrainy z Zachodem, ważne dla bezpieczeństwa naszego państwa. – To zaskakujące, że ten element nie pojawił się zarówno w myśleniu polskiego rządu, jak i opozycji – powiedział Sadowski w rozmowie z dziennikarzem VIP -a. – A przecież niepodległa Ukraina, znajdująca się w obrębie wpływów europejskich, a nie rosyjskich, zwiększa nasze poczucie bezpieczeństwa. Zdaniem wiceprezydenta CAS, z ekonomicznego punktu widzenia organizacja Euro 2012 była zupełnie nieracjonalna. – Tego typu imprezy z reguły przynosiły straty – twierdzi Sadowski. – Grecy zorganizowali olimpiadę w 2004 r. i nie tylko w niczym im to nie pomogło, a wręcz przeciwnie – zwiększył się poziom ich długu. Wiele wskazuje na to, że również olimpiada w Londynie zakończy się poważną stratą. Nie wiadomo, dlaczego polscy politycy cały czas powtarzali, że Euro 2012 to będzie finansowy sukces. Co naprawdę przyniosło nam Euro 2012, przekonamy się pewnie dopiero w perspektywie kilku lat. ■

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

89


FINANSE Urząd Marszałkowski dofinansował dwa lata temu z programu regionalnego pięć funduszy pożyczkowych i dwa fundusze poręczeniowe

Wspomagają mikro i mały biznes,

wypełniają lukę w systemie bankowym Ponad 1000 pożyczek łącznie na kwotę ponad 34,5 mln zł oraz prawie 100 poręczeń na 14,5 mln zł udzieliło do końca czerwca br. siedem instytucji finansowych dokapitalizowanych dwa lata temu łączną kwotą ponad 60 mln zł z Regionalnego Programu Operacyjnego na lata 2007 - 2013. – Celem naszego działania jest wsparcie rozwoju istniejących przedsiębiorstw poprzez zwiększenie dostępności do zewnętrznych źródeł finansowania, tj. poprzez rozbudowę i wzmocnienie istniejących oraz stworzenie nowych instrumentów zapewniających dostęp do kapitału dla sektora MŚP – tłumaczą w Departamencie Wspierania Przedsiębiorczości Urzędu Marszałkowskiego.

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografia Tadeusz Poźniak

Na przełomie czerwca i lipca 2010 r., w ramach Działania 1.1 Wsparcie kapitałowe przedsiębiorczości, Schemat A – Wsparcie kapitałowe przedsiębiorczości Regionalnego Programu Operacyjnego na lata 2007-2013, Urząd Marszałkowski wyłonił w drodze konkursu i podpisał umowy o dofinansowanie z pięcioma funduszami pożyczkowymi i dwoma funduszami poręczeniowymi (patrz ramka). Wybór instytucji, po złożeniu przez nie projektów do Departamentu Wspierania Przedsiębiorczości, został dokonany na podstawie oceny formalnej tych projektów, oceny merytorycznej dokonanej przez niezależnych ekspertów oraz oceny strategicznej dokonanej przez Zarząd Województwa Podkarpackiego. PRZYGOTOWUJĄ SEKTOR MŚP DO FINANSOWANIA PRZEZ BANKI Pracownicy Urzędu Marszałkowskiego podkreślają, że pośrednicy finansowi odgrywają istotną rolę we wspieraniu działalności mikro, małych i średnich firm. – Oferta funduszy pożyczkowych kształtuje nowe źródło finansowania, obok źródła tradycyjnego, które stanowi działalność kredytowa banków, natomiast fundusze poręczeniowe pełnią specyficzną rolę, przybierając formę pośrednika na linii przedsiębiorca – instytucja finansująca. Fundusze pożyczkowe i poręczeniowe przygotowują sektor MŚP do efektywne-

90

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

Wioletta Kowal.

go finansowania w przyszłości ze strony systemu bankowego, przez co kreują dobrą historię pożyczkową (kredytową) istotną dla dalszego rozwoju MŚP oraz wzrostu konkurencyjności i innowacyjności firm z tego sektora – wyjaśniają urzędnicy z Departamentu Wspierania Przedsiębiorczości. – To jest potrzebna forma wspierania przedsiębiorców – ocenia działania Urzędu Marszałkowskiego Zdzisław Klonowski, prezes Agencji Rozwoju Regionalnego „MARR” z Mielca, jednej z instytucji, która otrzymała dofinansowanie. – Wiadomo, że im więcej instrumentów finansowych, tym łatwiejszy dostęp przedsiębiorców do pieniędzy. ALTERNATYWA, ALE NIE KONKURENCJA Krzysztof Leśniak, konsultant z Leżajskiego Stowarzyszenia Rozwoju, podkreśla, że ta instytucja ma spore doświadczenie w działalności pożyczkowej dla przedsiębiorców, bo prowadzi ją od 2002 r. – Świadczymy różne usługi związane z przedsiębiorczością, więc prowadzenie funduszu pożyczkowego stało się naturalnym rozwinięciem naszej oferty – stwierdza Leśniak. LSR udziela pożyczek maksymalnie do 120 tys. zł na okres do 5 lat. Od czasu podpisania z Urzędem Marszałkowskim umowy o dofinansowanie do końca czerwca br. stowarzyszenie udzieliło 81 pożyczek na kwotę prawie 5 mln zł.


FINANSE Głównie mikroprzedsiębiorcom, bo – jak tłumaczy przedstawiciel LSR – taka jest specyfika Leżajska i okolic. – Nie wszyscy przedsiębiorcy mają możliwość uzyskania kredytu w banku – mówi Krzysztof Leśniak. – My jesteśmy alternatywą, ale nie na zasadzie konkurencji, lecz uzupełnienia oferty rynku komercyjnego. Banki mają wskaźniki finansowe, na podstawie których podejmują decyzję o udzieleniu kredytu. My kładziemy większy nacisk na osobiste podejście do klienta, szukamy zalet, które powodują, że warto udzielić mu pożyczki, mimo iż firma działa krótko lub osiąga kiepskie wyniki. – Pomagamy wypełnić lukę pomiędzy przedsiębiorcami, którzy mają ugruntowaną pozycję na rynku i swobodny dostęp do kredytów bankowych, a tymi, którzy dopiero w biznesie „raczkują” – podkreśla Bernadetta Pelczar, kierownik funduszu pożyczkowego Podkarpackiej Izby Gospodarczej w Krośnie. Od grudnia 2010 r., kiedy PIG udzieliła pierwszych pożyczek, wsparła 23 przedsiębiorców na kwotę ponad 1,2 mln zł. Głównie były to firmy z powiatu krośnieńskiego, choć PIG może działać na terenie całego województwa. Mielecka ARR „MARR” pożyczyła od początku trwania programu małym i średnim firmom, głównie z powiatów mieleckiego, kolbuszowskiego i dębickiego, 10,4 mln zł. – Wydaliśmy wszystkie pieniądze, które otrzymaliśmy z Urzędu Marszałkowskiego, ze zwrotów udzielamy kolejnych pożyczek – mówi prezes Zdzisław Klonowski. Fundusze pożyczkowe działają bowiem tak, że spłata zo-

bowiązań powoduje, iż te same pieniądze mogą być wykorzystane więcej razy na wsparcie działalności kolejnych firm. DO TRZYKROTNOŚCI DOFINANSOWANIA Podkarpacki Fundusz Poręczeń Kredytowych Sp. z o.o. w Rzeszowie od podpisania umowy z Urzędem Marszałkowskim w czerwcu 2010 r. do końca czerwca br. udzielił firmom z woj. podkarpackiego 72 poręczeń na kwotę prawie 11 mln zł. PFPK udziela poręczeń do 70 proc. kwoty pożyczki lub kredytu. – Wspieramy szczególnie mikro i małe firmy, które mają problemy ze spełnieniem bankowych kryteriów zabezpieczenia zobowiązań. A tak się zdarza często – mówi Wioletta Kowal, kierownik ds. marketingu i administracji PFPK w Rzeszowie. Również w przypadku funduszy poręczeniowych te same pieniądze mogą być wykorzystane więcej razy na wsparcie działalności kolejnych firm. Wioletta Kowal podkreśla, że w przypadku PFPK korzystne jest to, iż pieniędzmi otrzymanymi w ramach umowy z Urzędem Marszałkowskim fundusz może „obrócić trzykrotnie”, tzn. udzielić do końca trwania programu, czyli do 30 czerwca 2015 r., poręczeń do wysokości trzykrotnej kwoty otrzymanego dofinansowania (odliczając koszty administracyjne, jest to ok. 27 mln zł). Za poręczenia udzielane w ramach RPO obowiązują niższe stawki opłat. ►

Reklama


FINANSE KORZYSTAJĄ GŁÓWNIE MIKROPRZEDSIĘBIORCY Fundusze pożyczkowe od początku realizacji projektów do 30 czerwca 2012 r. udzieliły łącznie 1001 pożyczek na łączną kwotę ponad 34,5 mln zł. Po lwią część pożyczek sięgnęli mikroprzedsiębiorcy (czyli firmy zatrudniające poniżej 10 pracowników). Przez te dwa lata otrzymali 979 pożyczek na kwotę ponad 29 mln zł. 21 małych przedsiębiorców (zatrudniających poniżej 50 pracowników) otrzymało ponad 5 mln zł. Udzielono też jednej pożyczki średniemu przedsiębiorstwu (50 - 250 pracowników) w kwocie 400 tys. zł. Fundusze poręczeniowe od początku realizacji projektów do 30 czerwca 2012 r. udzieliły łącznie 98 poręczeń na kwotę ponad 14,5 mln zł. Z tej formy wsparcia również najczęściej korzystali mikroprzedsiębiorcy

GDZIE PRZEDSIĘBIORCA MOŻE SZUKAĆ INFORMACJI  Leżajskie Stowarzyszenie Rozwoju (Leżajsk) – www.lsr.pl  Regionalna Izba Gospodarcza (Stalowa Wola) – www.rig-stw.pl  Agencja Rozwoju Regionalnego „MARR” S.A. (Mielec) – www.marr.com.pl  Podkarpacka Izba Gospodarcza (Krosno) – www.pigkrosno.pl  Fundacja Wspomagania Wsi (Warszawa) – www.fundacjawspomaganiawsi.pl  „Poręczenia Kredytowe” Sp. z o.o. (Warszawa) – www.poreczeniakredytowe.pl  Podkarpacki Fundusz Poręczeń Kredytowych Sp. z o.o. (Rzeszów) – www.pfpk.com (60 poręczeń na kwotę ponad 7,3 mln zł). Małym przedsiębiorcom zostały udzielone 32 poręczenia na kwotę ponad 5,5 mln zł, natomiast średnim – 6 poręczeń na kwotę 1,6 mln zł. ■

INSTYTUCJE DOKAPITALIZOWANE Z PODKARPACKIEGO PROGRAMU REGIONALNEGO

Reklama

Fundusze pożyczkowe

Fundusze poręczeniowe

 Leżajskie Stowarzyszenie Rozwoju (Leżajsk) – kwota dofinansowania 10 mln zł  Regionalna Izba Gospodarcza (Stalowa Wola) – 10 mln zł  Agencja Rozwoju Regionalnego „MARR” S.A. (Mielec) – 10 mln zł  Podkarpacka Izba Gospodarcza (Krosno) – 2,7 mln zł  Fundacja Wspomagania Wsi (Warszawa) – 9,99 mln zł

 „Poręczenia Kredytowe” Sp. z o.o. (Warszawa) - 10 mln zł  Podkarpacki Fundusz Poręczeń Kredytowych Sp. z o.o. (Rzeszów) – 10 mln zł



Bryan Bouffier i Xavier Panseri.

Grzanie opon i zmiana warty, czyli 21. Rajd Rzeszowski

Na kilka miesięcy przed rajdem w rzeszowskim oddziale Polskiego Związku Motorowego dzwoni telefon. – Kiedy w tym roku organizujecie rajd, bo mam mieć w sierpniu wesele i nie wiem co robić – pyta młody, męski głos. – A chce się pan żenić, czy musi? Jeżeli to drugie, to niech się pan nie martwi, zgramy terminy i będzie miał pan wymówkę – zwykł wtedy żartować Zdzisław Grzyb. Takie telefony zdarzają się co roku, bo tradycyjnie na początku sierpnia odbywa się Rajd Rzeszowski, największa cykliczna sportowa impreza na Podkarpaciu. Mieszkańcy miejscowości, przez które biegnie trasa rajdu, muszą dostosować swój rytm dnia do rytmu rajdu. Niektórzy narzekają na utrudnienia, ale większość z niecierpliwością czeka cały rok, by znów zobaczyć najlepszych zawodników w akcji. A że trasy są wąskie i kręte, naprawdę jest na co popatrzeć.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Paweł Hoffman Rajd Rzeszowski stanowi 8. rundę Pucharu Europy Centralnej CEZ-FIA, 4. rundę Platinum Rajdowych Samochodowych Mistrzostw Polski, 5. i 6. rundę DMACK Tyres Rajdowych Samochodowych Mistrzostw Słowacji i 5. rundę Rajdowego Pucharu Polski. Jest największą cykliczną sportowa imprezą na Podkarpaciu. Niesłychanie widowiskową – wąskie i kręte odcinki, szybkie samochody, brawurowi kierowcy i lejący się podczas ogłaszania wyników szampan co roku gromadzą tłumy, zarówno na starcie, przy trasach, jak i na mecie podczas ogłaszania wyników. By popatrzeć na popisy rajdowców, do Rzeszowa i okolic przyjeżdżają kibice i media z całej Polski. Impreza jest bardzo wysoko oceniana także przez samych zawodników, którzy doceniają wysoki poziom organizacyjny oraz urozmaiconą i trudną technicznie trasę. Jędrzejko zamiast Noworóla 21. edycja może sugerować, że rajd w ubiegłym roku obchodził okrągły jubileusz. Nic bardziej mylnego. W historii rajdu nie odbyła się 13. edycja (przesąd zadecydował, że po dwunastej edycji zorganizowano od razu czternastą; z liczbą 13 nie startuje też żaden z zawodników); rajd nie wystartował też w 1992 roku, jakby wynikało to z prostej rachuby. Ponadto przez lata trasa rajdu omijała stolicę Podkarpacia. Żeby jeszcze bardziej podkreślić skomplikowaną

94

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

historię imprezy, trzeba zaznaczyć, że I Nocny Rajd Rzeszowski odbył się 12 grudnia 1970 roku i wiódł z Rzeszowa przez Krosno i Przemyśl. Rajd ten miał jeszcze trzy edycje (do 1974 roku). Kolejne odbywały się od 1976 do 1979 roku. Rajd (jako 7. Rzeszowski Rajd Samochodowy) odżył dopiero 20 lat później – w 1999 roku, dzięki zaangażowaniu Zdzisława Grzyba, Marka Dobrowolskiego, Adama Skomry, Romana Holzera, Jana Jędrzejki i Andrzeja Makarana. I nieprzerwanie trwa do dziś, co roku gromadząc sporą publiczność. Organizacja rajdu to potężne wyzwanie logistyczne. Przez cały rok pracuje nad tym siedem osób: Zdzisław Grzyb, Jarosław Noworól, Jan Jędrzejko, Marek Dobrowolski, Damian Dobrowolski, Andrzej Makaran i Marcin Fiejdasz. Podczas samego rajdu liczba osób zaangażowanych w organizację i bezpieczeństwo rajdu zwiększa się do ok. 500. Przez ostatnie pięć lat dyrektorem rajdu był Jarosław Noworól, wiceprezes ds. sportu Automobilklubu Rzeszowskiego. W tym roku musiał zrezygnować z tej funkcji, ponieważ kilka miesięcy temu został powołany do Głównej Komisji Sportu Samochodowego. W praktyce oznacza to, że będąc dyrektorem rajdu, jako członek GKSS musiałby oceniać sam siebie. Kierownictwo rajdem przejął Jan Jędrzejko, wieloletni działacz i wiceprezes Automobilklubu Rzeszowskiego, mający ogromne doświadczenie organizacyjne.


MOTORYZACJA Nowy dyrektor rajdu zapowiada, że będzie chciał utrzymać dobrą passę poprzednich edycji, ale w dalszej perspektywie widzi na tym stanowisku kogoś innego. Kogo? – Stawiamy na ludzi młodych – podkreśla Jan Jędrzejko. Nowością w tym roku będzie specjalna strefa, gdzie zawodnicy będą mogli rozgrzewać opony. – Normalnie w ruchu drogowym, także na rajdzie, grzanie opon jest zabronione. Jednak zawodnicy wielokrotnie sugerowali nam, że na ciepłej oponie dużo bezpieczniej się jedzie, więc w tym roku damy im taką możliwość – mówi Zdzisław Grzyb. Jarosław Noworól dodaje, że nowością będzie także powrót do tradycji sprzed kilku lat, czyli do czwartku jako pierwszego dnia rajdowego. Honorowy start imprezy i miejski superoes odbędzie się w czwartek, 9 sierpnia, sprzed Galerii Nowy Świat. W czasie rajdu w mieszczącym się w galerii klubie Kula będzie funkcjonował klub rajdowy. Meta rajdu, w dniu 11 sierpnia, będzie usytuowana w tradycyjnym miejscu przed rzeszowskim ratuszem. Rajd daje zyski lokalnym przedsiębiorcom Organizatorów imprezy cieszy fakt, że mieszkańcy miejscowości, przez które wiedzie trasa rajdu, nie tylko przyzwyczaili się do utrudnień w ruchu, ale nawet dopytują się, czy aby kolejna edycja nie ominie ich miejscowości. – Kilka razy w roku zdarzają nam się telefony z pytaniem o termin rajdu. Dzwonią głównie osoby, które planują ślub. Trasa rajdu nie oznacza jednak, że ludzie zostają odcięci od świata. W przypadku takich wydarzeń jak wesele czy inna

Maciej RzeÎnik. ważna okoliczność, trasa rajdu może zostać odblokowana – przyznaje Zdzisław Grzyb. – Co więcej, władze samorządowe chcą, by rajd przebiegał na terenie ich gmin. Rajd to korzyść także dla lokalnych przedsiębiorców. Na imprezę wydajemy w tym roku 2,5 tysiąca akredytacji. Te osoby muszą gdzieś spać i coś zjeść, więc sklepy, punkty gastronomiczne, hotele i agroturystyka, jakie znajdują się na rajdowej trasie, zyskują klientów. Żeby podkreślić fakt, jak rajd ożywia ruch w sektorze gastronomiczno-hotelarskim, Jarosław Noworól podaje przykład z organizowanego przez Automobilklub Rzeszowski rajdu Baja Carpathia. – Rajd odbywał się ► Reklama



MOTORYZACJA w Stalowej Woli i Nowej Dębie, w okolicy wszystkie miejsca noclegowe zostały wykupione. Wolne miejsca były najbliżej w Sandomierzu. Kajetanowicz, Rzeźnik, Bębenek, Grzyb i Chmielewski Jan Jędrzejko podkreśla, że sprawna organizacja rajdu wynika z dobrej współpracy z wieloma innymi instytucjami. – Wspiera nas Politechnika Rzeszowska, która udostępnia nam miasteczko akademickie, gdzie zlokalizowane jest biuro rajdu i biuro prasowe, park zamknięty i park serwisowy, gdzie mechanicy w kilka, kilkanaście minut potrafią zrobić z samochodem to, co u zwykłego mechanika trwa nawet dwa dni. Wysoce cenimy sobie duże zaangażowanie władz samorządowych w organizację rajdu, współdziałanie z policją związane z bezpiecznym przebiegiem imprezy oraz marketingową współpracę ze sponsorami – podkreśla dyrektor. W rzeszowskim rajdzie wezmą udział najlepsi polscy rajdowcy. Wśród nich m.in.: Kajetan Kajetanowicz, Michał Bębenek, Wojtek Chuchała, Tomasz Kuchar oraz notujący świetne wyniki zawodnicy reprezentujący Podkarpacie: Maciej Rzeźnik, Grzegorz Grzyb i Janek Chmielewski. W imprezie pojedzie kilka samochodów WRC. Na zwycięstwo liczy każdy ze startujących. Może dominacja Bryana Bouffiera, który wygrywał przez ostatnie dwa lata, zostanie przerwana i trofeum znów trafi do przedstawiciela Automobilklubu? ■

PROGRAM 21. RAJDU RZESZOWSKIEGO

Czwartek, 9 sierpnia Uroczyste otwarcie rajdu – godz. 18.30 Rzeszów, Galeria Nowy Świat, ul. Krakowska Start rajdu OS 1 Rzeszów, Galeria Nowy Świat, ul. Krakowska - godz. 19.03

Piątek, 10 sierpnia OS 2 i 5 Żarnowa (13,54 km) – godz. 10.33 i 14.20 OS 3 i 6 Blizianka (11,4 km) – godz. 11.15 i 15.02 OS 4 i 7 Lubenia (25,48 km) – godz. 11.45 i 15.32

Sobota, 11 sierpnia Start – godz. 8.00, Kampus Politechniki Rzeszowskiej OS 8 i 11 Niechobrz (12,91 km) – godz. 8.41 i 12.28 OS 9 i 12 Pstrągowa (11,57 km) – godz. 9.11 i 12.58 OS 10 i 13 Przylasek (15,43 km) – godz. 10.20 i 14.07 Meta i rozdanie nagród – godz. 15.25 – Rynek w Rzeszowie Reklama


INWESTYCJE

WŁOSKIE OGRODY I POTĘŻNE KOMPLEKSY MIESZKALNO-HANDLOWO-ROZRYWKOWE ZMIENIĄ WYGLĄD RZESZOWA

City Center.

W listopadzie zostanie oddany do użytku City Center, okazały kompleks handlowo-biznesowo-rozrywkowy, powstający w miejscu dawnego hotelu Rzeszów. Pod koniec roku mają być gotowe podwieszane ogrody bernardyńskie zaprojektowane w stylu włoskim. To dwie największe inwestycje roku 2012 w Rzeszowie. Kolejne dopiero powstają, jak np. Capital Towers nad Wisłokiem, w bliskim sąsiedztwie mostu Zamkowego, albo dopiero planowana jest ich budowa: kompleks Res-Vita przy zbiegu ulic Witosa i Wyspiańskiego. W Rzeszowie, na Staromieściu, ma powstać Bella Dolina, a w Świlczy Ikea, ale terminy rozpoczęcia tych inwestycji nie są jeszcze znane.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak Na Euro 2012 miały być gotowe piękne podwieszane ogrody bernardyńskie, które powstają na terenie należącym do oo. bernardynów, między bazyliką oo. Bernardynów, Podkarpackim Urzędem Wojewódzkim a pomnikiem Walk Rewolucyjnych. Wbrew wcześniejszym zapowiedziom, nie udało się to. Podwieszane ogrody w stylu włoskim będą zasadzone na stropie, podtrzymywanym przez ogromne słupy. W środku ogrodów powstanie plac pod ołtarz polowy. Będą też trawniki, labirynty z krzewów, a nawet zagajnik z drzewami owocowymi. Ogrodzenie parku pokryją pnącza. Teren będzie wyposażony m.in. w efektowne, wbudowane w posadzkę oprawy oświetleniowe. Do ogrodu wstęp będzie wolny, więc każdy mieszkaniec będzie mógł korzystać z uroków inwestycji. Inwestorzy nie zapomnieli o kierowcach – pod ogrodami znajduje się ogólnodostępny płatny parking na prawie 200 samochodów. Parking jest już

98

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

gotowy, jednak na razie nie można go otworzyć. Będzie to możliwe dopiero po zakończeniu odbiorów. Koszt inwestycji szacowany jest na ok. 30 mln zł. W większości są to fundusze unijne i właśnie z tego powodu inwestycja musi być zakończona jeszcze w tym roku. CITY CENTER W MIEJSCU HOTELU RZESZÓW Inwestycją, o której dużo się mówiło na długo przed rozpoczęciem budowy, a która zmieni oblicze centrum Rzeszowa, jest City Center. Decyduje o tym jej lokalizacja w samym centrum miasta, w miejscu – dla wielu mieszkańców sentymentalnym – gdzie przez lata istniał legendarny już hotel Rzeszów, symbol miasta. Po wyburzonym kilka lat temu hotelu straszyła dziura. – Życie miasta koncentruje się w jego centrum, dlatego lokalizacja jest bez wątpienia naszym największym atutem. Wszystkie konferencje i spotkania biznesowe


INWESTYCJE w największych miastach w Polsce koncentrują się w ich centrach, mamy nadzieję, że tak będzie i w Rzeszowie – mówi Daniel Słuchocki, wiceprezes ds. komercjalizacji City Center. – Nasz obiekt na pewno zmieni oblicze Rzeszowa, biorąc pod uwagę także jego nowoczesną architekturę. Projekt budynku został opracowany przez rzeszowską pracownię MWM Architekci i jest wynikiem naszych wspólnych poszukiwań niepowtarzalnych rozwiązań architektonicznych. Pod nazwą City Center kryje się nowoczesny, wielofunkcyjny kompleks handlowo-biznesowo-rozrywkowy. Znajdzie się w nim Galeria Rzeszów z ponad dwustoma butikami i lokalami handlowo-usługowymi wiodących marek polskich i międzynarodowych oraz liczne punkty gastronomiczne. Hotel Rzeszów z centrum biznesowym Feniks zostały stworzone z myślą o klientach biznesowych. Natomiast dla wszystkich spragnionych rozrywki będzie przeznaczony multipleks kinowo-rozrywkowy z kinem Helios, klubami fitness i squashem. Jedną z największych atrakcji będzie restauracja zlokalizowana na trzeciej kondygnacji obiektu, z widokiem na panoramę Rzeszowa. Na zakupy do City Center będzie można wybrać się od 9 listopada. WIEŻE NAD WISŁOKIEM Nad Wisłokiem, w bliskim sąsiedztwie mostu Zamkowego, gdzie jeszcze kilka lat temu na łące stał drewniany domek, trwa budowa Capital Towers. Inwestycja ma być największym centrum apartamentowo-biurowo-usługowym w Rzeszowie. Dogodna lokalizacja – 10 minut spacerem od rzeszowskiego Rynku, 5 minut od Filharmonii Podkarpackiej i zaledwie 2 minuty do hali sportowo-rekreacyjnej na Podpromiu – to, zdaniem inwestora, jeden z czynników, który zapewni użytkownikom Capital Towers prestiż, spokój i wygodę. W skład kompleksu Capital Towers wchodzi: najwyższy budynek w Rzeszowie, liczący 25 kondygnacji, budynek z 18 kondygnacjami, trzy budynki 8-kondygnacyjne i jeden 4-kondygnacyjny oraz ok. 1500 miejsc postojowych. W pierwszym etapie inwestycji, który jest obecnie realizowany, znajdzie się najwyższy (17 pięter i 54 m wysokości) budynek mieszkalny w południowo-wschodniej części Polski, oferujący apartamenty od 34 mkw. oraz prestiżowe penthousy o wielkości do 232 mkw. Najdroższe są oczywiście apartamenty położone na najwyższych piętrach. W wieży Capital Towers są takie cztery. Dwupoziomowe, cztero- i pięciopokojowe, o powierzchni 78,5 mkw. oraz 152 i 232 mkw. z kilkudziesięciometrowymi tarasami. Ceny penthouse’ów wahają się od 2 do blisko 3 mln zł. Największy apartament wciąż jest do kupienia – za prawie 3 mln zł. Dwa mniejsze, za ok. 2 mln, zostały sprzedane. – Z przestrzennych wnętrz apartamentów i mieszkań przez panoramiczne szyby, stanowiące zewnętrzną część elewacji budynku, rozciąga się widok na całą okolicę, w której nie ma równie wysokiego budynku – informuje Katarzyna Karkut, koordynator ds. sprzedaży Capital Towers. – Każdy apartament wyposażony jest w mechaniczną wentylację, która zmniejszy koszt związany z utrzymaniem odpowiedniej temperatury zarówno zimą,

Capital Towers.

jak i latem. Prace przy tym budynku planujemy ukończyć jeszcze w 2012 roku. W końcu III kwartału 2012 roku planowane jest rozpoczęcie drugiego etapu budowy kompleksu, w którego skład wchodzić będzie 7-piętrowy budynek mieszkalny o wysokim standardzie wykończenia, położony tuż nad brzegiem Wisłoka, gdzie mieszkańcy – poza tarasami – będą mieć do dyspozycji ogrody zimowe. W kolejnej części drugiego etapu rozpocznie się budowa budynku biurowo-usługowego, m.in. z powierzchniami przystosowanymi pod usługi medyczne. Capital Towers spowoduje również zmiany komunikacyjne w centrum Rzeszowa. – W przyszłości zostanie poszerzona ul. Podwisłocze na odcinku znajdującym się przy Capital Towers. Miasto planuje również przedłużenie tej ulicy aż do kładki, która będzie łączyć ją z ul. Wierzbową. Kładka również będzie przebudowana i powstanie na niej dodatkowy pas ruchu. Realizacja inwestycji ma się rozpocząć w 2013 roku – dodaje Katarzyna Karkut. RES-VITA W 2013 ROKU W przyszłym roku ma być gotowy kompleks Res-Vita, wspólna inwestycja spółki Res-Vita i klubu sportowego CWKS Resovia u zbiegu ulicy Wyspiańskiego z aleją Witosa. Kompleks (powierzchnia handlowa wielkości 43,2 tys. m kw.) ma składać się z dwóch części. W pierwszej, trzypoziomowej, ma zostać otwarty m.in.: market budowlany i spożywczy, sklep sportowy i salon RTV-AGD oraz lodowisko ze sztuczną nawierzchnią, skatepark i klub fitness. ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

99


INWESTYCJE Wschodnią stronę tej części zajmie kino na 1000 miejsc, dyskoteka oraz zespół konferencyjny o powierzchni 2100 mkw. Druga część kompleksu, od strony stadionu Uniwersytetu Rzeszowskiego, to hotel ze 154 pokojami oraz klub kibica z restauracją i kawiarnią. IKEA PLANUJE INWESTYCJE W ŚWILCZY I STALOWEJ WOLI Jedną z największych inwestycji w regionie miała być budowa Ikei w Świlczy. Miała, bo nadal nie wiadomo, kiedy to się stanie. W 2009 roku dyrektor generalny Ikea na Polskę zapowiadał w Świlczy, że zakupy w podrzeszowskim centrum będzie można robić w 2014 roku. Dziś ta data wydaje się mało realna; wprawdzie Ikea ma zakupione na terenie Świlczy grunty i ustalony plan zagospodarowania przestrzennego pod inwestycję, jednak władze gminy nie wiedzą, kiedy koncern planuje rozpocząć budowę. Na pytanie dotyczące terminu rozpoczęcia budowy pod Rzeszowem nie uzyskaliśmy odpowiedzi także w centrum prasowym inwestora. Szwedzki koncern meblowy posiada w Świlczy 60-hektarową działkę pomiędzy krajową czwórką a linią kolejową, na której, według wcześniejszych zapowiedzi inwestora, ma powstać sklep Ikea ze szwedzką restauracją i placem zabaw dla dzieci oraz centrum handlowe (z kinem, barami oraz sklepami odzieżowymi i wyposażenia wnętrz) o łącznej powierzchni handlowej wynoszącej około 120 tysięcy Reklama

mkw. Przed centrum ma powstać parking na 4000 samochodów, a w nowym obiekcie znajdzie pracę około 2500 osób. Koszt inwestycji szacowany jest na ok. 200 mln zł. Ikea planuje inwestycję w innym mieście na Podkarpaciu. Niedawno przedstawiciele szwedzkiego koncernu podpisali porozumienie z prezydentem Stalowej Woli w sprawie budowy fabryki w tamtejszej strefie ekonomicznej. W fabryce mają powstawać płyty klejone z drewna sosnowego; pracę ma tu znaleźć kilkaset osób. Fabryka ma powstać w ciągu 36 miesięcy. BELLA DOLINA NA BOŻE NARODZENIE 2014 ROKU? Po wakacjach francuska firma Mayland miała rozpocząć budowę centrum handlowego Bella Dolina – olbrzymiego, lecz niskiego obiektu o powierzchni 87 tys. mkw. Czy rzeczywiście pierwsza łopata zostanie wbita jesienią, jak zapowiadano w kwietniu, nie wiadomo – dział public relations na ten temat milczy. Bella Dolina, zlokalizowana na Staromieściu, ma się zdecydowanie różnić od istniejących w mieście galerii. Ma być parterowa, ale rozłożysta, z mnóstwem zieleni wewnątrz i na zewnątrz. W galerii mają się znaleźć stoiska znanych marek odzieżowych, lokale gastronomiczne oraz największy w regionie hipermarket. Według zapowiedzi inwestora z kwietnia tego roku, w centrum Bella Dolina będzie można zrobić zakupy na Boże Narodzenie 2014 roku. ■



BUDOWNICTWO

Setki wystawców i tysiące zwiedzających

na targach budowlanych

Rekord to ponad 300 wystawców i dwadzieścia tysięcy zwiedzających. Dane te pozwalają Targom Budownictwa, Wyposażenia Wnętrz i Ogrodów EXPO DOM, jakie dwa razy w roku organizowane są w Rzeszowie, uchodzić za największą imprezę wystawienniczą na Podkarpaciu i zajmować miejsce w czołówce branżowych imprez w kraju. Robert Bielówka, dyrektor targów, przyznaje, że mimo niełatwych dla branży czasów, każda kolejna edycja cieszy się sporym zainteresowaniem. Dlaczego? Udział w targach to dla każdej firmy dobra forma promocji i nawiązania kontaktów handlowych z nowymi kontrahentami, zaś dla zwiedzających – którymi w dużej mierze są prywatni inwestorzy – możliwość porównania w jednym miejscu wielu ofert z różnych branż i skorzystania z porad fachowców.

Rzeszowskie Targi Budowlane. Targi mają w naszym regionie bogatą, dwudziestoletnią historię. Pierwsze edycje na początku lat 90. XX wieku organizowała spółka InterRES International Fair. W 2004 roku, na podstawie porozumienia między podmiotami, powołano Międzynarodowe Targi Rzeszowskie, które od tego momentu kontynuowały działalność wystawienniczą InterRES-u. Jest to data w pewien sposób przełomowa, zwłaszcza dla targów budowlanych, ponieważ po kilku latach przerwy powróciła druga, jesienna edycja targów. Z RESPANU PRZEZ POLAM DO HALI NA PODPROMIU – Pierwsze targi budowlane zorganizowane zostały w lutym 1994 roku w hali Respanu. Na przestrzeni lat zmieniało się miejsce organizacji imprezy. Rok później targi przeniosły się do hali Polamu w Miłocinie. Znajdująca się tam ogromna hala po dawnych Zakładach Lamp Wyładowczych Polam, o powierzchni ok. 10 tys. mkw., stwa-

102

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2012

rzała duże możliwości wystawiennicze – wspomina Robert Bielówka, dyrektor targów. – Był to bardzo dobry czas dla imprezy, ponieważ w Polsce dopiero tworzyła się sieć dystrybucji i wielu producentów i importerów materiałów budowlanych przyjeżdżało na imprezy targowe w celu poszukiwania przedstawicieli regionalnych. Momentem szczytowym był 1998 rok – targi budowlane zajęły wtedy większą część hali. Skalę tamtych targów można porównać do wiosennej edycji targów organizowanych obecnie. Pod koniec lat 90. kryzys na rynku spowodował załamanie się rynku targowego. Dodatkowo targi musiały opuścić halę Polamu i przenieść się do Rzeszowa. W skromniejszej wersji, tylko z edycją wiosenną, odbywały się w pawilonach wystawowych na stadionie Resovii. Oddanie w 2002 roku do użytku hali na Podpromiu, zaadaptowanej do celów wystawienniczych (m.in. poprzez elektrycznie chowane trybuny), ułatwiło organizatorom przygotowanie imprezy z większych rozmachem. – Dwa lata później Międzynarodowe Targi Rzeszowskie wprowadziły


BUDOWNICTWO drugą, jesienną edycję. W 2006 roku targi zajęły całą halę, czyli blisko 7 tys. mkw. Mamy również do dyspozycji duże połacie powierzchni na zewnątrz – dodaje dyrektor targów. RZESZOWSKIE TARGI W KRAJOWEJ CZOŁÓWCE Rzeszowskie targi budowlane mogą pochwalić się wysoką frekwencją zarówno jeśli chodzi o wystawców, jak i zwiedzających. Podczas gdy na branżowych imprezach w Polsce (w miastach dużo większych niż Rzeszów) liczba wystawców nieznacznie przekracza setkę, w Rzeszowie udaje się zgromadzić dwa, a nawet trzy razy więcej. Wystawcy to przede wszystkim firmy regionalne związane z branżą budowlaną, wyposażeniem wnętrz, projektowaniem i wyposażeniem ogrodów, deweloperzy, producenci materiałów i maszyn z całej Polski oraz wystawcy z zagranicy, którzy chcą promować swoje towary i usługi na naszym rynku. Wielu z nich uważa, że targi w Rzeszowie są najlepszymi po tej stronie Wisły. – Organizowanie targów i pozyskiwanie wystawców to ciężka praca, ponieważ czasy nie są łatwe. Dlatego stałym wystawcom oferujemy systemy bonusowe, zachęcając do organizacji większych powierzchni wystawienniczych, pomagamy w akcjach promocyjnych – mówi Robert Bielówka. – Kiedy zapytaliśmy naszych wystawców, po co tak naprawdę przyjeżdżają na targi budowlane do Rzeszowa, efekty handlowe podali na drugim miejscu. Ich zdaniem, głów-

Stoisko firmy Szerbud. Od lewej: Artur Szlosek, Jacek Ceglarz i Renata Polańska. nym powodem jest budowanie marki firmy i oferowanych produktów. Udział w targach to świetna akcja marketingowa. Oczywiście, problemy na rynku spowodowały w niektórych firmach cięcia w wydatkach na marketing i promocję, ale pojawiają się nowi wystawcy, którzy właśnie w promocji widzą szansę na poprawę swojej pozycji. Krystyna Ceglarz, właścicielka firmy deweloperskiej Szerbud z Rzeszowa, potwierdza, że firma wystawia się na targach budowlanych od wielu lat. – Dzięki temu zwiedzający targi mogą zapoznać się z naszą ofertą, zobaczyć ► Reklama



BUDOWNICTWO makietę, pospacerować wirtualnie po osiedlu domów jednorodzinnych – prawie dotknąć budowanych rzeczy. W naszym odczuciu, od kilku lat zmienił się trend i zamiast samemu wiele lat budować wymarzony dom – można powierzyć budowę dobremu deweloperowi. Z myślą o takich osobach, które również odwiedzają targi, zaczęliśmy prezentować tam swoją ofertę – mówi Krystyna Ceglarz. Właścicielka Szerbudu potwierdza, że udział w targach przekłada się na efekty handlowe. Klienci zainteresowani kupnem mieszkania czy domu otrzymują na miejscu kompleksową informację i zdarza się, że po targach przychodzą do firmy podpisywać umowę kupna – sprzedaży. Efekty handlowe to nie jedyny powód uczestnictwa w targach. – Spotykamy się z naszymi partnerami, np. projektantami i wykonawcami, wymieniamy uwagi i doświadczenia, mamy okazję zobaczyć w jednym miejscu ciekawe oferty innych firm i nowe rozwiązania, których poza targami pewnie nie zobaczylibyśmy z braku czasu. Na targach panuje sympatyczna, rodzinna atmosfera – dodaje Krystyna Ceglarz. – Udział w targach to również forma promocji, stajemy się rozpoznawalni, klienci nas identyfikują. Firma Greinplast jest obecna na targach budowlanych od wielu lat i bierze udział zarówno w wiosennej, jak i jesiennej edycji imprezy. – Przez pierwsze lata powodem naszej obecności na targach była głównie chęć pozyskania nowych klientów i kontrahentów oraz prezentacja naszej oferty, a więc produktów do systemów ociepleń, farb, gruntów, klejów do płytek, zapraw i systemów dekoracyj-

Stoisko firmy Greinplast. Od lewej: Łukasz Zieliński, Grzegorz Toton. nych. Teraz wystawiamy się na targach głównie dlatego, żeby ugruntować pozycję naszej marki oraz zaprezentować nowe produkty zgodnie z trendami w nowoczesnym budownictwie. Udział w targach to również pozytywne działanie wizerunkowe dla firmy – zauważa Dariusz Chyła z Greinplastu. – Ponieważ bierzemy udział także w targach budowlanych w Lublinie, możemy przyznać, że atutem rzeszowskiej imprezy jest perfekcyjna organizacja, spora frekwencja zwiedzających i wyjątkowa atmosfera. Wśród zwiedzających dominują prywatni inwestorzy, którzy budują lub remontują domy i mieszkania, ► Reklama


BUDOWNICTWO a w targach uczestniczą m.in. dlatego, że w jednym miejscu mają zapewniony dostęp do wielu ofert w konkurencyjnych cenach, gdyż wystawcy zwykle na okoliczność targów przygotowują specjalne rabaty targowe. Zwiedzającymi są również przedstawiciele różnego rodzaju firm związanych z branżą budowlaną, którzy szukają kontrahentów, oraz przedstawiciele imprez targowych z całej Polski. Targi budowlane już dawno przestały być imprezą jedynie wystawienniczą. Każda edycja ma swoją imprezę towarzyszącą, konkursy dla odwiedzających i wystawców oraz konkurs o Złoty Medal Podkarpackiego Rynku Budowlanego. Podczas tegorocznej jesiennej imprezy odbędzie się m.in. festiwal wnętrz. Wezmą w nim udział architekci, projektanci oraz przedstawiciele firm zajmujących się wyposażeniem wnętrz, którzy będą udzielać odwiedzającym bezpłatnych konsultacji. Mimo że jesienna edycja dopiero we wrześniu, organizatorzy już myślą nad kolejnymi. Założeniem dyrektora targów jest, by każda kolejna edycja była lepsza od poprzedniej. – Na samym początku wysoko postawiliśmy sobie poprzeczkę, więc cały czas szukamy nowych pomysłów i rozwiązań. W hali na Podpromiu zrobiło się ciasno, mamy pewne kłopoty logistyczne, dlatego bacznie przyglądamy się planom powstania Centrum Kongresowo-Wystawienniczego w Jasionce i funkcji, jaką ma pełnić – dodaje Robert Bielówka. ■

Stoisko firmy Multistone. Dawid Adamski. Reklama

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.