VIP Biznes&Styl Nr 73

Page 1



VIP BIZNES&STYL

36-42 Dr Dariusz Iwaneczko: Wprowadzenie stanu wojennego 13 grudnia 1981 roku w aspekcie ludzkim oznaczało brak możliwości i perspektyw rozwoju dla całego pokolenia, a może i kilku pokoleń osób, które swoją aktywność na różnych polach powinny wykazywać w latach 80. XX wieku, ale nie mogły, bo PRL im to uniemożliwił. Wyhamowano proces przemian transformacji ustrojowej, a co za tym idzie, o dekadę dłużej mieliśmy czekać na demokrację, samorząd, możliwość otwarcia granic, podróżowania i podejmowania pracy w innych krajach. Kilka pokoleń zostało ograbionych z normalnego życia. Do 1989 roku utrzymywano charakter państwa, w którym mieliśmy do czynienia z grupą uprzywilejowaną, tak zwanymi beneficjentami systemu władzy komunistycznej.

LUDZIE PODKARPACIA

RAPORTY I REPORTAŻE

Ilona Wrońska i Leszek Lichota Na glampingu w Jaśliskach

Rok 2022 Rokiem Ignacego Łukasiewicza Bogacił siebie i bogacił innych

30

VIP TYLKO PYTA

36

Aneta Gieroń rozmawia z dr. Dariuszem Iwaneczko, dyrektorem IPN Oddział w Rzeszowie W grudniu 1981 roku generał Jaruzelski wypowiedział wojnę narodowi polskiemu

SYLWETKI

62

78 84

Rosja Anny Konieckiej Wasilij Wierieszczagin. Ach, jaka piękna wojna…

KULTURA

26

Muzeum Okręgowe w Rzeszowie Galeria Dąmbskich. Wizytówka Rzeszowa

28

Portret Alicja i Sławomir Gołąbowie: Dwoje do tańca

Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku Synagoga z Połańca

Kapitan pilot Adelajda Szarzec-Tragarz Od lotów na „Antku” w Rzeszowie do „Dreamlinera”

VIP Kultura Jadwiga Hajduk: Malowanie daje mi wolność

74

96

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

3


84

54 62

96

ROZMOWY

54

Prof. dr hab. n. med. Piotr Tutka Mister Cytisine. Rzeszów ma szanse stać się wiodącym ośrodkiem badania nad cytyzyną na świecie!

92

Bożena Janda, dyrektor WiMBP w Rzeszowie Pandemia niestraszna dla czytelników. Pomogły katalogi online i książkomaty

100 88

TEATR

20

Jubileusz Teatr „Przedmieście” ma 20 lat

88

Legendy teatru Kazimierz Dejmek jak Król Lear

INTELIGENTNE SPECJALIZACJE

44

Podkarpacie w gospodarce stawia także na jakość życia

48

Farma fotowoltaiczna – bo światło jest ważne na wielu poziomach

78

URODA

22

Pokaz mody Basia Olearka i jej kolekcja „Day” and „Night”

100

Pastelove Motyle Moda ma sens, gdy jest odpowiedzialna społecznie

22 4

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021


OD REDAKCJI

Mija 40. rocznica od wprowadzenia stanu wojennego, a jak mówią historycy: wypowiedzenia wojny narodowi polskiemu przez generała Wojciecha Jaruzelskiego. Białe ulice, bo 13 grudnia 1981 roku w Polsce panowała śnieżna i mroźna zima, z dnia na dzień zrobiły się szare od mundurów wojska i milicji. Ale nawet wtedy nie udało się zniszczyć naszego fenomenu XX wieku – „Solidarności”, która liczyła prawie 10 mln członków i cały cywilizowany świat wprawiała w zachwyt pomieszany z niedowierzaniem. Jednocześnie stan wojenny i wydarzenia, które po nim nastąpiły, potwierdzają, że Polacy nigdy się nie poddają. 13 grudnia 1981 roku był ostatnim akordem władzy komunistycznej, który w konsekwencji doprowadził do jej upadku. To był też ostatni moment w naszej historii z ostatnich dekad, kiedy byliśmy tak zjednoczeni. Co się z nami stało w ostatnich latach, że tak bardzo zwątpiliśmy w siebie i tak często wątpimy w naukę? Pandemia COVID-19 na pewno odmieniła świat, ale czy aż tak bardzo zmieniła nas jako ludzi? Ks. prof. Michał Heller, wybitny kosmolog, laureat Nagrody Templetona, podczas swojego niedawnego wykładu w Rzeszowie, przyznał, że wirus nauczył nas pokory, ale powinien był też uczyć nas zaufania do rozumu. – I gdy słyszę, że ktoś nie chce się szczepić, to mam ochotę zapytać taką osobę, dlaczego używa komórki, skoro szczepionka i elektronika są takim samym darem nauki. Skoro nauka jest zła, telefon komórkowy też powinien być zły – mówił kosmolog. Jednocześnie tak dumni jesteśmy z Ignacego Łukasiewicza, wizjonera, naukowca, twórcy przemysłu naftowego, zapoczątkowanego na Podkarpaciu, który zawładnął nie tylko naszą, ale i innych wyobraźnią tak skutecznie, że rok 2022 obwołali Rokiem Ignacego Łukasiewicza. Ten przemysłowiec i społecznik, jak mało kto umiał i chciał uczyć oraz bogacić siebie i innych. Miał wszystko to, czego i dziś powinniśmy żądać i oczekiwać od przedstawicieli wszystkich instytucji publicznych. Bo władza to nie tylko przywileje, ale przede wszystkim odpowiedzialność. Po pierwsze za jednostkę, dopiero potem za partię! Za nami bardzo trudny, naznaczony stratą, lękiem i nieustannie rosnącą inflacją rok 2021. Przed nami piękny czas Bożego Narodzenia i nadziei związanych z rokiem 2022. I chyba nie będę miała lepszej okazji, by życzyć Państwu bezmiaru zdrowia oraz tego, by Wiara, Nadzieja i Miłość nigdy nas nie opuszczały!

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl zespół redakcyjny Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Natalia Chrapek natalia@vipbiznesistyl.pl fotograf Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl skład

Artur Buk

współpracownicy Katarzyna Grzebyk, i korespondenci Anna Koniecka, Magdalena Louis, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 501 509 004 dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333

ADRES REDAKCJI

ul. Mieszka I 48/50 35-303 Rzeszów tel. 17 850 75 99

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Mieszka I 48/50 35-303 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl


TRADYCJA

Na Rynku stanęła bożonarodzeniowa szopka rzeszowska Od 4 grudnia na Rynku wystawiona jest unikalna szopka rzeszowska. To dar profesora Andrzeja Urbanika – radiologa, wykładowcy Uniwersytetów: Rzeszowskiego i Jagiellońskiego – dla naszego miasta. Szopkę wykonał Andrzej Malik, wywodzący się z rodziny, która od czterech pokoleń kreuje słynne szopki krakowskie.

C

zy w stolicy Podkarpacia powstanie nowa tradycja? Tak naprawdę nie jest ona zupełnie nowa, gdyż kilkanaście lat temu rzeszowski Rynek zapełniał się szopkami wykonywanymi przez uczniów miejscowych szkół. Organizatorem był Wydział Kultury Urzędu Miasta. Wystawy te nie są, niestety, kontynuowane. Ich miejsce zajęły coraz kosztowniejsze światełka świąteczne. Ten standard „obowiązuje” dziś w licznych miastach, banalizując coraz mniej autentyczny i coraz bardziej skomercjalizowany okres Świąt Bożego Narodzenia. Andrzej Malik wywodzi się z rodziny, która od czterech pokoleń wykonuje szopki krakowskie. Tradycję zapoczątkował urodzony w 1888 r. Walenty Malik, zwierzyniecki tramwajarz. Zwierzyniec rywalizował tu z inną dzielnicą Krakowa – Krowodrzą. W czasie świąt szopkarze chodzili z jasełkowymi przedstawieniami po domach. W latach 30. XX w., gdy krakowskie szopkarstwo zaczęło zanikać, do jego odrodzenia przyczynili się etnografowie. Dziś szopki te znane są w całej Europie i zdobią takie gmachy jak: Ambasada Francuska w Warszawie, Ratusz w Norymberdze, Dom Polski w Budapeszcie czy Uniwersytet Techniczny w Clausthal. Tym samym dzieła krakowskich murarzy i rzemieślników z II połowy XIX w. weszły w międzynarodowy obieg kulturalny. Szopki Malików mają własny styl architektoniczny. Pośrodku budowli znajduje się kopuła z Kaplicy Zygmuntowskiej, po bokach dwie wieże Kościoła Mariackiego, a na froncie kolorowa gwiazda. Poruszające się figurki podświetlonej szopki ukazują różne wydarzenia historyczne lub prezentują folklor miejski. W szopce zawsze jest postać Lajkonika, który wywodzi się ze Zwierzyńca. Andrzej Malik, z zawodu architekt i etnograf, podkreśla: – To moje hobby. Takie relaksujące, manualne „dziubanie” – sklejanie, malowanie, rzeźbienie, uczenie się nowych technik. Szopka łączy wszystkie te elementy. Lubię to robić. Staram się, aby każdego roku szopka była inna: raz imituję kamień, innym razem marmur. Wprowadzam elementy inżynierii miejskiej, np. z kratownicowej konstrukcji mostu. Innym razem będzie szopka rozkładana. Dla mnie to czysta rozrywka i ulubiona forma realizacji pasji tworzenia. Dotąd Andrzej Malik nigdy nie wykonał szopki o motywie innym niż krakowski. Namówił go do tego prof. Andrzej Urbanik, który wskazał, aby w szopce znalazły się motywy architektury rzeszowskiej. Są to: wieże kościoła oo. Bernardynów i Zamku, elementy fasady Banku PKO BP przy ul. 3 Maja oraz skarpy synagogi Nowomiejskiej. Zainspirowały one wykonawcę: – Jeżeli miasto ma swoją charakterystyczną architekturę i swego „ducha”, to źródeł inspiracji nie zabraknie – twierdzi Andrzej Malik, który od niedawna wprowadza do swoich szopek elementy architektury XIX i początków XX wieku: secesji, art deco, a nawet modernizmu lat międzywojennych. Stąd w szopce rzeszowskiej – obok tradycyjnych elementów barokowych – architektura okresu galicyjskiego: wieża zamkowa i fantastyczne, przebogate fragmenty fasady miejscowego banku.

Tekst Antoni Adamski Fotografia Tadeusz Poźniak VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

7


MAGIA ŚWIĄT

Świąteczne Miasteczko na Rynku w Rzeszowie do 23 grudnia Do 23 grudnia można odwiedzać Świąteczne Miasteczko w Rzeszowie, które ściąga tłumy mieszkańców miasta. Tysiące lampek nadają bożonarodzeniowy klimat ogromnej choince, pod którą ustawiono Szopkę Rzeszowską, bajkowemu zamkowi oraz 20 czerwonym domkom, gdzie można kupić ręcznie wykonane ozdoby, lokalne nalewki oraz bożonarodzeniowe smakołyki. Nad całością góruje diabelski młyn i przystrojony w girlandy Tadeusz Kościuszko spoglądający z cokołu.

G

ości witają dwie świąteczne bramy wejściowe – jedna przy Ratuszu, druga od ulicy Mickiewicza. Miało być i zrobiło się magicznie w ramach akcji „Magiczna zima w Rzeszowie”. Miasteczko wystartowało 4 grudnia i pozostanie na Rynku do 23 grudnia. Bożonarodzeniowe światełka uroczyście zapalił prezydent Rzeszowa Konrad Fijołek w towarzystwie wszystkich wiceprezydentów oraz rzeszowian. – Wszystkiego dobrego i radosnych przygotowań do najpiękniejszych świąt Bożego Narodzenia – życzył Konrad Fijołek.

To oznacza powrót do bogatej tradycji kupieckiej Rzeszowa. Wielki handel odbywał się tutaj głównie podczas jarmarków, drobniejszy w czasie trzydniowych targów, a codzienny w sklepach, kramach i domach prywatnych. Najstarsze jarmarki: na św. Wojciecha (23 kwietnia), św. Feliksa (30 sierpnia) i św. Barbarę (4 grudnia), sięgają czasów założenia miasta. W XVII wieku przywożono na nie towary galanteryjne, sukna, jedwab, dywany, siodła, tytoń, oliwę, futra. Do handlu jarmarcznego zaliczało się też gotowanie potraw na Rynku.


I nie inaczej jest też w tym roku. Na płycie stanęło dwadzieścia jednakowych, czerwonych domków, gdzie można kupić świąteczne ozdoby, produkty spożywcze od miejscowych producentów, biżuterię i lokalne rzemiosło. Na dzieci czeka bajkowy zamek, domek św. Mikołaja, karuzela, pontonowa zjeżdżalnia, diabelski młyn, skąd rozciąga się piękny widok na centrum Rzeszowa oraz domek gastronomiczny, gdzie nie brakuje gorących napojów i świątecznych wypieków. Bożonarodzeniowe Miasteczko jest otwarte dla gości codziennie, ale najwięcej atrakcji przygotowano na weekendy. Będą warsztaty świąteczne dla dzieci, kino plenerowe, pokazy laserowe oraz Miejska Wigilia 17 grudnia.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

17 GRUDNIA (PIĄTEK) WIGILIA MIEJSKA • Animacje laserowe • 17:00 Wigilia miejska • 17:30 Występ chóru Męskiego Resonantae • 19:00 Pokaz laserowy 18 GRUDNIA (SOBOTA) • 12:00 Świąteczne warsztaty tematyczne dla najmłodszych • 14:00 Świąteczne covery – muzyka na żywo • 16:00 Kino plenerowe – seans dla dzieci • 17:00 Kino plenerowe – seans dla dorosłych • 19:00 Christmas Party z DJ 19 GRUDNIA (NIEDZIELA) • 12:00 Świąteczne warsztaty tematyczne dla najmłodszych • 14:00 Bajkosfera – czytanie świątecznych baśni dla najmłodszych • 16:00 Swingowe rytmy – muzyka na żywo


ILUMINACJE

Rzeszów ustroił się na święta Aż 1,45 mln zł wydał w tym roku Rzeszów na iluminacje świąteczne na miejskich placach i przy ulicach. Ozdobionych zostało ponad 450 latarni w centrum miasta i przy głównych ulicach. Błyszczący niemal 30 tysiącami ledowych punkcików zamek na Rynku zachęca mieszkańców i turystów do wykonania pamiątkowej fotografii.

W

ostatniej dekadzie listopada Rzeszów podpisał umowę na montaż dekoracji świątecznych. Miasto zdecydowało się zaakceptować kwotę 1,45 mln zł, jaką za ozdobienie stolicy Podkarpacia zażądała firma Multidekor z Piastowa w województwie mazowieckim. Była jedynym oferentem w przetargu. I chociaż jej propozycja o ponad 300 tys. zł przekroczyła budżet zarezerwowany na to zadanie, Ratusz zdecydował się ofertę przyjąć. W ubiegłym roku miasto wydało na ten cel 1,3 mln zł. W tym na grymaszenie nie było już czasu. Pierwsze światełka miały rozbłysnąć 1 grudnia, więc na wykonanie zadania wykonawca miał tydzień. Montaż choinki rozpoczął się więc w dniu podpisania umowy.


Na rynku światełkami rozbłysła ponad 16-metrowa, sztuczna choinka. Zdobi ją gwiazda na szczycie i mnóstwo brokatowych i matowych bombek, w kolorach złotym, srebrnym i czerwonym. Nieopodal stanął zamek oświetlony niemal 30 tysiącami punktów LED. Konstrukcja z bramą i ośmioma wieżyczkami, z gwiazdami na szczycie, przez cały okres świąteczny pozostanie zapewne jednym z miejsc, gdzie rzeszowianie i turyści najchętniej zrobią sobie fotografię podczas wieczornego spaceru. Drugim takim „fotogenicznym” elementem jest świetlna huśtawka przy ul. 3 Maja. Zamknięto ją w konstrukcji mającej kształt lampionu. Światłami udekorowanych zostało ponad 450 latarni w centrum Rzeszowa i przy głównych miejskich arteriach. Świątecznie rozbłysły ulice: Kościuszki, Mickiewicza, Grunwaldzka, Matejki, Sokoła, 3 Maja, Jagiellońska, Piłsudskiego, Słowackiego, W. Pola, Poznańska, Marszałkowska, Cieplińskiego, Lisa-Kuli, Kilara, Kopisto, Grottgera, Asnyka, Krakowska, Hetmańska, plac Farny i Śreniawitów. Bałwanek rzucający śnieżkami ozdobił skwer Górskiego. dekorowane zostały wiadukty Tarnobrzeski i Śląski oraz Most Zamkowy. Na rondzie Jana Pawła II wjeżdżających do Rzeszowa od Warszawy i Lublina wita napis „Rzeszów”, okraszony kokardą i prezentami. Na zieleńcu na wysokości Galerii Rzeszów pojawił się natomiast 4-metrowy św. Mikołaj na nartach. Ozdobione zostało także rondo Żołnierzy 10. Sudeckiej Dywizji Piechoty, rondo Unii Europejskiej, Pobitno i Ulmów, rondo Kuronia i Pileckiego. Światełka świąteczne rozpalają się wraz z zapadaniem zmierzchu, w tych samych godzinach co uliczne latarnie. Mają poprawiać humor przechodniom do końca stycznia. Miasto rozważa możliwość dopłaty do usługi i przedłużenie umowy do 14 lutego.

U

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak


Nowe technologie

Startupy z szansą na sukces na Carpathian Startup Fest Od lewej: Stanisław Kruczek, Witold Mielniczek, Krystian Kapinos.

Kruszarka do butelek, nowatorski serwis internetowy dla agentów nieruchomości i algorytm do projektowania nowych leków peptydów, a także program usprawniający pracę inżynierów-projektantów i latający czołg – to startupowe projekty, które zdobyły najwyższe nagrody podczas Carpathian Startup Fest 2021 – pierwszego festiwalu dla startupów, który zorganizowała Rzeszowska Agencja Rozwoju Regionalnego. 28 października w hali G2A Arena w Jasionce walczono nie tylko o podium, ale i o zainteresowanie inwestorów. Pierwsze rozmowy odbyły się tego samego dnia.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

Z

budowana przez startup Maas Loop kompaktowa kruszarka zamienia szklane butelki w piasek, zmniejszając tym samym objętość śmieci o 80 proc., a co za tym idzie – koszt ich wywozu. – Dzięki temu lokal gastronomiczny może pomieścić odpad w jednym koszu zamiast w pięciu. A to oznacza pięciokrotnie niższy rachunek za wywóz śmieci. W Rzeszowie, niewielki pub mieszczący ok. 50 osób płaci obecnie taki rachunek na poziomie ok. 1,5-1,6 tys. zł, w Warszawie, Krakowie – 2,5-3 tys. zł – mówi Paweł Ciesielski, dyrektor generalny spółki Maas Loop, która zdobyła I miejsce w kategorii Startup i nagrodę w kategorii Inteligentne specjalizacje województwa podkarpackiego: Jakość życia, podczas pierwszego Carpathian Startup Fest 2021. W trzy tygodnie po festiwalu startup miał za sobą rozmowy z 10 funduszami i zaproszenie od Polsko-Katarskiej Izby Handlowej. Wśród jurorów CSF 2021 byli biznesmeni, przedstawiciele ponad 20 funduszy inwestycyjnych i inwestorów, instytucji otoczenia biznesu, samorządu, a także rządu w osobie Małgorzaty Jarosińskiej-Jedynak, sekretarz sta-

12

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

nu w Ministerstwie Funduszy i Polityki Regionalnej. Ich decyzją nagrody otrzymali również: startup Spotbrowser za narzędzie internetowe umożliwiające agentom nieruchomości stworzenie w kilka minut wirtualnego spaceru; PioLigOn za projektowanie nowych leków peptydowych; Koenigs za program Advanced Frame Builder – wtyczkę do programu Catia V5 przyspieszającą pracę inżynierów; Xerall za pierwsze rozwiązanie na świecie łączące w jednej konstrukcji pojazd gąsienicowy, dron oraz pojazd pływający. Podczas Carpathian Startup Fest nagrodzono również pomysły na biznes, których autorzy zmierzyli się w konkursie Idea Challenge. Zwyciężyli: BeeNatural – I miejsce za system ochrony rodzin pszczelich, nakładkę pozwalająca „wysterylizować” każdą pszczołę wchodzącą do ula światłem UV-C; WinoPasja – II miejsce za internetową platformę handlową dla branży winiarskiej; BeautyHub – III miejsce za pomysł platformy szkoleniowej dla branży fryzjersko-kosmetycznej. Zwycięzcy we wszystkich kategoriach zostali wyłonieni spośród 24 pomysłów biznesowych i spółek, jakie zaprezentowały się na scenie G2A Areny. Musieli przejść eliminacje i pokonać wielu rywali. Do udziału w Carpathian Startup Fest zgłoszono w sumie 140 startupów i pomysłów. Jak chciałyby spożytkować pieniądze inwestorów? Zależy od projektu. Witold Mielniczek, pomysłodawca, założyciel i prezes zwycięskiej firmy Xerall, od kilku lat rozwija projekt latającego czołgu. Posiada pierwszy produkt na rynku w kategorii zdalnie sterowanych zabawek, a także dwa prototypy w wersji 500-gramowej oraz 25 kg. Wszystkie umożliwiają poruszanie się na gąsienicach oraz lot. W obecnej chwili trwają prace nad dronami, posiadającymi dodatkowo możliwość pływania. – Chcemy wejść na rynek z kolejnymi produktami i we współpracy z firmami z Europy rozpocząć prace nad bardzo zaawansowanym dronem o wadze 25 kg, a także stworzyć drona bezzałogowego o wadze 500 kg, który mógłby służyć jako narzędzie specjalistyczne w polskim wojsku. W planach jest także wersja załogowa. Ile na to potrzebujemy pieniędzy? Inwestorowi za ok. 3,6 mln zł oddam 10 proc. udziałów we wszystkich


Od lewej: Piotr Zawada, Małgorzata Jarosińska-Jedynak, Władysław Ortyl, Marcin Seniuk, Marek Panek.

spółkach. Tyle wystarczy, by zbudować prototyp i przygotować się do drugiej rundy inwestycyjnej, gdzie w rachubę wchodzą już inwestycje rzędu 600-700 mln dolarów – wylicza Witold Mielniczek. A jakie strategie i oczekiwania mają inwestorzy? – Szukamy projektów z takich dziedzin jak energetyka, przemysł 4.0 i IT/ICT – wymienia Robert Karbowiak, reprezentujący podczas CSF 2021 fundusz ERC finansowany przez PGE

Ventures. – Możemy inwestować w spółki, które realizują projekty badawczo-rozwojowe, służące rozwinięciu nowego obszaru działalności. Oferujemy do 1 mln zł w zamian za udziały. Z kolei z programu BRIdge Alfa finansujemy również projekty w zupełnie początkowej fazie. Może do nas przyjść osoba z ciekawym pomysłem, wtedy zakładamy spółkę razem z pomysłodawcą i jesteśmy gotowi dofinansować ją kwotą na podobnym poziomie. Pierwszy Carpathian Startup Fest inwestorzy ocenili jako bardzo udany, a Rzeszowska Agencja Rozwoju Regionalnego już zapowiada drugą edycję – 6 października 2022 roku. Startupy mogą zacząć przygotowania. Dziś Podkarpackie jest w pierwszej piątce województw, w których powstaje ich najwięcej. To efekt projektu Platformy Startowe Start In Podkarpackie. Jak zapowiedział w Jasionce Mariusz Seniuk, dyrektor Departamentu Rozwoju Startupów w Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości, jest szansa, że będzie on w kolejnych latach kontynuowany.




nauka

Wszechświat mniej kapryśny od Kaprysów Paganiniego

Ks. prof. Michał Heller. Wszechświat ma cztery wymiary – trzy przestrzenne i jeden czasowy. Istnieją jednak teorie – jak słynna teoria superstrun – według których mamy dziesięć wymiarów i nie jeden Wszechświat, ale niekończenie wiele Wszechświatów. Czy to kaprys Wszechświata, a właściwie Boga, czyli Nieskończoności? A co ważniejsze, kapryśność Wszechświata może się okazać mniejsza od Kaprysów Niccolò Paganiniego, na które mogą sobie pozwolić jedynie najwięksi wirtuozi skrzypiec?! W grudniu w Filharmonii Podkarpackiej Wyższa Szkoła Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie zainaugurowała szóstą już edycję cyklu „Wielkie Pytania w Nauce”, a w naukowy dialog „Kaprysy Wszechświata”, gdzie kosmologia przeplatała się z muzyką, wdali się: ks. prof. Michał Heller, kosmolog, filozof i teolog, oraz dr hab. Janusz Wawrowski, jeden z najwybitniejszych polskich skrzypków, wykładowca Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie. A tego, żeby na scenie było „dokładnie tak samo, tylko odwrotnie”, skutecznie pilnował red. Wojciech Bonowicz, publicysta „Tygodnika Powszechnego”.

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak

16

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

Co łączy muzykę i fizykę? Na pewno struny i… fenomenalne właściwości matematyczne. Ks. prof. Michał Heller, który wielokrotnie gościł w Rzeszowie, na swoje wykłady za każdym razem przyciąga więcej rzeszowian. Na scenie uwodzi rzadką umiejętnością opowiadania rzeczy najtrudniejszych w najprostszy sposób. A gdy dodać do tego nieprawdopodobne poczucie humoru i swadę, w jaką wchodzi w dialog z Wojciechem Bonowiczem, aż trudno uwierzyć, że laureat Nagrody Templetona 85. urodziny ma już za sobą. Na wykładzie skupił się na popularnej teorii strun i superstrun. Towarzyszyła temu muzyka Jana Sebastiana Bacha, Niccolò Paganiniego, Krzysztofa Pendereckiego i Grażyny Bacewicz, w mistrzowskim wykonaniu Janusza Wawrowskiego, czyli coś, co ks. prof. Heller uwielbia. Żartował nawet, że ma podobne marzenie, jak jego przyjaciel, który życie wieczne wyobraża sobie jako nieustanny koncert w salonie własnego domu, z bliskimi, gdzie słuchają Bacha. I trudno się dziwić, zwłaszcza, że Wawrowski koncertuje na stradivariusie, czyli legendarnych skrzypcach wykonanych przez Antonia Stradivariego, a datowanych na 1685 rok, czyli dokładnie ten sam, w którym urodził się Jan Sebastian Bach. Przy tej okazji, w nawiązaniu do rekordowo wysokiej inflacji, jaka w Polsce wynosi obecnie prawie 8 proc., goście, pół żartem, pół serio, dopytywali, czy warto inwestować w instrumenty muzyczne. – To fenomenalna inwestycja – przyznał dr hab. Janusz Wawrowski. – Cena stradivariusa nie schodzi poniżej miliona euro. rof. Heller przypomniał, że sto lat temu granice poznanej rzeczywistości fizycznej wyznaczały, z jednej strony, wielkość atomu, a z drugiej – rozmiary naszej galaktyki, Drogi Mlecznej, którą uważano za cały Wszechświat. Od tamtego czasu dokonał się wielki postęp w opisie i rozumieniu otaczającego nas świata. Zbadano strukturę atomów, schodząc poniżej wielkości jądra atomowego i postulując istnienie cząstek, tzw. kwarków, z których składają się protony i neutrony. Przenosząc się z kolei na drugi kraniec skali wielkości, odkryto, że Wszechświat jest dużo bardziej rozległy niż nasza galaktyka. Okazało się, że Droga Mleczna jest tylko jedną z setek miliardów galaktyk istniejących w obserwowalnym wszechświecie. Wszystkie dotychczasowe

P


teorie, które były podstawą do opisu czy interpretacji świata, zarówno w skali najmniejszej (mechanika kwantowa), jak i największej (ogólna teoria względności, teoria Wielkiego Wybuchu), spełniają warunki naukowości wyznaczone przez tradycyjną metodologię nauk empirycznych – zostały potwierdzone bezpośrednimi bądź pośrednimi świadectwami empirycznymi. – Oryginalna teoria strun została oparta na założeniu, że cząstki elementarne można przedstawić jako drgania fundamentalnych, jednowymiarowych włókien energetycznych (zwanych strunami). W takiej teorii strun poszczególnym cząstkom odpowiadałyby nie różne rodzaje strun, lecz różne mody wibracyjne jednego wspólnego typu strun. Wówczas masa cząstki byłaby po prostu energią danego modelu drgań, a jej inne właściwości, takie jak ładunek i spin, wyrażane byłyby przez bardziej wyrafinowane aspekty drgającej struny – tłumaczył prof. Michał Heller. Jednak teoria strun w wersji podstawowej borykała się z pewnymi trudnościami, nie do przyjęcia dla fizyków. Udało się je pokonać dzięki wykorzystaniu idei supersymetrii, pod wpływem której teoria strun przekształciła się w teorię superstrun. Okazało się, że teoria superstrun nie tylko uwzględnia wszystkie znane cząstki elementarne, lecz także przewiduje istnienie nowej cząstki o właściwościach grawitonu (nośnika pola grawitacyjnego), które postulował już Einstein. Zatem teoria strun mogłaby być nie tylko teorią oddziaływań silnych, lecz pretendowałaby do miana Teorii Wszystkiego. by równania teorii superstrun były matematycznie niesprzeczne, struna musi wibrować w 10 wymiarach czasoprzestrzennych, co oznacza, że poza zwykłymi czterema wymiarami istnieje sześć dodatkowych, zbyt małych, by można je bezpośrednio obserwować. Główna teza teorii superstrun głosi, że postać obserwowalnych przez nas praw fizyki zależy od geometrii ukrytych wymiarów. Dziewięć wymiarów przestrzennych wymaganych przez teorię superstrun można pogodzić z doświadczeniem trójwymiarowego świata dzięki przyjęciu, że sześć wymiarów jest skompaktyfikowanych (zwiniętych) do rozmaitości (obszaru 6-wymiarowej przestrzeni) o rozmiarach rzędu długości Plancka. Superstruny w porównaniu z protonem są tak małe, jak proton w porównaniu z Układem Słonecznym. Akcelerator, który mógłby potencjalnie zbadać „królestwo” superstrun, musiałby mieć w obwodzie 1000 lat świetlnych, ale nawet on nie pozwoliłby nam „dostrzec” dodatkowych wymiarów, w których wibrują struny. – Jeżeli przyjmiemy, zgodnie z tradycyjną metodologią nauk fizycznych, że rozstrzygnięcie kwestii prawdziwości teorii fizycznych jest sprawą testów empirycznych, to musimy stwierdzić, że nie ma obecnie absolutnie żadnych eksperymentalnych ani obserwacyjnych danych na poparcie tezy, iż fundamentalnymi elementami rzeczywistości są struny – przyznał ksiądz profesor. – To dlatego wśród fizyków przeważają opinie, że w fizyce koncepcje teoretyczne muszą być poparte faktami eksperymentalnymi. Ani supersymetria, ani teoria strun nie spełniają tego kryterium. Są jedynie wytworem teoretycznych rozważań. Redaktor Wojciech Bonowicz drążył temat teorii superstrun: – Wierzysz w niekończenie wiele Wszechświatów? – dopytywał. – To nie jest kwestia wiary, ale wiedzy. Wiem, jak te teorie działają, ale nie wiem, na ile są prawdziwe, o ile nie będą potwierdzone empiryczne – odpowiedział ksiądz profesor. – Empirycznie się nie potwierdziło, ale matematycznie wygląda dobrze – skwitował Bonowicz. – Tak, ale podejrzanie – z uśmiechem potwierdził prof. Heller. ednocześnie naukowiec przyznał, że spekulacje i śmiałe hipotezy są częścią uprawiania kosmologii. Nauka w ten sposób się rozwija. Polega to na tym, że mamy pola bardzo dobrze uzasadnionych empirycznie teorii, ale one otoczone są pasem hipotez i domysłów. Niektóre z nich z czasem staną się potwierdzonymi obserwacjami, a niektóre przejdą do historii jako fałszywe pomysły, choć i tak potrzebne do rozwoju nauki. Teorię superstrun można porównać do hipotezy z pasa okrążającego pola uzasadnionych teorii. I co ciekawe, kiedyś do tego pasa hipotez należały też mechanika kwantowa, czy teoria względności. – Dlatego dziś nie mówimy o Wszechświecie, ale koncepcyjnie o niekończenie wielu Wszechświatach – dodał ks. prof. Heller. – Kiedyś Bóg był potrzebny, by rządzić Ziemią i gwiazdami stałymi. Potem był Bóg Wielkiego Wybuchu, a dziś możemy koncepcyjnie mówić o Bogu niekończenie wielu Wszechświatów. I nie jest ważne teologicznie, czy istnieje jeden Wszechświat, czy nieskończenie wiele Wszechświatów. Jeśli Bóg jest Nieskończonością, to może bardziej cieszy Go niekończenie wiele Wszechświatów, niż tylko jeden Wszechświat! W dobie pandemii koronawirusa nie mogło też zabraknąć nawiązań do COVID-19. – Wirus na pewno nauczył nas pokory, ale powinien też uczyć nas zaufania do rozumu. Gdy słyszę, że ktoś nie chce się szczepić, to mam ochotę zapytać taką osobę, dlaczego używa komórki, skoro i szczepionka, i elektronika są takim samym darem nauki. Skoro nauka jest zła, telefon komórkowy też powinien być zły – argumentował kosmolog. – Nauka zyskała na koronawirusie? – dopytywał Wojciech Bonowicz. – Raczej mocniej ujawniły się środowiska paranaukowe, które zawsze istniały, ale teraz przybrały na sile, niestety – przyznał ksiądz profesor. Co redaktor Bonowicz gorzko spuentował: Nie ma nadziei. Cykl wykładów popularnonaukowych pt. „Wielkie Pytania w Nauce” Wyższa Szkoła Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie realizuje we współpracy z „Tygodnikiem Powszechnym” od roku 2016. Do tej pory w wykładach udział wzięli m.in.: prof. Jerzy Bralczyk, ks. prof. Michał Heller, prof. Michał Jakowicz, śp. prof. Jerzy Vetulani, prof. Stefan Chwin, Anna Dymna, dr Ewa Woydyłło-Osiatyńska oraz ks. prof. Alfred Wierzbicki.

A

J

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

17


MEDIA W Rzeszowie odbył się Podcast Roku. Konkurs imienia Janusza Majki Jury przyznało 11 nagród i wyróżnień w 7 kategoriach. Do konkursu zgłoszono 280 podcastów, których wysłuchało 14-osobowe jury. W Rzeszowie odbyła się I edycja ogólnopolskiego konkursu na Podcast Roku imienia Janusza Majki, wieloletniego dziennikarza Polskiego Radia Rzeszów, który w lutym 2021 roku zmarł na COVID-19. W kategorii Profesjonaliści zwyciężyła Anna Dudzińska za reportaże w podcaście „Raport o stanie świata”. Podcast Roku to pierwszy ogólnopolski konkurs, którego celem jest promowanie jakości, oryginalności i kultury przekazu różnych form dźwiękowych w mediach digitalowych. Konkurs upamiętnia redaktora Janusza Majkę, związanego przez niemal 40 lat z Polskim Radiem Rzeszów. Konkurs promuje wysokie standardy dziennikarskie i udane debiuty w mediach internetowych. W tym roku jury przyznało po 3 nagrody w kategorii Debiutanci i Pasjonaci oraz w kategorii Profesjonaliści. Wręczono także 4 wyróżnienia i jedną Nagrodę Specjalną Konkursu. W kategorii Debiutanci i Pasjonaci: Pierwsza nagroda trafiła do Anety Chmielińskiej za podcast „Dzikoprzygody”. „Za intymność, wrażliwość i umiejętność zaszczepienia pasji do natury u Słuchaczy w każdym wieku. Za świetne opanowanie monologu jako najtrudniejszej formy do poprowadzenia w podcaście i zachowanie przy tym zdolności do dialogowania ze Słuchaczem”. Drugą nagrodę w tej kategorii dostała Joanna Żelazińska za podcast „Przed obrazem”. „Za wyjątkową opowieść o tworzeniu sztuki, za umiejętność przenoszenia nas do miejsc, których być może nigdy nie odwiedzimy”. Trzecią nagrodę otrzymali Marcin Nieroda oraz Andrzej Padniewski za podcast „Przyjaciele Kota Wrocka”. „Za wykorzystanie podcastu do uruchomienia lokalnego aktywizmu i dbałość o świadomość obywatelską, mówiąc o mieście i ludziach, którzy je tworzą, w lekko komediowej formule”.

Od lewej: Tomasz Majka, Anna Dudzińska, Krystyna Stachowska, Sara Piskor.

W kategorii Profesjonaliści: Pierwszą nagrodę otrzymała Anna Dudzińska za reportaże w podcaście „Raport o stanie świata”. „Za stworzenie podcastu w podcaście – kompletnego na poziomie treści i formy, za doskonałą, autorską formułę formy dźwiękowej i perfekcyjnie prowadzoną dziennikarską narrację w reportażach oraz ponadprzeciętne: pomysł, wykonanie, realizację techniczną.” Szymon Jadczak, dziennikarz Wp.pl, skomentował na Twitterze wygraną Dudzińskiej jako „triumf ludzi, którzy zostali pożegnani przez media publiczne. Oni wygrywają, media publiczne przegrały”. Drugą nagrodę dostał Michał Matus, autor podcastu „Nurt Równoległy”. „Za walkę z fake newsami i obnażanie skomplikowanych mechanizmów dezinformacji.” Trzecią nagrodę dla Profesjonalistów odebrali Agnieszka Pospiszyl i Adam Liszka za podcast „My z covidowego”. „Za umiejętność otwierania i słuchania ludzi pracujących pod ogromną presją; za doskonały przykład tego, jak dokumentować, poprowadzić temat i bohatera i za wartość bezpośredniej relacji, jako wyraz wdzięczności i uznania dla całego autentycznie zaangażowanego środowiska lekarskiego”. W obu kategoriach laureatki pierwszych nagród otrzymały czeki w wysokości 20 tys. zł, zdobywcy drugich nagród po 10 tys. zł, a trzecich nagród po 5 tys. zł. Tegoroczna pula nagród wyniosła 85 tys. zł. Jury przyznało także nagrodę specjalną dla Dariusza Rosiaka, autora podcastu „Raport o stanie świata”. „Za wytyczanie standardów gatunku i rynku. Za budowanie podcastu jako wiarygodnego źródła informacji, oraz za zachętę dla Słuchacza do szukania rzetelnych, mądrych i pięknych rejonów Internetu i mediów digitalowych”. Organizatorzy Konkursu: Sara Piskor i Tomasz Majka, zapowiedzieli powołanie Fundacji imienia redaktora Janusz Majki. Ta będzie nie tylko organizować kolejne edycje Konkursu Podcast Roku, ale też wspierać realizację, profesjonalizację i różnorodność form współpracy podcastów z markami oraz dbać o kulturę słowa i umiejętne opowiadanie historii dźwiękiem. – Pokazaliśmy, że Rzeszów, miasto innowacji, rodzinne miasto Janusza Majki, może stać się gospodarzem nowoczesnego i reprezentatywnego Konkursu, który już zgromadził ogromny potencjał kreatywny 280 twórców – podsumował Tomasz Majka, syn Janusza Majki.

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak



Jubileusz

Od lewej: Kinga Waleń, Paweł Sroka, Jakub Adamski, Iwona Błądzińska, Maciej Szukała, Aneta Adamska-Szukała, Krzysztof Adamski, Mirosław Kiełbasa.

W laboratorium człowieczeństwa Teatr Przedmieście od 20 lat – Szukamy w teatrze emocji, jakbyśmy szukali wiary. Szukamy tego, co nieuchwytne, co nam pomoże, kiedy jesteśmy zastraszeni rzeczywistością i postawieni pod ścianą jak dziś – mówiła wybitna aktorka Irena Jun podczas jubileuszu Teatru Przedmieście w Rzeszowie. W niezależnym teatrze Anety Adamskiej-Szukały i ona, i publiczność doświadczają wzruszeń, które budzić potrafią nieliczne sceny. – Rzadko który teatr dotyka tego, co nieuchwytne, daje szansę człowiekowi, by przeżyć katharsis, dotknąć metafizyki. Tu tego doświadczam – potwierdza dr Agnieszka Kallaus, badaczka dramatu i teatru eksperymentalnego.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

J

ubileusz Teatru Przedmieście, wypełniony spektaklami, koncertem piosenki aktorskiej i spotkaniami twórców z publicznością, stał się okazją do rozmów na temat fenomenu zespołu, który 20 lat temu założyła Aneta Adamska-Szukała, absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim, wtedy świeżo upieczona rzeszowianka. Pierwsza scena Przedmieścia mieściła się w domu kultury w Krasnem. Kolejnym przystankiem był Łańcut, a od ponad 10 lat Rzeszów – dzięki gościnnym progom kamienicy Krystyny i Waldemara Lenkowskich przy ul. Reformackiej 4. To tu wystawiony został po raz pierwszy obsypany nagrodami na festiwalach w całej Polsce spektakl „Obietnica”, jak i inne niezapomniane: „Tchnienie”, „Dybuk”, „Ostatnie rozdanie”, „Podróż”, „Kroniki podwórkowe”, „Kiedyś Ci opowiem” i wiele innych – wszystkie w reżyserii Anety Adamskiej-Szukały i niemal wszystkie według jej scenariusza. Część inspirowana dziełami literackimi, ale w znacznej mierze doświadczeniami jej i jej rodziny, jej aktorów i ich bliskich. Bez instytucjonalnego wsparcia, bazując na społecznej pracy, ukształtował się zespół, którego podejście do widza i siła wpływania na emocje porównywane są do tej prezentowanej przez Józefa Szajnę, Jerzego Grotowskiego, czy Tadeusza Kantora – najbliższego Anecie reformatora teatru. – Teatrowi Przedmieście kibicuję od lat – przyznała Irena Jun, mistrzyni monodramu i aktorka Józefa Szajny. Reżyserka i wykładowczyni Akademii Teatralnej w Warszawie, która na jubileuszu wystąpiła z monodramem „Stara kobieta wysiaduje”.

20

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021


Anecie i jej zespołowi gratulowała stworzenia w Rzeszowie festiwalu Źródła Pamięci. Szajna-Grotowski-Kantor i mówiła, że ta tradycja zobowiązuje. – Posiadamy coś duchowego, metafizycznego, co nas przenosi w rejony, do których jesteśmy stworzeni, a nie mamy do nich dostępu. Sami musimy sobie ten dostęp torować, wymyślać, w jaki sposób dotrzemy do tego, co wydaje nam się ważne, piękne, mądre, przerastające nas, czego byśmy pragnęli od innych, od siebie samych. Istnieje moment jakiś bardzo niezwykły, kiedy teatr przestaje „myśleć” o tym, że jest teatrem Aneta Adamska i Jan Nowara. – tym, co wiąże się z rozrywką, lekturą, popisem – i toruje sobie drogę do nas, do samego środka. Szukamy w teatrze emocji, jakbyśmy szukali wiary, z którą mamy poważny kłopot. Metafizyka deistyczna wymyka nam się z rąk – stwierdziła Irena Jun, zastanawiając się nad fenomenem Teatru Przedmieście. – To pora, w której ścigani jesteśmy przez pandemię, pojawia się coraz to nowa odmiana wirusa, żyjemy zastraszeni i nasz kraj kochany nie pomaga nam w tym wcale, tylko załatwia swoje sprawy. A los stawia nas pod ścianą. Stawia jednakowo wszystkich. Teatr musi nam pomóc i to nie przez jakąś łatwą dydaktykę, ale to co nieuchwytne. Rośnie w nas tęsknota za czymś nieuchwytnym. Nie za tym, czego się dowiem z kolejnych losów kolejnej postaci scenicznej, tego, jak ona będzie ubrana i jakimi dekoracjami to się sprawi, i jakich cytatów reżyser użyje dodatkowo. Nie. To powstaje z tego, co w nas najczystsze, najgorętsze, co powstaje tak głęboko jak lawa w wulkanie i sprawia, że w sztuce może się coś zdarzyć między twórcą a odbiorcami. Dr Agnieszka Kallaus, badaczka współczesnego dramatu i teatru eksperymentalnego, autorka książki „Teatr mityczny Williama Butlera Yeatsa i Jerzego Grotowskiego” przyznaje, że Teatr Przedmieście dał jej wiele osobistych odkryć, wiele przewartościował: – Rzadko który teatr dotyka tego nieuchwytnego, daje szansę przeżyć katharsis, dotknąć metafizykę, poczuć, że nasze życie nie zaczyna się i nie kończy tutaj, że jest jakaś kontynuacja, że jest pamięć, są przodkowie i źródła. Te, do których próbował dotrzeć Grotowski. Nie mamy teraz takich mistrzów. Nie mamy Kantora, który do spodu zbadał śmierć. Nie mamy Becketta. A każdy z nas w pewnym monecie staje wobec pustki egzystencjalnej. Każdy stawia te pytania: skąd jestem, dokąd idę, gdzie jest granica? Teatr Anety dotyka tej tajemnicy. Ona wchodzi tam ze swoją rodziną, z całym pokoleniowym doświadczeniem i robi to niezwykle wiarygodnie, bo szczerze i otwarcie. Wchodzi w doświadczenie teatru po to, aby się spotkać – ja i ty – w doświadczeniu miłości. Bo u Anety jest zawsze miłość i afirmacja. I przekonanie, że śmierci nie ma. Jakby mówiła: ja wchodzę głęboko w śmierć, ja jej dotykam, ja się tego nie boję, granica jest iluzją, ja ją przekraczam. Przekonujemy się, że metafizyka istnieje – mimo, że jesteśmy bardzo różni światopoglądowo, to jej w Teatrze Przemieście doświadczamy. Wspólnota zaczyna się w samym zespole, który tworzy osiem osób: Aneta Adamska-Szukała, Jakub Adamski, Krzysztof Adamski, Iwona Błądzińska, Mirosław Kiełbasa, Paweł Sroka, Maciej Szukała i Kinga Waleń. Grupa, pod charyzmatycznym przewodnictwem Anety, pracuje na zasadzie podobnej jak teatry Laboratorium, Cricot 2 – w bliskiej relacji, współdziałaniu. Teatrze Przedmieście jako laboratorium człowieczeństwa myśli dr Michał Mizera, polonista i teatrolog, adiunkt w Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza oraz na Wydziale „Artes Liberales” Uniwersytetu Warszawskiego. – Czym jest teatr? – zastanawia się. – Czy jest coś, co mogłoby połączyć to, czego szukali w teatrze Grecy, z tym, czego szukali uczestnicy średniowiecznych misteriów granych w kościołach, z teatrem Szekspira, z komedią Goldoniego, z polską tradycją teatru, z ową pustką egzystencjalną, którą wydobył na scenie i w teatrze Beckett? Można znaleźć różne odpowiedzi, a moja jest taka: myślę, że teatr to przestrzeń laboratorium człowieczeństwa. Przestrzeń, w której badamy, szukamy, stawiamy pytania o to, co jest fenomenem ludzkiego życia? Co możemy powiedzieć na zagadkę naszego istnienia? To ciągle jest tajemnica. Przed jakim byśmy metaforycznym lustrem nie stanęli, pozostają pytania: po co to wszystko, co jest po drugiej stronie muru, czy jest Bóg, skąd zło, gdzie są ci, którzy byli przed nami? To jest przedmiotem badań w tym laboratorium, którym jest teatr. I czy to jest formie dramatu, czy komedii, przez płacz, czy przez śmiech, w Warszawie, czy w Rzeszowie, jeśli tego teatr szuka, to jest tym, na co warto poświęcić czas. Wobec rosnącej teatralności ludzkich zachowań, co ułatwia rozrastająca się sfera rzeczywistości wirtualnej, funkcja teatru jako lustra (metafory tej używa także dr Mizera), w którym człowiek może zobaczyć się prawdziwy, nieudawany, wydaje się nabierać jeszcze większego znaczenia. Prostej szczerości, prawdy szuka też w ludziach Aneta Adamska-Szukała. Odnajduje ją pracując m.in. z Amatorskim Teatrem Dramatycznym im. Józefa Żmudy w Stalowej Woli czy Teatrem Sioło w Rakszawie. – Aneta sięga do duszy ludzi w naszym teatrze. Wyzwala w nas olbrzymie emocje, otwieramy się w tym teatrze tak, jak nie otwarlibyśmy się nawet rodzinie – zdradza Agnieszka Rzepka, dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury i Czytelnictwa w Rakszawie. I wspomina 82-letnią Helenę Wilczek, która pod skrzydłami Anety dwa lata temu zadebiutowała na scenie, tworząc poruszającą rolę. –To niezwykłe spotkania. Pociągają mnie prawdziwi ludzie, diamenty ukryte w jakiejś wiosce, jakimś miejscu. Może prości, ale z otwartą duszą, chcą przekazać swoją opowieść i swoją historię – przyznaje twórczyni Teatru Przedmieście. To sprawia, że widz jej spektakli nabiera przeświadczenia, że jego istnienie także jest ważne, istotne, i doświadcza siły wspólnoty.

O

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

21


pokaz mody

Basia Olearka i wygodna elegancja na pokazie „Day” and „Night” Było Muzeum Okręgowe w Rzeszowie, terminal lotniska w Jasionce, kamienica w Rynku. Na początku grudnia Basia Olearka, znana rzeszowska projektantka, swoją najnowszą kolekcję „Day” and „Night” zabrała na czerwony dywan toru rzeszowskiej kręgielni w klubie „Aloha”. To pierwszy od prawie dwóch latach pokaz mody na żywo i z udziałem publiczności. I… okazało się, że covidowa rzeczywistość wyzwoliła w nas nie tylko tęsknotę za możliwością spędzania czasu w licznym gronie przyjaciół, ale też stała się inspiracją dla mody. Na wybiegu modelki prezentowały wieczorowe kreacje oraz dresy. Te nie przypominały wprawdzie typowego stroju sportowego, ale były ukłonem w kierunku eleganckiego i wygodnego looku.

R

zeszowianka konsekwentnie buduje swoją markę i pokazy mody organizuje już od 2010 roku. – Mam ogromną radość z tworzenia mody – przyznaje Basia Olearka. – Wytyczam sobie cele i podążam do nich we własnym tempie oraz na swoich zasadach. Pandemia koronawirusa tego nie zmieniła. Najważniejsza jest kreacja i spotkanie z drugim człowiekiem. Moda to dla niej coś więcej niż tylko ubrania. Każdy pokaz to coś więcej niż tylko spotkanie towarzyskie. Zależy jej na inspirowaniu zdarzeń kulturalnych, integrowaniu środowisk twórczych i to się dzieje. Kolekcja, którą pokazała w klubie „Aloha”, to 14 propozycji sportowych ukrytych pod hasłem „Day” i 14 sylwetek „Night”. Tym razem zaproponowała ubrania tylko dla pań, bo okazja była niecodzienna – na wybiegu kreacje prezentowały uczestniczki wyborów miss klubu „Aloha”. – Zamknięci w domach na czas kolejnych fal pandemii koronawirusa, hołdujemy wygodzie, ale nie do końca chcemy zrezygnować z looku glamour. Stąd też kolekcja sportowa „Day”, czyli dzianinowe dresy, ale nie dosłownie, bo z sukienkami i kombinezonami oraz 14 wieczorowych sukienek – propozycja „Night” – mówi projektantka. – Te ubrania to kwintesencja mojej modowej rzeczywistości – przyznaje Basia Olearka. – W ostatnim roku szyliśmy bardzo dużo dresów, które nasi klienci pokochali, ale pod pewnymi warunkami. Nie są to typowe bluzy i spodnie sportowe. Raczej stylowe ubrania, w których czujemy się wygodnie, a którym blisko do „sportowej elegancji”. W przypadku Basi Olearki, żaden pokaz nie może się odbyć bez jej ukochanych sukienek i kombinezonów wieczorowych – bardzo kobiecych i sexy, w których dużo jest przezroczystości, zmysłowych tiulów i koronek oraz dekoltów i rozcięć pozwalających wyeksponować atuty sylwetki. Nie inaczej było i tym razem. Na wybiegu dominowała hołubiona przez projektantkę czerń. Blasku dodawało złoto, srebro, piękny brąz i ciemna zieleń. Swoistym znakiem czasu były dzianiny wykorzystane do sukienek i ich wygodna linia, która pozwala każdej kobiecie czuć się nie tylko pięknie, ale i komfortowo. – Nawet bardzo eleganckie propozycje starałam się tak projektować, by nie tylko zachwycały, ale były też wygodne w użytkowaniu. Trwająca pandemia ma wpływ na moje nowe postrzeganie mody – dodaje projektantka.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak


Świętuj z Nami zostanie najlepszą restauracją w Rzeszowie według portalu Tripadvisor

511 131 019 ul. Sokoła 7 Rzeszów


Jak wynika z danych GUS, masa zebranych w Polsce w 2020 roku odpadów komunalnych wyniosła ponad 13 mln ton i była o blisko 3 proc. większa niż w roku poprzednim. W okresie tym odnotowano także wzrost poziomu selektywnej zbiórki. Wraz z rosnącą ilością odpadów rośnie znaczenie gospodarki nimi. zeczywiście, liczba odpadów komunalnych wzrasta, a wraz z nią wzrasta także liczba odpadów opakowaniowych. Widać to również po stronie producentów i importerów opakowań, którzy notują wzrost sprzedaży. Na pewno jest to związane także z tym, że jesteśmy w okresie pandemii. Dużo więcej towarów sprzedaje się poprzez Internet, wysyłkowo, więc dochodzą dodatkowe opakowania, których wcześniej nie było. Temat odpadów i opakowań gwałtownie się rozwija i ten trend zostanie utrzymany. To skutkuje szeregiem uregulowań prawnych, dotyczących przedsiębiorców, począwszy od rejestru podmiotów wprowadzających produkty, produkty w opakowaniach i gospodarujących odpadami, który Polska wprowadziła w styczniu 2018 roku, dostosowując się do dyrektyw unijnych. Kto jest objęty obowiązkiem rejestracji? Są nim objęci zarówno wytwórcy odpadów zobowiązani do prowadzenia ich ewidencji, jak również wprowadzający na rynek pojazdy i takie produkty jak: opony, oleje i preparaty smarowe, baterie, sprzęt elektryczny i elektroniczny, wszystkie wymienione przez ustawodawcę. Bardzo często zapomina się o tym, że wpis do rejestru obowiązuje także przedsiębiorców, nierzadko małe firmy, które wprowadzają na rynek krajowy produkty w opakowaniach, bądź same opakowania – wytwarzają je, importują, dokonują wewnątrzwspólnotowego nabycia lub dostawy opakowań. Czy ten obowiązek dotyczy wszystkich? Także mikroprzedsiębiorców? Wielkość przedsiębiorstwa nie ma znaczenia. Jeśli ktoś prowadzi jednoosobową działalność gospodarczą i wytwarza jakikolwiek towar, pakuje go i w tym opakowaniu wprowadza do obrotu, jest zobowiązany do wpisania się do rejestru. Jakie jeszcze obowiązki związane z opakowaniami ciążą na przedsiębiorcach? est ich wiele. Dotyczą np. oznaczania opakowań czy ograniczania ich ilości – opakowania wprowadzane na rynek nie powinny być przewymiarowane, ale możliwie jak najmniejsze. Należy także ograniczać negatywne oddziaływanie na środowisko substancji stosowanych do wytwarzania opakowań oraz wytwarzanych odpadów opakowaniowych. Przedsiębiorcy często nie stosują się do tych wymogów, jednak firmy, które świadomie kształtują swoją politykę, w tym także politykę ekologiczną, ograniczają negatywne oddziaływanie na środowisko w każdym wymiarze, zarówno opakowań, jak i wprowadzania niepotrzebnie substancji do atmosfery czy generowania dużych ilości odpadów. Obowiązek odzysku i recyclingu opakowań jest ustawowy. Każdy, kto wprowadza na polski rynek produkty w opakowaniach, mam tu na myśli zarówno importera, jak i producenta, jest zobowiązany do zapewnienia odzysku, w tym recyclingu, powstających z tego tytułu odpadów. To nie oznacza, że musi zebrać odpady opakowaniowe z opakowań, które wprowadził

R

Jarosław Knop.

SZYKUJE SIĘ NOWA OPŁATA – OD OPAKOWAŃ Rozmowa z Jarosławem Knopem, właścicielem firmy AD-EKO, ekspertem w zakresie ochrony środowiska, prowadzącym szkolenia dla przedsiębiorców z obszaru MŚP, organizowane przez ośrodek Enterprise Europe Network przy Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania z siedzibą w Rzeszowie.

J


tzw. opłata opakowaniowa. Będzie ona dotyczyć opakowań, na rynek, co byłoby przecież niemożliwe. Opakowanie staje które są wprowadzone do obrotu, przeznaczone dla gosposię własnością kupującego. Firmy natomiast mają zapewnić darstw domowych. To będzie kolejny koszt, który pojawi się odpowiedni poziom odzysku odpadów opakowaniowych tapo stronie przedsiębiorców i najpewniej zostanie przerzucakiego samego rodzaju jak odpady powstałe z opakowań wprony na klientów, powodując wzrost cen w sklepach. Opłata wadzonych przez nich na rynek. Mogą to robić samodzielnie opakowaniowa ma być naliczana dla wszystkich rodzajów lub nawiązać współpracę z organizacjami odzysku opakowań, opakowań, wg stawki za kilogram opakowania. W projekcie które w ich imieniu dokonałyby takiego recyclingu. Jeśli maksymalna stawka wynosi 2 zł za kg. Jest zatem bardzo wyprzedsiębiorca takiego odzysku opakowań nie przeprowadzi soka, aczkolwiek przetwórcy tworzyw w danym roku, powinien naliczyć opłasztucznych już wnoszą, że jednak zbyt tę produktową i wnieść ją na rachunek niska i powinna być nawet dwukrotwłaściwego urzędu marszałkowskiego, JAROSŁAW KNOP nie wyższa. Nie wiemy więc, w jakiej czyli ponieść opłatę z tytułu niezrealimgr inż. kierunku Inżynieria wysokości zostanie ona zapisana do zowania obowiązków. Środowiska Politechniki ustawy, a potem do rozporządzenia. Wprowadzanie na rynek produktów To dodatkowy obowiązek i opłata, od Częstochowskiej. w opakowaniach oznacza także koktórego ustawodawca nie przewiduje nieczność ewidencji i raportowania. Absolwent Studiów żadnych zwolnień. Co więcej, przedprowadzający na rynek opaPodyplomowych kierunku siębiorca będzie musiał osobno prokowania i produkty w opaRetoryka Uniwersytetu wadzić ewidencję opakowań przeznakowaniach ma obowiązek Jagiellońskiego. Konsultant, czonych dla gospodarstw domowych, prowadzić ewidencję ilości i rodzajów doradca zarówno małych oprócz ewidencji opakowań dla nich opakowań sprzedanych w Polsce, czy i średnich przedsiębiorstw, nieprzeznaczonych. Na podstawie noprzywożonych zza granicy, czy wyjak i dużych obiektów wej ewidencji firmy, które wprowadzaprzemysłowych. Praktyk wożonych za granicę. Składa także ją do obrotu opakowania, będą musiały z ponad dwudziestoletnim roczne sprawozdania w tym zakresie. do 15 dnia każdego miesiąca naliczyć doświadczeniem, zajmujący się Sporządza je w systemie BDO (Baza wspieraniem przedsiębiorców opłatę opakowaniową za miesiąc poDanych Odpadowych, którą prowadzi w realizacji obowiązków przedni i wnieść ją na rachunek urzędu Instytut Ochrony Środowiska – Pańśrodowiskowych. Trener marszałkowskiego. Będzie podobnie stwowy Instytut Badawczy). Termin co prowadzący szkolenia w zakresie jak z ZUS-em, comiesięczna płatność. roku jest do 15 marca – sprawozdanie przepisów dotyczących ochrony Między innymi o tym mówił Pan za 2021 rok trzeba złożyć do 15 marca środowiska. Właściciel firmy podczas szkolenia, które dla małych 2022 roku. Gdy wprowadza się tych doradczo-szkoleniowej AD-EKO. i średnich przedsiębiorców zorgaopakowań więcej niż 1 tonę w ciągu nizował ośrodek Enterprise Europe roku, a nie osiągnęło się określonych Network przy Wyższej Szkole Inpoziomów recyclingu i odzysku tych formatyki i Zarządzania z siedzibą opakowań, wówczas trzeba naliczyć opłatę produktową. Jeśli w Rzeszowie. O co najczęściej pytają uczestniczy takich ktoś te poziomy osiągnął, to składa jedynie sprawozdanie i nic szkoleń i co sprawia firmom największą trudność w dostonie płaci. Możliwe jest zwolnienie z opłaty mikro i małych sowywaniu się do przepisów związanych z opakowaniami? przedsiębiorców – podmioty, które w ciągu roku wprowadzą ięksi przedsiębiorcy, zatrudniający w tym celu wyponiżej 1 tony wszystkich rodzajów opakowań do obrotu, kwalifikowaną kadrę, mający więcej pieniędzy na mogą skorzystać z pomocy de minimis, wnioskując o nią do szkolenia i doinformowanie pracowników, z nourzędu marszałkowskiego właściwego ze względu na siedzibę wymi przepisami radzą sobie dobrze. Kłopot mają natomiast przedsiębiorstwa. Ważne, by nie przekroczyć limitu tysiąca mniejsze firmy, które często nie znają, nie rozumieją stawiakilogramów i złożyć sprawozdanie do 15 marca. Chciałbym nych im wymogów. Mylą im się opakowania wprowadzane jeszcze zwrócić uwagę, że firmy zarejestrowane w BDO mają na rynek z odpadami opakowaniowymi. Czasami, w dobrej możliwość prowadzenia ewidencji odpadów, także opakowawierze, przygotowują błędne sprawozdania. Bardzo częsty niowych, ale nie mają możliwości prowadzenia ewidencji sajest także niewłaściwie dokonany wpis do rejestru. Przedsięmych opakowań. Taką ewidencję przedsiębiorca musi tworzyć biorca, który wprowadza na rynek produkty w opakowaniach we własnym zakresie, w wersji elektronicznej lub papierowej. powinien być wpisany do rejestru, do BDO, także jako wproObowiązków jest sporo, a będzie jeszcze więcej? wadzający produkty w opakowaniach czy opakowania. CzaW 2023 roku wejdą nowe przepisy – ustawa o zmianie ustawy sem firmy nie oznaczają się w ten sposób i nie dopełniają tego o gospodarce opakowaniami i odpadami opakowaniowymi obowiązku. Przepisy trzeba znać. Jeśli nie ma możliwości, by oraz niektórych innych ustaw. To projekt, który udostępniono zapoznać się z nimi we własnym zakresie, trzeba szukać inw dniu 5 sierpnia 2021 r. (nr w wykazie prac UC81), więc nych źródeł, firm szkoleniowych, czy zajmujących się doradznie możemy z całą pewnością mówić o zakresie nowych obotwem, lub pytać i korzystać z pomocy pracowników urzędu wiązków i szczegółach uregulowań, ale wiemy już, że poza marszałkowskiego. dotychczasową opłatą produktową, zostanie wprowadzona

W

W

Enterprise Europe Network ul. Sucharskiego 2, 35-225 Rzeszów, Tel./Fax: 17 860 57 52/45/61, e-mail: een@wsiz.edu.pl

www.facebook.com/EENRzeszow


sztuka

„Łowy Atalanty i Meleagra”, Abraham van Diepenbeeck, 1596 r.

Galeria P Dąmbskich Wizytówka Rzeszowa w Muzeum Okręgowym Galeria Dąmbskich w historii polskiego kolekcjonerstwa zajmuje znaczącą, chociaż wciąż niedocenioną rolę. Ów zespół malarstwa i grafiki pozostający w zbiorach Muzeum Okręgowego w Rzeszowie zalicza się do najdawniejszych polskich kolekcji tworzonych z myślą, by mogły służyć użytkowi publicznemu. Tekst Barbara Adamska Fotografie Tadeusz Poźniak

26

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

„Samson i Dalila”, Krąg Guercina, XVII w.

rzed ponad stu laty pod opiekę władz miasta Rzeszowa trafił cenny zbiór malarstwa i grafiki. Kolekcję dzieł sztuki przekazano za porozumieniem spadkobiercy właściciela i przedstawicieli lwowskiego Ossolineum z intencją, aby Galeria Dąmbskich stała się zaczątkiem planowanego w naszym mieście muzeum. Jedną z form mecenatu artystycznego w Europie XVIII wieku było tworzenie kolekcji, które zgodnie z ideałami oświecenia udostępniano społeczeństwu. Wówczas powołano do życia: londyńskie British Museum, paryski Luwr i Ermitaż w Petersburgu. Myśl o utworzeniu narodowego muzeum przyświecała kolekcjonerskiej działalności Stanisława Augusta Poniatowskiego. Królewski projekt nie powiódł się z powodu utraty suwerenności państwa i abdykacji monarchy. Lecz zamysł ten w pewnej mierze próbowali realizować przedstawiciele rodów magnackich. Izabela Czartoryska gromadziła w Puławach patriotyczne pamiątki i dzieła sztuki opatrując kolekcję dewizą: „Przeszłość przyszłości”. Stanisław Kostka Potocki udostępniał publiczności wilanowskie zbiory. Zakład Narodowy we Lwowie fundacji Ossolińskich powstał w oparciu o bibliotekę i muzeum. Łukasz Dąmbski, wywodzący się ze średnio zamożnej szlachty, zgromadził we Lwowie w drugiej połowie XVIII i na początku XIX stulecia blisko 300 dzieł europejskiego malarstwa. Pasję Łukasza wsparła zaprzyjaźniona z nim Anna z Cetnerów. Zapisała mu w testamencie odziedziczone po ojcu Ignacym Cetnerze – bibliofilu i znawcy dzieł sztuki – obrazy, liczne sztychy i bogaty księgozbiór. Galerię z woli jej właściciela można było podziwiać w jego lwowskiej siedzibie. W 1829 r., po śmierci Łukasza, spadkobiercy zgodnie z wolą zmarłego złożyli zbiory w charakterze depozytu w lwowskim Ossolineum. Był to początek złych czasów dla kolekcji. Ossolineum, winne sprawować merytoryczną pieczę nad Galerią, zwróciło ją kolejnym spadkobiercom, motywując decyzję brakiem stosownego lokalu do jej przechowywania. To poskutkowało zamknięciem kolekcji na blisko 30 lat w kresowej posiadłości. Kolejny sukcesor przekazał zbiory malarstwa i grafiki Towarzystwu Przyjaciół Sztuk Pięknych w Krakowie, a księgozbiór oddał Bibliotece Jagiellońskiej. Zapewne wysokie koszty utrzymania wystawianej galerii, a także brak zainteresowania krakowskich znawców sztuki skupionych na zagadnieniach polskiego gotyku i renesansu spowodował zwrot kolekcji kolejnemu, czwartemu już sukcesorowi Łukasza Dąmbskiego. Był nim Stanisław


„Krajobraz z Brodem”, Johann Christian Brand, 1722-1795 r.

„Faun z winogronami”, Salvator Rosa, 1615 r.

Dąmbski, właściciel dóbr w Rudnej Wielkiej, który w 1929 r. potwierdził ważność depozytu dla Ossolineum. Ale nawet wówczas lwowski Zakład Narodowy nie kwapił się do odbioru kolekcji. Zadecydowano, by przekazać zbiory do Rzeszowa, gdzie eksponowano je w salach miejskiego ratusza. Merytoryczną opiekę nad nimi sprawował kustosz Ossolineum Mieczysław Gębarowicz, późniejszy profesor. W obliczu zagrożenia wybuchem wojny planował przeniesienie zbiorów w bezpieczne miejsce. A miał nim być klasztor w samym Lwowie lub jego okolicy. W 1939 r. Gębarowicz zdążył przewieźć do Ossolineum ok. jednej trzeciej zasobów kolekcji. Ale też przyszły profesor wyselekcjonował dzieła, które uważał za najcenniejsze. Niektóre możemy dziś podziwiać w Lwowskiej Galerii Obrazów. Wizytówką tejże Galerii pozostaje płótno lotaryńskiego caravaggionisty Georgesa de La Tour, nocna scena przedstawiająca lichwiarzy. Obraz pochodzący zapewne ze zbiorów Cetnerów, a później Dąmbskich, zrobił furorę w czasie monograficznej wystawy de La Toura w Paryżu w latach 70. ubiegłego wieku. O randze tego dzieła świadczy anegdotyczna opowieść dyrektora Lwowskiej Galerii Borysa Woznyckiego o tym, jak sam wiózł z lotniska moskiewskiego na paryskie zapakowane płótno. A tam na przejazd do Luwru czekał na nie pancerny samochód z konwojem policjantów-motocyklistów. Zespół obrazów i grafiki z kolekcji Dąmbskich przetrwały w rzeszowskim ratuszu czasy II wojny bez większych strat. Od ponad półwiecza zajmują stałe miejsce w muzealnych ekspozycjach w dawnym klasztornym budynku oo. pijarów przy ul. 3 Maja. Europejskie malarstwo z zasobów Muzeum Okręgowego w Rzeszowie jest zbiorem kompozycji mistrzów pędzla działających w krajach położonych na północ od Alp, a także we Włoszech i Francji w XVII i XVIII w., zatem związanych z kulturą baroku. Najcenniejsze i najstarsze kompozycje pochodzą z Niderlandów. Żywą, świetlistą kolorystyką odznaczają się kompozycje z warsztatu i kręgu Rubensa, największego z flamandzkich mistrzów. Mitologiczna opowieść o herosach polujących na kalidońskiego dzika („Łowy Atalanty i Meleagra”) to zminiaturyzowana i nieco swobodna repetycja ogromnego dzieła Rubensa (pozostającego w zbiorach Kunsthistorisches Museum w Wiedniu), wykonana przez jego ucznia Abrahama van Diepenbecka. „Krajobraz” Jacquesa d’Arthois to studium rozległego pejzażu z okolic Brabancji, pełne luministycznych efektów. W bliźniaczych płótnach Petera Rysbraecka i Jana Pauvela Gillemansa piętrzą się na tle antykizującej architektury: ozdobne naczynia, owocowe girlandy i baraszkujące tłuściutkie putta oraz małe zwierzątka, tworząc klimat barokowego przepychu i nieumiarkowania. Obrazy holenderskich mistrzów maniery italianizującej: Pietera van Laer, Jana Asselyna, czy Philippa Wouwermansa, przekazują wizję idealizowanego krajobrazu w typie włoskim, urozmaiconego pastoralnym sztafażem. Powściągliwa szlachetność określa monumentalnie zakomponowany „Bukiet kwiatów w szklanym kielichu” Jeana Baptitste Monnoyera, malarza dworu w Wersalu, wykształconego w tradycji szkoły flamandzkiej. Z kręgu bolońskiego mistrza baroku pochodzi biblijna scena przedstawiająca Samsona i Dalilę w klimacie alkowianej intymności. W kolekcji Łukasza Dąmbskiego pozostaje liczna grupa płócien mistrzów późnobarokowego niemieckiego i austriackiego malarstwa, z dziełami wybitnych pejzażystów: Christiana Hilfgotta i Johanna Christiana Branda. Galeria Dąmskich, której wartość pozwala plasować zbiory w czołówce krajowych zasobów sztuki europejskiej, znana jest właściwie tylko zainteresowanym tym tematem muzealnikom. Odpowiednio zareklamowana kolekcja mogłaby pretendować do rangi kulturalnej wizytówki naszego miasta, niezbyt bogatego w zabytki dawnej sztuki. 

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

27


Historia Podkarpacia

Synagoga z Połańca

Unikatowa świątynia w sanockim skansenie W Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku otwarta została drewniana synagoga z Połańca. To jedyny tego rodzaju religijny obiekt judaistyczny w polskich – a także w europejskich – skansenach.

Do sanockiego skansenu przeniesiono dotąd kościół oraz trzy cerkwie. Brakowało świątyni judaistycznej, choć społeczność żydowska stanowiła od 30 do 60 procent mieszkańców miasteczek południowo-wschodniej Polski – wyjaśnia Jerzy Ginalski, dyrektor MBL, inicjator unikalnego w skali europejskiej przedsięwzięcia. Wszystkie drewniane synagogi dawnej Rzeczypospolitej zostały zniszczone w czasie wojny przez niemieckiego okupanta. Pomyślną okolicznością jest to, iż po synagodze połanieckiej zachowała się bardzo dokładna inwentaryzacja sporządzona w latach 30. XX w., którą zgromadzono w Instytucie Sztuki Polskiej Akademii Nauk w Warszawie oraz w Zakładzie Architektury Polskiej Politechniki Warszawskiej. Obejmuje ona nie tylko architekturę, lecz także fragmenty wystroju świątyni, jak witraże, i znaczną część polichromii ścian. Zachowane fotografie archiwalne pokazują fragmenty wnętrza. Na tej podstawie możliwa była rekonstrukcja budynku (w latach 2014-19) oraz odtworzenie fragmentów polichromii ścian i sklepienia (2019-21). Prace budowlane wykonały specjalistyczne ekipy muzealne, Tekst Antoni Adamski dbając o to, by drewno obrabiane było tradycyjnymi metodami stosowanymi w ubiegłych stuleciach. Belki Fotografia Tadeusz Poźniak były wycinane i obrabiane siekierami i strugami ciesielskimi, gwoździe kuto ręcznie w starej kuźni. Witraże zgodnie z dawnymi technikami odtworzyło Centrum Dziedzictwa Szkła w Krośnie. Fragmenty polichromii wnętrza zrekonstruowali Krystyna i Łukasz Stawowiakowie, artyści-konserwatorzy dzieł sztuki z Krakowa. Synagoga z Połańca zwraca uwagę nie tylko swą unikalną konstrukcją przysłupową, krytym gontem dachem, lecz także detalem. Dzienne światło wydobywa nierówności ręcznie obrabianych belek, obramień okiennych, tralek. Przyciąga wzrok także olbrzymi kamień – osobliwość geologiczna – służący jako próg przed wejściem. We wszystkich tych szczegółach widać pracę pojedynczego człowieka. Tę pracę, którą zatarła masowa produkcja fabryczna zalewająca rynek od II połowy XIX stulecia. yły to czasy, gdy miejscowi Żydzi stanowili 20 procent mieszkańców (koniec XVIII w.). Handlujących zbożem kupców przybywało, tak iż w roku 1820 Żydzi stanowili 1/3 populacji. Pierwsza bóżnica powstała w połowie XVII stulecia. W 1647 r. Władysław IV Waza wydał pozwolenie na wystawienie bożnicy, która „ma być na ustroniu między domami ich” (Żydów) i nie może być wyższa od synagogi w Szydłowcu. Nowa synagoga w Połańcu została wybudowana w 1744 r. Otaczały ją dwa budynki: dom nauki (bejt ha-midrasz) i łaźnia rytualna (mykwa). Wzniesiona w sanockim skansenie – bez wymienionych wyżej domów – usytuowana została tak, jak nakazywały dawne przepisy. Odsunięta od Rynku Galicyjskiego, usytuowana w bocznej uliczce miasteczka przewyższa okoliczne domy, lecz jest niższa od pobliskiego kościoła i cerkwi. Bóżnica znajduje się w pobliżu zbiornika wodnego – stawu. Woda była symbolem oczyszczenia, pozwalała pozbyć się złych duchów. Wnętrze synagogi przyciąga uwagę barwnymi plamami odtworzonych fragmentów malowideł ściennych. Na zwierciadlanym sklepieniu widnieje Lewiatan – fantastyczny stwór morski, coś pomiędzy rybą a wężem. Jest on symbolem zła, które zostanie przez Boga pokonane. Lewiatan dźwiga na swoim grzbiecie miasto – wyobrażenie Niebieskiej Jerozolimy. Patrząc na starą fotografię połanieckiej synagogi dostrzegamy, iż całe sklepienie – tak jak wschodni dywan – pokryte było bujną wicią roślinną. W medalionach pojawiały się wizerunki zwierząt: groźnych i pięknych jak z ilustracji książek dla dzieci. Między nimi widnieją hebrajskie napisy sławiące Jahwe: „Twoja jest, o Panie wielkość, moc, sława, majestat i chwała / bo wszystko, co jest na niebie i na ziemi, jest Twoje / Do Ciebie Panie należy królowanie i ten, co głowę wznosi ponad wszystkich...” Na ścianach widniały niezachowane napisy ze świętych ksiąg. Wokół nich umieszczone zostały zwierzęta, których zaczerpnięte z Miszny symboliczne wizerunki przypominają: „Bądź silny jak lampart, lekki jak orzeł. Rączy jak jeleń, potężny jak lew, aby spełniać wolę Ojca w Niebiosach”. ynagoga jest orientowana. Nad wejściem od zachodu, w szklanej oprawie eksponowany jest nadpalony pergamin Tory. Została ona z narażeniem życia uratowana przez jednego z pobożnych mieszkańców Połańca. Na ścianie wschodniej – skierowanej w stronę Jerozolimy – znajduje się aron ha-kodesz, czyli szafa służąca do przechowywania Tory. Nie wiemy, jak wyglądała ona w synagodze z Połańca. Na fotografii autorstwa leskiego fotografa Jana Krzywowiąza widzimy aron wykonany dla leskiej synagogi. Został on starannie zrekonstruowany dla potrzeb sanockiej ekspozycji. Ma kształt potężnej szafy, zdobionej bogatą roślinną płaskorzeźbą. Szafa zwieńczona jest wydatnym gzymsem, na którym dwa gryfy podtrzymują tablice mojżeszowe z koroną Tory na szczycie. Obok niej stoi zrekonstruowany mizrach – tablica przypominająca utratę jerozolimskiej Świątyni i wyrażająca nadzieję na powrót do ziemi ojców i jej odbudowę. Środek sali modlitw zajmuje bima – rodzaj kazalnicy, z której czytano fragmenty świętych ksiąg. To podwyższenie otoczone lekkimi tralkami, z ażurowym daszkiem, zostało odtworzone na podstawie starej fotografii przedstawiającej wnętrze leskiej synagogi. Na piętrze znajduje się babiniec – miejsce, z którego kobiety uczestniczyły w nabożeństwie. Jest w nim wąski, wsparty na tralkach prześwit, dający widok na zarezerwowaną dla mężczyzn salę modlitw. Babiniec to obecnie miejsce ekspozycji rzemiosła artystycznego, zgromadzonego nie w banalnych muzealnych gablotach, lecz w przesłoniętych szkłem starych szafach. Zwraca uwagę bogata kolekcja filigranowych srebrnych balsaminek – puszek na wonności, używanych w czasie szabatu. Misterny ornament kwiatowy zdobi korony na Torę i kołnierze szali modlitewnych. Różnorodna jest kolekcja dziewięcioramiennych świeczników. Świetnym uzupełnieniem wystawy jest kolekcja zdjęć leskich Żydów autorstwa Jana Krzywowiąza (1894-1971), właściciela miejscowego zakładu fotograficznego. Nowemu obiektowi towarzyszy arcyciekawe wydawnictwo Renaty Kingi Jary - autorki ekspozycji w synagodze. Ponad 900-stronicowe opracowanie poświęcone jest wszystkim aspektom żydowskiego życia w małym miasteczku. Znakomicie napisane oraz ilustrowane (fotografie i reprodukcje ze zbiorów MBL), ze świetną oprawą graficzną, winno być rozpowszechniane w księgarniach naukowych w całej Polsce.

B

S



Z Iloną Wrońską i Leszkiem Lichotą, aktorami, którzy w Jaśliskach otworzyli „Forrest Glamp”, rozmawia Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

Na

glampingu w Jaśliskach

z Iloną Wrońską i Leszkiem Lichotą Aneta Gieroń: Andrzej Stasiuk od kilku dekad jest zachwycony Beskidem Niskim, co podkreśla w swoich książkach i przypomina na co dzień jako mieszkaniec Wołowca położonego w województwie małopolskim. Ilona Wrońska i Leszek Lichota, znani aktorzy, kupując ziemię w Jaśliskach i zakładając tutaj glamping, stali się ambasadorami podkarpackiego Beskidu Niskiego? Ilona Wrońska: Ambasadorami się nie czujemy, ale sentyment do tych okolic mamy już ogromny i odkąd powstał „Forrest Glamp”, mocno to podkreślamy. Na co dzień naszym domem jest Warszawa, ale od dawna szukaliśmy dla siebie „miejsca na ziemi”, które mogłoby nas wyciszyć, zbliżyć do natury, pozwolić zaprosić najbliższych przyjaciół i czego nie kryjemy – być alternatywą dla kapryśnego zawodu aktorskiego. Jaśliska okazały się do tego idealne. Ale dlaczego Beskid Niski, oddalony ponad 300 kilometrów od Warszawy? Nie łatwiej było znaleźć uroczy zakątek na Podlasiu, albo Warmii, skąd bliżej do stolicy? Leszek Lichota: Bliżej, ale nie to jest najważniejsze. Jaśliska są nieprzypadkowe – tutaj kręcony był film „Boże Ciało” w reżyserii Janka Komasy, w którym grałem. Wtedy przyjechałem tutaj na dłużej i szybko poczułem, że to jest miejsce, do którego chciałbym wracać. Wcześniej znaliście Beskid Niski? L.L.: Nie. Bywaliśmy w Bieszczadach, ale w Beskidach byłem tylko raz – miałem 17 lat i ze znajomymi zorganizowaliśmy obóz wędrowny. Naprawdę dobrze poznałem te tereny, gdy kręciliśmy „Boże Ciało”, i uznałem, że Jaśliska mają swój „mikroklimat”. Nie potrafię dokładnie powiedzieć, co się za tym kryje, ale na pewno spotkałem tutaj ludzi, z którymi dobrze się czuję i znalazłem dobrą energię, cokolwiek to znaczy. Każdy kto oglądał „Watahę”, w której grał pan kapitana Wiktora Rebrowa, wie, że sporo czasu spędził pan również na planie filmowym w Bieszczadach i wydawać by się mogło, że właśnie blisko połonin, a niekoniecznie w Beskidach, czuje się pan najlepiej. W prywatnym rankingu Leszka Lichoty, czym Beskid Niski przewyższa Bieszczady? L.L.: Nie mam takiego rankingu, więc żadne z tych miejsc nie może być lepsze lub gorsze. (śmiech) Beskidy są inne. To niższe, łagodniejsze góry, idealne na piesze i rowerowe wycieczki, a zimą na narty biegowe. Tutaj przestrzeń, która nie jest otoczona wysokimi wzniesieniami, czuję na każdym kroku. I.W.: Musimy się przyznać, że szukaliśmy ziemi w Bieszczadach, ale jakoś bez większych sukcesów. Natomiast Beskid Niski od razu przyjął nas z otwartymi ramionami. Poszukiwania trwały ponad rok, w końcu trafiliśmy na piękne miejsce blisko centrum Jaślisk, nad rzeką, dobrze skomunikowane, a jednocześnie kameralne i ustronne.

30

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021


LUDZIE Podkarpacia

Leszek Lichota.

L.L. Wybór zawsze jest trudny, bo byliśmy trochę rozdarci, czy wolimy siedlisko na wzgórzu z pięknym widokiem, ale daleko od cywilizacji, czy jednak zakątek nad górską rzeką, co już samo w sobie jest atrakcją. Bliskie sąsiedztwo Jaślisk przesądziło, a jak się okazało, „ściana” z drzew liściastych idealnie skrywa nas przed ruchem samochodowym i spojrzeniami z zewnątrz. To miejsce jest kwintesencją stylu życia, który jest Wam bliski i którym chcecie zarażać innych? I.W.: Tak. Pod Warszawą nasz dom położony jest w lesie, uwielbiamy być blisko natury. Od początku szukaliśmy miejsca, które nie będzie zatłoczone. Zależało nam na kameralności i przestrzeni, która będzie częścią lokalnego krajobrazu. W Jaśliskach to wszystko udało się znaleźć. Nie chcieliśmy też, by okoliczni mieszkańcy czuli się przytłoczeni sąsiadami z Warszawy i chyba się udało. Mówią o nas, że ponoć pojawili się jacyś aktorzy ze stolicy, ale nie widać ich za często. (śmiech) Nie epatujemy sobą, skupiamy się na „Forrest Glamp”. Takiego miejsca szukaliśmy od dawna, bo od wielu lat marzyła się nam miejscówka blisko przyrody. Ja pochodzę z okolic Łeby, Leszek z Wałbrzycha, czyli z Dolnego Śląska, ale nie mieliśmy jakiś konkretnych preferencji, że muszą to być góry, jeziora albo niziny. Oglądaliśmy ziemię w różnych lokalizacjach: nad morzem, w górach i ciągnęło nas w te rejony, gdzie spędziliśmy młodzieńcze lata, ale byliśmy otwarci na to, co przyniesie los. Leszka zachwyciły Jaśliska, gdzie spędził sporo czasu na planie „Bożego Ciała”, mnie to miejsce też urzekło. Kupno ziemi i budowa glampingu potoczyły się szybko – gotowy plan mieliśmy już w głowach. Od dawna staramy się rozwijać dla siebie oddzielną drogę życiową, która byłaby zupełnie odrębna od zawodu aktora, który uprawiamy od wielu lat, a który bywa bardzo nieprzewidywalny.

L.L. Znalazłem tutaj ciszę i spokój, o jakie trudno już w Bieszczadach, gdzie przyjeżdża dużo turystów. Jednocześnie z naszego siedliska jest tylko 900 metrów w linii prostej do centrum Jaślisk. Z okien domku mamy widok na wieżę kościelną, na miejscu bez problemu działają telefony i Internet, a zakupy robimy u „miejscowych”. Jak powstał „Forrest Glamp”? L.L: Kupiliśmy prawie 2-hektarową polanę, pełną krzaków i chaszczy, gdzie trudno było przejść, ale od razu czuliśmy, że to miejsce ma duży potencjał. Gdy wykarczowaliśmy teren, zaczęliśmy z ludźmi stąd chodzić po działce i rozpisywać, jak będzie wyglądał nasz glamping. Nawieźliśmy 200 ton ziemi, posialiśmy trawę, posadziliśmy zioła i krzewy owocowe, i w naturalny sposób wydzieliły się nam kolejne strefy, od rekreacyjnej przy rzece, przez wypoczynkową w środkowej części wśród drzew, po mieszkalną, gdzie ustawiliśmy 6 namiotów mieszkalnych. I.W. Wielką miłością okazała się Jasiołka, górska rzeka, która przepływa przez naszą polanę i Jaśliska, a nad którą rosną drzewa liściaste i która może dawać nie mniej radości niż piękne górskie widoki. Wprawdzie napracowaliśmy się, by stworzyć przy niej fragment plaży – przywieźliśmy z daleka dwa rodzaje piachu: rzeczny i żółty, typowy piasek plażowy, i choć nie jest aż z Łeby, też nas zachwyca.

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

31


LUDZIE Podkarpacia Jak długo trwało przygotowanie tego miejsca, by powitać pierwszych gości? L.L. Zaledwie 4 miesiące, od maja do lipca 2021. To był czas, kiedy zatrudnialiśmy ponad 20 osób z okolic Jaślisk. Od początku zakładaliśmy, że miejsce chcemy współtworzyć z ludźmi stąd. To oni pomagali przy budowie, bo oni najlepiej czują tutejszy klimat. Nie było mowy, żeby ściągać ekipę budowlaną z Polski, albo górali z Podhala, choć dominowała ciesielka. Mieliśmy szczęście, bo zgromadziliśmy świetną ekipę miejscowych rzemieślników, którzy znają się na fachu i bardzo pomogli nam w stworzeniu siedliska. To była wspólna kreacja, bez posiłkowania się żadnymi komercyjnymi projektami. Od początku do końca budowaliśmy miejsce, które rodziło się w naszych sercach i głowach. Uważnie słuchaliśmy miejscowych, bo podpowiedzieli nam wiele świetnych rozwiązań. Do dziś na stałe współpracujemy z dwoma osobami z Jaślisk. I.W. Przez te cztery miesiące, od maja do lipca, spędziliśmy tu bardzo dużo czasu i nie unikaliśmy żadnej pracy. Moje zdjęcia z taczkami to żadna stylizacja na potrzeby mediów społecznościowych – oboje bardzo angażujemy się w tworzenie tego miejsca. Ja jestem absolwentką szkoły rolniczej, Leszek technikum hotelarskiego, co okazało się bardzo przydatne przy glampingu. Lokalnych inspiracji jest więcej? I.W. To oczywiste, że korzystamy ze wszystkich produktów wyrabianych na miejscu. Chodzimy tylko do lokalnej piekarni, ze sprawdzonego miejsca kupujemy pyszne pstrągi, w kolejnym dostajemy sery, a od sąsiadów mamy miody. Wszystkie te miejsca polecamy gościom – większość jest bardzo chętna, by smakować i kupować lokalne produkty. Turyści zjeżdżają do Was na glamping i co na nich czeka? L.L. Mamy 6 namiotów i jeden domek do wynajęcia, wszystko położone nad rzeką, wśród drzew, niezbyt blisko od siebie, tak, by każdy namiot gwarantował spokój i kameralność. Namioty różnią się wyposażeniem i wielkością, trzy są 4-osobowe, dwa przeznaczone dla sześciu osób, a jeden namiot, piętrowy z antresolą, może pomieścić 7 osób. Wszystkie są rozbite na drewnianych konstrukcjach, mają podłogi, werandy, łazienkę, aneks kuchenny. Trzy namioty posiadają dodatkowe ogrzewanie i przyjmujemy w nich gości przez cały rok, podobnie jak w domku. Na Sylwestra wszystkie miejsca mamy już zajęte. Dlaczego akurat namioty, a nie domki albo jurty? L.L. Były pomysły na jurty, domki na drzewie, ale ostatecznie stanęło na namiotach sprowadzonych z Holandii, które idealnie się skomponowały z otoczeniem i wpisały w ten teren. W środku wykończone drewnem, dają komfort jak w apartamencie, a jednocześnie w żadnym hotelu nie ma możliwości przebywać tak blisko natury jak właśnie na glampingu. Luksusowe namioty w sercu dzikiej przyrody, to najmodniejszy dziś na świecie i najbardziej ekologiczny sposób wypoczynku.

I.W. Początkowo zakładaliśmy, że będziemy przyjmować gości od maja do października. Nie chcieliśmy angażować się w glamping przez cały rok biorąc pod uwagę klimat w Polsce, ale też nasze zobowiązania zawodowe. Bardzo szybko „Forrest Glamp” stał się nam bardzo bliski, a zainteresowanie gości w dwóch pierwszych miesiącach okazało się tak duże, że postanowiliśmy zaangażować się w to miejsce przez cały rok. Goście przyjeżdżają i szukają urody Beskidu Niskiego, czy raczej Ilony Wrońskiej i Leszka Lichoty, których znają z filmów i seriali? L.L. Nas zazwyczaj nie ma w Jaśliskach. Przyjeżdżamy tutaj raz, niekiedy dwa razy w miesiącu. Ale bywają turyści, którzy rezerwując miejsce pytają, czy będzie nas można spotkać w Beskidzie. I rzeczywiście, jak już jesteśmy w Jaśliskach, czujemy się gospodarzami, witamy gości, spędzamy z nimi czas i biesiadujemy. Bardzo to lubimy. Zdarza się też, że na rynku, albo w kolejce po chleb, można spotkać naszych znajomych z branży, którzy akurat przyjechali nas odwiedzić. Na mieszkańcach Jaślisk nie robi to już wrażenia, bo ekip filmowych tu nie brakuje. Dominują goście z Warszawy? I.W. Niekoniecznie, chyba że są to nasi przyjaciele i znajomi. Przyjeżdżają ludzie z całej Polski, choć na pewno dominują mieszkańcy z dużych miast. Są turyści z Pomorza, Wielkopolski, Śląska, z Łodzi, Rzeszowa. I co cieszy nas najbardziej, mamy kilku stałych gości, którzy od sierpnia 2021 roku, czyli od czasu, kiedy otwarliśmy „Forrest Glamp”, odwiedzili nas już 3 razy. Aktorzy inwestujący w biznes kojarzą się zazwyczaj z branżą gastronomiczną albo z ożywioną działalnością na Instagramie. Nie kusiły Was łatwiejsze sposoby zarabiania pieniędzy niż glamping w Jaśliskach? L.L. To nie jest mój pierwszy biznes. Prowadziłem już burgerownię i klub, ale to są bardzo czasochłonne zajęcia, które trudno pogodzić z intensywną pracą aktorską, a ciągle jesteśmy aktywni zawodowo. Siedlisko w Jaśliskach wymaga od nas innego rodzaju uwagi, a przede wszystkim jest przedłużeniem naszych podróżniczych pasji i pewnego stylu życia. Lubimy to miejsce. Tutaj ładujemy baterie i nawet kawa czy herbata smakują lepiej. Ostatnio kilka dni spędzaliśmy w Zakopanem, a potem przyjechaliśmy do Jaślisk i od razu poczułem, że jesteśmy u siebie. Tutaj nie przyjeżdża się po to samo, co do Zakopanego czy w Bieszczady, które kojarzą się z quadami i tłumem turystów. W Beskidzie Niskim bezcenne są spokój, cisza i przestrzeń. I.W. Z ulgą wyjechaliśmy z Zakopanego, a dojeżdżając tutaj czułam się, jakbym dojeżdżała do domu. W Jaśliskach nawet powietrze jest inne i inaczej pachnie. Większość naszych gości przyznaje, że wystarczy im usiąść na tarasie z kubkiem

32

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021


LUDZIE Podkarpacia

Ilona Wrońska. herbaty i być blisko przyrody, gdzie słychać śpiew tak wielu ptaków, a wokół jest tyle pięknych drzew. Przeżycie burzy w takim namiocie też jest przygodą – goście byli zachwyceni. „Wino truskawkowe” oraz „Boże Ciało”, które kręcone były w Jaśliskach, rozsławiły gminę na tyle, że powstał tutaj szlak filmowy. „Forrest Glamp” też ma ambicje tworzyć wydarzenia kulturalne? I.W. Pomysłów jest wiele, choć uważamy, że miejsce samo w sobie jest największą atrakcją dla każdego, kto tu przyjeżdża. Padły propozycje zorganizowania festiwalu teatralnego, czego nie wykluczamy. Jesteśmy otwarci na wszystkie pomysły miejscowych. To są jednak bardziej działania gminy niż nasze i to działoby się w centrum Jaślisk. Natomiast my wspieramy te przedsięwzięcia. Mamy swój spektakl i chętnie z nim wystąpimy. Miejscowi ciągle Was zaskakują? I.W. Tak, bardzo. We wrześniu miałam urodziny i Igor, tutejszy piekarz, obdarował mnie piękną chałką z napisem Ilona. Nie mam pojęcia, skąd wiedział o tej dacie, być może z Facebooka, ale bardzo mnie to wzruszyło. W kolejce w miejscowych sklepach wywołujecie jeszcze poruszenie? L.L. Żadnego. Miejscowi są tu tak przyzwyczajeni do aktorów, których znają z kina i telewizji oraz do ekip filmowych, że nie robimy na nich żadnego wrażenia. Traktują nas normalnie, miło i bezpośrednio. To kolejny atut Jaślisk, gdzie ludzie żyją blisko siebie i w razie potrzeby są uczynni i pomocni. Wiele razy tego doświadczyliśmy. Sami też nigdy nie tworzyliśmy niepotrzebnego dystansu. Także „Forrest Glamp” powstał w równym stopniu z zauroczenia samymi Jaśliskami, jak i ludźmi stąd? L.L. Tego miejsca by nie było, gdyby nie ludzie, których tutaj spotkaliśmy i na których zawsze możemy liczyć. Sebastian Szałaj i jego gotowość do rozwiązywania wszystkich problemów przesądziły o powstaniu „Forrest Glamp”. W Warszawie znajomi jeszcze się dziwią, że każdą wolną chwilę spędzacie gdzieś na końcu świata, w Beskidzie Niskim na Podkarpaciu? L.L. Nie. Wszyscy bardzo pozytywnie reagują na nasz glamping w Jaśliskach. W Beskidzie Niskim, podobnie jak w Bieszczadach, jest dużo osób przyjezdnych z całej Polski, co też dodaje tym miejscom kolorytu. Jaśliska są coraz częściej postrzegane jako dobra baza wypadowa. Blisko stąd na połoniny, nad Solinę, czy w głąb Beskidu Niskiego. I.W. Sami często jeździmy do Iwonicza-Zdroju, Rymanowa, czy Sanoka. Bardzo lubimy wszystkie te miejsca, zwłaszcza Iwonicz. L.L. Najwięcej jednak siedzimy w Jaśliskach – tutaj jest najpiękniej. Jadąc co miesiąc z Warszawy do Jaślisk, jaką Polskę po drodze mijacie? L.L. Trasy z Warszawy do Kielc prawie nie pamiętam. Ale jak mijam Szklary, czuję, że jesteśmy u siebie i dojazd do Jaślisk to już nieustanny zachwyt. I.W. Im bliżej Jaślisk, tym jest piękniej. (śmiech) Jak najdłużej chcemy być w artystycznym zawodzie, ale wiemy, jak bywa on kapryśny – to miejsce daje nam poczucie bezpieczeństwa. Jeżeli kiedyś skończy się nasza ścieżka zawodowa, może na stałe zjedziemy do Jaślisk. I to też jest dla nas miła perspektywa.

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

33




Z dr. Dariuszem Iwaneczko, historykiem, dyrektorem Instytutu Pamięci Narodowej Oddział w Rzeszowie...

W grudniu 1981 roku generał Jaruzelski

wypowiedział wojnę

narodowi polskiemu


...rozmawia Aneta Gieroń

Fotografie Tadeusz Poźniak


Dr Dariusz Iwaneczko, historyk, nauczyciel akademicki, dyrektor Instytutu Pamięci Narodowej

Oddział w Rzeszowie. Absolwent historii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim oraz studiów podyplomowych z prawa administracyjnego na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej. Stopień doktora nauk humanistycznych uzyskał na Uniwersytecie Jagiellońskim w 2004 r. na podstawie pracy „Opór społeczny a władza w Polsce południowo-wschodniej 1980-1989”. Jest autorem publikacji historycznych, w tym książek „UB w Przemyślu 1944-1956” oraz „Władza a opór społeczny w Polsce południowo-wschodniej”. W latach 2005-2007 zajmował stanowisko wicewojewody podkarpackiego. W 2015 r. został dyrektorem oddziału IPN w Rzeszowie.

Aneta Gieroń: 40 lat temu, w niedzielę, 13 grudnia 1981 r., o godz. 6 rano, Polskie Radio nadało wystąpienie gen. Wojciecha Jaruzelskiego, w którym informował Polaków o ukonstytuowaniu się Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego (WRON) i wprowadzeniu na mocy dekretu Rady Państwa stanu wojennego na terenie całego kraju. To jest data, która także w prywatnej historii Dariusza Iwaneczki zapisała się w pamięci? Dr Dariusz Iwaneczko: Dla mojego pokolenia stan wojenny był znaczącym przełomem. Z jednej strony nie miałem jeszcze pełnej świadomości historycznej – byłem nastolatkiem, miałem 16 lat, jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że obok mnie dzieje się ważna historia. Moja mama była członkiem Komisji Zakładowej „Solidarności” w Muzeum Narodowym Ziemi Przemyskiej. Sam jako uczeń szkoły średniej w marcu 1981 roku brałem udział w strajku solidarnościowym. Już wtedy, podobnie jak większość moich rówieśników, wiedziałem „po czyjej stronie bije serce” i „Solidarność” wywoływała nieprawdopodobnie pozytywne, wręcz euforyczne uczucia. Stan wojenny zastał mnie w bardzo niekomfortowej sytuacji – byłem w szpitalu, a na porannym obchodzie lekarskim dowiedziałem się, że jest „wojna”. Doskonale to pamiętam, bo lekarze użyli słowa wojna, nie stan wojny i dowiedziałem się, że będą typować osoby, które na „już” mogą opuścić szpital, by zwolnić miejsce dla rannych. Nieprawdopodobnie dramatyczne przeżycie. Po kilku godzinach w szpitalu pojawiła się moja mama, która uświadomiła mi, że mamy stan wojenny, a nie wojnę, ale na ulicach pełno jest wojska i milicji. Doskonale też pamiętam uczucie bezradności – byłem wtedy po wypadku, w gipsie, a to oznaczało, że nie będę mógł „chwycić za broń” i iść się bić o wolność. Co więcej, będę dla innych utrapieniem i problemem. Szybko dowiedziałem się też, jak wygląda codzienność w stanie wojennym, że wiele osób związanych z „Solidarnością” jest aresztowanych i internowanych. Wśród nich byli znajomi mojej mamy. W domu pojawiły się kasety z zakładów karnych, gdzie przebywali internowani działacze przemyskiej „Solidarności”, z nagraniami piosenek, jak chociażby „Wrona orła nie pokona”.

38

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021


VIP tylko pyta Atmosfera z grudnia 1981 roku była tym bardziej przygnębiająca, że poprzedził ją festiwal nadziei „Solidarności”, jaki miał miejsce przez prawie cały rok 1981? Było duże zaskoczenie wprowadzeniem stanu wojennego. Owszem, w społeczeństwie wyczuwało się zmęczenie permanentnym sporem opozycji z obozem władzy, a przede wszystkim sytuacją ekonomiczną w kraju. Jednocześnie Jaruzelski, wprowadzając stan wojenny, stosował cyniczną i nieprawdziwą retorykę, że oto teraz, kiedy ludzie wrócą do pracy, zapanuje spokój, a sklepy wypełnią się towarem. To była wierutna bzdura, bo gospodarka centralnie sterowana z permanentnym niedoborem towarów i usług nie była w stanie podnieść się z zapaści. Tym większe było zaskoczenie, że obóz władzy zdecydował się na rozwiązania siłowe i nie przystał na dialog, który „Solidarność” nieustannie proponowała. Jak wyglądała polska codzienność w grudniu 40 lat temu? Dominowała szarość milicyjnych mundurów pomieszana z zielenią wojskowych uniformów, mimo że na ulicach było biało – mieliśmy wtedy mroźną i śnieżną zimę. Doskonale pamiętam koksowniki i patrole, które pilnowały, by nikt bez przepustek nie poruszał się po ulicach po godz. 22.00. Panowało ogólne przygnębienie. Wyłączone telefony, zamknięte szkoły i uczelnie wyższe. Jednocześnie zbliżały się święta Bożego Narodzenia, a nikt nie miał pewności, co zdarzy się jutro. Niezwykłe było tylko poczucie wspólnoty wśród ludzi. Pamiętam, że spędzałem święta z mamą i w towarzystwie bliskich znajomych, bo ludzie chcieli być razem. Temu wszystkiemu towarzyszyła obawa, że w każdej chwili milicja może wejść do domu i kogoś wyprowadzić? Tak. W pierwszych tygodniach stanu wojennego moja mama chodziła z paczkami do rodzin osób internowanych. Około 80 osób z dawnego województwa przemyskiego na początku stanu wojennego zostało zatrzymanych i przewiezionych do zakładów karnych. W tamtym czasie sami dostaliśmy paczkę z Niemiec w ramach pomocy charytatywnej. Baliśmy się ją otworzyć, obawialiśmy się prowokacji, bo przecież nie mieliśmy żadnej rodziny za granicą. Ktoś po prostu podał adres mamy jako osoby mogącej potrzebować pomocy. W paczce była żywność i… ubrania dla niemowlaka. Widać poszedł przekaz, że dla kobiety z dzieckiem, a że z nastolatkiem, darczyńcy nie musieli już wiedzieć. Pasterka i Boże Narodzenie z 1981 roku to były jedne ze smutniejszych świąt, ale się odbyły!

K

ościół był wtedy autentyczną ostoją dla ludzi. Stan wojenny wpłynął na potrzebę uduchowienia i poszukiwania wspólnoty wśród Polaków, a Kościół dawał poczucie wspólnoty. Szczególnie te kościoły, gdzie księża w sposób świadomy gromadzili wokół siebie ludzi. To był czas biskupa Ignacego Tokarczuka i jego sufragana, biskupa pomocniczego Tadeusza Błaszkiewicza, duchownych wokół których skupiały się środowiska poszukujące wspólnoty i umocnienia w słowie. Takich kapłanów, którzy otaczali ludzi wsparciem i opieką, było wielu; w Rzeszowie, Przemyślu ale i w mniejszych miejscowościach. Jaki to był czas apogeum ożywienia duchowego w naszym kraju, dało się zauważyć kilka lat później, gdy w połowie lat 80. XX wieku seminarium przemyskie miało przeszło 400 kleryków. Rzeczywistość stanu wojennego w Rzeszowie czy Przemyślu bardzo się różniła od życia toczącego się chociażby w Katowicach, Warszawie czy Gdańsku? Trudno to porównywać, bo choć w dużych ośrodkach były czołgi, a w Przemyślu na ulicach stały transportery opancerzone, to jednak to poczucie zagrożenia i przygnębienia było wszędzie podobne. Paradoksalnie, w tamtym czasie na terenach Polski południowo-wschodniej, czyli na obszarze dawnych województw: rzeszowskiego, przemyskiego, krośnieńskiego i tarnobrzeskiego, przygnębienie było jeszcze bardziej dojmujące niż w innych częściach kraju. Z bardzo prostej przyczyny: ludzie tutaj borykali się z brakiem praktycznie wszystkiego. Ten region Polski był zdecydowanie gorzej zaopatrywany przez władze centralne. Z naszych terenów systematycznie organizowało się wypady chociażby do Katowic, gdzie ze względu na dużą liczbę górników i hutników, sklepy były lepiej zaopatrzone. Śląsk dawał gwarancję przywiezienia nawet luksusowych towarów, czyli bananów. Byliśmy regionem gorzej zaopatrzonym, ale jednocześnie mniej osób z naszych terenów było represjonowanych? Tak, ale w naszym województwie w ośrodkach odosobnienia w Załężu, Łupkowie, czy w Uhercach Mineralnych byli internowani także działacze ze Śląska, województwa krakowskiego oraz bielskiego. Dzięki temu, że byli izolowani z naszymi działaczami opozycji, była wymiana myśli i informacji z innym regionami. Potwornie trudny czas dla tych ludzi. Z jednej strony niepewność rodzin, co dzieje się z ich bliskimi, z drugiej niepokój internowanych o los najbliższych. Pamiętam przypadek Marii Warchoł, działaczki „Solidarności” z Przemyśla, która samotnie wychowywała dwójkę dzieci. Jaki to był potworny stres, co się z nimi stanie, czy nie zostaną oddane do domu dziecka. Po latach przyznała, że w głowie miała wtedy najbardziej dramatyczne scenariusze zdarzeń. Z perspektywy 40 lat mówi się dzisiaj o ok. 100 ofiarach śmiertelnych stanu wojennego i około 10 tys. osób internowanych. Jak te statystyki wyglądały w Polsce południowo-wschodniej?

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

39


VIP tylko pyta Wspominając ofiary śmiertelne stanu wojennego mamy na myśli osoby, które utraciły życie niekoniecznie w wyniku działalności opozycyjnej, ale też w wyniku represyjnego zachowania służb. W naszym regionie mamy dwie takie osoby. To Mieczysław Rokitowski z Przemyśla, który w marcu 1982 roku został aresztowany za posiadanie jednej ulotki, następnie przewieziony do Zakładu Karnego w Załężu, gdzie przy bierności funkcjonariuszy został brutalnie pobity przez więźniów kryminalnych i w kwietniu tego samego roku zmarł. Drugą ofiarą jest Stanisław Kot. Także w marcu 1982 roku został zatrzymany na ulicy Rzeszowa przez patrol milicyjny i tak brutalnie pobity, że zmarł. Bestialskie zachowanie funkcjonariuszy wskazywało na ich poczucie bezkarności i nie przeliczyli się. W sprawie Stanisława Kota prokuratura umorzyła postępowanie. Internowanych w Polsce południowo-wschodniej było około 450 osób. Większość z nich osadzono w Załężu i Uhercach Mineralnych. Od marca 1982 roku przewożeni byli też do Łupkowa. Kobiety trafiały do Niska, a potem do Gołdapi. W Arłamowie w odosobnieniu przetrzymywany był Lech Wałęsa. We wspomnianych zakładach karnych przetrzymywani byli dobrze dziś znani działacze opozycji? W Łupkowie przebywał Antoni Macierewicz. Mirosław Styczeń, ważny działacz bielskiej „Solidarności” też był w Łupkowie. Lokalni działacze, jak np. Antoni Kopaczewski, siedzieli w Załężu. Trzeba też pamiętać, że kilkanaście, może kilkadziesiąt osób zostało skazanych przez sądy za prowadzenie działalności opozycyjnej. Najwyższy wyrok, jaki zapadł w naszym regionie, to sześć i pół roku więzienia dla Franciszka Mazura za kolportaż ulotek na terenie Mielca. Były też wyroki: 4, 3, 2 lata pozbawienia wolności za wszczynanie akcji strajkowych zaraz po 13 grudnia 1981 roku. Najważniejsze postacie lokalnej „Solidarności” z czasu stanu wojennego to kto?

O

prócz Antoniego Kopaczewskiego, w Przemyślu Marek Kamiński, Stanisław Żółkiewicz i Stanisław Trybalski, szefowie struktur konspiracyjnych, czyli „Solidarności”, która powstała zaraz po 13 grudnia 1981 roku. Zygmunt Błaż z krośnieńskiej opozycji. Ewa Kuberna, czołowa działaczka podziemnej „Solidarności” w Stalowej Woli. W Rzeszowie także Zbigniew Sieczkoś, Michał Stręk, Marek Wójcik, który był szefem studenckich struktur NZS. Wanda Tarnawska, kobieta-instytucja w lokalnej opozycji, Marian Krztoń oraz Józef Konkel. Wszyscy oni ryzykowali swoje życie i zdrowie. W przypadku Ewy i Józefa Konkelów opresje były dramatyczne – próba porwania córki, czy zastraszanie rodziny. Były też inne represje, które dotknęły wiele osób. Przede wszystkim wyrzucanie z pracy, co dotyczyło robotników, dziennikarzy, artystów. Wielu z nich imało się każdego zajęcia, by zarobić na życie – otwierali lodziarnie, jeździli taksówką, pracowali fizycznie.

W powszechnej wyobraźni górnicy z Kopalni Wujek i Grzegorz Przemyk to symboliczne ofiary stanu wojennego. Symboliczne wydarzenia i postacie mamy też z Polski południowo-wschodniej? Ważne zdarzenia, które miały związek ze stanem wojennym, a jednocześnie ze wzrostem siły środowisk opozycyjnych, to dwie wielkie, kilkutysięczne manifestacje, jakie udało się środowiskom opozycyjnym zorganizować 31 sierpnia 1982 roku w Rzeszowie i Przemyślu. W obecnej stolicy Podkarpacia ZOMO użyło armatek wodnych i gazu łzawiącego. W Przemyślu armatek nie użyto, bo się popsuły, a Państwowa Straż Pożarna odmówiła zadysponowania wozów strażackich do polewania ludzi. To był duży akt odwagi w tamtym czasie. Wspomniane manifestacje niewątpliwie pokazują, że Polska południowo-wschodnia także przyłączyła się do wezwania Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej, czyli struktury zwierzchniej „Solidarności” podziemnej, aby pokazać siłę i znaczenie Porozumień Sierpniowych z 31 sierpnia 1981 roku. Również powstanie silnych struktur podziemnych we wszystkich większych ośrodkach koordynujących pracę w podziemiu na terenie całej Polski południowo-wschodniej, czyli słynnych Regionalnych Komisji Wykonawczych, które powstały w pierwszych dniach stanu wojennego w Rzeszowie, Przemyślu i nieco później w Krośnie, Jaśle, Sanoku i Stalowej Woli. Ci ludzie na szali kładli wszystko – zdrowie i życie. Potwierdził to rok 1984, kiedy zginął ksiądz Jerzy Popiełuszko. Wtedy już nie było wątpliwości, że obóz władzy jest zdolny do wszystkiego. Po 1989 roku trudno nam sobie wyobrazić, jaki heroizm towarzyszył tamtym wydarzeniom? Każde czasy rodzą swoich bohaterów, ale 40 lat temu trzeba było mieć w sobie nieprawdopodobną nutę szaleństwa i odwagi, by angażować się w tamte wydarzenia. W ostatnich dekadach nikt z nas nie działał w sytuacji bezpośredniego zagrożenia zdrowia i życia. Wielu aktywnych działaczy opozycji z tamtego okresu było przygotowanych, jak działać w sytuacjach ekstremalnych. W podziemiu krążyły książeczki instruktażowe, jak się zachować na przesłuchaniu, czy w stosunku do funkcjonariusza służby bezpieczeństwa. Natomiast miliony Polaków, którzy też żyli w zagrożeniu, tej świadomości nie miało.

40

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021


VIP tylko pyta Kilka miesięcy przed wprowadzeniem stanu wojennego z Polski uciekł pułkownik Ryszard Kukliński, a szef CIA, William Casey poinformował Jana Pawła II o możliwości wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Zachód wiedział, że to nastąpi? Docierały informacje o przygotowaniach, wiadomo było, że władza w Polsce coś szykuje, natomiast nie było pewności, co konkretnie i kiedy miałoby to być. Dziś mamy już pewność, że w tamtym czasie Zachód był dużo bardziej świadomy niż przeciętny Polak, co może się zdarzyć w Polsce w 1981 roku?

T

ak, świadczy o tym reakcja i notatki Zbigniewa Brzezińskiego, doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego USA w czasie prezydentury Jimmy’ego Cartera, z końcówki 1980 roku, kiedy obawiano się wkroczenia Sowietów do Polski, choć w tamtym czasie ZSRR był mocno zaangażowany w wojnę w Afganistanie. Historycy już wiele na ten temat powiedzieli, m.in. prof. Jerzy Eisler i prof. Antoni Dudek, którzy badali zagadnienia potencjalnego wkroczenia Sowietów do Polski i nie mają wątpliwości, że była to opowiastka generała Jaruzelskiego mająca na celu uzasadnienie decyzji wprowadzenia stanu wojennego. Jaruzelski miał pełną świadomość, że Sowieci popierają jego działania, ale zapowiedzieli mu, że robi to własnymi rękami. Dlatego podkreślę to jeszcze raz, w 1981 roku nie było groźby wejścia wojsk radzieckich do Polski. Nie ma żadnych dokumentów, które wskazywałyby, że Rosjanie mieli takie plany. Co więcej, są wypowiedzi sowieckich dyplomatów, którzy jednoznacznie mówią, że Jaruzelski miał wolną rękę do czynienia wypadków stanu wojennego, ale własnymi siłami. Dlaczego więc to zrobił, skoro nie było bezpośredniego zagrożenia militarnego ze strony Sowietów? To było naturalne zachowanie, jeżeli weźmiemy pod uwagę całą perspektywę tak zwanej Polski Ludowej. Wiesław Gomułka już w latach 40. XX zapowiedział: „władzy raz zdobytej, nigdy nie oddamy”. To była doktryna władzy komunistycznej w Polsce i w całym obozie moskiewskim. „Solidarność” i to co się działo wokół niej w 1981 roku, dokonało erozji systemu. To była jedyna organizacja w całym obozie sowieckim, która rządziła się demokratycznymi procedurami. Wybory, które zostały przeprowadzone jesienią 1981 roku w strukturach regionalnych i strukturze centralnej „Solidarności”, były jedyną demokratyczną procedurą, jaka w tamtym czasie odbywała się w Polsce. Demokracja była zagrożeniem dla tak zwanej demokracji ludowej, więc reakcja obozu Jaruzelskiego i komunistów była czymś naturalnym. Norman Davies nazwał wprowadzenie polskiego stanu wojennego z 1981 przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego „najdoskonalszym zamachem wojskowym w historii nowożytnej Europy”. Pan się z nim zgadza? Po części tak. To była doskonale przeprowadzona operacja. Dziś wiemy, że po zarejestrowaniu „Solidarności” już w marcu 1981 roku dokumenty, czyli procedury wprowadzające stan wojenny, także procedury wojskowe i milicyjne, były gotowe i leżały w szafach pancernych. To pokazuje, że obóz władzy bardzo szybko przygotował się do przeprowadzenia operacji stanu wojennego. Przez cały okres PRL aparat represji permanentnie przygotowywał się do takich działań. Sama operacja stanu wojennego była przeprowadzona niezwykle precyzyjnie. Pierwszy etap – uderzenie w czołowych działaczy opozycji i odizolowanie ich od społeczeństwa, a jednocześnie brak komunikacji i możliwości dowiedzenia się, co się z nimi dzieje, oraz drugi etap – paraliż społeczeństwa. To była wojna Jaruzelskiego z narodem, w której chodziło o wewnętrzne spacyfikowanie społeczeństwa. Słowo wojna jest tutaj dobrym określeniem, ponieważ było to działanie przeciwko faktycznej woli narodu polskiego i wbrew procedurom demokratycznym. To był swoisty zamach stanu, bo nawet biorąc pod uwagę obowiązującą ówcześnie Konstytucję PRL, były to działania wbrew niej. Pan dziś postrzega Wojciecha Jaruzelskiego jako postać tragiczną? Nie. Dokonał świadomych wyborów – uważam, że był przekonany do swoich poglądów. Nikt go nie kreował, a w pewnym okresie życia wybrał określoną postawę i był jej wierny do końca. I do końca lansował tezę o obronie polskich granic przed wejściem wojsk sowieckich. Stosował retorykę mniejszego zła, co skutecznie udało mu się przemycić do powszechnej świadomości społecznej. To zdumiewające i zwykle głoszone przez osoby nie mające choćby minimalnej wiedzy historycznej. Niestety, takich osób ciągle jest bardzo dużo. Ale jeszcze raz podkreślam, jest to kompletna bzdura. W 1981 roku sytuacja międzynarodowa ZSRR, zaangażowanie w wojnę w Afganistanie, toczący ich kryzys gospodarczy, a przede wszystkim żadne dokumenty nie potwierdzają, że Rosjanie planowali wkroczenie do Polski. 30 stycznia 1982 telewizja amerykańska nadała niemal na cały świat program poświęcony Polsce i Polakom. W programie Let Poland be Poland (Żeby Polska była Polską) w naszym języku śpiewał między innymi Frank Sinatra. Jak ważne to było wydarzenie? Polska nigdy nie była tak popularna jak wtedy i nigdy oczy całego świata nie były tak zwrócone na kraj nad Wisłą, jak w czasie stanu wojennego?

Więcej wywiadów i publicystyki na portalu www.biznesistyl.pl


VIP tylko pyta W tamtym czasie świat autentycznie przejął się Polską. Ronald Reagan, Margaret Thatcher i inni ważni politycy światowi byli bardzo zainteresowani tym, co dzieje w Polsce. Mieli świadomość, że jest to zamach na niezależną organizację związkową. W 1989 roku w podobnej mierze przyciągnęliśmy uwagę świata. Kiedyś głosiłem nawet taką hipotezę, że gdyby komunizm w Polsce nie upadł przez sam fakt działalności opozycyjnej i kryzysu gospodarczego, to być może przyczyniłby się do tego rozwój technologii i przepływu informacji, chociaż absolutnej pewności nigdy nie miałem. Doświadczenia Korei Północnej pokazują, że to jednak bardzo skomplikowany proces. Stan wojenny z 1981 roku przesądził o naszym przełomie ustrojowym w 1989 roku? Stan wojenny był tylko i wyłącznie wyhamowaniem równi pochyłej oraz opóźnieniem w czasie procesu, który i tak się toczył i nabierał coraz większej prędkości. Gdyby nie było stanu wojennego w 1981 roku, być może wolne wybory mielibyśmy kilka lat wcześniej. Zwłaszcza, jeśli weźmiemy po uwagę dojście do władzy Michaiła Gorbaczowa w ZSRR w 1985 roku, co oznaczało mocną liberalizację w Związku Sowieckim. Jednocześnie stan wojenny przetrącił nam kręgosłupy? Tak, w jakimś stopniu na pewno. Ulegając psychozie strachu, wiele osób zdecydowało się już nigdy więcej nie angażować społecznie i politycznie Prawie milion Polaków pomiędzy 1980 a 1985 rokiem zdecydowało się wyjechać z kraju, nie widząc tu dla siebie żadnej przyszłości. Wielu nigdy nie wróciło.

I

to są straty intelektualne, jakie odczuwamy do dzisiaj. Jednocześnie, tym większe znaczenie mają fakty, które nastąpiły po stanie wojennym i strajki z 1988 roku, w które zaangażowali się młodzi robotnicy, którzy zazwyczaj nie mieli nic wspólnego z „Solidarnością” z 1980 roku, a wielu z nich w połowie lat osiemdziesiątych podejmowało pierwszą w życiu pracę w Hucie Stalowa Wola czy w Stoczni Gdańskiej. To było coś wspaniałego, bo tym ludziom nie udało się złamać kręgosłupów, a oni podjęli pokoleniową sztafetę „Solidarności”. Człowiek nigdy nie przestaje marzyć o wolności… Tak, zwłaszcza kiedy jej nie ma, a przestaje ją cenić, kiedy już posiada. Wprowadzenie stanu wojennego przez generała Jaruzelskiego w 1981 roku ograbiło nas cywilizacyjnie, ekonomicznie i gospodarczo. Te procesy, które rozpoczęły się w Polsce w latach 90., mogły się zacząć już w latach 80. XX wieku. W bilansie stanu wojennego z perspektywy ostatnich 40 lat co jest największym dramatem? W aspekcie ludzkim brak możliwości i perspektyw rozwoju dla całego pokolenia, a może i kilku pokoleń osób, które swoją aktywność na różnych polach powinny wykazywać w latach 80. XX wieku, ale nie mogły, bo PRL im to uniemożliwił. Druga rzecz, to wyhamowanie procesu przemian transformacji ustrojowej, a co za tym idzie, o dekadę dłuższe czekanie na demokrację, samorząd, możliwość otwarcia granic, podróżowania i podejmowania pracy w innych krajach. Kilka pokoleń zostało ograbionych z normalnego życia. Do 1989 roku utrzymywano charakter państwa, w którym mieliśmy do czynienia z grupą uprzywilejowaną, tak zwanymi beneficjentami systemu władzy komunistycznej. Gdybym w tamtym czasie chciał zostać dyrektorem, musiałbym być członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Dzisiaj nie należę do żadnej partii, a jednak mogę pełnić funkcje dyrektorskie. Postaciami, które najczęściej wspominano przy okazji kolejnych rocznic stanu wojennego, byli Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Bogdan Lis. Od kilku lat środowisko związane z PiS w związku z 13 grudnia wspomina też postać Anny Walentynowicz. Mamy problem z narracją o wydarzeniach sprzed 40 lat, bo ciągle żyjemy bieżącą polityką? Po 1989 roku wielokrotnie mieliśmy problemy z obchodzeniem różnych rocznic, i to dotyczy zarówno stanu wojennego, jak i np. wyborów z 4 czerwca 1989 roku. To smutne, że ciągle nie potrafimy razem świętować albo pamiętać o ofiarach stanu wojennego. Dla mnie, z punktu widzenia historyka, bohaterami stanu wojennego są prości robotnicy, którzy podejmowali działalność opozycyjną, by walczyć o wolną Polskę. To nie liderzy doprowadzili do przełomu w 1989 roku, ale młodzież z hut, kopalni, stoczni i uczelni wyższych przesądziła o zmianach ustrojowych, jakie się w Polsce dokonały. W naszej historii już na zawsze swoje miejsce mają Lech Wałęsa, Antoni Macierewicz, Władysław Frasyniuk i Anna Walentynowicz, ale nie zapominajmy o bohaterze zbiorowym i „Solidarności” z blisko 10 milionami członków. Liderzy, którzy nadają ton, są ważni, ale to fenomen „Solidarności” jest bezcenny. Nigdy nie byliśmy tak zjednoczeni jako naród, jak za czasów „Solidarności” lat 80. XX wieku. Może jeszcze śmierć papieża Jana Pawła II w 2005 roku w spektakularny sposób zjednoczyła Polaków, ale to było bardzo krótkotrwałe. I co do jednego nie mam wątpliwości – stan wojenny był próbą ostatniej bitwy, by utrzymać monopol władzy komunistycznej, braku otwarcia i perspektyw rozwoju Polski. Jednocześnie stan wojenny i wydarzenia, które po nim nastąpiły, pokazują, że Polacy nie odpuścili. 13 grudnia 1981 roku był ostatnim akordem władzy komunistycznej, który w konsekwencji doprowadził do jej upadku.

Fotografie zostały wykonane w Instytucie Pamięci Narodowe Oddział w Rzeszowie.













Fotografia Tadeusz Poźniak

Z prof. dr hab. n. med. Piotrem Tutką, farmakologiem i endokrynologiem, kierownikiem Zakładu Farmakologii Doświadczalnej i Klinicznej Instytutu Nauk Medycznych Uniwersytetu Rzeszowskiego, rozmawia Aneta Gieroń

MISTER

CYTISINE RZESZÓW MA SZANSE STAĆ SIĘ WIODĄCYM OŚRODKIEM BADANIA NAD CYTYZYNĄ NA ŚWIECIE! 54

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021


MEDYCYNA Aneta Gieroń: Uniwersytet Rzeszowski otrzymał 9 860 039,10 zł dofinasowania na realizację projektu „Cytyzyna w leczeniu uzależnienia od elektronicznych papierosów: randomizowane placebo – kontrolowane badanie”, a tym samym zajął I miejsce w konkursie Agencji Badań Medycznych na niekomercyjne badania kliniczne w obszarze psychiatrii i neurologii. Pan jest kierownikiem tego projektu, który realizowany będzie przez Zespół Badawczy z Zakładu Farmakologii Doświadczalnej i Klinicznej Instytutu Nauk Medycznych i… tak dużego projektu badawczego Uniwersytet Rzeszowski nie realizował jeszcze nigdy. Z punktu widzenia zaledwie 20-letniej historii Uniwersytetu Rzeszowskiego i 10-letniej Pana obecności w rzeszowskim środowisku akademickim to sukces, który stawia nas w pierwszym szeregu Akademii Medycznych w Polsce, choć tradycje mamy bardzo skromne? Prof. dr hab. n.med. Piotr Tutka: Z Rzeszowem rzeczywiście jestem związany od 10 lat, ale niezbędny potencjał ludzki do realizacji tego projektu mam dopiero od 2-3 lat. Cały Zakład Farmakologii Doświadczalnej i Klinicznej Instytutu Nauk Medycznych, razem ze mną, liczy zaledwie 6 osób. Wszyscy to bardzo młodzi ludzie, którzy są na początku swojej kariery naukowej. Same badania kliniczne w ramach projektu będzie wykonywać komercyjna firma, która się w tym specjalizuje i ma doświadczenie, a którą wyłonimy w ramach przetargu. Tak to się robi wszędzie na świecie. My będziemy nadzorować i przygotowywać część merytoryczną całego projektu. Nie zmienia to jednak faktu, że mamy świadomość, jak duży jest to sukces, nie tylko dla Zakładu Farmakologii, ale przede wszystkim dla Uniwersytetu Rzeszowskiego. Ile jest czasu na zrealizowanie projektu? Pięć i pół roku, ale ze względu na wagę tematu – ponieważ musimy wiedzieć, że elektroniczne papierosy są inną pandemią niż COVID-19, ale też pandemią, bo tak nazwała je Amerykańska Agencja ds. Żywności i Leków, chcemy zbadać lek w jak najkrótszym czasie, być może w ciągu trzech lat. Wcześniejsze badania nad cytyzyną wykazały, że jest to lek skuteczny i bezpieczny w leczeniu uzależnienia od tradycyjnych papierosów tytoniowych. My chcemy tego dowieść w przypadku papierosów elektronicznych. Od jak dawna cytyzyna jest znana i wykorzystywana w leczeniu przewlekłej choroby nikotynowej? Była stosowana już przed narodzeniem Chrystusa. W Ameryce Południowej Indianie wykorzystywali ją do rytuałów magicznych. W bardzo dużych dawkach jest toksyczna i może powodować np. halucynacje. Dość powszechnie występuje w przyrodzie – odkryto jej stężenie w różnych roślinach. W Europie najczęściej spotykana jest w złotokapie zwyczajnym. To dość powszechny krzew występujący w parkach, obsypany żółtym kwieciem. W medycynie ludowej cytyzyna używana była jako środek owadobójczy. W czasie II wojny światowej Niemcy stosowali ją wśród żołnierzy jako substytut tytoniu, ponieważ działa bardzo podobnie jak nikotyna, ale nie jest nikotyną. Na czym polega ta różnica? Aby uzależnić człowieka, nikotyna musi trafić do mózgu. Tam pobudza pewne części mózgu do wytwarzania różnych neuroprzekaźników. Cytyzyna działa na te same receptory co nikotyna. Ta ostatnia, dostając się do mózgu, pobudza neuroprzekaźniki, a to powoduje określone efekty i tym najważniejszym efektem, dla którego najwięcej uzależnionych sięga po papierosa, jest uczucie przyjemności. Cytyzyna łączy się z receptorami w mózgu w tych samych miejscach co nikotyna i blokuje dostęp nikotynie. Tym samym zapobiega efektom nagradzającym nikotyny, czyli np. wystąpieniu uczucia przyjemności, za które opowiada neuroprzekaźnik – dopamina. Cytyzyna „podszywa” się pod nikotynę i zajmuje jej miejsce. Co dzieje się z człowiekiem, który przestaje palić i odstawia nikotynę? Ma objawy odstawienne: spada mu poziom dopaminy, pojawiają się u niego rozdrażnienie, zaburzenia pracy serca, niepokój, problemy ze snem, zmiany nastroju, a u większości palaczy występuje też przyrost masy ciała. I co jest najlepszym lekarstwem? Pozornie sięgnięcie po następnego papierosa, ale w tym momencie nikotynę zastąpimy cytyzyną. I choć nie daje uczucia przyjemności, to jednak poziom dopaminy nie spada tak gwałtownie, a to oznacza, że łagodzi objawy odstawienne i pozwala palaczowi wytrwać w abstynencji nikotynowej.

Prof. dr n. med.

Piotr Tutka Farmakolog, specjalista chorób wewnętrznych i endokrynologii. Absolwent Wydziału Lekarskiego Akademii Medycznej w Lublinie, gdzie w Katedrze Farmakologii Doświadczalnej i Klinicznej uzyskał kolejno stopień doktora (1993), doktora habilitowanego (2003) i tytuł profesora nauk medycznych (2009). Profesor wizytujący Uniwersytetu w Sydney w Australii. Wykładowca wielu uczelni medycznych w Polsce i na świecie. Od 10 lat związany z Uniwersytetem Rzeszowskim, gdzie jest kierownikiem Zakładu Farmakologii Doświadczalnej i Klinicznej w Kolegium Nauk Medycznych. Ekspert w dziedzinie neurofarmakologii, farmakologii klinicznej i uzależnienia od tytoniu. Zdobywca prestiżowych międzynarodowych nagród w dziedzinie medycyny. Członek towarzystw naukowych w Europie i USA. W 2004 r. rozpoczął badania nad cytyzyną, lekiem w terapii zespołu uzależnienia od tytoniu, stając się światowym ekspertem w zakresie badań nad tym lekiem. Prof. Tutką pochodzi z Rudnika nad Sanem na Podkarpaciu, gdzie do dziś często bywa i wspólnie z siostrą Barbarą Tutka prowadzi Fundację „Ocalić od zapomnienia” imieniem Stanisławy Tutka. Kontynuuje też medyczne tradycje w rodzinie. Lekarzem był jego ojciec, z pacjentami jako lekarz dermatolog pracuje też jego siostra Barbara.

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

55


MEDYCYNA U każdego człowieka proces uzależnienia się od nikotyny przebiega podobnie? Zdecydowana większość młodzieży eksperymentuje z papierosami. Gdy pytam studentów, kto z nich kiedykolwiek zapalił papierosa, około 90 proc. podnosi rękę. Ilu z nich zostaje palaczami? Około 25 proc. To pokazuje, z jak bardzo skomplikowanym procesem mamy do czynienia. Coraz więcej danych wskazuje, że proces uzależnienia związany jest z tempem metabolizmu nikotyny w organizmie. To z kolei może być uwarunkowane genetycznie, co wcale nie oznacza, że osoby predysponowane genetycznie są nieuchronnie skazane na palenie. Nie możemy genami usprawiedliwiać trwania w nikotynowym nałogu. Największe znaczenie mają geny w połączniu z czynnikami środowiskowymi. Jak długo musi pozostawać bez papierosa osoba paląca, by była gwarancja, że nie wróci już do nałogu? Nie ma takiego czasu. To trochę jak z chorobą alkoholową. Do końca życia trzeba być abstynentem. Sięgnięcie choćby po jednego papierosa po długim okresie odstawienia może skutkować powrotem do nałogu nikotynowego. Dlaczego tak szybko uzależniamy się od używek, a już nie tak chętnie od czytania książek chociażby? Odpowiedzi trzeba szukać w naszym mózgu. Przy czym równie często jak od używek uzależniamy się od zachowań behawioralnych: zakupów, Internetu, hazardu, seksu, czy jedzenia. Od kiedy cytyzyna zaczęła być stosowana jako lek? Jako lek ułatwiający zaprzestanie palenia tytoniu cytyzyna została zastosowana pierwszy raz w Bułgarii w latach 60. XX wieku w postaci tabletek Tabex. Dlaczego akurat tam? Odpowiedź jest prosta – w bloku państw RWPG, organizacji powołanej przez ZSRR, każde państwo miało swoją specjalizację przemysłową. W Bułgarii był to przemysł farmaceutyczny, w Polsce – kosmetyczny. Lek był zupełnie nieznany na zachodzie Europy, a co więcej, nie było żadnej anglojęzycznej literatury na temat jego zastosowania w leczeniu nikotynizmu. Może to dziwić, ale paradoksów jest więcej. Już w XXI wieku lek stał na półkach w aptekach, a nie było żadnych badań dokumentujących jego skuteczność, poza badaniami bułgarskimi z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, pisanymi cyrylicą na maszynie, które nie spełniały standardów stawianych współczesnym badaniom. Dopiero w 2006 r. opublikowałem pierwszą pracę w anglojęzycznym piśmiennictwie na temat potencjału terapeutycznego cytyzyny, dzięki której mało znany wcześniej lek stał się obiektem zainteresowania naukowców i lekarzy na całym świecie. To było już po moim stypendium w Stanach Zjednoczonych, gdzie pracowałem u prof. Neila Benowitza, który na świecie jest największym autorytetem medycznym w kwestiach związanych z paleniem tytoniu. On mnie też zarekomendował prof. Witoldowi Zatońskiemu, wybitnemu specjaliście od nikotynizmu w Polsce. Prof. Zatoński zapytał mnie wtedy, co sądzę o cytyzynie. To był początek XXI wieku, a ja sam bardzo niewiele na ten temat wiedziałem. Szybko jednak zacząłem zgłębiać temat i wyniki okazały się fascynujące. To nieprawdopodobne, ale lekarze prawie nic nie wiedzieli o cytyzynie, chociaż panie w aptece rekomendowały ją jako preparat skuteczny w walce z nałogiem nikotynowym. Próbowałem w tamtym czasie namówić naukowców w Polsce i na świecie do badań nad cytyzyną, ale nie było większego zainteresowania. Uważano, podobnie jak ja początkowo, że gdyby lek był aż tak skuteczny, już dawno zostałby wykorzystany. Nic bardziej mylnego. Przez wszystkie lata cytyzyna była znana właściwie tylko w krajach RWPG. Pamiętam, jak w 2004 roku Polska wstępowała do Unii Europejskiej, a to oznaczało konieczność przerejestrowania cytyzyny. To się udało, ale wiele krajów byłej RWPG tego nie zrobiło. Dzięki temu w 2013 roku Polacy wprowadzili kolejny lek z wykorzystaniem cytyzyny – Desmoxan, a w 2019 roku na naszym rynku pojawił się jeszcze Recigar firmy Adamed. To oznacza, że dziś jesteśmy jedynym krajem na świecie, gdzie są aż trzy preparaty zawierające cytyzynę, stosowane w leczeniu uzależnienia od nikotyny. Jak wygląda terapia cytyzyną?

Z

godnie z zaleceniami producentów leku, terapia cytyzyną trwa 25 dni. To najkrótsza terapia ze wszystkich terapii antynikotynowych. Według mnie, leczenie warto wydłużyć do 3 miesięcy, bo w moim przekonaniu pozwoliłoby to uzyskać wyższy odsetek abstynencji. Niestety, takich badań ciągle nikt nie przeprowadził. Co istotne, miesięczna kuracja cytyzyną jest tania – kosztuje od 50 do 70 zł. To kilkunastokrotnie mniej niż cena innych terapii przeciwnikotynowych. Jej słabym punktem jest dawkowanie, które jest dość skomplikowane, bo wymaga podawania leku w kolejnych dniach w bardzo różnych odstępach czasowych. To zniechęcana wielu palaczy, którzy nie przestrzegają właściwego dawkowania.

Jeśli badanie projektu „Cytyzyna w leczeniu uzależnienia od elektronicznych papierosów: randomizowane placebo – kontrolowane badanie” zakończy się sukcesem, to jego wyniki będą pierwszymi na świecie naukowymi dowodami, na podstawie których będzie można zarejestrować pierwszy lek pomagający osobom uzależnionym od elektronicznych papierosów. Od strony naukowej będzie to innowacja i przełom na skalę światową, zaś od strony

56

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021


MEDYCYNA wdrożeniowej badanie będzie miało ogromne znaczenie zdrowotne, społeczne i ekonomiczne dla pacjentów i systemu opieki zdrowotnej w Polsce i na całym świecie? Tak. Wcześniej nie zrobił tego nikt na świecie, a Rzeszów stoi właśnie przed taką szansą. Papieros elektroniczny został wynaleziony w 2003 roku w Chinach i zamysł był taki, że dzięki niemu łatwiej będzie można rzucić palenie tradycyjnego papierosa. W praktyce stał się kolejnym źródłem uzależnienia milionów palaczy na świecie, wśród których dominują osoby młode. W jego składzie jest nikotyna? Tak, natomiast prawdą jest, że w swoim składzie nie ma bardzo wielu szkodliwych związków, które zawarte są w dymie tytoniowym. Dzięki temu papierosy elektroniczne są mniej szkodliwe niż tradycyjne wyroby tytoniowe, ale jednocześnie pojawiają się dowody na to, że nie można powiedzieć, że są nieszkodliwe. Zawierają nikotynę, która jest substancją silnie uzależniającą. W ostatnich dwóch latach w Stanach Zjednoczonych opisano już kilkaset zgonów wśród młodych ludzi z powodu ciężkiego uszkodzenia płuc. To EVALI – nowa choroba płuc wywołana przez e-papierosy. Pojawia się u tych młodych ludzi, którzy eksperymentują i do płynu w e-papierosie dodają inne substancje, np. marihuanę, co może mieć fatalne skutki dla ich zdrowia. Badania w Polsce dowiodły, że 20 proc. młodych ludzi, którzy używają papierosów elektronicznych, dodaje do zawartych w nich płynów także inne substancje. Sami producenci e-papierosów poprawiają ich smak i aromat używając szeregu różnych substancji. Na rynku jest ponad 7 tys. takich substancji! Smak czekolady, zapach waty cukrowej, tak bardzo atrakcyjne dla dzieci i młodzieży, mogą nasilać uzależnienie od e-papierosów. Jeżeli człowiek chory, z uszkodzonym sercem, albo płucem pali papierosy tradycyjne, to w jego przypadku przestawienie się z papierosa tradycyjnego na elektroniczny jest mniejszym złem i ma to swoje uzasadnienie naukowe. Ale jeśli nastolatek, który nigdy nie palił żadnego papierosa, pod wpływem mody sięga po papierosa elektronicznego, to już jest bardzo niebezpieczna sytuacja. Tym bardziej, że jest duże ryzyko, iż po elektronicznym sięgnie też po tradycyjnego papierosa. 20 proc. wszystkich użytkowników papierosów elektronicznych pali zarówno e-papierosy jak i tytoniowe. To wskazuje na jeszcze większe uzależnienie? Dokładnie tak, i potwierdza, że elektroniczne papierosy są niebezpieczne. Nie wspominając już o ich bezpośrednim, szkodliwym działaniu: bólach głowy, kaszlu, podrażnieniach w jamie ustnej. Zdarza się też, że elektroniczne papierosy wybuchają i powodują oparzenia. Pacjenci, którzy palą e-papierosy, często pytają mnie, czy COVID-19 jest dla nich tak samo groźny jak dla tych, którzy nie palą. Nie wszyscy zdają sobie sprawę, że używanie elektronicznych papierosów zwiększa ryzyko zachorowania na COVID, a także powoduje, że przebieg choroby jest cięższy, a ryzyko powikłań większe. Dotychczas nikt nie robił badań poświęconych związkowi cytyzyny z e-papierosem? Rzeszów i Uniwersytet Rzeszowski wkraczają na dziewiczy obszar w badaniach naukowych w tym temacie?

W

tej chwili nie ma żadnych publikacji na ten temat. Są tylko szczątkowe dane na temat jakichkolwiek leków stosowanych w leczeniu uzależnienia od elektronicznych papierosów. 70 proc. użytkowników e-papierosów chce rzucić palenie. W ich przypadku wykorzystanie cytyzyny może się okazać bardzo skutecznym sposobem, bo w pewnym momencie nie będą pragnąć już ani nikotyny, ani cytyzyny. Z farmakologicznego punktu widzenia jest to lek o optymalnych właściwościach i to skłoniło mnie do przygotowania projektu poświęconego badaniu także w kontekście e-papierosów. Dzięki niemu mamy szanse dostarczyć dowody na skuteczność nowej terapii w leczeniu uzależnienia od elektronicznych papierosów. Co ważne, badania chcemy przeprowadzić nie tylko wśród dorosłych, ale także wśród młodocianych, bo to oni najczęściej używają papierosów elektronicznych. Naszą ambicją jest również opracowanie nowego schematu dawkowania cytyzyny. Jednocześnie musimy pamiętać, że aby badanie było wiarygodne, musimy przebadać dostatecznie dużą populację palaczy.

Jaki będzie schemat działania? Badanie będzie prowadzone w około 40 ośrodkach w całej Polsce, gdzie musimy zrekrutować co najmniej 600 pacjentów, którzy wytrwają ponad 6 miesięcy. W Polsce nigdy wcześniej nie robiono badań na osobach używających e-papierosów. Na szczęście, udało mi się pozyskać człowieka pochodzącego z Podkarpacia, mgr Piotra Bernata, który ma doświadczenie w tego typu badaniach. Długie dyskusje i współpraca z Piotrem Bernatem zaowocowały sukcesem. Mam też nadzieję, że wśród osób zrekrutowanych do badania będą osoby z Rzeszowa. Żeby tak się stało, tworzymy na Uniwersytecie kliniczny ośrodek badawczy, gdzie będą rekrutowani uczestnicy badania.

Więcej wywiadów i publicystyki na portalu www.biznesistyl.pl


MEDYCYNA Wspomniany projekt jest nieprawdopodobną szansą do Uniwersytetu Rzeszowskiego. Jeżeli Rzeszów stanie się wiodącym ośrodkiem badania nad cytyzyną na świecie, będzie to niebywały sukces, a to jest jak najbardziej realne! Brzmi tak dobrze, że aż wydaje się nieprawdopodobne. A jednak! Nie przez przypadek w świecie medycznym jest nazywany Mister Cytisine (Pan Cytyzyna). W Rzeszowie wspólnie z zespołem robimy już badania przedkliniczne cytyzyny. Mój pracownik, dr Karol Wróblewski, opracował pierwszą na świecie metodę oznaczania cytyzyny w ślinie i dzięki temu nie trzeba będzie pobierać pacjentom krwi do badań. Nasz zakład dostał w tym roku 100 tys. zł od władz Uniwersytetu Rzeszowskiego, co wykorzystamy m.in. na badania stosowania cytyzyny u pacjentów ze schorzeniami kardiologicznymi. Wśród palaczy jest wiele osób po zawale serca, a w ulotce leku jest informacja, że to już przeciwskazanie do jego stosowania albo zalecana jest duża ostrożność. Chcemy sprawdzić, czy rzeczywiście cytyzyna jest bezpieczna dla osób z chorobami serca, tym bardziej, że palacze ze schorzeniami kardiologicznymi na cytyzynie skorzystaliby ogromnie. Badania prowadzimy w CM Medyk w Rzeszowie. Projekt, który realizuje Pan z zespołem, zaplanowany jest na 5 lat. Jakich wyników chcielibyście doczekać? Że cytyzyna jest skuteczna w leczeniu uzależnienia od e-papierosów i że jest skuteczniejsza od placebo. To pozwoliłoby rozszerzyć wskazania do leczenia cytyzyną, które mogłyby być zastosowane nie tylko w przypadku uzależnienia od tytoniu, ale też uzależnienia od e-papierosów. Leczenie cytyzyną jest też o tyle dobre, że nie wymaga konsultacji z lekarzem. Od kilku lat lek jest w sprzedaży bez recepty. Dzięki temu jest bardziej dostępny dla palaczy, a jednocześnie nie jest obciążeniem dla funduszu zdrowotnego – pacjent nie zajmuje czasu lekarzowi. W przypadku leczenia np. warenikliną, która też jest stosowania w leczeniu uzależnienia od tytoniu , konieczna jest konsultacja lekarska. Jaka jest świadomość skuteczności stosowania cytyzyny?

P

acjenci czerpią wiedzę zazwyczaj z reklam telewizyjnych. Jako praktykujący endokrynolog mam częsty kontakt z palaczami i wielu skutecznie rzuciło nałóg właśnie z pomocą cytyzyny. Jeżeli pacjent jest uzależniony od papierosów tytoniowych i jeśli rzuca je tak zwaną siłą woli, bez żadnego wspomagania farmakologicznego, po roku w ciągłej abstynencji trwa już tylko od 3 do 8 proc. palaczy. To pokazuje, jak silny jest to nałóg, porównywalny do nałogu narkotykowego. Jednocześnie przy rzucaniu palenia tradycyjnych papierosów, przy wsparciu farmakologicznym szansa na wyzwolenie się z nałogu jest 4 razy większa niż bez takiego wsparcia. Jeżeli pacjent rzuci palenie tytoniu, ryzyko przedwczesnej śmierci np. z powodu zawału serca albo raka płuc, maleje u niego o 90 proc. Nie wspominając już o poprawie jakości życia. Zdobycie prawie 10 mln zł na projekt naukowy, jaki na Uniwersytecie Rzeszowskim nigdy jeszcze nie był realizowany, utwierdza Pana w przekonaniu, że decyzja sprzed 10 lat, by na stałe osiąść w Rzeszowie, była dobrym wyborem? Tak i nigdy tego nie żałowałem. Wróciłem do siebie, na Podkarpacie. Urodziłem się w Rudniku nad Sanem i do dziś z tym miejscem jestem bardzo mocno związany. Mój powrót tutaj jest tym bardziej wartościowy, że przez wiele lat pracowałem albo współpracowałem z dużymi ośrodkami naukowymi w USA, Włoszech, Australii, Nowej Zelandii. To są bezcenne doświadczenia, zwłaszcza w Rzeszowie, gdzie tradycje naukowe dopiero się buduje. Innych naukowców z podkarpackimi korzeniami również zachęcam do powrotów, bo mój przykład pokazuje, że w stolicy Podkarpacia też można dostać duży grant, o dużym znaczeniu naukowym, i spełniać swoje ambicje. Nie kryję dumy, bo nasz projekt mógł zdobyć maksymalnie 70 punktów i jeden recenzent właśnie tyle nam przyznał, co się zdarza niezmiernie rzadko. Ostatecznie uzyskaliśmy 67 i pół punktu na 70 możliwych. To powinno inspirować innych, zwłaszcza młodych naukowców. Najważniejsze są pokora, cierpliwość i pracowitość. Nie należy się poddawać i nie można mieć kompleksów. Te ostatnie udaje się nam w Rzeszowie skutecznie zwalczać? Mamy coraz mniej kompleksów, co jest pochodną powszechnej globalizacji. Jednak nie można zapominać, że w Rzeszowie trzeba jeszcze wiele rzeczy zbudować, a tradycje akademickie są dość krótkie. Wcześniej otrzymaliśmy granty z Podkarpackiego Centrum Innowacji. To nie były wielkie kwoty, 160 i 200 tys. zł, ale cieszyły i dawały impuls do kolejnych wyzwań. W czasach, kiedy bardzo trudno jest się wybić w dziedzinie medycyny bez ogromnego zaplecza badawczego, merytorycznego i finansowego, I miejsce w konkursie Agencji Badań Medycznych na niekomercyjne badania kliniczne jest tym większym powodem do dumy i radości. Muszę przyznać, że po ogłoszeniu wyników mój telefon dzwonił nieustannie. Gratulacje były z Rzeszowa, Polski i ze świata, co jest naprawdę miłe dla całego zespołu. Tak samo jak ogromne zainteresowanie ze strony mediów, zarówno lokalnych, jak i ogólnopolskich.

58

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021





Alicja i Sławomir Gołąbowie:

Dwoje do tańca Ona – profesorka Uniwersytetu Rzeszowskiego, autorytet w dziedzinie literatury dla dzieci, pisarka i poetka – przywiązana do komputera i książek. On – muzyk, nauczyciel, lider zespołu Klang, miejski radny i żeglarz – nie potrafi usiedzieć w miejscu i bywa, że poniesie go aż na Antarktydę. Dwa przeciwieństwa i dwie silne osobowości – Alicja Ungeheuer-Gołąb i Sławomir Gołąb – udane małżeństwo tworzą od 32 lat. – Nigdy nie oczekiwałam, że on coś dla mnie poświęci – mówi ona. – Zawsze ją podziwiałem – mówi on. Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

S

chowany za drzewami dom na rzeszowskim Staromieściu. Alicja właśnie wróciła z uczelni. Sławomir był pierwszy, ale na rozmowę ma tylko godzinę. Jest już po lekcjach w II Liceum Ogólnokształcącym, za to przed nim jeszcze posiedzenie komisji rady miasta, próba zespołu Resovia Saltans i zajęcia ze śpiewającymi amatorami w domu kultury w Matysówce. W domu będzie po 20. – Tak jest codziennie – przyznaje Alicja. – Sławek realizuje się w działaniu. Nie lubi siedzenia w miejscu, oglądania telewizji, rozważania. Dzień za-

62

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

czyna o 5 rano. Idzie na basen. Wracając, kupuje pieczywo na śniadanie. Mnie nauka przywiązała do fotela, ale od Sławka nauczyłam się, że można robić wiele rzeczy, zamiast koncentrować się tylko na jednej. To przez niego zaangażowałam się w dodatkowe prace, studia podyplomowe, kursy i wykłady w całej Polsce. Czasem Sławek przyjdzie tylko na pół godziny, a zrobi tyle, jakby w domu był przez cały dzień – posprząta, ugotuje i jeszcze zatankuje samochód. Zawiezie sąsiada do miasta i wróci. Zawsze tak biegł.


PORTRET we dwoje Budowanie swojego świata

A

licja od dziecka marzyła o tym, aby zostać primabaleriną. – Puenty do tańca i lalka z długimi włosami to był mój cel – uśmiecha się na wspomnienie czasów, kiedy w wieku 6 lat sama, bez rodziców, poszła do domu kultury w Mielcu i zapisała się na rytmikę. Chodziła na zajęcia trzy razy w tygodniu, pokonując piechotą 3 km w jedną stronę i niosąc w uszytym przez mamę woreczku baletki. Od ćwiczeń klasycznych przetarły się na palcach. Dziury zalepiała plastrami i dalej tańczyła. Kiedy pokaleczyła stopy, oprócz zalepiania dziur, zalepiała też plastrami palce u nóg… i dalej chodziła na zajęcia. – To było szaleństwo – przyznaje. – Taniec dawał mi wewnętrzny spokój, możliwość ekspresji. Poszukiwałam w nim tożsamości. Później tańczyłam w mieleckich „Rzeszowiakach”. W Rzeszowie zostałam na studiach tylko dlatego, że przy uniwersytecie, wówczas Wyższej Szkole Pedagogicznej, istniał Zespół Pieśni i Tańca „Resovia Saltans”, w którym mogłam tańczyć. I dlatego, że z braku miejsc nie dostałam się wcześniej do szkoły aktorskiej w Warszawie, choć zdałam pozytywnie egzamin. Przed maturą byłam pewna, że moim przeznaczeniem jest scena. Występowałam w Mieleckim Teatrze Amatorskim (w tym roku obchodzi on jubileusz 75-lecia), założyłam też własny teatr w szkole. Razem z koleżanką – Martą Ziembińską, w 1978 roku wystawiłyśmy „Łysą śpiewaczkę” Ionesco – „tajne” przestawienie, na które przyszli rodzice uczniów. Pasję teatralną poprzedziło recytatorstwo. Dzięki niemu wcześniej niż Sławka poznałam jego tatę, bo słynne wówczas OKR i konkurs im. Juliana Przybosia odbywały się w Wojewódzkim Domu Kultury w Rzeszowie, gdzie Jerzy Gołąb był zastępcą dyrektora. Do dzisiaj mam plik dyplomów z jego podpisem. W okresie liceum przygotowałam też swój pierwszy tomik poetycki – „Dotknięcia”, który podarowałam mamie, a wydałam dopiero w 1997 roku (po 20 latach) w serii „Frazy”. U Sławomira też „lała się krew”. – Palce u rąk pociąłem na metalowych strunach starej, rosyjskiej gitary, na której uczyłem się grać. Jako samouk nie wiedziałem, że są inne struny – wspomina. Nauczycieli miał za to od innych instrumentów. Całe dzieciństwo upłynęło mu na dzieleniu zajęć między szkołę ogólną i muzyczną. W tej drugiej zgłębiał grę na fortepianie i trąbce, a potem organach. Organy na tyle zadecydowały o jego dzieciństwie, że tylko w szkole muzycznej mógł na nich ćwiczyć, więc w domu mało przebywał. – Dom był artystyczny – przyznaje. – Tata muzyk po akademii. Grał na skrzypcach i fortepianie, uczył muzyki w rzeszowskich szkołach, w końcu trafił do Wojewódzkiego Domu Kultury, gdzie założył i został kapelmistrzem Dziewczęcej Orkiestry Szałamaistek. Mama pięknie śpiewała, więc zdarzało nam się rodzinne śpiewanie – mama, tata i ja. Publicznością był młodszy brat. Alicja wywodzi się z rodziny Nowaczyńskich. Wychowała się w zabytkowej kamienicy wybudowanej przez pradziadka Stanisława Nowaczyńskiego – doktora prawa, który zakładał w Mielcu Ochotniczą Straż Pożarną i stowarzyszenie „Sokół”. W domu oboje rodzice, choć zawodowo związani z geologią i metalurgią, grali na fortepianie.

Mama zawsze z nut – Chopina, Beethovena, Liszta. Ojciec improwizował rock’n’rolle. Do tej muzyki najpierw tańczyła jako dziecko, a z czasem także zaczęła brać lekcje gry na pianinie. Przyznaje, że bardzo lubi wymyślać melodie. Tworzy więc nie tylko słowa, ale czasem i muzykę do piosenek dla zespołu szantowego Klang. Ostatnio wymyśliła poloneza na jubileusz „Resovii Saltans”. Tekst i melodia wpadły jej do głowy, gdy jechała autobusem na konferencję naukową we Wrocławiu. Od razu nagrała je na komórkę, żeby nie uciekły. Będzie na koncert galowy. Pójdą na niego oboje. Tam się pokochali.

Dwoje do tańca To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Na rzeszowskim WSP oboje studiowali pedagogikę. Byli na jednym roku, ale w innej grupie. – Pierwsze wrażenie fatalne – dobrze pamięta Ala. – Mieliśmy zebranie. Sławek chciał się przepisać do naszej grupy, w której było niewielu chłopaków, natomiast godziny ćwiczeń pasowały do rozkładu dodatkowych zajęć muzycznych, których miał już wtedy wiele. Koleżanka na taką zmianę się nie zgadzała, więc oświadczył, że ma to w d…, bo on już sobie wszystko ułożył. Pomyślałam, że to straszny gbur. Ale potem okazało się, że wręcz przeciwnie – człowiek bardzo pomocny i oddany innym ludziom. Ktoś, kto zrobi wiele, aby pomóc drugiej osobie. Dlatego nasi sąsiedzi wciąż go wybierają na przewodniczącego rady osiedlowej. – Alę kojarzyłem, bo była naszą starościną. Wzór niedościgniony. Już na pierwszym roku znalazła się w składzie reprezentacyjnym „Resovii Saltans”, ja trafiłem do grupy początkowej. Dopiero kiedy w zespole awansowałem, nasze drogi zaczęły się częściej krzyżować – mówi Sławomir, który w zespole znalazł się trochę z przypadku. – Wtedy namawiano, aby studenci mieli dodatkowe zajęcia poza programem studiów. Sprawdzano, kto do czego ma predyspozycje i wyszło na to, że ja nadaję się do tańca. Zgodziłem się, tym bardziej, że moja ówczesna dziewczyna też chciała tańczyć – wyjaśnia, zastrzegając, że nigdy nie uważał się za super tancerza, ale… jako pierwszy w Rzeszowie wykonywał „pajączka” w tańcach rosyjskich, a także inne, trudne technicznie i wymagające dużej sprawności fizycznej figury, jak skok przez nogę czy świece oberkowe. Już wtedy jednak zdecydowanie bardziej kochał żeglarstwo. Bakcyla połknął jako uczeń II LO, gdzie zapisał się do 23. Wodnej Drużyny Harcerzy im. Jerzego Szajnowicza. Licealne lata, obok szkoły muzycznej, wypełniały więc spływy kajakowe i obozy żeglarskie, organizowane przez druha Wiesława Krymskiego, który tchnął w drużynę ducha przedwojennego harcerstwa. I tu Alicja nie może powstrzymać się od dygresji: – Ten druh Krymski kochał się w czasie wojny w mojej ciotce, Zofii Ungeheuer, która pod pseudonimem „Stokrotka 2” działała razem z nim w Szarych Szeregach AK w Mielcu. „Były znaki, sygnały,/ cóż z tego, że nieczytelne (…) Każdy przecież początek/ to tylko ciąg dalszy,/ a księga zdarzeń/ zawsze otwarta w połowie”, spuentowała kiedyś takie przypadki Wisława Szymborska.

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

63


PORTRET we dwoje

W

czasie studiów, z powodu udziału w „Resovii Saltans”, druh Krymski wraz z żeglarstwem zeszli na drugi plan. Zespół całe wakacje spędzał na zagranicznych wyjazdach i występach. Czasem wracali do Rzeszowa tylko na parę dni, żeby przepakować walizki. Alicja i Sławomir nie tańczyli ze sobą w parze, ale w zespole jest jak w wojsku, poznaje się ludzi do dna. I okazało się, że on to jej typ – we flanelowej koszuli i podartych dżinsach. Potrafił rozpalać ognisko. „doczekałam się maja/ przyszedł w końcu września/ (…) w ustach międlił źdźbło trawy/ we włosach miał osty”, napisała o nim w wierszu, kiedy na praktykach studenckich zostali parą. Przez miesiąc mieszkali w ośrodku w Ubieszynie nad Sanem i chodzili na zajęcia z dziećmi w pobliskiej szkole. Tam, na czwartym roku studiów, zaczęło między nimi iskrzyć. I w 1989 roku wzięli ślub. Alicja właśnie skończyła studia, Sławomir miał na głowie jeszcze drugi kierunek – wychowanie muzyczne. Mieszkali w akademiku, potem w domu asystenta przy ul. Litawora. Ona dojeżdżała do pracy w szkole w Mielcu i odbywała staż naukowy na WSP, on dostawał stypendium, oboje dorabiali jako instruktorzy zespołów tanecznych. W 1992 roku urodził się Marcin. Ich syn. – W tym samym czasie zostałem ojcem, rozpocząłem budowę domu i stałem się opiekunem drużyny harcerskiej w II LO – mówi Sławomir. Tak się bowiem złożyło, że wrócił do szkoły, w której wcześniej był uczniem. I tak się złożyło, że przejął pieczę na „wodniakami”, zastępując druha Krymskiego. Trzeba było organizować młodzieży wyjazdy i spływy. – Szedłem w ślady ojca, który całe życie był społecznikiem. Z moimi harcerzami wybudowałem nasz pierwszy szkolny jacht.

64

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

Heja, heja ho przypłynąłem wczoraj ostry był rejs heja, heja ho a moja mała znów gada i gada że tyle nie było mnie – ułożyła Alicja słowa w jednej z szant. Zaczęła je pisać, kiedy mąż założył zespół Klang. – Inna kobieta nie wytrzymałaby tego małżeństwa, ale ja w dzieciństwie dużo czasu spędzałam sama. Nadwrażliwe dziecko, które spacerowało po ogrodzie, siedziało na drzewach i marzyło. W wieku 3-4 miałam trzydzieści jeden własnych krasnoludków, a jako pięciolatka układałam wiersze. Nie nudziłam się. Lubiłam przebywać sama ze sobą i tak jest do dzisiaj – stwierdza. – Wszystkie pasje, jakie Sławek chciał w czasie naszego związku realizować, realizował. Owszem, czasem mówiłam, że nie chcę, aby wyjeżdżał. Ale nie dlatego, że mieliśmy małe dziecko i chciałam, aby siedział w domu. Denerwowałam się, że ma jechać całą noc samochodem, potem śpiewać, grać i ruszać w powrotną drogę. Że bierze odpowiedzialność za 17-letnich pasażerów, bo członkowie Klangu tyle mniej więcej lat wtedy mieli. Po latach o młokosów już się martwić nie trzeba, za to Klang stał się tak popularny, że koncerty ma prawie w każdy weekend. – Więc, ile mogę, spędzam czas z Alą, ale rzeczywiście wciąż dużo wyjeżdżam – potwierdza muzyk i żeglarz. – Jeśli chodzi o opiekę nad dzieckiem, to przyznaję, że Ala decydowała o wszystkim. – Po twojej mamie – dogaduje ze śmiechem profesor Alicja. – Rzeczywiście, przez to, że Sławek pracował


PORTRET we dwoje

w dziesięciu miejscach, uczył śpiewania, organizował wyjazdy harcerzom, koncertował z Klangiem, ciężar opieki spadł na mnie. Ale właściwie nie spadł, bo byłam bardzo szczęśliwa, że mam dziecko. I prawdę mówiąc, kiedy Marcin był mały, nie mieliśmy żadnych scysji na ten temat. yczekiwane dziecko. Szczęście mimo zmęczenia. – Syn bardzo dużo mnie nauczył. Wcześniej podchodziłam do życia w sposób egocentryczny i lekki. Przez dziecko zaczynasz się lękać. Wiesz, że w twoich rękach leży los tego człowieka – jego zdrowie i samopoczucie. Ty o to masz się starać, nie ma nikogo innego. Przez to życie staje się inne. Syn nauczył mnie też spojrzenia na dziecko jak na osobę ważną. Jego dopominanie się o swoje miejsce w domu, o branie pod uwagę jego zdania, było niezwykłe, bo my wychowywaliśmy się w rodzinach, gdzie to dorosły był najważniejszy. Stając się pedagożką i patrząc jak dorasta, widziałam, jak bardzo się wszyscy mylimy, jeśli chodzi o rozwój dziecka. Rósł na moich oczach indywidualista, a ja się od niego uczyłam. Obecnie korzystam z jego zawodowej pasji operatorskiej i zgłębiam wiedzę o filmie. Jestem szczęśliwa, że wciąż mamy ze sobą dobry kontakt i możemy rozmawiać o wszystkim – jest pewna Alicja. Dla Sławomira bycie ojcem oznacza zostanie wzorem do naśladowania, pod względem zaradności życiowej i otwartości na drugiego człowieka. – W każdej sytuacji, jaka tylko wynika w życiu mojego syna, staram się mu pomóc – mówi. – Mamy wspólne pasje, np. żeglarstwo, w którym jest już lepszy ode mnie. Miał 9 lat, kiedy za pieniądze, które dostał z okazji pierwszej komunii, kupił sobie jacht regatowy. Pływał nim po Mazurach sam i radził sobie

W

świetnie. A teraz jest armatorem jachtu morskiego. Byliśmy razem na dwóch rejsach. I mam nadzieję, że znów gdzieś razem popłyniemy. Do żeglarstwa dała się też przekonać Alicja. – Ale tylko po jeziorach, na morzu czuję się źle – zastrzega. – To rzeczywiście nasza wspólna już pasja i gdybyśmy mieli więcej czasu, na pewno można by nas było częściej spotkać na Solinie. Chętnie też jeździmy razem na narty, którymi akurat to ja zaraziłam ich obu.

Wolność Tyle miłości, ile wolności? – To prawda – odpowiadają bez wahania. Dobrze, kiedy spotyka się dwoje ludzi mających swoje pasje, którzy wzajemnie się nie ograniczają. Alicja zastanawia się i mówi: – Wartość tego mężczyzny dla mnie jest w tym, że on realizuje swoje cele. Gdybym jęknęła, że on nie może gdzieś płynąć, i on by się z tym pogodził, może uznałabym, że jest słaby. A kobiety chcą mieć silnych, odważnych mężczyzn. Niebezpieczne wyjazdy Sławka starałam się jednak w myślach – na tyle, na ile to możliwe – bagatelizować. Na przykład przylądek Horn. Denerwowałam się, bo wiedziałam, że tam można zginąć. W tym roku spróbowałam z synem morskiego jachtu. Nie wiało mocno. Do piątki. Nic się nie odzywałam, ale jak wróciliśmy do domu, opanowała mnie myśl, jak niezwykłą odwagę muszą mieć ci mężczyźni, którzy decydują się płynąć na małych jachtach przez całe morza, oceany, Atlantyk. Znam takich paru. I doceniam to,

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

65


PORTRET we dwoje co robią. Jadą nie po to, by uciec, ale by zmierzyć się z żywiołem, sprawdzić siebie. Sławomir po to popłynął na Antarktydę. – Najpierw chciałem opłynąć przylądek Horn – tłumaczy. – Śpiewamy o nim w szantach, więc wymarzyłem sobie ten rejs i popłynąłem. Słyszałem o falach jak domy, wichurach. Tymczasem, kiedy przechodziliśmy przylądek Horn, panowała cisza. Początkowo trzy w skali Beauforta, a im bliżej przylądka, tym wiatr bardziej cichł. Aż zrobiła się flauta, a my mogliśmy spuścić ponton i wylądowaliśmy na lądzie, w Chile. Widzieliśmy tę słynną kapliczkę z obrazem św. Jana Pawła II – wspomina. otrzebował więcej wrażeń. A że lubi zimne morza, w kolejny rejs popłynął na Spitsbergen na Morzu Arktycznym. Potem była jeszcze 5-tygodniowa wyprawa na Antarktydę przez Cieśninę Drake’a. To drugi obok Hornu najtrudniejszy morski szlak – wymagający odwagi i wytrzymałości. Przez cieśninę przechodzi się, płynąc w sztormie przez sześć-siedem dni. Kiedy płynęli na Antarktydę, było jeszcze w miarę znośnie, ale z powrotem wiało z siłą dziewięciu-dziesięciu w skali Beauforta.– Byłem naprawdę usatysfakcjonowany – zapewnia żeglarz. – Ja przy sterze, przypięty szelkami. Fala wchodziła na pokład kilka razy. Oderwało mnie od koła sterowego. Potłukłem się trochę. Coś pięknego. Nie byłem jeszcze na Grenlandii, planuję płynąć w lipcu przyszłego roku. Ze Spitsbergenu, na Wyspę Longyearbyen, potem Grenlandia wschodnia i koniec na Islandii. Rejs ma trwać trzy tygodnie. I marzy mi się jeszcze Georgia Południo-

P

wa, gdzie jest grób Ernesta Shackletona, polarnika i podróżnika, który zmarł tam podczas ekspedycji na Antarktydę. Spełnia swoje marzenia. Nie należy do tych, co siedzą i tylko o nich opowiadają. Robi wszystko, aby to się udało, począwszy od przekonania żony po sprawy organizacyjne. Zresztą Alicję często namawia do dołączenia do wyprawy już na lądzie. Chciałby, aby poleciała w przyszłym roku do Rejkiawiku i powitała go, gdy dopłynie do Islandii. Dwa lata temu, razem z Marcinem czekała na Karaibach, kiedy on przepływał Atlantyk. Alicja chciałaby, żeby Marcin tak jak ojciec potrafił spełniać marzenia. – Ja nie potrafię – dochodzi do wniosku. – Jeszcze na studiach usłyszałam, że kobieta wszystko może robić i chcieć, a i tak w końcu wyląduje w garach i pieluchach. I to jest prawda. Kobieta pewien czas poświęca na sprawy prokreacyjno-macierzyńskie. Nie ucieknie od tego. W dodatku projektuję w myślach niebezpieczeństwa, które towarzyszą ryzykownemu przedsięwzięciu. Sławek tego nie robi, ale jednocześnie wie, na ile go stać i to realizuje. Mamy zupełnie inne cechy osobowości – zdradza, ale dodaje, że niespełnione marzenia potrafi przekuć w coś wartościowego. Chociaż nie została aktorką, miłość do wierszy, teatru, tańca i kreacji wykorzystała w pracy naukowej. Doktorat pisała o metodzie ekspresyjnej wykonywania utworów poetyckich, a ze studentkami z koła naukowego co roku angażuje dzieci z dziesiątek szkół do tworzenia Najdłuższej Książki Świata. Jest przewodniczącą rady naukowej Centrum Literatury Dziecięcej w Oświęcimiu


PORTRET we dwoje i przewodniczy jury przyznającemu Ogólnopolską Nagrodę Literacką im. Kornela Makuszyńskiego, co przy każdej edycji wiąże się z lekturą około stu książek. Zasiada w radach pism naukowych „Literatura i Paidia” oraz „Guliwer”, jest członkinią polskiej sekcji IBBY i IRSCL (Międzynarodowego Stowarzyszenia Badaczy Literatury Dziecięcej). Ciągle zajęta pisaniem artykułów, recenzji i współpracą z czasopismem „Edukacja Elementarna w Teorii i Praktyce”, działającym przy Akademii Ignatianum w Krakowie, długo mogłaby wymieniać przedsięwzięcia, w które jest zaangażowana. Za chwilę ukaże się jej szósta autorska książka. A w komputerze czekają jeszcze na dokończenie sprawy całkiem nienaukowe: dwie książki dla dzieci, dwa tomiki liryczne i nawet powieść obyczajowa. Mimo to skromnie stwierdza, że nie jest wyjątkiem. – Znam kobiety po profesurach belwederskich, z trójką dzieci. Ich mężowie też mają swoje osiągnięcia. I to jest wspaniałe – mówi profesor Alicja. – Odeszłam kiedyś z seminarium doktoranckiego od promotorki, która zapytała mnie, jakie mam plany i na odpowiedź, że oprócz doktoratu jest w nich także rodzina i dziecko, oznajmiła, że wszystko ma swoją kolej, a dziecko będzie przeszkadzać. Więcej na to seminarium nie poszłam, uznając, że skoro już ma być po kolei, to biologicznie lepiej będzie, gdy najpierw urodzę dziecko, a potem będę pisać doktorat. Ale potem to ze mnie zrezygnowano, kiedy byłam w ciąży. Poinformowałam, że nie będę mogła przyjeżdżać na seminaria, bo moja ciąża jest zagrożona i promotorka odpisała, że w takim razie ze mnie rezygnuje. Ale życie tak wygląda. Zawsze trzeba wybierać. Więc Marcin malutki spał, a ja pisałam doktorat u wspaniałej i mądrej profesor Alicji Baluch, pisanie wyobrażeniowe przekładając na naukowe.

Moja żona feministka – Mam żonę feministkę i jestem z tego zadowolony. W dysputach i rozmowach naukowych zawsze bierze stronę kobiety – oświadcza Sławomir. – To nie jest prawda. Nie biorę strony kobiety, tylko mówię, że w sferze płci należy zachować równowagę – ripostuje Alicja. – Jestem wrażliwa, kiedy ktoś jest deprecjonowany ze względu na płeć. To jest mój feminizm. Branie strony kobiety to skrajne odejście, które niekiedy dewaluuje wartość mężczyzny. A człowiekowi jest niezbędna kobiecość i męskość. Nawet pary homoseksualne łączą się ze względu na tę różnicę. Jedna osoba z tej pary jest bardziej męska, a druga bardziej żeńska. Męskość i żeńskość jest w każdym z nas – bez nich by nas nie było. tym, że może być postrzegana jako feministka, dowiedziała się od innych. Na konferencji naukowej w Katowicach, gdzie przedstawiła tekst „Łzy i dreszcze…”. Badała przeżycia 9-letniej dziewczynki i dwóch dorosłych kobiet związane z utworem literackim. Wskazywała, że literatura oddziałuje na cielesność, wywołując drżenie i łzy. – W dyskusji pytano mnie, dlaczego wzięłam do badania tylko kobiety, jakbym chciała wskazać, że tylko kobieta przeżywa literaturę. Mężczyzna uczestniczący

O

w dyskusji powiedział mi, że tekst jest seksistowski – wspomina profesor Alicja. – Jak już mówiłam, jestem wrażliwa na dyskryminację ze względu na płeć. Jestem też dość przekorna. Kiedy ktoś mnie zaatakuje w takiej sprawie, to nawet jeśli myślę łagodniej, odpowiadam ostrzej. Nie uważam też, że ludzie mają do spełnienia zadania ze względu na płeć. Nie każda kobieta jest powołana do macierzyństwa. Nie zgodzę się z teorią, że każda chce być matką, rodzić dzieci w bólu i że to cierpienie jest satysfakcjonujące. Dla mnie bycie matką jest najlepszą rzeczą, jaka mi się zdarzyła w życiu, ale to nie jest regułą. Bardzo wielu studentów tego nie rozumie. Czytamy baśnie, pokazuję im, że kobietę przez tysiąclecia traktowano inaczej niż mężczyznę, a odpowiedzialny był za to fallocentryczny punkt widzenia. Dla niektórych to odkrycie, więc pewnie uważają mnie za feministkę. Za to Sławomir, zdaniem Alicji, nawet jeśli gotuje i sprząta, jest patriarchalny. Tak został wychowany i już. – Tak to jest mieć żonę feministkę – wzdycha żeglarz i od razu oświadcza, że jest z niej dumny: – Podziwiam ją. Inteligencja, wrażliwość i artystyczne zdolności to było coś, co u Ali mnie zafascynowało. Wiem, że jej dorobek naukowy, znawstwo literatury dziecięcej liczy się w całej Polsce. Pisze piękne wiersze. O piosenki dla Klangu ja ją poprosiłem. Puściłem jej kilka szant, podsunąłem żeglarskie terminy, o których nie miała pojęcia. I napisała bezbłędnie: „Poplątały mi się fały i szoty,/ Do kitu sploty – niech to szlag!/ Pogubiły mi się knagi i kluzy,/ Same luzy, szekli brak”. To był nasz pierwszy autorski utwór i prawdziwy przebój. Inny utwór, pt. „Atlantyda”, został uznany za najlepszą premierę na Festiwalu Piosenki Żeglarskiej w Krakowie. Piękna piosenka o poszukiwaniu, o wędrowaniu. Każdy tekst Ali o żeglarstwie jest z jakimś głębszym przesłaniem. Jan Kulma, reżyser, muzyk i filozof, który z żoną Joanną przeżył 61 szczęśliwych lat, powiedział, że małżeństwo to loteria, na której rzadko się wygrywa, dodał też: „Ja wygrałem”. – Miałem przyjemność ich poznać – mówi Sławomir. – Ja też wygrałem w tej loterii. Zgrzyty zdarzają się w każdym małżeństwie, ale nad nimi przechodzi się do porządku dziennego. Najważniejsze jest to, co nas połączyło. Do domu wracam z radością. – Myślę, że i ja wygrałam – potwierdza Alicja. – Długo uważałam, że nie ma możliwości, by wytrzymać całe życie z jedną osobą. Kochałam wielu ludzi w życiu, ale też zawsze miałam świadomość, że człowiek jest sam. Nigdy nie miałam takich oczekiwań, które by mówiły, że mężczyzna musi dla mnie wszystko zrobić, wszystko poświęcić. Nie planowałam, że będę noszona na rękach, chociaż wiadomo, że to jest przyjemne. Ze Sławkiem, od początku, poza tym zauroczeniem, motylami w brzuchu, po prostu bardzo się lubiliśmy. Lubiliśmy spędzać razem czas, rozmawiać, wyjeżdżać, jeść, grać w karty. Bardzo rzadko sprzeczaliśmy się. Czasem w aucie słucham, jak Zespół Reprezentacyjny śpiewa piosenkę: „Mam zaszczyt więc nie prosić cię o rękę twą. I zamiast niej wyciągnij ku mnie swoją dłoń”. Chodzi o poczucie wolności. Ważne jest to, aby będąc w związku, zachować taką relację. Nie być swoim uwiązaniem, ale rozumieć siebie nawzajem.

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

67


BĄDŹMY szczerzy

Ile ważą słowa...

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI

Tegoroczny Adwent – jak każdy – powinien być okresem radosnego oczekiwania, ale ta radość jest siłą rzeczy przytłumiona niepokojem o naszą wschodnią granicę z Białorusią. Za drugą naszą wschodnią granicą społeczeństwo Ukrainy z niepokojem oczekuje, co się wydarzy za kilka tygodni na ich granicy z Rosją. Sytuacja jest naprawdę napięta, bo po rosyjskiej stronie zgromadzono ponad sto tysięcy żołnierzy. Trudno w takiej sytuacji nie przypomnieć sobie słów ś.p. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, które wypowiedział w 2008 roku na wiecu w Tbilisi: „Dzisiaj Gruzja, jutro Ukraina, następnie państwa bałtyckie, a później może przyjść kolej na moją Ojczyznę – Polskę...” Na razie nasze służby mundurowe dają sobie świetnie radę na granicy z Białorusią. Dotąd Łukaszence nic się nie udało, mimo wsparcia polskich użytecznych idiotów, niestety nadspodziewanie licznych. Imponuje mi przede wszystkim zimna krew funkcjonariuszy naszej Straży Gra-

nicznej, naszych żołnierzy i policjantów. Mimo zmasowanych ataków zwiezionych przez Łukaszenkę migrantów, wspieranych przez służby białoruskiego reżimu, nikomu z naszych nie puściły nerwy. Z polskiej strony nie padł żaden strzał, a – jestem absolutnie pewien – o to właśnie chodziło. Wymiana ognia zainicjowana przez Polaka to najprawdopodobniej marzenie Łukaszenki i jego moskiewskiego patrona. Można sobie tylko wyobrazić ewentualną globalną antypolską ofensywę medialną, z Polską w roli czarnej owcy społeczności międzynarodowej. Nic z tego nie wyszło i za to właśnie należy się ogromne uznanie dla funkcjonariuszy polskiej Straży Granicznej, polskich żołnierzy i polskich policjantów. Co będzie dalej? Prezydent Putin będzie próbował do końca „wyżymać” kadencję Joe Bidena. Być może blamaż afgański amerykańskiego przywódcy zachęcił Putina do koncentracji wojska na granicy z Ukrainą i do podgrzania napięcia na granicy Unii Europejskiej z Białorusią. Ciekawe, jaką cenę zaśpiewa Władimir Putin za ewentualne wycofanie wojsk znad granicy z Ukrainą? Po amerykańskiej kompromitacji w Kabulu można przypuszczać, że będzie to cena wysoka. Dla Bidena ugięcie się przed Putinem oznaczałoby kolejne upokorzenie. Cóż, zobaczymy za kilka tygodni... Dziś z ciepłą łezką w oku możemy powspominać czasy, gdy Ameryka miała Ronalda Reagana, Europa panią Margaret Thatcher, Kościół i świat Jana Pawła II, Polska Stefana Kardynała Wyszyńskiego (do maja 1981) i ruch Solidarności, wreszcie Związek Sowiecki Michaiła Gorbaczowa. Tych ludzi było stać na słowa o nieprawdopodobnej mocy sprawczej: Jan Paweł II – „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi!” (Warszawa 1979), a za rok narodziła się 10-milionowa Solidarność; Ronald Reagan: „Panie Gorbaczow, zburz pan ten mur!... (Berlin 1988), za rok nie było już muru. Pamiętam też słowa innego ważnego pana wypowiedziane pod koniec rządów PO-PSL i jego kadencji. Chodzi, rzecz jasna, o słowa ówczesnego prezydenta RP Bronisława Komorowskiego, szydzącego z ostrzeżeń ówczesnej opozycji prawicowej i osobiście Jarosława Kaczyńskiego o zagrożeniu ze strony Rosji: B. Komorowski – „Dziś w Europie nikt na nikogo nie czyha!”. Po kilkunastu tygodniach „zielone ludziki” zaatakowały Ukrainę, zajęły Krym i sprezentowały go Rosji... Mimo wszystko warto pielęgnować optymizm, bo jeszcze trzydzieści parę lat temu miliony Polaków żyły w przeświadczeniu, że socjalizm i Związek Radziecki potrwają jeszcze jakieś… 200 lat. Życzę kochanym Czytelnikom pięknych i spokojnych świąt Bożego Narodzenia i szczęśliwego – miejmy nadzieję – Nowego Roku 2022!

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

68

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021



POLSKA po angielsku

Droga magia świąt

MAGDA LOUIS

Mówią, że przed nami najdroższe święta od niepamiętnych czasów, a nawet jakby nie mówili, to człowiek sam wykalkuluje, że przy tak wysokiej cenie benzyny, wzorzysty szalik – materiał poliester 100 proc. w zestawie z czapką z pomponem będzie kosztował 100 zł, a kilogram polędwicy wołowej dojdzie do 150 zeta. Bez jednego i drugiego można święta przeżyć, ale my jesteśmy już mocno przyzwyczajeni do magii świąt pachnącej wypasionymi prezentami i dobrym winem. Było nam dobrze przez te ostatnie lata, może i dekady, i choć nie zadłużaliśmy się w przedświątecznym komercyjnym szaleństwie jak Amerykanie czy Anglicy, każdy coś extra na ten czas miał, dostał i podarował. Żeby choć przez chwilę było miło, uroczyście, żeby zapamię-

tać na długie tygodnie nudnego stycznia. No i komu to przeszkadzało? Nie mogło tak trwać wiecznie? Do końca wieku, lub choćby do końca mojego życia? Widocznie nie mogło. Większość z nas przeczuwała, że zbliża się chwila, gdy ktoś nam potężny granat na ziemię rzuci, bo za dobrze było, za bezpiecznie, za bogato. Zapowiadany w 2019 roku światowy kryzys gospodarczy ociągał się z nadejściem, ale jasnowidz wróżył uparcie, że jednak wszystko się wywróci, a kiedy ten moment nadejdzie, nie będziemy przygotowani. Któż by się spodziewał takiego kryzysu, jaki przyniósł Covid?! No chyba tylko scenarzysta jakiś szalony lub amerykański pisarz science fiction. Z tym „spodziewaniem”, to ja mam generalnie poważny kłopot, ponieważ w tych nowych, trudnych czasach, co rusz, dociera do mnie coś, czego się zupełnie nie spodziewam. Jak na przykład wpis koleżanki, która w trakcie kryzysu uchodźczego na granicy z Białorusią krzyczała drukowanymi literami na FB – strzelać do nich! Co nas czeka w najbliższej przyszłości? Więcej kryzysów, to pewne, ale paradoksalnie, to właśnie kryzys covidowy przygotował nas na to, co w naszą stronę zmierza i co nas nie ominie. Po tym, czego żeśmy doświadczyli w „czasach covidu”, czego żeśmy się dowiedzieli o sobie samych i o naszych bliźnich, po tym bliskim spotkaniu ze śmiercią i nieodwracalnością wydarzeń, będzie nas trudno złamać byle kryzysem, byle podmuchem medialnym. Pandemia pozostawiła w nas wszystkich lęk, który powoli oswajamy, do którego się przyzwyczajamy, już nie wstydzimy się o nim rozmawiać. Ale też zapowiedź sytuacji gorszych, które nie tylko mogą sparaliżować naszą ledwie zipiącą planetę, ale i nas samych. Bezbronnych w obliczu zdarzeń, na które nie mamy wpływu. Od IV wieku obchodzimy święta upamiętniające narodzenie Jezusa, a pierwszy zapis o święcie Bożego Narodzenia obchodzonym 25 grudnia, pochodzi z 356 roku. Choinka pojawiła się znacznie później, dopiero w XVI wieku, i przyszła z Niemiec. Mimo iż oprotestowana przez ówczesnych kaznodziejów, jako zwyczaj pogański, stała się podstawowym symbolem świąt i od wieków, nieprzerwanie cieszy oko dzieci oraz dorosłych. Postawię choinkę początkiem grudnia, może uda mi się znaleźć taką ukorzenioną, bym ją mogła przesadzić do ogrodu, i będę na nią patrzeć przez kilka tygodni, rozmyślając o tym, co dobrego mnie i moich najbliższych czeka. I starać się będę nie wspominać tych, którzy już przy mojej choince nie usiądą, czekając na tych, którzy są dopiero w drodze do mojego domu.

Magda Louis. Rzeszowianka, która po latach spędzonych na emigracji w Anglii i USA, w 2014 r. wróciła na stałe do Polski. Pisarka, tłumaczka, felietonistka, autorka 6 powieści: „Ślady hamowania”, powieść nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola” oraz „Kilka przypadków szczęśliwych”, za które otrzymała nagrodę czytelniczek i jury na Festiwalu Literatury w Siedlcach, „Zaginione”, „Chcę wierzyć w waszą niewinność” oraz wydana w 2019 r. w Świecie Książki „Sonia”. Obecnie pracuje jako pełnomocnik prezydenta ds. współpracy międzynarodowej WSIiZ.

Więcej felietonów na portalu www.biznesistyl.pl



AS z rękawa

Czy będziemy jeszcze potrzebni?

KRZYSZTOF MARTENS Praca uszlachetnia, lenistwo uszczęśliwia. Czy mamy prawo do lenistwa? Wszyscy znamy popularne bon-moty na ten temat. „Kiedy ogarnia Cię ochota do pracy, usiądź i poczekaj, aż Ci przejdzie” „Co masz zrobić dzisiaj, zrób pojutrze – w ten sposób będziesz miał dwa dni wolne”. Przejdzie nam ochota do żartów, kiedy rozwijająca się w tempie wykładniczym sztuczna inteligencja (SI) wyręczy nas we wszystkim. Dlaczego? Zrobi to, co do nas dzisiaj należy, szybciej, lepiej, precyzyjniej. Pieśń przyszłości? – nie, to już się dzieje. Postępuje wypieranie ludzi przez automaty i algorytmy. Czy mamy czym się martwić? Skrócenie czasu pracy to jeden z lewicowych postulatów. Uwolnienie od pracy większości społeczeństwa idzie dużo dalej – stworzy nową rzeczywistość. Mnie zaniepokoił GPT-2 – model SI, który w niedalekiej przyszłości wyeliminuje ogromną większość dziennikarzy. GPT-2 świetnie pisze teksty, felietony, doskonale tłumaczy z wielu języków. Dysponując taką „maszyną” można generować wiarygodne, fałszywe informacje, podszywać się pod wielu autorów naśladując ich styl. Jest to informacyjna broń masowego rażenia. Co najważniejsze. GPT-2 nie używa sumienia i nie ma żadnych etycznych ograniczeń. Innej SI dokończenie X symfonii Beethovena zajęło nieco ponad rok. Pierwsze publiczne wykonanie nastąpiło 9.10.21 w Bonn.

Naukowcy z Rutgers University (USA) zbudowali CAN – creative adversarial network, który potrafi znakomicie malować. Blisko połowa obrazów SI została uznana przez krytyków za wybitne. W handlu wypieranie ludzi widać gołym okiem. Amazon stawia na sklepy bez kas i kasjerów. W amerykańskich hipermarketach pojawili się automatyczni kontrolerzy inwentaryzacji. Rozpoznają kody kreskowe i wykorzystują laser do badania, których produktów brakuje na półkach. Potrafią też schodzić z drogi klientom i omijać przeszkody. Prawdziwa rewolucja czeka służbę zdrowia. Dlaczego? Tutaj są ogromne pieniądze do wzięcia. Rośnie presja pacjentów, którzy oczekują lepszej i bardziej efektywnej opieki. Wykształcenie i zatrudnienie lekarzy kosztuje bardzo dużo. W rzeszowskim szpitalu przeprowadzono pierwsze operacje z wykorzystaniem SI. Okazało się, że zabiegi zostały przeprowadzone szybciej i dokładniej. Szkolenie obsługi „maszyn” trwa jedynie kilka miesięcy. Tańszym sposobem jest tworzenie algorytmów i aplikacji ułatwiających korzystanie z ochrony zdrowia, niż utrzymywanie armii lekarzy. Brytyjska publiczna służba zdrowia promuje usługi Alexy, wirtualnej asystentki, która odpowiada na szczegółowe pytania pacjentów i udziela rad. Inna aplikacja na telefon, o nazwie Babylon, zastępuje lekarza rodzinnego. Chory nie ma szans na wizytę u lekarza, zanim go nie przepyta cyfrowy asystent. Lekarz interweniuje tylko wtedy, gdy jest naprawdę potrzebny. Banki przechodzą cyfrową transformację. Kiedy proces ten dobiegnie końca, algorytmy zastąpią ludzi. Autonomiczne samochody pozbawią pracy większość zawodowych kierowców. Szacuje się, że SI skasuje od 25-50 proc. stanowisk pracy. Niezagrożeni będą wybitni eksperci i ludzie wykonujący pracę, której się nie będzie opłacało automatyzować. Nie łudźmy się, że w to miejsce powstaną inne miejsca pracy. Nie będziemy potrzebni maszynom. Pojawi się nowa dominująca linia podziału - pomiędzy ludzi biednych i bogatych. Tych, którzy będą właścicielami lub twórcami różnych sprawnie działających algorytmów i aplikacji. Dojdzie do Uberyzacji świata. Co to znaczy? Oglądam codziennie młodych ludzi na rowerach czy motorkach, dostarczających gotowe dania z restauracji do mieszkania klienta. Często wyczekują pod restauracją na zlecenie. Podobnie w przyszłości będzie wyglądało życie sporej części społeczeństwa. Ludzie będą z utęsknieniem czekali na pojedyncze zlecenia od SI. Poczucie zbędności jest przygnębiające. Słodkie lenistwo może stać się przekleństwem. W pracy realizujemy swoje ambicje i pragnienia. Jaki cel w życiu będą mieć ludzie, jeżeli się okaże, że wszystkie prace SI wykonuje od nas szybciej, lepiej i dokładniej. Dajemy SI kredyt zaufania, na który nie zasłużyła. Nie zauważamy, że już przejęła wiele elementów naszej rzeczywistości. Z potencjału zawartego w sztucznej inteligencji będę także korzystać źli ludzie. Kraje bandyckie, totalitarne, mafie, przestępczość zorganizowana, terroryści, zwykli bandyci i gangsterzy. Niech Bóg ma nas w swojej opiece.

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

72

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021



LOTNICTWO

Od lotów

na „Antku” w Rzeszowie do kapitana

w Dreamlinerze Z ADELAJDĄ SZARZEC-TRAGARZ,

PIERWSZĄ KOBIETĄ, KTÓRA PONAD 40 LAT TEMU UZYSKAŁA LICENCJĘ PILOTA ZAWODOWEGO W OŚRODKU SZKOLENIA PERSONELU LOTNICZEGO (OBECNIE OŚRODEK KSZTAŁCENIA LOTNICZEGO) POLITECHNIKI RZESZOWSKIEJ, ROZMAWIA ANETA GIEROŃ

Adelajda Szarzec-Tragarz.

Fotografia Dominik Matuła

Aneta Gieroń: Jest Pani pierwszą kobietą z licencją pilota zawodowego z Rzeszowa, która była jedyną studentką na pierwszym roczniku pilotażu Politechniki Rzeszowskiej w 1976 roku, a potem została Pani pierwszą kobietą w Polsce i Europie, która usiadła w fotelu kapitana za sterami Dreamlinera. Daleka droga ze Skoczowa, z rodziny, gdzie nie było żadnych tradycji lotniczych. Kapitan pilot Adelajda Szarzec-Tragarz: W moim życiu wiele razy pomogły mi szczęśliwe przypadki. Pochodzę ze Śląska Cieszyńskiego, ze Skoczowa, czyli niewielkiej miejscowości położonej między Cieszynem a Bielsko-Białą. I rzeczywiście, moja rodzina nie ma żadnych lotniczych tradycji, co więcej, w pobliżu domu żadnego lotniska też nie było. Ale w Bielsku-Białej były znakomite zakłady szybowcowe, gdzie powstawały konstrukcje na światowym poziomie. Lotnicza pasja pojawiła się w moim życiu przez przypadek. W Bielsku-Białej byłam uczennicą Technikum Mechaniczno-Elektrycznego, a w latach 70. XX wieku młodzież była wręcz agitowana przez aerokluby, które zachęcały ją do uprawiania sportów lotniczych. Na jednej z takich prelekcji, zorganizowanej przez Aeroklub Bielsko-Biała, koleżanka namówiła mnie na szkolenie szybowcowe i tak trafiłam do lotnictwa. Miałam 16 lat i traktowałam to jak przygodę. Co Panią przekonało? Chciałam spróbować czegoś nowego i jak to zwykle bywa, na kurs zgłosiło się wiele osób, ale nieliczni ukończyli. Pamiętam, że panowały tam surowe warunki. Spaliśmy w namiotach wojskowych, a dziewczyny na równi z chłopakami dzieliły się wszystkimi obowiązkami. Szkolenie wymagało poświęcenia czasu, systematyczności, przezwyciężenia pewnych lęków, ale mnie to bardzo wciągnęło – latanie okazało się ciekawe. Pierwszy lot zapoznawczy z instruktorem wykonałam na szybowcu SZD-9 Bocian. Po zakończonym kursie nadal latałam w aeroklubie dla przyjemności. Gdy po dwóch latach latania na szybowcach zaproponowano mi szkolenie samolotowe, radość była duża. To było ogromne wyróżnienie, bo było tylko 5 miejsc, a kandydatów wielu. Dzięki temu jeszcze przed maturą przesiadłam się już na samoloty.

74

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021


LOTNICTWO Pierwszy samodzielny lot. Jakie to uczucie wzbić się w powietrze? Cudowne uczucie, ale uczciwie muszę przyznać, że przez prawie 50 lat w lotnictwie, tych pierwszych lotów na różnych maszynach i różnych trasach było tak wiele, że dziś już trudno mi opisać tamtą euforię, entuzjazm, którym zawsze musi towarzyszyć odpowiedzialne i racjonalne myślenie. Szybko też Pani uznała, że lotnictwo może być czymś więcej niż tylko pasją? Jestem bardzo obowiązkową osobą, zawsze taka byłam. Chciałam poznawać kolejne tajniki lotnictwa, bo okazało się, że latanie jest dla mnie wyjątkowo ciekawe. Zaczęłam powoli myśleć, jakie mam szanse zostać w tym zawodzie. Pierwszym typem samolotu, na jakim się szkoliłam, był sportowy Zlin 526 F. Dobrze mi szło, ukończyłam szkolenie bez żadnych powtórzeń i zdobyłam licencję pilota samolotowego turystycznego. Po maturze wybrała Pani jednak włókiennictwo, a nie pilotaż. To był głos rozsądku. W Bielsku-Białej była filia Politechniki Łódzkiej, a jednym z wydziałów włókiennictwo. Wówczas Bielsko-Biała była ważnym ośrodkiem włókienniczym w Polsce i dawała możliwości zatrudnienia. Miałam jednak ogromne szczęście, bo rok po tym, jak rozpoczęłam studia w rodzinnych stronach, powstał kierunek związany z lotnictwem na cywilnej uczelni – pilotaż na Politechnice Rzeszowskiej. W tamtym czasie wszyscy związani z lotnictwem czytali „Skrzydlatą Polskę” i tam właśnie znalazłam ogłoszenie o naborze na pierwszy rok. Były rozterki, co robić? Kontynuować włókiennictwo, czy iść na pilotaż do Rzeszowa? Nie miałam żadnych wątpliwości. Przyjechałam do Rzeszowa na rozmowę kwalifikacyjną, a że byłam już studentką, nie zdawałam egzaminów wstępnych. Marzyłam o lataniu i w ogóle nie brałam pod uwagę, że mogę nie zostać przyjęta. Nie bez znaczenia był fakt, że miałam już licencję pilota samolotowego. Przyjechała Pani do Rzeszowa i co zobaczyła? To był 1976 rok, mój pierwszy pobyt w tym mieście i pierwsze samodzielne życie poza domem rodzinnym w Skoczowie. Legendarnym autobusem miejskim „O” dojechałam z dworca kolejowego na uczelnię, a na miejscu było już miło – spotkałam kilku kolegów, których wcześniej znałam z obozów szybowcowych i innych wydarzeń związanych z lotnictwem. Pierwszy, historyczny rocznik pilotażu był bardzo oblegany? Naukę rozpoczęło ponad 30 osób, skończyło 19. Od początku do końca byłam jedyną kobietą na roku. To wiele ułatwiało, czy jednak utrudniało? Nie miało większego znaczenia. Od technikum dużo czasu spędzałam w męskim środowisku radziłam. Na jakim samolocie uczyła się Pani latać w Rzeszowie?

Kapitan pilot Adelajda Szarzec-Tragarz Absolwentka pierwszego rocznika pilotażu na Politechnice Rzeszowskiej, która przez 40 lat pracowała jako pilot samolotów pasażerskich w PLL LOT z nalotem ogólnym ponad 19 tys. godzin, w tym ponad 12 tys. godzin jako kapitan. Latała na samolotach radzieckich An-24, Tu-154 oraz na Boeingach 737 i 767, a od połowy 2013 r. na Boeingach 787. Kpt. pil. Adelajda SzarzecTragarz jest też pierwszą kobietą w stopniu kapitana, która usiadła za sterami Dreamlinera w Polskich Liniach Lotniczych LOT. W październiku 2021 roku, po ponad 40 latach odwiedziła lotnisko w Jasionce, gdzie przed laty się szkoliła, a gdzie wzięła udział w obchodach 70-lecia Politechniki Rzeszowskiej.

i całkiem dobrze sobie w nim

Na

wielozadaniowym Antonow An-2, słynnym „Antku”, na którym Waldemar Miszkurka, rzeszowski pilot, w 1997 roku obleciał świat dookoła. W aeroklubach „Antki” używane były przede wszystkim do wyrzucania skoczków spadochronowych, ale ja bardzo je lubiłam. To był ciężki i duży samolot. Największy wówczas jednosilnikowy dwupłat produkowany seryjnie. Prosta konstrukcja, łatwy w pilotażu i z bardzo wytrzymałym podwoziem, czyli idealny dla uczących się lądować studentów. Miał też dobre oprzyrządowanie i mogliśmy na nim robić loty IFR, czyli według instrument flights rules. To oznacza lot, w którym pilot polega tylko na informacjach odczytywanych z przyrządów.

Antonow An-2 wymagał dużej siły do pilotowania? Nie jestem dużą kobietą, ale dawałam sobie radę. Jak się chce, to dużo można, a „Antek” na zawsze pozostanie dla mnie jednym z najpiękniejszych samolotów, pomijając ogromny hałas w jego wnętrzu. W tym roku, po ponad 40 latach, powróciła Pani na lotnisko Politechniki Rzeszowskiej w Jasionce, gdzie przed laty się szkoliła. Poznała Pani to miejsce? Oczywiście, chociaż zmiany są ogromne i tego nie da się porównać. W 1976 roku niósł nas nieprawdopodobny entuzjazm i nic nam nie przeszkadzało. Dziś są piękne hangary i wszędzie jest zagospodarowany teren. Przed laty błota było dużo więcej, bywało siermiężnie, ale wspaniale. Byliśmy młodzi, na uczelni było 50 godzin zajęć tygodniowo, ale chcieliśmy latać i nic więcej nie było ważne. Skończyła Pani studia w Rzeszowie i od razu trafiła do PLL LOT?

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

75


LOTNICTWO W życiu ważne są: przypadek, szczęście i umiejętności, a ja dostałam stypendium fundowane z LOT-u, co było obietnicą przyszłej pracy. Dzięki zabiegom pułkownika Bronisława Janusa, ówczesnego dyrektora Ośrodka Szkolenia Personelu Lotniczego, stypendium dostał cały pierwszy rocznik pilotażu. I tak w 1981 roku, po obronie pracy dyplomowej, z grupą kolegów znalazłam się w Warszawie. Pierwsza studentka i absolwentka pilotażu została pierwszym pilotem-kobietą w liniach komunikacyjnych? Tak. Pracę rozpoczęłam od kursu teoretycznego i praktyki. Szkoliłam się do lotów na Antonowie-24. To dwusilnikowy, turbośmigłowy samolot pasażerski mogący pomieścić prawie 50 osób. I… nawet nie dokończyliśmy kursu, bo w grudniu 1981 roku został ogłoszony stan wojenny i wszystko się skończyło. Kto chciał, mógł się zatrudnić na stanowiskach biurowych lub inżynieryjnych w hangarze i ja z tego skorzystałam. Pracowałam tam przez dwa lata, w tamtym czasie urodziłam pierwszego syna, a na dobre pracę w PLL LOT rozpoczęłam jesienią 1983 roku. Przez prawie 6 lat, początkowo jako first officer, a potem kapitan, latałam na trasach krajowych: Gdańsk, Kraków, Rzeszów, i zdobywałam doświadczenie. Kiedy pojawiły się cięższe maszyny? W 1989 roku poleciałam na szkolenie na samolot Tu-154 do ówczesnego Związku Radzieckiego. Tu-154 to był rosyjski samolot komunikacyjny średniego zasięgu. Po Tupolewie przyszła rewolucja i era Boeingów? Tak, to była rewolucja jakościowa. Boeing miał dużo nowocześniejsze wyposażenie i od 1993 roku latałam tą maszyną jako first officer. Boeing 737 jest bardzo popularnym samolotem, często latającym po Europie. Mam do niego ogromny sentyment. W tamtym czasie urodził mi się drugi syn, a jednocześnie intensywnie latałam i byłam bardzo aktywna zawodowo. Uważam, że ten samolot jest bardzo przyjazny dla pilota. Za jego sterami jako first officer, a potem kapitan, spędziłam 13 lat. Kolejnym samolotem był Boeing 767, obsługujący wyłącznie dalekie trasy, który w 2012 r. został zastąpiony Dreamlinerem. W 2013 roku przeszkoliłam się i na tym typie, by jako kapitan latać na nim do stycznia 2021 r. Dreamliner to spełnienie marzeń dla pilota, jak sama nazwa wskazuje? Po części tak. Byłam pierwszym kapitanem w Polsce i Europie na tym typie samolotu, co jest powodem do dumy i radości. W PRL-u każdy chciał być pilotem, bo marzył o zwiedzaniu świata? To złudne przekonanie, bo pilot zwiedza lotniska na świecie, a niekoniecznie atrakcje turystyczne. Oczywiście, są loty, gdy jest trochę więcej czasu pomiędzy kolejnymi startami, zwłaszcza na dalekich trasach, ale to są rzadkie chwile. I nawet jak jest trochę wolnego, zmiany strefy czasowej tak skutecznie dokuczają, że nie ma się na nic ochoty?

To

jest największe przekleństwo w tym zawodzie, podobnie jak nocna praca. Jet lag daje różne objawy i trudno go opanować. Ja nie miałam kłopotu przez pierwsze dwa lata lotów na dalekie trasy, przykładałam głowę do poduszki i od razu zasypiałam. W kolejnych latach już tak dobrze nie było. Przy czym łatwiej jest się dostosować do lotów na zachód, ale gdy np. po południu leciałam do Pekinu, a tam już była 6 rano, to organizm potrafił się zbuntować nie na żarty. Prywatnie też Pani dużo latała? Niekoniecznie. Bardzo dużo latałam służbowo i to był dla mnie swego rodzaju przesyt. Prywatnie latałam na wakacje po Europie, ale niezbyt często. Jako pasażer daje sobie Pani luz, czy kontroluje przebieg lotu? Na pewno trudno całkowicie wyłączyć głowę i podczas lotu wiem, co w każdej chwili się wydarzy, ale mam zaufanie do kolegów i nigdy nie komentuję przebiegu lotu. Kobiet w lotnictwie było mało i jest mało, także dziś…. Zawsze tak było, choć zaczyna się to zmieniać na korzyść kobiet. Sama przez lata traktowana byłam trochę jak „zjawisko”, które oglądano i komentowano, gdy na lotniskach dostrzegano mnie w kabinie pilota. To jest trudny i wymagający zawód. Konieczne są określone cechy charakteru – decyzyjność, opanowanie, akceptacja ciągłych nowości w procesach szkoleniowych i organizacyjnych, umiejętność współpracy, również z wieloosobową załogą pokładową. Takiemu rodzajowi pracy nie sprzyjają też długie przerwy, np. urlopy wychowawcze, czy zwolnienia lekarskie, ponieważ traci się ciągłość uprawnień zawodowych. Ostatni lot w karierze z Warszawy do Seulu w styczniu 2021 roku to było duże przeżycie? Na pewno wzruszający dla mnie moment, bo wiedziałam, że za sterami Dreamlinera jako kapitan w lotnictwie komunikacyjnym już nie polecę ze względu na wiek – takie są przepisy międzynarodowe. Na pokładzie towarzyszyły mi same kobiety, no prawie, był tylko jeden mężczyzna – steward, który w ostatniej chwili musiał zastąpić koleżankę. Zostałam uhonorowana na każdym etapie tego lotu i było bardzo miło, ale żal się było żegnać, choć na pożegnanie nigdy nie ma dobrego momentu. Tamtego dnia zawiodła tylko pogoda, poza tym było wspaniale. Loty do Seulu to była Pani ulubiona trasa? Tak, lubiłam latać do Seulu. Tam zawsze był idealny porządek, podobnie jak w Tokio w Japonii i w Toronto w Kanadzie. Poukładane, przewidywalne środowisko, czyli to, co każdy pilot lubi najbardziej. Lotnictwo Panią uszczęśliwiało i nadal uszczęśliwia? Tak, nie wyobrażam sobie, bym mogła robić coś innego. Starszy syn również jest pilotem, młodszy wybrał inną drogę życiową, ale lotnictwo dla nas wszystkich jest bardzo ważne.

76

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021



Bogacił siebie i bogacił innych

Rok 2022 Rokiem Łukasiewicza

W

roku 1873 na wniosek biskupa przemyskiego papież Pius IX mianował Ignacego Łukasiewicza szambelanem papieskim. Duchowni z Kurii postanowili go tą wiadomością zaskoczyć. Do dworu Łukasiewiczów w Chorkówce zjechali uroczyście ubrani dostojnicy: prałaci katedry przemyskiej, kanonicy, dziekani oraz księża z okolicznych parafii. Przybyło także wiele świeckich osobistości. O celu zgromadzenia wiedziała tylko żona Honorata, która przygotowała przyjęcie. W dworskiej kaplicy odprawiona została Msza św. Później jeden z prałatów oświadczył, iż jest delegatem Ojca Świętego i odczytał akt papieskiej nominacji. Wbrew oczekiwaniom, „ojciec Łukasiewicz” nie był nią przyjemnie zaskoczony. Dłuższą chwilę bił się z myślami, by później szczerze oświadczyć: „Panowie, urodziłem się z kapocie, w kapocie całe życie chodzę, pozwólcie mi w niej umierać”. Trzeba tu dodać, iż tytuł szambelana papieskiego wiązał się z przywilejem noszenia specjalnego stroju. Był to czerwony mundurowy frak ze złotymi guzikami oraz haftowa-

78

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

Ignacy Łukasiewicz zaskarbił sobie serca wszystkich, którzy choć raz z nim się spotkali: milionerów naftowych i prostych robotników, bankierów i ziemiaństwa, duchowieństwa oraz ubogich sierot. Powszechnie nazywano go „ojcem”. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

nym złotem stojącym kołnierzem. Z kołnierza zwisał Order św. Grzegorza. Do tego odpowiednie nakrycie głowy: bicorn, czyli czarny dwurożny kapelusz zdobiony piórami, zwany popularnie pierogiem. W takim stroju kompozytor po Poznaniu paradował Feliks Nowowiejski. Na jego widok tramwajarze zatrzymywali wozy krzycząc: „Witaj mistrzu! Cześć pieśni!” Jeszcze bardziej uroczysty był strój obdarzonego tym tytułem warszawskiego architekta Konstantego S. Jakimowicza. W jego ubiorze stojący kołnierz zakrywała bogato marszczona kryza, a do tego zdobione koronką rękawy. Pod kryzą wisiał nie jeden, lecz dwa ordery, oraz potrójny łańcuch, na którym zawieszony był herb papieski. Poważni, zasłużeni i szanowani ludzie zyskiwali w takim stroju wygląd zupełnie operetkowy. Ten przydługi opis wskazuje, przed czym tak zapalczywie bronił się I. Łukasiewicz. Nigdy nie sprawił sobie opisanego wyżej szambelańskiego munduru. Na co dzień nosił wytartą staropolską czamarę. Żona Honorata dokonywała cudów, aby tę znoszoną „kapotę” podmienić na nową. Udawało się to dzięki zmowie z lokajem. Dopiero po kilku


dniach „ojciec Ignacy”, zaaferowany codziennymi sprawami, dostrzegał, iż nosi na sobie nowy ubiór. Wchodząc do domu przynosił woń smarów i nafty. Gdy raz połowica zwróciła mu na to uwagę, odpowiedział: „Gdybym ja nie śmierdział, tobyś ty nie pachła”. roku 1853 w lwowskiej aptece Piotra Mikolascha, Ignacy Łukasiewicz wraz z Janem Zehem oczyścili ropę naftową, tak iż paliła się jasnym, czystym płomieniem. Lampa naftowa dla reklamy paliła się też nocami w witrynie apteki. Pierwszym odbiorcą produktu był szpital miejski we Lwowie, gdzie 31 lipca tego roku zapłonęły pierwsze lampy naftowe. Tego samego wieczora okazało się, jak pilnie były potrzebne. Doktor Zaorski zoperował Władysława Choleckiego, ratując mu życie. Wkrótce wynalazca zaczął poszukiwać złóż ropy naftowej w okolicach Gorlic i Krosna. W Gorlicach, na skrzyżowaniu ulic Węgierskiej i Kościuszki, od roku 1854 do dziś świeci pierwsza naftowa lampa uliczna. Oświetla ona jednocześnie kapliczkę z figurą Chrystusa Frasobliwego. W roku 1854 w Bóbrce Ignacy Łukasiewicz założył pierwszą na świecie kopalnię ropy naftowej. Jego wspólnikami zostali: dysponujący kapitałem Tytus Trzecieski oraz Karol Klobassa, właściciel okolicznych terenów. Dziwna to była spółka: zawarta „na słowo honoru”, bez żadnych notarialnych zapisów. Wspólnicy mieli do siebie zaufanie i to wystarczało. Nigdy się na sobie nie zawiedli. Kiedyś przybył do Bóbrki poważny kupiec niemiecki i zawarł tu kontrakt na poważną kwotę. Po zakończeniu rozmów chciał wezwać notariusza. Zaproszony przez gospodarzy na posiłek opóźnił sprawę. W czasie obiadu przysłuchiwał się rozmowom prowadzonym przez wspólników. Gdy podano kawę, przyjazd notariusza uznał za zbędny: „Słowo panów najzupełniej mi wystarcza”– wyjaśnił Niemiec. Z czasem przybywali do Bóbrki coraz znaczniejsi goście, jak znany austriacki właściciel rafinerii Gustaw Wagemann oraz amerykańscy naftowcy, wśród nich podobno młody J. Rockefeller. Około roku 1870 I. Łukasiewicz wycofał się ze spółki, bo za dużo w niej zarabiał! „Panowie moi, układ nasz w tej formie nadał zostać się nie może. Wy macie dzieci, ja ich nie mam. Więc odstępuję wam mojej trzeciej części, a będę od was ropę kupował i oczyszczał, tak wielkich zysków (z udziału w spółce) nadal przyjąć nie mogę” – uzasadniał.

W

Pozostał tylko dyrektorem kopalni. Miał też własną rafinerię. Nabywał od byłych wspólników ropę do destylacji. Płacił cenę wyższą niż rynkowa. Celem Łukasiewicza nie było szybkie i bezwzględne bogacenie się: „To wielka sztuka być majętnym, a również wielka odpowiedzialność” – mawiał, zapewniając dostatek wszystkim swoim pracownikom. Bogacił się także powiat krośnieński, który dorobił się dróg na europejskim poziomie, obsadzonych w dodatku drzewami owocowymi. Gościńce były bowiem – jak mawiano – „wykładane guldenami Łukasiewicza”. Inwestował on w drogi z własnych, prywatnych pieniędzy. Działo się to w czasach, gdy właściciele szybów wylewali wodę z wierceń wprost na ulice miasteczek. „Wyrobek wyrzucany ze studzien wprost na gościniec krajowy wypełnia wszelką nierówność terenu, wszystkie zakątki ulic, zamyka nieraz drzwi i bramy domów...” – pisał prof. Władysław Szajnocha. W Borysławiu mieszkańcy brodzili po kostki w błocie. Błoto zalewało po osie koła wozów transportujących w beczkach ropę.

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

79


PRZEMYSŁ naftowy

W

arunki pracy były prymitywne. Do lat 60. szyb kopano ręcznie. Jeden z górników w wiadrze zjeżdżał na dół, drążąc kilofem w skale coraz głębszy otwór. Komunikował się on z kolegami na górze za pomocą sznurka. Przy takim zabezpieczeniu, statystycznie jeden górnik tygodniowo nie wyjeżdżał na powierzchnię. Wielu zgonów nawet nie zgłaszano policji. Panował powszechny analfabetyzm. O bezpłatnym szkolnictwie, opiece medycznej, zasiłkach dla chorych i o emeryturach można było co najwyżej poczytać w pismach utopijnych socjalistów. Biedaków przybywało tym szybciej, im więcej ropy Galicja wydobywała. Po Rosji i Ameryce znalazła się szybko na trzecim miejscu w świecie. W tej sytuacji okolice Bóbrki wyróżniały się daleko wyższym poziomem życia. I. Łukasiewicz „bogacił siebie i bogacił innych”. Na początku chłopi – mimo dobrych wypłat – niechętnie zatrudniali się w przemyśle naftowym. Odpychała ich przykra woń i smolenie się naftą. Aby zachęcić robotników, Łukasiewicz sam napełniał kotły, dźwigał konewki z ropą i wkrótce ten ich wstręt pokonał. Przyciągał do Bóbrki godziwą zapłatą, dobrymi warunkami pracy i zabezpieczeniami socjalnymi. W roku 1866 założona została dla robotników kopalni w Bóbrce Kasa Bratniej Pomocy: „Za skromną opłatą trzech centów od każdego zarobionego reńskiego mają oni zapewnioną sobie wszelką pomoc lekarską na wypadek choroby i środki na utrzymanie podczas jej trwania” – pisał Władysław Bełza. Również koszty pogrzebu pokrywała kasa. Po wysłużeniu dwudziestu lat robotnik miał prawo do emerytury. Był także fundusz na kształcenie młodzieży, a nawet na posagi dla ubogich dziewcząt. Oprócz tego istniały kasy zapomogowo-pożyczkowe, osobne dla robotników i dla chłopów. Wkrótce w Krośnieńskim i w sąsiednich powiatach istniało tysiąc kas gminnych. Po to, aby chłopi nie musieli udawać się do lichwiarzy. Łukasiewicz również pożyczał pieniądze potrzebującym, ale bez procentu. Przed śmiercią darował wszystkie pożyczki, każąc spalić stos weksli opiewających na ogromną kwotę 60 000 zł reńskich.

I. Łukasiewicz nie odmawiał pomocy proszącym. Gdy przyjeżdżał do Lwowa, drzwi jego hotelowego pokoju nie zamykały się, tylu petentów przychodziło z prośbą o wsparcie. Na uwagi znajomych, iż wielu z nich jest naciągaczami, odpowiadał: – Wolę dać 99 niepotrzebującym, jak jednego potrzebującego ominąć. latach 60. kupił wieś Chorkówkę i folwark Leśniówkę. W tej pierwszej miejscowości zbudował najnowocześniejszą rafinerię w Europie oraz obszerny dwór, zbyt wielki jak na potrzeby bezdzietnej rodziny. Mieszkali tu także weterani powstania styczniowego (których wcześniej wspierał finansowo), sieroty i ucząca się młodzież, której fundował stypendia. Absolwentom politechniki w Loeben praktyka u Łukasiewicza przyspieszała drogę awansu. (Na rok przed jego śmiercią Bóbrka dawała największą produkcję ropy wśród kopalń galicyjskich.) W dworskiej oficynie utworzył najpierw jednoklasową szkołę wiejską, później ufundował budynki szkolne w Chorkówce, Bóbrce, Zręcinie i Żeglcach. W 1875 r. Honorata Łukasiewiczowa założyła w Chorkówce własną szkołę koronkarską, która z czasem stała się znana z powodu jakości swych wyrobów. Do budowy szkół dokładał się wspólnik, Karol Klobassa. Razem z nim Łukasiewicz ufundował kościół w Zręcinie. Wszystkie klasztory galicyjskie bezpłatnie zaopatrywał w naftę. Przy swym dworze wzniósł kaplicę i sprowadził siostry zakonne, pomagające w jego akcjach charytatywnych. Głęboko wierzący, nie był jednak fanatykiem. Gdy do Sejmu Galicyjskiego wpłynęła sprawa dotacji w wysokości 10 tys. zł na bursę oo. Zmartwychwstańców we Lwowie, energicznie zaprotestował. Stwierdził, iż fundusze publiczne nie mogą być kierowane na cel wyznaniowy, czyli na wspomaganie Kościoła. „Widziałem, że robotnicy podczas obiadowej godziny gotowali mięso i słoninę na patelni, czego w Galicji nigdzie zresztą nie widziałem” – pisał E. Windakiewicz, autor pracy „Olej i wosk ziemny w Galicji”, wydanej we Lwowie w 1875 r. Relacji z tego, jak Łukasiewicz „bogacił siebie

W

Więcej wywiadów i publicystyki na portalu www.biznesistyl.pl


PRZEMYSŁ naftowy

i innych” jest wiele. Co więcej – uczył ludzi, jak mądrze z tych pieniędzy korzystać. Był wrogiem pijaństwa i sam zrezygnował z dochodów z propinacji. „Z chłopskiej pijatyki z pewnością dwór nigdy nie wzbogacił się...” – podkreślał. Za swą pracę charytatywną otrzymał przydomek „ojca”. Jaki był „ojciec Łukaszewicz”? Oto kilka relacji mu współczesnych: „Skromny, a nawet przesadzający w skromności, ze spuszczonym w dół wzrokiem i łagodnym uśmiechem...” „Mąż wątłej budowy ciała, z pochylonymi barkami, włos szronem pokryty, nie przez lata, ale przez pracę nieugiętą, a ubrany w szarą kapotę...” „Wysoki, szczupły, z twarzą patriarchy, przedwcześnie posiwiały, z wysuniętym rozumnym czołem, z dużymi siwymi oczami pełnymi wyrazu, dobroci i rozumu, energii i spokoju, co wszystko układało się na prawdziwą harmonię, budziło sympatię i zaufanie...”. gnacy Łukasiewicz zmarł 7 stycznia 1882 r. Pochowany został na cmentarzu w Zręcinie. Pozostało po nim niewiele pamiątek. Z dworu w Chorkówce po II wojnie nie ostał się kamień na kamieniu. Resztki murów sprzedano jako materiał budowlany. W Muzeum Podkarpackim w Krośnie eksponowany jest bardzo skromny komplet mebli z biureczkiem właściciela oraz dwa barokowe lichtarze przerobione na lampy naftowe. Ponadto zachowały się: tłok pieczęci z herbami Ostoja – Honoraty ze Stacherskich Łukasiewiczowej oraz Łada – Ignacego Łukasiewicza, a także album oraz srebrny medal okolicznościowy z 1878 r. W tym roku bowiem minęło 25 lat od skonstruowania prototypu lampy naftowej. Z tej okazji środowisko naftowe postanowiło, w dowód najwyższego uznania, uhonorować twórcę polskiego przemysłu naftowego medalem okolicznościowym oraz wręczyć mu album pamiątkowy ze zdjęciami najbardziej zasłużonych galicyjskich naftowców. W Muzeum Górnictwa Naftowego i Gazowniczego im. I. Łukasiewicza w Bóbrce, w budynku administracyjnym zrekonstruowany został jego gabinet. Niestety – autentycz-

I

ny jest tam tylko regał na książki z Chorkówki (depozyt Muzeum Podkarpackiego). Jego portret – pędzla Andrzeja Grabowskiego, został namalowany na podstawie fotografii dwa lata po śmierci Łukasiewicza. Cenne są pamiątki po żonie Honoracie: jej ręczny haft oraz dwie serwety ze szkoły koronczarskiej (w tym jedna wykonana niesłychanie pracochłonną metodą klockową). W skansenie w Bóbrce istnieją dwa szyby z czasów Łukasiewicza. Najstarszy to szyb „Franek” z 1860 r. – obudowany drewnem, z którego ropę czerpało się wiadrem i magazynowało w specjalnym drewnianym zbiorniku (zakonserwowane ropą drewno zachowało się w doskonałym stanie). Szyb „Janina”z końca XIX stulecia jest do dziś eksploatowany. Ropę wydobywa się dzięki pompie poruszanej kiwonem. Na terenie skansenu znajduje się popiersie Ignacego Łukasiewicza, wykonane przez znanego artystę Władysława Kandefera. W Krośnie na pl. Konstytucji 3 Maja w roku 1932 stanął pomnik autorstwa Jana Raszki. Zniszczony w czasie wojny, został odbudowany w roku 1972. Przedstawia on stojącego „ojca Łukasiewicza”, który otwartą, skierowaną w dół, prawą ręką wskazuje na leżące w ziemi bogactwa. Zwolennicy dosłowności w sztuce wkładali mu stale do tej ręki lampę naftową. Lampa notorycznie ginęła, kradziona przez nieznanych sprawców. Dziś już z lampy zrezygnowano. Gdyby jeszcze udało się odczytać i wysnuć wnioski z życia tego, który chciał i umiał „bogacić siebie i innych”. Pisząc tekst korzystałem z publikacji: Ludwik Tomanek, Ignacy Łukasiewicz – twórca przemysłu naftowego w Polsce, Miejsce Piastowe 1928. Stanisław Brzozowski, Ignacy Łukasiewicz, Warszawa 1974. Włodzimierz Bonusiak, Ignacy Łukasiewicz, Szejk z Galicji, Rzeszów 2019.

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

81


PÓŁ MILIONA ZASZCZEPIONYCH. Pełna mobilizacja i sukces zespołu CM Medyk

W

czasie gdy CM Medyk realizowało proces szczepień na terenie województwa podkarpackiego, w mediach tradycyjnych i społecznościowych zaczęły się pojawiać negatywne informacje dotyczące firmy. Wskazywano między innymi fałszywe informacje, że podczas szczepień CM Medyk wielokrotnie wykorzystuje jednorazowe strzykawki i igły. W tle pojawiły się również wybory w Rzeszowie. Organizatorzy szczepień na każdym poziomie znajdowali się wówczas pod ogromną presją.

W W roku 2021 Centrum Medyczne Medyk wykonało pół miliona szczepień, co obrazuje skalę zaangażowania zespołu zatrudnionego w placówce. Był to przy okazji jeden z najtrudniejszych okresów w historii istnienia firmy również dlatego, że firma zmuszona była zmierzyć się z atakami politycznymi i hejtem. Na tym polu CM Medyk wspólnie z zespołem ekspertów exacto. poradzili sobie tak dobrze, że przyznano im nagrodę główną w konkursie PR Wings organizowanym przez Stowarzyszenie Agencji Public Relations.

niedzielę Wielkanocną pojawia się w mediach informacja, że w Rzeszowie szczepi się wszystkich niezależnie od wieku i grupy zawodowej. Ten fakt w bardzo szybkim tempie staje się elementem dyskusji w wielu mediach w Polsce. Sprawę nagłaśniają politycy, bowiem ma ona dodatkowo tło regionalne. Dotyczy Rzeszowa czyli stolicy województwa, gdzie PiS ma największe poparcie wyborcze. Jednocześnie rozgrywana jest wówczas kampania o fotel prezydenta Rzeszowa w związku z przedterminowym zakończeniem kadencji przez Tadeusza Ferenca. Pojawiają się zarzuty o korzystanie przez CM Medyk z przywilejów wynikających z faktu odbywającej się kampanii. Pojawiają się również mające charakter fake newsa oskarżenia o wielorazowe wykorzystanie strzykawek do szczepień oraz zarzuty dotyczące badań klinicznych nad szczepionką Johnson & Johnson realizowanych przez CM Medyk. Szereg artykułów w mediach ogólnopolskich bezpośrednio uderzało w markę CM Medyk lub zarząd firmy.


C

entrum Medyczne Medyk wspólnie z zespołem doradców exacto. podejmowało nierówną walkę zarówno z pandemią jak i hejtem. Naszym priorytetowym celem było zahamowanie negatywnych komentarzy ukierunkowanych na CM Medyk oraz zapobieganie szerzeniu się fake newsów. Kluczem stała się otwartość wobec mediów. Firma w pełni informowała o tym co się dzieje, jak wygląda proces szczepień, odpowiadaliśmy na wszystkie pytania. Codziennie stawaliśmy jednak przed nowymi wyzwaniami. – wskazuje Stanisław Mazur, Dyrektor CM Medyk. Do dyspozycji mediów był zarówno on sam jak i osoby odpowiedzialne za proces szczepień. Udzielano wyjaśnień, tworzono oświadczenia, wzywano w nich do zaprzestania fabrykowania fake newsów, dotyczących realizacji programu szczepień przez Centrum Medyczne Medyk w Rzeszowie. Istniało realne zagrożenie, iż 100 punktów szczepień z wydajnością około 70 tysięcy szczepień tygodniowo, zniknie z mapy Polski. – dodaje Stanisław Mazur.

K

luczowym celem CM Medyk było zapewnienie mieszkańcom regionu bezpieczeństwa, ale także eliminacja z dyskusji publicznej zarzutów wobec firmy i jej pracowników. Wprowadzono regułę udzielania odpowiedzi wszystkim zainteresowanym, w tym dziennikarzom, przez osoby delegowane takie jak dyrektor, lekarz, czy osoba odpowiedzialna za szczepienia. Systematycznie odpowiadano na wszystkie pytania, które płynęły ze strony mediów. Firma uruchomiła na swojej stro-

nie internetowej zakładkę z materiałami dla dziennikarzy. W trybie ciągłym umieszczano treści w mediach społecznościowych. Jedna za drugą zaczęły pojawiać się jednak instytucje, które chciały firmę dogłębnie skontrolować. I tu także przyjęto jako kluczową zasadę: otwartość w komunikowaniu faktu kontroli instytucji które w sposób wzmożony prowadziły działania wyjaśniające w CM Medyk, takich jak: Narodowy Fundusz Zdrowia, czy Sanepid.

K

luczowym celem działań kryzysowych było zahamowanie negatywnej komunikacji ukierunkowanej na CM Medyk oraz zapobieżenie szerzeniu się fake newsów, z uwzględnieniem tych generowanych przez polityków. Okazały się one skuteczne czego dowodem była między innymi nagroda PR Wings, przyznawana przez Stowarzyszenie Agencji Public Relations, której firma została laureatem. Wyróżnienie jest dowodem na skuteczność działań, ale także potwierdzeniem właściwego kierunku jakim było przeciwstawienie się hejtowi, który niszczył pracę tysiąca osób zatrudnionych w CM Medyk. To także potwierdzenie, iż stanowczością, profesjonalnymi działaniami komunikacyjnymi, otwartością i precyzyjnymi komunikatami można przeciwstawić się mowie nienawiści, agresji w sieci i innym działaniom destrukcyjnym. – wskazuje dr hab. prof. UW, Dariusz Tworzydło, prezes zarządu exacto., firmy, która wraz z CM Medyk zaplanowała i wdrożyła działania informacyjne podczas sytuacji kryzysowej.

ARTYKUŁ SPONSOROWANY


ROSJA

Ach, jaka piękna wojna… Wasilij Wasiljewicz Wierieszczagin.

Za kulisami wielkiej sławy, jak na wojnie, zdarzają się rzeczy, o których sami bohaterowie woleliby nie wiedzieć, gdyby żyli. Marne to pocieszenie i dość okrutne w swej wymowie – że oni „na szczęście” już nie muszą na to wszystko patrzeć, co się będzie działo dalej. Odeszli, zostali zapomniani. A my? Ci wielcy zapomniani, oprócz burzliwej biografii, zostawiają nam czasem przesłanie – ważne bez względu na epokę czy ustrój polityczny. Tekst Anna Koniecka

N

iepokojąco aktualne przesłanie zostawił nam Rosjanin, Wasilij Wasiljewicz Wierieszczagin. Superman XIX wieku, pacyfista, podróżnik i kolega po piórze, którego historia zapamiętała jako genialnego malarza batalistę, bo lepiej malował niż pisał. Wojnę znał z autopsji. Nie z książek czy z obrazów, pokazujących spektakularne widowisko „z wielką pompą i znikomym niebezpieczeństwem”, w którym – dla uzupełnienia planu, gdzieś w tle obrazu – „było obecnych kilku konających”.

84

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

Wierieszczagin dokumentował prawdę o wojnie. Niewygodną. Walczył, był ciężko ranny, ledwo uszedł z życiem. Wiedział, co to ból, widział starch umierania. Na polu bitwy wśród gnijących trupów szukał ciała brata. Dowództwo fetowało bitwę – to miał być prezent na imieniny cara. I był. Toast wziesiono szampanem – za zdrowie tych, co walczyli. W lazaretach przepełnionych rannymi tak, że kolejnych trzeba było kłaść na gołej ziemi. Wierieszczagin tam odnalazł brata. Siergiej był ranny. Nie przeżył. Matka Rosja zadbała o kolejne plenery dla malarza batalisty. I co się dziwić, że jego życie i tragiczna śmierć są jak scenariusz na mega kreacyjny film – z tyloma analogiami do współczesności, że aż ciarki chodzą po skórze.

W cieniu wojny Szedł przez życie jak lodołamacz – szedł swoim kursem, nie zbaczał z drogi, świadom swojej siły i przekonany o swojej racji. Buntownik – idealista. Odważny do lekkomyślności. Tak o nim pisali ex post. W cywilizowanym rzecz jasna świecie, który wyznawał te same wartości: że głównym motorem postępu jest edukacja i nauka. A wojna nie może być narzędziem do rozwiązywania konfliktów. Wojna jest barbarzyństwem. Narody świata powinny egzystować jako wspólnota. Piękna wizja świata według Wie-


ROSJA niona w aureoli sławy. A nie klęski. Potrzebuje dobrego pijaru. Żeby szedł w naród przekaz o nieustających sukcesach. Na wszystkich frontach… Telewizji wtedy nie było. Wierieszczagin mocno rozczarował władzę. Nihilista, awanturnik – taka była reakcja na pierwszą wystawę w Petersburgu (1874 rok). Wierieszczagin to bydlak albo zupełny szaleniec – następca tronu Aleksander III miał ponoć tak się wyrazić. Przez 30 lat rząd nie kupił ani jednego obrazu artysty. Publikowania reprodukcji niektórych – zakazał. Nie lepiej było za granicą. W Austrii zabroniono wstępu na wojenne wystawy Wierieszczagina żołnierzom niższej rangi.

„Odwrót Wielkiej Armii Napoleona”.

rieszczagina – rozwiązywanie sporów między państwami bez wojen – w tamtych czasach była utopią. A teraz? Jakie obrazy namalowałby dzisiaj Wierieszczagin? Plenerów wojenych – do wyboru. A mali ludzie, którym marzy się wielkość, szastają słowem „wojna“ jak szabelką i szukają kolejnych plenerów. Chętni, by się uwiecznić na ich tle w pozie Napoleona. Z wypiętym brzuchem, bo jest co wypinać, pierś raczej cherlawa, nie pasuje do orderów. Dla refleksji – obraz „Na Szpice wszystko jest spokojnie”. Opowiada, jak w śnieżną zamieć zamarza człowiek. Żołnierz; pilnuje posterunku. Trzy ujęcia; na ostatnim widać już tylko kawałek karabinu i płaszcza wystającego spod zaspy. Tytuł obrazu artysta wziął z raportów wojskowych, w których zawsze wszystko jest okay. Wśród obrazów zgromadzonych na wystawie zorganizowanej w Petersburgu z okazji 175. urodzin artysty, wystawiono jego najsłynniejszy – „Apoteozę wojny”: Piramida czaszek pośrodku pustyni, spalony sad, ruiny miasta – wszystko co zostało z niegdyś kwitnącej krainy. Nad piramidę czaszek zlatują się kruki – na ucztę. ierieszczagin interesował się wieloma dziedzinami nauki; doskonale znał anatomię człowieka i w najdrobniejszych szczegółach namalował każdą czaszkę z ogromnej piramidy. Te czaszki nie należą tylko do żołnierzy: są ludzie starzy, kobiety, dzieci. Wojna dotyczy wszystkich. I niszczy – wszystkich. Na ramie napis: „Dedykowany wszystkim wielkim zdobywcom – przeszłości, teraźniejszości i przyszłości”. Ilya Repin, który sam był znanym malarzem, a za Wierieszczaginem, z racji jego „szorstkiego” charakteru, nie przepadał, powiedział (niestety też ex post): „Kolosalna osobowość, prawdziwie bohaterska – super-artysta, superman”. Szkoda, że adresat tych słów za życia nie usłyszał. Wojna w obrazach Wierieszczagina nie mogła się podobać rządzącym elitom. Władza pragnie zostać uwiecz-

W

Po jasnej stronie

S

ława ponoć ma dwa oblicza, w tym jedno na pokaz. Wierieszczagin był szczery do bólu i w sztuce, i w prywatnym życiu. „Starałem się zawsze mówić tylko prawdę” – to są jego własne słowa. Komu ta szczera prawda jest potrzebna? Krytykom sztuki – nie, a tym bardziej władzy. Normalnym ludziom jest potrzebna! Na wystawy Wierieszczagina waliły tłumy. Ludzie mdleli, płakali, poruszeni i przerażeni wizją świata uśmierconego przez wojny. To geniusz! Artysta wojownik – mówili o Wierieszczaginie w Petersburgu, w Nowym Jorku, w Paryżu, Londynie… Publicystyka wojenna, malowana farbami na olbrzymich płótnach, szokowała, lecz została doceniona. Wszędzie, gdzie odbywały się wystawy artysty, a zrobił ich ponad sześćdziesiąt. Poznać osobiście artystę Wasilija Wasiljewicza Wierieszczagina to był zaszczyt. Nobilitacja intelektualna i towarzyska. Chociaż ta ostatnia była dość kłopotliwa politycznie. To jeden z powodów, czemu tylko ostatnie 15 lat życia spędził we własnym kraju. W listach do przyjaciół ubolewał, że tuła się po życzliwych i gościnnych, lecz ciągle cudzych domach i pracowniach, a wolałby mieszkać „u siebie w Rosji”. Miał więcej przyjaciół w świecie niż „u siebie”. Pisarzy, filozofów, muzyków, a byli wśród nich Franciszek Liszt oraz Modest Musorgski – szczególnie bliski sercu Wierieszczagina. Obaj mieli szanse na błyskotliwą karierę wojskową i obaj porzucili ją – dla sztuki. Niewybaczalne! W domu Musorgskiego, który pochodził z bogatej wojskowej rodziny, rozgorzało piekło i już nie ostygło. Kompozytor samouk wprawdzie zaznał sławy za życia,

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

85


ROSJA „Nocny biwak armii Napoleona podczas odwrotu z Rosji w 1812 roku”.

ale skończył w skrajnej biedzie. To nie były hojne czasy dla artystów. Zwłaszcza bez wsparcia rodziny na starcie. Wierieszczaginowie – herbowa szlachta, stryj emerytowany pułkownik, dwaj bracia Wasilija – wysoko postawieni wojskowi. A tu taki blamaż! Malarz w rodzinie to skandal – skwitowała matka. Po cichu wspierała syna gotówką, gdy jechał do Petersburga, a potem do Paryża studiować sztukę. Ojciec zapowiedział twardo, że na artystyczne fanaberie ani rubla nie da. I nie dał. ie byli w dobrej komitywie. Różniły ich poglądy, temperament niekoniecznie. Wasilij od małego ostro protestował przeciwko wszelkiej agresji i przemocy, najpierw w domu. Potem w korpusie kadetów, który dla dziewięcioletniego nadwrażliwego dziecka był jak więzienie o zaostrzonym rygorze. Nie lepiej czuł się w akademii marynarki wojennej, którą notabene skończył z wyróżnieniem. A potem – samo życie: z wojny na wojnę, z pauzami, kiedy malował albo szykował kolejne wystawy. Co kształtuje człowieka? – dom, szkoła, otoczenie. I doświadczenie życiowe. Miał szesnaście lat, przyjechał na wakacje do domu. A tu – egzekucja. „Opamiętaj się, ojcze! Nie możesz złamać tyłka batem. Hercen grozi, że chłopska Rosja chwyci za siekierę i zaatakuje dwory” – naskoczył na ojca, który jak raz zarządził chłostę winnych zatopienia dwóch barek z drewnem spławianym rzeką Szeksną. Egzekucja odbywała się w stajni; kat-woźnica sumiennie wymierzał sprawiedliwość namoczonymi w gorącej wodzie witkami z czeremchy, a winowajcy – dwaj chłopi rozebrani do pasa, zakrwawieni – darli się wniebogłosy. To już były mało spokojne czasy – co raz się słyszało, że komuś „buntownicy” spalili dwór, a właściciela zatłukli. Kiedy chłopska Rosja chwyciła za siekiery, ojciec Wierieszczagina ledwo zdążył sprzedać część majątku, resztę puścił w dzierżawę, a rodzinę wywiózł do Petersburga. Dwór w Pietrowce poszedł z dymem. Jedyną pamiątką, jaką artysta miał z rodzinnego domu, był nieduży świecznik. Ojciec kładł go sobie na piersiach, zapalał świeczkę, by wieczorami czytać w łóżku gazety. en mały świecznik objechał kawał świata z artystą. Nawet tam, gdzie była elektryczność, zawsze zabierał go ze sobą. Zdarzało się, że zawracał z drogi, jeśli nie zapakowano świecznika do bagażu. I na tym koniec sentymentów. Z rodziną nie był w zażyłości – to całkiem osobne światy. Niekompatybilne. Wyjątek stanowił stryj Aleksiej (wspomniany pułkownik emeryt), stary kawaler; mieszkał w sąsiednim majątku i czytywał zakazane listy Hercena o potrzebie uwolnienia chłopów od właścicieli ziemskich. A potem podsuwał te zakazane teksty młodemu Wasilijowi. Skąd je brał, skoro były drukowane w Londynie – tajemnica, którą pułkownik zabrał do grobu. Niewielki majątek i rewolucyjno-demokratyczne poglądy zostawił w spadku Wasilijiowi.

N

T

86

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

Ostatnia panorama morza

W

ojna, to była jego misja, a zarazem przekleństwo, które ciągnął za sobą przez kawał życia. Miał 61 lat, kiedy z tą swoją misją – obsesją zdecydował się znowu zmierzyć, jak się okazało, ostatni raz. W pełni sił fizycznych, ale „w środku” wypalony, przybity atmosferą, jaka wokół niego panowała w Rosji. Oddychał pełną piersią tylko gdy pracował albo wyjeżdżał. Kiedy wybuchła wojna rosyjsko-japońska, „Wierieszczagin poleciał” – skwitował Repin. Ale Wasilij Wasiljewicz miał tym razem złe przeczucia, jadąc na Daleki Wschód. Nie chciał siedzieć w Port Arthur – bo nudno, kiedy port będzie oblężony. Wsiadł na pokład flagowego okrętu rosyjskiej marynarki „Pietropawłowsk” 31 marca 1904 roku. W nocy był sztorm. Ale rano okręt wyszedł w morze. O godz. dziewiątej z minutami „Pietropawłowsk” wpadł na minę i zatonął na redzie Port Arthur. Korespondent wojenny Paweł Larenko, który był w Port Arthur, opisał jak zatonął „Pietropawłowsk”. Widziało to mnóstwo ludzi. „Byli na wszystkich fortyfikacjach portu, obserwowali, co dzieje się na morzu. Rzesza publiczności z lornetką i teleskopami. Wiał silny wiatr. Horyzont pokryła niebieskawa mgiełka. Początkowo nie było jasne, dlaczego nasze statki wracają na redę, ale wkrótce zauważyliśmy pojawienie się niewyraźnych sylwetek po wschodniej stronie – jedna, druga, trzecia i więcej, i więcej... Nagle w pobliżu „Pietropawłowska” pojawił się dym – jeden, drugi, z ogromnymi płomienieniami. Słup ognia. Ludzie krzyczeli: „Pietropawłowsk” ginie! Nie chce mi się wierzyć, ale jego już nie ma nad wodą. Przerażenie ogarnia wszystkich. Gdy „Pietropawłowsk” pogrążył się na zawsze w oceanie, na powierzchni wody było widać unoszace się szczątki okrętu i tonących ludzi. (…) Ci, którzy byli na „Pietropawłowsku”, mieli wielkiego pecha: epicentrum wybuchu znajdowało się w rejonie piwnic amunicyjnych, gdzie znajdowały się pociski


ROSJA artyleryjskie i miny zaporowe. Amunicja wybuchła, rozrywając pancernik na pół. Siła tej eksplozji oderwała wieże dziobowe, maszt, most, rurę i część obudowy, a maszt runął wraz z całą swoją częścią na rozdarty most. ancernik szybko przechylił się na prawą burtę i zaczął zanurzać się dziobem. Gdy chmura dymu i płomieni uniosła się nieco w górę i rozproszyła się, kadłub statku był już do połowy swojej długości pod wodą i uniesiony wysoko, cały spowity płomieniami szybko wszedł do wody, zasypany pływającymi gruzami i tonącymi ludźmi. Zniknął na zawsze w oceanie, tonąc w niecałe dwie minuty po tym jak natknął się na minę. Zginęło około 650 marynarzy. Zginął też admirał Stiepan Makarow, dowódca eskadry Pacyfiku, którego wielu nazywa ostatnim wybitnym dowódcą marynarki wojennej Imperium Rosyjskiego . Uratowało się 73 marynarzy. I bardzo wżny gość – kuzyn cara Mikołaja II, Kirył Władimirowicz, który „wyróżnił się” w czasie wojny pijaństwem i chamstwem wobec oficerów, przez co miał trudną rozmowę z admirałem Makarowem. Podczas katastrofy statku doznał tylko zadrapań na nogach i dostał hipotermii. Wieczorem członek rodziny Romanowów wyjechał pociągiem z Port Arthur, by udać się do Niemiec na leczenie „załamania nerwowego”. O Wierieszczaginie – jak zginął – dokładnie nie wiadomo. Boczkow, jeden z uratowanych marynarzy, zeznał: „Mieliśmy na naszym statku starca, przystojnego, z białą brodą, wszystko spisywał w księdze, stojąc na pokładzie… Prawdopodobnie utonał… Był miły”. Kapitan okrętu Nikołaj Jakowlew, który też ocalał z katastrofy, potwierdził, że do ostatniej chwili widział Wierieszczagina ze szkicownikiem w ręku, jak rysował panoramę morza… Po tragicznej śmierci Wasilija Wierieszczagina rodzina została bez środków do życia. Wdowa z trójką dzieci, namłodsze ledwo skończyło cztery lata, rozpczliwie walczyła jakiś czas o przetrwanie, wyprzedając zadłużony majątek; co miało jakąś wartość – szło za biezdurno w obce ręce. Dom, a raczej ruinę, która z niego została po pożarze, kupił właściciel sąsiedniej parceli i rozebrał do ostatniej deski. Ludzie mówili, że kupujący po prostu chciał wesprzeć wdowę po Wasiliju Wasiljewiczu – dobrym sąsiedzie, którego znał i znała także cała Rosja. A Europa, jeszcze za życia, przyznała mu honorowy tytuł Apostoła Pokoju. Czym się zasłużył? Wielki Boże, wtedy ważne było, czym się aż tak naraził, że jazgot skrajnie „prawicowych” środowisk i spolegliwych gazet nie ustawał. Jak za życia tak i po śmierci atakowano go „uciekając się – jak pisał Paweł Andriejewski, brat wdowy po artyście – do jawnych kłamstw, ośmieszania, najbardziej wulgarnego dowcipu, obrzydliwych podejrzeń i niebezpiecznych insynuacji”. Celowała w tym szczuciu gazeta „Nowoje Wremia”. Czyli nowy czas… gdzie nie patriotą, lecz wrogiem państwa jest każdy, kto był krytyczny wobec rządzących elit oraz skutków rządzenia: „a choćby po trupach, byle do celu”. Znamy to – pretorianie każdej władzy, która ich karmi, zawsze będą zgadywać na wyprzódki, co by się władzy mogło nie spodobać. I domniemanego winowajcę zawszasu zgonić.

P

Wierieszczagin był oskarżany o antypatriotyzm, o oczernianie rosyjskiej armii, słowem – działał na szkodę państwa. A przecież nie był żadnym zbuntowanym generałem czy politykiem, tylko malarzem. Artystą! Jakże potężnym i niebezpiecznym narzędziem potrafi być sztuka… Sztuka wymaga ofiar. Show must go on! Świat był w szoku na wiadomość o śmierci Wierieszczagina – najbardziej znanego pod koniec dziewiętnastego wieku rosyjskiego malarza batalisty, który po swojemu i na swoich warunkach zaczął właśnie dokumentować kolejną wojnę, tym razem na Pacyfiku. Miał dokładnie opracowany plan relacji z tej swojej kolejnej wojny. Taki był – pedantyczny, skrupulatny niczym urzędnik skarbowy, pilnował najdrobniejszego szczegółu; sprawdzał u źródła. Zapisywał, robił setki szkiców, rysunków detali. Zawsze ze szkicownikiem w ręku. Śmierć, jak się okazało, miała wobec artysty Wierieszczagina całkiem inny plan na 13 kwietnia 1904 roku. Osiem lat po zatonięciu „Pietropawłowska”, jedna z firm na zlecenie władz japońskich zbadała szczątki okrętu. Na głębokości 36 metrów nurkowie znaleźli dziób statku. W poduszkach powietrznych na rufie znaleziono szczątki sześciu rosyjskich marynarzy. Zachowane fragmenty dokumentów pomogły zidentyfikować szefa sztabu dywizjonu Pacyfiku kontradmirała Michaiła Molasa. Zmarłych pochowano na cmentarzu wojskowym w Port Arthur 24 czerwca 1913 r. ze wszystkimi honorami wojskowymi. Nie wiadomo, czy dowiedział się o wyniku poszukiwań syn atysty, Wasilij; miał wtedy 20 lat, zaczął studiować w Moskwie prawo; gdy wybuchła wojna zgłosił się na front, a w 1919 r. opuścił Moskwę po tym, jak młodsza siostra zastrzeliła się, podobno na wiadomość o śmierci męża. Tyle wiedział Piotr Andrejewski w 1928 roku. Nie znał dalszych losów siostrzeńca. Wierieszczagin junior skończył Wyższą Szkołę Technoczną w Pradze, Mieszkał w Karlowych Warach, żył biednie. Zmarł w 1981 roku. Lidia Andiejewska, żona artysty – zastrzeliła się w 1911 roku. łynną, dziś bezcenną serię „napoleońską” obrazów o wojnie ojczyźnianej 1812 r., którą Wierieszczagin malował nim pojechał na swoją ostatnią wojnę, miał kupić rząd już kilka lat wcześniej, co by poprawiło dramatyczną sytuację rodziny artysty, ale starsznie długo zwlekał. Dopiero pod naciskiem opinii publicznej car Mikołaj II zgodził się wypłacić 120 tysięcy rubli z państwowej kasy, z czego wdowa otrzymała tylko 90 tysięcy. Ktoś się nieźle na tej rządowej transakcji obłowił. Marność i wielkość idą ze sobą w parze.

S

Źródła: N.M. Krawczenko. Ostatnie dni i śmierć WW. Wierieszczagina; Biografia rosyjskiego artysty Wasilija Wiereszczagina. Jakow Władimirowicz Brook (Państwowa Galeria Tretiakowska). Potok Jakow Władimirowicz; vtbrussia.ru/culture/; Gazeta.ru; vasilii-vereshchagin-kartiny; viewer.rusneb.ru; Wikimedia Commons; Państwowy Uniwersytet Morski i Floty Rzecznej im. Admirała S.O. Makarowa; centre.smr.ru; Jakow Władimirowicz Brook (Państwowa Galeria Tretiakowska).

Więcej publicystyki na portalu www.biznesistyl.pl


HISTORIA teatru

Kazimierz Dejmek.

Kazimierz Dejmek jak Król Lear

„Każdy ma swojego Dejmka, bo jest ich wielu. Legendarny, charyzmatyczny przywódca młodych ludzi, którzy poszliby za nim w ogień, z którymi tworzy teatr – kolektyw. Dejmek z wypowiedzi prasowych: arogancki, przekonany o słuszności swoich wyborów, o monopolu wiedzy na temat, jaki powinien być teatr. Dejmek z opowieści aktorów, znający najtajniejsze tajniki teatru, uznający go za świętość i rzucający ciężkimi słowami, gdy ktoś tej świętości nie rozumiał, nie uszanował. Dejmek od Dziadów i Dejmek od «gestu kabotyna». Dejmek wzruszający się czystym pięknem, znakomitą rolą. Dejmek uczestnik gier politycznych i Dejmek bezradny, gdy go te gry zmiażdżą. Dejmek butny, odpychający i Dejmek płaczący na Kramie z piosenkami – wspomnieniu swojej młodości”.

Tekst i fotografie Jaromir Kwiatkowski

T

ak swojego bohatera widzi prof. Magdalena Raszewska, historyk teatru, autorka ponad 600-stronicowej, pierwszej monografii słynnego reżysera pt. „Dejmek”, którą napisała na zamówienie Teatru Narodowego w Warszawie. Premiera książki odbyła się na Scenie przy Wierzbowej TN. Autorce udało się nakreślić niejednoznaczny i skomplikowany życiorys wybitnego twórcy teatralnego na tle powojennej – kulturowej, politycznej i społecznej – historii Polski. Bez stawiania przysłowiowej kropki nad „i”, ale jednocześnie w taki sposób, że czytelnik nie ma uczucia niedosytu. Z ukazaniem także ludzkiego wymiaru Dejmka

88

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

– jego emocji, ambicji i rozczarowań. Z ukazaniem wybitnego twórcy, w którego wnętrzu pod paletą zakładanych przez niego masek krył się człowiek sentymentalny, skłonny do uczuciowości, a jednocześnie bojący się jej. PORAŻAJĄCY OKRES W PARTYZANTCE Największym odkryciem panelistów dyskutujących nad twórczością Dejmka i jego monografią na Scenie przy Wierzbowej – na co zwrócili uwagę Tomasz Kubikowski, kierownik literacki Teatru Narodowego, i krytyk teatralny Janusz Majcherek – był pierwszy rozdział książki opisu-


HISTORIA teatru jący dzieciństwo i młodość Dejmka na dzisiejszym Podkarpaciu, aż do momentu wstąpienia do studia aktorskiego w Rzeszowie. Przypomnijmy, że przed II wojną światową Dejmek uczył się w Gimnazjum im. Stanisława Konarskiego (dzisiejsze I Liceum Ogólnokształcące) w Rzeszowie, a w czasie wojny w tutejszej Szkole Handlowej. Dom, w którym Dejmkowie mieszkali w Rzeszowie w latach okupacji, stoi do dziś przy ul. Siemieńskiego. Ciekawym elementem wojennej biografii reżysera była działalność w oddziale partyzanckim Obwodu AK Rzeszów o kryptonimie „Rakieta”. Zanim tam – wraz z kilkoma kolegami – trafił, stanowili oni ubezpieczenie ruchomej radiostacji nadawczej rzeszowskiego Inspektoratu AK. Przydziały ewidencyjne, jak informuje dr Piotr Szopa, historyk z Oddziału IPN w Rzeszowie, przypisywały Dejmka do placówki Niebylec. „Rakieta” brała udział w dywersji i bezpośredniej walce z wrogiem, specjalizowała się także w likwidowaniu konfidentów. – To wiadomość porażająca, nakazująca spojrzeć inaczej na jego późniejsze życie, wrażliwość, stosunek do świata – stwierdził Tomasz Kubikowski. 1944 r. Dejmek został zdemobilizowany. Ciągnęło go do aktorstwa. Jako adept studia aktorskiego, debiutował rolą Jaśka w „Weselu” Wyspiańskiego, którego fragmenty wystawił Teatr Narodowy w Rzeszowie (dzisiejsza „Siemaszkowa”). W 1945 r. wyjechał do Jeleniej Góry, by grać w tamtejszym teatrze.

W

REŻYSER, KTÓRY WCZEŚNIE OBRÓSŁ MITEM Najważniejsze skojarzenie związane z Dejmkiem to „Dziady”, których zdjęcie z afisza na początku 1968 r. w zgiełku oskarżeń o antyradzieckość przedstawienia było jednym z zapalników tzw. wydarzeń marcowych.

„Dziady” przeszły do historii Polski jako wydarzenie polityczne. Wbrew woli samego Dejmka, który chciał, żeby to było głównie wydarzenie artystyczne. ejmek musiał udać się na artystyczną banicję; reżyserował za granicą, m.in. w Oslo, Duesseldorfie, Wiedniu i Mediolanie. Powrót do Polski w 1972 r., a później objęcie dyrekcji Teatru Nowego w Łodzi, to były jego złote lata, naznaczone znakomitymi spektaklami, z „Operetką” Gombrowicza, „Vatzlavem” Mrożka i „Dialogus de Passione”, opartym na anonimowych apokryfach, na czele. Siłą ówczesnego teatru Dejmka była olśniewająco czysta forma, teatr „nie zbełtany”, sięgnięcie do dawnych form teatralnych, do świata znaków ludowej proweniencji, które reżyser zbierał, oczyszczał i używał ich w nowoczesny sposób. Dejmek znakomicie wyczuwał także rolę, jaką w spektaklu odgrywa muzyka – wrócił do starych form muzycznych znanych raczej z przestrzeni kościelnych, np. chórów chłopięcych; sięgał do języka obecnego w operze barokowej. Choć wszystko to już w formie bardzo wystylizowanej. – Dejmek był artystą, który bardzo wcześnie obrósł mitem – stwierdził na Scenie na Wierzbowej Janusz Majcherek. Wspomniał, że jeszcze jako student Wydziału Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie był w latach 70., aż do początków 80., wychowywany przez swoich profesorów w kulcie Dejmka. – Można było albo temu kultowi ulec, albo się zbuntować. Ja uległem, ale nie dlatego, że oni tak tego swojego mitycznego Dejmka lansowali, tylko dlatego, że ten mit był w tamtym czasie poparty dziełem Dejmka – podkreślił Majcherek. Ostatnim elementem tego „mitycznego” okresu było objęcie przez reżysera w 1981 r. dyrekcji Teatru Polskiego w Warszawie.

D

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

89


HISTORIA teatru KRÓL LEAR PRÓBUJE OBJĄĆ KRÓLESTWO JESZCZE RAZ

D

ejmek zakończył sezon teatralny 1981/82 mocnym akcentem – inscenizacją „Wyzwolenia” Wyspiańskiego. Jednak szum wokół tego przedstawienia Janusz Majcherek jest skłonny widzieć jako „parodię sprawy «Dziadów»” z 1968 r. Prawda jest też taka, że stan wojenny podciął Dejmkowi skrzydła. Na to nałożył się jego niechętny stosunek do sprawy bojkotu przez aktorów występów w Telewizji Polskiej. Skądinąd wokół tej sprawy narosło wiele mitów, na co zwrócił uwagę Jan Englert, dyrektor artystyczny Teatru Narodowego. Jak stwierdził, podczas spotkania w KC PZPR, którego był uczestnikiem, słowa przypisywane Dejmkowi „aktor jest od grania, tak jak dupa jest od srania” w rzeczywistości nie padły. Tak czy owak, w stanie wojennym mit Dejmka pękł, a reżyser, jak zauważył Majcherek, stał się w latach 80. chłopcem do bicia jako dyrektor anachronicznego, staroświeckiego teatru. Jan Englert. – Byłem świadkiem wstrząsającego odchodzenia autorytetu, z pełną świadomością tego odchodzenia i z pełną kontrolą tego procesu – stwierdził Jan Englert podczas spotkania na Scenie przy Wierzbowej. I dodał: – Myśląc o Dejmku, W pewnym momencie ta zwrotna fala od publiczności nie mogę się pozbyć ze swojej głowy porównania z Królem przestała do Dejmka wracać. – Tak naprawdę już mieliśmy Learem. Dejmek to był Lear, który postanowił oddać władzę gdzie indziej swoje adresy – zaznaczył Englert. W rezultawtedy, kiedy się zorientował, że traci już swoją drużynę. cie Dejmek pod koniec lat 80. czuł się porzucony, odsunięnglert, w kontekście negatywnego stosunku Dej- ty na bok. Zdaniem Englerta, pójście Dejmka do bojkotu aktorskiemka w latach 90. „w ministry” (reżygo, przypomniał, że wtedy OD AUTORA: ser był ministrem kultury w rządach drużyna Dejmka przestała podawać Uważam, że Kazimierz Dejmek Józefa Oleksego i Waldemara Pawrękę swemu reżyserowi, zaczęła go zasługuje w Rzeszowie laka – przyp. aut.) nie było wyborem opuszczać. – On to bardzo głęboko na upamiętnienie w formie ulicy czy politycznym, ani efektem zawieprzeżywał, ale ponieważ całe życie tablicy pamiątkowej. Może tą sprawą zajęliby się rzeszowscy radni? Marzą dzionych ambicji. – To była próba udawał silnego, więc zamiast szumi się także cykliczne spotkania kać kompromisu, jeszcze bardziej przejęcia jeszcze raz królestwa, któz Dejmkiem w Rzeszowie (nawet co zaczął obrażać, atakować, żeby sore rozdał swoim córkom. On próbokilka lat), podobne do odbywającego się tu festiwalu „Źródła Pamięci. Szajna bie nie myśleli – stwierdził dyrektor wał jeszcze raz być Learem. Wtedy – Grotowski – Kantor”. Być może nie artystyczny Teatru Narodowego. dopiero przegrał wszystko – stwierjestem w tych żądaniach obiektywny, Englert, który grał bardzo dużo dził gorzko Englert. bo jestem z Dejmkiem związany rodzinnie: jego ojciec i moja babcia u Dejmka w Teatrze Polskim, tylDyrektor artystyczny Teatru byli rodzeństwem. Nie mam w tym ko po części zgadza się z tym, że Narodowego wspomniał rozmowę jednak żadnego interesu, bo kontakty przedstawienia reżysera w drugiej z Dejmkiem z 1991 r., kiedy przywiecznie zajętego pracą Dejmka z rodziną z Rzeszowa – odkąd sięgam połowie lat 80. były lekceważone szedł do niego, by mu oświadczyć, pamięcią – były sporadyczne, głównie dlatego, że były słabsze, a środki, że chce odejść z teatru. Dejmek, przy okazji rodzinnych pogrzebów. jakich zaczął używać, okazały się który niedługi czas wcześniej zarePo prostu uważam, że Rzeszów powinien oddać sprawiedliwość już nieświeże. Jego zdaniem, był to agował bardzo ostro, gdy z podobwybitnemu twórcy, który tu zaczynał. także wynik naturalnych procesów, nym podaniem przyszła do niego Może stolica Podkarpacia zechciałaby z którymi muszą się liczyć twórcy Anna Seniuk, tym razem cierpliwie pamiętać o Kazimierzu Dejmku, tak jak on – na co mamy wiele dowodów teatralni. wysłuchał aktora. – pamiętał o niej? – Dejmek miał wspaniałe wy– Przy wyjściu z gabinetu podał czucie najważniejszego elementu mi rękę i powiedział: „a może odteatralnego – publiczności. Powrócimy sytuację. Ja nie będę się trafił przez długi czas wybierać konwencję, na którą ona panu narzucał, będzie pan grał co pan chce i ile pan może, czekała. Dogadywał się z publicznością nie tylko poprzez ale niech pan nie odchodzi, bo pan mi został ostatni”. To formę, ale również poruszał tematy, które ją interesowały było wstrząsające. Jak musiał być świadomy swojej prze– podkreślił Englert. granej, skoro zdobył się na taki tekst – stwierdził Englert.

E

90

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021



Bożena Janda.

Pandemia niestraszna

dla czytelników.

Pomogły katalogi online i książkomaty Z Bożeną Jandą, dyrektorką Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Rzeszowie, rozmawia Antoni Adamski Fotografia Tadeusz Poźniak

92

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

Antoni Adamski: Okres pandemii pokazał, iż są w Rzeszowie placówki kulturalne zupełnie nieobecne w życiu miasta. WiMBP na szczęście do nich nie należy. Bożena Janda: W ubiegłym roku nasza biblioteka była całkowicie zamknięta dla czytelników tylko kilka tygodni. Mimo pandemii i ograniczeń staraliśmy się pracować w miarę normalnie i intensywnie – świadczyliśmy w tym czasie wiele usług, w tym wypożyczanie książek. Natomiast imprezy czytelnicze w formie tradycyjnej zastąpiliśmy wydarzeniami organizowanymi online. Zapraszaliśmy do udziału w nich osoby, które nie mogły dotąd – z różnych przyczyn – do Rzeszowa przyjechać, m.in. Jakuba Małeckiego, Katarzynę Miller, Kingę Baranowską, Jakuba Żulczyka, Witolda Szabłowskiego, Wojciecha Tochmana, Roberta Makłowicza, Ałbeną Grabowską. Były to spotkania, na które rejestrowały się licznie zarówno młodsze, jak i starsze osoby. W formie internetowej odbywały się również zajęcia edukacyjne dla dzieci, konkursy literackie oraz wiele innych imprez. Organizacja wydarzeń online była dla nas nowym doświadczeniem. Czy kolejne fale pandemii nie spowodują takich spustoszeń jak poprzednie? am nadzieję, iż nie dojdzie już do zamykania placówek i znaczącego ograniczania ich działalności. Niemniej jednak wprowadziliśmy wiele rozwiązań informatycznych, które pomagają funkcjonować bibliotece w czasie pandemii, ale również poza nią. Jednym z nich jest książkomat w naszej Wypożyczalni Głównej, dzięki któremu bezpośredni kontakt czytelnika z bibliotekarzem może być ograniczony. Wybór książki do wypożyczenia umożliwia katalog online, a odbiór zarezerwowanego egzemplarza odbywa się w książkomacie dzia-

M


KSIĄŻKI

łającym 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Do odbioru książek potrzebna jest tylko zbliżeniowa karta czytelnika. Przypomnijmy, iż od kilku lat w bibliotece działa też całodobowa wrzutnia do zwrotu książek. A jak korzystać z mobilnej wypożyczalni książek? To kolejna usługa dla czytelników, która sprawdza się nie tylko w pandemii. Elektroniczna wypożyczalnia Legimi zapewnia dostęp do 60 tysięcy książek zgromadzonych w formie e-booków i audiobooków. Są to pozycje bardzo różnorodne: od bestsellerów po poradniki, biografie i literaturę faktu. Aby z nich skorzystać, trzeba w jednej z naszych placówek odebrać bezpłatny kod dostępu. To wystarczy, aby po zalogowaniu do serwisu mieć nieograniczony dostęp do mobilnej biblioteki i móc czytać wybrane książki na czytniku, tablecie lub smartfonie. A jeżeli ktoś nie ma takiego urządzenia do czytania ebooków? takim przypadku biblioteka ma propozycję dla czytelników – bezpłatnego wypożyczenia urządzenia w postaci czytnika e-booków, na którym bardzo wygodnie czyta się książki elektroniczne. Proponujemy także w bibliotece udostępnianie audiobooków z dźwiękowymi wersjami książek czytanych przez znanych aktorów i dziennikarzy. Biblioteka wojewódzka specjalizuje się w wydawnictwach regionalnych… Ta specjalizacja rozumiana jest bardzo szeroko. Gromadzimy zbiory w różnej postaci związane z Podkarpaciem, opracowujemy je, przechowujemy i udostępniamy. Tworzymy bibliografię w postaci bazy danych o piśmiennictwie regionalnym – podstawowe źródło do poszukiwań materiałów o tej tematyce. Współtworzymy Podkarpacką Bibliotekę Cyfrową, w której dużą część zasobu tworzą zdigitalizowane zbiory regionalne (głównie dawna prasa i czasopisma, książki, ale także rękopisy, pocztówki, druki okolicznościowe). Do zbiorów regionalnych należą również zbierane przez nas druki o krótkotrwałej wartości użytkowej, tzw. dokumenty życia społecznego, jak ogłoszenia, foldery, programy imprez czy jednodniówki. Co jest najcenniejszego w waszych zbiorach? Możemy wskazać wiele cennych egzemplarzy. Należą do nich niewątpliwie starodruki, których mamy 434 jednostki, a wśród nich m.in. pierwsze wydanie „Zwierciadła” Miko-

W

łaja Reja z 1567 r., czy „Biblię Brzeską” z 1563 r. Unikatową kolekcję stanowią też rękopisy, m.in. zbiór listów pisarzy młodopolskich oraz dokumenty kancelarii królewskich, wśród których wyróżnia się opatrzony pieczęcią i podpisem króla Augusta II Mocnego przywilej z 1726 r., przyznający Łańcutowi prawo do organizowania trzech jarmarków rocznie. Niezwykłą wartość historyczną ma także piętnastowieczny dokument Jana Rzeszowskiego, arcybiskupa lwowskiego, zatwierdzający uposażenie kościoła we wsi Buszcze. Wiele zabytków piśmiennictwa z naszych kolekcji zostało poddanych digitalizacji, dzięki czemu można oglądać je w Podkarpackiej Bibliotece Cyfrowej. sobnym projektem związanym z cyfryzacją unikatowych regionaliów jest serwis internetowy pod nazwą „Przeszłość w pamiątkach ukryta”. Zwróciliśmy się do mieszkańców Podkarpacia z prośbą o udostępnianie prywatnych, pamiątkowych dokumentów, listów, fotografii, które znajdują się w zbiorach rodzinnych. Poddajemy je cyfryzacji i publikujemy na stronie internetowej serwisu, dzięki czemu już kilka tysięcy zdjęć i archiwaliów należących do mieszkańców regionu zostało utrwalonych i ocalonych od zapomnienia. Akcja przyczyniła się też do powiększenia cyfrowej kolekcji fotografii z zakładu Edwarda Janusza. Dodam, że po zeskanowaniu wszystkie archiwalia wraz z ich kopią cyfrową zwracane są właścicielom. Co robić, aby znalazły się u was nowości: książki o tematyce ponadregionalnej, o które pytają czytelnicy? Staramy się sukcesywnie wzbogacać nasze księgozbiory o książki poszukiwane, bestsellery i hity czytelnicze, ale także literaturę ambitną, z „wyższej półki”. Zachęcamy czytelników, by za pomocą formularzy dostępnych na naszej stronie internetowej oraz na koncie czytelniczym w systemie bibliotecznym, zgłaszali swoje potrzeby w zakresie zakupu nowych książek do biblioteki. W miarę możliwości oraz posiadanych środków, te życzenia są uwzględniane. Zainteresowaniu literaturą, szczególnie tą ambitną, mają służyć także działające w bibliotece kluby czytelnicze pod nazwą Dyskusyjne Kluby Książki. W naszej bibliotece jest ich kilka i skupiają starszych i młodszych miłośników książki. 

O




Malowanie daje mi wolność Jadwiga Hajduk:

Większość ludzi potrzebuje piękna. Ja także. Malowanie sprawiało, że nigdy nie czułam się samotna, przeciwnie – zawsze szczęśliwa. W tym się odnajduję, to mi daje wolność i radość życia. Wpisuję je w moje obrazy – mówi Jadwiga Hajduk, artystka spełniona, artystka poszukująca.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

W

mieszkaniu Jadwigi człowiek staje oczarowany kolorami. Mebli, ściennych malowideł, obrazów, kwiatów i bibelotów. Popielata witryna ze złotym liściem, doskonale niebieska kanapa, barwna mozaika książek z biblioteczki, zatopione w swoich myślach i tajemniczych światach postaci na płótnach i grafikach. Każdy odcień na swoim miejscu, każda barwa w artystycznym dialogu z sąsiednią. Harmonia i radość, siła i spokój. Czasem Jadwiga zmieni kolor ściany, czasem namaluje liście miłorzębu na lampie, umieści na sztalugach nowy obraz. Zmienia. Udoskonala. Tworzy dom. „Jej dom to obraz, który wciąż się maluje”, powiedziała kiedyś prof. Magdalena Rabizo-Birek.

96

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

– I coś w tym jest – uśmiecha się Jadwiga. – Dla mnie klimat wnętrza ma duże znaczenie. A może go zmienić nawet zwykłe przewieszenie obrazu. Otaczam się pięknem, tworzę nastrój. Dom jest ważny. Dużo serca włożył w niego mój ojciec Michał. W każdy wolny weekend pracował przy nim, szykując dla ukochanej córki. W tych murach jest jego miłość. I dlatego tak dobrze się w nim czuję. W czasie pandemii w ogrodzie wybudowałam przytulną altankę na spotkania z przyjaciółmi. Niedawno kupiłam nowe zasłony, karnisze, dywany. Ale najczęściej zmieniam ściany – na zimę, na lato, inny kolor. Narzeczonemu przysięgam, że już nie będę ich malować. Ale te w salonie jeszcze tydzień temu były w kolorze niebieskim. Minimalizm – szare, białe, czarne – to nie dla mnie. Wolę zabawę kolorami. Kolor rządzi. Może to jakiś klucz do odpowiedzi na zagadkę, dlaczego ludzie tak kochają jej obrazy. Ostatnio przyjechał kolekcjoner z Krakowa. Kupił dziewięć. O Jadwidze Hajduk mówią: „Jedna z najwybitniejszych artystek na Podkarpaciu”. W plastyku myślała, że nie ma talentu.


Tak, chcę Rocznik 1964. Rodowita rzeszowianka. Od urodzenia z adresem przy tej samej ulicy na os. Mieszka I. Kiedy wybierała średnią szkołę, mama zapytała: „Dziecko, a ty na pewno chcesz do tego liceum plastycznego?” – Tak, chcę – pamięta, jak to mamie oznajmiła. – I wdzięczna jej jestem, że mnie nie zniechęcała, mówiąc, że to głupota, że lepiej mieć konkretny zawód, niż skazywać się na niepewny los artysty. „Chcesz, to idź”, powiedziała. Tylko sąsiadka jej odradzała: „Pani Marysiu, pani robi błąd, ja w rodzinie mam artystów. Kiedy odnawiają kościół, to mają pieniądze i kawior na stole, ale potem skibki chleba nie można u nich znaleźć. Tak żyją artyści!”. liceum była przekonana, że nie jest wystarczająco utalentowana. – Było mi tam źle – przyznaje. Miałam bardzo zdolne i ambitne koleżanki. Ich obrazy były zdecydowanie lepsze od moich. Nie wiedziałam, że chodziły na dodatkowe zajęcia z rysunku, malarstwa. Byłam więc przekonana, że ja się do tego nie nadaję. Wywnioskowałam, że powinnam się zajmować czymś innym. Chociaż były jaskółki innej przyszłości. Udane szkice i okrzyk profesora Szymańskiego na widok jednego z nich: „Dziecko, masz talent!”. Zmiana nastąpiła wraz ze studiami w Instytucie Wychowania Artystycznego Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. – Otworzyłam się – przyznaje artystka. – Uznanie profesorów i ich wsparcie dodało mi skrzydeł. Już byłam pewna, że to właśnie chcę robić, że to jest moja droga. Do Lublina woziła wielkie blejtramy i coraz to jakiś kierowca autobusu upierał się, że jej z tak dużym bagażem nie zabierze. Do studiów podchodziła tak ambitnie, że kiedy trzeba było zgłębić grafikę, nawiozła do domu farb drukarskich i nie bacząc na ich szkodliwe opary, przez kilka godzin pracowała w piwnicy, co skończyło się zatruciem. – Cudowny czas – śmieje się teraz. – Lublin wspominam cudownie – powtarza. I pewnie przyklasnęłoby jej wielu rzeszowskich artystów, którzy stamtąd się wywodzą, między innymi Antoni Nikiel i Janusz Pokrywka. Jadwiga Hajduk dyplom z malarstwa przygotowała w pracowni profesora Mariana Stelmasika i obroniła w 1990 roku. Ale najważniejsza zmiana dokonała się w niej za spra-

W

wą profesora Jerzego Kursy, artysty wszechstronnego, który zajmował się grafiką artystyczną i użytkową, tworzył płaskorzeźby, projektował wnętrza i meble. – Mały, chudy, wymagający. Miałam z nim zajęcia z wiedzy o działaniach i strukturach. Zadawał nam trudne tematy i namawiał do szukania własnego sposobu wypowiedzi. Otworzył mnie na inne podejście do malowania. Faktury, które dziś tworzę na obrazach, wypracowałam z jego inspiracji. Na jego zajęciach wymyśliłam swój sposób na malowanie. To ważne, bo między innymi własna technika wyróżnia mnie spośród innych artystów. A stać się rozpoznawalnym w tłumie utalentowanych malarzy nie jest łatwo. ajduk się rozpoznaje. Oryginalna technika, którą się posługuje, w pracach na papierze stanowi połączenie frotażu, kolażu, akwareli i monotypii. Jej elementy wykorzystuje również w tradycyjnym malowaniu na płótnie. Nawet jeśli zmienia trochę sposób malowania, jej styl jest nie do pomylenia. Technikę trzyma w tajemnicy, ale jej rąbka może uchylić. – Płótno przygotowuję wcześniej, by uzyskać fakturę, na której maluję potem obraz. Dwa razy je gruntuję, dążąc do uzyskania bardzo gładkiej powierzchnię. Potem przecieram szmatką, kolorem, na tym robię fakturę i dopiero potem szkic. Trochę to trwa – przyznaje. Jej obrazy przywodzą na myśl różne malarskie tropy. Krytycy piszą, że czerpie z kubizmu i Art Déco, że czasem to surrealizm, a czasem realizm. Na ścianie salonu, w którym zawsze maluje, bo „tu najlepsze światło i odejście”, wiszą ostatnie obrazy. Na jednym kombinacja roślinnych motywów wokół kobiecej postaci olśniewa dekoratywnością. Na innym przetarte sylwetki kobiety i mężczyzny przypominają renesansowy fresk. – Nie lubię się nudzić. Kiedy coś mnie znuży, zaczynam malować inaczej. Dzięki temu, to jest prawdziwe – uśmiecha się, a pytana o mistrzów mówi: – Malarstwo od początku świata jest cudowne. Ale mnie absolutnie zachwyca impresjonizm.

H

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

97


MALARSTWO Na widok „Nenufarów” Moneta w Muzeum d’Orsay w Paryżu rozpłakałam się. Paroma kreskami można oddać wszystko. Kolor, który uwielbiam, jest mocny, intensywny. Nie zgaszony i bury. Rembrandt to nie moje klimaty. Kocham rozkładanie barw w tej palecie, od ciepłych do zimnych. „Niezwykle oryginalny i ewoluujący warsztat malarski sprawia, że jej prace czynią z niej artystkę charakterystyczną i wzbudzającą nieustanne zainteresowanie. Większą jednak ciekawość wzbudza we mnie tematyka jej prac. Artystka przeszła drogę od inspiracji światem fauny, poprzez elementy abstrakcji geometrycznej, po ostatecznie największą fascynację – światem człowieka, a przede wszystkim jego wnętrzem”, doszedł do wniosku Piotr Rędziniak, pisząc kilka lat temu wstęp do katalogu jej wystawy w Biurze Wystaw Artystycznych w BWA. – Człowiek mnie fascynuje – przyznaje Jadwiga. – Staram się pokazać jego wnętrze, emocje. To, czym się „karmi”. Aby to było widoczne w obrazie, trzeba pamiętać o wielu elementach. Istotny jest sposób malowania spojrzenia, gestu, ruchu dłoni, faktury, koloru. Żeby to wszystko odzwierciedlało stan człowieka. Stan kobiety i mężczyzny, których czasem maluję na jednym obrazie. Niektórzy twierdzą, że mi się to udaje, że coś z tych postaci emanuje, że to nie jest obojętne malarstwo.

Robić, co się chce

C

hodzi swoimi ścieżkami. Nie trzyma się żadnej artystycznej grupy. Mówi, że jest typem samotnika. – Mam gen organizowania sobie życia, bo przez całe lata musiałam radzić sobie sama. Na studiach sprzedawałam obrazy i kiedy wielu kolegów nie miało na nic, mnie było stać na szampana. W Rzeszowie, w rynku, znajdowała się galeria – Alko. Sprzedałam tam wiele obrazów. Głównie abstrakcje albo krajobrazy malowane szeroką szpachlą, olej na płótnie. Nowoczesne – wspomina i tłumaczy: – Kiedyś, ktoś musi sobie poradzić, to znajduje sposób. A artysta musi być także menedżerem. W przeciwnym razie rzeczywistość go zniechęci, zmusi do porzucenia sztuki i szukania innej pracy. Tylko jedna z moich koleżanek ze studiów, utrzymuje się z malarstwa. Z koleżanek licealnych – żadna. Z wieloma osobami dzieje się to, co z dziewczyną, z którą rozmawiałam ostatnio – wielki talent, piękne prace i zatrudniła się w korporacji, bo z malowania nie może wyżyć. W tym zawodzie potrzebna jest konsekwencja i cierpliwość. I odwaga. Jadwiga z germańskiego to walka. – Tak, jestem osoba dość dzielną. Nie bałam się różnych wyzwań.

98

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

I potrafiłam sobie z nimi poradzić – przyznaje otwarcie. Podczas rozmowy nie spuszcza wzroku, nie rozgląda się na boki. Patrzy drugiemu człowiekowi prosto w oczy. „Zawsze robi, co chce, i kiedy chce”, powiedział o niej Jacek Nowak, prezes Podkarpackiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, organizator wystaw i plenerów w Boguchwale. – Jacek to człowiek, który wykonuje wielką, charytatywną pracę dla środowiska artystycznego. Dużo zawdzięczam Podkarpackiej Zachęcie. Zaczęłam z nimi współpracę po tym, jak poznałam Jolantę i Tadeusza Pietraszów, wspaniałych ludzi, którzy wspierają artystów. Gdyby w Rzeszowie nie było pośród ludzi biznesu takich jak Jola i Tadeusz, prawdziwych miłośników sztuki, wielu twórcom żyłoby się gorzej. Kupili ode mnie obraz i namówili na wystawę w Galerii ICN Polfa. Jadwiga Hajduk mogła się tam pochwalić znaczącym dorobkiem. Pierwsze wystawy indywidualne miała już pod koniec studiów. Po zdobyciu dyplomu kilkakrotnie prezentowała swoje prace w BWA w Rzeszowie. Pokazywała je także w Zamościu i Warszawie. Pięć razy w Austrii. Ostatnie wystawy indywidualne odbyły się w Frankfurcie i Brukseli. Jej obrazy coraz chętniej kupują kolekcjonerzy dzieł sztuki. Odkąd pokazuje je w internecie, wciąż pojawiają się nowi. Wracają też ci, którzy już jakieś nabyli. Ludzie w różnym wieku. 30- i 60-latkowie. – Większość klientów znajduje mnie za pośrednictwem mediów społecznościowych. Tą też drogą trafiła do mnie Hanna Ludwicka, właścicielka Galerii Grabary 48. Zorganizowała mi wystawę w Poznaniu. Od tego czasu sprzedaję u niej obrazy. Nie maluje dużo. Ma na to tylko trzy-cztery godziny w ciągu dnia. – Ale codziennie. To mnie woła – mówi artystka, starając się opisać swój dzień. – Jeśli zaczynam malować obraz i nie skończę go w ciągu tygodnia, przerywam pracę. Tak, jakbym wyczerpała przeznaczoną na niego energię. Muszę się spieszyć, nie mogę miesiącami tworzyć jednego płótna. Maluję farbami akrylowymi. To daje większą swobodę w szybkim łączeniu technik. Wcześniej używałam farb olejnych, ale ta technika nie pozwalała na takie zabiegi, jakich obecnie używam. Nie należę do osób cierpliwych. Wyrzucam to, co mi się nie podoba. Każdy artysta zazwyczaj wie, co jest dobre, a co słabe w jego pracach. Bywa, że po tygodniu pracy nad obrazem zamalowuję go i zaczynam od nowa. Czasami to, co się nie udało, staje się tłem dla nowego obrazu – stwierdza. Tym podejściem dzieli się z dziećmi, które uczy malować w Młodzieżowym Domu Kultury w Rzeszowie.


MALARSTWO Słuchać siebie Jak stać się artystą spełnionym? Jadwiga nie ma wątpliwości, że trzeba być odpornym na krytykę i trudności. – Na początku nie jest łatwo. Kiedyś nie miałam pieniędzy na blejtramy, musiałam oszczędzać na materiałach. Dlatego młodym artystom radzę, aby nie rezygnowali. Jeśli czują, że to jest dla nich, powinni iść w tym kierunku, być wytrwałymi i konsekwentnymi, a przyniesie to efekt. Po drodze spotyka się ludzi, którzy mówią: „Nie maluj tak”. Kiedy przygotowywała obrazy na wystawę we Frankfurcie, miała takie rady: ty za mało kolorowo malujesz, to się tam nie sprzeda, Niemcy wolą kolorowe obrazy, a ty masz takie zgaszone, a może namalowałabyś kwiaty? W pierwszej chwili, w desperacji zaczęła malować te kwiaty. Ale nie było w tym serca. Więc spakowała na wystawę obraz z multiplikacją jednej twarzy, w cytrynowo-żółtych kolorach. Wcześniej wysłała jednej z organizatorek zdjęcie. Ta odpisała, że obraz jej się nie podoba. Jadwiga wręcz przeciwnie – uważała, że to bardzo dobry obraz. Mimo to była o krok od rezygnacji z wysyłki. Ostatecznie dzieło dotarło na wystawę i… jako pierwsze się sprzedało. – Nie można przejmować się wszystkimi krytycznymi opiniami. Jeśli człowiek czuje, że jest na dobrej ścieżce, powinien być temu wierny. To są czasy hejtu. Obserwuje młodych ludzi na Facebooku, którzy pokazują swoje prace. Czasem rzeczywiście słabe. Ktoś pierwszy raz użył kredek, coś namalował i już uznał, że jest artystą. Ale są momenty, kiedy coś jest naprawdę dobre, a jakiś pseudoekspert to krytykuje. I to w bardzo niewybredny sposób. Na to trzeba być odpornym. zieciom na zajęciach ze sztuką mówi: „Będą wam dokuczać. Pamiętajcie, że to tylko słowa, których nie warto brać pod uwagę. Jeśli w swojej pracy twórczej będziecie odporni i wierni sobie, osiągniecie swój cel”. – W młodości brakowało mi kogoś, kto by powiedział: „Nie możesz się przejmować tym, co mówią, brać tego na serio, rób to co czujesz, a nie to, czego do ciebie oczekują ”. Człowiek, który nie wierzy w siebie, robi błędy i podejmuje złe decyzje, również te dotyczące przyszłości zawodowej.

D

Gdyby było wokół więcej sztuki… Może ludzie byliby dla siebie lepsi, gdyby w życiu otaczało ich więcej sztuki. Od 35 lat prowadzi zajęcia w Młodzieżowym Domu Kultury w Rzeszowie. – Młodzi adepci sztuki mają inną wrażliwość – ocenia. – Jest w nich jakaś głębia. Otwarcie na nieograniczone światy. Wyobraźnia. Tymczasem w szkołach, przez obecny system nauczania, plastyka, muzyka są kompletnie zaniedbane. Skutek jest taki, że większość z nas potrafi zaakceptować wyłącznie malarstwo realistyczne. Wielu wykształconych ludzi twierdzi, że twórczość Picassa nie jest niczym wyjątkowym. Zdarza się usłyszeć: „Ja też tak potrafiłbym. Nie rozumiem, czym się tu zachwycać?” Wystarczy poznać biografię Picassa, by wiedzieć, że zaczynał od realizmu, przeszedł w malarstwie różne etapy i doszedł do takiej formy artystycznej wypowiedzi. Zrobił to świadomie i nie

znaczy to, że każdy potrafiłby namalować cokolwiek tak jak on.. Dlatego w MDK zawsze opowiadam dzieciom o sztuce Picassa. Najtrudniej przekonać uczestników zajęć do tego, aby wyszli poza schemat myślenia figuratywnego. Trudno jest im również realizować zadanie oparte na myśleniu abstrakcyjnym, szkoła tego nie uczy. Nie mają za wiele możliwości do rozwijania wyobraźni, a to jest czasem ważniejsze od wiedzy. Uważam, że sztuka i jej poznawanie to najlepsza terapia nie tylko dla dzieci, ale i dla dorosłych. Jadwiga stara się zatem budzić wrażliwość estetyczną u swoich wychowanków, aby kiedyś mieli ochotę pójść do muzeum, galerii. Rodzicom, którzy zastanawiają się, czy zapisać dzieci na zajęcia plastyczne, tłumaczy, że potrzebę tworzenia warto wzmacniać i wspierać. – Jeżeli młodzi ludzie nie zostaną malarzami, może będą architektami wnętrz, projektantami ogrodów. Jakikolwiek wybiorą zawód, to, co zostało w nich obudzone, nie umrze. Osoby, które miały kontakt ze sztuką i jej tworzeniem, zapamiętają to na całe życie. Nie muszą być malarzami. Dlatego, kiedy dziecko maluje jak szalone, warto pomóc mu w rozwijaniu talentu. A może to będzie pasja jego życia i stworzy coś genialnego? Nie wolno mu tego odebrać – mówi Jadwiga i uśmiecha się w myślach do swoich uczniów. Ci najmłodsi czasem ją pytają: „A pani tak maluje codziennie?” „Tak”. „A chce się pani?” „No tak! Bo ja to kocham”, woła, a tu, przy stole, w swoim ukochanym domu, tłumaczy z jasnym spojrzeniem: – Przez wiele lat bywałam sama. Myślę, że malowanie trzymało mnie w ryzach. Sprawiało, że nigdy nie czułam się samotna, przeciwnie – zawsze szczęśliwa.

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl


Pastelove Motyle.

Moda ma sens, gdy jest odpowiedzialna społecznie

Gabriela Tomaka-Ząbek. Moda powinna być powodem do budowania dobrych emocji i relacji oraz mnożenia dobra, uważa Gabriela TomakaZąbek, która po latach pracy w innych branżach zajęła się projektowaniem klasycznych, zmysłowych ubrań dla kobiet. Jej sukienki nosiła m.in. prezenterka Marta Manowska, ale projektantka z Palikówki koło Rzeszowa z taką samą pasją tworzy projekty dla kobiet biznesu, jak i dla osób niepełnosprawnych, czy z osobami niepełnosprawnymi. Jej marzenia? Wejść na rynek francuski i arabski oraz… ubrać księżną Kate Middleton.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak

Z

anim Gabriela Tomaka-Ząbek urzeczywistniła swoje marzenia o tworzeniu mody odpowiedzialnej społecznie i oddającej piękno kobiecej natury, przez kilka lat pracowała w zupełnie innych branżach. Byłą nauczycielką języka francuskiego, koordynatorką projektów, promowała kulturę polską w Szkocji w ramach studenckiego programu Socrates, pracowała też w korporacji. Kiedy na gruncie prywatnym poczuła się spełniona jako żona i matka dwójki dzieci, zapragnęła część swojego szczęścia nieść dalej. Jeszcze przed wybuchem pandemii została wolontariuszką Podkarpackiego Hospicjum dla Dzieci. – Od zawsze starałam się, aby moje działania były wartościowe, ale dopiero w hospicjum poczułam, że każdy, nawet drobny gest, jak głaskanie czy czytanie bajki dzieciom, może wywołać lawinę dobrych emocji – przyznaje

100

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

Gabriela Tomaka-Ząbek. – To przekonanie przyświeca mi w prowadzeniu firmy i pomaga kreować modę, o jakiej zawsze marzyłam i w sposób zgodny z wartościami, jakimi się kieruję.

Pastelove Motyle: sukienki, bluzki i spódnice Duży wpływ na modowe zainteresowania Gabrieli miała jej babcia, osoba o wysokich wymaganiach, jeśli chodzi o modę, ceniąca przedwojenny krawiecki sznyt i elegancję. – Również zapragnęłam takich ubrań dla siebie. Kiedy nie znalazłam nic odpowiedniego, zaprojektowałam sukienkę dla siebie i mojej córki – tłumaczy właścicielka marki Pastelove Motyle. – Los pomógł mi podjąć decyzję. Napisałam biznesplan i otrzymałam dofinansowanie na prowadzenie firmy. Tak w Palikówce, rodzinnej miejscowości Gabrieli Tomaki-Ząbek, powstała marka odzieżowa Pastelove Motyle, która oferuje klasyczną elegancję dla kobiet ceniących styl inspirowany francuską klasą i nonszalancją oraz świetną jakość tkanin. Ubrania z metką Pastelove Motyle wyróżniają proste, ponadczasowe kroje ze zdobieniami, przełamane nutą nowoczesności. Są to głównie sukienki codzienne, biznesowe i wieczorowe oraz bluzki, koszule i spódnice. To również niebagatelne dodatki, czyli fascynatory – alternatywne do kapelusza nakrycia głowy, które dodają kobiecie elegancji i tajemniczości, a także kołnierzyki, które można zmieniać. – Projektuję takie ubrania, w których moje klientki mogą poczuć się kobieco, atrakcyjnie i wygodnie. Uważam, że piękno zewnętrzne wydobywa piękno wewnętrzne człowieka, a pięknie ubrana kobieta emanuje dobrą energią, którą może dzielić się z innymi – wyjaśnia właścicielka marki. – Stawiam na naturalne tkaniny: bawełna, wełna, wiskoza, jedwab i żakardy bawełniane, ponieważ wiem, że można się w nich czuć pewnie i elegancko.


MODA

Nazwa marki? Projektantka tłumaczy, że na ulicach brakuje kolorów, a pastelowe barwy kojarzą się z dobrymi emocjami, które są tak ważne w filozofii marki. Motyle zaś są metaforą kobiet, które etap „poczwarki” mają już dawno za sobą. Gabriela Tomaka-Ząbek sama jest twarzą marki i jako modelka prezentuje swoje projekty. Jak przyznaje, chce w ten sposób pokazać, że jej ubrania dobrze leżą na kobietach o zwykłych, nie całkiem idealnych sylwetkach. Do kolejnych sesji zdjęciowych zamierza zaprosić inne kobiety o różnych figurach.

z Szymonem. W 2022 roku światło dzienne powinna ujrzeć jego pierwsza kolekcja. Kalendarz Gabrieli Tomaki-Ząbek na przyszły rok już jest mocno zapełniony, a projektantka wciąż zaskakuje nowymi pomysłami. Chce zająć się projektowaniem mody haute couture, którą ze względu na pandemię odsuwała w czasie. Ponadto wprowadza do kolekcji garnitury damskie, gdyż jest na nie duże zapotrzebowanie, oraz ubrania dla niepełnosprawnych.

Moda to nieograniczone możliwości

Showroom w Rzeszowie i sukienka dla Kate Middleton

abriela Tomaka-Ząbek chętnie angażuje się w działania charytatywne. Specjalnie dla Marty Manowskiej, prezenterki znanej z programu „Rolnik szuka żony”, zaprojektowała zmysłową sukienkę szmizjerkę w kwiaty, która następnie trafiła na licytację dla Podkarpackiego Hospicjum dla Dzieci. Suknia wzbudziła ogromne zainteresowanie wśród internautów i szybko znalazła nabywcę. – Współpraca z Martą Manowską uświadomiła mi, że mimo tego, iż dopiero stawiam pierwsze kroki w świecie mody, mogę sięgać wyżej niż mi się wydaje – tłumaczy. Gabriela Tomaka-Ząbek jest przekonana, że poprzez modę można czynić dobro. Pomogła 23-letniemu Szymonowi z Zespołem Downa spełnić marzenie o projektowaniu. Na tegorocznym Sandomierz Fashion Street, obok nowych kreacji projektantki z Palikówki, pojawiła się żółta sukienka, której autorem był właśnie Szymon. Gabriela Tomaka-Ząbek zapowiada, że to dopiero początek współpracy

W przyszłości Gabriela Tomaka-Ząbek planuje otworzyć showroom w Rzeszowie. Chce zapraszać do niego klientki, by poprzez modę i piękno pozytywnych emocji budować relacje i zapraszać do świata tworzonego jej wyobraźnią. Otrzymała także propozycję udziału w pokazie mody w Paryżu. Niewykluczone, że wśród propozycji marki Pastelove Motyle pojawi się moda modułowa, pozwalająca tworzyć zupełnie nowe ubranie z już posiadanych. – Pierwszy taki projekt pojawi się w przyszłym roku – zapowiada. Projektantka już teraz oferuje taką możliwość m.in. poprzez dodanie do sukienek i bluzek kołnierzyków, które są w ofercie marki Pastelove Motyle. Gabriela Tomaka-Ząbek nie ustaje w realizacji swoich marzeń i chce... ubrać księżną Kate Middleton. Sukienka dla księżnej już się tworzy. – Wiem, że jeśli konsekwentnie się dąży do celu, w końcu można go osiągnąć. Wystarczy wiara, nadzieja i… odrobina szaleństwa.

G

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2021

101


Miejsce: Centrum Wystawienniczo-Kongresowe G2A Arena w Jasionce. Pretekst: Carpathian Startup Fest 2021.

Od lewej: Krystian Kapinos, wiceprezes zarządu RARR S.A.; Kamila Piątek i Agata Pyra, założycielki startupu BH BeautyHub; Stanisław Kruczek, wicemarszałek województwa podkarpackiego.

Stanisław Kruczek, wicemarszałek województwa podkarpackiego; Witold Mielniczek, twórca dronów i założyciel startupu B-Technology; Krystian Kapinos, wiceprezes zarządu RARR S.A.

Od lewej: Marcin Seniuk, dyrektor Departamentu Rozwoju Startupów w PARP; Marek Panek, wiceprezes zarządu Asseco Poland; Jacek Kubrak, prezes Podkarpackiego Centrum Innowacji. Od lewej: Kinga Oszust i Justyna Kunysz z RARR S.A.; Jolanta Wiśniowska, wiceprezes RARR S.A.; Dawid Adamski, dyrektor Biura Marketingu i Sprzedaży RARR S.A.; Jacek Smulski z Działu Zarządzania Podkarpackim Parkiem NaukowoTechnologicznym – Aeropolis, RARR S.A.

Od lewej: Jolanta Wiśniowska, wiceprezes RARR S.A.; Ewa Draus, wicemarszałek województwa podkarpackiego. Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Małgorzata Jarosińska-Jedynak, sekretarz stanu w Ministerstwie Funduszy i Polityki Regionalnej; Jolanta Sawicka, wicewojewoda podkarpacki; Krystian Kapinos, wiceprezes zarządu RARR S.A.

Krystian Kapinos, wiceprezes zarządu Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A.

Paweł Ciesielski, dyrektor generalny spółki Maas Loop.

Ryszard Jania, prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego.

Więcej informacji z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl



Miejsce: Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Pretekst: Otwarcie 07. Festiwalu Nowego Teatru – 59. Rzeszowskich Spotkań Teatralnych.

Spektakl „Kto zabił Kaspara Hausera”, Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi.

Od lewej: Linas Marijus Zaikauskas, reżyser teatralny, konsultant Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Trans/Misje Trójmorze; Jagoda Skowron, pełnomocnik dyrektora Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie; Jan Nowara, dyrektor Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie.

Od lewej: Ilona Bobko; prof. Aleksander Bobko z Uniwersytetu Rzeszowskiego; Elżbieta Buczak; Wojciech Buczak, z-ca dyrektora ds. przygotowania inwestycji w Podkarpackim Zarządzie Dróg Wojewódzkich.

Od lewej: Anna WoźniakKunicka; Jolanta Kaźmierczak, wiceprezydent Rzeszowa.


Spektakl „Kto zabił Kaspara Hausera”, Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi.

Od lewej: Jagoda Skowron, pełnomocnik dyrektora Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie; Agnieszka Gawron, z-ca dyrektora ds. administracyjnofinansowych.

Od lewej: Daker i Bożena Al Soori, właściciele Centrum Medycznego SABAMED; Alina Bosak, dziennikarka VIP Biznes&Styl; Jarosław Jędraszczyk, wiceprezes Małopolskiego Centrum Biotechniki; Bernadeta Jędraszczyk, nauczycielka Zespołu Szkolno-Przedszkolnego w Krasnem.

Od lewej: Tomasz Dajewski, aktor i choreograf współpracujący z Teatrem im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie; Danuta Zatorska; Ryszard Zatorski, redaktor prowadzący miesięcznika „Nasz Dom Rzeszów”.

Od lewej: Maria Dańczyszyn, aktorka Teatru Maska, i Karolina Dańczyszyn, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie.


Miejsce: Hotel Hilton Garden Inn w Millenium Hall w Rzeszowie. Pretekst: Rozstrzygnięcie konkursu na Podcast Roku imienia Janusza Majki.

Sara Piskor oraz Tomasz Majka, organizatorzy konkursu na Podcast Roku imienia Janusza Majki oraz członkowie jury i uczestnicy konkursu.

Od lewej: Tomasz Majka, syn Janusza Majki; Anna Dudzińska, zdobywczyni pierwszej nagrody w kategorii „Profesjonaliści” za reportaże w podcaście „Raport o stanie świata”; Krystyna Stachowska, wiceprezydent Rzeszowa; Sara Piskor.

Od lewej: organizatorzy konkursu na Podcast Roku imienia Janusza Majki: Tomasz Majka, syn Janusza Majki i Sara Piskor oraz wnuk Janusza Majki, Miłosz Majka.

Aneta Chmielińska, zdobywczyni pierwszej nagrody w kategorii „Debiutanci i Pasjonaci” za podcast „Dzikoprzygody”.

Dariusz Rosiak, autor podcastu „Raport o stanie świata”, laureat nagrody specjalnej konkursu imienia Janusza Majki „za wytyczanie standardów gatunku i rynku”.

Od lewej: Jarosław Kuźniar, prowadzący galę Podcast Roku; Michał Dobrzański, pomysłodawca cyklicznego raportu „Słuchacz podcastów w Polsce”, realizowanego przez Tandem Media; Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie.

Od lewej: Jarosław Kuźniar, prowadzący galę Podcast Roku; oraz członkowie jury: Karolina Hytrek-Prosiecka, była dziennikarka TVN, ekspert ds. zarządzania informacją, i dr Łukasz Błąd, dziennikarz radiowy i wykładowca WSIiZ w Rzeszowie. Od lewej: Jarosław Kuźniar, prowadzący galę Podcast Roku; Jarosław Sroka, koordynator programu InCredible Inspirations, członek zarządu Kulczyk Investmens S.A.; Marcin Skonieczny, prezes Patronite.pl; Maciej Moszczyński, dyrektor Tandem Media; Dariusz Rosiak, autor podcastu „Raport o stanie świata”.

Joanna Żelazińska, zdobywczyni drugiej nagrody w kategorii „Debiutanci i Pasjonaci” za podcast „Przed obrazem”.

Jarosław Kuźniar, dziennikarz i prezenter telewizyjny, przedsiębiorca, prowadzący galę Podcast Roku imienia Janusza Majki.




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.