VIP BIZNES&STYL Listopad–Grudzień 2020
36-42 Prof. nadzw. dr hab. Anna Siewierska-Chmaj: Najprostsza definicja feminizmu to wiara, że kobiety powinny mieć dokładnie takie same prawa co mężczyźni. I czy przy tak postawionej definicji rozsądna kobieta zaprzeczy, że jest feministką? Z całą odpowiedzialnością stwierdzi, że prawa wyborcze nie są jej potrzebne, a pensję za tę samą pracę może mieć o połowę niższą od mężczyzny? Nie wierzę!
LUDZIE KULTURY
RAPORTY I REPORTAŻE
Janusz Szuber Rynek 14/1, gdzie zgasło światło, ale pozostało Słowo…
Nieruchomości Mimo pandemii Rzeszów buduje. A za ile sprzeda?
28
58
VIP TYLKO PYTA
72
Aneta Gieroń, rozmawia z prof. nadzw. dr hab. Anną Siewierską-Chmaj, rektorem Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera Kobiety powinny mieć dokładnie te same prawa co mężczyźni!
KULTURA
36
SYLWETKI
34 46
Odeszli
Rodzina Gibałów Kultowy Gibsport pożegnał Mickiewicza
Historia Jak rodziły się fortuny i pierwsza kopalnia ropy na świecie i na Podkarpaciu
26
Tamara Łempicka Kobieta, która „namalowała” swoje życie
90
VIP Kultura Czarodziejski ogród Józefa Mehoffera
96
Szkło z Krosna Glass Studio Habrat
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
3
84
76 w
Listopad – Grudzień 2020
100
46
LOTNICTWO
10
Nowy samolot dla Politechniki Rzeszowskiej
14
RC-Tech z Podkarpacia Bada nowy silnik lotniczy
HISTORIA
68
Jakub Laub z Rzeszowa Współpracownik Einsteina
94
Synagoga w Sanoku Tora ocalona z ognia
58
ROZMOWY
76
Izabela Zatorska-Pleskacz Mam serce wojownika
84
Dr Maciej Milczanowski Pandemia sprzyja radykałom, a to niebezpieczne
MODA
100
Jedyne na świecie pierścionki z Joccos Design
96
90 26
4
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
72
OD REDAKCJI
Najbardziej przejmująca jest pustka, a rok 2020 uczynił nieprawdopodobną wyrwę w naszym życiu. Pożegnaliśmy tak wiele, tak bliskich nam osób. Sparaliżował nas strach, a potem liczby. W listopadzie Polska co rusz była na piątym miejscu światowej listy pod względem największej liczby zgonów na COVID-19. Tylko w Rzeszowie w październiku wzrost liczby zgonów był o 35 proc. wyższy niż w roku ubiegłym. W listopadzie było jeszcze gorzej – zmarło o 75 proc. osób więcej niż w analogicznym okresie w roku 2019. Wszyscy jesteśmy za to odpowiedzialni, a zaklinanie rzeczywistości, że jest inaczej, satysfakcjonować może już tylko polityków. Bolesne było pożegnanie z Januszem Szuberem, sanoczaninem, jednym z najwybitniejszych w Polsce ludzi kultury XX wieku, bez reszty zanurzonym w otaczającej go rzeczywistości, którego wiersze zdają się być czymś więcej niż tekst literacki, otwierają przestrzenie pomiędzy światami, wskrzeszają czas przeszły. Przeszłość, którą tak bardzo chcemy ocalić w pamięci, i ludzi dla nas najważniejszych. Gdy w ostatnich tygodniach na zawsze żegnałam Mamę, na polskie ulice wyszły kobiety. Protestowały przeciwko wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego, który orzekł, że przepis zezwalający na przerwanie ciąży w przypadku wystąpienia poważnych wad płodu jest niezgodny z Konstytucją. Po raz kolejny rozpętała się publiczna debata o roli kobiety w społeczeństwie. I dobrze! Pamiętajmy, że jeszcze w XIX wieku w Anglii kobieta, nieważne, z jakiej warstwy społecznej pochodziła, miała te same prawa, co obłąkany i przestępca. Nic więcej. Maria Skłodowska-Curie tylko nieco ponad 100 lat temu nie miała szans na uniwersyteckie wykształcenie w Polsce – musiała wyjechać do Francji. Skąd więc tak często i pogardliwie mówimy o feminizmie i feministkach? Często o swoich prababkach, matkach, siostrach i koleżankach! Tymczasem wszystkie procesy społeczne są odwracalne. Raz zdobyte prawo, wolność nie są nam dane raz na zawsze! I nie dotyczy to tylko kobiet! Prawie za nami bardzo trudny, naznaczony stratą i lękiem rok 2020. Przed nami piękny czas Bożego Narodzenia i nadziei związanych z rokiem 2021. I chyba nie będę miała lepszej okazji, by życzyć Państwu bezmiaru zdrowia oraz tego, by Wiara, Nadzieja i Miłość nigdy Nas nie opuszczały!
redaktor naczelna
REDAKCJA redaktor naczelna Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl zespół redakcyjny Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Natalia Chrapek natalia@vipbiznesistyl.pl fotograf Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl skład
Artur Buk
współpracownicy Katarzyna Grzebyk, i korespondenci Anna Koniecka, Magdalena Louis, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens
REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 501 509 004 dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333
ADRES REDAKCJI
ul. Mieszka I 48/50 35-303 Rzeszów tel. 17 850 75 99
www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl
WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Mieszka I 48/50 35-303 Rzeszów
www.facebook.com/vipbiznesistyl
Rzeszów na Boże Narodzenie
Na Rynku stanęła 16,5-metrowa choinka oraz świetlna instalacja w formie lokomotywy i wagoników z możliwością wsiadania, by umożliwić zrobienie pamiątkowych zdjęć w świątecznej oprawie. Chętni sfotografują się także w towarzystwie ledowych polarnych niedźwiedzi, które stanęły przy ul. 3 Maja.
Szeregi udekorowanych słupów ulicznych lamp zdobią deptak, a także ul.: Mickiewicza, Słowackiego, Jagiellońską, Marszałkowską, Cieplińskiego, Lisa-Kuli, Kilara, Kopisto, Piłsudskiego, Grottgera, Asnyka, Krakowską, Hetmańską, Wincentego Pola, Poznańską, wiadukt Tarnobrzeski, wiadukt Śląski, most Zamkowy, plac Śreniawitów. Dekoracje pojawiły się na rondach: Jana Pawła II, MSW, Pobitno, Ulmów, Kuronia, Pileckiego oraz na rondzie łączącym ul. Rejtana, Niepodległości i Kopisto. Na skwerze na wysokości Galerii Rzeszów stanęła instalacja 3D w formie otwartego prezentu z gwiazdkami i bombkami, stylizowana na „eksplozję fajerwerków”.
Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak
Klimat świąt
Rzeszów na świątecznym oświetleniu, z którego słynie, także w tym roku nie oszczędza. Jest na bogato i za cenę podobną jak w latach poprzednich. Firma Multidekor z Piastowa za niemal 1,3 mln zł zamontowała kolorowe iluminacje na Rynku, kilkunastu ulicach, rondach, mostach i wiaduktach. Bożonarodzeniowe lampki będą zdobić miasto do końca stycznia 2021 roku.
Zima w Beskidzie Niskim Lodospady w Rudawce Rymanowskiej są jedną z najciekawszych zimowych atrakcji turystycznych Podkarpacia tym bardziej, że zjawisko to jest dość ulotne i bardzo wymagające, gdyż pojawiają się one tylko przy odpowiednich warunkach pogodowych: w okresie poprzedzającym zimę musi być sporo opadów, a potem długo utrzymywać się minusowa temperatura. Cieki wodne na ścianach skalnych zamieniają się wówczas w imponujące sople lodowe tworzące widowiskową krainę lodu. Efekty są naprawdę spektakularne. Ubiegłoroczna zima nie była łaskawa dla lodospadów. Czy zobaczymy je teraz, czas pokaże.
Bajkowe lodospady w Rudawce Rymanowskiej
R
udawka Rymanowska. Mała wioska w gminie Rymanów, urokliwie położona u podnóża Wzgórz Rymanowskich. Znana głównie z letniej imprezy hodowlano-wystawienniczej prezentującej bydło simentalskie, konie huculskie i rodzime rasy górskie, a także z tego, iż przed laty miejscowość tę upodobał sobie Karol Wojtyła. W okolice Rudawki po raz pierwszy przybył w 1952 roku. Potem, w latach 1973-1978, często przyjeżdżał tu wypoczywać. Nieco ponad dwa miesiące po ostatnim pobycie w Rudawce został wybrany papieżem, a zachwyt Beskidem Niskim stał się inspiracją do napisania słynnego „Tryptyku Rzymskiego”.
Rudawka Rymanowska piękna także latem
Malownicze okolice Rudawki zachwycają turystów głównie latem, proponując wypoczynek blisko natury, w uzdrowiskowym klimacie. Teren sprzyja pieszym wędrówkom oraz kąpielom w Wisłoku, w otoczeniu ścian skalnych o wysokości nawet 30 metrów. Najsłynniejszą z nich jest ściana Olzy, będąca największą odkrywką łupków menilitowych. Można tu zobaczyć prastary wodny świat kopalnych ryb w postaci skalnych odcisków i szkieletów, co jest niewątpliwą atrakcją i żywą lekcją przyrody i historii. Od kilku sezonów Rudawka Rymanowska jest atrakcyjna dla turystów również zimą. W 2017 roku Internet obiegło zdjęcie niesamowitych lodospadów utworzonych na skalnych ścianach, które przyciągnęło tutaj wiele osób spragnionych widoków rodem z filmów o Królowej Śniegu czy Annie i Elsie. Rudawka przeżyła najazd nie tylko turystów, ale i mediów, zaś lodospady stały się ulubioną zimową scenerią fotografów i filmowców. Powstawały tu sesje zdjęciowe i kręcone były filmy.
Jak powstają lodospady
Lodospadem nazywa się stromą część lodowca pociętą szczelinami, występującą np. gdy lodowiec pokonuje stromy odcinek doliny. Jednak powszechnie (w terminologii wspinaczkowej również) lodospadem nazywamy także zamarznięte wodospady lub okresowe cieki wodne na ścianach skalnych. Jest to zjawisko nietrwałe i kapryśne, bowiem uzależnione w dużej mierze od warunków pogodowych. Powstanie lodospadów w Rudawce Rymanowskiej nie jest przypadkowe. Ściśle wiąże się z charakterystycznym ukształtowaniem tego terenu, a dokładnie z pogłębianiem koryta Wisłoka, wskutek czego powstały wysokie urwiska brzegów rzeki. Urwiska te zbudowane są z fliszu karpackiego, przez które przesiąka woda w postaci niewielkich kropelek. Dlatego utrzymująca się minusowa temperatura tworzy sprzyjające warunki do powstawania małych sopli, z których z kolei tworzą się większe sople, a w końcu formy lodowe sięgające nawet koryta rzeki. Przy mroźnych zimach można tutaj zobaczyć efektowne ściany gęsto skute soplami o rozmaitych kształtach i długościach. Co ciekawe, lodospadów nie zaobserwujemy na najbardziej znanej ścianie Olzy. Żeby je zobaczyć, należy skierować się dalej w górę rzeki. Na pierwsze lodospady trafimy około 700 metrów od ściany Olzy, kolejne będą 400 metrów dalej. W okolicy można zobaczyć ich więcej, jednak nie są one tak widowiskowe jak wcześniej wspomniane. Łagodna ubiegłoroczna zima nie była łaskawa dla lodospadów w Rudawce Rymanowskiej. To, czy utworzą się podczas zimy 2020/21, również nie jest pewne, jednak mroźne dni mogą dawać nadzieję, że skalne ściany w Rudawce znów zmienią się na kilka tygodni w krainę lodu.
Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografia archiwum VIP Biznes&Styl
8
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
LOTNICTWO Kluczyki
do „Piper” PA-28 Arrow przekazane. Drugi samolot dla studentów pilotażu Politechniki Rzeszowskiej
Od lewej: Mieczysław Górak, prof. Piotr Koszelnik, Władysław Ortyl. W grudniu w Ośrodku Kształcenia Lotniczego Politechniki Rzeszowskiej, marszałek województwa Władysław Ortyl przekazał symbolicznie prof. Piotrowi Koszelnikowi jak najbardziej autentyczne kluczyki do szkolnego samolotu produkcji amerykańskiej „Piper” PA -28, który za 1 mln 350 tys. zł udało się kupić dla studentów pilotażu dzięki wsparciu samorządu województwa. W październiku samolot przypłynął w kontenerze z Florydy do Gdyni, a następnie trafił do hangaru Ośrodka Kształcenia Lotniczego, gdzie przez ostatni miesiąc był składany z kilkudziesięciu elementów – największą częścią były skrzydła z podwoziem. Samolot jest już zarejestrowany w Polsce, a na płatowcu umieszono loga Politechniki Rzeszowskiej i Samorządu Województwa Podkarpackiego.
J
uż drugi raz w ostatnich trzech latach Samorząd Województwa Podkarpackiego wsparł Politechnikę Rzeszowską kwotą 360 tys. zł na zakup samolotu szkoleniowego przez Ośrodek Kształcenia Lotniczego. W 2017 roku dzięki dotacji udało się kupić używany, szkolny samolot produkcji francuskiej „Tampico” TB-9, służący do szkolenia podstawowego. W tym roku OKL wzbogacił się o samolot do szkolenia zaawansowanego „Piper” PA-28 Arrow. – Kształcimy obecnie rekordową liczbę przyszłych pilotów. 148 osób – mówi Mieczysław Górak, dyrektor Ośrodka Kształcenia Lotniczego Politechniki Rzeszowskiej. – Posiadamy 7 samolotów do szkolenia podstawowego i 6 do szkolenia zaawansowanego oraz samolot akrobacyjny. Nowo zakupiony „Piper” PA-28 Arrow jest w znakomitym stanie technicznym i bardzo pomoże w bieżącym szkoleniu studentów. Aktualna flota samolotowa OKL-u składa się z: siedmiu samolotów „Tampico” TB-9, trzech „Piper” PA-28 Arrow, trzech „Piper” PA-34 Seneca V oraz jednego ZLIN – Z 242L. Uczelnia korzysta też z 2 symulatorów lotu ALSIM ALX, które doskonale sprawdzają się w szkoleniu pilotów na różnych poziomach. Za sterami nowo zakupionej maszyny studenci zasiądą wiosną 2021 roku. „Piper” PA-28 Arrow wykorzystywany jest w środkowym etapie kształcenia studentów pilotażu Politechniki Rzeszowskiej. Służy m.in. do szkolenia w lotach według wskazań przyrządów. Studenci wykonują na nim podstawowe manewry proceduralne i elementy zaawansowane, takie jak standardowe odloty, doloty, podejścia instrumentalne czy trasy nawigacyjne. Maszyna kupiona została od amerykańskiego właściciela i wyposażona jest w nowoczesne przyrządy awioniczne. – Politechnika Rzeszowska, która niebawem obchodzić będzie 70-lecie istnienia, wykształciła w tym czasie wielu absolwentów, którzy pracują w bardzo różnych gałęziach przemysłu, ale tym, co nas wyróżniało, było i jest kształcenie pilotów od 40 lat. Obecnie także inne uczelnie w kraju szkolą na kierunku pilotaż, ale najlepszych pilotów kształci Politechnika Rzeszowska – mówił prof. Piotr Koszelnik, rektor Politechniki Rzeszowskiej. – Staramy się też zapewnić najlepszą bazę szkoleniową dla naszych studentów, w czym wspiera nas Podkarpacki Urząd Marszałkowski. – W tych trudnych czasach inwestowanie w rozwój i naukę ma wielkie znaczenie – stwierdził Władysław Ortyl, marszałek województwa, który przypomniał, że także jest absolwentem Wydziału Budowy Maszyn i Lotnictwa Politechniki Rzeszowskiej, ale „odleciał” od swojego wykształcenia i zajął się polityką. – Gospodarka ma dziś kłopoty, ale my już teraz musimy się przygotowywać na czas, kiedy wszystko wróci do normy. Politechnika Rzeszowa jest stymulatorem w naszym regionie i zależy nam na jej rozwoju – mówił marszałek województwa. – Kształcenie pilotów wpisuje się też doskonale w jedną z czterech inteligentnych specjalizacji Podkarpacia – lotnictwo. W przyszłości chciałbym, by zarząd województwa oraz radni Sejmiku Województwa Podkarpackiego odwiedzili Ośrodek Kształcenia Lotniczego, by zobaczyć, w co inwestują samorządowe pieniądze. Tym bardziej, że na dotacje dla podkarpackich uczelni wydaliśmy w tym roku 1 mln zł, ale najwięcej, 360 tys. zł, otrzymała Politechnika Rzeszowska.
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak
innowacje
RC-Tech z Podkarpacia z glejtem ministra rozwoju. Bada nowy silnik lotniczy
Piotr Cichosz.
GE Aviation, światowy lider w produkcji silników lotniczych, do pracy nad nowym silnikiem zaprosił niewielką spółkę RC-Tech z Inkubatora Technologicznego w Jasionce k. Rzeszowa. To m.in. udział w tym projekcie sprawił, że firma założona kilka lat temu przez absolwenta Politechniki Rzeszowskiej Piotra Cichosza, jako jedyna z Podkarpacia znalazła się na liście 44 polskich przedsiębiorstw, którym Ministerstwo Rozwoju przyznało w sierpniu 2020 roku status centrum badawczo-rozwojowego.
RC-Tech to biuro projektowe. Firma zajmuje się szeroko pojętym opracowaniem koncepcji, konstrukcji, a także opracowaniem technologii produkcyjnej oraz symulacjami konstrukcyjnymi. – Klient, który staje przed określonym problemem technologicznym, zwraca się do nas, a my opracowujemy dla niego kompleksowe rozwiązanie. Firma powstała z myślą o usługach dla przemysłu lotniczego, ponieważ większość kadry wywodzi się z tego właśnie obszaru – przyznaje członek zarządu firmy Piotr Cichosz, absolwent Wydziału Budowy Maszyn i Lotnictwa Politechniki Rzeszowskiej, który doświadczenie zdobywał m.in. w WSK PZL Rzeszów, podobnie jak jego wspólnik Stanisław Rudy. – Mieliśmy wiedzę i pomysły, także kontakty, ale jako nowa firma w hermetycznej przecież branży, o pierwsze kontrakty musieliśmy mocno się starać. To nas zmusiło do dywersyfikacji usług i dziś pracujemy także dla przemysłu obronnego i ciężkiego, armatury przemysłowej, a nawet przemysłu motoryzacyjnego. Pozwoliło nam to wyjść obronną ręką ze spadku zamówień, jakie w przemyśle lotniczym przyniósł 2020 rok. ryzys nie przerwał jednak największego kontraktu, jaki RC-Tech realizuje właśnie dla globalnego producenta silników lotniczych – GE Aviation. – Związany jest z wprowadzeniem na rynek nowego silnika lotniczego i realizowany jest poza granicami kraju. GE wchodzi na rynek silników turbośmigłowych. Pracowaliśmy dla nich wcześniej przy mniejszym projekcie. Byli zadowoleni z realizacji, więc kiedy stanęli przed koniecznością certyfikacji silnika, zaprosili nas do złożenia oferty na wykonanie podsystemu hamownianego. Konkurowaliśmy z dużymi firmami o imponującym portfolio, ale w wyniku dialogu technicznego, który trwał kilka miesięcy, zadanie powierzono nam. Nasza koncepcja została oceniona jako najlepsza. Podsystem budujemy od 2,5 roku. Najpierw opracowaliśmy koncepcję, przygotowaliśmy dokumentację techniczną, a w końcu zgodziliśmy się wziąć na siebie również element wykonawczy. Instalacja powstała na terenie Republiki Czeskiej i obecnie jest w trakcie procesu certyfikacyjnego silnika – opisuje Piotr Cichosz. – Nowy silnik sprawdza się na tzw. stanowiskach hamownianych na ziemi. Można go tam uruchomić i sprawdzić określone parametry jego pracy. Są hamownie badawczo-rozwojowe i służące do badania silników np. po remoncie. Hamownia, przy której pracujemy, to hamownia badawczo-rozwojowa, która powstała specjalnie na potrzeby programu silnikowego GE Aviation. Są na niej prowadzone wszechstronne próby, które mają udowodnić konstruktorom i nadzorowi, że silnik, który zbudowano, pracuje stabilnie i bezpieczne. Po udanych testach na stoisku będzie można go zamontować na latającej hamowni i prowadzić dalsze certyfikacje. Zaangażowany przez nas 25-osobowy zespół inżynierów intensywnie pracuje nad tym, aby ich nie zawieść. Większość specjalistów jest na kontraktach, ponieważ sam RC-Tech zatrudnia na stałe niewielki zespół projektowy. Skala wyzwania spowodowała, że firma RC-Tech decyzją Ministerstwa Rozwoju uzyskała status Centrum Badawczo-Rozwojowego (CBR). Przedsiębiorstwa, które uzyskały od ministra status CBR, stanowią wsparcie techniczne oraz naukowe dla konkretnych branż i specjalizacji, jak np.: farmacja, medycyna, energetyka, produkcja maszyn górniczych, czy sektor informatyczno-inżynierski. Na liście opublikowanej w sierpniu br. są tylko 44 takie przedsiębiorstwa. – Taki glejt ważny jest tylko przez 12 miesięcy. W przyszłym roku będziemy musieli wykazać, że nadal spełniamy warunki CBR – wyjaśnia Piotr Cichosz. – Najważniejszym z nich jest wysokość przychodów netto. W poprzednim roku obrotowym firma musi mieć go na poziomie co najmniej 5 mln zł (w tym 20 proc. przychodu z usług badawczo-rozwojowych) lub 2,5 mln zł przy 70-procentowym udziale przychodów z usług badawczo-rozwojowych. Firma powinna wykazać się także publikacjami naukowymi, patentami. Kontrakt z GE Aviation nie tylko pomógł RC-Tech uzyskać status centrum badawczo-rozwojowego, ale również otwiera drzwi do kolejnych ciekawych projektów. Firma jest członkiem Związku Pracodawców Sektora Kosmicznego i aplikuje o środki z Europejskiej Agencji Kosmicznej. Jednym z celów strategicznych firmy jest nabycie wiedzy w zakresie technologii hybrydowej, która łączy zalety druku 3D i technologii klasycznych, ubytkowych. – Chcemy nauczyć się jej stosowania w technologiach kosmicznych. Rakiety i niska orbita są w polu naszych zainteresowań – uśmiecha się Piotr Cichosz.
K
Tekst Alina Bosak Fotografia Tadeusz Poźniak
14
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
TALENT Zuzanna Bednarz.
Tenisistka Czarnych Rzeszów marzy o karierze Igi Świątek
Paryski sukces Igi Świątek wprawił w euforię polskich fanów tenisa. Mistrzyni Rolanda Garrosa z miejsca stała się źródłem dodatkowej motywacji dla młodych adeptów tego sportu. O pójściu w ślady warszawianki marzy także Zuzanna Bednarz (15 lat, 170 cm). Zawodniczka Czarnych Rzeszów, tegoroczna podwójna mistrzyni naszego kraju w kategorii do lat 16, w singlu i drużynowo (na wypożyczeniu do Górnika Bytom), zakończyła właśnie kilkutygodniowe tournee po południu Europy i… nie wróciła stamtąd z pustymi rękami.
Tekst Tomasz Ryzner Fotografia Krzysztof Łokaj Zuza rozegrała zawody w Rumunii i na Chorwacji. W pierwszym wypadku poprzeczka wisiała wysoko, bo chodziło o turniej ITF (Międzynarodowa Federacja Tenisowa), w którym startują tenisistki do lat 18. Dla odmiany nad Adriatykiem wzięła udział w turnieju do lat 16. – W Rumunii losowanie było średnie. Córka w drugiej rundzie trafiła na miejscową dziewczynę, która wcześniej wygrała trzy turnieje u siebie – mówi Grzegorz Bednarz, ojciec nastolatki. – Mecz nie był jednostronny. Wyrównanej walki nie brakowało, ale wygrana uciekła. Za to w Chorwacji poszło bardzo dobrze. Zuza pokonała między innymi miejscową zawodniczkę, Francuzkę, Czeszkę i okazała się najlepsza w turnieju. STYL JAK U IGI
Z
uza trenuje tenis od ósmego roku życia. Na kortach Czarnych ma ją pod swoją opieką Konrad Kolbusz. – Dziewczyna ma pasję, znosi coraz większe obciążenia, jest coraz mocniejsza fizycznie, zawsze daje z siebie wszystko – podkreśla trener rzeszowskiego klubu. – Jaki ma styl? Zachowując wszelkie proporcje, podobny do Igi Świątek. Stawia na ofensywną grę, lubi krótkie wymiany, dobrze się porusza na korcie. Robi stałe postępy. W Łodzi, gdzie zdobywała tytuł mistrzyni Polski w singlu (bez straty seta – przyp. red.), pokonała rywalki, z którymi dotąd przegrywała. Jednocześnie koronawirus mocno uderza w sport. Nie inaczej jest z tenisem. – Mamy za sobą zwariowany sezon. Przez ponad pół roku nic się nie działo, ale w końcu coś pograliśmy – wyjaśnia ojciec tenisistki. – Przed nami Puchar Polski Kobiet w Bytomiu, gdzie córka powalczy z seniorkami. Potem zgrupowanie kadry w Zielonej Górze, a następnie badania w warszawskim Instytucie Sportu. Są narzucone przez związek, a szkoda, bo ucieknie nam turniej ITF, który w tym samym czasie odbędzie się w Pszczynie. W następnym roku będziemy stawiać właśnie na zawody ITF i próbować piąć się w rankingu. W tym roku Zuza skoczyła o tysiąc miejsc i zajmuje w stawce miejsce w ósmej setce. MILION DOLARÓW Świątek w stolicy Francji podniosła z kortów milion sześćset tysięcy euro. Juniorzy nie mogą liczyć na żadne nagrody finansowe, a jeśli ktokolwiek marzy o wejściu na poziom seniorski, musi podróżować przez lata po Europie i świecie, bić się z najlepszymi. To kosztuje, i to niemało. – Już na pierwszym spotkaniu z trenerem usłyszałem, że jeśli marzę o doprowadzeniu córki do zawodowego tenisa, trzeba się liczyć z wydaniem sumy między milionem dolarów a milionem euro – mówi Bednarz, który wytrwale sponsoruje tenisową drogę swej latorośli. – Ile już wydałem na córkę? Tyle, ile mogłem – uśmiecha się. – Może dlatego denerwuje mnie, gdy teraz wszyscy zaglądają Idze do kieszeni. Ludzie nie zdają sobie sprawy, ile trzeba było w nią zainwestować, aby mogła dostać się na obecny poziom. Dla przykładu, cztery godziny dziennego treningu w Warszawie kosztują osiemset złotych. Przeloty, hotele, sprzęt, ogólnorozwojowy trening, wszystko to nabija licznik. Milion sześćset ładnie brzmi, ale są przecież podatki. Ta nagroda na razie oznacza tylko tyle, że Iga odrobiła kwotę, którą w nią włożono w okresie juniorskim – podkreśla Bednarz. CZAS NA LICEUM
Ś
wiątek potrafiła znakomicie połączyć zawodowe granie z edukacją. Bez trudu zdała maturę. Zuza, mimo że rokrocznie spędza wiele miesięcy poza domem, również radzi sobie na tym polu, chociaż pandemia sprawiła, że w tym roku nie była jeszcze w… szkole. – Córkę czeka rozpoczęcie nauki w liceum. Postawiliśmy na SMS w Żywcu. Dlaczego tak? Bo tamtejsza dyrekcja rozumie sport. Zuza będzie mieć indywidualny tok nauczania – dodaje. Czy Zuza pójdzie w ślady Igi? Ma szansę, ale żadnej gwarancji, ponieważ tenis to globalny sport, w którym rywalizacja jest przeogromna. – Na pewno bardzo chce się wybić. Nie traci motywacji, ciężko pracuje, aby osiągnąć sukces – zapewnia ojciec tenisistki. – Ważne, odpukać, nie łapie kontuzji – dodaje Kolbusz. – W przyszłym roku czekają ją turnieje ITF, duże wyzwania, ale powinna iść w górę. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, chcielibyśmy, aby za dwa lata wystąpiła w juniorskiej rywalizacji turnieju wielkiego szlema. Aby do tego doszło, musi być w pierwszej setce rankingu. Wierzę, że to możliwe – twierdzi Konrad Kolbusz.
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
17
BIESZCZADY
Wieża widokowa
na Jeleniowatym W Dolinie Górnego Sanu powstała kolejna atrakcja turystyczna – od kilku tygodni można wędrówać z Mucznego do wieży widokowej na grzbiecie Jeleniowatego, skąd rozciąga się piękny widok na pasma Bieszczadów po polskiej i ukraińskiej stronie. Miłośnicy historii i dalszych wędrówek po zejściu z wieży widokowej mogą wędrować szlakiem aż do Dźwiniacza.
Ś
cieżka prowadząca na grzbiet Jeleniowatego (Jasieniowa) powstała w ramach Leśnego Kompleksu Promocyjnego «Lasy bieszczadzkie». Jej początek jest tuż za Mucznem, przy głównej drodze na Tarnawę Niżną. Ścieżka prowadzi do miejsca, w którym niegdyś stała leśniczówka nazywana Brenzberg. W roku 1944 UPA zamordowała tam 74 Polaków. W 2010 r. ustawiono obelisk z pamiątkową tablicą oraz krzyż. Z tego miejsca skręcamy w lewo i po 10 minutach wędrówki grzbietem Jeleniowatego docieramy do nowo wybudowanej wieży widokowej. Ta ma 32 metry wysokości i gwarantuje piękny widok chociażby na Bukowe Berdo i Połoninę Caryńską. Przed laty w tym miejscu stał przekaźnik telewizyjny. Pełne oznakowanie ścieżki do wieży widokowej i Dźwiniacza powstanie wiosną 2021 roku, ale – jak zapewnia Nadleśnictwo Stuposiany, które zbudowało wieżę – wędrówki do przystanku na Jeleniowatym są jak najbardziej możliwe i bezpieczne. – Zależy nam, by w Bieszczadach powstawały kolejne szlaki i ścieżki, które będą przyciągały turystów w różne części gór. Dzięki temu może uda się uniknąć tłumu osób na połoninach, jak to było w tym roku – mówi Edward Marszałek, rzecznik prasowy Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krośnie. – Dolina Górnego Sanu to ciągle nie do końca odkryte tereny Bieszczadów, przepiękne przyrodniczo, z barwną i ciekawą przeszłością. ym bardziej warto się wybrać z Jeleniowatego do Dźwiniacza Górnego, nieistniejącej już wsi, która przed wojną posadowiona była po obu stronach Sanu, z ponad 1500 mieszkańcami, gdzie tylko 24 to byli Polacy, a 160 Żydzi. Pozostali byli Rusinami. We wsi w tamtym czasie stały dwa dwory, cerkiew, szkoła jednoklasowa, młyn wodny i tartak. Samo Muczne, dziś tak popularne w Bieszczadach, przed II wojną światową było jedynie niewielkim przysiółkiem Dźwiniacza Górnego, gdzie stało 8 domów i funkcjonowała dworska potażarnia, czyli miejsce, gdzie z popiołu pochodzącego ze spalania drewna i węgla drzewnego produkowano potaż. Ten służył m.in. do produkcji szkła, mydła, czy nawozów. Wszystko się zmieniło, gdy w latach 70. XX wieku w Mucznem powstał rządowy Ośrodek Hodowli Zwierzyny Łownej. Dziś w tym miejscu stoi wygodny hotel Centrum Promocji Leśnictwa Lasów Państwowych, a historia Dźwiniacza jest na nowo przypominana.
T
Tekst Aneta Gieroń Fotografia archiwum VIP Biznes&Styl
20
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
Bizantyjska gemma.
110 lat muzeum w Przemyślu. Bizantyjska gemma i egipski skarabeusz Muzeum Narodowe Ziemi Przemyskiej na jubileuszowej wystawie przypomniało swoje początki. 10 kwietnia 1910 r. w skromnych pomieszczeniach kamienicy przy ul. Fredry 5 otwarta została pierwsza ekspozycja. Złożyły się na nią zbiory dwóch braci: architekta Kazimierza oraz prawnika Tadeusza Osińskich oraz liczne dary miejscowej społeczności, skupionej w Towarzystwie Przyjaciół Nauk w Przemyślu.
Po stu dziesięciu latach w nowym gmachu muzealnym możemy obejrzeć ponad trzysta eksponatów uzyskanych w latach 1909-1925. Koncepcję wystawy przygotowała jej kuratorka Dorota Zahel; autorem aranżacji plastycznej jest Łukasz Sarnat. Wystawę przygotował zespół pracowników z działów: sztuki, rzemiosła, etnografii, historii, archeologii i przyrody, pracowni konserwatorskiej oraz działów edukacji, promocji i wystaw. Kazimierz Osiński rozpoczął kolekcjonowanie zabytków oraz osobliwości już w czasie nauki w szkole średniej. Było to gimnazjum pw. św. Anny w Krakowie. Młody przemyślanin poznawał ekspozycję nowo utworzonego Muzeum Narodowego ze znakomitym zbiorem obrazów artystów krajowych, a także kolekcję Książąt Czartoryskich ze świetnym zestawem malarstwa i rzemiosła artystycznego z Europy Zachodniej: od starożytności po dzieła Leonarda, Rafaela i Rembrandta. sińscy zbierali: „...starożytności, a więc stare monety, jakiś szpargał z podpisem autentycznym wybitnej osobistości, stary zamek lub kłódkę, kawałek drogocennej tkaniny, obrazek lub sztych, książki, numer jakiejś dawnej gazety (…) Zbiory rosły niemal z dniem każdym, bo niejeden z kolegów (…) mając jaki zabytek u siebie, chętnie oddawał go do ich zbioru” – czytamy w pierwszym Roczniku TPN-u. Bracia zgromadzili 3 tysiące tomów dzieł naukowych, 2 tys. akt grodzkich i ziemskich, ok. 1 tys. medali i monet oraz „zbiór pieczęci, porcelany, broni, biżuteryi, wykopalisk, sztychów, map, klepsydr, obrazów itd.” To długa tradycja: od czasów renesansu powstawały gabinety osobliwości, przekształcane z biegiem stuleci w kolekcje artystyczne oraz naukowe: dzieł sztuki („kunstkamera”), archeologii, geologii, paleontologii czy nauk przyrodniczych. Na ekspozycji „Dziedzictwo Kunstkamery. Jak Kazimierz Osiński tworzył muzeum” uderza ogromna różnorodność obiektów: od wybitnych dzieł sztuki i rzemiosła po pamiątki historyczne. Jednym z pierwszych była gemma bizantyjska z XI-XII stulecia – tajemniczy amulet wykonany z kamienia heliotropu zielonego. Na jej awersie wyryta jest głowa Meduzy opleciona ośmioma promieniście rozchodzącymi się wężami. Na rewersie widnieje postać Matki Boskiej otoczona napisem w języku greckim: „Histerio czarna uczerniona, uspokój się jak wąż, ucisz jak morze, ułagodź jak owieczka i jak kot odpocznij”. To magiczne zaklęcie skierowane jest do żeńskiego demona – Hystery, który gnieździć się miał w macicy. Amulet, łączący elementy magii oraz chrześcijaństwa, chronić miał kobiety ciężarne, położnice oraz same dzieci. Noszony jako medalion na piersi, bronił przed chorobami kobiecymi, a także psychicznymi (depresja). Kamienna gemma jest ogromną rzadkością; w zbiorach światowych muzeów zachowało się pięć lub sześć egzemplarzy. ie brakuje wybitnych dzieł malarstwa: od XVI-wiecznej ikony karpackiej przedstawiającej wjazd Chrystusa do Jerozolimy, poprzez portret kobiecy Johanna Andreasa Gebhardta (1798-1871). Zwracają uwagę górskie pejzaże Edgara Kovatsa (1849-1912), dyrektora Szkoły Rzemiosł Przemysłu Drzewnego w Zakopanem, poprzednika Antoniego Kenara. Historycznymi pamiątkami są wystawiane projekty (jego autorstwa) wnętrz pawilonu galicyjskiego na Wystawie Światowej w Paryżu w 1900 roku, utrzymane w stylach: huculskim oraz zakopiańskim. Widz podziwia także wybitne dzieła rzemiosła artystycznego, np. tarczę i szyszak perski bogato zdobione motywami roślinnymi i figuralnymi. Wyroby te były eksponowane na ogólnopolskiej wystawie „Orient w sztuce polskiej” w Muzeum Narodowym w Krakowie w latach 90. XX stulecia. Nie brakuje pamiątek historycznych jak czako i epolet oficera Gwardii Narodowej z okresu Wiosny Ludów ze Lwowa lub Przemyśla oraz ładownica myśliwska Władysława Olechowskiego – organizatora powstania 1863 r. w Rzeszowie. Zwracają uwagę osobliwości: minerały (ametysty) przywiezione z Brazylii oraz skamieliny z czeskiego Karlsbadu, koralowce z Adriatyku, żelazny ćwiek oraz kostka mozaiki z Pompejów czy skarabeusz – turystyczna pamiątka z XIX w. – falsyfikat udający wyrób staroegipski. Wystawa czynna będzie do końca lutego 2021 roku.
O
N
Tekst Antoni Adamski Fotografie archiwum VIP Biznes&Styl
Malarstwo Tamara
Łempicka Kobieta, która „namalowała” swoje życie Przeżyła dwie wojny światowe, rewolucję bolszewicką, wielki kryzys z 1929 roku oraz hiszpańską wojnę domową. Wiedziała, czym jest dyskryminacja z powodu bycia kobietą – malarką o żydowskim pochodzeniu. Zmagała się z depresją, a mimo to stała się światowej klasy artystką oraz zaradną kobietą biznesu. Utalentowana, inteligentna, piękna, pełna pasji i elegancji. Tamara Łempicka, nazywana królową art déco, jest najbardziej rozpoznawalnym i najdroższym polskim artystą na świecie oraz drugą najdroższą artystką na międzynarodowym rynku sztuki. Jej obrazy są w kolekcjach Madonny, Barbry Streisand i Jacka Nicholsona. Bieszczadzkie Wydawnictwo BOSZ z Olszanicy wydało właśnie album poświęcony malarce oraz jako jedyne w Europie Środkowej ma prawo do sprzedaży reprodukcji prac artystki.
Tekst Aneta Gieroń Reprodukcje Wydawnictwo BOSZ
Z
roku na rok ceny prac Łempickiej biją kolejne rekordy. Ostatni padł w lutym 2020 roku, gdy „Portret Marjorie Ferry” sprzedano na aukcji w londyńskim Christie’s za 16,4 mln funtów, czyli 82 mln zł. Wcześniej za jej „Czerwoną sukienkę” nabywca zapłacił Sotheby’s 52 mln zł, a „La Musicienne” została sprzedana w Christie’s za 34 mln zł. W grudniu, po raz pierwszy w historii polskich aukcji, zostanie wystawiony w Warszawie obraz „Czytająca I”, który Łempicka namalowała ok. 1951 roku. Do tej pory dzieła tej klasy nie były w Polsce pokazywane. Jego wartość szacowana jest na 6 mln zł.
26
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
– Wierzę, że mamy swój ogromny udział w odkrywaniu w Polsce Tamary Łempickiej na nowo – mówi Bogdan Szymanik, prezes i założyciel Wydawnictwa BOSZ. – Dotychczas wydaliśmy ponad 40 albumów najwybitniejszych polskich malarzy, ale w tej kolekcji nie było Łempickiej. Przy wsparciu Marka Skulimowskiego, prezesa Fundacji Kościuszkowskiej w Nowym Jorku, udało się nawiązać współpracę z Victorią oraz Marisą de Lempicka. Wnuczką i prawnuczką artystki, które są spadkobierczyniami i promotorkami twórczości Tamary Łempickiej na świecie. zięki temu Wydawnictwo BOSZ opublikowało już wielkoformatowy kalendarz oraz jest w trakcie opracowywania trzech albumów dedykowanych Łempickiej. Pierwszy, prezentujący 106 obrazów, 18 rysunków i ponad 80 fotografii z życia artystki, ukazał się w listopadzie. Kolejny, w kieszonkowym formacie, pojawi się wiosną 2021 roku. Trzeci, w luksusowej oprawie i zawierający największą liczbę reprodukcji, będzie miał premierę w drugiej połowie 2021 roku. W sprzedaży wydawnictwa pojawiły się też reprodukcje prac artystki na papierze oraz płótnie. – Współpraca z Marisą de Lempicka jest tak dobra, że rozpoczęły się już rozmowy o pierwszej w historii wystawie prac Łempickiej w Polsce. Byłoby to spektakularne wydarzenie o światowej randze, które mogłoby się odbyć w Muzeum Narodowym w Krakowie lub Warszawie – dodaje Szymanik. – Malarka urodziła się w Warszawie, większość życia spędziła we Francji i Stanach Zjednoczonych, ale do końca uważała się za Polkę i świetnie mówiła po polsku, podobnie zresztą jak jej jedyna córka, Kizette. Tamara Łempicka to fenomen. Była nim w swojej epoce i pozostała do dzisiaj. Elegancję i umiejętność oczarowywania mężczyzn i kobiet, elementy typowe dla XVIII-wiecznej sztuki uwodzenia, łączyła z odwagą i nowoczesnym sposobem bycia. Malowała na przekór prądom i dyktatom epoki. Temperamentna i egocentryczna. Nie liczyła się z innymi, nie szła na kompromisy. Nie bała się otwarcie flirtować z rynkiem. Malowała w celach
D
Portret Marjorie Ferry, 1932.
Kizette w różowej sukience, 1926.
Autoportret w zielonym Bugatti, 1929
Słomkowy kapelusz, 1930.
komercyjnych, jak robią to niemal wszyscy artyści, ale mowana przez artystkę. Malowała portrety i martwe natury, w przeciwieństwie do większości z nich, z dumą się do a nade wszystko akty, które miały zdobić salony zamożnych tego przyznawała. mieszczan. Arystokratki i żony bogatych przemysłowców Diwa szalonych lat 20. i 30. XX wieku. Legenda za ży- masowo zamawiały u niej portrety, najczęściej naturalnej cia, świadoma swojej urody i wdzięku, otoczona wielbicie- wielkości. Ilość tych zamówień powodowała niemal masolami i wielbicielkami. Urodziła się w Warszawie w 1898 wą produkcję obrazów. Łempicka w tym okresie malowała roku w bogatej rodzinie, należącej do elity kulturalnej. niekiedy po kilkanaście godzin dziennie. Krytycy sztuki W czasie rewolucji październikowej uciekła z mężem, potępiali malarkę za „cielesność graniczącą z kiczem lub prawnikiem Tadeuszem Łempickim, z Petersburga do Pary- przynajmniej grzechem”. Nazywali ją „propagatorką perża. Od dziecka utalentowana artystyczwersyjnego malarstwa”, zwracając uwanie, w stolicy Francji zapisała się na kurs gę na jawnie homoerotyczny charakter malarstwa prowadzony przez Maurice’a jej aktów. Jak można się domyślać, ten Denisa w Academie Ranson, a następnie aspekt jej malarstwa jeszcze przysparzał na zajęcia Andre Lhote’a w Academie jej popularności i zainteresowania u szede la Grande Chaumiere. Pierwszy raz rokich rzesz odbiorców. jej prace zostały wystawione w 1922 artością twórczości Łemroku przez Salon d′Automne dzięki siopickiej była umiejętność strze artystki, Adriannie, która zasiadaprzeniesienia obserwacji ła w komisji dopuszczającej obrazy na otaczającego świata na wypracowany wystawę. Malarstwo Łempickiej spotprzez nią język malarstwa. Jej portrety kało się z pozytywnym odbiorem, a ona składają się na galerię współczesnych sama wkrótce stała się znaną portrecisttypów, bohaterów codzienności artystką. Z tego okresu pochodzi jej słynny ki, a więc należących do społecznych „Autoportret w zielonym Bugatti”, przei kulturalnych elit. To, co indywidualznaczony na okładkę czasopisma „Die ne, łączy się z typowym, a forma plaDame” i uważany za jeden z typowych styczna doskonale odpowiada podjęMaria Anna Potocka, Marisa obrazów art déco. O lekko kubicznych tej tematyce. W obrazach Łempickiej de Lempicka, „Tamara Łempicka”, Wydawnictwo BOSZ, Olszanica 2020 formach i nasyconych barwach. W 1925 sugestywnie oddana została atmosferoku miała pierwszą indywidualną wyra szalonych lat 20. i 30. XX wieku. stawę obrazów w Galerii Bottega di Poesia w Mediolanie. Sama prowadziła bardzo aktywne życie towarzyskie, Wtedy też po raz pierwszy podpisała płótna swoim praw- a liczne romanse, zarówno z mężczyznami, jak i kobiedziwym imieniem i nazwiskiem – to był punkt zwrotny tami, sprawiły, że jej małżeństwo zakończyło się rozw jej karierze. W latach 1925-1933 osiągnęła mistrzostwo wodem. Wkrótce wyszła ponownie za mąż za bogatego swojej sztuki. Jak pisze Maria Anna Potocka, zrealizowała austriackiego barona Raoula Kuffnera i przeprowadziła wtedy trzy warunki wybitności – samą siebie, ducha czasu się do Stanów Zjednoczonych. W ostatnich latach życia na stałe przeniosła się do Meksyku. Zmarła w 1980 i trafność formy. Wypracowana przez Łempicką estetyka odpowiadała roku. Przez lata zapomniana dziś twórczość Łempickiej gustom zamożnej burżuazji, podobnie jak tematyka podej- na nowo wraca do łask.
W
Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl
Janusz Szuber 10 XII 1947 – 1 XI 2020
Rynek 14/1, gdzie zgasło światło, ale pozostało Słowo... 10 grudnia skończyłby 73 lata. Tego dnia okna w mieszkaniu Rynek 14/1 pozostaną ciemne. Nikt już nie zachwyci się grafikami prof. Leszka Rózgi i Henryka Wańka, na które każdego dnia spoglądał Janusz Szuber. Nie będzie tylu ważnych słów wypowiedzianych przy stole i dykteryjek żartobliwie rzuconych na pożegnanie. 1 listopada zmarł jeden z najwybitniejszych współczesnych polskich poetów, związany z Sanokiem – ziemią, w którą jego rodzina wsiąkła ponad pięć wieków temu. Zdzisław Beksiński i Janusz Szuber, jedne z najważniejszych nazwisk w polskiej kulturze XX wieku. Obaj z Sanoka, obaj prekursorzy, którzy wyprzedzili czas i miejsce, gdzie przyszło im żyć. Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak
M
ówił o sobie: rzemieślnik, który stara się, by jego rzemiosło było dobre. Pisanie poezji na poziomie drukowalności nie miałoby dla niego sensu. Janusz Szuber zadebiutował w 1994 roku na łamach „Tygodnika Sanockiego”, gdzie opublikował teksty wybrane z zestawu pt. „Apokryfy i epitafia sanockie”, uhonorowane pierwszą nagrodą w IV edycji konkursu „Ziemia rodzinna Grzegorza z Sanoka w literaturze”, organizowanego przez Miejską Bibliotekę Publiczną im. Grzegorza z Sanoka. To był późny, ale olśniewający debiut, w którym Szuber objawił się jako poeta dojrzały i w pełni uformowany. Za nim było 30 lat pisania „do szuflady”, przed nim prawie trzy dekady atencji czytelników i krytyków literatury. Z dnia na dzień zajął osobne, ale bardzo ważne miejsce w polskiej poezji współczesnej.
28
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
W 1995 roku ukazały się dwie pierwsze części „pięcioksięgu”: „Paradne ubranko i inne wiersze” oraz „Apokryfy i epitafia sanockie”. Debiut książkowy Janusza Szubera był w dużej mierze zasługą kuzynki poety – Grażyny Jarosz, doktora mikrobiologii z Oslo, która sfinansowała wydanie pierwszych tomików. Trzy dalsze części: „Pan Dymiącego Zwierciadła”, „Gorzkie prowincje” i „Srebrnopióre ogrody” z „Listem do Poety” Mariana Pankowskiego, zostały opublikowane w l996 roku. W tym samym roku Szuber otrzymał Nagrodę im. Barbary Sadowskiej i Kazimiery Iłłakowiczówny oraz został członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. – W tamtym czasie poznałam Janusza, z którym połączyła mnie ponad 20-letnia przyjaźń – wspomina Małgorzata Sienkiewicz-Woskowicz, która przez wszystkie
LUDZIE kultury te lata pełniła nieoficjalną rolę sekretarza poety. –Żartowaliśmy niekiedy, że jestem „klawiaturą” poety, bo według Janusza sekretarza może mieć noblista, on zaś miał przyjaciół i znajomych, którzy mu pomagali. I rzeczywiście, dziś, kiedy Janusza już nie ma, choć dla mnie on ciągle jest, wszystko co dla niego robiłam, tak naprawdę robiłam też dla siebie. To był kontakt z erudytą, człowiekiem obdarzonym nieprawdopodobną charyzmą i wspaniałym poczuciem humoru, co ubogacało każdego, kto przebywał w jego towarzystwie. ałgorzata, która studiowała polonistykę na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, miała też kontakt z wieloma profesorami, którzy wcześniej uczyli Janusza na Uniwersytecie Warszawskim. Obydwoje byli zafascynowani profesor Jadwigą Sokołowską od literatury staropolskiej, z którą Szuber miał zajęcia i doskonale pamiętał jej wykład o Sępie-Szarzyńskim, którego twórczość wysoko cenił. Ważny był także Zdzisław Łapiński od teorii literatury. To jemu poeta po raz pierwszy pokazał swoje wiersze do oceny. Małgorzatę Sienkiewicz-Woskowicz i Janusza Szubera połączyło coś jeszcze… ich ojcowie byli w podobnym wieku, obaj też jako nastoletni chłopcy marzyli o lataniu. Przed II wojną światową dotarli do Bezmiechowej, mekki szybowników, gdzie chcieli kontynuować naukę. Obaj nie mieli jednak zgody rodziców. Ojciec Małgorzaty pokornie wrócił do domu, ojciec Janusza Szubera miał podrobić podpis rodziców, i rzeczywiście, z czasem został pilotem, szefem Aeroklubu Podkarpackiego. – Wychowali nas ludzie, którzy pochodzili z czasu Polski międzywojennej i tym nasiąkliśmy – dodaje przyjaciółka Szubera. – Dla Janusza zakorzenienie w sensie egzystencjalnym było niezwykle ważne i on te korzenie zapuszczał coraz głębiej i głębiej. Miał ogromny szacunek dla formy, opowiadał się za ciągłością tradycji. Uważał, że przeszłość rzutuje na to, co teraz, dlatego trzeba ją znać i wydobywać z niej to, co może stanowić wartość także w teraźniejszości. ie bez znaczenia jest historia rodzinna poety. Ze strony ojca był potomkiem familii z korzeniami niemieckiego osadnictwa w Haczowie w XV wieku. Rodzina matki miała ziemiańsko-inteligencką genealogię i wieloetniczność – niemiecką, ruską, ormiańską oraz chorwacką – we krwi. Spokrewnieni z Drewińskimi, Rylskimi i Zachariasiewiczami, od pokoleń wrastali w sanocką ziemię. – Ja ukochałem to miejsce. Pochodzę z Wielkopolski – mówi Wiesław Banach, wieloletni dyrektor Muzeum Historycznego i twórca Galerii Zdzisława Beksińskiego w Sanoku. – Słowo i obraz przesądziły o mojej wieloletniej przyjaźni z Januszem. Zanim jeszcze go poznałem, przeczytałem wiersz, który przykuł moją uwagę. Nie jestem znawcą literatury, ale to, co przeczytałem, było tak dobre, że nie dało się tego nie zauważyć. Kiedy zostałem dyrektorem Muzeum Historycznego i zakończyłem remont budynku, natychmiast powiedziałem Januszowi, że sanocki zamek jest do jego dyspozycji. Od początku uważałem, że to najbardziej godne miejsce dla Szubera w Sanoku, a on
M
N
Małgorzata Sienkiewicz-Woskowicz.
swoją twórczością dopisuje się do historii, która już wisi na ścianach Muzeum Historycznego. Tak zaczęła się epoka prawie dwóch dekad spotkań autorskich na zamku. To był ten dobry czas, kiedy poeta przeniósł się z ciasnego mieszkanka przy ulicy Sienkiewicza i osiadł w pięknym miejscu w samym sercu sanockiego Rynku, skąd miał widok na wzgórze, góry Słonne i skąd w kilka minut bez żadnych utrudnień mógł dojechać do zamku. Przestrzeń, gdzie mieszkał, to było wysmakowane miejsce – pełne rodzinnych pamiątek i prac plastycznych, które uwielbiał. Kolekcjonował grafiki prof. Leszka Rózgi i Henryka Wańka. Gdy kończyło się lato i czas objazdów wokół Sanoka oraz Gór Słonnych, kupował „rózgi”, czyli prace prof. Rózgi, i tak był „zabezpieczony” na zimę, kiedy całymi dniami wpatrywał się w nowe obrazy. – Godzinami mógł słuchać moich opowieści o obrazach z wystaw stałych i czasowych – mówi Wiesław Banach. – Bardzo dobrze się u nas czuł, on autentycznie interesował się sztuką, malarstwem. Ważne były dla niego reprodukcje, jakie towarzyszyły jego poezji w kolejnych tomikach. Nakładem Muzeum Historycznego w Sanoku w 1997 roku
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
29
LUDZIE kultury
Janusz Szuber i Aneta Gieroń.
ukazał się tom „Śniąc siebie w obcym domu” ze wstępem Antoniego Libery oraz ilustracjami Jana Ekierta. Piękny okazał się album poświęcony Sanokowi „Mojość” z 2005 roku, w którym znalazła się poezja Janusza i zdjęcia Władysława Szulca – wybitnego sanockiego fotografika, czy tomik „Las w lustrach”, opublikowany w wydawnictwie YES w wersji polsko-angielskiej, z ilustracjami Henryka Wańka. Kolejne tomy ściągały na Janusza Szubera coraz większe zainteresowanie czytelników. – Kiedy jeszcze mógł podróżować, namawiałam go do udziału w spotkaniach autorskich w Krakowie, Rzeszowie, nawet w Warszawie – wspomina Małgorzata Sienkiewicz-Woskowicz. – Lecieliśmy samolotem z Rzeszowa do stolicy. Trochę się tego obawiał, w trakcie lotu kilka razy pytał, czy na pewno w luku bagażowym leci wózek. Tamten wyjazd w 2011 roku był ostatnim powrotem do miejsca zapamiętanego z dzieciństwa i czasów studiów polonistycznych na Uniwersytecie Warszawskim. W 1999 roku w Warszawie uhonorowany został nagrodą główną Fundacji Kultury. Po ponad dwudziestu latach wrócił do Warszawy, gdzie został wspaniale przyjęty przez środowisko literackie i wszystkich tych, których podziwiał. – Na co dzień w Sanoku brakowało mu tego salonu, tego wyżycia intelektualnego. Choć przyjaciele o nim nie zapominali. Częstymi gośćmi byli Antoni Libera i Bronisław Maj. Od czasu do czasu pojawiali się Krzysztof Lisowski, Paweł Huelle i Bogdan Tosza. Ta piątka zawsze była gotowa wspierać Janusza w każdej sytuacji. Dziś chcą ocalić jego pamięć – dodaje przyjaciółka Szubera. – Ta prowincja była dla niego ogromną siłą – uważa Banach. – Gdyby został w Warszawie, czy powstałaby tak znakomita poezja?! Mam wątpliwości. Może tylko Marian Pankowski, którego Janusz bardzo cenił, potrafił uczynić Sanocczyznę tak dotykalną i uniwersalną jednocześnie. Dla Szubera Sanok stał się całym światem z konieczności, ale nie wiem, czy to nie było czymś dobrym. Był zanurzony w otaczającej go rzeczywistości. Żyjąc na prowincji, nie
30
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
uczestniczył w warszawskich koteriach, a ci, którzy do niego przyjeżdżali, przenosili się w inny świat – gorzkiej prowincji, mówiąc językiem Janusza – i to było dla nich oddechem normalności. iersze Janusza Szubera to nieustanna przygoda – intelektualna, językowa, kulturowa, historyczna. Poezja nieustannego ruchu i czułej kontemplacji, wierności tradycji i pamięci. Nie używał słowa liryka, ale narracja. W kwietniu 2020 roku ukazał się znakomity tom „Przyjęcie postawy”. Wybór wierszy z lat 2003-2019. „Zdrój uliczny”, wydany we „Frazie” w liczbie 73 egzemplarzy, miał być prezentem na 73. urodziny Janusza… Czesław Miłosz o wierszu „Pianie kogutów” napisał: „To arcydzieło”. Stanisław Barańczak twierdził: „Po raz pierwszy od lat czytam wiersze tak gęste i wypełnione konkretem”. Zbigniew Herbert w liście do Szubera pisał: „...tom ten („Gorzkie prowincje”) czytany nocą po prostu mnie zachwycił. Składam wyrazy mego podziwu”. – Przywiązywał ogromną dbałość, by wiersz był nie tylko dobrze napisany, by słowa szczelnie przylegały do opisywanej rzeczy, ale też by układ graficzny i warstwa brzmieniowa dobrze „leżały”. Uważał, że wiersz żyje w czytaniu, a sam miał nieprawdopodobnie piękny głos – wspomina Małgorzata Sienkiewicz-Woskowicz. – Pamiętam, jak przy okazji 70. urodzin poety do Sanoka przyjechał Salon Poezji z Krakowa z Anną Dymną i Jackiem Romanowskim. Do recytacji zaprosili także Janusza i… jego interpretacje wierszy przyćmiły zawodowych aktorów, co jest rzeczą rzadko spotykaną. zięki temu w 2019 roku powstała niezwykła płyta „W centrum źrenicy”, na której znalazło się 18 wierszy wybranych i czytanych przez Janusza Szubera, a której dopełnieniem jest muzyczna interpretacja poezji w wykonaniu Łukasza Sabata, odpowiedzialnego za wokalizy, duduki i saksofon altowy; Julii Kotarby, która zagrała na wiolonczeli oraz Wojtka Inglota, dzięki któremu na płycie słyszymy fortepian oraz instrumenty klawiszowe.
W
D
LUDZIE kultury
Janusz Szuber i Wiesław Banach.
Ale to, co w sposób szczególny wyróżnia wspomniany krążek, to wspaniale wyeksponowany głos Janusza i emocje w nim zawarte. mocje związane także z jego chorobą – od wczesnej młodości skazany był na wózek inwalidzki. Oficjalnie nigdy o niej nie mówił. Uważał, że mogłaby mu dać taryfę ulgową w ocenach, albo zafałszować postrzeganie dorobku literackiego, a tego nie chciał. – Choroba była częścią jego życia, ale nigdy nie twierdził, że cierpienie jest darem, raczej udręką. Nie odważyłabym się też powiedzieć, że wraz z nią dostał od losu większą wrażliwość – twierdzi Małgosia Sienkiewicz. – W tym wszystkim Janusz miał ogromne szczęście do miejsca i ludzi. Racjonalnie podchodził do sytuacji i uważał, że tracenie energii na „wierzganie przeciw ościeniowi”, jak pisał w wierszu, jest pozbawione sensu. To niewiarygodne, jak dobrze wykorzystał każdą chwilę, jaką dostał od życia. Miał niespożyte siły jeśli chodzi o planowanie codzienności. Był wymagający w stosunku do siebie i oszczędny w komplementowaniu innych, choć niezwykle sympatyczny i autentycznie zainteresowany drugim człowiekiem. Raz tylko usłyszałam od niego, że jestem najinteligentniejszą kobietą, jaką zna. Piękniejszego komplementu trudno się było od niego doczekać. (śmiech) Jak mało kto potrafił słuchać. To było w nim piękne – autentyczne zainteresowanie drugim człowiekiem. – Janusz Szuber bez ludzi nie potrafił żyć. Zdzisław Beksiński nigdy nie był ciekawy drugiego człowieka, zawsze mówił o sobie. To zaskakujące, jak te dwie wybitne osobowości w polskiej kulturze XX wieku, obie związane z Sanokiem, tak bardzo różniły się w spotkaniu z drugim człowiekiem. Nie mam wątpliwości, że Szuber wyprzedził czas i miejsce, w których żył, ale czeka na swoje odkrycie – uważa Banach. – Byłoby wspaniale, gdyby w Sanoku powstał ośrodek badań nad jego twórczością oraz dokumentujący wszystko, co o nim napisano. Zostawił po sobie wspaniałą „mojość”,
E
którą zaledwie naszkicował w tomie pod tym samym tytułem. Ukłon w stronę wielokulturowego dziedzictwa. Zależało mu na przywróceniu pamięci takim osobom jak Kalman Segal, czy Marian Pankowski. Z Janiną Lewandowską ufundowali nawet tablicę Pankowskiemu, która zawisła na budynku Miejskiej Biblioteki w Sanoku – dodaje Małgorzata Sienkiewicz-Woskowicz. Najbardziej przejmująca jest pustka, ciemne okna w mieszkaniu przy Rynku 14/1. – Gdy zbliżamy się z żoną do ciemnych okien w mieszkaniu Janusza, czujemy fizyczny ból. Od kilku tygodni jestem obłożony jego tomikami i codziennie je czytam. Wiersze, których nie pamiętałem, albo nie przeczytałem… Wracam do wersów, gdzie opisuje fotografię, na której są: Zdzisław Beksiński, Romek Biskupski i Janusz Szuber. Czwartym bohaterem jest fotograf. Trzej odeszli bardzo szybko, Janusz zmarł kilka tygodni temu. Dla mnie mistyczne doświadczenie. Uchwycenie tamtej obecności już poza ich obecnością, przez tego, który jest już poza moją obecnością. To zatrzymanie czasu poza czasem, i przywrócenie tamtego czasu, którego nie ma, przez tego, którego już nie ma – niesłychanie przejmujące w odbiorze – mówi Wiesław Banach. Twórca Galerii Beksińskiego nie ma wątpliwości, że Szuber wart jest podobnego odkrycia jak Zdzisław Beksiński, co nie będzie łatwe, gdyż malarstwo jest dużo bardziej uniwersalne w przekazie niż poezja, ale nie niemożliwe. – Był niesłychanie skromny, ale świadomy swojego talentu. Język jest narzędziem powszechnym, ale niewielu ma świadomość jego pochodzenia, tajemnic, nieskończonych możliwości poznawczych. Janusz orientował się w tym świetnie. Jego wiersze zdają się być czymś więcej niż tekst literacki, otwierają przestrzenie pomiędzy światami, wskrzeszają czas przeszły, jawę wyprowadzają ze snu. Obficie czerpią z filozofii. Kto je poznawał i szedł ich tropem, ten stawał się wyznawcą Szubera – dodaje Małgorzata Sienkiewicz-Woskowicz.
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
31
LUDZIE kultury
Jest takie okno ono skąd widać Sanoki Od początku naszej znajomości z poetą Januszem Szuberem, w roku 2000 w Przemyślu (V Przemyska Wiosna Poetycka), miałam przekonanie, że jest to nieoczekiwany dar spotkania. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, jaki będzie rozmiar tego daru. Tekst Krystyna Lenkowska Fotografia archiwum Krystyny Lenkowskiej
P
rzyszło mi wkrótce poznać poezję Szubera dogłębnie, bo szczęśliwym zrządzeniem losu udawało mi się inicjować nasze spotkania na szczycie, czy to w formie wywiadu (Zeszyty Literackie), czy wydania książki („Las w lustrach”, Wydawnictwo YES 2001, obrazy: Henryk Waniek), czy recenzowania jego książek poetyckich m.in. za sprawą Magdaleny Rabizo-Birek1, red. nacz. „Frazy”, i jej wiary w moją kompetencję krytyczną. Dar poezji to jedno, a dar poetyckiej przyjaźni to druga strona naszego z Szuberem „konkubinatu”, jak sam raz publicznie zażartował. I tym samym chcę przypomnieć o czarnym humorze, który go nigdy nie opuszczał. W ciężkich chwilach dzwoniłam lub pisałam do Janusza w sprawach swoich różnych dolegliwości cielesnych lub duchowych, wiedząc, że narażam się na śmieszność nawet we własnych oczach. Nie było tajemnicą, że Janusz od lat skazany był nie tylko na niepełnosprawność, ale potworne cierpienie fizyczne i tysiące codziennych ograniczeń. Jednak nigdy nie umniejszał cudzych bóli egzystencjalnych. I to właśnie był ten drugi dar spotkania. Mówił: „(…) Przypuszczam, że gdyby moje życie potoczyło się inaczej, to zapewne i pisanie, jeśliby w ogóle do takiego doszło, byłoby inne. Ale trudno tutaj taki wariant opisywać. Więc na zakończenie konstatacja, którą zamykam także moje Niedźwiedzie.2 Żadnych objawień – same tautologie [...] były czym były, idem per idem: różą tożsamości”.3 Cenny w tej relacji był również kontekst antygwiazdorski Janusza. Nie otaczał się akolitami, klakierami. Poza zastępem sanockich lekarzy i pielęgniarzy, zadawał się ze znajomymi i przyjaciółmi, z którymi godzinami rozmawiał telefonicznie lub zapraszał do swojego klimatycznego mieszkania w sanockim Rynku, bo był człowiekiem niezwykle towarzyskim. Spotkałam tam Antoniego Liberę – pisarza, tłumacza, reżysera teatralnego z Warszawy,
Vasyla Machnę – ukraińskiego poetę i prozaika z Nowego Jorku, Henryka Wańka – malarza, pisarza, miłośnika Śląska, panią Ludmiłę od najpiękniejszego ogrodu w Sanoku. Janusz kontaktował się również z rozległym gronem pisarzy podkarpackich – od Andrzeja Stasiuka, Augustyna Barana, po poetów „Frazy” i „Nowej Okolicy Poetów”. Ale nade wszystko przyjaźnił się ze swoją kuzynką Grażyną Jarosz, zamieszkałą w Norwegii, dzięki wsparciu której zaistniał po praz pierwszy jako publikujący poeta. Zastanawiał się, kim jest, pisząc, świadom wymogów warsztatu, ale i nieustannych pokus szalbierstwa: Poeta – ale z czyjego nadania, osobnik podejrzany, bo uzurpujący sobie tytuł (najczęściej na wyrost) i wynikające stąd przywileje mówienia za siebie i w imieniu innych, z uporem godnym lepszej sprawy, dobrowolny galernik formy najczęściej nieosiągalnej, mizdrzący się w łóżku hojnego mecenasa albo wpół zgięty w jego antyszambrach, i nie ma co ukrywać: w większości producent rzeczy spartaczonych, podróbek, rzadko arcydzielnych, utworów niekoniecznych, krótko i z wielką wrzawą nazywanych literaturą. (...) Jeśli nie kanalia – to pasożyt z sygnaturą poety – jak choćby Congericolakabatai czy Kabatarinapattersoni – a stąd już całkiem blisko do pasożytnictwa i pasożytowania – jak według świadectwa Josifa Brodskiego, władze pewnego byłego Imperium, określały działalność swoich wielkich poetów.4 oświadczeniem, które wpłynęło na taki a nie inny sposób inwentaryzowania wyobraźni Szubera, była może jego choroba. Motyw umierania towarzyszący mu od kilkudziesięciu lat był dialektycznie równoważony przez różne przejawy miłości i oddania. Mitologizując Sanocczyznę, poeta na każdym kroku składał hołd ziemi, która zastąpiła mu tak zwany „szeroki świat”, rodzinę, te wartości, które wcześnie utracił, lub szanse, które nie były mu dane, i tym samym to ona stała się jego najważniejszym mikro- i makrokosmosem.
D
Dr hab. prof. UR Magdalena Rabizo-Birek, Instytut Polonistyki i Dziennikarstwa UR, redaktorka naczelna kwartalnika „Fraza”, współredaktorka (z Jolantą Pasterską) monografii „Poeta czułej pamięci. Studia i szkice o twórczości Janusza Szubera” (Rzeszów 2009). 2 Tam, gdzie niedźwiedzie piwo warzą. Janusz Szuber, Wydawnictwo BOSZ 2004. 3 Zeszyty Literackie nr 87 (2004 nr 3). „Róża tożsamości. Rozmowa z Januszem Szuberem” (wywiad: Krystyna Lenkowska). 4 PRACOWNIA2003 nr 31 (1/2003) (wypowiedź: Janusz Szuber w eseju Krystyny Lenkowskiej pt. „Pokolenie fantomów”). 1
32
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
LUDZIE kultury Ta poezja to również tysiące dowodów czułości do żywych i umarłych bliskich, postaci historycznych, ludzi ze świata kultury, z którymi się autor identyfikował, jego mistrzów czy też do przypadkowych osób, które stawały się nieodzownym elementem tego poetyckiego świata. Fascynujące było jakby codzienne zaprzątanie poety tym, co niepochwytne, co już było i jest (czyli w chwili wyrażania stawało się było), tak jakby oba były na jednym poziomie ontologicznym, „na którym Ja przenosi się poza śmierć, a jednocześnie wyzwala się z pragnienia powrotu do siebie”. (...) Gdyby żyć przyszło wedle innej receptury I ja dzisiejszy byłbym nie do pomyślenia Dla siebie i dla nich na jakimś Zjeździe rodzinnym u jednego z nich Przy piołunówce i kiełbasie z rożna. O, jaka mnogość możliwości I jakie bogate album! (...)5
P
rapoczątkiem, praprzyczyną, osią tej najważniejszej granicy, która nie jest tożsama z sensem, jest coś, co na powierzchni tak łagodnie konstruuje przestrzeń poetycką, a podskórnie jest wyczuwalne jako katastrofa kosmiczna Onego (On-Ona-Ono – podmiotu lirycznego wierszy Szubera), która rozbiła, zdekonstruowała sens do tego stopnia, że można było już tylko zawierzyć samookreślaniu tożsamości, płciowości i własnemu poszukiwaniu harmonii. Jak u poetów Holocaustu lub innego tragicznego rozczarowania rzeczywistością, Aleksandra Wata, Zbigniewa Herberta, Czesława Miłosza, zostało jedynie podążanie ku porządkowi, ku harmonii sztuki, w niej szukanie oparcia. Czasem (rzadko, wydawać by się mogło) tę sepię „tunelów kreciej nocy” rozjaśnia mała impresjonistyczna plamka jak wschodzące słońce z obrazu Claude’a Moneta: „czerwona wstążka”, „paradne ubranko z bordowego welwetu”, „perłowy obłok”, „papuzie góry” Kalnicy koło Sanoka, oglądane okiem Wincentego Pola. Choć należy tu raczej powiedzieć, że jest to słońce, „co właśnie za Bieszczad zachodzi”. Od nas samych, czytelników, widzów, słuchaczy, smakoszy poezji Janusza Szubera, zależy, jakich kolorów i zapachów dodamy do tego czarno-białego lub sepiowego snu. Jakie będą nasze „sargassowe morza” i „mandylion na desce z beczki po kapuście. / I na trzonku łyżki tłusty, zezowaty diabeł”. Z Breugla, Szubera lub własnej głowy. I jak wysoko wzniosą się nasze chagallowskie „czworonogi kanap (co) wbiegły na swój / Wypłowiały zodiak, gubiąc po drodze / Podkówki z bilonem”. Moim zdaniem, poezja Janusza Szubera nie zatoczyła jeszcze należnych mu kręgów, a jedynie wąskie, zbyt wą-
Janusz Szuber i Krystyna Lenkowska. skie grono znawców i wielbicieli w Polsce i za granicą. I choć jego wiersze przełożono na 16 języków, nawet hindi, i choć poza Polską pojawiły się m.in. w pismach The New Yorker, Poetry, La Poligrapfe, Books in Canada czy Die Horen, i choć w czerwcu 2009 roku prestiżowe nowojorskie wydawnictwo Alfred A. Knopf opublikowało wybór wierszy Szubera «They Carry a Promise” w tłumaczeniu Ewy Hryniewicz-Yarbrough, osobiście czułam i czuję niedosyt obecności tej poezji na ustach literackiego świata. Mam nadzieję, że uważna krytyka to zmieni w niedalekiej przyszłości. Szkoda tylko, że nie za życia poety. EPIGRAM pastisz dla Janusza Szubera Jest gdzieś taki las los Januszu w którym twoje kroki jak przesypywanie soli i każde źdźbło igliwia w zadziwionym oku jest takie okno ono skąd widać Sanoki z każdej strony lustra i eonu a wszystko tu mam czyli nie mam w geometrii wiersza i sensu jej dotykam dziurawym szkieletem.6 P.S. „Pamiętaj, Krysiu, odbierz od Janka Wolskiego7 dla Ciebie odłożony egzemplarz mojej ostatniej książki pt. „Zdrój uliczny”8”. (Janusz Szuber w rozmowie telefonicznej ok. 20 września 2020).
Janusz Szuber, Kot i mysz, z tomu Czerteż. w: „Tato i inne miejsca”, Krystyna Lenkowska, Wydawnictwo Miniatura 2010. 7 Dr Jan Wolski, Instytut Polonistyki i Dziennikarstwa UR, redaktor „Frazy”, wydawca serii „Biblioteka Frazy”, przyjaciel Szubera, inicjator i edytor wydania tomów jego wierszy Entelechia/Entele, Próba dębu, Emeryk u wód. 8 „Zdrój uliczny” (8 wierszy), Wydawnictwo Fraza, idea i opracowanie „Duet Wolwo”, czyli Grzegorz Wolański i Jan Wolski. Redakcja: Jan Wolski; nakład 73 egz., które Janusz Szuber mozolnie ponumerował.
5 6
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
33
ODESZLI
Dr Barbara Wyrzykowska 1 X 1925 – 29 IX 2020 Łączniczka powstania warszawskiego, pracownik naukowy Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Rzeszowie, zasłużona współorganizatorka i działaczka „Solidarności”, odsunięta od pracy za poparcie strajkujących studentów w 1981 roku. Zaangażowana w pomoc internowanym, więźniom, bezdomnym. Odznaczona m.in. Medalem Wojska i Krzyżem Armii Krajowej, Warszawskim Krzyżem Powstańczym, statuetką Pomnika Poległych Stoczniowców.
Bp Jan Niemiec 14 III 1958 – 27 X 2020 Biskup pomocniczy diecezji kamieniecko-podolskiej na Ukrainie, kawaler Krzyża Oficerskiego Orderu Odrodzenia Polski i Krzyża Wolności i Solidarności. W 1980 roku jako student Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Rzeszowie współorganizował pierwszą w mieście strukturę Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Rodzinny dom w podkarpackim Kozłówku przekazał Fundacji na Rzecz Wszechstronnego Rozwoju Dzieci i Młodzieży „Troska”.
34
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
ODESZLI
Jerzy Dynia 2 VII 1935 – 5 XI 2020 Muzyk, krytyk i dziennikarz. Przez 17 lat redaktor muzyczny Polskiego Radia w Rzeszowie, a od 1989 roku oddziału TVP w Rzeszowie. Wytrwały dokumentalista podkarpackiego folkloru, autor setek audycji „Spotkania z folklorem” i wielu książek, nauczyciel akademicki, juror. Saksofonista i twórca popularnych zespołów, m.in. bandu grającego w latach 60. XX wieku w restauracji „Rzeszowska”.
Prof. Franciszek Chrapkiewicz 2 I 1924 – 30 XI 2020 Pochodzący z Godowej pod Strzyżowem profesor paryskiej Sorbony, dyrektor Instytutu Jacques Monod. Genialny biochemik, współpracownik noblistów, odkrywca RNA. Zapraszany na wykłady do uczelni na całym świecie, zasiadał w prezydiach wielu komitetów naukowych, doradca ministrów. Odznaczony Komandorią Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej oraz najwyższym francuskim odznaczeniem – Orderem Legii Honorowej.
Fotografie Tadeusz Poźniak, Jerzy Fąfara
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
35
Aneta Gieroń rozmawia...
te same prawa
Fotografie Tadeusz Poźniak
...z prof. nadzw. dr hab. Anną Siewierską-Chmaj, rektorem Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie
Kobiety
powinny mieć dokładnie
co mężczyźni!
Prof. nadzw. dr hab.
Anna Siewierska-Chmaj Politolożka, od 2018 roku pierwsza w historii uczelni kobieta na stanowisku rektora Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie. W badaniach naukowych koncentruje się na: języku polityki, mitologii politycznej, teologii politycznej, wielokulturowości, polityce migracyjnej i integracyjnej państwa, komunikacji międzykulturowej oraz tożsamości we współczesnym świecie. Członek Polskiego Towarzystwa Nauk Politycznych. Autorka kilkudziesięciu książek i artykułów naukowych. Za książkę „Mity w polityce. Funkcje i mechanizmy aktualizacji” nominowana do Nagrody Znaku i Hestii im. ks. prof. Józefa Tischnera.
Aneta Gieroń: Mama, żona, kobieta? Jak postrzegasz się najczęściej? Prof. nadzw. dr hab. Anna Siewierska-Chmaj: Myślę o sobie jak o kobiecie, ale w tym słowie, tak bardzo pojemnym, mieści się również matka, żona, córka, siostra, także… politolożka i kobieta zaangażowana w sprawy lokalnej społeczności. Ważne jest dla mnie wszystko, co dotyczy Podkarpacia i Polski – tutaj się urodziłam, mieszkam, pracuję. Każda z tych ról jest mi bliska i równie ważna. Po pierwsze – jestem kobietą – to dla Ciebie konsekwencja zbioru doświadczeń i przeżyć na przestrzeni lat, czy od zawsze bardzo mocne przeświadczenie? We mnie to dojrzewało, choć dość szybko, bo byłam wychowywana przez mądrych rodziców, w domu, gdzie bycie kobietą nie było pretekstem do dywagacji, co wypada, lub nie, dziewczynce. Dla moich rodziców trzy córki były wspaniałym doświadczeniem i nieustanną pracą, by wpoić nam, że w życiu możemy wszystko, ale pod warunkiem, że ciężko i uczciwie będziemy na swoją niezależność pracować. Wsparcie rodziców towarzyszy mi nieustannie, także przez wszystkie te lata, kiedy już mam własną rodzinę i wspólnie z mężem wychowuję trzech synów. Od zawsze czuję z ich strony szacunek i wsparcie, co nie ma żadnego związku z płcią.
38
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
VIP tylko pyta Na każdym etapie życia uważałaś i uważasz, że z faktu bycia kobietą czerpiesz siłę? Tak, aczkolwiek jako bardzo młoda kobieta intensywnie szukałam wzorców silnych osobowości kobiecych. Uwielbiałam i do dziś bardzo lubię biografie znanych intelektualistek. Bardzo szybko odkryłam dla siebie prof. Marię Janion, która była dla mnie intelektualnym wzorem. Ogromie cenię też książki Hannah Arendt. Ikony feminizmu. dyby Maria Janion publikowała w języku angielskim, jestem pewna, że byłaby naukowcem o sławie nie mniejszej jak Arendt, czy inne światowe intelektualistki XX wieku. Szkoda, że swoje analizy tak często koncentrowała na polskiej literaturze romantycznej, przy mniejszym zainteresowaniu literaturą światową – jej interpretacje i kierunki badań były absolutnie fantastyczne. Trawestując Adama Mickiewicza, „…Polały się łzy me czyste, rzęsiste Na me dzieciństwo sielskie, anielskie Na moją młodość górną i durną Na mój wiek żeński, wiek klęski; Polały się łzy me czyste, rzęsiste...”. Jako młoda kobieta miałam wiele oczekiwań w stosunku do siebie, może nie do końca właściwych. Zależało mi bardzo na sympatii i akceptacji innych. Często zadawałam sobie pytanie, czy moje zachowanie i słowa były właściwe?! Dziś jako czterdziestopięcioletnia kobieta, już wiem, że to ja sama jestem dla siebie punktem odniesienia i siła jest we mnie. Nie tak dawno przeczytałam słowa amerykańskiej aktorki, Meryl Streep, która powiedziała: „Kiedyś wchodziłam do pokoju pełnego ludzi i zastanawiałam się, czy oni mnie lubią. Dziś wchodzę i zastanawiam się, czy ja ich lubię”. To sedno tego, co sama chciałabym wyrazić, ale do tego trzeba dojrzeć. Dlatego, im szybciej młode kobiety zrozumieją, że siła i moc wychodzi z nich samych i nie trzeba szukać jej na zewnątrz, tym dla nich lepiej. Mówiąc o swojej kobiecości mocno nawiązujesz do siebie jako kobiety zaangażowanej społecznie. Kiedy 22 października Trybunał Konstytucyjny pod przewodnictwem Julii Przyłębskiej orzekł, że przepis zezwalający na przerwanie ciąży w przypadku wystąpienia poważnych wad płodu jest niezgodny z konstytucją, Ty w ramach protestu wyszłaś na ulice Rzeszowa. Matka trzech synów, naukowiec, rektor Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie nie chce milczeć i nie chce być obojętna na otaczającą nas rzeczywistość? To był pierwszy i nie jedyny protest kobiet, w którym wzięłam udział i jestem z tego dumna. Jako nastolatka byłam uczestniczką pikiet w obronie jedynego dużego drzewa, które miało wtedy zostać wycięte z ulicy 3 Maja w Rzeszowie. Protesty nic nie dały, ale jakoś nas wtedy ukształtowały obywatelsko. Grupka młodych osób, wśród nich mój przyjaciel z liceum i późniejszy rzecznik prasowy Greenpeace Polska – Jacek Winiarski, przykuła się do tego drzewa łańcuchami i byliśmy bardzo zdeterminowani, żeby go bronić. Zaangażowanie społeczne nie jest mi zatem obce. (śmiech) W ostatnich latach wydawało mi się, że okres buntu mam za sobą i protesty mogę zostawić młodszemu pokoleniu. Po ogłoszeniu orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, kiedy w całej Polsce odbywały się mniejsze i większe manifestacje, siedziałam w domu w dresach i oglądałam wypowiedzi ekspertów oraz polityków. Niespodziewanie zobaczyłam na Facebooku informację o manifestacji w centrum Rzeszowa, przed siedzibą Prawa i Sprawiedliwości i… po prostu wstałam, ubrałam puchową kurtkę, poprosiłam męża, by zaopiekował się chłopcami i natychmiast pojechałam na protest. Poczułam impuls, że muszę tam być, że muszę być solidarna z kobietami. Do których wygłosiłaś spontaniczne przemówienie! Zależało mi na uniwersalnym przekazie. Nie chciałam nawiązywać tylko do orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, ale do roli kobiety w XXI wieku w demokratycznym państwie w środku Europy. Byłam poruszona i zbudowana ogromną ilością młodych ludzi, kobiet i mężczyzn, którzy pokojowo wyrażali swoją niezgodę na zaostrzenie prawa aborcyjnego w Polsce. Tamtego dnia odezwał się we mnie wychowawca młodzieży, którym jestem od 20 lat. Wzruszyło mnie zachowanie moich byłych i obecnych studentów, którzy podchodzili do mnie, by się przywitać, porozmawiać – dostałam od tych młodych ludzi tyle dobrych słów i pozytywnej energii, że moim obowiązkiem jest stawać z nimi w jednym szeregu. To było krótkie, ale głęboko humanistyczne wystąpienie o wolności jednostki. askoczyło mnie, że na wspomnianym proteście, ale i na kolejnych, dostrzegłam mnóstwo młodych kobiet ze swoimi partnerami, nierzadko z ojcami, matkami, nawet z babciami. Dziś już swojej roli nie upatruję w uczestnictwie w kolejnych manifestacjach, ale w analizowaniu rzeczywistości. Moim zadaniem jest ochrona i wsparcie, także prawne, dla moich studentów. Czuję się też odpowiedzialna za deeskalację napięcia społecznego, bo zawsze byłam zwolennikiem merytorycznego, uczciwego dialogu, a nie podgrzewania emocji prowokacyjnymi wypowiedziami, co zazwyczaj jest specjalnością polityków, którzy podobnym zachowaniem liczą na poprawę słupków w sondażach. Apeluję też do tych młodych ludzi, by nie dawali się sprowokować do zachowań niezgodnych z prawem, które z całą bezwzględnością mogą być wykorzystane przeciwko nim. Protesty kobiet w ostatnim czasie postrzegasz jako bunt pokoleniowy? Początkowo nie byłam do tego przekonana, ale z każdym tygodniem jestem bardziej skłonna zgodzić się z tezą, że te wydarzenia połączą tych młodych ludzi w doświadczeniu pokoleniowym. Z wstępnych badań wynika, że to nawet nie jest pokolenie Y, co już Z, czyli Post-Millennials, młodzi ludzie urodzeni w połowie lat 90. XX wieku i po 2000 roku. Dotychczas ta generacja, nazywana również „cyfrowymi tubylcami”, była bardzo społecznie nieaktywna. Część z tych osób nie ma jeszcze prawa do głosowania, pozostała nie chodziła na żadne wybory. To pokolenie cyfrowego letargu – urodzili się w czasach mediów społecznościowych i dorastali w Polsce będącej częścią Unii Europejskiej. Dla tych młodych ludzi wolność, tolerancja, swoboda podróżowania są tak oczywiste, że wydawało im się, że nigdy tego nie utracą.
G
Z
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
39
VIP tylko pyta Tymczasem wszystkie procesy społeczne są odwracalne. Raz zdobyte prawo, wolność nie są nam dane raz na zawsze. I nagle to młode pokolenie zorientowało się, że chociaż oni nie interesują się polityką, ale polityka zainteresowała się nimi. Dotarło do nich, że nie mogą bezkarnie oderwać się od otaczającej ich rzeczywistości i zaszyć w świecie TikToka, Instagrama albo Youtuba. Już wiedzą, że polityka wcześniej czy później się o nich upomni, a teraz mają przyspieszony kurs dojrzewania do obywatelskości. A mówiąc uczciwie, w ostatnich latach wszyscy zaniedbaliśmy wychowanie młodych do nowoczesnego patriotyzmu. Co oznacza być polskim patriotą w XXI wieku? Nowy minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek ma jego klarowną wizję, choć ta niekoniecznie podoba się młodemu pokoleniu. W niektórych mediach pojawiają się opinie, że protesty kobiet są konsekwencją zbyt liberalnej edukacji młodzieży w ostatnich dekadach. To bzdura. W szkołach, zwłaszcza podstawowych, dzieci podlegają coraz silniejszej indoktrynacji konserwatywnej, co widać po licznie działających grupach rekonstrukcyjnych czy dużej ilości godzin religii. Model patriotyzmu martyrologicznego jest w Polsce wszechobecny, przy czym, o ile ten model patriotyzmu jest zrozumiały w czasie wojny, zaborów czy zagrożenia militarnego, to jest już zupełnie nieskuteczny, wręcz szkodliwy w czasach pokoju. Żałuję, że obraz patrioty, który uczciwe płaci podatki, sortuje śmieci i pracuje na rzecz rozwoju społeczności, w której mieszka, jest tak mało popularny. W debacie publicznej dużo częściej pokazywany jest agresywny kibic, ale owinięty w biało-czerwoną flagę, z odpaloną racą, maszerujący na Marszu Niepodległości. Kibole i nacjonaliści zaanektowali patriotyzm i na to nie możemy się zgodzić! Jeśli w jakimś obszarze zgadzam się z postulatami ministra edukacji i nauki, to jest to kwestia gruntownej reformy programów nauczania, choć na pewno nie takie jak chce minister Czarnek. Nie mam wątpliwości, że powinniśmy uczyć młodzież o polskich zrywach niepodległościowych, ale nie możemy zaniedbywać wiedzy o reformie walutowej Władysława Grabskiego, czy budowie Centralnego Okręgu Przemysłowego. Musimy w końcu zerwać z pokazywaniem Polski jako ofiary, przestać podgrzewać resentymenty i skoncentrować się na pozytywnym przekazie. „Nazywam się Milijon – bo za miliony kocham i cierpię katusze” – wypowiedział Konrad w III części dramatu „Dziady” Adama Mickiewicza i to jest dla nas dużo atrakcyjniejszy sposób na życie niż praca u podstaw i „nudziarz” Stanisław Wokulski…
Ten mickiewiczowski model cierpiącego Polaka jest wręcz szkodliwy we współczesnej Polsce! To pozytywiści, nie romantycy, powinni być dla nas wzorem. Chciałabym się też doczekać więcej kobiecych postaci, które będą inspirować i kształtować dzieci od najwcześniejszych lat edukacji. Lektury szkolne czy podręczniki historii niemal całkowicie pomijają kwestie kobiece. Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego, zaostrzające prawo aborcyjne w Polsce, jest przysłowiową kroplą, która przelała czarę frustracji polskich kobiet narastającą od lat? Kobiety były i są rozgoryczone równouprawnieniem, które po części okazało się pustym słowem, a one same poddawane są coraz większej presji: mają szczęśliwie wychodzić za mąż, rodzić dużo ślicznych dzieci, mieć sukcesy zawodowe, dbać o dom, a do tego być atrakcyjne, miłe i posłuszne. Żaden mężczyzna nie stoi pod takim pręgierzem! ównouprawnienie w teorii daje nam te same prawa co mężczyznom, ale w praktyce gorzej zarabiamy i zajmujemy niższe stanowiska w hierarchii zawodowej. Kobiety z lepszymi wynikami kończą studia, częściej niż mężczyźni mogą pochwalić się wyższym wykształceniem, mimo to na eksponowanych stanowiskach jest dużo więcej panów niż pań. Głupiejemy z wiekiem? Absolutnie nie, ale jesteśmy w gorszej pozycji społecznej niż mężczyźni. Wszystkie kryzysy gospodarcze i wstrząsy społeczne w pierwszej kolejności dotykają kobiet. To my w pierwszej kolejności tracimy pracę i mamy obniżane wynagrodzenia. W czasie pandemii koronawirusa sytuacja kobiet jeszcze się pogorszyła. Wzrosły statystyki przemocy domowej, a na barkach kobiet jest już nie tylko praca zawodowa i dbanie o dom, ale także zdalne nauczanie dzieci. Wg różnych badań z lat 2018 - 2019 dotyczących feminizmu, tylko od 5 do 23 proc. kobiet w Polsce deklarowało się jako feministki. Ponad 43 proc. kobiet sprzeciwiało się temu określeniu, a 23 proc. uznało, że „feminizm zrobił więcej złego niż dobrego”. Bardzo to dla mnie smutne i niezrozumiałe! Może po raz kolejny warto odczarować fakty i mity wokół feminizmu. Po pierwsze definicja, bo feminizm to szereg ruchów społecznych i politycznych oraz ideologii, które łączy wspólny cel, czyli zdefiniowanie, uzyskanie i utrzymywanie równości płci pod względem politycznym, ekonomicznym, osobistym i społecznym. Organizacje feministyczne prowadziły i nadal prowadzą kampanię na rzecz praw kobiet; w tym prawa wyborczego, do sprawowania urzędu publicznego, do pracy i uczciwego wynagrodzenia, do posiadania własności, do otrzymywania wykształcenia, do zawierania umów, do posiadania równych praw w małżeństwie oraz do korzystania z urlopu macierzyńskiego. Trzeba mieć tego świadomość, skoro tak ochoczo wszyscy korzystamy z 40-godzinnego tygodnia pracy, płatnych urlopów, zwolnień lekarskich, umów o pracę i płatnego urlopu macierzyńskiego. A to nie wzięło
R
40
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
VIP tylko pyta się znikąd – jeszcze w XIX wieku w Anglii kobieta, nieważne, z jakiej warstwy społecznej, miała te same prawa, co obłąkany i przestępca. Nic więcej. Maria Skłodowska-Curie tylko nieco ponad 100 lat temu nie miała szans na uniwersyteckie wykształcenie w Polsce, więc wyjechała do Francji. Skąd więc tak często i pogardliwie mówimy o feminizmie i feministkach? Już pierwsze wystąpienia sufrażystek pod koniec XIX wieku były wyśmiewane, a w kolejnych latach ta mentalność niewiele zmieniła się na lepsze. Ciągle aktualne są dość prymitywne argumenty, że o prawa kobiet walczą tylko kobiety samotne, bez mężów, dzieci i na pewno brzydkie. Po kilku tysiącach lat dominacji mężczyzn w życiu publicznym, ostatnie 100 lat dużej aktywności kobiet jest trudne do zaakceptowania. Także dla sporej części kobiet. Stereotyp feministki jest mocno zakorzeniony w naszym kręgu kulturowym, a fakt, że same kobiety potrafią być największymi wrogami innych kobiet, wynika z wielu błędów wychowawczych w domu i szkole. Równouprawnienie może nie jest naszym największym marzeniem. W badaniach prowadzonych wśród młodych kobiet, ciągle większy odsetek woli być żoną prezesa, niż samej zostać prezeską… cale mnie to nie dziwi. W kanonie lektur szkolnych ciągle brak silnych, utalentowanych kobiet, które byłyby wzorem dla dziewczynek. Panowie szli na wojnę, byli dzielni, szlachetni, odważni, ratowali życie innym, byli wynalazcami, zmieniali świat, a panie były uroczym dodatkiem do ich sukcesów. Program nauczania jest właściwie pozbawiony kobiecych bohaterów, a przecież mamy ich wiele: Maria Skłodowska-Curie, Zofia Stryjeńska, Helena Rasiowa, Wanda Rutkiewicz i inne. Częścią edukacji powszechnej powinno być uświadomienie, kim była żona Einsteina, Mileva Marić, która miała ogromny udział w jego genialnych odkryciach naukowych, a takich przykładów jest naprawdę dużo! Kobietom jest o tyle trudniej, że coraz głośniej i odważniej przyznają, że w swoich kręgach towarzysko-rodzinnych nie postrzegają się jako grupę wsparcia, ale źródło rywalizacji?
W
Większość z nas od dziecka wychowywana jest na „księżniczkę” – mamy być śliczne, uległe, empatyczne, znaleźć swojego księcia i być szczęśliwe. Problem w tym, że księżniczka może być tylko jedna, nie wszystkie możemy być „naj”, nie dla wszystkich starczy też „królewiczów”, dlatego nawzajem się ranimy. Ja też od kobiety usłyszałam, kiedy byłam w trzeciej ciąży, że „albo się robi dzieci, albo naukę”. To było nieprawdopodobnie bolesne doświadczenie, przy czym panowie też są pod presją – mają być silni, odważni, mieć sukcesy i nigdy nie wolno im płakać. Ten model krzywdzi zarówno kobiety, jak i mężczyzn. Stereotypowe wychowanie do konkretnej roli społecznej może być krzywdzące dla obu płci. Problemy z tożsamością kobiet i ich rolą w społeczeństwie, które odżyły w czasie ostatnich protestów, nie są jednak tylko polską specjalnością. To prawda, i akurat w Europie prawa kobiety są naprawdę respektowane, zwłaszcza w krajach starej Unii Europejskiej, czy w Skandynawii, gdzie już w mitologii nordyckiej boginie były tak samo silne jak bogowie. Tam podział na społeczne role kobiet i mężczyzn nigdy nie był tak silny, jak w krajach południowej czy wschodniej Europy. I chcę to jeszcze raz podkreślić: Europa jest naprawdę bardzo jasnym punktem na mapie praw kobiet. Tym bardziej mi przykro z powodu ostatnich wydarzeń w Polsce. Bo mówiąc uczciwie, w polskim życiu publicznym w ostatniej dekadzie równie niepoważnie w polityce była traktowana premier Ewa Kopacz z Platformy Obywatelskiej, jak i premier Beata Szydło z Prawa i Sprawiedliwości. Po 1989 roku każdy rząd problemy kobiet stawiał na końcu listy spraw do załatwienia. Wsparcie dla nas ciągle jest zbyt małe, a to przecież kobiety biorą na siebie ciężar wychowywania dzieci, wypadając na kilka lat z rynku pracy i skazując się tym samym na gorszą pozycję zawodową. Nie robimy nic, by zachęcać pracodawców do zatrudniania młodych kobiet. Wszystkie kolejne rządy udają, że nie widzą problemu, a przecież sytuacja kobiet bardzo mocno rzutuje na sytuację dzieci. To wykształcenie matki ma ogromny wpływ na wykształcenie dzieci. Samoakceptacja matki ma też nieprawdopodobny wpływ na wychowanie dzieci – ich ambicje i samoocenę. Gdzie popełniliśmy błąd w polskiej historii, pełnej wspaniałych wzorców kobiet, które radziły sobie w czasach zaborów, gdy mężczyźni walczyli w powstaniach, skoro w drugiej dekadzie XXI wieku nasza samodzielność nie nadąża za tamtymi wzorcami historycznymi? en sam proces przebiegał po II wojnie światowej w Stanach Zjednoczonych. Kobiety. które w czasach zagrożenia świetnie sobie radziły i były wyemancypowane, po zakończeniu wojny miały zrezygnować ze swojej aktywności i wrócić do kuchni. Gdzie tkwi problem? Będę się upierać, że w edukacji. W czasie 8 lat spędzonych w szkole podstawowej i kolejnych 4 w szkole średniej, czyli podczas 12 lat nauki, o silnych wzorcach kobiety nie mówi się prawie w ogóle! O świadomym feminizmie? Też prawie nic, no może przywołuje się datę, kiedy kobiety uzyskały, a właściwie wywalczyły sobie prawa wyborcze. I jeśli wzorce partnerstwa kobiety i mężczyzny słabo kształtują się w rodzinie oraz nie lepiej w szkole, to gdzie one mają się ukształtować? Jak mamy uczciwie o tym debatować i określać swoje miejsce w społeczeństwie?!
T
Więcej wywiadów i publicystyki na portalu www.biznesistyl.pl
VIP tylko pyta Dlatego ostatnie protesty kobiet mogą doprowadzić do rewolucji kulturowej w postrzeganiu kobiety w polskim społeczeństwie? am nadzieję, że gdy za jakiś czas znów będą robione badania wśród kobiet, nie będzie możliwe, by 23 proc. z nas uważało, że feminizm zrobił więcej złego niż dobrego. To już będzie ogromny i namacalny sukces obecnych manifestacji. Uważam, że wiele młodych kobiet, które wcześniej nie chciało być kontrowersyjnymi, albo nie zadawało sobie tego pytania, teraz będzie świadomych swoich praw. Bo najprostsza definicja feminizmu to wiara, że kobiety powinny mieć dokładnie takie same prawa co mężczyźni. I czy przy tak postawionej definicji rozsądna kobieta zaprzeczy, że jest feministką? Z całą odpowiedzialnością stwierdzi, że prawa wyborcze nie są jej potrzebne, a pensję za tę samą pracę może mieć o połowę niższą od mężczyzny? Nie wierzę! A absurdów nie brakuje. Wystarczy sprawdzić skład Parlamentarnego Zespołu ds. Opieki Okołoporodowej. Zasiada w nim tylko trzech posłów, wszyscy to mężczyźni, wszyscy są politykami Konfederacji: Jakub Kulesza, Robert Winnicki i Artur Dziambor. Żaden z nich nie jest lekarzem ginekologiem. Ba! żaden nie jest nawet lekarzem. To jest wsparcie dla kobiet?! Jeszcze nie tak dawno mówiło się, że XXI wiek będzie wiekiem nauki. Okazaliśmy się naiwni… Gdy 100 lat temu Winston Churchill mówił, że jest przeciwnikiem kobiet w polityce, te słowa były bolesne. Gdy w 2. dekadzie XXI wieku polski minister edukacji i nauki mówi:„… jeśli kobieta pierwsze dziecko rodzi w wieku 30 lat, to ile może ich urodzić?! I to są konsekwencje mówienia kobietom, że nie muszą robić tego, do czego zostały stworzone przez Pana Boga”, te słowa są niegodne.
M
Mówienie o równości płci powinno być mówieniem zarówno o prawach kobiet, jak i mężczyzn. Minister Czarnek, mówiąc te słowa, wykazał się brakiem już nawet nie szacunku, ale empatii. Sama urodziłam pierwsze dziecko po 30. urodzinach i w następnych latach zdążyłam jeszcze urodzić dwóch kolejnych synów, co jest dla mnie powodem ogromnej radości. Ale ta decyzja wynika z bardzo wielu rzeczy – wiele młodych kobiet nie ma dojrzałych partnerów, którzy chcieliby wziąć odpowiedzialność za nowo narodzone dziecko. Pary często nie mają gdzie mieszkać, nie mają stałej pracy i dochodów, o czym się już głośno nie mówi. Coraz częściej kobiety mają też problemy z zajściem w ciążę, o czym boją i wstydzą się mówić, bo są poddawane nieprawdopodobnej presji społecznej. Sama bardzo długo starałam się o pierwsze dziecko, z wieloma traumatycznymi przeżyciami po drodze. Paradoks polegał na tym, że dopiero mój bliski przyjaciel musiał zrobić doktorat z leczenia bezpłodności, bym doczekała się skutecznej pomocy lekarskiej. Tylko dzięki niemu udało mi się urodzić trójkę zdrowych dzieci. Jednocześnie znam wiele smutnych historii z kręgu bliższych i dalszych przyjaciół, gdzie pary całymi latami bezskutecznie zabiegają o potomstwo bez żadnego finansowego wsparcia ze strony państwa. Historii ludzkich jest bardzo wiele. I jeśli jakikolwiek polski rząd naprawdę chce pomóc kobietom i wesprzeć je w rodzeniu dzieci, to w pierwszej kolejności trzeba im zagwarantować stabilny rynek pracy. Liczba umów „śmieciowych” za czasów Platformy Obywatelskiej była absurdalnie wysoka. Obecnie jest nieco mniejsza, ale poczucie bezpieczeństwa kobiet wcale nie wzrosło. Są pierwsze w kolejce do zwolnienia w czasach jakichkolwiek kryzysów. To kobiety są też obiektem najbardziej brutalnych ataków hejterów w mediach społecznościowych. oświadczam tego w ostatnich tygodniach na nieprawdopodobną skalę. I co ciekawe, prawie wszystkie ataki odnoszą się do mojej kobiecości. Nie jestem atakowana jako naukowiec, politolożka, człowiek, ale jako kobieta. Wpisy są pełne wyzwisk: prostytutko, wywłoko, wstrętna ku…o. Do tego dochodzą sugestie, że na pewno nie mam męża, dzieci, a żaden mężczyzna nigdy nawet na mnie nie spojrzał. Są też tak absurdalne, że aż śmieszne zarzuty, np. że na pewno nie golę pach, mam zarośnięte nogi i odrosty na włosach. Ilość tych obelg, ich forma oraz treść są porażające. To wskazuje na potężny problem społeczny, gdzie nie brakuje zakompleksionych mężczyzn, nienawidzących, wręcz bojących się kobiet. Jednocześnie ze świata płynie mocny głos wsparcia dla kobiet. Kamala Harris, która zostanie pierwszą w historii kobietą na stanowisku wiceprezydenta USA, w pierwszym wystąpieniu po zwycięstwie Joe Bidena stwierdziła: „Mogę być pierwszą kobietą na stanowisku wiceprezydenta, ale nie będą ostatnią”. To bardzo ważny głos we współczesnym świecie, tak samo jak najmłodszej kongresmenki w historii USA, Alexandrii Ocasio-Cortez, przebojowej dziewczyny z Bronksu, która poprzysięgła sobie, że zwalczy biedę i sprawi, że równouprawnienie stanie się wreszcie faktem. Bardzo bym chciała, by właśnie takie kobiety, mądre, wykształcone, a niekoniecznie celebrytki, były inspiracją dla małych dziewczynek i nastolatek. W ostatnich latach przerażał mnie kreowany w mediach społecznościowych wzór kobiecości. Na szczęście pojawiają się takie osobowości, jak Harris, Ocasio-Cortez, czy premier Nowej Zelandii, Jacinda Ardern, z milionami obserwatorów na Instagramie czy Twitterze, które skutecznie łamią ten stereotyp.
D
42
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
Kultowy Gibsport pożegnał Mickiewicza W październiku 2020 roku z kamienicy przy ul. Mickiewicza 8 ściągnięto niebieski szyld z napisem Gibsport. Tak skończyło się pół wieku historii kultowego serwisu i najstarszego sklepu ze sprzętem sportowym w Rzeszowie. Mekki narciarzy i tenisistów, fanów pierwszych plecaków Alpinusa. – Zamykasz? No nie. Zostaw chociaż logo – prosił znajomy Sławomira Gibałę, syna Dyzia. Tym zdrobnieniem wołano Zbigniewa od dziecka. Nie uznawał życia bez emocji i kochał sport. Od tych pasji wszystko się zaczęło. Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak, Sławomir Gibała, archiwum rodzinne Gibałów
P
rzez długie lata nie było w Rzeszowie modniejszego sklepu sportowego. Wyrósł na podwalinach punktu napraw sprzętu sportowego i kempingowego, który założył Zbigniew Gibała, a który jego syn Sławomir rozwinął w świetnie prosperujący salon sprzedaży. Po przemianach ustrojowych w 1989 roku i zmierzchu epoki rzeszowskiego sklepu Maraton, to u Gibałów można było kupić polskie i zachodnie marki – sprzęt i akcesoria najwyższej jakości. Stanowiły one przedmiot westchnień miłośników różnych dyscyplin, ale prym wiodły narty, rakiety tenisowe i odzież turystyczna. Zakup bywał wyzwaniem dla portfeli, bo wtedy jedna miesięczna pensja wystarczała na znacznie mniej dóbr niż dzisiejsze wypłaty. Wolnorynkowa gospodarka jeszcze raczkowała, a tanie sieciówki dopiero szykowały się do podboju polskich miast. Allegro jeszcze nie istniało.
46
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
Mieszczący się na rogu ulic Mickiewicza i Kreczmera Gibsport Sklep-Serwis zajmował prawie 200 mkw. parteru w należącej do rodziny Gibałów kamienicy. Kryją się pod nią 300-letnie piwnice i od 2002 roku wpisana jest do rejestru zabytków. Przed II wojną światową mieścił się w niej zajazd, blisko kwitnącego handlem pobliskiego Rynku. Na starej pocztówce z tamtego okresu widać niski, jednopiętrowy budynek z balkonami i półokrągłą bramą. W czasie wojny przebiegała tędy granica getta. W pożydowskich domach okupanci lokowali Polaków, których z kolei wyrzucali z mieszkań przeznaczonych dla osadników niemieckich. Tak też najpierw do Rzeszowa, a później na ulicę Kreczmera (chociaż nie do tej jeszcze kamienicy) trafiła rodzina Gibałów – dziadkowie Sławomira – z czwórką dzieci.
PORTRET
Sławomir Gibała.
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
47
PORTRET
S
to lat temu wydawało się, że familia ta będzie wieść wygodne życie w młodym portowym mieście Gdyni. Walenty Gibała pochodził wprawdzie z Błażowej, a jego żona Zofia z Wielopola Skrzyńskiego, ale w dwudziestoleciu międzywojennym właśnie nad Bałtyk zawiodły ich koleje losu. Walenty miał tam szansę zaistnieć jako krawiec po nauce u wiedeńskich mistrzów. Co ciekawe, kurs krawiecki ukończył w Wiedniu, służąc jednocześnie jako strzelec wyborowy w armii cesarza Franciszka Józefa I (spędził w tej armii sześć lat). Nowym fachem nie od razu się jednak zajął, ponieważ ledwo co wybita na niepodległość ojczyzna musiała walczyć o granice. W 1918 roku Walenty bił się zatem w szeregach polskiego wojska o Kresy Wschodnie. W końcu wojna się zakończyła i mógł pomyśleć o rodzinie. Zamieszkał z żoną w wielkopolskim Wolsztynie, ale perspektywami kusiła Gdynia i tam postanowił się osiedlić. Rzeczywiście, dobrze im się wiodło. Z Zofią doczekali się czwórki dzieci. Ich syn Zbigniew Ludwik Dionizy (stąd Dyzio) urodził się jeszcze przed przeprowadzką do Gdyni, miał 9 lat, kiedy wybuchła II wojna światowa. Mówiący biegle po niemiecku krawiec Walenty odrzucił możliwość podpisania volkslisty i został wysiedlony z mieszkania. Gibałowie postanowili wrócić w rodzinne strony. W Rzeszowie przydzielono im wpierw pokój z kuchnią przy ul. Zamkowej, z widokiem na aleję Pod Kasztanami. W tamtych czasach tragiczne działy się tam rzeczy. Niemcy urządzali polowania na Żydów, a dzieci przez okna widziały te egzekucje. Dlatego Gibałowie z ulgą przyjęli kolejne przesiedlenie – tym razem na ul. Kreczmera, w sąsiedztwie kamienicy, która potem stała się rodzinnym domem Dyzia i siedzibą Gibsportu. W niej mieszkała bowiem Basia, towarzyszka zabaw, a później jego żona.
Sport na tysiąc sposobów W opublikowanych w 2013 roku wspomnieniach Zbigniew Gibała opisuje, jak w tym trudnym wojennym dzieciństwie wszędobylscy chłopcy ze starówki podziwiali pracę kowala z pobliskiej kuźni, podglądali amory Niemców na trawniku za murem starego cmentarza, czy gonili za piłką na „Dziadoszu” – dawnym przyszpitalnym ogrodzie. Były też akcje przerzucania chleba przez mur getta i sekrety o kryjących się w piwnicach ludziach. To także w tych czasach zaczęły się amatorskie wyczyny sportowe młodzików. Na saneczkarskiej górce „Zweiga” w alei Pod Kasztanami trenowali jazdę i pierwsze skoki na udających narty deskach, które przybijali do butów. Zaraz po wojnie przeniesiono narciarską rywalizację na Lisią Górę i Kopiec Konfederatów Barskich w dzielnicy Pobitno. „Już pierwszej, powojennej zimy mieli do dyspozycji dwie pary nart z butami, ponieważ jeden z mieszkańców miasta, widząc sportowy zapał młodych i ich narty domowej roboty, dał im prawdziwy sprzęt, schowany podczas wojny przed Niemcami” – można wyczytać we wspomnieniach Dyzia. W kolejnych latach szukano zatem stoków jeszcze dłuższych i trudniejszych – w Zalesiu, Babicy. Kiedy tylko Zbigniew Gibała osiągnął pełnoletniość, coraz ambitniej rywalizował w białym sporcie. Jeździł z Rzeszowa do Iwonicza, by startować w zawodach organi-
48
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
zowanych przez Klub Narciarski „Górnik”. Próbował sił w biegach, zjazdach, a nawet skokach. W listopadzie 1949 roku zapisał się do ZKS „Resovia Ogniwo”, gdzie współorganizował sekcję narciarską i łuczniczą. Nieustannie organizował dla podobnych jak on pasjonatów wyjazdy na narty, a jego aktywność była tak wyróżniająca się, że kiedy Polski Związek Narciarstwa zwrócił się do rzeszowskich władz sportowych o wytypowanie kogoś na kurs instruktorsko-narciarski; te zaproponowały właśnie Dyzia. To sprawiło, że wkrótce jako instruktor zaczął uczyć innych, stając się wielkim popularyzatorem tego sportu w Rzeszowie. Ale powiedzieć, że Dyzio uprawiał narciarstwo, to jak przeczytać jeden wers z poematu. Bo tuż po wojnie odnosił też sukcesy jako kolarz. Reprezentując barwy klubu „Ogniwo”, zwyciężał w latach 1952-54 w mistrzostwach województwa rzeszowskiego. Potem jako zawodnik sekcji motorowej wziął się za motocykle. Bardziej od żużla pociągały go wyścigi uliczne, motocyklowe rajdy i crossy. W Rzeszowie wygrał nawet z wielokrotnym mistrzem Polski Marianem Frankowskim, a w 1961 roku zdobył trzecie miejsce w Mistrzostwach Polski w Motocrossie. Sukcesy odnosił także w łucznictwie, zdobywając tytuł mistrza okręgu rzeszowskiego. Dopiero kiedy założył rodzinę, postanowił skończyć z ryzykownymi wyścigami na motocyklach. Ożenił się z Basią, poznaną w dzieciństwie na „Dziadoszu”, i zamieszkali przy ul. Mickiewicza 8. Kamienicę po wojnie nabył ojciec Basi i wybronił przed rozbiórką. Groziło jej zawalenie jak budynkom, które kiedyś stały na dzisiejszym placu Cichociemnych. Rodzina jednak zdołała dom wyremontować. – Po ślubie rodzice zamieszkali na pierwszym piętrze. Mama wspominała, że mieli mieszkanko mniejsze niż inni lokatorzy – opowiada Sławomir Gibała. Ustatkowany Dyzio ścigał się już tylko… samochodami w Rzeszowskim Automobilklubie (krótko) i żaglówkami na Solinie (przez kilkadziesiąt lat). – Żeglował… „Dyziem” – uśmiecha się Sławomir Gibała. – To ja zaproponowałem, by tak łódkę ochrzcić. Na Solinie Dyzia wszyscy znają. Należał tam do najstarszych żeglarzy. Nazywali go Dyzio Dynamit. Wszędzie go było pełno, taki ruchliwy. Nie tylko spędzaliśmy lato na żaglach, ale i jeździliśmy po świecie. Bo ojciec podróże też kochał.
Prywatna inicjatywa w niebiznesowych czasach
S
zukając bliskiego zainteresowaniom źródła utrzymania, z początkiem lat 60. Zbigniew Gibała został kierownikiem Hotelu Sportowego, który właśnie został utworzony przez Wojewódzki Ośrodek Sportu, Turystyki i Wypoczynku z myślą o sportowcach przyjeżdżających na rozgrywki do Rzeszowa. I nawet lubił tę robotę, kiedy przypadek wprowadził go na kurs wiodący do własnego biznesu. Handlarka prowadząca sklepik galanteryjny przy ul. Mickiewicza dowiedziała się, że kamienica z jej sklepikiem idzie do rozbiórki. Zaproponowała więc Dyziowi, że wynajmie lokal u niego, byle go przygotował. Jedyne możliwe miejsce znajdowało się w bramie zajazdowej. Zachęcony możliwością zarobku, Zbigniew zabudował bramę, tworząc dodatkowe pomieszczenie. Wtedy przy-
Od lewej: Sławomir Gibała, Zbigniew Gibała i Roman Mackiewicz.
szedł z miejskiego urzędu nakaz, że ma nowy lokal owej kobiecie udostępnić za darmo. Oszukany właściciel ustąpić nie zamierzał, a że jedynym ratunkiem było zaoferowanie w tym miejscu innych usług niezbędnych dla ludności, zaproponował serwis naprawy sprzętu sportowego. W ten sposób 19 sierpnia 1971 roku przy ul. Mickiewicza pojawił się szyld z napisem „Sport-Service”. Jego syn Sławomir miał wtedy 8 lat i za ponad dwie dekady na bazie owego serwisu miał stworzyć sklep Gibsport. – Ojciec prowadził ten punkt usługowy do spółki ze znajomym. Na początku naprawiali parasolki i zabawki – wymienia syn. – Sprzętu sportowego początkowo naprawiano tu niewiele, bo do tego brakowało odpowiednich urządzeń. Ale działalność rozwijała się. Dyzio dawał drugie życie turystycznym materacom, które zmartwieni właściciele przynosili po pobytach na kempingach i wakacjach pod namiotami. Naprawiał naciągi w rakietach do tenisa i kołowrotki do wędek. Warto tu dodać, że Dyzio był również zapalonym wędkarzem. I dzięki temu witryny serwisu miały nietypowe dekoracje. Zbigniew Gibała umieścił w nich swoje wędkarskie trofea. Ryby, który sam spreparował. Przechodnie przystawali, by podziwiać głowę potężnego suma, czy małego rekina młota. Tego ostatniego przywiózł z podróży do Maroka. – Wiózł go w wiaderku z wodą i chyba jakimś środkiem konserwującym. Przejechaliśmy z nim kilka granic bez problemu. To były inne czasy – wspomina tamtą wyprawę Sławomir. – Do sklepu czasem zaglądałem. A kiedy już miałem 13-14 lat, ojciec zaczął mnie gonić do roboty. Inne dzieci bawiły się, a ja dmuchałem materace w poszukiwaniu dziur, rozsupływałem splątane wędkarskie żyłki, a kiedy podrosłem, montowałem narty i naciągałem rakiety tenisowe. Ojciec kupił amerykańską maszynę do naciągania, z korbką. Nie to co dzisiaj, kiedy po prostu wciska się guzik. Wtedy naciąganie trochę trwało. Mały Sławek uczył się w „jedynce” przy Bernardyńskiej. Ale szybko rodzice przenieśli go do Szkoły Podstawowej nr 7 przy ul. Pułaskiego, gdzie była klasa sportowa o profilu pływackim. – Rano trening na basenie, potem do
Zbigniew Gibała.
szkoły i po szkole znów trening. Ale sukcesy w pływaniu przyszły dopiero na studiach. Podium za sztafetę, pływanie grzbietem, styl zmienny i tytuły uczelnianego sportowca roku. Na studiach należałem i do sekcji narciarskiej, i do żeglarskiej. Wysportowana jest cała rodzina. Mama trenowała akrobatykę – opowiada syn Dyzia i przyznaje, że mimo to w kamienicy Gibałów nie ma osobnego pokoju z pucharami i medalami. Chociaż za samo żeglowanie jego ojciec posiada dziesiątki medali i setkę pucharów. Przyszły właściciel Gibsportu studiował ekonomię. – Wcale mnie do handlu nie ciągnęło – zastrzega. – Raczej przed wojskiem uciekałem. Skończyłem średnią szkołę jako mechanik obróbki skrawaniem w Zespole Szkół Mechanicznych przy ul. Obrońców Stalingradu (dziś Hetmańska – dop. aut.). Nienawidziłem jej, chciałem iść do liceum. Ojciec mnie tak urządził, bo stwierdził, że zdobędę fach, który pozwoli mi przejąć po nim serwis. Potem było dwuletnie studium geodezyjne, a że wojsko dalej mnie ścigało, to poszedłem na studia w rzeszowskiej filii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej. Ojciec nie rezygnował z planów przekazania mi schedy w branży usługowej. Znalazł na mnie sposób. Kupił nowoczesną maszynę do naciągania rakiet i powiedział: „Masz ją, co naciągniesz i zarobisz, to jest twoje”. Skusiłem się – przyznaje Sławomir. le już wcześniej potrafił zarobić. Handlował kasetami i ciuchami na rynku. I nie przejmował się, kiedy rodzice mówili, żeby przestał, bo to wstyd. Widzieli go raczej jako rzemieślnika. – Miałem pomysł na ten biznes. Pod koniec lat 80., jeszcze jako uczeń technikum jeździłem z kolegami do Warszawy po ciuchy na stoisko kultowej marki Hoffland, oferującej kolekcje Barbary Hoff. Ruszało się nocą, aby jeszcze przed otwarciem Domów Towarowych Centrum stanąć w kolejce i w tłumie klientów złapać lepszy towar. To było prawdziwe szaleństwo. Jak na wyprzedażach w Stanach Zjednoczonych. Tak zdobyte ubrania sprzedawałem we wtorki i piątki na targu w Rzeszowie. W weekendy jeździłem też do Przemyśla, żeby sprzedawać pirackie kasety z filmami. W końcu ojciec wkręcił mnie w te rakiety.
A
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
49
PORTRET - Najpierw zamknął biznes ajent lokalu ze sprzętem AGD, sąsiadujący z naszym serwisem. Potem zwalniały się kolejne pomieszczenia. Wybijaliśmy ściany, poszerzaliśmy okna. Zaczął się handel Alpinusem, odzież i plecaki. Polski Alpinus był wtedy hitem. Zachodnie marki dopiero powoli wchodziły, a oni robili wspaniałe rzeczy. Ale też na spotkaniach dla partnerów handlowych przestrzegali nas: „Uważajcie, trzeba teraz korzystać i zarabiać, bo potem będzie trudniej, a jak wejdą sieciówki, to już naprawdę ciężko”. I mieli rację – kiwa głową Sławomir.
Buty narciarskie jak ciepłe bułeczki
G
dyby sam miał wybierać, śmieje się, że nie wie, czy przejąłby rodzinny biznes. Ale to właśnie on do ojcowego serwisu wprowadził handel. – Mieliśmy znajomego, który prowadził w Sandomierzu biuro turystyczne i sklep sportowy. Wiódł wygodne życie i stać go było na egzotyczne wyprawy na Kaukaz. Odwiedzaliśmy go czasem. Ogromnie podobały mi się półki wypełnione towarem w jego sklepie i willa, w której mieszkał. Zapragnąłem takiego sklepu. Lokal miałem, klienci przychodzili. Więc zacząłem. Ojciec był wtedy już jednym z pierwszych serwisantów wiązań do nart firm Marker i Tyrolia. A takich w Polsce było może kilkunastu. To przyciągało ludzi. Montowali narty na zapleczu. Wiele miejsca nie było, bo na początku serwis sąsiadował przez jedną ścianę z firmą państwową, a przez drugą z mieszkaniem lokatorki. Ale jakoś udało się wygospodarować na półkach miejsce z towarem na sprzedaż. I tak w 1995 roku pod jednym dachem zaczęły działać dwie firmy: „Sport-Serwis” ojca i „Sklep Gibsport” syna – formalnie, bo w zasadzie była to wspólna firma rodzinna. Na początku sklep oferował piłki, rakiety, potem buty narciarskie. – Po buty Salomona jeździłem do tego znajomego z Sandomierza. Wyruszałem do niego wieczorem, pakowałem do samochodu tyle butów, ile się pomieściło. Sprzedawałem w 2-3 dni i wracałem po kolejne. To był przebój niesamowity – wspomina Sławomir. – Pieniądze na pierwsze zakupy towaru pożyczyłem od kolegi ze studiów. Potem zarobiłem i już kupowałem za swoje. To był początek lat 90. Wtedy wszystko szło. Konkurencji nie miałem. W Rzeszowie był sklep Maraton, ale towarów, nazwijmy to, luksusowych, nikt nie oferował. Sam uczyłem się jeździć jeszcze w skórzanych butach narciarskich, jakie dziś można zobaczyć w muzeum. Syn Dyzia wyprawiał się regularnie do Warszawy i przywoził towar samochodem albo zamawiał dostawę pociągiem. Potem towar odbierał z dworca PKP. Pudła trzeba było przeładować na auto i do sklepu. A sklep rósł.
50
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
Gibsport przeżywał tymczasem swoje złote lata. Obok nart, sprzedawał i serwisował również rowery. Ale te drugie szły raczej słabo. Znakomicie za to sprzedawał się sprzęt narciarski i odzież sportowa. Na sklep zaanektowane zostało kolejne pomieszczenie, mieszkanie od strony zachodniej, które opuściła lokatorka. Gibsport zajmował już siedem pomieszczeń plus zaplecze. – Wybudowaliśmy nawet kominek – dodaje właściciel. – Widziałem podobny w sklepie sportowym w Krakowie i też chciałem taki mieć. Dogrzewał wnętrze. Było przytulnie. Pachniało drewnem, a czasem i kiełbasą, kiedy pracownicy wrzucali obiad na ruszt. Mówiono, że to sklep z klimatem. Przedstawiciele z różnych firm przyjeżdżali i chwalili, że o Gibsporcie w Polsce jest głośno. rzy Mickiewicza pracowało 8 osób, w tym Sławomir i jego żona Alicja. Załoga musiała doglądać towaru, do którego w pełnym zakamarków sklepie każdy klient miał swobodny dostęp. Sprzedawcy potrafili każdemu doradzić i podpowiedzieć, co wybrać. – Jeśli chodzi o odzież, to pod koniec lat 90. mieliśmy już znane zachodnie marki. W cenach porównywalnych z Alpinusem, ale jakościowo wcale nie lepsze. Wtedy Alpinus miał znakomite wyroby, plecaki nie do zdarcia. Sam taki mam do dzisiaj – przyznaje twórca Gibsportu.
P
PORTRET
Z
Sławomir Gibała. Rzeczywiście, założona w 1990 roku przez polskich himalaistów marka Alpinus od razu zdobyła uznanie. Mówiono, że produkty są „mocne jak słoń” – bo takie przezwisko nosił jeden z założycieli firmy – himalaista Artur Hajzer. Alpinus szył nawet plecaki dla Bundeswehry. Niestety, zbankrutował w 2004 roku. – Jeśli chodzi o narty, to bazowaliśmy na Rossignolu, bo współpraca z jednym producentem była opłacalna – tłumaczy Sławomir Gibała. – Dobrze się sprzedawały. Wybór rodzajów nart mieli ogromny. Biznes się kręcił. Zimy dopisywały, ludzie kupowali sprzęt. Tworzenie oferty wymagało jednak wyczucia. Zamówienia robiłem pół roku przed sezonem. Towaru nie sprzedanego zwrócić już nie mogłem. Do dzisiaj zostało mi kilka klasycznych modeli nart Rossignola, które się nie sprzedały, bo klienci pewnej zimy zaczęli w przeważającej części kupować carvingi. rugą specjalnością sklepu był sprzęt do tenisa. Gibsport miał przez pewien czas wyłączność na sprzedaż rakiet firmy Head. Oferował nawet rakiety testowe. Przed zakupem można było taką wypożyczyć, wypróbować. – Tenis jest też moim ulubionym sportem – zdradza założyciel Gibsportu. – To dyscyplina kojarzona z prestiżem, ale i dla wielu dostępna. W sklepie oferowaliśmy wprawdzie rakiety z czipami w ramie po 2 tys. zł, ale egzemplarze za 100 zł również były. Gorzej przedstawiała się dostępność kortów do gry. ROSiR, Czarni na Olszynkach i jeszcze przy Dąbrowskiego – tam można było grać. Za to teraz kortów nie brakuje. Są kryte, przy szkołach. Dawniej w zimie rakiet nie naciągało się wcale, a w ostatnich latach więcej miałem naciągów do zrobienia niż montowałem wiązań do nart. Dobra passa trwała ponad dwie dekady. W szczycie świetności Gibsport w grudniu odnotowywał taki obrót, jaki w ostatnich latach przez cały rok. Dziennie przewijało się przez sklep nawet 100 osób. Były kolejki do kas. Jedni robili wielkie zakupy, inni przychodzili po rękawiczki, gogle, czapki. Na półkach leżał towar wart milion. W tych złotych latach Gibsport był także sponsorem sportowych drużyn, turystycznych wypraw i zawodów. Codziennie ktoś przychodził po wsparcie. W sprzęt za darmo zaopatrywano podróżnika Andrzeja Śmiałego. Sklep wspierał również drużynę piłkarską w Dylągówce i przez siedem lat finansował własną Ligę Amatorskiego Basketu.
D
bigniew Gibała wraz synem czuwali nad rozwijaniem narciarskich pasji rzeszowian. Sponsorowali i przygotowywali wiele imprez narciarskich. Warto tu pewnie wspomnieć, że jeszcze w latach 70. Dyzio zaangażował się w budowę wyciągu narciarskiego na górce w Malawie. Amatorzy zjazdów cieszyli się urządzeniem przez trzy sezony, a potem zwyczajnie zabrakło śniegu. Za to z początkiem XXI wieku u Zbigniewa pojawili się przedstawiciele rolników z Puław w Beskidzie Niskim, szukając rady w sprawie budowy wyciągu. I to Zbigniew ich przekonał, że czasy są nowe i trzeba myśleć o krzesełkach, a nie o orczyku. Jego argumentom Podkarpacie zawdzięcza wyciąg krzesełkowy w stacji KiczeraSki.
Coś się kończy, coś zaczyna
N
ic jednak nie trwa wiecznie. Przybywało konkurencji, w Rzeszowie pojawiało się coraz więcej sklepów sportowych. Zmieniały się także przyzwyczajenia klientów. Zbigniew żył z tego, że ludzie co się dało, to naprawiali. Sławomir zyskał na głodzie za towarem dobrej jakości. Jednak handel sprzętem narciarskim to trudny biznes. Uzależniony od opadów śniegu. Kiedy zima biała, wszystko się sprzedaje. Kiedy śniegu nie ma, zastój. A śniegu w ostatnich latach na Podkarpaciu brakowało. Do tego Internet zakwitł sklepami online i tradycyjna sprzedaż została zdemolowana. – Sklepy sportowe stały się przymierzalniami – stwierdza twórca Gibsportu. – Ludzie kupują tam, gdzie taniej, a ja w Internecie się nie odnalazłem. Przebicie się z ofertą w sieci wymaga sporych nakładów. Gdybym miał 20 lat, może bym walczył. Ale postanowiłem odpuścić. Kilka lat temu zacząłem powoli zmniejszać skalę biznesu. Zamawiałem coraz mniej towaru, żegnałem kolejnych pracowników. Ograniczyłem też metraż. Cieszę się, że robiłem to stopniowo. Sprzedać z dnia na dzień sklep to duża strata. Udało mi się tego uniknąć. Na koniec z kamienicy przy Mickiewicza ściągnięto szyld. A w miejscu, gdzie Dyzio w latach 70. otworzył zakład naprawy sprzętu sportowego, teraz powstał „Kredens” – sklep z wysokiej jakości żywnością ekologiczną. Na półkach zioła, herbaty, suplementy diety. Biznes nadal rodziny Gibałów. Ale tym razem prowadzi syn Sławka, wnuk Dyzia – Paweł Zbigniew. – Trochę mi żal. Ale też czuję ulgę, że spadła presja tych ostatnich lat, kiedy martwiłem się o utrzymanie pracowników, zaległości płatnicze. Teraz mam spokój. Wszystko się kiedyś kończy – szczerze mówi twórca Gibsportu. Pomysł na siebie też ma. Pasjonuje się fotografią, bo zdjęcia robił od zawsze. Jeszcze jako dziecko dostał od ojca aparat fotograficzny. Należy do Rzeszowskiego Stowarzyszenia Fotograficznego. – W okresie ścisłej pandemii, kiedy wszystko było zamknięte, nie mogłem się doczekać, kiedy zrobię komuś portret. Bo właśnie ten rodzaj fotografii lubię najbardziej. Może na dole kamienicy przy Mickiewicza 8 otworzę także atelier.
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
51
BĄDŹMY szczerzy
Władza już nie jest warta mszy
JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI
Rówieśnicy Polski pookrągłostołowej ukończyli 30. rok życia. Ci, którzy na przełomie lat 1989/90 byli piętnastolatkami, dziś są w wieku dojrzałym, na ogół mają już dorosłe dzieci, a niektórzy nawet wnuki. Ich świadome życie wolne jest zupełnie od doświadczenia realnego socjalizmu. Nie mają pojęcia, do czego zdolna jest lewica, gdy ma pełnię władzy – jeśli rodzice i dziadkowie im o tym nie mówią, tym bardziej nie mają pojęcia. Nic dziwnego, że w tej sytuacji środowiska neomarksistowskie uznały, iż jest to znakomita okoliczność na rozpoczęcie w Polsce szturmu o odzyskanie wpływów, a następnie przejęcie władzy. Dochodzi jeszcze irytacja, że demokracja nie bardzo się sprawdza, bo wybory prezydenckie i parlamentarne po raz drugi wygrała opcja niepodległościowa, a polska gospodarka w ciągu kilku lat znacznie się rozwinęła. Aktualnie mamy jednak stan kryzysu spowodowany pandemią koronawirusa. Lewackie awantury popierają polscy liberałowie, którzy bez wpływu na rządzenie w państwie zdają się czuć jak ryba bez wody. I liberałowie, i lewica korzystają z poparcia najsilniejszych państw i korporacji, przez które szybki rozwój Polski jest odczytywany jako naruszenie dotychczasowego status quo. Aby zmienić mentalność ogółu polskiego społeczeństwa, opozycja uznała, że trzeba skutecznie ude-
rzyć w Kościół katolicki, rozcieńczyć związek Polaków z chrześcijaństwem, a na początek nadgryźć autorytet św. Jana Pawła II, czyniąc zeń odpowiedzialnego za zamiatanie pod dywan grzechów ważnych ludzi Kościoła. To zaiste zasadnicze przestawienie tzw. wajchy. I pomyśleć, że największa polska partia liberalna formalnie funkcjonuje w Parlamencie Europejskim jako polski człon europejskiej chrześcijańskiej demokracji, która dawno już zaaprobowała aborcję, eutanazję i tzw. małżeństwa homoseksualne. I pomyśleć, że jeszcze prawie 15 lat temu „Gazeta Wyborcza” (6 stycznia 2006) opisywała pielgrzymkę czołowych polityków Platformy Obywatelskiej: „Wczoraj modlili się w Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Łagiewnikach. Dziś będą się modlić na mszy w Katedrze Wawelskiej i rozmawiać z abp. Stanisławem Dziwiszem. Posłowie chcą, by metropolita zmobilizował ich do czynienia rzeczy dobrych (...) Donald Tusk przyznaje, że spodobał mu się pomysł rekolekcji w Krakowie. – (...) Wszyscy jesteśmy ludźmi Kościoła i mamy prawo komentować kościelną rzeczywistość”. Rekolekcje odbyły się w klasztorze Benedyktynów w Tyńcu. No, ale wtedy dzisiejsi 45-latkowie mieli po lat 30, a dzisiejsi 30-latkowie jeszcze nie mieli prawa wyborczego, a trzeba było wygrać z rządzącym wówczas PiS-em. Władza jest warta mszy – z takiego założenia wychodził pewnie Tusk. Jana Pawła II bardzo wcześnie zaniepokoiło instrumentalizowanie religii i Kościoła przez polityków i część elit katolickich. W 1995 roku pisał w liście do Jerzego Turowicza, wówczas redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”: „Rok 1989 przyniósł w Polsce głębokie zmiany związane z upadkiem systemu komunistycznego. Odzyskanie wolności zbiegło się paradoksalnie ze wzmożonym atakiem sił lewicy laickiej i ugrupowań liberalnych na Kościół, na Episkopat, a także na Papieża... Chodziło o to, aby zatrzeć w pamięci społeczeństwa to, czym Kościół był w życiu Narodu na przestrzeni minionych lat. Mnożyły się oskarżenia czy pomówienia o klerykalizm, o rzekomą chęć rządzenia Polską ze strony Kościoła, czy też o hamowanie emancypacji polskiego społeczeństwa. Pan daruje jeżeli powiem, iż oddziaływanie tych wpływów odczuwało się jakoś także w <<Tygodniku Powszechnym>>. W tym trudnym momencie Kościół w <<Tygodniku>> nie znalazł, niestety, takiego wsparcia i obrony, jakiego miał poniekąd prawo oczekiwać”. Ze środowisk akademickich wyszedł list w obronie dobrego imienia i świętości Jana Pawła II. Dotąd podpisało go kilkaset osób znaczących w środowiskach naukowych i intelektualnych. Następca Jerzego Turowicza na stanowisku redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” ks. Adam Boniecki, ten sam, który podpisał się ongiś pod listem w obronie satanisty Nergala, oświadczył, że nie podpisze się pod listem w obronie Jana Pawła II. Zapytam wprost – czy to ze strony wielebnego księdza redaktora zemsta na naszym Papieżu za list z 1995 r. do naczelnego „Tygodnika Powszechnego”?
Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.
52
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
POLSKA po angielsku
Święta na 5 osób, nie licząc psa
MAGDA LOUIS
Jest nas spora grupa napalonych święta-maniaków, którzy już 1 grudnia odpalają domowe iluminacje, a najdalej 10 grudnia stawiają żywą choinkę, która w okolicy Wigilii jest już samymi suchotami. W nagrzanym kominkiem salonie ledwie zipie, z jej zwiędłych gałązek spadają na podłogę szklane bańki, tłukąc się na piękne księżyce. Ale co tam, lepiej wcześniej niż jeszcze wcześniej, na przykład w końcu listopada, bo i tak się zdarzało. Pod choinką fury prezentów, ładnie opakowane, z dedykacją, piętrzą się i czekają na koniec wigilii. Oczywiście śniegu brak, w telewizji kolędują Golce i Steczkowska, dyskretnie podajemy sobie rapacholin i oficjalnie parzymy verdin. Jak kto ma jeszcze zdrowie, przepija zestaw kapusta-grzyby-pierogi-ryby kieliszeczkiem Becherovki. W dawnych czasach po wigilii szło się na pasterkę. Ostatnio byłam jakieś milion lat temu. Poszliśmy kupą, kolędując po drodze i popychając się w zaspy. Podłoga na wejściu do kościoła była mokra i błotnista, ludziska podtrzymywali się nawzajem, żeby nie wywinąć orła.
Świątecznie rozweselony ksiądz, czerwony na buzi jak ruski żołnierz w trakcie wyzwalania, rozpoczął Pasterkę w te słowa; Moi kochani, za parę godzin będziemy siadać do wigilii… Cuda, cuda ogłaszają. Skąd się u mnie wzięła świąteczna obsesja? Z dzieciństwa. W ogóle zima dobrze mi się kojarzy, żywię do zimy serdeczne uczucia i bardzo ją szanuję. Gdy przychodzi moment leczenia wspomnieniami (ach te dziwne, nieprzespane nocki!), moje zawsze rozpoczynają się w mrozie i śniegu. Wszystko, co działo się wokół świąt, smakowało i wyglądało wspaniale, to był czas absolutnie wyjątkowy, a wyjątkowość nie była wyprodukowana w fabryce w Chinach. W wannie nigdy nie pływał karp, mama w wigilię serwowała kostkę rybną w panierce, ponieważ żadne z rodziców nie miało drygu do zabijania. Podobno dzieci za głośno płakały, gdy spróbowali wprowadzić tę tradycję w życie, ale ja tego nie pamiętam. Choinkę przywoził tato; wnosił wielkie drzewko na pierwsze piętro naszego mieszkania w bloku, zostawiając na schodach ślad z igieł. Zanim stanęła w dużym pokoju, przycinał pień i obcinał suche gałązki, mama go ponaglała, był już najwyższy czas uwolnić szynkę z puszki! Zapach tej szynki oblegał całą kuchnię, smak słonej galaretki, którą była otulona, mam wciąż pod językiem. Na choince wieszałam czekoladki, papierowe gwiazdki, kolorowe bańki z prawdziwego szkła i łańcuch światełek, w którym co roku szukaliśmy tej jednej, przepalonej żarówki. Szynkę jedliśmy w Boże Narodzenie, przegryzając pomarańczami przysłanymi przez ciotkę z Ameryki. Czasami docierały do nas miękkie i nadgnite, ale i tak stanowiły kulinarną sensację. W Wigilię obowiązywał zakaz włączania telewizji, wychodzenia z domu i przyjmowania gości, kulminacyjny punkt dnia stanowiło rozdawanie prezentów. Przeważnie w paczce dostawałam ciepłe rajstopy, szalik, słodycze i coś szkolnego – piórnik lub kolorowe flamastry. Wspaniałe były też zimowe ferie, śnieg padał nocą, poranki skrzyły się mrozem i bielą absolutną. Najlepiej pamiętam wieczorne powroty z lodowiska, chłopcy i dziewczęta doskonalili sztukę flirtu poprzez przelotne obmacywanie, popychanie i przewracanie na lód. Dziś na miejscu lodowiska w dole skarpy przy ulicy Piastów, gdzie znajduje się stacja benzynowa, natomiast na miejscu lodowiska, na którym uczyłam się jeździć na łyżwach, kościół Saletynów. Piękne czasy leżakują w pamięci i jeszcze trochę upłynie wody pod mostem, zanim zrobią miejsca nowym wspomnieniom. Przed nami kolejne święta Bożego Narodzenia, święta ze skazą. Nie będzie kompletu przy stole, kolędnicy nie podejdą pod bramkę, pewnie i Pasterki nie będzie. Oby tylko nie zapukał do naszych drzwi strudzony wędrowiec, prosząc o miejsce przy wigilijnym stole. Są przepisy, żeby nie wpuszczać.
Magda Louis. Rzeszowianka, która po latach spędzonych na emigracji w Anglii i USA, w 2014 r. wróciła na stałe do Polski. Pisarka, tłumaczka, felietonistka, autorka 6 powieści: „Ślady hamowania”, powieść nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola” oraz „Kilka przypadków szczęśliwych”, za które otrzymała nagrodę czytelniczek i jury na Festiwalu Literatury w Siedlcach, „Zaginione”, „Chcę wierzyć w waszą niewinność” oraz wydana w 2019 r. w Świecie Książki „Sonia”. Obecnie pracuje jako rzecznik prasowy w WSIiZ.
Więcej felietonów na portalu www.biznesistyl.pl
AS z rękawa
Chińczycy trzymają się mocno
KRZYSZTOF MARTENS
Dolinami i wzgórzami niosła się bojowa pieśń. Szły oddziały hunwejbinów, aby myśli Mao nieść. Temu dynie większe rosną, krowa więcej mleka da, Kto stosuje myśli Mao, ten je zawsze w sercu ma. Dał nam przykład wielki Mao przepływając Yangzi Jiang (najdłuższa rzeka w Azji) Jak hartować swoje ciało, oszczędzając cenny tran. Jako dzieciak śpiewałem tę piosenkę przy ognisku – słowa wydawały się nam bardzo śmieszne. Dopiero później dowiedziałem się, jak Mao Tse-Tung rządził Chinami od 1949 do (praktycznie) 1976 roku. Jak ktoś zabije drugą osobę jest nazywany mordercą, a jak zabije miliony, to jest kolejno: przewodniczącym Republiki lub Ogromnym Wodzem, i jest uwielbiany przez setki milionów obywateli swojego kraju. Na szczęście dla Chin partia komunistyczna postawiła po erze Mao na cieszącego się dużym poparciem społecznym – Deng Xiaopinga. Zaproponował on duże reformy gospodarcze i otwarcie się na świat.
W XXI wieku odwiedziłem Chiny trzykrotnie. Ostatni raz w 2018 roku – Mistrzostwa Świata w Brydżu odbywały się w mieście Wuhan. Tak rodziła się we mnie fascynacja krajem, którego historia liczy ponad 5 tysięcy lat. Wrażenia – trudna będzie do zasypania przepaść edukacyjna. W recepcji dobrego hotelu, który był częścią galerii handlowej, nikt nie mówił w żadnym języku europejskim. Podobnie było w restauracjach. Część taksówkarzy to analfabeci niepotrafiący przeczytać adresu napisanego po mandaryńsku. Kłopoty „komunikacyjne” były rekompensowane sympatycznym uśmiechem i życzliwością. Niecały rok później właśnie w tym mieście pojawił się wirus, który gnębi cały świat do dzisiaj i jak na razie końca nie widać. Początek grudnia 2020 – na świecie rozgrywają się czarne scenariusze związane z pandemią, a w Chinach wszystko jest pod kontrolą. Od początku sierpnia nie zanotowano więcej niż kilkadziesiąt zakażeń dziennie. Jak można to osiągnąć w tak ogromnym kraju? W dzielnicy Binhai miasta Tiencin wykryto pięć lokalnych przypadków zakażeń koronawirusem. Dzielnicę odizolowano i pobrano 2,2 milina próbek do testów. W innym mniejszym mieście Manzhouli po wykryciu dwóch przypadków przetestowano 200 tysięcy mieszkańców. Dzięki temu, gdy cały świat zmaga się z recesją i dużym spadkiem PKB, Chińczycy będą mogli się pochwalić w 2020 roku 2-3-procentowym wzrostem. Chiński przywódca Xi Jinping snuje mocarstwowe plany na przyszłość. Celem długofalowym jest osiągnięcie statusu państwa innowacyjnego, kreatywnego i opartego na wysokich technologiach. Czego to dotyczy – przede wszystkim sztucznej inteligencji, telekomunikacji, smartfonów i 5G. Oczywiście nie pominięto walki z biedą. Do połowy XXI wieku nie ma być ludzi żyjących poniżej minimum socjalnego. Chińczycy bezwzględnie wykorzystują polityczny bałagan spowodowany pandemią, podporządkowując sobie Hongkong i zwiększając kontrolę nad Morzem Południowochińskim. Zwiększają też presję na Tajwan. Wykorzystując wewnętrzny popyt, coraz skuteczniej włączają się do walki o pozycje hegemona na świecie. Przyśpieszają zbrojenia, wzmacniają flotę, mają plany penetracji kosmosu i rozwijania wysokich technologii. Chińczycy na niespotykaną skalę rozbudowują sieć nadzoru – jedna kamera potrafiąca rozpoznawać twarze przypada na dwóch obywateli (prawie 650 milionów kamer). Trzeba przyznać, że przydała się inwigilacja do wyłapywania osób, które miały kontakt z zakażonym i kierowania ich na kwarantannę. Chińczycy zakochali się w smartfonach. Dokonują przy ich pomocy większość płatności, szukają informacji i wiedzy. Smartfon pozwala lokalizować każdego obywatela, a analiza poszukiwanych i zdobywanych informacji – kontrolować go. Jaka będzie przyszłość? Moim zdaniem, głodny tygrys (Chiny) w niedalekiej przyszłości wyprzedzi sytego lwa (USA).
Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.
56
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
RAPORT
Jaromir Rajzer.
Mimo pandemii Rzeszów buduje. A za ile sprzeda? – W maju codziennie ktoś pytał, kiedy ceny mieszkań w Rzeszowie spadną. Tymczasem obniżki objęły głównie rynek najmu, wielkich obniżek na rynku sprzedaży się nie doczekano. Do września transakcji było jednak zdecydowanie mniej, a liczba udzielonych kredytów w II i III kwartale br. spadła o ok. 20 proc. W Rzeszowie tymczasem zaczęto budowę trzech tysięcy mieszkań. Czy deweloperzy sprzedadzą je za cenę, jaką przewidywali przystępując do inwestycji? – zastanawia się Jaromir Rajzer, prezes Certus Nieruchomości, partner zarządzający Polskiego Konsorcjum Nieruchomości i wiceprezes Podkarpackiego Stowarzyszenia Pośredników i Doradców Rynku Nieruchomości.
Tekst Alina Bosak Fotografia Tadeusz Poźniak Grafiki Sebastian Rusin
58
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
R
ok 2019 był najlepszym rokiem jeśli chodzi o budownictwo w Rzeszowie. Do użytkowania oddano niemal 3,3 tys. mieszkań, licząc zarówno te w budownictwie jedno-, jak i wielorodzinnym. Wcześniej ta liczba nie przekraczała trzech tysięcy, chociaż wyraźny wzrost zaczął się w 2015 roku, kiedy to w Rzeszowie przybywało średnio 2,5 tys. mieszkań rocznie. – Przed 2010 rokiem ta liczba nie przekraczała tysiąca. W ciągu dziesięciu lat potroiła się. Budownictwo w Rzeszowie rozwija się w imponującym tempie – przypomina Jaromir Rajzer. Poprzedni rok zapowiadał utrzymanie tej korzystnej koniunktury. Rozpoczęto bowiem budowę 3,6 tys. mieszkań. Dobrą passę zapowiadały także liczby mówiące o decyzjach poprzedzających proces inwestycyjny. Liczba wydanych zezwoleń na budowę i zgłoszeń zamiaru budowy sięgnęła niemal 4 tys. Te świetne perspektywy na 2020 roku zmieniła jednak pandemia, która rozlała się po świecie wraz z wirusem COVID-19 i dotarła również do Polski. Pod koniec marca wprowadzono pierwszy lockdown i chociaż nie nastąpiły wtedy jeszcze masowe zwolnienia w zakładach pracy, a ekipy przychodziły na plac budowy w zasadzie tak samo jak wcześniej, to na rynku zapanowała ostrożność.
RAPORT
N
owych mieszkań w Rzeszowie zaczęto oddawać mniej. I mniej wydano pozwoleń na budowę. Te spadki po dziewięciu miesiącach stały się wyraźnie widoczne. Do końca września powstało ok. 2,1 tys. mieszkań. Niemal 700 mniej niż w roku poprzednim, chociaż – zaznaczmy – nadal więcej niż w 2018 roku, kiedy to wydano ich ok. 1,7 tys. – Spadek jest zatem spory, bo o ok. 25 proc., jednak w dłuższej perspektywie, np. 10-letniej, to wciąż naprawdę dobry wynik – uważa Jaromir Rajzer. Jak zmieniało się nastawienie inwestorów widać po liczbie pozwoleń na budowę. W pierwszym kwartale br. wydano ich o prawie 30 proc. więcej (!) niż w rekordowym roku 2019. Potem jednak optymizm inwestorów spadł i trzeci kwartał zakończył się liczbą 2,8 tys., a więc o pięć procent niższą niż w analogicznym okresie roku poprzedniego. – To jednak niewielki spadek. Proces inwestycyjny trwa z reguły 1,5-2 lat, więc możemy przewidywać, że po tym czasie te nieruchomości zostaną oddane do użytku – interpretuje Jaromir Rajzer.
Są i inne liczby, które świadczą o tym, że pod względem podaży rynek wciąż dobrze sobie radzi. Mimo pandemii, rozpoczęto budowę prawie 3 tys. nowych mieszkań i domów, o prawie 20 proc.więcej niż w tym czasie w 2019 roku, kiedy to ruszyło ok. 2,5 tys. „budów”. Te dane GUS-owskie analitycy Biura Nieruchomości „Certus” zderzyli z opiniami ponad pięćdziesięciu deweloperów i pośrednikówobrotu nieruchomościami z Rzeszowa. – Przeprowadziliśmy elektroniczną ankietę, wiedząc, że ich obserwacje i doświadczenie mogą dać miarodajny
RAPORT obraz sytuacji. Pytaliśmy ich we wrześniu, a więc po pierwszej fali strachu, ale przed drugim lockdownem – zaznacza Jaromir Rajzer. – Aż 84 proc. pytanych zauważyło, że ze względu na pandemię deweloperzy przeciągają proces budowy lub ograniczają podaż nowych projektów i nie przystępują do ich realizacji. Przełożenie jest proste: skoro mieszkania wolniej się sprzedają, to będę dłużej budował, żeby nie zakładać własnych pieniędzy, tylko poczekać na wzrost popytu. Przeciągnięcie budowy jest pierwszym lekarstwem na efekt pandemii. Drugie to czasowe odłożenie pozwoleń na budowę do szuflady. Tutaj też można zwlekać, ponieważ budowę należy rozpocząć do trzech lat od uzyskania pozwolenia. Ale nawet pod koniec tego okresu wystarczy zgłosić jej rozpoczęcie do nadzoru i wykonać jakieś czynności budowlane, np. dokonać geodezyjnych pomiarów i wytyczenia budynku oraz wpisać to do dziennika budowy, a potem zwlekać przez kolejne prawie trzy lata – pamiętając, że przerwa w procesie inwestycyjnym nie może przekraczać 3 lat. Tylko co ósmy pytany we wrześniowej ankiecie stwierdził, że sytuacja ustabilizowała się, a liczba nowych budów wróciła do poziomu sprzed pandemii.
Czy rzeszowianie potrzebują mieszkań Kiedy spojrzeć na zapotrzebowanie na mieszkania w Rzeszowie, to jest ono spore. – Na koniec ubiegłego
roku w stolicy Podkarpacia było prawie 85 tys. mieszkań. W ciągu ośmiu lat przybyło ich aż 20 tysięcy, co jest w pewnym stopniu skutkiem poszerzania granic miasta, ale przede wszystkim wielu dużych inwestycji realizowanych przez deweloperów. Mamy zatem 436 mieszkań na tysiąc mieszkańców. To sporo, ale wciąż mniej niż w Kielcach, Białymstoku, Lublinie, nie licząc już takich metropolii jak Kraków, Wrocław, Łódź, czy rekordowa Warszawa, gdzie te wskaźniki są najwyższe, powyżej 550 mieszkań na 1000 mieszkańców – tłumaczy Jaromir Rajzer. W wielorodzinnych blokach wciąż najchętniej poszukiwane są mieszkania dwupokojowe. Optymalnie 39-50 m kw. Na drugim miejscu są lokale do 39 mkw. Jeśli chodzi o domy jednorodzinne, to najczęściej jest to przedział 100150 mkw. powierzchni użytkowej. Pośrednik sprzedaży nieruchomości zauważa też, że chociaż od dziesięciu lat w Rzeszowie buduje się mieszkania podobnej wielkości, to jednak zmienia się na korzyść liczba metrów przypadająca na jedna osobę. W 2007 roku Kowalski miał do dyspozycji 22 m kw., a teraz już 29 mkw. – O 20 proc. zwiększyła się powierzchnia przypadająca na każdego z nas. Chociaż budujemy mieszkania podobnej wielkości jak dawniej, to zapewne szybciej wyprowadzamy się od rodziców i coraz rzadziej pod jednym dachem mieszka kilka pokoleń. Pod tym względem wciąż jeszcze gonimy bogate kraje Zachodu. Średnia europejska przekracza 40 mkw. na osobę.
RAPORT Czy spadną ceny imo lekkich wahań, średnie ceny transakcyjne mieszkań w Rzeszowie od lat rosną. Według opracowania Certus na podstawie danych NBP, w ciągu ostatnich siedmiu lat metr kwadratowy podrożał aż o 33-50 proc. Na koniec III kwartału kosztował 6,5 tys. zł na rynku wtórnym i prawie 6,2 tys. zł na rynku pierwotnym. Co się dzieje w okresie pandemii? Ceny mieszkań używanych od stycznia do września rosły. Kiedy jeszcze w ostatnim kwartale 2019 roku za metr płacono 5,7 tys. zł, to już na początku 2020 roku – 6,3 tys. zł. I ta cena do września jeszcze wzrosła. To wyniki najwyższe w historii. Inaczej było w przypadku mieszkań nowych. Ich cena w drugim kwartale spadła, potem poszła w górę, ale w stosunku do ubiegłego roku też wzrosła, choć nieznacznie. – Ten spadek cen między kwietniem a czerwcem nastąpił nie tylko w Rzeszowie, ale i w całej Polsce. W tym czasie sprzedaż nowych mieszkań spadła o 64 proc. i to przełożyło się na niewielką korektę ceny – mówi właściciel Certusa. – Z ostrożnością podchodzę do niektórych danych
miast Polski. Dane potwierdzają deweloperzy i pośrednicy w obrocie nieruchomościami, pytani we wrześniowej ankiecie Certusa. Aż 92 proc. osób uważa, że ceny w Rzeszowie wzrosły lub nie zmieniły się. Tylko kilku branżystów zaobserwowało ich spadek. – Nie tego spodziewali się klienci – stwierdza Jaromir Rajzer. – W okresie pierwszego lockdownu, przez kwiecień, maj, codziennie pytali mnie, kiedy nastąpi załamanie rynku i ceny spadną. Nie chcieli przegapić okazji na korzystny zakup. Takich świetnych ofert do września jednak nie było. Ale zaznaczmy, że po pierwszym półroczu optymizm powrócił, a co się stanie po obecnym zamknięciu, którego doświadczamy od listopada, dopiero się okaże. utaj przewidywania specjalistów rynku nieruchomości z Rzeszowa są nie najlepsze dla sprzedających. Aż połowa ankietowanych we wrześniu uważała, że w najbliższych dwunastu miesiącach ceny mieszkań spadną, choć niewiele. Co piąty przewiduje utrzymanie ich na tym samym poziomie. 21 proc. pytanych zakłada, że nawet o parę procent wzrosną. – W listopadzie tych optymistów byłoby zapewne mniej. Owszem, na razie pandemia nie spowodowała spadku cen, a jedynie widoczny spadek
NBP, według których cena mieszkań używanych tak mocno różni się w II i III kwartale od tych na rynku pierwotnym. Trzeba zaznaczyć, że to nie są ceny transakcyjne z aktów notarialnych, lecz te, które w ankiecie podają do NBP branżowcy rynku nieruchomości. W moim odczuciu różnica cen jest mniejsza. I używane mieszkanie kosztuje podobnie jak nowe, tj. ok. 6,3-6,4 tys. zł/mkw.Średnią cenę mieszkań nowych lekko zaniżają inwestycje na przedmieściach, często w formie szeregówek dwulokalowych. Wnioski, jakie nasuwają się po prześledzeniu tych kwot, są jasne – w trzecim kwartale ceny mieszkań w Rzeszowie wzrosły i podobnie stało się w większości dużych
obrotów, ale rynek czuje, że niewielka korekta w dół jest realna – zaznacza Jaromir Rajzer. owodem będzie spadek zdolności kredytowej wielu Polaków. Owszem, nie brakuje inwestorów, którzy na rynku nieruchomości chcą korzystnie ulokować kapitał, traktując to jako alternatywę dla bardzo nisko oprocentowanych lokat bankowych czy innych produktów finansowych. Jednak lwia część transakcji to zakupy dokonywane przez młodych ludzi, najczęściej między 30. a 40. rokiem życia, którzy zakładają rodziny, wyprowadzają się z domu rodzinnego. Mieszkania kupują na kredyt, a o ten w roku pandemicznym jest trudniej.
M
T
P
Więcej reportów i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl
RAPORT – Według raportu Amron-Sarfin, przygotowanego przez Związek Banków Polskich, w kraju znacząco spadła liczba nowych kredytów mieszkaniowych. Jeszcze w pierwszym kwartale w całej Polsce udzielono ich niemal 56,5 tys., ale już w drugim – tylko 45 tys., a w trzecim – 48,8 tys. – wymienia szef Certusa. –W wyniku pandemii udzielono aż 20 proc. kredytów mniej. A gdybyśmy to jeszcze odnieśli do analogicznego okresu roku ubiegłego, to okaże się, że drugi kwartał był o 25 proc. gorszy. wotowo te spadki były podobne. Od stycznia do marca br. suma udzielonych kredytów wyniosła 16,6 mld zł, w następnych trzech miesiącach była o ponad 3 mld mniejsza. W trzecim kwartale osiągnęła wartość 14,1 mld zł. To zatem także ok. 20-procentowe różnice. – W okresie kwiecień-maj banki wprowadziły dodatkowe obostrzenia kredytowe, wymagając większego wkładu własnego czy dyskryminując branże zagrożone zwolnieniami. Obecnie większość tych obostrzeń jest zniesiona. Nie zmienia to faktu, że udziela się o jedną piątą kredytów mniej. Banki dokładniej i ostrożniej analizują możliwości kredytobiorców, wydłuża się czas rozpatrywania wniosku i często udzielane są kredyty o mniejszej wartości – komentuje Jaromir Rajzer. – Nasi fachowcy potwierdzają, że ograniczenia w kredytowaniu wpłynęły niekorzystnie na rynek nieruchomości, zwłaszcza w II kwartale. 35 proc. osób powiedziało w naszej ankiecie, że przez to spadła liczba transakcji. 30 proc. przekazało nam, że duża część ich klientów dostała odmowy kredytów. Co piąty branżysta przyznaje, że klient musi kupić tańszą nieruchomość, ponieważ może otrzymać kredyt niższej wysokości. To wpłynęło na fakt, że dwie trzecie pytanych przez nas rzeszowskich biur nieruchomości i deweloperów stwierdzi-
K
64
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
ło spadek liczby przeprowadzanych przez nich transakcji. Wzrostu nie zauważył nikt. Pandemia i lockdown na pewno szybciej zmieniły sytuację na rynku wynajmu. – Nie mamy dokładnych danych z Rzeszowa, ale badania ogólnopolskie pokazują, że liczba mieszkań czekających na wynajem wzrosła o 20-25 proc., a ceny wynajmu spadły o 15-20 proc.– mówi Jaromir Rajzer. – W stolicy Podkarpacia obniżki również nastąpiły, chociaż raczej nie takiej wielkości. Zmiana nastąpiła na rynku tzw. studenckim. Uczelnie zaproponowały hybrydową naukę, duża część zajęć prowadzonych jest zdalnie. To spowodowało, że studenci ociągali się z podpisaniem umowy aż do września. Na koniec je renegocjowali, a część od umowy odstąpiła. Co do nieruchomości komercyjnych, lokali do wynajmu pod usługi itp., to wciąż nie brakuje inwestorów, którzy chcą takie kupić. Usytuowane w dogodnym miejscu są atrakcyjnymi ofertami inwestycyjnymi. – Owszem, giełda idzie w górę, ale nie każdy ma w sobie żyłkę hazardzisty. Inwestorzy nie omijają więc nieruchomości, wręcz przeciwnie, bardzo ich interesują możliwości na tym rynku. Jak on się zachowa w przyszłym roku? Jeśli szczepionka będzie dostępna od lutego i świat szybko opanuje pandemię, wróci optymizm, to nasi deweloperzy nie będą zwalniać tempa budów, a korekta cen może być niewielka, rzędu do 5 proc. I taki scenariusz jest mi najbliższy. Chyba że pandemia się przeciągnie, a fala zwolnień pracowników w przyszłym roku rozleje się na Podkarpaciu tak szeroko, że popyt na mieszkania będzie musiał spaść jeszcze bardziej, to wyjście z kryzysu potrwa dłużej, nawet 1-1,5 roku, jak za czasów „kryzysu bankowego” z 2008 roku – podsumowuje wiceprezes Podkarpackiego Stowarzyszenia Pośredników i Doradców Rynku Nieruchomości.
BIZNES z klasą
Na jakim etapie pandemii jesteśmy?! Ci, którym czas ucieka w przeciwnym kierunku, myślą, że wciąż idą naprzód. Kłamią tak konsekwentnie, że określili jak nikt granice prawdy. Skądś to znamy? Z tekstów Stanisława Jerzego Leca pisanych w zeszłym stuleciu. A ostatnio z kabaretu na żywo, który sam siebie nazywa dobrą zmianą. Ponoć tragizm epoki oddaje jej śmiech. Tylko że mało komu już do śmiechu.
W
cale się nie zdziwię, jeśli satyryk poeta Stanisław Jerzy testy oraz urządzenie wspomagające – respiratory. Leżą w magazynie. Lec – twórca paradoksalnych konstatacji i aforyzmów tłuba projekty dofinansował rząd dwudziestoma milionami maczonych na wiele języków świata, bezbłędnie recenzuzłotych z naszych podatków. Premier – jak zawsze pierwjący rzeczywistość, w jakiej przyszło mu żyć – znów trafi na czarną liszy do chwalenia się – ogłosił sukces: dzięki polskiej nauce stę autorów zakazanych. Trwa rozpętana przez partyjną władzę wojna uniezależnimy się od dostaw z zewnątrz! Specjalny aparat (Ventil), ideologiczna na różnych frontach, więc… trza być czujnym, Obatele. skonstruowany przez polskich inżynierów, umożliwia podłączenie Na literackich podżegaczy też! Tu przypomnę, że pierwszy raz cen- dwóch pacjentów do jednego respiratora! Wyprodukowano dwieście zura skreśliła Leca w 1951 roku za stalinowskich czasów. Potem za sztuk, a można więcej, gdyby były zamówienia. Lekarze z bezimienGomułki (‘56 rok – „odwilż”) trochę mu odpuściła. A kiedy dziesięć nej armii walczącej o życie każdego pacjenta nie musieliby stawać lat później zmarł, wyprawiono mu za państwowe pieniądze pogrzeb przed dramatycznym wyborem, kogo podłączyć pod respirator. Ale z honorami. Na Powązkach. Odpust zupełny. Facetowi o tak pokręco- w sprawie Ventila zaległa grobowa cisza. nym życiorysie, co uciekał od Stalina do Izraela, Państwowe placówki nie zamawiają pola wrócił do Peerelu. Coś takiego (mam na myskich testów. Kupują droższe – tureckie, angielśli wybaczanie) było możliwe tylko w tamtych, skie… Czemu? Dowiemy się. Kiedy? Jak prosłusznie minionych czasach. kuratura przestanie być partyjnym państewkiem Lec został obarczony wadą dziś nie do wyZiobry. baczenia. To był, za przeproszeniem, lewak. Resort zdrowia twierdzi, że nie zajmuje się Chociaż syn barona. Ale żydowskiego pochokupowaniem testów ani respiratorów. Zatem dzenia, więc tym bardziej trefny. Rozsiewa (tekto? Były minister? Kuzyni, krewni królika? raz już zza grobu) niebezpieczne lewackie treści Tak wygląda wykorzystanie rodzimej myśli skłaniające do krytycznego myślenia. A która technicznej. Ale to żadne novum. Czasem bywa władza krytyk się nie boi?! Kropla drąży skałę. tak: kiedy już wszyscy o wynalazku zapomną, Jak powstrzymać miliony? to on się pojawia w innym kraju, gdzie umieją kupować mądrość, talenty rozwijać umieją. zisiejsze czasy miały być inne niż tamte A my z tego mamy bzzz. z epoki Leca. Inny – lepszy system po Najpilniejszą inwestycją dla obecnie rządzązdechniętym komunizmie. Tolerancja, cych jest co? Brama! Ale nie jakaś tam. Wielka szacunek, poczucie bezpieczeństwa – te rzeczy. brama trzymetrowej wysokości. Rząd wybuduje No i szło ku lepszemu, powoli goniliśmy Europę; ją przed Sejmem. Ma uchronić go przed demonbogaciły się elity, a biednieli ci co zawsze: ludzie strantami. Powinna, moim zdaniem, być zamy„z tyłu”. Ale wolność jedliśmy łyżką, nie łyżeczANNA KONIECKA kana na proporcjonalnie wielką kłódkę. Do tego ką. Aż nastała „władza dobra zmiana”. Ta władza publicystka VIP Biznes&Styl czarcia zapadka, fosa i Wielki Mur dookoła. wswej dobroci ewoluuje coraz bardziej dynaTaki jak ten ze sfilmowanej przez Chińczyków micznie. Tłumi pokojowe protesty przy pomocy baśni o karze za chciwość, która wyhodowała policji politycznej uzbrojonej w żelazne pałki. Jakby walczyć miała z kibolami albo z bandą terrorystów. A protestują- niezliczoną armię potworów. Swojsko-polskich analogii jest w tej starożytnej chińskiej baśni więcej. cy to są kobiety, dzieci, starsi ludzie; obrywa, kto się nawinie. Ostry kurs na Białoruś bierze polska władza. Ale nie pochlebiajeraźniejszość: wciąż nie wiadomo, na jakim etapie pandemii my sobie, jeszcze nie jesteśmy Białorusią. Tam już mordują przeciwnijesteśmy. Rząd nie potrafi tego ogarnąć. Miota się od ściany do ków reżimu. My dopiero ćwiczymy system, w którym partyjna władza ściany. Jednego dnia straszy, drugiego ogłasza: pokonaliśmy chce do reszty zawłaszczyć państwo. wirusa! Zamyka znienacka branże, po czym zapowiada, że będzie je Prof. Jerzy Hausner mówi tak: „Obecnie rządzący zmierzają do otwierał. Skutki dla gospodarki: jeszcze głębsza zapaść. Półtora biliotego, by podporządkować woli partyjnej wszystkie instytucje publicz- na długu już mamy. Tu stawiam kropkę, bo jaki koń jest każdy widzi ne, stworzyć system, w którym władza jest monocentryczna i niekon- w swojej stajni. Ale premier już dostał skrzydeł – będzie u nas szczetrolowana”. [cyt. Business Insider Polska] pionka na covida w styczniu. Obiecuje i leci dalej, zadowolony z sieInaczej mówiąc – kto bogatemu zabroni… bie niczym prezydent Duda, który też jest chronicznie zadowolony, Dokąd nas zaprowadzi autorytarna władza? Jest taka wizja: opusz- wręcz zakochany w sobie. czamy UE, tworzymy ultrakonserwatywną republikę bananową, bez Premier opowiada, jak to pięknie i gładko już w przyszłym roku wyborów, z megakorupcją i kultem wodza w podwójnym wydaniu na zaczniemy wychodzić z długów zaciągniętych podczas pandemii. To, pomnikach. Się dostawi wodza do Brata. A uczelnie i szkoły zamieni- co opowiada magister historii (w randze premiera), profesor Hausner, my na świątynie; niech kształcą obywateli ślepo posłusznych władzy. ekonomista, kwituje krótko: to jest zaklinanie i zakłamywanie rzeczyTego chcemy? Nie! wistości. Ale on też jest politykiem – trzeba wziąć poprawkę. Sądząc po rezultatach walki z pandemią – lecimy bez pilota. PrzyFinansista praktyk (niepolityk), spytany, jak on widzi ten nadchokład z pierwszej ręki: na pilne zamówienie rządu naukowcy stworzyli dzący rok, mówi, że dla gospodarki będzie to rok spokojniejszy. Przy
O
D
T
66
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
BIZNES z klasą założeniu, że limit kataklizmów na razie wyczerpaliśmy. Natomiast nadmiernego optymizmu w kwestiach szczepionkowych nie podziela. Szczepionkowy wyścig nabiera tempa. Mnie cieszy. Jest szansa na powrót do bardziej normalnego świata, chociaż ciągle z covidem w tle. Pandemia tak prędko się nie skończy, jak zapowiada nasz nieoceniony ekspert-premier. A zaszczepić wszystkich co potrzeba to będzie olbrzymie przedsięwzięcie. Obawiam się, że przerośnie możliwości polskiego rządu. Paru innych pewnie też. Pamiętam, jak na początku pandemii przywódcy wielu państw trąbili o współpracy, że podejmą wspólne wysiłki, bo zwalczenie covida to jest wspólny cel. I co? Rosjanie pierwsi ogłosili, jeszcze na początku sierpnia, że mają szczepionkę, ale potrzebują sprzętu, żeby produkować ją na masową skalę także poza Rosją. Jest z czego produkować, nie ma czym; trzecia rosyjska szczepionka czeka na rejestrację. aczęli u siebie szczepić najpierw ochotników; od listopada szczepią lekarzy i osoby po 65. roku życia. Nad dziećmi się jeszcze zastanawiają – pisze mi z Rosji przyjaciel, Dymitr Fiodorow. Niepolityk. Inżynier wynalazca. Znamy się więcej niż trzydzieści lat. Nie ściemnia. Sytuacja wg jego wiedzy wygląda tak: rosyjskie możliwości produkcji i dystrybucji szczepionki na lokalną skalę póki co, są.W pierwszym rzucie w sierpniu szczepili każdego kto chciał; więcej niż 40 tysięcy ochotników dostało wtedy preparat. Teraz miesięcznie 5- 6 milionów dawek produkują. Część produkcji idzie na eksport. Proces szczepień w kraju jest jednak na tyle zaawansowany, że pod koniec przyszłego roku sytuacja w Rosji powinna być opanowana – będą w stanie zdusić wirusa. Ruscy medycy ze świecą szukają covida, bo jak znajdą, dostają premię. Ale do sklepu jeździmy w maskach – pisze Fiodorow. Mieszka teraz w małej wiosce Nowoje Margaritowo nad ZaliwemTaganro-
Z
gskim; rajskie zadupie; ponad półtorej godziny marszrutkami (z przesiadką) do najbliższego miasteczka Azow. Miał sakramenckie szczęście mój przyjaciel, że udało mu się wyjechać z Moskwy tuż przed zamknięciem miasta z powodu pandemii. Już tam nie wróci. Rzucił posadę w stolicy, przeszedł nareszcie na emeryturę; sadzi winogrona. Normalność, za którą tęsknił 74 lata. Rosja od października zabiega usilnie o współpracę z innymi krajami przy produkcji szczepionki. Zainteresowane są m.in.: Chiny, Japonia, Wenezuela, Zjednoczone Emiraty Arabskie. Izrael negocjuje cenę. Z UE tylko Węgrzy kupili – testują. W styczniu będą mieć więcej, wyprodukują prawdopodobnie już u siebie. Orban zawsze wie, gdzie stoją konfitury… Amerykański koncern farmaceutyczny oferuje swoją szczepionkę; musi być przechowywana w specjalnych chłodniach w temperaturze minus 70-80 C. Jak to rozwieźć po świecie? Jak szczepić? Rosyjska szczepionka aż takiego reżimu nie wymaga. Ale my ruskiej szczepionki nie chcemy, bo… jest ruska. imo to jestem dobrej myśli. Ruszy zapewne jakaś turystyka szczepionkowa do krajów, które naprawdę będą szczepić, a nie opowiadać, że to zrobią. Pierwsza miejscówka: Węgry, druga: Arabia Saudyjska. Tam też zaczną szczepienia jeszcze w styczniu. A jak znam tamtejsze porządki, to do wiosny się wyrobią w abcugach i turyści szczepionkowi może też się załapią. Moja awaryjna miejscówka: Rosja. Jakoś się nie boję, że jak mnie tam zaszczepią, bo tu nie dadzą rady, to ta ichnia szczepionka zmieni moje DNA i będę ruska baba a nie polska. Hej tam, do wszystkich mamuś, które się zapomniały!* Będzie dobrze! *Najpaskudniejsze przekleństwo na k...a, zmodyfikowane przez Stanisława Jerzego Leca. Żeby nie raniło uszu! Można? Można!
M
Jakob Laub.
Przedwojenne I LO w Rzeszowie.
Jakob Laub Jak absolwent rzeszowskiego gimnazjum został współpracownikiem Einsteina
Albert Einstein.
Philip Lenard.
Przez trzy miesiące 1908 roku pochodzący z Rzeszowa fizyk Jakob Laub był bliskim współpracownikiem Alberta Einsteina. W Bernie pracował razem z nim nad teorią względności. Z czasem panowie stali się powiernikami swoich przemyśleń naukowych, co zostało uwiecznione w listach. Korespondowali ze sobą przez kilkadziesiąt lat. Einstein mówił o Laubie „miły”, „ambitny”, „drapieżny”. Rzeszowianin już wtedy musiał być przekonany o geniuszu kolegi fizyka. Fakt, iż Einstein, autor rewolucyjnej teorii, siedział osiem godzin w biurze Urzędu Patentowego, skomentował słowami „kiepski dowcip historii”.
Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Wikipedia, Fotopolska
J
akob Laub urodził się 7 lutego 1882 r. w Rzeszowie. Był synem Abrahama Lauba i Anny Marii Schenborn. Na świat przyszedł jako Jakub Laub, ale potem zmienił wyznanie na katolickie oraz przybrał imiona Jakob Johann. Nauki pobierał w ówczesnym Cesarsko-Królewskim I Gimnazjum (obecne I LO w Rzeszowie), którego mury opuściło wielu zdolnych wychowanków, rówieśników Lauba. Byli to m.in. Władysław Szafer, wybitny polski botanik, profesor i rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego (gimnazjum ukończył w 1905 r.), czy gen. Władysław Sikorski, premier i minister spraw wojskowych II Rzeczypospolitej, naczelny wódz Polskich Sił Zbrojnych i premier Rządu RP na Uchodźstwie podczas II wojny światowej (ukończył gimnazjum w 1896 r.). Jakob Laub ukończył rzeszowskie gimnazjum w 1901 roku, zdając maturę z wyróżnieniem. W 1901 r. rozpoczął studia z fizyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, które kontynuował
68
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
w Wiedniu i Getyndze. Uczyli go wybitni uczeni tamtych czasów, m.in. David Hilbert – wszechstronny matematyk, Woldemar Voigt, Walther Nernst, Karl Schwarzschild oraz słynny fizyk i matematyk Hermann Minkowski (nauczyciel Alberta Einsteina).
Przygoda Lauba z teorią względności Einsteina Laub skończył studia w 1905 roku i rozpoczął pracę w Würzburgu u Wilhelma Wiena, fizyka niemieckiego, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki w roku 1911 za ustalenie związku między temperaturą ciała doskonale czarnego a jego promieniowaniem cieplnym. Pod kierunkiem Wiena Laub napisał pracę doktorską o własnościach wtórnych promieni katodowych, wytworzonych przez promienie Roentgena. W Würzburgu właśnie rozpoczęła się przygoda Lauba
HISTORIA Rzeszowa z teorią względności Einsteina oraz wieloletnia korespondencja pomiędzy obydwoma fizykami. ilhelm Wien był redaktorem czasopisma naukowego „Annalen der Physik”. W 1905 roku przyjął do publikacji pracę 26-letniego Alberta Einsteina „O elektrodynamice ciał”, a pochodzącemu z Rzeszowa Laubowi polecił zreferowanie jej na najbliższym seminarium. Uczestnicy seminarium przyjęli teorię względności Einsteina dość sceptycznie, twierdząc, że trudno będzie oswoić się z nowymi pojęciami czasu i przestrzeni. Natomiast rzeszowianin bardzo się zainteresował poglądami Einsteina. Potem bronił ich w swoim doktoracie, wywołując tym zamieszanie wśród komisji egzaminacyjnej. Jedynie Wilhelm Wien był zadowolony z jego pracy. Laub zdał egzamin pomyślnie. Szczególna teoria względności zmieniła sposób pojmowania czasu, przestrzeni i ruchu opisanych wcześniej w newtonowskiej mechanice. Było to dość rewolucyjne twierdzenie. Doniesienia Einsteina szybko dotarły do świadomości uczonych w Europie i Polsce. Po raz pierwszy zostały przedmiotem szerokiego zainteresowania fizyków i filozofów polskich w roku 1907, a wszystko za sprawą referatu Jakoba Lauba pt „Optyka ciał ruchomych”, jaki 25-letni rzeszowianin wygłosił podczas X Zjazdu Lekarzy i Przyrodników Polskich we Lwowie. Referat ten Laub wygłosił po polsku. Rok później opublikował pracę pt. „Optyka ciał ruchomych” i rozpoczął regularną korespondencję z Einsteinem, który pracował wówczas w Urzędzie Patentowym w Bernie. Pochodzący z Rzeszowa fizyk koncentrował się na teoretycznym, a zwłaszcza eksperymentalnym opracowaniu teorii Einsteina i był jednym z pierwszych naukowców, którzy zdali sobie sprawę z rewolucyjności tej teorii.
W
Laub: „Drogi przyjacielu”, Einstein: „Szanowny Panie Laub” W liście do Einsteina z 27 lutego 1908 roku Laub pisał: „Wielce szanowny Doktorze Einstein: Czy mogę prosić, abyś był tak uprzejmy i przesłał więcej wydruków swoich artykułów, aby ponownie zapoznać się z zasadą względności? Mam tylko artykuły „Zur Elektrodynamik bew. Körper” oraz „Ist die Trägheiteines Körpers von seinem Energieinhaltabhängig” (…) Dziękuję bardzo, pozostaję z szacunkiem, Twój Jakob Laub”. Jakob Laub chciał przyjechać do Berna, by móc wspólnie z Einsteinem pracować nad teorią względności. Przyszły laureat Nagrody Nobla musiał się zgodzić (nie zachowała się odpowiedź Einsteina na ten list), gdyż w liście z 1 marca 1908 roku Laub informował go o dacie przyjazdu: „Szanowny Doktorze Einstein, Bardzo dziękuję za Twój ostatni list i za przesłaną mi przez Pana wiadomość. Muszę błagać o wybaczenie za to, że odpowiadam dopiero dzisiaj; długa choroba uniemożliwiła mi to. Nie skończyłem jeszcze studiować Pańskiego ostatniego artykułu, ale już się cieszę na myśl, że wkrótce będę mógł z Panem porozmawiać o niektórych jego punktach. Zamierzam przyjechać do Berna na początku kwietnia; proszę, bądź uprzejmy i napisz do mnie natychmiast, czy ta data Ci odpowiada.”. W tym samym liście Laub przyznał, że jest bardzo zaskoczony faktem, iż Einstein musi siedzieć w biurze patentowym osiem godzin dziennie. Uznał to za „kiepski dowcip historii”. Obaj fizycy podjęli współpracę i razem ogłosili trzy prace ze szczególnej teorii względności (m.in. O elektromagnetycznych równaniach podstawowych dla ciał ruchomych i O siłach ponderomotorycznych wywieranych w polu elektromagnetycznym na
ciała spoczywające). Tym samym Laub został pierwszym asystentem Einsteina. Współpraca była cenna dla obu naukowców. Dla Einsteina miała znaczenie, ponieważ pracował stacjonarnie w Urzędzie Patentowym i nie wyjeżdżał, natomiast Laub dużo podróżował i miał wiele kontaktów z innymi fizykami, z którymi wymieniał się poglądami i nowinkami naukowymi. Dzięki temu mógł informować Einsteina o odbiorze teorii względności w świecie nauki. Laub i Einstein korespondowali stale, a także odwiedzali się. „Szanowny Panie Laub: Bardzo się cieszę, że przeczytał Pan moje artykuły; tak się składa, że jest to słabość wszystkich piszących. Jak wy i Wien w końcu opracowaliście plan eksperymentu fotoelektrycznego? Wiem, że nie wszystkie gazy są zjonizowane, ale nie oznacza to żadnych trudności dla teorii. Nie mogę się doczekać, aby dowiedzieć się, w jaki sposób broniłeś ilości światła w swoim artykule. Cieszę się, że odwiedzisz mnie we wrześniu. Wyjeżdżam na wakacje 10 sierpnia, najpierw na tydzień do Mürren, a potem prawdopodobnie na tydzień do Isenfluh (oba w Wyżynie Berneńskiej). Sprawa z profesurą upadła, ale u mnie wszystko w porządku – donosił Einstein 30 lipca 1908 r.
Współpraca Lauba z dwoma noblistami w dziedzinie fizyki W marcu 1909 r. Einstein został profesorem nadzwyczajnym fizyki teoretycznej na uniwersytecie w Zurychu, zaś Jakob Laub przyjął posadę na uniwersytecie w Heidelbergu. Został asystentem Philipa Lenarda, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, słynnego naukowca tamtych czasów. Na pewno był to dla Lauba awans, jednak z czasem okazało się, że współpraca popsuła się. „Drogi przyjacielu, Twoja pocztówka sprawiła mi radość. To był najwyższy czas, żebyś odszedł z biura patentowego (...) Chciałbym jeszcze raz bardzo pogratulować Tobie i Twojej żonie. Miejmy nadzieję, że pensje też nie są złe. Jeśli chodzi o mnie, opuściłem Würzburg również z powodów materialnych (…) Ogólnie mogę powiedzieć: Wien jest na wskroś „dżentelmenem”, naprawdę (…) poważnie traktuje naukę. Jeśli chodzi o Lenarda, jest on znany wszędzie jako satrapa, który bardzo surowo traktuje asystentów (…) Mogę tylko powiedzieć, że Lenard przybiera do mnie zupełnie inny ton (…). Jestem teraz bardzo zajęty pracą z jonizacją. Najpierw badam całą gamę gazów i par, dzięki czemu chciałbym znaleźć związek między przewodnością a właściwościami optycznymi (absorpcja itp.). Oczywiście to pozostaje między nami. A teraz mam od ciebie dwie prośby. Po pierwsze, zapraszam was do Heidelbergu na Zielone Świątki. Możesz ze mną mieszkać, bo mam teraz dwa pokoje w świetnej lokalizacji, prawie na wsi. Po drugie, bardzo proszę o przesłanie mi zdjęcia. Kiedy wyjeżdżasz do Zurychu? Co planujesz robić podczas długich wakacji, może spotkamy się w górach?” – pisał Jakob Laub w liście do Einsteina z dnia 16 maja 1909 r. Dzień później, zapewne nie otrzymawszy jeszcze powyższego listu od Lauba, Einstein gratulował pochodzącemu z Rzeszowa fizykowi awansu: „Szanowny Panie Laub, przede wszystkim moje serdeczne gratulacje z powodu asystentury i wynagrodzenia, które za tym idzie. Ta wiadomość sprawiła mi ogromną przyjemność. Ale myślę, że możliwość pracy z Lenardem liczy się nawet znacznie bardziej niż asystentura i dochody. Znoś dziwactwa Lenarda, bez względu na to, ile ich ma. Jest wielkim mistrzem, oryginalnym umysłem. Może jest całkiem uprzejmy dla kogoś, kogo nauczył się szanować (….)”
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
69
HISTORIA Rzeszowa
P
hilip Lenard, choć był znakomitym naukowcem (obliczył m.in. rozmiar elektronu, odkrył zjawisko nierównomiernego rozłożenia dodatniego ładunku w atomie oraz polaryzację ładunków w kroplach deszczu), znany był jednak z antysemickich i faszystowskich poglądów. To on wprowadził pojęcie „fizyka aryjska”. Brał udział w badaniach nad skonstruowaniem niemieckiej bomby atomowej, a podczas II wojny światowej współpracował z reżimem hitlerowskim. Mimo iż początkowo jego stosunki z Einsteinem były poprawne, z czasem zaczął zwalczać jego teorię względności i mechanikę kwantową jako nauki żydowskie. Nigdy też nie wybaczył Einsteinowi, że przyćmił jego własny sukces. Z kolei Laub, który urodził się w rodzinie żydowskiej, był zwolennikiem teorii względności, współpracownikiem i zapewne przyjacielem Einsteina. Chciał habilitować się właśnie z teorii względności. Ku oburzeniu Einsteina, w 1910 roku Philip Lenard zablokował Laubowi możliwość habilitowania się. Laub musiał informować Einsteina o psującej się współpracy, gdyż w liście z 4 listopada Einstein pisze o „szalonym L”, a potem: „masz rację, rozejrzyj się za czymś innym, chętnie Ci pomogę”. W liście z 28 grudnia 1910 roku Einstein życzył Laubowi szczęśliwego nowego roku oraz szybkiego uwolnienia się od Lenarda. W sierpniu 1911 roku Einstein napisał do Lauba: „Lenard i jego kumple są i pozostają obrzydliwymi świniami”.
Emigracja do Argentyny i kariera dyplomaty Kiedy Laub nie został dopuszczony do habilitacji, zdecydował się na emigrację do La Plata w Argentynie, młodym kraju bez większych tradycji naukowych. Wyjechał tam wraz żoną Ruth Wendt, poślubioną w lutym 1911 roku. Jakob Laub miał wówczas 29 lat. Wkrótce otrzymał stanowisko w sekcji Geofizyki Obserwatorium Astronomicznego na uczelni w La Plata. Pracował tu dwa lata. Ponieważ nie przedłużono mu umowy, przeniósł się do Instituto Nacional del Profesorado Secundario w Buenos Aires, gdzie wykładał fizykę. W 1915 roku Laub przyjął obywatelstwo argentyńskie. Była to zapewne rozsądna decyzja, zwłaszcza że narastały tam nastroje antyniemieckie, w wyniku których niemieccy profesorowie zostali zwolnieni z Instituto Nacional del Profesorado Secundario. Od okresu argentyńskiego Laub utrzymywał, że pochodzi z Jägerndorf w Austrii. W 1920 roku małżonkowie doczekali się narodzin córki Ruth Mercerdes, jednak małżeństwo Lauba i Wendt przechodziło kryzys. W następnym roku Ruth Wendt z roczną córką wyjechała do Hamburga,. Pod koniec lat 30. XX wieku małżonkowie rozwiedli się, ale Laub wciąż wspierał finansowo byłą żonę. W 1920 roku Laub rozpoczął karierę dyplomaty. W latach 1920–1939 służył na stanowiskach konsularnych w Monachium, Hamburgu, Wrocławiu i Warszawie, z przerwą w latach 1928–30, kiedy pełnił funkcję sekretarza ministra spraw zagranicznych Argentyny Horacio Oyhanarte. 4 września 1939 r. Laub został przeniesiony do konsulatu generalnego Argentyny w Zurychu, następnie do Buenos Aires. Na emeryturę jako dyplomata przeszedł w maju 1945 roku.
Sprzedał listy od Einsteina, żeby mieć za co żyć Jednym z zainteresowań naukowych Lauba była elektryczność atmosferyczna. Podczas krótkiej kadencji na stanowisku w Narodowym Uniwersytecie La Plata, wraz z niemieckim dyrektorem Centralnego Instytutu Meteorologicznego w Santiago
70
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
de Chile, Walterem Knoche, przeprowadził obszerne pomiary elektryczności atmosferycznej podczas całkowitego zaćmienia słońca w Brazylii w 1912 roku. W latach 1944-1945 w szpitalu w Buenos Aires zaczął badać terapeutyczne skutki przewodnictwa elektrycznego w powietrzu. Kiedy w kwietniu 1948 roku Laub przybył do Fryburga, od razu kontynuował swoje badania dotyczące biologicznych skutków promieniowania w atmosferze. W latach trzydziestych XX wieku wykorzystał swoje doświadczenie jako fizyk eksperymentalny, aby zbadać kwestię bezprzewodowej transmisji telefonicznej o wysokiej częstotliwości. W 1953 roku Jakob Laub zamieszkał we Fryburgu w Szwajcarii. Utrzymywał się z emerytury, którą pobierał w peso. Kiedy peso argentyńskie zaczęło gwałtownie spadać, emerytura przestała pokrywać jego wydatki. Laub poinformował w liście swojego siostrzeńca Kurta Wegscheidera, że peso spadło o ponad 25 proc. i że martwi się o warunki życiowe. Jego zdrowie zaczęło też podupadać. W 1960 roku konieczna była operacja ramienia po starym oparzeniu rentgenowskim. Peso gwałtownie traciło na wartości (spadło do wartości pięciu centów szwajcarskich). Laub zdecydował się przekazać do berlińskiego domu aukcyjnego Galerie Gerd Rosen osobiste przedmioty, w tym jedenaście listów od Einsteina, napisanych w latach 1908-1913. Listy zostały sprzedane za 11 000 marek niemieckich. O tym, jak bardzo potrzebne mu były pieniądze na życie, świadczy list do siostrzeńca: „Proszę od razu zadzwonić do mnie, że pieniądze zostały wysłane, bo naprawdę ich potrzebuję” – pisał w nim, dodając, że gdyby nie pieniądze, zostałby wysłany do przytułku. Oszczędności, które Laub zgromadził w Buenos Aires, ok. 60 000 peso, były warte zaledwie.... 5500 franków szwajcarskich. Prawdopodobnie przeznaczył je na dwie kolejne operacje. Pod koniec życia próbował zyskać ugodę od niemieckiego koncernu elektrotechnicznego AEG (niem. Allgemeine Elektricitäts-Gesellschaft), dotyczącą swoich dawnych badań nad radiotelefonami z lat trzydziestych XX wieku. Jeszcze w ostatnim miesiącu życia napisał list do siostrzeńca, błagając go o znalezienie pewnego prawnika patentowego w Berlinie. Zmarł 22 kwietnia 1962 roku we Fryburgu.
Smutny schyłek życia wielkiego fizyka Laub, mimo że nigdy na stałe nie wrócił w rodzinne strony, utrzymywał kontakt z polskimi naukowcami i publikował w polskich czasopismach. Występował także na spotkaniach naukowych z referatami. achowana korespondencja Alberta Einsteina z pochodzącym z Rzeszowa Jakobem Laubem (ostatni list, jaki laureat Nagrody Nobla wysłał do pochodzącego z Rzeszowa fizyka, datowany jest na lipiec 1953 roku) ukazuje nie tylko rozwój rozważań nad teorią względności, ale także zażyłość i szacunek, jakim laureat Nobla darzył absolwenta rzeszowskiego gimnazjum. W jednym z listów Einstein przyznał, że „Laub to całkiem miły człowiek, choć bardzo ambitny, niemal drapieżny. Ale robi obliczenia, na co ja nie miałbym czasu, więc dobrze, że jest”. Niestety, będąc na emeryturze Laub zmuszony był wyprzedawać korespondencję z Einsteinem, gdyż brakowało mu pieniędzy na życie. Choć Laub był cenionym fizykiem i współpracował lub przyjaźnił się z czterema laureatami Nagrody Nobla, zmarł ubóstwie i zapomnieniu. Obecnie jest patronem sali matematycznej w I Liceum Ogólnokształcącym w Rzeszowie, szkole, którą ukończył z wyróżnieniem.
Z
HISTORIA
Jak rodziły się fortuny i pierwsza kopalnia ropy na świecie i na Podkarpaciu Pieniądz nie śmierdzi. Naprawdę. Wystarczy czubek nosa wściubić do kolby z ropą naftową, by przekonać się, że miliony z czarnego złota odurzają zapachem żywicy, lasu i ziemi. Ponad 100 lat temu Podkarpacie, a właściwie Galicja, miała być rajem na ziemi niczym Teksas albo Kuwejt. Tutaj z dnia na dzień zdobywano największe w Europie fortuny, i tutaj narodził się przemysł naftowy z pierwszą na świecie kopalnią, gdzie ropę naftową zaczęto wydobywać na skalę przemysłową w Bóbrce koło Krosna. I choć Polski nie było wtedy na mapie Europy, to na przełomie XIX i XX wieku od Gorlic po Lwów unosił się zapach ropy naftowej i pieniędzy. Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak
72
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
P
ewnie trudno w to uwierzyć, ale z najbardziej pożądanym surowcem naturalnym na świecie Podkarpacie ma zadziwiająco dużo wspólnego. Na Podkarpaciu, w Zadusznikach koło Mielca, urodził się Ignacy Łukasiewicz, nieprzyzwoicie skromny i pracowity farmaceuta oraz chemik, który w lwowskiej aptece „Pod Złotą Gwiazdą”, należącej do Piotra Mikolascha, wspólnie z Janem Zehem prowadził badania nad destylacją ropy naftowej. W 1853 roku Łukasiewicz i Zeh, podgrzewając ropę do temperatury 200-250 st. Celsjusza, uzyskali ciecz, którą potem rafinowali stężonym kwasem siarkowym i roztworem sodu. Tak otrzymali naftę, która (używając lampy zaprojektowanej przez Łukasiewicza, a wykonanej przez lwowskiego blacharza Bratkowskiego) oświetliła wystawę apteki. Samą lampę naftową po raz pierwszy wykorzystano 31 lipca 1853 roku w szpitalu na lwowskim Łyczakowie, by w nocy przeprowadzić operację wyrostka robaczkowego. Pacjent szczęśliwie przeżył, a lipcową datę przyjmuje się za początek przemysłu naftowego na świecie.
HISTORIA
– Genialność odkrycia Łukasiewicza polegała na tym, że udało się wykorzystać naftę jako paliwo, które paliło się jasnym płomieniem, dawało dużo światła i mało dymu. W lampie naftowej zastosowano też porowaty knot, który bardzo dobrze wchłaniał naftę. Knot był osłonięty, nie było otwartego płomienia, a tym samym lampa była o wiele bezpieczniejsza od wcześniej używanych świec i kaganków – tłumaczy Michał Górecki z działu historycznego Muzeum Przemysłu Naftowego i Gazownictwa im. Ignacego Łukasiewicza w Bóbrce.
Wynalazek, który zrewolucjonizował życie człowieka
G
dybyśmy dziś chcieli określić wagę i znaczenie uzyskania przez Łukasiewicza nafty z ropy naftowej, musielibyśmy tamto odkrycie porównać do współczesnego zastosowania komputera. Oba te wynalazki zrewolucjonizowały życie człowieka. Sama destylacja ropy, dokonana przez Łukasiewicza, choć przełomowa w swoim znaczeniu, już w niespełna trzy dekady później przyćmiona została kolejnym genialnym odkryciem, tym razem żarówki, przez Thomasa Edisona. Nie zmienia to jednak faktu, że lampa naftowa na długie dziesięciolecia pozostawała cudownym dobrodziejstwem, zwłaszcza na polskiej prowincji, gdzie elektryfikacja przebiegała wiele
dziesięcioleci później od daty odkrycia zarówno lampy naftowej, jak i żarówki. Wynalazek Łukasiewicza przyczynił się przede wszystkim do eksplozji przemysłu naftowego na świecie. W 1854 roku w Bóbrce koło Krosna Łukasiewicz założył pierwszą kopalnię, gdzie ropę naftową wydobywano ręcznie wiadrami na skalę przemysłową. Magazynowano w drewnianych zbiornikach i beczkami na konnych wozach przewożono do destylarni, które były odpowiednikiem dzisiejszych rafinerii. Amerykanie pierwsze kopalnie ropy naftowej uruchomili cztery lata po Łukasiewiczu, w 1858 roku, i były to już odwierty, a nie ręcznie kopane szyby, skąd ropę pompowano. I tak Polacy, choć byli pierwsi na świecie, pod względem technicznym szybko zostali zdystansowani przez Amerykanów.
Naftowe szaleństwo w Galicji Apogeum naftowego szaleństwa na terenach byłej Galicji i na świecie nastąpiło pod koniec XIX i na początku XX wieku. Wtedy odkryto bardzo bogate złoża ropy naftowej w okolicach Borysławia i Drohobycza (miejscowości położone dziś na Ukrainie), a na początku XX wieku Rudolf Diesel skonstruował silnik spalinowy, do którego w ówczesnych czasach jedynym paliwem była ropa. To spowodowało, że świat oszalał na punkcie ropy naftowej i w tym szaleństwie trwa do dziś.
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
73
HISTORIA
H
istoryczny, ponad 250-kilometrowy Szlak Naftowy, który od kilku lat jest jedną z największych atrakcji turystycznych nie tylko Podkarpacia, ciągnie się od Jasła, przez Krosno, Bóbrkę, Sanok, Lesko, Ustrzyki Dolne i dalej po stronie ukraińskiej przez Stary Sambor, Sambor, Drohobycz i Borysław po sam Lwów. Czyli dokładnie w tym rejonie, gdzie od połowy XIX wieku ropa naftowa była najbardziej pożądanym skarbem, odmieniającym życie wielu osób z całej Europy.
„Franek” i „Janina” Dlatego jest coś fascynującego, gdy stoi się przy „Franku”, najstarszym czynnym szybie naftowym z XIX wieku, z którego w Bóbrce do dziś wiadrami wydobywa się ropę naftową. „Franek” ma ledwie 50 metrów głębokości, więc dokładnie tak jak w 1860 roku, kiedy powstał, tak samo dziś, po ponad 150 latach, można stanąć przy idealnie przez ropę zaimpregnowanych deskach i bez końca patrzeć na bulgoczącą, czarną, gęstą ciecz. Do tego ten zapach, metanu – gazu zawsze towarzyszącemu ropie, igliwia i ziemi. Na terenie muzeum do dziś pracuje 5 szybów, z czego dwa pochodzą z XIX wieku. Oprócz „Franka” jest jeszcze „Janina”, kopana ręcznie do głębokości 132 metrów, z której od XIX wieku do dziś pompuje się ropę naftową na skalę przemysłową za pomocą konika pompowego, który pracuje dwa razy dziennie: rano i wieczorem. Ropę naftową za pomocą rurociągu przesyła się do zbiornika poza terenem muzeum, skąd cysterna zabiera ją do rafinerii w Jedliczu i z której robiona jest m.in. parafina. Tuż obok „Janiny” nie sposób nie zwrócić uwagi na ręczną wiertnicę udarową zaprojektowaną w 1862 roku przez inżyniera Henryka Waltera, kierownika kopalni w Bóbrce. Ta wiertnica była przełomowym urządzeniem w kopalni Łukasiewicza. Nie dość, że w niebywały sposób polepszyła bezpieczeństwo pracy górników, to jeszcze wielokrotnie zwiększyła wydobycie, wbijając się po około pół metra dziennie w głąb ziemi. zy można się więc dziwić, że do historycznej kopalni ropy naftowej w maleńkiej miejscowości pod Krosnem od dawna przyjeżdżają arabscy szejkowie, amerykańscy milionerzy i każdy choć trochę ciekawy świata? Na prawie 20 hektarach można zobaczyć, jak rodził się, rozwijał, zmieniał przemysł naftowy i gdzie nawet budynek administracyjny muzeum kształtem przypomina okrągłe zbiorniki z ropą i gazem. To w nawiązaniu do pierwszych kopanek ropy naftowej, gdzie łopatami i kilofem powstawały studnie do 200 metrów głębokości. W dodatku na Bliskim Wschodzie albo w Teksasie są tylko szyby i pustynia. A u nas las, pagórki i czarne złoto. Ze świecą szukać drugiego takiego miejsca na świecie.
C
Nafciarze i lotnicy od Krosna po Borysław Największe naftowe szaleństwo na przełomie XIX i XX wieku było w okolicach ukraińskiego Borysławia i polskiego Krosna. Jeszcze przed I wojną światową do Galicji ściągali poszukiwacze przygód i fortun z całej Europy, Ka-
74
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
nady i Stanów Zjednoczonych. Wielu zostało milionerami. M.in. Kanadyjczyk William Henry McGarvey, nazywany Naftowym Królem. To on wprowadził w Galicji najnowocześniejsze i najwydajniejsze sposoby poszukiwawcze, a w Gliniku Mariampolskim koło Gorlic założył fabrykę narzędzi wiertniczych oraz rafinerię. McGarvey doszedł w Galicji do takiego majątku i statusu społecznego, że młodszą córkę wydał za Eberharda Friedricha Alexandra Josepha Edwarda hrabiego von Zeppelin, bratanka sławnego wynalazcy i producenta sterowców. Pod koniec XIX i na początku XX wieku dzisiejsze Podkarpacie, a zwłaszcza okolice Krosna, Sanoka, Leska i Drohobycza, to były bardzo ekskluzywne okolice i środowisko; sami nafciarze i lotnicy. Dziś brzmi to jak żart, ale jeszcze sto lat temu nasz region zapowiadał się jak prawdziwy raj na ziemi, gdzie w kilka miesięcy nafciarz miał szansę zbić majątek życia. W okolicach Borysławia na początku XX wieku kopacz w miesiąc potrafił zarobić tysiąc złotych. W tamtych czasach to były ogromne pieniądze. Na kupno drewnianego domu wystarczyły 3 tys. zł.
Co pozostało do dziś?
T
ym bardziej jest smutno, gdy dziś pojedzie się do Borysławia i Drohobycza na Ukrainie. Po naftowej świetności nie ma tam śladu. Tuż za przejściem granicznym w Krościenku zaczyna się koszmar jazdy ukraińskimi drogami. Lokalne szosy są nawet szerokie, z wymalowaną przez środek linią ciągłą, której nikt nie respektuje, bo jeździ się tą stroną drogi, gdzie dziur jest mniej. Od granicy aż do Drohobycza za dnia jedzie się z prędkością około 25 km na godzinę, a o podróży nocą nawet nie ma co myśleć. Najgłębsze dziury spotyka się we wsiach i miasteczkach. Nikt ich nie zasypuje, bo dzięki temu wolno jadące samochody nie zagrażają pieszym i chodzącym luzem krowom. Do Drohobycza wjeżdża się drogą tak dziurawą jak ser szwajcarski. Ma się wrażenie, że miasto na własne życzenie próbuje odciąć się od świata. Naftowa przeszłość nieśmiało prześwituje z spomiędzy zapuszczonych ogrodów i willi drohobyckich milionerów: naftowców i adwokatów (przy ul. Mickiewicza), które uwiecznił na „ulicy Krokodyli” mieszkający nieopodal rynku pisarz Brunon Schulz. Życie w mieście toczy się przed drohobycką gotycką farą, którą z trzech stron otaczają pomniki: Jurija Drohobycza – medyka i astronoma na dworze króla Kazimierza Jagiellończyka, papieża Jana Pawła II i Stepana Bandery, który najczęściej jest tłem zdjęć rodzinnych i ślubnych. Na ławkach wokół pomnika Jurija Drohobycza od rana do wieczora przesiadują miłośnicy gry w szachy i karty, babuszki wygrzewają się w słońcu. Czas się zatrzymał. Przechodnie, zagadywani o przedwojenne zagłębie w Borysławiu i Drohobyczu, zdają się być mocno zdziwieni. Tutaj? Ropa naftowa na początku XX wieku? Nic takiego nie wiemy – odpowiadają zgodnie młodzi i starzy mieszkańcy Drohobycza. Regionalne Muzeum też zdaje się skutecznie zapominać o historii tych stron z XIX i początku XX wieku. – No tak, tak, była tu u nas ropa – macha ręką zniecierpliwiona zastępczyni dyrektora muzeum w Drohobyczu.
HISTORIA cym. Budował kościoły, zakładał szkoły, żłobki, wspomagał powstańców styczniowych. Od 1865 roku aż do śmierci w 1882 roku mieszkał w dworze w Chorkówce, ok. 7 kilometrów od Bóbrki. Przemysł naftowy przyniósł mu pieniądze, a on wykorzystał je m.in. na budowę szkoły w Bóbrce i kościoła w Zręcinie – mówi Michał Górecki. Wśród tych miejsc został też pochowany. Jego grób na cmentarzu w Zręcinie jeszcze pod koniec listopada tonie w świecach i kwiatach, jakie miejscowi przynieśli na Wszystkich Świętych. Ten pomnik wszyscy tu znają. Tak samo jak wszyscy wiedzą, że kościół w Zręcinie zbudowano dzięki hojności Łukasiewicza i jego wspólnika Karola Klobassy.
Ropa naftowa cenna od czasów starożytnych
Gdzie szukać śladów „naftowego” bogactwa? Dlatego, jeśli szukać śladów świetności przemysłu naftowego w byłej Galicji, lepiej kilka godzin spędzić na wycieczce po miejscowościach wokół Krosna. W tamtej okolicy właściwie nie ma wsi, w której nie byłoby śladów milionów zarobionych na ropie. – Łukasiewicz był wyjątkowy. Na ropie dorobił się dużego majątku, ale sporą jego część rozdał potrzebują-
– Ropa naftowa znana była już w starożytności. Używano jej jako budulca, elementu spajającego kamienie. Także miejsce, gdzie występowała, uważane było za świątynię ognia. Bulgocząca substancja, nierzadko płonąca bez drewna, działała na wyobraźnię naszych przodków – tłumaczy Michał Górecki. W XVII i XVIII wieku ropa wykorzystywana była jako smar do osi wozów, stosowano ją do konserwacji drewna, przygotowywano z niej lekarstwa na choroby skórne. Łemkowie od wieków, destylując na sucho drewno w ziemnych kopcach, pozyskiwali m.in. terpentynę, dziegieć (brunatną ciecz o właściwościach bakteriobójczych, używaną do leczenia chorób skórnych u ludzi i zwierząt). Zauważyli też, że maź można otrzymać po podgrzaniu i zagęszczeniu ropy, która zbierała się w naturalnych zagłębieniach. Jednak dopiero Ignacy Łukasiewicz zdołał wykorzystać ropę naftową na skalę przemysłową. W XXI wieku wynaleziona przez niego nafta nie ma dużego znaczenia, a świat zapomniał o Łukasiewiczu. Nie zmienia to jednak faktu, że ropa naftowa, najbardziej dziś pożądany surowiec naturalny świata, na skalę przemysłową zaczęła być wydobywana właśnie na Podkarpaciu, właśnie w maleńkiej Bóbrce koło Krosna. I to jest niezwykłe.
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
75
Mam serce wojownika,
walczę do końca! Z Izabelą Zatorską-Pleskacz,
wicemistrzynią świata i dwukrotną mistrzynią Europy w biegach górskich, bohaterką książki „Gambate! Daj z siebie wszystko!”, rozmawia Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak Aneta Gieroń: Jest Pani ikoną biegów górskich. Kto chociażby otarł się o bieganie, na nazwisko Zatorska natychmiast się ożywia. 4 lata temu, zamykając swoją zawodową karierę, wbiegła Pani na Elbrus. Ale dopiero w 2020 roku ukazała się książka „Gambate! Daj z siebie wszystko!”, czyli prawdziwa historia o pasjonatce biegania z Wrocanki k. Krosna, 58-latce, która od ponad 40 lat nieustannie zakłada buty do biegania i gna, kiedyś po bieżni, potem po ulicach, ostatnio po polach Beskidu Niskiego – najchętniej na Cergową. Był jakiś szczególny powód, dla którego ta lektura powstała? zabela Zatorska-Pleskacz: Książka, która byłaby opowieścią o bieganiu, ale też historią o mnie, przez długie lata była niezrealizowanym marzeniem. Wracało to do mnie przy okazji każdej rozmowy z pasjonatami biegania, a ciągle mam z nimi kontakt, bo od dawna jestem trenerem przygotowującym indywidualne plany treningowe dla biegaczy. Opowiadając o swoich doświadczeniach z treningów i startów, o przygodach i przeżyciach, które zawsze mi towarzyszyły, nieustannie słyszałam zachętę, by wszystko to opisać. Niestety, zawsze brakowało mi czasu i dyscypliny archiwisty. I tak narodził się ponad 300-stronicowy, bogato ilustrowany wywiad-rzeka z Izabelą Zatorską-Pleskacz, przeprowadzony przez rzeszowskiego dziennikarza i publicystę, Jaromira Kwiatkowskiego. Ta forma okazała się dla mnie idealna. Trzy lata temu rozpoczęliśmy pracę nad książką, ale po drodze zdarzyła się nam tragikomiczna historia. Ogromna część materiału została nagrana... i nagle Jaromir przestał się ze mną kontaktować. Minęło sporo czasu zanim odważyłam się do niego zadzwonić i zapytać, dlaczego tak nagle zrezygnowaliśmy ze współpracy. Okazało się, że przez nieszczęśliwy przypadek pliki zostały skasowane, a on nie miał serca i odwagi, by mi o tym powiedzieć. Szybko zapadła decyzja, że wracamy do rozmów. W ubiegłym roku nagraliśmy całość i postanowiliśmy, że książkę musimy wydać jeszcze w tym roku, co też się stało. Było nam o tyle łatwiej i z dużą korzyścią dla publikacji, że Jaromir z poprzednich spotkań miał już całościowy obraz mojej kariery sportowej i historii życiowej, przez co dużo wnikliwiej i ciekawiej opowiedział moją historię. W książce znalazły się też treści, których pierwotnie nie było – zapis z życia biegacza w czasie pandemii. Jej premiera odbyła się w ostatni weekend sierpnia podczas IV Charytatywnego Crossu PGE Energia Odnawialna na Wyspie Energetyka nad Soliną, czyli w czasie, kiedy biegacze na krótko znów byli aktywni na różnych imprezach biegowych – mieliśmy dużo szczęścia.
I
76
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
WAŻNE w życiu Książka żyje już swoim życiem. Podzielona na ponad 30 rozdziałów, jest równie dobrym poradnikiem dla biegaczy, jak też inspirującą, bo szczerą opowieścią o życiu, gdzie marzenia i pasja przeplatają się z codziennością, wychowywaniem trójki dzieci i pracą nauczyciela wychowania fizycznego w I LO im. Mikołaja Kopernika w Krośnie. ardzo mi zależało na pełnym obrazie Izabeli Zatorskiej-Pleskacz. (śmiech) Sport i bieganie są bardzo ważne w moim życiu, ale nie jedyne. Szczególnie zależało mi na wspomnieniach o rodzinie, rodzicach, pasji biegania, miłości do gór, ale nie unikałam też odpowiedzi na pytania o trudne i bolesne sprawy z życia prywatnego i sportowego. Osiąganie sukcesów sportowych na poziomie zawodowym to ciężka praca i wiele wyrzeczeń, z którymi wiąże się konieczność nieprawdopodobnej dyscypliny życiowej. Nie wstydzę się o tym mówić i nie zależy mi na lukrowaniu rzeczywistości. Przez ostatnich 40 lat towarzyszy mi wiele wydarzeń i sytuacji, z którymi musiałam się zmierzyć i stawić im czoła. Jednocześnie jest to piękne i nie zamieniłabym na nic innego. Wicemistrzyni świata, mistrzyni Europy, zdobywczyni czterech Pucharów Świata w Biegach Górskich i …robiła to biegaczka z „końca świata”, z Wrocanki koło Krosna. Tytuł książki „Gambate! Daj z siebie wszystko!” to nie przypadek. To wypadkowa mojego charakteru i osadzenia się w sporcie, który hartuje, uczy dyscypliny, odpowiedzialności, walki, a przede wszystkim pokory. To potem procentuje we wszystkich innych obszarach naszego życia. Staram się mierzyć z każdą życiową przeszkodą i nawet jeśli nie mam szans jej pokonać, to podejmuję walkę. Bardzo się boję, że najtrudniejszą górę do zdobycia, największe gambate, przeżywam w ostatnim czasie – mam bardzo poważnie chorą mamę, która w wieku 84 lat pokonała COVID-19, a teraz wspólnie walczymy o jej powrót do zdrowia. Wiem i nieustannie sobie powtarzam, że nigdy nie wolno się poddawać, a nadzieja umiera ostatnia. Życie matki jest wielką wartością, szczególną, bo czasu spędzonego wspólnie miałyśmy naprawdę niewiele. Miałam 10 lat, gdy zmarł mój tata. Mama, chcąc zapracować na utrzymanie i edukację brata oraz moją, przez wiele lat pracowała za granicą. Początkowo wyjechała do Libii, w kolejnych latach pracowała w Stanach Zjednoczonych. Miałam 15 lat, kiedy zostałam w domu sama. Na szczęście w tym czasie bieganie stało się moją pasją i trafiłam na ludzi, którzy przeprowadzili mnie przez ten trudny dla mnie okres życia, a sport bardzo mi w tym pomógł. Mama dopiero 5 lat temu wróciła na stałe ze Stanów Zjednoczonych do Polski i ten czas bardzo nas do siebie zbliżył. Rodzicom zadedykowała też Pani książkę. Bardzo mi na tym zależało. Tata był goprowcem, pracował w schronisku na Jaworzynie Krynickiej. Mama położną, która zaraz po szkole trafiła do szpitala w Krynicy. Tam też się poznali – podczas jazdy na nartach mama skręciła nogę na Jaworzynie, a przystojny goprowiec, późniejszy mąż, udzielał jej pomocy. Tata uwielbiał góry, od najmłodszych lat wspólnie z bratem i mamą wędrowaliśmy po Beskidzie Sądeckim. Jemu też dedykowałam każdy start w biegach górskich, w których odnosiłam największe sukcesy. Gdyby żył, sądzę, że ogromnie by się z tego ciszył i byłby nieprawdopodobnie dumny. To on wprowadził sport do naszej rodziny. Z nim stawialiśmy pierwsze kroki na nartach i wyruszaliśmy na piesze wędrówki. To ukształtowało mnie na całe życie. I jestem absolutnie przekonana, że jeśli dzisiaj nauczyciele i rodzice nie „pociągną” młodego pokolenia za rękę, nie zaszczepią w nim pasji, miłości do sportu, przyrody, to młodzież zostanie w fotelu z kciukiem na smartfonie. Przeraża mnie to. Świat, jaki znaliśmy z książek Stanisława Lema, staje się coraz bardziej realny. To przesądziło też o tym, że bieganie zawsze chciała Pani połączyć z rodziną, dziećmi, normalnym domem.
B
Mam trójkę dzieci, dwóch synów i córkę, ale nigdy, ani przez chwilę nie towarzyszyła mi myśl, że gdy zdecyduję się na macierzyństwo, coś mnie w sporcie ominie. Pierwszego syna urodziłam na początku studiów i choć miałam obawy, jak sobie dam radę, byłam pewna, że nie przeszkodzi mi to w bieganiu. Mój były mąż, Andrzej Zatorski, który był wtedy moim trenerem, też mnie bardzo dopingował, by nie rezygnować ze sportu. I paradoksalnie, po urodzeniu najmłodszej córki Kamili doczekała się Pani największych sukcesów sportowych w biegach górskich. kłamałabym mówiąc, że idealnie łączyłam obowiązki mamy i biegaczki, ale uważam, że można wypracować taki kompromis, który pozwala się realizować każdej ze stron. Ważny jest podział obowiązków i wypracowanie pewnej systematyczności prac, do których trzeba dopasować cały dzień, bo inaczej trudno jest znaleźć na wszystko czas. Łatwo nie było, ale udawało się nam łączyć życie rodzinne z pasją, co zawsze było dla mnie ważne. Dzięki temu, że oboje byliśmy sportowcami, dzieci od początku doskonale wiedziały, co znaczy upór, konsekwencja i pracowitość. Jak ciężko jest zdobywać w życiu sukcesy i jaką cenę płaci się za każdy kolejny medal sportowy. Wszystkie dzieci mają predyspozycje sportowe, choć żadne z nich nie miało na tyle mocnego charakteru, by wytrwać w sporcie wyczynowym dłużej. Niekiedy zastanawiam się, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym nie miała rodziny. Możliwe, że nie odniosłabym żadnych sukcesów, a może zdobyłabym najwyższe laury?! Tego nie wiemy. Tak samo, jak tego, czy po drodze nie miałabym poważnej kontuzji, albo czy w samotności nie uzależniłabym się od alkoholu albo narkotyków. Gdy była szansa wystartować w olimpiadzie w Barcelonie w 1992 roku okazało się, że jest Pani w trzeciej ciąży. Miała Pani poczucie straty?
S
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
77
WAŻNE w życiu
N
ie, nigdy. Cały rok 1991 był dla mnie bardzo dobry – na 10 kilometrów w Japonii osiągnęłam świetny wynik – 32 min 27 sekund. I nagle okazało się, że jestem w trzeciej ciąży, co na początku spowodowało lekką konsternację, bo ciąża była nieplanowana, ale bardzo się cieszyłam i już powoli schodziłam z trenowania. Termin porodu wypadł na czas igrzysk w Barcelonie. Pod koniec czwartego miesiąca zaczęłam czuć się bardzo źle i okazało się, że noszę obumarłą ciążę. To był syn. Po stracie dziecka przeżyłam załamanie, kryzys, ale jak zawsze do życia przywrócił mnie sport. Szybko wróciłam do biegania. Jeszcze tego samego roku, 27 września, czyli półtora miesiąca po zakończeniu igrzysk w Barcelonie, osiągnęłam w Berlinie swój najlepszy wynik w maratonie – 2:33.26 s., który potwierdził, że sezon olimpijski, mimo osobistego dramatu, był dla mnie udany. Nie wiem, jakie miejsce zajęłabym w biegu maratońskim, gdybym pojechała do Barcelony. Może byłaby to pierwsza dziesiątka, a może bardzo odległa pozycja. Starty na olimpiadach rządzą się swoimi prawami, często wygrywa się słabszym wynikiem, bo gra idzie głównie o medal olimpijski. Jednak nigdy nie żałowałam tego startu…. A tak, wkrótce potem zajęłam się biegami górskim, co okazało się mają największą miłością i co przyniosło mi medale z mistrzostw świata, Europy oraz kryształowe kule z Pucharów Świata. Jeśli czegoś żałuję, to może faktu, że biegi górskie do dziś nie są konkurencją olimpijską. W swoim życiorysie biegaczki ma Pani wszystko – od biegania na bieżni, przez biegi uliczne, aż po górskie. Jak te doświadczenia Panią ukształtowały? To jest bardzo dobra szkoła biegania. Miałam też świetnych trenerów – pierwszym był Andrzej Szczepanik, potem na studiach w Krakowie Jan Żurek, a w końcu mój były mąż, Andrzej Zatorski. Wszyscy znakomicie mnie prowadzili, zwracając uwagę na ogólny rozwój, sprawność i stopniowe poprawianie wydolności. Ten długofalowy proces pozwolił mi dobrze znosić coraz większy wysiłek i osiągać coraz lepsze wyniki. W młodości moim idolem była Irena Szewińska, z zapartym tchem podziwiałam jej niesamowite zwycięstwa w biegu na 400 m. Później, gdy coraz bardziej zaczęłam smakować w bieganiu, coraz częściej nudziło mnie bieganie kolejnych kółek wokół stadionu i szukałam innych form. Na bieżni nauczyłam się jednak sportowej walki, zadziorności i ambicji.
Kiedy pojawiły się biegi uliczne? Już pod koniec studiów na Akademii Wychowania Fizycznego. Wtedy jeszcze tych biegów tak wiele nie było, pamiętam krótkie 5-kilometrowe biegi i okazjonalne sztafety. Dziś mamy wysyp imprez biegowych – przed pandemią w każdy weekend od wiosny do później jesieni odbywało się w całej Polsce od 30 do 50 różnych imprez biegowych. Do tego dochodzą biegi okolicznościowe – 3 Maja albo 11 Listopada, kiedy tych biegów jest o wiele, wiele więcej. Bieganie stało się modne. To był też czas, kiedy bieganie na stadionie stało się dla mnie nużące, nie widziałam dalszej pespektywy w tym, co robię, mimo iż w biegu na 10 km posiadałam klasę mistrzowską międzynarodową… Postanowiłam, że kolejnym krokiem będą dla mnie maratony i biegi uliczne. W trakcie takiego biegu coś się dzieje, jest szansa zobaczyć różne miejsca na świecie, co dało mi nową energię i zapał do trenowania. Miałam też coraz lepsze wyniki i coraz więcej zaproszeń od organizatorów różnych imprez biegowych na świecie. W biegach ulicznych zaczęły się też pojawiać pieniądze, co nie było bez znaczenia dla kogoś, kto utrzymywał się z nauczycielskiej pensji. Dzięki temu 18 razy byłam w Japonii, w Chinach, Australii, Malezji, Korei i w wielu innych pięknych miejscach na świecie. Była już Pani ponad 30-letnią biegaczką, gdy pojawiły się biegi górskie, w których okazała się Pani mistrzynią. decydował przypadek. Startowałam w Mistrzostwach Polski w Biegach Przełajowych w Oleśnicy, gdzie spotkałam Andrzeja Puchacza, członka konsylium Światowej Federacji Biegów Górskich oraz pełnomocnika Polskiego Związku Lekkoatletyki ds. tychże biegów, który gratulując mi zwycięstwa zapytał, czy nie wystartowałabym w Mistrzostwach Świata w Biegach Górskich w Telfes w Austrii. Obiecałam, że skonsultuję się z trenerem, czyli moim ówczesnym mężem i… pojechałam. Zawsze uwielbiałam nowe wyzwania – niedające korzyści finansowych, ale dla sportowca bardzo ważne. Potwierdzają profesjonalizm i gwarantują wspaniałe emocje, kiedy stoi się na podium i słucha Mazurka Dąbrowskiego. Tego nie da się kupić za żadne pieniądze. Tamten start zakończył się dla mnie porażką, mimo wysokiej, 4. pozycji, ale bieganie górskie mnie zachwyciło. Znalazłam to, czego szukałam. Może poczułam, że wracam do dzieciństwa, do dawnych wędrówek po górach z ojcem?! Już wcześniej bardzo dobrze biegałam biegi przełajowe, co na pewno pomogło. Bieganie w terenie jest dla mnie przygodą. To są inne bodźce, obcowanie z naturą wyzwala tak potrzebne w dzisiejszych czasach endorfiny.Wielu moich znajomych biegaczy po spróbowaniu biegów górskich już zawsze do nich wraca. 1 września 1996 w Telfes otrzymała też Pani największą lekcję pokory w sporcie. I nawet nie tyle z powodu braku doświadczenia, co braku szacunku do tej specyficznej dyscypliny. Wydawało mi się wtedy, jak wielu biegaczom nieuprawiającym biegów górskich, że to mało poważna dyscyplina. Sprawdziłam czasy rywalek, z którymi miałam startować i byłam pewna, że wygram te zawody. Nie wzięłam tylko pod uwagę, że to były wyniki z biegów płaskich, a biegi górskie to już zupełnie inna „bajka”, która jest piękna, ale na jej sukces składa się wiele innych czynników. Do gór trzeba mieć szacunek. Każdy za szybki krok to niepotrzebna strata energii. No i psychika, bo w biegu
Z
78
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
górskim 85 proc. sukcesu to „głowa”. W górach bardzo szybko dochodzi do „zakwaszenia” mięśni, a ja od startu ruszyłam ostro pod górę. Na czwartym kilometrze miałam około 2 minut przewagi nad następną zawodniczką. Pomiędzy 4 a 5 kilometrem stało się coś nieprawdopodobnego, poczułam się jakby mnie ktoś „wyłączył z prądu”. Powyżej 1500 m n.p.m. powietrze jest już rozrzedzone, nogi stają się jak z ołowiu, a ja nie miałam siły podnieść ręki, by wytrzeć „gluta”, który wisiał mi z nosa. 800 metrów przed metą straciłam pierwsze miejsce, 500 metrów – drugie, a 200 metrów przed metą brązowy medal. Przybiegłam jako czwarta. Na mecie klęczałam na ziemi i nie miałam siły wstać. Nie poszłam nawet oglądać dekoracji najlepszych zawodniczek – usiadłam na ławce w drewnianym kościółku i płakałam. Góry są wymagającym przeciwnikiem, a za głupotę karzą biegiem na kolanach. To jest ogromny wysiłek, w którym bywa, że maksymalne tętno dochodziło u mnie nawet do 220 uderzeń serca na minutę. Kolejnym przełomowym biegiem były zawody na Borneo w 2004 roku, skąd pochodzi słynne już zawołanie „Gambate”, które stało się Pani mottem życiowym. Na metę wbiegła Pani jako trzecia, ale wygrała miłość, zainteresowanie i atencję kibiców. To był bieg na Kinabalu, najwyższą górę Borneo (4095 m n.p.m.), który ostatecznie mnie przekonał, że zawsze trzeba walczyć do końca. Nawet jeśli przegrywamy, warto podejmować próbę walki. Wystartowałam w życiu w tysiącach biegów i tylko raz zeszłam z trasy. To był maraton w Warszawie, gdzie na końcowych kilometrach straciłam siły i nie miałam szans na wygraną. Mój były mąż, który był moim trenerem, zachęcił mnie, by zrezygnować z biegu, co zrobiłam, ale czego do dzisiaj żałuję. W tamtych zawodach za I miejsce był do wygrania samochód i jak uznał, skoro nie mam szans na zwycięstwo, nie ma też sensu eksploatować organizmu. To było błędne i złe założenie. Dziewczyna, która biegła wtedy ze mną w czołówce, Małgosia Birbach, na finiszu bardzo osłabła i mimo że wygrała ten bieg, ostatecznie biegła tak wolno, że jej tempo było dużo wolniejsze niż moje w chwili słabości. Gdybym została wtedy na trasie i do końca biegła swoim spokojnym rytmem, najprawdopodobniej wygrałabym tamten maraton. To mnie nauczyło, że warto siebie słuchać i być wiernym sobie. Historia z Małgosią Birbach jest o tyle nieprawdopodobna, że w podobnych okolicznościach, ale to ona przegrała ze mną w Belgradzie. Biegłam tam w maratonie w 1996 roku z ostrym bólem gardła i nafaszerowana antybiotykiem. Słabo się czułam, biegłam bardzo wolno i zależało mi tylko na tym, by dobiec do mety. Przede mną było 20 zawodniczek, ale kilkanaście kilometrów przed końcem wszystkie zaczęły słabnąć. Wtedy w Belgradzie był 40-stopniowy upał. Wszystkie one od początku rywalizacji narzuciły za szybkie tempo i w tych ciężkich warunkach zaczęło im brakować sił. Na kilometr przed metą biegłam już jako druga, przede mną była tylko Gosia Birbach. Wtedy też przypomniałam sobie, że organizatorzy gwarantują 5 tys. dolarów premii dla zawodniczek, które przybiegną z czasem poniżej 2 godz. 37 minut. Na metę wbiegłam pierwsza, zostawiając z tyłu niewiarygodnie zmęczoną Gosię, z czasem 9 sekund poniżej 2 godz. 37 minut! Łączna nagroda za zwycięstwo wyniosła wtedy 11 tys. dolarów. To były największe pieniądze, jakie zarobiłam podczas jednego biegu w całej mojej karierze biegaczki! Wracając do samego występu na Borneo w 2004 roku. Wtedy, zbiegając z góry, przewróciłam się i rozcięłam kolano. Noga nie bolała na tyle, że nie dało się biec, ale mocno lała się krew – to była dżungla, wilgotność prawie 100 proc., duże różnice temperatur – od plus 40 do minus 5 stopni Celsjusza. Byłam wyczerpana, wycierałam ręką zakrwawione kolano, a potem tą samą ręką wycierałam pot z twarzy. Wbiegając na metę byłam cała we krwi. Gdy zobaczyli to miejscowi,
Więcej wywiadów i publicystyki na portalu www.biznesistyl.pl
WAŻNE w życiu najpierw zamilkli, a potem zaczęli walić w bębny i krzyczeć: Gambate! Później dowiedziałam się, że oznacza to – daj z siebie wszystko! Następnego dnia organizator biegu przyniósł mi gazetę, gdzie na okładce było ogromne zdjęcie mojej zakrwawionej twarzy i maleńka fotografia zwyciężczyni, Ani Pichrtovej. Byłam dla nich bohaterką – pomimo bólu i zmęczenia walczyłam do końca! Nie każdy może wygrać, ale każdy może być zwycięzcą dla siebie, pokonując swoje słabości. Tego uczy gambate. Nie poddała się też Pani w 2006 roku po wypadku w Nigerii. Ale ta cezura zmieniła już wszystko w życiu sportowca. ieg w ramach Pucharu Świata miał się odbyć nieopodal miejscowości Obudu, gdzie nigdy nie dojechałam, bo 20 kilometrów przed celem podróży nasz samochód spadł ze skarpy. Do Polski wróciłam na morfinie z odmą płuc, złamaniem kompresyjnym dwóch kręgów piersiowych, łopatki, obojczyka, czterech żeber oraz przebytym wstrząsem mózgu. Lekarze nie mogli uwierzyć, że sama, z plecakiem, z tymi urazami, wróciłam do domu. Jeden z nich powiedział wtedy, że gdyby nie to, że miałam tak silne mięśnie przykręgosłupowe, mogło być ze mną nieciekawie. Usłyszałam też, że koniec z bieganiem i żebym poszukała sobie innej dyscypliny, najlepiej szachów. (śmiech) Byłam wtedy kompletnie załamana przed dramatyczną decyzją – odejść od sportu, czy jednak pozostać z bieganiem, które kocham. To był długi proces, gdzie musiałam się mierzyć ze swoimi słabościami i ograniczeniami. Wtedy nie było jeszcze tak rozwiniętych mediów społecznościowych, wiele osób nic nie wiedziało o moich problemach zdrowotnych. Płuca i kręgosłup były w kiepskim stanie, a mimo to jeszcze 10 lat wytrwałam w sporcie wyczynowym. Uporem i pracą udało mi się wrócić do niezłej sprawności i wydolności. W tamtym czasie jeszcze parokrotnie zdobywałam medale mistrzostw Polski w biegach górskich, wygrywałam również mocne biegi, m.in. bieg na Kasprowy Wierch, na Pilsko czy Babią Górę, ale to było do czterech lat po wypadku, kiedy kręgosłup jeszcze w miarę dobrze pracował. W pewnym momencie z całą siłą o sobie przypomniał, i to już była pora, by odchodzić od wyczynu. W końcu zaakceptowałam i poukładałam sobie w głowie, że jestem słabsza, że nie wygram z ograniczeniami organizmu, że przychodzą młode, utalentowane dziewczyny i są po prostu lepsze, ale ja dalej chcę robić to, co kocham. Uznałam, że chcę oficjalnie zakończyć karierę zawodową i zająć się bieganiem dla samej przyjemności promowania sportu. Wbiegnięcie na Elbrus w 2016 roku zakończyło moją karierę zawodowej biegaczki. Elbrus, najwyższy szczyt Kaukazu – 5642 m n.p.m. Głośne zakończenie kariery Izabeli Zatorskiej.
B
To był ostatni moment, kiedy mogłam się zmierzyć z tym wyzwaniem. Wcześniej widziałam artykuły o Andrzeju Bargielu, który w 2010 roku wbiegł na Elbrus w czasie 3 godz. 23 min, który do dziś nie został poprawiony. W 2015 roku młoda polska biegaczka, Anna Figura, ustanowiła kobiecy rekord w Elbrus Race w czasie 4 godz. 22 min. Marzyłam, by jako trzeci biegacz z Polski zapisać się w historii tego niesamowitego biegu na Kaukazie. Szkoda tylko, że media przedstawiły to jako chęć pobicia rekordu ustanowionego rok wcześniej przez Anię, co było bardzo atrakcyjne dla sponsorów i dziennikarzy, ale mnie postawiło w kłopotliwej sytuacji. Oczywiście, gdzieś na dnie głowy kryło się marzenie o pobiciu rekordu, ale jeszcze raz powtórzę – to nie był mój główny cel. Już sam udział w Elbrus Race był dla mnie wystarczająco spektakularnym zakończeniem kariery sportowca. Chora, z gorączką, ale na Elbrus Pani wbiegła. Nie uniknęła jednak Pani skandalu i posądzeń o nieprzestrzeganie regulaminu zawodów. W książce, która się niedawno ukazała, jest dokładny opis tej historii. Miała Pani potrzebę, żeby rozprawić się z tym tematem, który poniekąd ciągnął się za Panią przez ostatnie 4 lata? ak, to było dla mnie bardzo ważne. Elbrus zdobyłam dwa razy, pierwszy raz treningowo z Tomkiem Brzeskim, około tydzień po przyjeździe, i czułam się wtedy fantastycznie. Później były eliminacje i też było fantastycznie – miałam trzeci czas, wliczając w to mężczyzn. Nie był to bieg na sam szczyt, ale pokonanie odcinka trasy. W dniu zawodów miałam rano temperaturę minus 39 st. Celsjusza, ale postanowiłam wystartować. Bieg zaczynał się w miejscowości Azau położonej na wysokości 2350 m n.p.m. Od wysokości 3700 m Elbrus pokryty jest lodowcem i roztacza się z niego piękny widok na cały Kaukaz. Po pokonaniu pierwszej części wzniesienia pokrytego wulkanicznymi skałami, cały czas trzeba biec pod górę po lodowcu, koło skał Pastuchowa (4600-4800 m n.p.m.). Powyżej tych skał zaczyna się trawers na wysokości 5200-5300 m. n.p.m., wokół tzw. mniejszego szczytu Elbrusa. Następnie przełęczą dochodzimy do najtrudniejszego odcinka trasy, stromego trawersu, który prowadzi prawie na sam szczyt. Jest tam bardzo niebezpiecznie, gdyż trawers jest mocno zlodowaciały i pochylony w bok. Turyści idą tam z czekanem i w rakach, ja byłam wyposażona w kijki i raczki. To był kryzysowy moment. Byłam bardzo zmęczona, zaciśnięta krtań utrudniała mi oddychanie, nogi zsuwały się po stromej ścianie. Wtedy przy pomocy linki asekurował mnie Tomek Brzeski. Czułam też obecność swojego ojca, który zmarł, kiedy miałam 10 lat. Tak bardzo chciałam wtedy zdobyć szczyt Elbrusa dla niego, dla siebie i dla uczestników całego projektu, którzy pomogli mi spełnić moje marzenie. Zwyciężyła Oksana Stefaniszyna, ustanawiając nowy kobiecy rekord 4 godz. 09 min 39 s. Wiadomość, że Tomek dwukrotnie mnie asekurował, przekazała organizatorowi Polka, która też uczestniczyła w tym biegu. Bardzo źle się z tym czułam, bo widzieli to też inni zawodnicy i ocenili tę sytuację jako pomoc w chwili zagrożenia, nikt nie wnosił protestów. Później dowiedziałam się, że ta kobieta nie ukończyła biegu, gdyż na jednym z punktów
T
80
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
kontrolnych nie uzyskała minimum czasowego i została zdjęta z trasy. Może to tłumaczy jej złość i kroki, jakie wtedy podjęła. Projekt Zatorska-Elbrus 2016 okazała się dla Pani jednym z najtrudniejszych doświadczeń w życiu? Tak, ale też jednym z najpiękniejszych, dlatego niczego nie żałuję. Było mi tylko przykro, że po moim powrocie z Elbrusa ludzie, którzy znali mnie z tras biegowych i pseudoznajomi z Facebooka, zalali mnie falą hejtu w mediach społecznościowych. Czytali relacje tylko jednej ze stron i powielali setki kłamstw. To było przykre i niesprawiedliwe. Dzięki tej książce udało mi się uczciwie zamknąć ten rozdział. Kto jest ciekawy tej historii, w „Gambate!” dokładnie ją opisuję. Od ponad 40 lat czuję się wojownikiem na trasach niezliczonych ilości biegów i trudno oczekiwać, że nagle założę kapcie i się poddam. To wbrew mojemu charakterowi. Bieganie odziera też Pani z kilku mitów. Krytycznie mówi o biciu rekordów, zwłaszcza wśród amatorów, którzy wstają zza biurka i udowadniają, że przebiegną maraton albo ultramaraton na 100 kilometrów. Zwraca Pani uwagę, że jeśli traktujemy bieganie jak rozwój i kształtowanie charakteru, to nie ścigajmy się tylko na ilość przebiegniętych kilometrów, ale szlifujmy technikę, styl i prędkość biegu. ajważniejsze jest zdrowe podejście do biegania. Biegając pod okiem trenera i na krótszych dystansach, kształtujemy swój organizm, przygotowujemy go do wysiłku. Nie mam nic przeciwko startom w maratonach, czy ultramaratonach jako takich, ale ich uczestnicy niech z głową przygotowują się do startów. Zdaję sobie sprawę, że większe wrażenie na znajomych (niemających pojęcia o bieganiu) robi przebiegnięcie długiego czy ultradystansu, niż ustanowienie życiówki na 10 km. W każdej dyscyplinie sportowej, szczególnie w treningu amatorskim, najważniejszy jest zdrowy rozsądek i ocena swoich możliwości na każdym etapie. Zły trening zabija naszą radość, bo jaka może być satysfakcja z czasami ciężkiej pracy treningowej, gdy od 10 lat zawsze biegamy tak samo, nie robiąc żadnych postępów?! Gdy trenujemy tylko na długich dystansach, zazwyczaj koncentrujemy się na „doczłapaniu” do mety. Nie ma już miejsca na rozwijanie pasji i ściganie się nawet z samym sobą. We współczesnym treningu biegowym ważniejsza jest jakość od ilości. Przyjemność można czerpać zarówno z biegu na Kasprowy, na 5 czy 10 kilometrów, z maratonu czy z ultrabiegu na 100 km, tylko wszystko trzeba poprzeć odpowiednim treningiem i czerpać z tego maksimum przyjemności, pamiętając, że zdrowie mamy tyko jedno. Z dystansem mówi też Pani o popularnych wśród biegaczy suplementach diety. Nie jestem entuzjastką takich rozwiązań. Sama niekiedy po to sięgam, ale z dużą ostrożnością. Żele z kofeiną, tauryną, beta-alaniną, to czysta „chemia”. Oczywiście, 1-2 żele lub inne „dopalacze” nikomu nie zaszkodzą, ale podczas biegów ultra bierze się tego nieprawdopodobnie duże ilości, a wszelkie bóle uśmierza się środkami przeciwbólowymi. Zawodnicy, którzy ich używają, często mają potem biegunki, kołatanie serca, drżenie rąk, a zdarza się, że sikają krwią. Taka droga na skróty nie uczy organizmu walki ze słabościami, zamazujemy sobie też sygnały, jakie wysyła nasze ciało. W swojej karierze trenera poznałam osoby, które tak były sfokusowane na wyniki w biegach górskich i ultra, że w ogóle nie dostrzegały, iż robią to kosztem życia i zdrowia. Pani bieganie kojarzy się z wszystkim, co najlepsze? To największa pasja w moim życiu, dzięki której mam wspaniałe dzieci, udało mi się zwiedzić świat, poznać ciekawych ludzi i przeżyć wiele cudownych emocji. Jako dojrzała kobieta znalazłam też miłość, co podobno się nie zdarza. (śmiech) W 2018 roku w wieku 56 lat wyszłam po raz drugi za mąż za wspaniałego człowieka, Bogusława Pleskacza, który jest też moim przyjacielem. Bez biegania nie wiem, czy miałabym w sobie dostatecznie dużo siły, by walczyć o siebie i swoje szczęście.
N
Izabela Zatorska-Pleskacz Lekkoatletka specjalizująca się w biegach długodystansowych i górskich. Zawodniczka klubów: Górnik Zabrze, Tajfun Krosno, Krośnianka Krosno, LKS Wrocanka. Obecnie reprezentuje Alpin Sport Hoka One One Team. Jedna z najlepszych na świecie zawodniczek w biegach górskich. Od 20 lat nauczycielka wychowania fizycznego w 1 LO im. Mikołaja Kopernika w Krośnie. Wicemistrzyni świata i dwukrotna mistrzyni Europy w biegach górskich oraz czterokrotna zdobywczyni Pucharu Świata w Biegach Górskich. W przeszłości także czołowa polska maratonka. Rekordy życiowe: bieg na 3000 m – 9:14.78 (1991), bieg na 5000 m – 15:37.15 (1987), bieg na 10 000 m – 32:19.65 (1991), półmaraton – 1:11:53 (2000), maraton – 2:33:46 (1992), posiadaczka najlepszego do tej pory wyniku w Polsce w biegu na 25 km – 1:28:04 ( 1994). W 2020 roku ukazała się książka „Gambate! Daj z siebie wszystko!”. Wywiadrzekę z Izabelą Zatorską-Pleskacz przeprowadził Jaromir Kwiatkowski.
Maciej Milczanowski. Fotografia Tadeusz Poźniak
Pandemia sprzyja radykałom, a to niebezpieczne Z dr. Maciejem Milczanowskim, specjalistą w zakresie bezpieczeństwa, zarządzania konfliktem i strategii, rozmawia Alina Bosak Alina Bosak: Kiedy wybuchła pandemia, zajął się Pan astrofotografią. Ciekawsza niż geopolityka? Dr Maciej Milczanowski: Niebo obserwuję już od 15 lat, ale dopiero na wiosnę kupiłem lustrzankę. Podpiąłem ją do teleskopu i zacząłem fotografować. Dzięki zdjęciom można w kosmosie dostrzec znacznie więcej. Panuje tam porządek czy chaos? edno i drugie. Kosmos uczy dostrzegać prawidłowości w chaosie. Chaos układa się w matryce. Pojawiają się mgławice, galaktyki krążą wokół wspólnego ośrodka, są czarne dziury. Jest jakiś jeden wielki środek masy, gdzie wszystkie galaktyki się łączą. Kosmos oddaje wszystko – relacje między ciałami niebieskimi przypominają te na Ziemi. Czarna dziura to synonim konfliktu, z którego już nie ma wyjścia, a horyzont zdarzeń uświadamia, że kiedy popełni się za dużo błędów, to nie ma już powrotu do tego, co było wcześniej. Mówię to też moim studentom – zmiany są nieodwracalne. Świat się zmienia i już nie wróci do punktu, w którym był wcześniej. Ewoluuje w dobrym albo złym kierunku. Naszą rolą jest popychać go w dobrą stronę, bo nie da się – jak w grze komputerowej – zapisać i wrócić do poprzedniego stanu. Świat tak nie działa. Kosmos pomaga to zrozumieć. To łączy go z geopolityką. Obserwując kosmos nabiera się dystansu do bałaganu na świecie. Trzeba interesować się tym, co się dzieje wokół nas, ale też pamiętać, że emocjonalne nakręcanie się, nawet w słusznej sprawie, agresja i niedopuszczanie dialogu robią więcej złego niż dobrego. Po każdej stronie sporu, który rozpoczął się w październiku w Polsce, można dostrzec ludzi wierzących, że postępują słusznie. Ale kiedy, jak w „Dniu Świra”, upieramy się, że „Moja racja jest mojsza niż twojsza, bo moja racja jest najmojsza”, to nie ma szans na żadne rozwiązanie pozytywne. Nawet jeśli mamy rację.
J
84
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
WSPÓŁCZESNY świat Mamy już taki bałagan na świecie, że jeszcze tylko asteDr Maciej Milczanowski roidy pędzącej w naszą stronę brakuje? Mieliśmy kometę tego lata. Pracownik Instytutu Nauk o Polityce Uniwersytetu RzeAle nie zagrażała. szowskiego. Zajmuje się bezpieczeństwem, zarządzaniem Leciała blisko. konfliktem, strategią, politologią i geopolityką. Były żołJest już tak źle? nierz, kapitan rezerwy WP. Służył jako dowódca plutonu Mamy bałagan lokalnie i globalnie. oraz w sztabie batalionu i brygady – 21. Brygady StrzelIle w tym winy pandemii? ców Podhalańskich w Rzeszowie, uczestnik misji ONZ na wzgórzach Golan (1997-98) oraz w siłach koalicji w Iraku andemia tylko dołożyła do światowego bałaganu (2005-2006). Absolwent Akademii Obrony Narodowej swoje trzy grosze. Już wcześniej nastąpiły daleko w Warszawie i Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakoidące zmiany. Widoczna była tendencja powrotu do wie. Pracę doktorską poświęcił propagandzie politycznej państw narodowych, do egoizmów narodowych, coraz silz wykorzystaniem imienia Cezara w czasie walki o właniejsza prawica w wydaniu zahaczającym o radykalizmy dzę podczas drugiego triumwiratu. Stypendysta Hoover w Stanach Zjednoczonych, w Niemczech, we Francji, czy Institution w Uniwersytecie Stanforda. Kierował Katedrą w Polsce. Pandemia nałożyła się na to w ten sposób, że poBezpieczeństwa Wewnętrznego WSIiZ, był dyrektorem Instytutu Badań nad Bezpieczeństwem Narodowym oraz zwala radykałom na osiąganie swoich celów. Właśnie teraz koordynatorem Centrum Rozwiązywania Konfliktów prof. mogą oni skutecznie wyrażać swój sprzeciw wobec tzw. Zimbardo. Certyfikowany trener w Projekcie Bohaterskiej systemu. Obostrzenia pandemiczne wprowadzone w tylu Wyobraźni prof. Zimbardo. Autor książek, artykułów nakrajach służą radykałom jako idealna ilustracja „systemu”, ukowych, popularnonaukowych. Ostatnia książka, „Sztujakiejś grupy rządzącej całym światem. Stąd u nas popularka budowania pokoju”, ukazała się na początku 2020 roku. ność Konfederacji, a we Francji Zgromadzenia Narodowego Marine Le Pen. Ich przekonania padają na podatny grunt – społeczeństw dotkniętych zachorowaniami, dramatyczną sytuacją służby zdrowia. Na dodatek wszystko zaczęło się w Chinach, a to znakomita pożywka do opowieści o spisku. Teorie spiskowe od dawna krążyły po świecie, a teraz stały się bardzo silne. Już chyba każdy z nas ma w otoczeniu ludzi, którzy kwestionują wszystko i są przekonani, że szczepionki produkuje się po to, aby nam wszczepić czipy. A nie? Jeśli już musimy się czegoś bać, to bójmy się, czy okres prac nad szczepionką będzie wystarczający, aby była bezpieczna, a nie absurdalnych czipów. Pandemię przewidywano, a mimo to świat się do niej nie przygotował. Dlaczego? To rzeczywiście zastanawiające. Prowadzę ze studentami zajęcia na temat zagrożeń współczesnego świata. Jeden z bloków tematycznych dotyczy właśnie pandemii. Wiele razy mówiłem o jej potencjalnych przyczynach i skutkach. O tym, że może być zainspirowana przez jakieś państwo, służby specjalne, czy terrorystów – i to z różnych grup, które pracują nad bronią biologiczną. Wskazywałem także przyczyny naturalne, kiedy wirus przenosi się na ludzi chociażby ze świata zwierząt. Przyłapałem się na tym, że mówię o pandemii jak o czymś, co kiedyś nastąpi, ale jeszcze nie teraz, może nawet nie za mojego życia. I nagle to się wydarzyło. Zaczęli do mnie dzwonić i pisać nawet byli studenci. „Pamiętamy. Mówił pan o tym”. Mówiłem, bo to przewidywali wszyscy analitycy. Ale nikt nie wiedział, w jaki sposób wirus się rozejdzie. Za to stwierdzam, że to, co mamy, nie jest najgorszym scenariuszem. Zwiastunem był SARS-CoV-1 w Azji, Ebola w Afryce. Tamte, ograniczone i lokalne, zapowiadały pandemię. Mogliśmy się do tego lepiej przygotować, wypracować mechanizmy. Tego zabrakło. Mimo to, z nowym zagrożeniem globalnie sobie radziliśmy. Zmartwiło mnie uspokojenie latem tego roku. Wszyscy eksperci mówili, że jesienią nastąpi wielka fala zachorowań, ale wielkiej mobilizacji nie było. Ważni politycy podczas wystąpień mówili, że już nie ma się czym martwić. Więc może działało takie poczucie, jakie miałem podczas wykładów o epidemii – że to się tak naprawdę nie wydarzy. Sam pan mówi, że mógłby być gorszy scenariusz. Wystarczyłaby śmiertelność wyższa o parę procent i wzrosłaby panika. Dziś jako społeczeństwo zachowujemy się bardzo spokojnie. Staramy się pozostawać w domu. Na początku rzuciliśmy się do sklepów. Ale jesienią to się już nie powtórzyło. Wiosną znajomy doradzał mi uzbroić się na wypadek zamieszek. Powszechne zjawisko. Wiele osób wyrobiło sobie wtedy pozwolenie na broń. Na wiosnę polskie strzelnice były przepełnione. I tak wyglądało to o wiele skromniej niż w Stanach Zjednoczonych, gdzie do sklepów z bronią ustawiały się kolejki. Są wydarzenia na świecie, które przedefiniowują rozumienie polityki. Tak było po I i po II wojnie światowej. Czy pandemia także należy do takich zdarzeń? Czy stanie się bronią polityczną? Rzeczywiście, są takie cezury czasowe. I wojna światowa zapoczątkowała XX wiek, zamachy na World Trade Center – XXI. Może tak się stać, że będziemy również mówić o czasach przed i po pandemii. Bo mam nadzieję, że będzie „po pandemii”. Wciąż nie wiadomo, w którą stronę się rozwinie. Ona zmienia wszystko. Działa inaczej niż kryzysy ekonomiczne, wojny. Wpływa na wszystko, co robimy. Od sposobu wykonywania pracy, po sposób przemieszczania się. Noszenie maseczek było czymś niespotykanym w Europie. Egzotyczni wydawali się studenci z Azji, którzy chodzili po Rzeszowie w maseczkach. Teraz wszyscy je zakładamy i nikogo to nie dziwi. Parę dni temu przez roztargnienie wszedłem do sklepu bez maseczki i od razu poczułem wstyd, że zapomniałem. Szybko wróciłem do samochodu.
P
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
85
WSPÓŁCZESNY świat Wszyscy – a na pewno dzieci i młodzież – coraz więcej też żyjemy tym, co w komputerze. One już od dawna siedziały „w komputerach” i „w komórkach”. Te określenia bardzo dobrze oddają sytuację – umysłem siedzi się w środku tego, co na ekranie. Prof. Zimbardo także przed tym przestrzegał – jeżeli świat wirtualny zestawi się z rzeczywistym, to ten wirtualny okazuje się atrakcyjniejszy. W świecie gier wszystko jest kolorowe, łatwo zdobywa się punkty, nagrody. Żeby w szkole odnosić sukcesy, trzeba się naprawdę pouczyć, a to wymaga wysiłku. Wiele dzieci miało z tym problem już dawno. Teraz z powodu pandemii on się pogłębi. Nie możemy zabrać dziecku telefonu, komputera, bo nie będzie mogło uczestniczyć w lekcji. Naszą rolą jest znalezienie przeciwwagi. W dni, kiedy mamy dla dzieci czas, wymyślmy im zajęcia poza komputerem, bo staje się on nałogiem, z którego trudno będzie wyjść. Kiedy będziemy tak siedzieć w wirtualnym świecie, będzie nas łatwiej kontrolować i nastanie czas cyberwojen? Coraz częściej słychać o próbach wpływania na demokratyczne wybory. Petersburska Agencja Badań Internetu przez lata manipulowała rosyjską opinią publiczną, ingerowała w wybory amerykańskie i w brexit. Dziś na zlecenie różnych rządów działa mnóstwo farm trolli. Kłamstwa rozchodzą się w sieci dużo szerzej i szybciej niż prawda. wszem. Pamiętamy aferę Cambridge Analytica, która pozyskała dane milionów osób z Facebooka. Zostały one wykorzystane do profilowania użytkowników pod kątem preferencji wyborczych i wpływania na ich polityczne decyzje. Poprzez informacje można wpływać na zachowania ludzi. Kiedyś były reklamy, które w sposób podprogowy sugerowały, że jakiś produkt jest lepszy. Teraz wpływa się na wybory polityczne, wybory całych ideologii. Pokazano, jak manipuluje się naszym myśleniem za pomocą Facebooka, ale tych sieci, metod, sposobów jest więcej. Nawet gry komputerowe mogą profilować nasz sposób myślenia. Pole do działania jest olbrzymie dla osób, które chciałyby na nas wpływać. A wiemy, że manipulowanie jest bardzo intratne, więc to się dzieje. Tym bardziej powinniśmy szukać odskoczni. Takiej jak np. astronomia. Wiele ciekawych pasji czeka poza światem technologii. Warto jakąś dla siebie znaleźć, aby zyskać inne spojrzenie. Myślimy, że wiele negatywnych treści, hejtu, to sprawka trolli. Tymczasem robią to ludzie, którzy tak zaangażowali się w ostrą debatę w Internecie, że uważają za swój obowiązek hejtowanie innych, bo inaczej ich partia przegra. W ten sposób czynią innym krzywdę. Trzeba mieć dystans. Inaczej nawet w szczytnych celach będziemy czynić zło. W mediach społecznościowych ludzie czasem chcą coś po prostu z siebie wyrzucić. Na spotkaniu bezpośrednim łatwiej byłoby pewne rzeczy sobie wyjaśnić, zachować spokój.
O
Wyrzucanie emocji w Internecie radykalizuje ludzi. Zmieniają się. Nie wiemy jeszcze jak dalece, ponieważ badania wpływu sieci na społeczeństwo są stosunkowo młode. Jednak obserwujemy, że spirala zaangażowania cały czas się nakręca, a uczestnicy internetowego hejtu wcale się nie odstresowują. Wciąż siedzą w sieci, czując zadowolenie, że zrobili coś w słusznej sprawie. Oni są w stanie zrobić potem coś więcej także na ulicy. Idąc na demonstracje stają się bardziej agresywni. Tym bardziej, że obok siebie mają podobnie myślących. To jest największym zagrożeniem dla społeczeństwa – kiedy rośnie ilość radykałów z każdej strony, a umiarkowanych jest coraz mniej. O umiarkowanych mówi się teraz, że to symetryści, że nie podejmują walki, że trwa wojna, a oni stoją z boku. A to właśnie dzięki umiarkowanym świat się jeszcze nie posypał i nie pozabijaliśmy się, jak w Rwandzie, na Wołyniu czy w Kambodży. Do wojen dochodzi wtedy, kiedy po obu stronach stoją radykałowie. Gdy przyjrzeć się sytuacji na świecie, to następuje zmiana układu sił? Przegrupowanie? Z powodu pandemii wielu myśli, że wszystko kręci się wokół koronawirusa. Oczywiście, tak nie jest. Mechanizmy geopolityczne tak działają, że śmierć tysięcy czy miliona ludzi jest tylko elementem gry. Największe państwa, korporacje, banki, firmy zbrojeniowe szukają zysku. Pandemia daje im duże pole do działania. Wiele można zarobić, łatwiej szpiegować. Kiedy ogromny wysiłek kieruje się na to, by rozwiązać problem karetek jeżdżących od szpitala do szpitala, trudniej zachować czujność w innych obszarach. A te dwa światy – społeczeństw zmagających się z pandemią i podmiotów załatwiających swoje interesy – funkcjonują jednocześnie, tu i teraz. Kontrwywiad w każdym kraju ma dziś o wiele trudniejsze zadanie, bo do tradycyjnych zagrożeń, które w sytuacji pandemii trudniej wykrywać, doszły nowe. Przy tylu zagrożeniach naturalne było napięcie towarzyszące wyborom prezydenckim w Stanach Zjednoczonych. Co oznaczałaby wygrana Trumpa? ontynuację polityki opartej o „wybuchy” na Twitterze, personalne relacje z liderami. Kiedy został prezydentem, był pozbawiony zdolności politycznych, a nawet humanitarnych odruchów. Ale już trochę się nauczył polityki. Parę lat temu wydawało mu się, że spotka się z Putinem, Kim Dzong Unem i ustali nowe zasady funkcjonowania świata. Przekonał się, że to tak nie działa. Nie spodziewał się, że na spotkaniu z Putinem padnie wiele słów, a potem Putin zrobi coś zupełnie innego niż ustalili, w dodatku wystąpi na konferencji prasowej i go skompromituje. Polityka to nie to samo co biznes, w którym kalkuluje się wyłącznie zyski i straty. Działają służby, tzw. deep state, mechanizmy geopolityczne, dochodzą procesy społeczne. Istotne było, jak dobierał swoich doradców. Wszystkich, którzy byli bardzo merytoryczni, mówili śmiało, co należy robić, Trump usunął. Dobierał ludzi, którzy byli bardziej skłonni do wykonywania jego pomysłów. Jednak jego dwa posunięcia zwiększyły nasze bezpieczeństwo: bezwizowy ruch obywateli Polski do USA i dyslokacja wojsk amerykańskich na nasze terytorium.
K
86
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
WSPÓŁCZESNY świat Oczywiście, o to starały się wszystkie nasze rządy, a kolejni amerykańscy prezydenci, odmawiając zniesienia wiz, tłumaczyli, że o tym decyduje amerykański Senat. Teraz nagle prezydent powiedział i dało się. To pokazuje pewien cynizm poprzednich prezydentów amerykańskich. Ale czy wybór Bidena może być dla nas zły? Na ile ważna jest Polska dla amerykańskich prezydentów? Jesteśmy ważnym elementem politycznej układanki w tej części świata. Państwo sworzeń środkowo-wschodniej Europy, jak to określił Zbigniew Brzeziński. Jednak nie odgrywamy wielkiej roli w starciu Amerykanów z Chinami, czy ich relacjach z Rosją. Cenne jest to, że społeczeństwo amerykańskie jest bardzo propolskie. Propolski jest amerykański Kongres i to bez względu na to, czy dominują w nim Republikanie, czy Demokraci. Bez względu na to, kto będzie prezydentem, Polska może liczyć na znaczenie w ich polityce, proporcjonalne do swojej pozycji. Być może Biden ideologicznie inaczej będzie patrzył na sprawy wewnętrzne w Polsce, ale to nie znaczy, że będzie się wtrącał. Sympatii Amerykanów nie stracimy. Spotykam się z nią za każdym razem, kiedy trafiam na rozmówcę z USA w internetowej dyskusji czy to o polityce, czy o astronomii. Natomiast jako były żołnierz, uczestnik Sił Koalicji w Iraku, będąc w Uniwersytecie Stanforda na stypendium naukowym, spotykałem się z wyrazami szacunku od biblioteki po rozmowy z generałem Mattisem, Georgem Schultzem, czy Philipem Zimbardo. Gdyby taką sympatią darzyli nas też Rosjanie… ie mamy z nimi tak wielu kontaktów, jak z Amerykanami. Barierą jest też alfabet. W mediach społecznościowych często piszą cyrylicą, a fora międzynarodowe, gdzie piszą po angielsku, często są ustawiane „anty-NATO”, „antypolsko”. Tu już wchodzi polityka. Natomiast sondaże przeprowadzone w Moskwie pokazują, że Rosjanie o Polsce wypowiadają się z sympatią. Co nie znaczy, że w przypadku konfliktu nie staną po stronie swojego lidera. To naturalne. Ludzie tak naprawdę potrafią się dogadywać, byle nie dawali się manipulować politykom, którzy dążą do konfliktu. Dlatego warto budować relacje międzynarodowe na poziomie społeczeństw – między zwykłymi ludźmi. Zasługą Trumpa były też porozumienia między Izraelem a Arabią Saudyjską. Panu ten region jest bliski, bo 20 lat temu pełnił Pan służbę wojskową jako dowódca plutonu dowodzenia i posterunku sił pokojowych Narodów Zjednoczonych na Wzgórzach Golan. To kolejne, silne porozumienie państwa arabskiego z Izraelem. Po Egipcie, Jordanii, przyszła kolej na Arabię Saudyjską. To silni gracze w regionie, którzy otwarcie nawiązują bliskie relacje z Izraelem oparte o względne zaufanie. Egipt, kiedy miał kłopot z Państwem Islamskim na Synaju, był gotów wpuścić na swoje terytorium służby specjalne i wojsko Izraela, co świadczy o sporym zaufaniu. Zacieśnione relacje Arabii Saudyjskiej z Izraelem są ważne. Wciąż się mówiło, że Bliski Wschód to beczka prochu, wieczne konflikty. Nigdy tam się nie sprawdzały różne systemy pokojowe i stabilizacyjne, ponieważ istniało zbyt wiele wrogich stanowisk. Teraz jest ruch w kierunku pokojowym, chociaż pozostał, oczywiście, Iran. Trwa też wojna w Jemenie, Irak jest zdestabilizowany, ale Bliski Wschód mocno się zmienia, a pandemia także sprzyja wygaszaniu konfliktu. Wiele krajów wychodzi z panarabskiego porozumienia przeciwko Izraelowi i staje w porządku pokojowym. Za Arabią Saudyjską idzie cała Zatoka Perska, oprócz Kataru. To budzi nadzieje na przyszłość, chociaż pewnie nie cieszy tych, którzy żyją z handlu bronią i ropą naftową. Dla mnie takim pozytywnym sygnałem była także współpraca Arabii Saudyjskiej z Iranem w południowym Iraku, gdzie jest władza szyicka. Kiedy chodziło o zakładanie wielkopowierzchniowych sklepów, potrafili się dogadać. To pokazuje, że Saudowie nie muszą walczyć z Irańczykami, a sunnici z szyitami potrafią się dogadać. Dopóki nie wtrącą się politycy. O takich mechanizmach właśnie pisałem w swojej książce „Sztuka budowania pokoju”, wydanej przed niespełna rokiem. A jednak, czy cały świat nie najbardziej przejmuje się dziś Chinami? Podczas debaty przed wyborami i Biden, i Trump deklarowali przeciwstawianie się polityce Chińskiej Republiki Ludowej, na co Xi Jinping odpowiedział, że Chiny są gotowe do zbrojnego starcia. uż Barack Obama mówił o przekierowaniu sił amerykańskich do Azji Wschodniej. Sugerował też osłabienie z tego powodu kontyngentów europejskich. Trump szedł również w tym kierunku. Celem jest, oczywiście, ograniczanie wzrostu Chin. Dla mnie to kwestia kontrowersyjna. Chiny może rozpychają się zbrojnie w swoim otoczeniu, ale jeżeli chodzi o ich wpływ na Bliskim Wschodzie, w Afryce, Europie, czy Ameryce Południowej i Północnej, to wchodzą tam w sposób miękki. Pozyskują kontrakty, budują autostrady, w ten sposób zdobywają także unikalne surowce. Przykładem jest kobalt, niezbędny w produkcji baterii litowo-jonowych do silników elektrycznych. Połowa jego zasobów znajduje się w Afryce, a dostawy zabezpieczyły sobie Chiny, stając się monopolistą na rynku. Chcą, by produkowane przez nich samochody zalały cały świat. To zagrożenie dla firm, przedsiębiorstw i przez to dla państw. Chiny natomiast nie wysyłają kontyngentów wojskowych, by obalić władze w danym państwie. Zachód nie potrafi na to racjonalnie odpowiedzieć. Wysyła lotniskowce, niszczyciele w rejon Morza Południowochińskiego, próbując szachować Chiny. Oczywiście przedstawiam tu trochę uproszczony obraz, a konkluzja jest taka, że to państwo zbiera po prostu owoce tego, co zaplanowało lata temu. Natomiast Zachód działa od wyborów do wyborów. Planuje na jedną, dwie kadencje, przez co traci strategicznie. Potem próbuje nadrabiać wojną gospodarczą, cłami zaporowymi itd. Ale to się nie opłaca, bo Amerykanie tracą na tym tak samo jak Chińczycy. To by oznaczało, że warto iść w ślady Chin i wprowadzać monowładztwo ze strategią na sto następnych lat. Przerażające, ale jak inaczej wygramy z chińską wizją zdominowania handlowego świata? Dziś to polityka miękka, ale jaka będzie za 50 lat? Prof. Adam Rotfeld, były szef polskiej dyplomacji, mówił niedawno w wywiadzie,
N
J
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
87
WSPÓŁCZESNY świat że najbardziej obawia się zmian zachodzących wewnątrz Chin – narastającej arogancji, nacjonalizmu i szowinizmu. Może to je popychać do ekspansjonizmu nie tylko wobec najbliższego otoczenia, ale również wobec wielu innych regionów. ie uważam, że kopiowanie tego, kto akurat przeważa, jest skuteczną metodą. Każdy działa w inny sposób. Być może udałoby się przeciwstawić ekspansji Chin poprzez działania wspólnotowe. Kiedy Unia Europejska była mocniejsza, miała też więcej do powiedzenia w sprawach międzynarodowych i działała bardziej długofalowo. Im więcej egoizmów narodowych, tym łatwiej Stary Kontynent rozgrywać. Mamy tendencję do rozpatrywania wielu relacji w kategoriach konfliktu. Konflikty, oczywiście, trzeba mieć na uwadze, ale rywalizacja nie musi być walką. Naszym zadaniem jest powrót do strategicznego myślenia. 5 lat temu gen. Mattis, do niedawna sekretarz obrony Stanów Zjednoczonych, powiedział mi, że wielkim problemem Zachodu, w tym USA, jest atrofia strategiczna i ukierunkowywanie się coraz bardziej na doraźne, a nie długofalowe cele. W Polsce czasem słyszę, że my nie jesteśmy Zachodem. To czym jesteśmy? Wschodem? Środkiem? Musimy określić, z kim chcemy współpracować. Jeśli chcemy być częścią Zachodu, to nie możemy mówić, że współpracujemy tylko z Amerykanami, a reszta Zachodu nas nie interesuje. Powinniśmy odbudowywać relacje międzynarodowe, bo bez tego nie jesteśmy w stanie z Chinami konkurować. Silna konkurencja jest lepszym rozwiązaniem niż wyniszczająca walka. A jednak świat się zbroi. Niemiecka minister obrony Annegret Kramp-Karrenbauer zaproponowała USA, aby po wyborach, zamiast grozić sobie wzajemnie nakładaniem ceł, pomówić o strefie wolnego handlu dla całego Zachodu. Niemcy obiecują też inwestować w wojsko. Dobrym fundamentem dla naszych relacji z Niemcami jest silna współpraca gospodarcza. To nasz naturalny sojusznik, podobnie jak Stany Zjednoczone, i myślę, że również Francja. Ale do tego trzeba prowadzić racjonalną politykę międzynarodową. Nie da się osiągać celów na zasadzie: robimy, co się nam podoba i niech wszyscy nas szanują. Trzeba przewidywać skutki swoich działań i budować na tym jak najlepsze relacje wewnętrzne i międzynarodowe. Wtedy państwo staje się silne. Natomiast mówienie o wielkiej Polsce, która będzie wszystkich pouczać i karcić, jest absurdalne. Nawet gdybyśmy mieli taki potencjał, to nic dobrego z takiego uprawiania polityki nie wyniknie. A jak do tego wszystkiego ma się idea Trójmorza, siła Grupy Wyszehradzkiej?
N
Moim zdaniem, wszelkiego typu inicjatywy w Europie Środkowej powinniśmy budować w połączeniu z Europą Zachodnią. Francuzi mogą sobie budować sojusze w Algierii i Mali, ale to są innego typu zależności. My nie zbudujemy sobie tutaj sojuszu, który będzie w opozycji do Europy Zachodniej. Wręcz przeciwnie, im bardziej będziemy chcieli coś takiego zbudować, tym mocniej pozostałe państwa będą pokazywały: „Zobaczcie, Polacy znów mącą, a my będziemy z wami współpracować w ich miejsce”. Przecież to już się działo, gdy Rumunia starała się wykorzystać tradycyjne relacje z Paryżem, wskazując na Polskę jako przeciwny biegun. Nawet Węgrzy potrafili wykorzystać nasz antyzachodni kierunek dla siebie, bo mogli argumentować: Proszę, nie tylko u nas są podobne tendencje, musicie się z nami dogadywać. Gazoport w Świnoujściu nie zapewni nam roli lidera. Natomiast możemy inicjować zmiany. Kiedy wchodziliśmy do Unii Europejskiej, postrzegano nas właśnie jako lidera zmian – państwo, które dobre praktyki Zachodu będzie przekazywać do Europy Środkowej i Wschodniej. To robiliśmy i nadal mamy ku temu wielki potencjał. Do tego potrzeba polityki opartej na realiach. Jest w niej miejsce na nasz tradycyjny idealizm, ale niechże on będzie wreszcie oparty na racjonalnej ocenie sytuacji – realizmie, bez opowiadania, że jesteśmy potęgą – co może opłacać się tylko w polityce wewnętrznej, ale w szerszym kontekście raczej kompromituje. Ważne, żebyśmy realnie patrzyli na swoją pozycję, rolę i stale ją wzmacniali, budując dobre relacje we wszystkich kierunkach. A więc tak: Chiny rosną w siłę, Rosja i Turcja stają się niebezpieczne. Klimat się zmienia, prosperity, demokracja i pokój są zagrożone. Co tu robić? Pan napisał „Sztukę budowania pokoju”. Co Pan radzi? achować spokój. Rozsądnie zajmować się codziennością, ale też obserwować sytuację i dokonywać mądrych wyborów. Popierać ludzi, którzy mówią o porozumieniu. Jeśli w Polsce nie zbudujemy porozumienia, będziemy słabnąć niezależnie od poczucia dumy narodowej i budowania armii. Nawet 300-tysięczna armia nie zwiększy naszego potencjału, jeśli wewnętrznie będziemy rozbici. Trzeba odłożyć propagandę i zacząć ze sobą rozmawiać. Dziś wszystko zależy od władzy. Ważne, abyśmy zbudowali społeczeństwo obywatelskie, rozmawiając i szukając wspólnej drogi. Od tego zależy siła państwa. Przydałoby się takie mieć, skoro mają nadejść kolejne pandemie. Szkoda, że świata raz na zawsze nie da się naprawić. Tak jesteśmy skonstruowani. Szukamy konfliktu. To nie jest takie złe. Konflikt, ale niekoniecznie wojna, popycha nas do działania. Generuje postęp, bo szukamy innych dróg, znajdujemy nowe rozwiązania. Dlatego, nawet jeśli się ze sobą nie zgadzamy, powinniśmy ze sobą rozmawiać. W tym celu uczmy się oceny z dystansu. Nie czytajmy od rana do nocy mediów społecznościowych, portali informacyjnych, nie oglądajmy non stop telewizji. Zerknijmy w kosmos, pobiegajmy, notabene to moja druga pasja. Pogadajmy z kimś o innych poglądach.
Z
88
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
Czarodziejski ogród Józefa Mehoffera Jak pisał prof. Stanisław S. Nicieja, zaborcy wysyłali do Galicji austriackich urzędników po to, by germanizowali zagrabione tereny. Tymczasem rodowici Austriacy nie wypełniali swojej misji: polonizowali się i nierzadko odgrywali ważną rolę w naszej kulturze. Nie można jej sobie wyobrazić bez wszechstronnego, wręcz genialnego artysty przełomu XIX i XX wieku, urodzonego w Ropczycach Józefa Mehoffera (1869-1946).
Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak
90
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
R
odzina Mehofferów, pochodząca z Tyrolu, pod koniec siedemnastego stulecia osiadła na Morawach. W 2. połowie XVIII w. pradziadek artysty – Franz Johann Ignaz Mehoffer (1747-1807) – piastował funkcję generalnego inspektora szkolnictwa Moraw i Śląska. Za swe zasługi otrzymał od cesarzowej Marii Teresy tytuł szlachecki i miano: Edler von Mehoffer. Jeden z jego synów – Joseph (1786-1844) – odbył w Wiedniu studia prawnicze i skierowany został do Galicji. W latach 1808-15 pełnił funkcję naczelnika powiatu nowosądeckiego i lwowskiego. Osiadł we Lwowie, gdzie znany był jako galicyjski regionalista, pasjonat historii i geografii tej prowincji, wydawca opracowań i czasopism krajoznawczych. Był również pejzażystą – amatorem. Mehofferowie uważali się za ród austriacki. Dopiero kilkoro z jego ośmiorga dzieci spolonizowało się i zrezygnowało z dodatku „von” przed nazwiskiem. Jednym z nich był ojciec artysty – Wilhelm Mehoffer (1825-1873). Absolwent studiów prawniczych we Lwowie został urzędnikiem tamtejszego Sądu Krajowego. W 1855 r. skierowano go do Ropczyc na Podkarpaciu, gdzie sprawował kolejno urząd starosty powiatu i prezesa Sądu Powiatowego. W ludzkiej pamięci zapisał się jako lokalny patriota, inicjator budowy nowego gmachu sądu. W czasie powstania styczniowego zachowywał się jak Polak, łagodząc represje i uprzedzając współmieszkańców o mających nastąpić denuncjacjach i rewizjach. Wilhelm ożenił się z Polką, szlachcianką – Aldoną Polikowską herbu Junosza. Miał z nią czterech synów. Józef – późniejszy artysta, urodził się 19 marca 1869 roku. Rodzina mieszkała w pobliżu kościoła parafialnego w drewnianym miejskim dworku z ogrodem. Stąd w roku 1870 Mehofferowie wyjechali do Krakowa, bowiem Wilhelm awansował na radcę sądowego.
MALARSTWO
W
Dworek w Ropczycach przy ul. Najświętszej Marii Panny nr 8 został lekkomyślnie zburzony stosunkowo niedawno, bo około połowy lat 90. Patrząc na niedatowane zdjęcie (z lat 80-90?), oglądamy skromny domek, pasujący do pejzażu niewielkiego, sennego miasteczka galicyjskiego, do którego w 2. połowie XIX w. nie dotarła nawet linia kolejowa. Dworek o konstrukcji przysłupowej, szalowany deskami, kryty był zapewne gontowym dachem. A ponieważ gontowe deszczułki zgniły, zastąpiła je blacha ocynkowana, która z czasem pokryła się rdzą. Wsparty na belkach ganek zastąpiono murowaną sionką, której dolna partia łuszczyła się od wilgoci. Nie była to jednak gnijąca ze starości rudera. Na fotografii widać ślady zadbania: obrośnięte winoroślą ściany, wokół krzewy, a nawet kwiaty w doniczkach ustawione w pobliżu wejścia. O Józefie Mehofferze w miejscu jego urodzenia przypomina obecnie jego niewielki posąg w jednym z centralnych punktów miasteczka, tablica ku czci artysty oraz Centrum Kultury noszące jego nazwisko. Podejmuje ono w ostatnich latach, wraz z Towarzystwem Przyjaciół Ziemi Ropczyckiej, szereg działań edukacyjnych dla upamiętnienia wielkiego krajana. W chwili pisania tego tekstu w Cergowej na przedmieściach Dukli popada w ruinę dworek, w którym urodził się i wychował Jan Zygmunt Skrzynecki, uczestnik wojen napoleońskich (m.in. kampanii 1812 r.), generał armii: polskiej i belgijskiej, wódz naczelny powstania listopadowego. Dwór jeszcze kilkanaście lat temu był użytkowany. Teraz zawalił się dach budynku, którego historia sięga XVI stulecia. Za kilka lat pozostanie z niego stos kamieni. Przykład ten obrazuje, jak kolejna gmina pozostaje bezradna wobec pomników własnej historii.
styczniu 1996 r. w Krakowie przy ul. Krupniczej 26 otwarto dla zwiedzających dom, w którym tworzył i zmarł artysta. Ta niewielka, piętrowa kamieniczka jest pomnikiem polskiej historii, nauki i kultury. W wielkim pożarze Krakowa w 1850 roku spłonął stojący na tej parceli drewniany dworek zamożnego kupca Mateusza Rogowskiego (1801-1868). Między 1852 i 1854 rokiem, z inicjatywy właściciela posesji, dom został odbudowany jako skromna kamienica mieszczańska. Rogowski jako gorący patriota wspierał powstanie styczniowe 1863 r. w Królestwie Polskim. Udostępniał konspiratorom swoje lokum na tajne spotkania, magazyny broni, a w przyległym do domostwa ogrodzie ćwiczyli musztrę przyszli żołnierze 1863 roku. Do powstania poszedł także jego syn, Adam Rogowski. Wzięty przez wojsko rosyjskie do niewoli, został zesłany na Syberię; do Krakowa wrócił schorowany po wielu latach. Jego ojcu za pomoc powstańcom zarekwirowano większą część majątku. Zostawiono mu tylko kamienicę przy ul. Krupniczej. W roku 1866 zubożały Mateusz Rogowski wynajął część pomieszczeń parteru cieszącemu się już w Krakowie dużym uznaniem rzeźbiarzowi Franciszkowi Wyspiańskiemu (18361901). Wyspiański poślubił córkę właściciela – Marię – w kwietniu 1868 r. i zamieszkał z nią na piętrze kamienicy. 15 stycznia następnego roku przyszedł tu na świat Stanisław Wyspiański. Wyspiański i Mehoffer przyjaźnili się od wczesnego dzieciństwa, uczyli się w tych samych krakowskich szkołach, jednakże w okresie studiów łączące ich więzy znacząco się rozluźniły. Kilka lat po śmierci Mateusza Rogowskiego, w roku 1872, wdowa po nim sprzedała kamienicę Joannie Szujskiej – żonie wielkiego historyka Józefa ( 1835-1883), profesora i rektora UJ, posła na Sejm Galicyjski, współautora Teki Stańczyka. Spędził on w tym miejscu, intensywnie twórczo pracując, ostatnie dziesięć lat życia. lica Krupnicza stawała się z biegiem lat dzielnicą profesorską. Ziemiańskie dworki sąsiadowały tu z nowymi, eleganckimi kamienicami czynszowymi. Mieszkali tu inni znani artyści, jak Jan Matejko czy Henryk Rodakowski. W 1894 r. kamienica przeszła w ręce Róży z Branickich Tarnowskiej, żony Stanisława hr. Tarnowskiego (1837-1917), profesora UJ, historyka literatury i przyjaciela Józefa Szujskiego. A ponieważ Tarnowscy mieli swoją rezydencję przy ul. Szlak, kamienica – jakby na przekór eleganckiemu otoczeniu – stała się nastawioną wyłącznie na dochód czynszówką. Oprócz lokali mieszkalnych mieściły się tutaj sklepy, magazyny towarów, a nawet pijalnia piwa. Dopiero w roku 1932 posiadłość zakupił Józef Mehoffer, który docenił wartość historyczną domu. Wraz z architektem Stefanem Strojkiem i przy udziale Franciszka Mączyńskiego stworzył projekt jego przebudowy. W czasie robót budowlanych kamienica zyskała charakter miejskiej rezydencji z reprezentacyjną klatką schodową, zdobioną barokowymi rzeźbami, m.in. szyszkami pinii. Stąd późniejsza nazwa: „Dom pod szyszkami”. Kamienica była miejscem spotkań towarzyskich krakowskiej elity, które brutalnie przerwała wojna. Józef Mehoffer wraz z żoną Jadwigą z Janakowskich (1871-1956), wyjechał do Lwowa, by znaleźć się ostatecznie w obozie niemieckim w Asch w Sudetach.
U
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
91
MALARSTWO
Po ich powrocie w lecie 1940, splądrowany w trakcie ich nieobecności dom stał się azylem dla wielu osób. Zamieszkał tu m.in. Henryk Jasieński, lokując na parterze część wspaniałej kolekcji swego ojca – Feliksa „Mangghi” Jasieńskiego. Po śmierci artysty jego rodzina zamieszkiwała nadal w domu przy ul. Krupniczej; budynek został objęty państwową gospodarką mieszkaniową. połowie lat 60. syn artysty – Zbigniew Mehoffer, doktor prawa, wystąpił z inicjatywą utworzenia muzeum biograficznego ojca, jako oddziału Muzeum Narodowego w Krakowie. Zgodnie z jego wolą, w latach osiemdziesiątych, rodzina zadeklarowała także wolę przekazania na własność muzeum wyposażenia wnętrz, obiektów rzemiosła, zaś w depozyt – obrazów, rysunków i projektów artysty. W roku 1986, po przeprowadzeniu generalnego remontu, kamienica przeszła na własność państwa. Dziewięć lat później Dom Józefa Mehoffera został udostępniony zwiedzającym. Jego pierwszym kierownikiem merytorycznym był kustosz MNK, Edward Waligóra. W 2004 roku, po wcześniejszej rekultywacji, udostępniony został także ogród. W domu Mehoffera nie zobaczymy artystycznego bałaganu. Przeciwnie – to wytworne mieszczańskie wnętrze, umeblowane biedermeierami, dekorowane wschodnimi dywanami i kilimami. Na ścianach, które zdobią dzieła artysty, wiszą także różnorodne, zabytkowe tkaniny oraz świetne przykłady haftu: XVII-wieczne fragmenty kolumn ornatów. Każdy szczegół wnętrza został z pietyzmem odtworzony na podstawie archiwalnych fotografii. W sieni oglądamy wczesny witraż Józefa Mehoffera, wykonany wspólnie ze Stanisławem Wyspiańskim, „Życie Marii”, planowany do okna fasady kościoła Mariackiego (powstał na zamówienie Tadeusza Stryjeńskiego z 1891 r., w muzeum umieszczono jego replikę wykonaną w latach 1902-1906). Obaj przyszli wielcy witrażyści pozostawali w tych latach pod wpływem odnawianych wówczas średniowiecznych okien prezbiterium tego kościoła. W saloniku żony artysty – Jadwigi – na I piętrze, oglądamy repliki witraży „Wiara, Nadzieja i Miłość” oraz „Caritas” z kaplicy rodowej rodziny Grauerów w Opawie (1901), z sym-
W
92
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
bolicznymi wyobrażeniami motywów śmierci, życia wiecznego i miłosierdzia. Rozbudowane sceny narracyjne połączone zostały z dekoracją roślinną, która w późniejszych dziełach będzie odgrywała w jego witrażach coraz większą rolę. W odmienny świat wprowadza nas witraż pt. „Vita Somnium Breve – Życie krótkim snem” (1904). Trwającą wiecznie sztukę symbolizują tu trzy postacie kobiece. To alegorie: rzeźby, architektury i malarstwa, nad którymi unosi się geniusz natchnienia. Marność ziemskiego losu – vanitas, uosabia postać zmarłej kobiety, nad którą pochyla się kościotrup. Kompozycja sięgająca do motywów sztuki renesansu i baroku mieści się w nurcie symbolizmu oraz secesji. Nagrodzona została srebrnym medalem na wystawie w Saint Louis (USA). Wśród zachowanych w Krakowie projektów znajdują się te przeznaczone do katedry św. Mikołaja we Fryburgu szwajcarskim. To dzieło życia Józefa Mehoffera, realizowane w latach 1895-1936. W 1895 r. młody artysta wygrał konkurs, w którym brało udział 47 konkurentów, wśród nich europejskie znakomitości. Cykl obejmuje łącznie 21 ogromnych witraży zamontowanych w kamiennych obramieniach gotyckich okien. Są to wyobrażenia postaci świętych, w tym apostołów i męczenników, a także Najświętszego Sakramentu oraz sceny takie jak Hołd Trzech Króli i Ukrzyżowanie. Przedstawiony w nich został alegorycznie Fryburg – świeckie oraz religijne oblicze miasta. Nad tymi kompozycjami dominuje umieszczony w prezbiterium monumentalny witrażowy wizerunek twarzy Boga Ojca. Króluje on nieruchomo nad katedralnym wnętrzem prześwietlonym blaskiem kolorowych szkieł, nawiązujących do opisu murów Jerozolimy Niebieskiej z Apokalipsy św. Jana. (Inaczej przedstawił postać Boga Ojca Stanisław Wyspiański w kościele oo. franciszkanów w Krakowie. Pełna dynamizmu postać gestem ręki powołuje do życia wszechświat wypowiadając słowa: „Stań się”.) Pozostałe witraże fryburskie to wspaniała galeria postaci świętych, oplecionych bogatą dekoracją symboliczną, kwiatową oraz architektoniczną. Parter domu ma charakter reprezentacyjny. Z klatki schodowej wkraczamy do salonu. Usytuowany jest on od strony południowej i posiada tylne wejście na taras ogrodowy.
MALARSTWO
Ozdobą tego pokoju jest gotycka Madonna z Dzieciątkiem (ok. 1380; wł. Muz. Nar. Wrocław), rzeźba o niezwykłej historii, która była własnością artysty, przedstawiona też na obrazie Mehoffera z roku 1941. Wokół kominka rozmieszczono również pamiątki rodzinne – portrety przodków. Na I piętrze odtworzono wystrój kameralnych pomieszczeń należących do artysty i jego żony: pokoju Józefa Mehoffera oraz sypialni Jadwigi Mehofferowej, wspomnianego już saloniku i buduaru. tym miejscu warto wspomnieć, że Mehoffer poznał Jadwigę z Janakowskich w latach 90. XIX w., w czasie stypendialnego pobytu w Paryżu. Wtedy też zaprzyjaźnił się z jej uzdolnioną muzycznie siostrą, Wandą Janakowską. To ją artysta przedstawił w słynnym portrecie „Śpiewaczka” (1896), pozostającym dziś w zbiorach lwowskich. Zastygła ona jako solistka jakby na chwilę w bezruchu. Ubrana jest w czarną spódnicę, z którą kontrastuje różowa bluzka ze zwiewnym szalem. Artystka stoi na tle wzorzystej kotary, zdobionej wzorem secesyjnych bukietów. W zestawieniu z tym portretem – zaskakuje jej wizerunek z Domu Mehoffera z czasów, gdy przybrała ona habit zakonny oraz imię siostry Bogdany (1932). W muzeum oglądamy szereg portretów znanych osobistości krakowskich. Jednak żona była najważniejszą modelką artysty. Ona też jest bohaterką słynnej symbolicznej kompozycji „Dziwny ogród” (1902-3) z Muzeum Narodowego w Warszawie. W Domu Józefa Mehoffera oglądamy jej kolejne wizerunki: od sceny symbolicznej „Pożegnanie” z 1900 r. (będącej echem krótkotrwałych małżeńskich nieporozumień) po cykl portretów „Rewia mód” i wizerunek żony z 1904 r. – znany pod tytułem „Na letnim mieszkaniu”. Dumna, pełna dystynkcji kobieta pokazywana jest zawsze w modnych kreacjach, które zebrane razem mogłyby stanowić osobną ekspozycję – historię mody końca XIX i XX wieku. Mehoffera jako portrecistę interesowała też gra kolorów i świateł oddanych na barwnej materii ubioru. Modelka występuje na wspaniale oddanym wzorzystym tle zawieszonych na ścianach tkanin dekoracyjnych. Ich desenie zmieniały się wraz ze zmianami zachodzącymi w mo-
W
dzie. Niekiedy są to wyimaginowane kilimy z motywem Pegaza („Portret żony na tle Pegaza” 1913, MNK, Dom J. Mehoffera) . Kiedy indziej – wzorzystej tapety, a czasem czystego koloru starego złota (Portret żony artysty, Jadwigi z Janakowskich Mehofferowej, 1907, MNW). Jej ukochaną postać artysta sportretował też na tle wiosennego, rozświetlonego blaskiem pejzażu („Słońce majowe”, 1911, MNW). Warsztat Józefa Mehoffera zmienia się w biegiem lat. W latach 20. artystę zaczyna fascynować styl art déco, ujawniający się np. w portrecie „Mleczna droga” (1923), gdzie z deseniem srebrzystych róż na niebieskiej sukni harmonizuje motyw złotych gwiazd szafirowego tła. Wśród wnętrz pierwszego piętra odrębne miejsce zajmuje pokój japoński z kolekcją drzeworytów, które Jadwiga – jeszcze jako panna – zbierała w Paryżu. W przyległej jadalni (podobnie jak w buduarze) wiszą portrety pędzla samej pani domu, pobierającej lekcje malarstwa w czasie pobytu w Paryżu w latach dziewięćdziesiątych. W pokoju syna Zbigniewa wyeksponowany został ciekawy projekt kurtyny dla Teatru Miejskiego w Krakowie. Przedstawia scenę, na której zasiadły znane postacie świata artystycznego. Za sceną rozpościera się perspektywa paryskiego bulwaru, gdzie na pierwszym planie przechadzają się Mehoffer z Wyspiańskim. tyłu posiadłości nieoczekiwanie wyłania się niewidoczny z ulicy ogród, zaprojektowany przez artystę w latach 30. XX w. W roku 2001 rozpoczęła się rekonstrukcja ogrodu. Zachowano istniejące drzewa, jak stary wiąz i topole. Krzaki bzu, jaśminy, konwalie, fiołki i lilie cieszą oko zwiedzających. Klomb z różami nawiązuje do dawnego ogrodu w Jankówce, znanego z pejzaży Mehoffera, m.in. eksponowanej w Domu Józefa Mehoffera, „Czerwonej parasolki”, 1917. Ogród, odkrywany w ściśle zabudowanym centrum, wśród murów starych kamienic, wydaje się równie niezwykły, zaskakujący, jak twórczość wywodzącego się z Ropczyc mistrza. Bibliografia: Materiały ikonograficzne Domu Józefa Mehoffera, oddziału Muzeum Narodowego w Krakowie. Pisząc tekst korzystałem z pracy L. Ristujcziny „Józef Mehoffer geniusz polskiej secesji”, Warszawa 2020.
Z
Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl
u k o n a S w a Synagog
i, rzy Ginalsk Od lewej: Je kasz Stawowiakowie. u Krystyna i Ł
Tora ocalona
W drewnianej synagodze z Połańca z XVIII w., pieczołowicie zrekonstruowanej w Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, odtworzona została połowa polichromii sali modlitewnej. Otwarcie synagogi dla turystów planowane jest za rok, po zakończeniu rekonstrukcji malowideł. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak
M
alowidła odtwarzają Krystyna i Łukasz Stawowiakowie, artyści – konserwatorzy z Krakowa (Krakowska Pracownia Stawowiaków „KRAK-KONST”). Mają oni trzydzieści lat doświadczenia w pracy w drewnianych kościołach. Polichromię synagogi rekonstruują jednak po raz pierwszy. Wszystkie tego typu budowle zostały zniszczone w czasie Holokaustu. Zachowała się tylko niewielka synagoga w Wiśniowej, tak skromna, że niczym nie różni się od drewnianej wiejskiej chałupy. Polichromia odtwarzana jest tradycyjną techniką chudej tempery na podkładzie klejowo-kredowym – wyjaśnia Krystyna Stawowiak, dodając, że malowidło pochodzi z 2. poł. XVIII stulecia. Pokrywało ono całe wnętrze. Dziś możemy odtworzyć je tylko we fragmentach, zachowanych w inwentaryzacji Kazimierza Rutkowskiego z 1933 r., (przechowywanej obecnie w Insty-
94
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
z ognia
tucie Sztuki PAN w Warszawie). Stylowo polichromia połanieckiej synagogi czerpie z różnych epok i kultur. Dekoracyjne wici roślinne nawiązują do renesansowych malowideł drewnianych kościołów. Kręcone kolumienki w obramieniu okien mają swe źródło we wczesnym baroku – mówi K. Stawowiak. W ornamenty roślinne wplecione są postacie zwierząt o symbolice religijnej. Najczęściej występują one parami. Tak np. uciekający zając uosabia lud Izraela, zaś ratujący go orzeł – opiekę boską. Umieszczone naprzeciw siebie dwa lwy pokazują związek świata ziemskiego z niebiosami, zaś dwa jednorożce – moc zbawczą i ochronę narodu wybranego. Dwa brytany na uwięzi to ujarzmione zło. Zło uosabia także wąż oraz Lewiatan, potwór morski otaczający swym ogonem mury Jerozolimy. Tutaj także zło zostaje przezwyciężone. Postać bociana to pobożność, zaś wiewiórka oznacza niewinność. Świat zwierzęcy przedstawiony został w sposób uproszczony, stylizowany, w jasnych, ożywiających wnętrze kolorach – dodają krakowscy konserwatorzy.
Jak informują K.i Ł. Stawowiakowie, w przyszłym roku odtwarzanie polichromii zostanie zakończone. Najwięcej trudności spowoduje w przyszłości rekonstrukcja sklepienia, którego inwentaryzacja kolorystyczna istnieje częściowo. Zachowały się tylko dwa przedwojenne zdjęcia. Wiadomo, iż były tam umieszczone znaki Zodiaku symbolizujące dwanaście plemion Izraela, a także medaliony z wizerunkami zwierząt oraz cytatami z Tory. Nie ma materiałów do odtworzenia dekoracji bimy, czyli rodzaju kazalnicy, z której czytane były święte księgi. Synagoga w swym głównym pomieszczeniu zachowa charakter użytkowy. Planowana ekspozycja na pierwszej kondygnacji znajdzie się jedynie w pomieszczeniach bocznych: w sieni i niewielkiej izbie pokazane zostaną archiwalne zdjęcia bożnicy z Połańca oraz przedwojenna dokumentacja architektoniczna (zgromadzona obecnie w Zakładzie Architektury Polskiej Politechniki Warszawskiej). W babińcu na piętrze, łączącym się z salą główną jedynie za pomocą wąskiego prześwitu na całej szerokości ściany, można będzie obejrzeć umieszczoną w zabytkowych meblach (a nie w muzealnych gablotach) wspaniałą kolekcję muzealnych judaików. Ekspozycję – której towarzyszyć będzie książka na temat żydowskiego świata w Miasteczku Galicyjskim – przygotowuje kustosz Renata Kinga Jara. Nieocenioną pomoc w tym zamierzeniu Muzeum otrzymuje od dr. Jacka Proszyka, specjalizującego się m.in. w historii Żydów, który tłumaczy i wyjaśnia na bieżąco wszystkie teksty, napisy, cytaty oraz inskrypcje umieszczone zarówno na zabytkach, jak i na polichromii. Na wystawie pokazane zostaną wyroby rzemiosła artystycznego, w tym paramenty, czyli ozdoby Tory: korona, rimonimy – zwieńczenia wałków Tory, jady – wskazówki do odczytywania tekstu oraz haftowane pokrowce na Torę. Ponadto mają być eksponowane przedmioty służące obrzędowości domowej. A więc stroje modlitewne: charakterystyczne płaszcze i szale, a także filakterie – pudełka z cytatami wybranych fragmentów Tory, przywiązywane na czas codziennej modlitwy do czoła oraz lewego ramienia. W czasie obrzędów szabasowych służyły ozdobne balsaminki, w których umieszczano zioła oraz przyprawy korzenne. Ich zapach wdychany w czasie modłów miał pocieszyć dusze, gdy szabat dobiegał końca. Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku posiada także kolekcję ośmioramiennych (lub ośmiozbiornikowych) świeczników chanukowych. Używano ich w czasie Święta Światła. Każdego dnia zapalano kolejny płomień. Świeczniki chanukowe ustawiane były w oknach lub na lewej framudze drzwi po to, aby były dobrze widoczne z zewnątrz. Jerzy Ginalski, dyrektor MBL w Sanoku, nie oczekiwał, by z rozebranej przez hitlerowców w 1943 r. synagogi (materiał Niemcy sprzedali na budulec), zachowały się jakiekolwiek przedmioty kultu religijnego, które według relacji świadków zostały spalone. Tymczasem dzięki niezwykłemu – graniczącemu z cudem – zbiegowi okoliczności dotrwał do naszych czasów obiekt najświętszy i najważniejszy: fragmenty zwoju Tory, które noszą ślady ognia – widoczne są wypalone dziury. A cała ta niewiarygodna historia zaczęła się parę lat temu od przyjazdu amerykańskiego historyka i eseisty – Jasona Francisco – do sanockiego skansenu. Zwiedzając ekspozycję, zainteresował się rekonstruowaną synagogą, co skłoniło go później do wyjazdu do Połańca, gdzie zamierzał poszukać ewentualnych śladów pozostałych po miejscowych Żydach. Udało mu się nawet spotkać z jednym z mieszkańców miasteczka, którego dziadek wyciągnął fragmenty zwoju Tory z dogasającego ogniska, rozpalonego przez hitlerowców. Fragmenty te były następnie przez kilkadziesiąt lat przechowywane w rodzinnym archiwum. – Gdy dowiedziałem się o tym niesamowitym znalezisku (oczywiście z Internetu), postanowiłem udać się do Połańca, odszukać owego mieszkańca i spróbować pozyskać od niego rzekome fragmenty uratowanej z pożogi Tory do naszej zrekonstruowanej synagogi. Przełamując bariery początkowej nieufności, udało mi się przekonać ich właściciela, który zgodził się w końcu na przekazanie mocno nadwątlonych zębem czasu i ognia fragmentów Tory (były to obszerne fragmenty Księgi Wyjścia). Po dłuższej chwili rozmowy, pokazał mi także oprawny w skórę Talmud, wydany w roku 1903 w Wilnie, który także wzbogaci naszą ekspozycję (adnotacja wewnątrz potwierdziła, że należał on do połanieckiego Żyda). Osobą niezwykle pomocną w prowadzeniu owych pertraktacji był prezes Towarzystwa Kościuszkowskiego w Połańcu, pan Radosław Matusiewicz, który oprócz tego obdarował nas fragmentami tzw. Tory podróżnej, będącej do tej pory w posiadaniu Towarzystwa. Wszystkie te pozyskane oryginalne przedmioty będą jedyną pamiątką niegdysiejszej świetności oraz zagłady połanieckiej bożnicy – mówi dyr. Jerzy Ginalski. Zapowiedział on uroczyste – bo z udziałem rabina – otwarcie synagogi na jesień przyszłego roku. Bożnica z Połańca to jedyna w polskim muzealnictwie skansenowskim synagoga drewniana odtworzona w całości wraz z pełnym wyposażeniem. Niektóre jej elementy, jak np. aron ha-kodesz, czyli szafa do przechowywania Tory, odtworzona została wg archiwalnego zdjęcia synagogi z Leska w muzealnej pracowni konserwatorskiej. Pisząc korzystałem z: M. i K. Piechotkowie, Bramy nieba, bożnice drewniane…, Warszawa 2015, oraz Renata Kinga Jara, Judaika ze zbiorów MBL w Sanoku, Sanok 2019.
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
95
Szklana
bajka
z Krosna Maciej Habrat jest artystą znanym w kraju i na kilku kontynentach. Tworzy bajecznie kolorowe szkło dekoracyjne o fantastycznych, rozpoznawalnych na pierwszy rzut oka formach. Na ten sukces pracuje nieprzerwanie od roku 1991. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak
– Po ukończeniu studiów zatrudniłem się jako projektant w prywatnej hucie w Krośnie. Gdy na początku lat 90. zacząłem pracować na własny rachunek, miałem wewnętrzne odczucie, że moje prace są wartościowe. Niestety, okazało się, że rynek zbytu nie był jeszcze gotowy na nowoczesne wzornictwo, które było dla odbiorców obce, wręcz niezrozumiałe. Krośnieńskie szkło rozkwitało w tamtych latach, ale klienci byli przyzwyczajeni do tradycyjnych i komercyjnych form – wspomina Maciej Habrat. W latach 90. wzrosły wymagania estetyczne społeczeństwa, lecz nie na skalę masową. Trudny okres przejściowy zakończył się w 1997 r., kiedy to uruchomiłem własną pracownię i zająłem się fusingiem – techniką zgrzewania w piecu elektrycznym w wysokiej temperaturze kilku warstw szkła. Eksperymentowałem z tworzywem szklanym, jego kolorami, temperaturą wypalania. Początkowo wykonywałem drobne przedmioty, które miały szansę na sprzedaż – mówi Maciej Habrat. To paradoks, ale krośnieńskie „zagłębie szklane” hamowało rozwój artysty. Zaczął rozglądać się za nowymi możliwościami. Wypłynął na szersze wody. Najlepszą oka-
96
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
Maciej Habrat.
zją stały się targi sztuki użytkowej Ambiente we Frankfurcie nad Menem. Został zauważony, podpisał pierwsze kontrakty na dostawy swoich wyrobów. – To nie był pełny sukces. Traktowano mnie z rezerwą. Dopiero gdy pojawiłem się we Frankfurcie po raz drugi, zostałem zaakceptowany. Przyjęto, iż moja firma nie jest efemerydą, że ma solidne podstawy – wyjaśnia artysta, który corocznie przyjeżdża do Niemiec. Bierze także udział w targach warszawskich. W kraju debiutantowi udzieliła wsparcia Anita Bialic, właścicielka galerii artystycznych w Krakowie i Wrocławiu. – Bez niej nie byłoby naszej galerii w Krośnie – uzupełnia Dorota Habrat, żona i menedżerka artysty, specjalistka od PR rodzinnej firmy. Powstawanie wyrobu w pracowni Macieja Habrata zaczyna się od szablonu, według którego wycina się formy szklane. Są one powtarzalne, co wcale nie oznacza fabrycznej produkcji. Przeciwnie: każdy z wyrobów nosi cechy pracy ręcznej. Wyróżnia się wśród innych kolorem, odcieniem, kształtem. Wycięte według szablonu elementy posypuje się zmielonym kolorowym szkłem o konsystencji proszku tak drobnego jak puder. Tak przygotowane płytki układa się warstwami w piecu elektrycznym. (Niekiedy tych warstw jest nawet pięć). Tam zgrzewane są w tem-
SZTUKA peraturze powyżej 800 stopni Celsjusza. W tym czasie kolor proszku szklanego staje się głębszy i bardziej intensywny. Łączy się z płytką szklaną, w której pojawiają się nieregularne pęcherzyki powietrza. Jeden z kolorów przenika przez drugi, tworząc nieoczekiwane efekty barwne. Ponadto boki szklanych płytek zatapiają się w wysokiej temperaturze tak, iż nie wymagają późniejszego oszlifowania. Piec w wyrobami szklanymi stygnie od ośmiu godzin do dwóch dni. Gdy temperatura powoli spada, likwidowane są naprężenia szkła. Proces ten zapobiega niespodziewanemu pękaniu wyrobów. Po wyjęciu z pieca wykonywane są dodatkowe czynności, np. doklejanie szklanych podstawek rzeźb. Szlifierką podobną do dentystycznej dokonuje się grawerowania dekoracji graficznej lub – jeżeli klient sobie tego zażyczy – specjalnej, adresowanej do odbiorcy dedykacji. Każdy wyrób pakowany jest w firmowy karton o zindywidualizowanych wymiarach. Posiada on specjalne wycięcia, pozwalające na jego unieruchomienie w czasie transportu. Niekiedy dodawana jest folia bąbelkowa: nie za często, bo ważne znaczenie mają tu przepisy o ochronie środowiska. Te wzmianki o sposobie opakowania wydają się zbędne tylko dla kogoś, kto nie zna wysokich świato-
wych standardów. Osobno wykonywane są drewniane kasetki z jasnego i ciemnego drewna (w kilku wymiarach), sprzedawane ze szklanymi dekoracyjnymi wieczkami. wórczość Macieja Habrata zwraca uwagę swą różnorodnością. Najwdzięczniejszym tematem szklanych rzeźb są zwierzęta i ptaki. Wykonane w żywych kolorach, zwracają uwagę swą syntetyczną formą. Za pomocą szkicowej linii oraz uproszczonych kształtów, artysta przedstawia najbardziej charakterystyczne cechy kota, psa, żaby, owcy lub konia. Najcelniejsze są wizerunki ptaków z dużymi dziobami, mądrymi oczami i barwnymi korpusami. Za pomocą kilku linii sugeruje i stwarza bohaterów nienapisanej bajki. Cała ta menażeria jest bowiem przyjazna człowiekowi, kreując na jego oczach własne fantastyczne opowieści. Bajkową scenerię uzupełniają rozkwitające kielichy kwiatów. W postaci człowieka interesuje artystę ruch oddany za pomocą dynamicznego gestu, dodanych skrzydeł, uzupełniony niekiedy dekoracyjnym ornamentem kostiumu. Ukazane z profilu głowy to celne, wieloznaczne portrety: np. hutnika zaobserwowanego w czasie zawodowych praktyk. Rozpoznawalne na pierwszy rzut oka prace przyciągają swym dynamizmem, emanują ukrytą, wewnętrzną energią.
T
Od lewej: Dorota i Julia Habrat.
SZTUKA
U
owocowały obecnością szkła krośnieńskiego artysty na kilku kontynentach. Są one sprzedawane w najodleglejszych krajach. To: Japonia, Chiny, Korea Południowa, Republika Południowej Afryki, Ameryka Łacińska (np. Kostaryka). Doliczyć do tej listy należy wszystkie kraje europejskie wraz z Rosją. – W targach Ambiente we Frankfurcie n. Menem braliśmy udział już ośmiokrotnie. W przyszłym roku ze względu na pandemię zostały one przesunięte na kwiecień – mówi Dorota Habrat. Jej mąż dodaje, iż za każdym razem zyskują nowych klientów. Odbiorcy uznali, iż są stabilną firmą, która dobrze rokuje na przyszłość. Maciej Habrat sprzedaje tylko własne wyroby: szklane rzeźby, obrazy i kameralne Maciej Habrat, kompozycje, używane do wystroju absolwent Wydziału Ceramiki wnętrz głównie mieszkań prywati Szkła Akademii Sztuk nych. Największe z nich mają wyPięknych we Wrocławiu. miary 1,40 x 0,90 m. Pracuje w technice Fasingu, – Realizuję jedynie własne protworzy szklane obrazy i rzeźby. Jego prace znajdują jekty – podkreśla Maciej Habrat. Na się w The Corning Museum zamówienie władz miejskich wytwaof Glass w USA. Corocznie bierze rza pamiątkowe statuetki z charakteudział w targach Ambiente rystycznymi motywami miejscowewe Frankfurcie n. Menem oraz go pejzażu architektonicznego. Na w targach polskich Warsaw Home i Rema Days w Warszawie. przykład na zlecenie Urzędu Miasta Wystawiał m.in. w Niemczech w Rzeszowie wykonał rzeźbę po[Kulturzentrum im Krakauer kazującą wschodnią fasadę ratusza, Haus, Norymberga 2007, Galeria zwieńczoną neorenesansową attyką. Kunst&Form, Arnbruck, 1996], Krosno reprezentuje niepowtarzalna w galeriach warszawskich, wrocławskich i na Wybrzeżu dzwonnica kościoła farnego z bania[Gdańsk, Gdynia], laureat stym hełmem. W tym drugim przykonkursów na najlepszy padku motyw wieży powtarzany jest upominek reklamowy [Gift w wyrobach pamiątkarskich, które of the Year W-wa 2010, 2012] cieszą się dużym powodzeniem. Dooraz konkursów na statuetki artystyczne [Gdynia, 2010 brze, iż ta branża nie jest już zdomii W-wa 2009]. Autor sześciu nowana przez kicz. To artyści z nim ekspozycji indywidualnych walczą, narzucając nowe standardy. w galeriach Krakowa, Katowic, Sztuka jest jak woda czy wiatr, Krosna, Słowacji – Dom Polskoktóre kształtują oblicze ziemi. Sztuka -Słowacki, Bardejów [1995-2019]. Od roku 2005 państwo kształtuje charakter człowieka i odHabratowie prowadzą galerię zwierciedla jego emocje – takie jest autorską w Krośnie GLASS credo artystyczne Macieja Habrata. STUDIO HABRAT, Rynek 28.
zupełnieniem szklanej ekspozycji jest galeria malarstwa i rzeźby autorstwa Julii Habrat, córki Doroty i Macieja. Jest ona studentką Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. W tym roku uzyskała licencjat z malarstwa u prof. Tomasza Kalitki. Obrazy młodej artystki to abstrakcje utrzymane w intensywnych barwach: od karminu i różu (niekiedy rozbielonego) do przeraźliwie smutnej szarości i czerni. Malowane są z pasją, którą można wyczuć na pierwszy rzut oka. Odrębną dziedziną sztuki Julii Habrat jest rzeźba. W spawane z drutu zbrojeniowego szkielety zwierząt wdmuchiwane jest szkło, które ożywia postacie np. masywnego, grubego nosorożca. Jego pokaźne fałdy tłuszczu wylewają się poza stalową konstrukcję. W jakim kierunku pójdzie młoda artystka, która w ubiegłym roku dwukrotnie pokazywała swe prace wraz z pracami ojca? Zobaczyć tam można również W 2005 roku państwo Habratoprace córki Julii: malarstwo oraz rzeźby metalowo-szklane. wie założyli autorską galerię w Krośnie. Najpierw znajdowała się ona w pożydowskim budynku przy ulicy Krakowskiej. W 2011 r. została przeniesiona do serca miasta – na krośnieńskie podcienia rynkowe. Prowadzi ją żona artysty Dorota. Głównymi odbiorcami są odwiedzający miasto turyści indywidualni: od Słowaków po przyjezdnych z zachodniej Europy oraz ze Stanów Zjednoczonych. Kontakty nawiązane na międzynarodowych targach za-
98
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
Jedyne na świecie pierścionki z Joccos Design
Patrycja, Nela i Sławomir Kwiatkowscy.
Nie śledzą trendów, nie podglądają innych. Polegają na własnej wyobraźni i pomysłach. Ta oryginalność podoba się światu. Biżuterię Joccos Design z autorskiej pracowni Patrycji i Sławomira Kwiatkowskich w Boguchwale pokazały włoskie i amerykańskie magazyny mody. Kobiety zaś wracają po kolejne bransolety, naszyjniki i pierścionki. Z kamieni, złoconego mosiądzu, srebra czy skóry, która, o dziwo, zachowuje się jak metal. Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak
– Po powrocie z USA do Polski szukaliśmy pomysłu na siebie – mówi Patrycja. – Chcieliśmy założyć własny biznes, ale nie wiedzieliśmy jaki. Pewnego dnia, przeglądając Internet, natknęłam się na skórzaną bransoletę. Piękna, ale bardzo droga. Kosztowała około 200 dolarów. Głośno żałowałam, że podobnych rzeczy nie mogę znaleźć w polskich sklepach. Sławek na to oświadczył, że może taką bransoletę zrobić. Skórzaną z łańcuszkami. I tak to się zaczęło. W Stanach Zjednoczonych mieszkali przez kilka lat. To tam poznali znaną projektantkę z Nowego Jorku, tworzącą piękną biżuterię. Dzięki niej Sławomir zainteresował się tym rzemiosłem i poznał techniki pracy. Już w szkole podstawowej uczęszczał do Akademii Sztuk Pięknych na zajęcia z rzeźby, malarstwa, rysunku. Taka artystyczna dusza. – Aby wykonać obiecaną Patrycji bransoletę, wziąłem od znajomego tapicera ścinki skór i zacząłem próbować. Były różnej jakości. Typowe obiciówki, ale niektóre miały fajną fakturę do pracy – opisuje. – Bransoletę dla Patrycji
100
VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2020
zrobiłem po swojemu, zmodyfikowałem wzór, wyszło ciekawie. I postanowiliśmy, że właśnie biżuterią, w której wykorzystamy m.in. naturalne skóry, zajmie się nasza firma. Ręcznie wykonane modele w limitowanych egzemplarzach
I
tak, w 2009 roku narodziła się marka Joccos Design. W autorskiej pracowni Patrycja i Sławomir uczyli się metodą prób i błędów łączyć skórę z metalami, kamieniami. Z czasem osiągnęli techniczną doskonałość i wysoką jakość. Już w 2010 roku wzięli udział w pierwszej edycji Fashion Week Poland Fashion Philosophy w Łodzi. Dzisiaj ich biżuteria prezentowana jest na sesjach zdjęciowych w modowych magazynach we Włoszech, w Los Angeles. Ich pierścionki, bransolety, naszyjniki wyławiają styliści w morzu innych ze względu na niepowtarzalne, oryginalne wzory. To precyzyjnie, ręcznie wykonane modele w limitowanych egzemplarzach. – Staramy się robić wszystko na podstawie naszej wyobraźni. Nie inspirujemy się Internetem. Nie podpatrujemy trendów – podkreśla Patrycja. – Sławek szkicuje wzór, ja wybieram kolorystykę, fakturę, kamień. Dbam o estetykę, a Sławek jest dużo lepszy ode mnie manualnie. – Nie podglądamy innych, nie śledzimy trendów – potwierdza Sławomir. – Mamy od lat swój styl i od lat robię projekty, które estetycznie są sobie bliskie. Jednym to się może podobać, innym nie. Ale stawianie na oryginalność opłaca się. Na targach biżuterii wyróżniamy się. Dziś jest moda na minimalizm i na wielu stoiskach producenci prezentują podobne, minimalistyczne rzeczy. Niby inne, ale podobne do siebie. My zawsze chcemy się wyróżniać i dbamy o to, aby nasze prace były inne. Owszem, ludzie kierują się trendami, ale są też tacy, którzy szukają oryginalności. Czasem zdarza się, że jakiś pomysł podsuną nam klientki, bo robimy również biżuterię na zamówienie. Uwielbiamy
MODA
to, bo jest to spojrzenie na nasz styl z innej perspektywy, innymi oczami. Bardzo to sobie cenimy. ostawili na najwyższą półkę. Używają wyłącznie włoskich, certyfikowanych skór, które są garbowane roślinnie. Bez użycia chemikaliów. Najdroższe z oferowanych na rynku. Kupują je w zaprzyjaźnionej włoskiej garbarni. Z takiej skóry powstają szerokie ażurowe bransolety i intrygujące naszyjniki. Nawet pierścionki. Te ostatnie posiadają skórzaną obrączkę, z metalowymi okuciami na dwóch końcach, między którymi umieszczony jest kamień naturalny, minerał lub perła. – To nasz pierwszy, flagowy wzór. Wymyślony przeze mnie. Wiele lat poświęciliśmy na dopracowanie tego wyrobu. Skóra na obrączkę pierścionka nie może być rozciągliwa i udało nam się tę rozciągliwość wyeliminować. Sprawiliśmy, że zachowuje się niemal jak metal.
P
Rzadkie kamienie półszlachetne w połączeniu ze skórą Do produkcji biżuterii nie używają gotowych półproduktów. Każdy element użyty w biżuterii Joccos Design jest projektowany od podstaw. W produkcji wykorzystują srebro, mosiądz, miedź. Metale szlachetne złocą 24-karatowym złotem. Niektóre elementy są także palladowane, rutenowane. Powłoki czarnego rutenu dają efekt analogiczny do nałożenia czarnych warstw, które można rozjaśniać aż do ciemnej szarości. Powłoka z palladu z kolei przypomina jasny grafit lub oksydowane srebro. – Złocimy w najlepszej galwanizerni w Polsce – Galvano Aurum. Galwanizernia jest autorem paru książek o galwanoplastyce i nigdy nas nie zawiodła. Powłoka i faktura elementu jest tak zaprojektowana, by wytrzymała upływ czasu. I wytrzymuje. Panie, które noszą nasze wyroby, są o tej trwałości przekonane i wracają po paru latach, żeby
kupić kolejny model bransolety, kolczyków, naszyjnika lub pierścionka – mówi Sławomir. – Zaletą jest też nasza strategia. Postanowiliśmy, że chociaż produkty będą klasy premium, ceny bardzo chcielibyśmy zostawić na poziomie osiągalnym dla przeciętnej kieszeni. Dlatego też zrezygnowaliśmy z kamieni szlachetnych w seryjnej produkcji, pozostawiając je do wykorzystania w zamówieniach specjalnych. Wykorzystujemy rzadkie kamienie półszlachetne, ciekawe minerały, kryształy Swarovskiego. 2013 roku zdobyli nagrodę dla najlepszej podkarpackiej marki fashion. Biorą udział w targach fashion polskich projektantów, imprezach branżowych i giełdach minerałów w Polsce (Łódź, Warszawa, Katowice, Kraków, Gdańsk) i za granicą. Bywają na targach jubilerskich Inhorgenta w Monachium i Sierrad w Amsterdamie. Ostatnio zostali zaproszeni do Bukaresztu na największe w Europie targi wyrobów ze skóry Materia Leather Show, połączone z pokazami mody. – To świetny rynek, który się bardzo prężnie rozwija i nie jest jeszcze tak zmanierowany jak rynki zachodnie. Zjeździliśmy kawał świata z naszymi wyrobami – przyznają Sławek i Patrycja – i cieszą się, że ich wyroby noszą ludzie w różnych zakątkach globu. Od Nowej Zelandii po Stany Zjednoczone. Właśnie na targach najchętniej sprzedają, ale prowadzą też butik internetowy. Ich wyroby były prezentowane w rzeszowskim Atelier Eweliny Dec. – Na taką współpracę z projektantami, właścicielami modowych butików, również jesteśmy otwarci – zapewniają projektanci i zdradzają, że właśnie planują zorganizować bardzo modową imprezę w Rzeszowie.
W
Podkarpacka Nagroda Gospodarcza 2020 – kapituła wybrała zwycięzców Już po raz dziewiętnasty Centrum Promocji Biznesu w Rzeszowie przy współpracy z Marszałkiem Województwa Podkarpackiego i Wojewodą Podkarpackim zorganizowało konkurs „Podkarpacka Nagroda Gospodarcza”. Tegoroczną edycję Patronatem Honorowym objął Marszałek Senatu Rzeczypospolitej Polskiej Tomasz Grodzki oraz Ministerstwo Rozwoju. Partnerem Konkursu jest Województwo Podkarpackie.
K
apituła, w której zasiedli przedstawiciele organizacji przedsiębiorców, specjaliści w sprawach gospodarczych, samorządcy, eksperci z rzeszowskich uczelni, reprezentanci świata mediów, biznesu oraz dyrektorzy banków, dokonała oceny 119 podkarpackich firm zgłoszonych do udziału w tegorocznej edycji Konkursu. Pod uwagę brano kilkanaście wskaźników, wśród nich: przychody, rentowność, poziom zatrudnienia, dbałość o pracowników, relacje z kontrahentami, sponsoring, innowacje, nakłady na badania i rozwój oraz eksport, a także wyniki przeprowadzonych audytów. Laureatami Konkursu Podkarpacka Nagroda Gospodarcza 2020 zostały firmy wybrane w kilku kategoriach. Statuetkę w kategorii Firma Mikro otrzymał Urban Project Sp. z o.o., a wyróżnienie: Van Berde, EZTI Edyta Burdzy, Win Door Matic. Spośród małych firm nagrodzono Maczka Group, oraz Teltar Kobielski i Sech (statuetki), a także 1InnoSystems, Klimar i Cadway-Automotive, Enervigo, Santex Kazimierz Czapka (wyróżnienia). W kategorii Firma Średnia statuetki powędrowały do Seger Cutting Tools Ozga Mikuszewski i Rymatex, a wyróżnienie do Spiroflex. W kategorii Firma Duża wygrała B&P Engineering, a w kategorii Przedsiębiorstwo Budowlane – BESTA Przedsiębiorstwo Budowlane. Ponadto nagrody specjalne otrzymały firmy imponujące wynikami w ostatnich 5, 20 i 30 latach, obchodzące udane jubileusze, a także odnoszące sukcesy na rynkach zagranicznych, wyróżniające się innowacyjnością. Nagrodzono również 16 najlepszych produktów i 21 najlepszych usług, jakie oferują podkarpackie przedsiębiorstwa. Tytuł menedżera roku otrzymał Janusz Soboń, Prezes Zarządu KIRCHHOFF Polska Sp. z o.o. Pełna lista nagrodzonych znajduje się na stronie www.biznesistyl.pl.
Miejsce: Podkarpackie Centrum Innowacji z siedzibą w Rzeszowie. Pretekst: Przegląd wydarzeń.
Spotkanie PCI z przedstawicielami uczelni akademickich dla rozwoju Regionalnego Ekosystemu Innowacji i Startupów.
Konferencja „Przedsiębiorcy dla Przedsiębiorców”. Od lewej Aneta Gieroń redaktor naczelna VIP Biznes & Styl, Krzysztof Delikat, kierownik działu organizacji kongresów i konferencji G2A Arena.
Podpisanie umowy na budowę nowej części budynku PCI. Od lewej Jacek Skimina, wiceprezes Zarządu BAUDZIEDZIC oraz Jacek Kubrak, prezes PCI.
Władysław Ortyl Marszałek Województwa Podkarpackiego, gościem w PCI.
Prezentacja programu grantowego PCI w TVP Polonia, kanał „Stacja Innowacja”. Od lewej: Radek Brzózka, dziennikarz oraz Konrad Frontczak, dyrektor zarządzający ds. komercjalizacji badań w PCI.
Spotkanie przedstawicieli laboratoriów w ramach Podkarpackiej Sieci Laboratoriów Badawczych i Wzorcujących.
Nagranie filmu promującego PCI w ramach tzw. Poradnika Studenta Politechniki Rzeszowskiej.
Podkarpackie Forum Nauki i Biznesu. Uczestnicy panelu dyskusyjnego na temat rozwoju gospodarczego świata, ekosystemu innowacji oraz globalnych trendów.
Podpisanie umowy o współpracy PCI z Collegium Humanum Szkoły Głównej Menedżerskiej w Warszawie. Od lewej: Jacek Kubrak, prezes PCI oraz Michał Jurczyk, MBA, DBA, prorektor ds. studenckich i rozwoju z Collegium Humanum oraz prorektor ds. filii w Rzeszowie.
Pretekst: Kongres Nowoczesnego Budownictwa w ramach Podkarpackiej Giełdy Domów i Mieszkań w G2A Arena. Miejsce: Centrum Wystawienniczo-Kongresowe Województwa Podkarpackiego G2A Arena w Jasionce.
Andrzej Samsonowicz, Technical Sales Specialist AUTODESK.
Maciej Łobos, prezes zarządu MWM Architekci.
Reklama
Od lewej: Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Mirosław Nowak, prezes firmy Nowy Horyzont Development; Grzegorz Dubik, przewodniczący Podkarpackiej Okręgowej Izby Inżynierów Budownictwa.
Michał Zając, BIM Implementation Manager GRAITEC.
Od lewej: Monika Sztaba-Ćwiąkała, Senior Project Manager Międzynarodowe Targi Rzeszowskie, Aurelia Wach, Project Manager Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Adam Cynk, wiceprezes Sagier Sp. z o.o.; Dariusz Chyła, prezes Sagier Sp. z o.o.
Od lewej: Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa; Jaromir Rajzer, prezes zarządu Biuro Nieruchomości CERTUS.
Reklama
Jaromir Rajzer, prezes zarządu Biuro Nieruchomości CERTUS.
Pretekst: „Wystawa jakiej nie było – Beksiński. Nieznane obrazy – spektakl multimedialny – niespodzianki” z okazji 9. urodzin Centrum KulturalnoHandlowego Millenium Hall. Miejsce: Centrum Kulturalno-Handlowe Millenium Hall w Rzeszowie.
Od lewej: Wiesław Banach, twórca galerii Zdzisława Beksińskiego w Muzeum Historycznym w Sanoku; Marta Półtorak, właścicielka Centrum Millenium Hall; dr Jarosław Serafin, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku; Janusz Barycki, prezes Fundacji Beksiński; Ewa Barycka, Fundacja Beksiński; Tomasz Matuszewski, burmistrz Sanoka.
Wiesław Banach, twórca galerii Zdzisława Beksińskiego w Muzeum Historycznym w Sanoku.
Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl i Wiesław Banach, twórca galerii Zdzisława Beksińskiego w Muzeum Historycznym w Sanoku.
Od lewej: Tomasz Matuszewski, burmistrz Sanoka; Wiesław Banach, twórca galerii Zdzisława Beksińskiego w Muzeum Historycznym w Sanoku; dr Jarosław Serafin, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku.
Od lewej: prof. dr hab. Wojciech Czarny, dyrektor Instytutu Nauk o Kulturze Fizycznej Uniwersytetu Rzeszowskiego; Marta Niewczas, sześciokrotna mistrzyni świata w karate tradycyjnym.
Od lewej: Aleksander Puła, dyrektor Regionalnego Oddziału Korporacyjnego PKO Banku Polskiego w Lublinie; Emil Jurkiewicz, prezes Fundacji „Bliźniemu Swemu”.
Od lewej: Alina Bosak, dziennikarka VIP Biznes&Styl; Dorota Sokołowska, przewodnik Muzeum Historycznego w Sanoku; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl.
Basia Olearka, projektantka mody i Jadwiga Sokołowska, nauczycielka WF w I LO w Rzeszowie.
Od lewej: Janusz Barycki, prezes Fundacji Beksiński, i Adam Głaczyński, dziennikarz Radia Rzeszów.
www.kia.com
Elektroniczna asysta
Nowa Kia Stonic już od
62 990 PLN
Nowa Kia Stonic. Wrażeń nigdy dość. Nowa Kia Stonic prezentuje wszelkie dane i komunikaty tak, by wygodnie i czytelnie informować kierowcę, ale nie odwracać uwagi od prowadzenia pojazdu. Technologia Bluetooth umożliwia łatwe korzystanie z telefonu. Dostępny jest również najnowocześniejszy system audio i nawigacji z kolorowym ekranem dotykowym.
MULTITRUCK
Rzeszów ul. Handlowa 4, tel. 17 85 04 161/162 Jarosław ul. 3-go Maja 98c, tel. 16 62 24 615
Zużycie paliwa 5,1~6,1 l/100 km. Emisja CO2 116~139 g/km. (Cykl mieszany). Wartości zużycia paliwa i emisji (cykl WLTP) wynikają z wersji/wariantu pojazdu oraz z jego wyposażenia. Dane zużycia paliwa mają charakter porównawczy i zostały uzyskane na stanowisku pomiarowym zgodnie z wymaganiami Rozporządzenia (WE) 715/2007, uzupełnionego Rozporządzeniem Komisji 2017/1151. Wartości rzeczywiste mogą być inne w zależności od warunków i stylu jazdy. 7 lat / 150 000 km gwarancji. Szczegółowe okresy gwarancji oraz jej warunki określone są w książce gwarancyjnej. Każdy nowy samochód marki Kia, fabrycznie wyposażony w system nawigacji, umożliwia korzystanie przez 7 lat z najnowszych wersji map bez ponoszenia dodatkowych kosztów.