VIP Biznes&Styl Nr 72

Page 1

dwumiesięcznik podkarpacki

Numer 3 (72)

Wrzesień-Październik 2021

LUDZIE BIZNESU

Dr inż. Tomasz Żabiński Z narzędzi, które robimy, musimy korzystać mądrze

VIP TYLKO PYTA

70 lat Politechniki Rzeszowskiej

Joanna Sadecka-Kurnik i Marcin Kurnik Eko, wege i slow po lasowiacku RAPORT Inteligentne Specjalizacje Podkarpacia MOTORYZACJA

HISTORIA Nowe życie Starego Zagórza ISSN 1899-6477

Na okładce: dr inż. Tomasz Żabiński



VIP BIZNES&STYL

32-37 Prof. Tadeusz Bożydar Markowski: Uważam, że jeśli stoi się na czele największej uczelni w regionie, trzeba mieć odwagę zabierać głos w debacie publicznej, niekiedy wbrew interesom poszczególnych partii. Dla mnie był i jest najważniejszy interes społeczny oraz rozwój lokalnej społeczności. Nie wyobrażam sobie, by rektor ulegał jakimkolwiek naciskom grup interesów albo partii politycznych.

LUDZIE BIZNESU

RAPORTY I REPORTAŻE

Dr inż. Tomasz Żabiński Pracujemy nad systemami, które pomogą człowiekowi podejmować trafne decyzje!

Budownictwo Budownictwo pasywne to już nie kaprys, ale znak czasów!

24

VIP TYLKO PYTA

32

Aneta Gieroń rozmawia z prof. Tadeuszem Bożydarem Markowskim, byłym rektorem Politechniki Rzeszowskiej 70 lat Politechniki Rzeszowskiej..., która przyniosła awans społeczny wielu mieszkańcom Podkarpacia

52 84

Zabytki Podkarpacia Nowe życie Starego Zagórza

KULTURA

8

SYLWETKI

Malarstwo Wystawa Jacka Malczewskiego w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie

Jubileusz 45-lecia Dziewczęca Orkiestra Szałamaistek w Rzeszowie

Fotografie w Muzeum Podkarpackim Hitler i Mussolini w Krośnie

12 58

Joanna Sadecka-Kurnik i Marcin Kurnik Eko, wege i slow po lasowiacku

20 90

VIP Kultura Krajobraz z brusnieńskim krzyżem

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

3


52

72

58

ROZMOWY

16

Danuta Stępień Rzeszowski „Kopernik” ma 50 lat i… ponad 17 tys. absolwentów

72

Medycyna Z lek. Jerzym Mazurkiem o profilaktyce raka piersi

18

76

Grażyna Bochenek Opowieść o Fredzie Zinnemannie to historia polsko-żydowskich sąsiadów z Rzeszowa

76

INTELIGENTNE SPECJALIZACJE

40

Ludzie z Podkarpacia budują motoryzacyjne marki

45

PZM Technology: od autorskich maszyn po zaawansowane roboty

96

URODA

18

Inspiracje Jak teatralną scenę połączyć z biznesem

96

Tyma Herbs W Jasionce powstają naturalne kosmetyki z podkarpackich ziół

4

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

90

84


OD REDAKCJI

Doskonale pamiętam, jak w latach 90. XX wieku po raz pierwszy wyjechałam do Europy Zachodniej – byłam uczennicą rzeszowskiego liceum i brałam udział w miesięcznym stypendium we francuskim Dijon, fundowanym przez ówczesne Ministerstwo Edukacji Narodowej. Już nigdy potem nie czułam tej mieszanki zawstydzenia, zakłopotania i onieśmielenia, jakie tamtej grupie nastolatków z Polski towarzyszyły przy przekraczaniu granic, a potem już na miejscu, we Francji, gdy przeliczaliśmy każdego franka. Pamiętam, jakim ogromny wydatkiem dla moich rodziców i starszego rodzeństwa było zgromadzenie 100 franków, z którymi pojechałam po raz pierwszy w świat. Do dziś jestem im za to wdzięczna. Dzięki nim na zawsze zapamiętałam smak po raz pierwszy zjedzonego batonu mars, kupionego w hipermarkecie E.Leclerc na obrzeżach dzielnicy, gdzie mieszkałam, bo tam było najtaniej. I nie o smak słodyczy tu idzie, ale możliwość kosztowania świata, gdzie każdy obywatel traktowany był podmiotowo, a o sukcesie przesądzał nie polityczny czy partyjny układ, ale talent, nauka i pracowitość. Tego wszystkiego doczekałam potem w Polsce, ale nic nie jest dane raz na zawsze. Ani wolny rynek, ani poszanowanie jednostki, ani demokracja. To wszystko trzeba wypracowywać każdego dnia, zwłaszcza jeśli chcemy, by było udziałem nas wszystkich, a nie tylko wybranych grup. Dlaczego o tym piszę? Bo niepokoją mnie półprawdy, jakie od pewnego czasu wygłaszane są w przestrzeni publicznej na temat Unii Europejskiej. O naszej w niej obecności zdecydowaliśmy 17 lat temu w powszechnym referendum. Ani wtedy, ani dziś, nikt nas nie zmusza do trwania w Unii. W każdej chwili, choćby dziś czy jutro, Polska może przestać być członkiem Unii Europejskiej. Tylko czy opłaca się to ponad 30 mln obywateli?! Bo że „polexit” byłby złotym interesem dla niektórych polityków, nie mam najmniejszych wątpliwości! „Wymagajcie od siebie, choćby inni od was nie wymagali” – wielokrotnie powtarzał do nas św. Jan Paweł II. W dobie Przemysłu 4.0., sztucznej inteligencji i galopującej robotyzacji, jeśli nie chcemy, by automaty przejęły nad nami władzę jeszcze szybciej niż głupota, cynizm i populizm, warto, by każdy z nas pamiętał te słowa każdego dnia!

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl zespół redakcyjny Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Natalia Chrapek natalia@vipbiznesistyl.pl fotograf Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl skład

Artur Buk

współpracownicy Katarzyna Grzebyk, i korespondenci Anna Koniecka, Magdalena Louis, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 501 509 004 dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333

ADRES REDAKCJI

ul. Mieszka I 48/50 35-303 Rzeszów tel. 17 850 75 99

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Mieszka I 48/50 35-303 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl


Pożegnanie

Sanok pożegnał

Janusza Szubera J

anusz Szuber urodził się 10 grudnia 1947 r. w Sanoku jako syn Ewy z Lewickich i Zbigniewa Szubera (pilota Aeroklubu Podkarpackiego). Ze strony ojca był potomkiem familii z korzeniami niemieckiego osadnictwa w Haczowie w XV wieku. Rodzina matki miała ziemiańsko-inteligencką genealogię i wieloetniczność – niemiecką, ruską, ormiańską oraz chorwacką – we krwi. Spokrewnieni z Drewińskimi, Rylskimi i Zachariasiewiczami, od pokoleń wrastali w sanocką ziemię. Na studiach polonistycznych na Uniwersytecie Warszawskim zapadł na ostrą postać gośćca. Od tamtego czasu poruszał się na wózku inwalidzkim, przerwał studia i wrócił do rodzinnego Sanoka. Zmarł 1 listopada w szpitalu w pobliskim Lesku w wieku 73 lat. Tym bardziej poruszające stały się słowa z jego wierszy, jakie padły na cmentarzu, o tamtym młodym mężczyźnie, który pod stopami na zawsze zapamiętał kamienie Popradu, Dunajca i Sanu, a szczytami Wetlińskiej, Berehów i Beskidów wędrował nie jeden raz. Zadebiutował późno, jako poeta dojrzały i w pełni uformowany. Za nim było 30 lat pisania „do szuflady”, przed nim prawie trzy dekady atencji czytelników i krytyków literatury. Z dnia na dzień zajął osobne, ale bardzo ważne miejsce w polskiej poezji współczesnej. W 1995 roku ukazały się dwie pierwsze części „pięcioksięgu”: „Paradne ubranko i inne wiersze” oraz „Apokryfy i epitafia sanockie”. Debiut książkowy Janusza Szubera był w dużej mierze zasługą kuzynki poety – Grażyny Jarosz, doktora mikrobiologii z Oslo, która sfinansowała wydanie pierwszych tomików. Trzy dalsze części: „Pan Dymiącego Zwierciadła”, „Gorzkie prowincje” i „Srebrnopióre ogrody” z „Listem do Poety” Mariana Pankowskiego zostały opublikowane w l996 roku. W tym samym roku otrzymał Nagrodę im. Barbary Sadowskiej i Kazimiery Iłłakowiczówny oraz został członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Szuber, obok Zbigniewa Herberta, Czesława Miłosza, Wisławy Szymborskiej i Stanisława Barańczaka, od dawna wymieniany był wśród najwybitniejszych polskich poetów współczesnych. Po przeczytaniu „Gorzkich prowincji” do sanockiego autora napisał Zbigniew Herbert: „…Tom ten czytany nocą po prostu mnie zachwycił. Niestety mój drogi Przyjacielu, jest Pan poetą i nic na to nie można poradzić. Składam wyrazu mego podziwu…” – skomentował. Jego świat zogniskowany był wokół centrum – miejsca zamieszkania przy sanockim Rynku, skąd widok na przeszłość, kościoły, San, zamek, ale i nieco dalej, na szpital – ujarzmiony w słowa, zachwyca, choć trudno nazwać go idyllicznym. Sam o sobie mówił jako o rzemieślniku, który stara się, by jego rzemiosło było dobre. Pisanie poezji na poziomie drukowalności nie miałoby dla niego sensu. – Tutaj, na dziedzińcu tego zamku, patrząc na ukochane Góry Słonne, mogę co jakiś czas „wystrzelić jak z armat” – mawiał. W 2006 r. jego wiersz „Mgła” opublikował „The New Yorker”. Wkrótce wybór wierszy Szubera wydało nowojorskie wydawnictwo Alfreda Knopffa. Szuber był członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich oraz Pen Clubu. Dwa lata temu otrzymał Nagrodę Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w dziedzinie literatury za rok 2019.

Prochy Janusza Szubera, wybitnego poety i intelektualisty, spoczęły w sierpniu na Cmentarzu Centralnym w Sanoku. W samym centrum miasta, w tym samym miejscu, gdzie pochowany został inny genialny sanoczanin, Zdzisław Beksiński. Poetę pożegnała rodzina, bliscy, znajomi, przyjaciele oraz ci, którym bliska jest Jego poezja. Janusz Szuber zmarł 1 listopada 2020 roku, ale nad słowem czas władzy nie ma. Od Słowa się zaczęło, a te nie kończą się nigdy…

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Archiwum VIP Biznes&Styl


Malarstwo

Z Jackiem

Malczewskim na jednym portrecie w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie

D

Do 31 października w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie można oglądać znakomitą wystawę „Jacek Malczewski – portret własny”. Warto ją obejrzeć tym bardziej, że kolejna okazja, by w stolicy Podkarpacia zobaczyć 23 dzieła wybitnego polskiego twórcy, może się długo nie powtórzyć. Malarza cenionego i w równym stopniu uwielbianego przez znawców sztuki oraz bywalców galerii. W 2021 roku obraz „Prządka”, nieznane do tej pory na rynku sztuki arcydzieło Jacka Malczewskiego z 1922 r., zostało sprzedane za rekordową dla tego artysty kwotę ponad 6,7 mln zł. Dotychczasowy rekord aukcyjny w Polsce należy do obrazu Wojciecha Fangora „M22”, który w grudniu 2020 r. sprzedano za ponad 7,3 mln zł.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

zieła (w tym autoportrety) Jacka Malczewskiego (1854-1929) – malarza, rysownika i autora poezji, zapewniły mu pozycję jednego z największych rodzimych artystów. Liczne wizerunki własne twórca malował z wielkim zaangażowaniem, niekiedy w tradycyjnej konwencji, ale też o wymowie alegoryczno-symbolicznej. Malarz ukazywał siebie jako postać samodzielną, ale też jako „rozmaitą” osobę, także w atrakcyjnym otoczeniu i w towarzystwie różnorodnych postaci, niejednokrotnie na tle rodzimej przyrody. – Na wystawie jest 21 autoportretów, ale wszystkich prac 23, ponieważ oglądamy też tryptyk Malczewskiego „Wieczerza w Emaus” z 1909 roku – mówi Maria Stopyra z Muzeum Okręgowego w Rzeszowie, kurator wystawy. – Dzieło nawiązuje do tematu z Nowego Testamentu i jest czytelną aluzją do dziejów narodu polskiego oraz powstania styczniowego z 1863 roku. Artysta namalował siebie jako Chrystusa, a dwie towarzyszące mu postaci to „Zesłańcy-Sybiracy”, bezimienni bohaterowie powstańczego zrywu. W tej konkretnej pracy widać wpływ, jaki na Malczewskiego wywarła twórczość Artura Grottgera, jednego z czołowych przedstawicieli romantyzmu w malarstwie polskim. Już za życia Jacek Malczewski był artystą znanym, cenionym i nagradzanym, profesorem i rektorem Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Na wystawie Rzeszowie jest kilka obrazów, które nigdy wcześniej publicznie nie były pokazywane. Autoportrety z ponad trzech dekad, od 1892 do 1926 roku. Dzięki temu możemy oglądać warsztat znakomitego malarza w XIX-wiecznej konwencji, następnie w stylu modernizmu aż do 20-lecia międzywojennego.

8

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021


– Wspaniała, chronologiczna kolekcja mistrza autoportretu – opowiada Maria Stopyra. – Bo trzeba pamiętać, że to właśnie autoportrety wyróżniają Malczewskiego. Spośród polskich artystów, to właśnie on stworzył największą liczbę portretów własnych. Równie dużo autoportretów stworzył tylko Rembrandt. Ja dotarłam do ponad 100 autoportretów Malczewskiego w Polsce, które znajdują się w muzeach, instytucjach i prywatnych kolekcjach. Istotny zbiór jego dzieł, w tym autoportrety, znajduje się we Lwowie. Ile wszystkich wizerunków własnych namalował w ciągu całego swojego życia? Przypuszczam, że trudno będzie to kiedykolwiek ustalić. Na pewno bardzo dużo. Na czym polega wyjątkowość malarstwa Malczewskiego, które do galerii ściąga tłumy, a na licytacjach podbija ceny prac do astronomicznych, wielomilionowych kwot? Polski artysta był fenomenalnym twórcą; świetnie wykształcony, przesiąknięty polskością najwyższej próby, do tego pracowity i obdarzony rzadkim talentem. Znaczną część życia związany z Krakowem, ale też często podróżujący m. in. do Włoch, Paryża, gdzie studiował, czy Wiednia. Twórca wraz z Karolem Lanckorońskim eksplorował Azję Mniejszą, w Polsce jeździł m.in. do Radomia, gdzie się urodził, oraz w ulubione okolice Zakliczyna, gdzie w Lusławicach miał dwór, obecnie należący do rodziny Krzysztofa Pendereckiego, wybitnego polskiego muzyka, który zmarł w 2020 roku. Malczewski pozostawił po sobie wielką sztukę pod względem ilościowym i artystycznym. Twórca malował pejzaże, sceny symboliczne, choć trzeba dodać, że to autoportret jest jednym z najważniejszych motywów twórczości tego niewątpliwie najwybitniejszego przedstawiciela symbolizmu przełomu XIX i XX wieku oraz sztuki polskiej. – Znakomite kadrowanie, piękna kolorystyka, kameralność i autentyczna atmosfera bliskości dwóch osób – to wszystko znajdziemy na obrazie „Pierwiosnek – Portret własny z żoną” z 1905 roku – wylicza Maria Stopyra. – Przepiękne dzieło Jacka Malczewskiego, w którym można się doszukiwać nawiązania do tego, co działo się w 1905 roku i wybuchu wojny rosyjsko-japońskiej. To mogło skłonić Malczewskiego do optymizmu i wiary w odrodzenie się państwa polskiego, stąd tytuł pracy, piękna kolorystyka i promienność emanująca z dzieła. Na stosunkowo niewielkiej wystawie w Rzeszowie udała się szeroka retrospektywa oraz prezentacja bardzo różnych formatów prac, od dwudziestocentymetrowych obrazów do dzieł monumentalnych rozmiarów. W sali wystawowej jest też piękne, zabytkowe lustro z końca XIX wieku, w którym zwiedzający mogą zobaczyć swoje odbicie na portrecie z Jackiem Malczewskim. Koniecznie do obejrzenia i „wypróbowania”. Ekspozycja została zrealizowana dzięki współpracy i użyczeniu dzieł artysty z: Muzeum Narodowego w Warszawie, Muzeum Narodowego w Poznaniu, Muzeum im. Jacka Malczewskiego w Radomiu, Muzeum Narodowego w Krakowie, Uniwersytetu Jagiellońskiego, Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego, Akademii Sztuk Pięknych im. J. Matejki w Krakowie, Muzeum Okręgowego w Toruniu, Muzeum Narodowego w Lublinie, Miasta i Gminy Zakliczyn – Urzędu Miejskiego w Zakliczynie.




JUBILEUSZ

45 lat Dziewczęcej Orkiestry Szałamistek

i 40 lat

Mażoretek „Incanto”

Jerzy Cypryś przekazuje Brązowy Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” dla Orkiestry i Mażoretek na ręce Joanny Jurczyńskiej, tamburmajorki Dziewczęcej Orkiestry Szałamaistek, i Gabrieli Stręk, tamburmajorki Mażoretek „Incanto”.

To nic, że w domu żyrandol zbity, to nic, że lampy już nie ma. Była duma z możliwości reprezentowania Rzeszowa w Polsce, Polski w Europie – wspomina Beata Kamińska, była tamburmajorka Dziewczęcej Orkiestry Szałamaistek i założycielka Mażoretek „Incanto”. Rzadkie instrumenty, żonglerka buławami i wyłącznie damski skład sprawiają, że rzeszowska orkiestra jest unikatem w skali świata. Od ponad czterech dekad prowadzi uliczne parady w swoim rodzinnym mieście i podbija serca publiczności za granicą. – Jest też kuźnią charakterów – podkreślali goście Gali Jubileuszowej, zorganizowanej w Wojewódzkim Domu Kultury w Rzeszowie.

Tekst Alina Bosak Fotografie Adam Kus/ WDK w Rzeszowie

P

onad 1200 dziewcząt, ponad 1000 koncertów i niepoliczone tysiące kilometrów pokonanych w marszu z graniem na instrumentach, musztrami i tańcem. Czasem w tak trudnych warunkach, jak podczas zdjęć do filmu „Ga-Ga – Chwała bohaterom”, kiedy trzeba było zagrać na Stadionie X-lecia w Warszawie przy temperaturze minus 25 st. C i nie ułatwiał tego fakt, że obok w garderobie szykowali się Daniel Olbrychski i Jerzy Stuhr. Wszystkie występy, w kraju i za granicą, zapisane są dziś w kronikach szałamaistek i mażoretek. Początki sięgają 1976

12

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

roku, kiedy to powstała orkiestra. Utworzyło ją dwóch zapaleńców: pedagog i nauczyciel muzyki Jerzy Gołąb, zastępca dyrektora WDK w Rzeszowie, oraz muzyk i kompozytor, pułkownik (wtedy porucznik) Franciszek Suwała, kapelmistrz rzeszowskiej orkiestry garnizonowej. Przekonali oni ówczesnego dyrektora WDK w Rzeszowie, by przyjąć od Ministerstwa Kultury i Sztuki rzadkie i mało znane w Polsce instrumenty. Resort był gotów podarować je placówce, która utworzy orkiestrę, i takich odważnych znalazł w Rzeszowie.



S

załamaje to znane od średniowiecza instrumenty dęte blaszane, uznawane za prototyp dzisiejszego oboju. Mają ograniczoną skalę dźwięku, obejmującą tylko podstawowe stopnie gamy C-dur, ale w orkiestrze, która łączy instrumenty o różnych barwach – soprany, alty, tenory i barytony, oraz dynamiczną sekcję perkusji, brzmią efektownie. Wyzwaniem, przed którym 45 lat temu stanęli twórcy Orkiestry Szałamistek, było znalezienie odpowiedniego repertuaru i opracowanie utworów muzycznych – gotowych partytur bowiem brakowało. „Instrumenty znalazły się w Rzeszowie i przez kilka kolejnych tygodni słychać było w całym WDK-u przeraźliwe piski. To porucznik Suwała i Jerzy Gołąb uczyli się grać na szałamajach. Po opanowaniu tej sztuki Franciszek Suwała zaczął komponować i aranżować proste początkowo melodie, a Jerzy Gołąb rozpisywać je na poszczególne instrumenty”, wspomina Lesław Wais, były dyrektor WDK-u. W przygotowaniu orkiestry do występów wspierali ich instruktorzy z wojskowej orkiestry: Tadeusz Chlebek, Edward Laska, Zdzisław Wydornik, później także Stanisław Zając. – Ojciec swoje życie i wszelkie działania podporządkował pracy z orkiestrą. Codzienne próby, zgrupowania, wyjazdy, koncerty wypełniały jego czas zawodowy i wolny – mówi Sławomir Gołąb, syn Jerzego Gołąba. Jako pierwsze w szeregi orkiestry wstąpiły uczennice III Liceum Ogólnokształcącego, potem dziewczyny ze Studium Nauczycielskiego. W latach 90. XX wieku zespół nawiązał trwającą do dziś współpracę z II Liceum Ogólnokształcącym w Rzeszowie. Powiązanie ze szkołą pomaga co roku uzupełnić skład zespołu, który stale się zmienia – w przeważającej części tworzą go uczennice szkoły średniej do czasu podjęcia studiów. W 1984 roku, z inicjatywy Beaty Kamińskiej, powstał natomiast zespół mażoretek, pierwotnie od nazwą Tamburetki, który wzbogacił występy orkiestry o widowiskowy taniec z buławkami. – Na początku było trudno, bo trzeba było nauczyć grać na instrumentach dziewczęta, które nie miały najmniejszego pojęcia o graniu. Trzeba było pracować z dużym za-

14

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

angażowaniem i spokojem. Dużo dawały nam zgrupowania z codziennymi próbami. Dziewczyny znosiły jakoś ten trud i prowadziliśmy potem przez 7 kilometrów paradę w Niemczech. To było coś niespotykanego, jedyna taka orkiestra w Europie – wspomina Zdzisław Wydornik, który ponad 40 lat kierował sekcją perkusji, a podczas Gali Jubileuszowej został odznaczony przez Polski Związek Chórów i Orkiestr, obok Katarzyny Czartoryskiej, choreografki Mażoretek „Incanto”. Uroczystość zgromadziła w Wojewódzkim Domu Kultury w Rzeszowie wielką orkiestrową rodzinę: byłych instruktorów, opiekunów, przyjaciół orkiestry, a przede wszystkim szałamaistki i mażoretki. Absolwentki zespołu, dziś mamy, a nawet babcie, przyjechały z rodzinami, by podzielić się z nimi wspomnieniami o przygodzie życia, jak nazywają czas spędzony w zespole. – Była w nim atmosfera zrozumienia, ale także wymagań, które wobec nas stawiano, jak również ogromnej współodpowiedzialności za siebie. Zespół liczył około 40 osób i wiedzieliśmy, że jeśli nie będzie współpracy, to nie będzie sukcesów, wyjazdów zagranicznych. Więzi z tamtych czasów do dziś pozostały. My nie zapominamy o sobie – wspomina Barbara Bembenek, była szałamaistka, przypominając nie tylko koncerty we Francji, Niemczech czy Hiszpanii, ale i wysiłek, by pogodzić naukę w szkole z częstymi próbami i występami. – Aby znaleźć się w grupie reprezentacyjnej, dziewczyny ćwiczą dwa lata. Motywacją jest pasja i chęć bycia w zespole, blisko swoich rówieśników – mówi choreografka Katarzyna Czartoryska, a Damian Drąg, dyrektor WDK w Rzeszowie, dodaje: – Jubileusz Orkiestry i Mażoretek skłania do refleksji, że muzyka nie tylko kształtuje obyczaje, ale ma także wpływ na charaktery, jak również współtworzy wizerunek miasta i województwa. Przez lata zaangażowało się w to ponad 1200 dziewcząt i rzesza pracowników domu kultury. iele refleksji i wspomnień, a także archiwalne nagrania, w tym ujęcia ze wspomnianego już filmu z Olbrychskim, wykorzystane zostały w filmie dokumentalnym, który powstał z okazji tegorocznego jubileuszu. Dzięki wsparciu Urzędu Miasta Rzeszowa, Stowarzyszenie Przyjaciół Szałamaistek i Mażoretek oraz Wojewódzki Dom Kultury w Rzeszowie wydały również album z muzyką Orkiestry oraz książkę „Marszowym krokiem po Polsce i Europie”. Brązowy Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”, przyznany Dziewczęcej Orkiestrze Szałamistek i Mażoretkom „Incanto” przez Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu, wręczył Jerzy Cypryś, były dyrektor II LO w Rzeszowie, a obecnie wiceprzewodniczący Sejmiku Województwa Podkarpackiego.

W



ROCZNICE

Rzeszowski „Kopernik” ma 50 lat i… ponad 17 tys. absolwentów

Dziś mało kto pamięta, ale jedna z najlepszych szkół średnich w Rzeszowie – IV LO – powstawała jako filia „pierwszego”, w dawnej Szkole Podstawowej nr 18. To tutaj na początku lat 70. XX wieku trafiali „niepokorni” uczniowie I LO, w zakazanych jeansach i z długimi włosami na głowie. – Mówili na nas „folwark” – wspomina Danuta Stępień, profesor oświaty i dyrektor IV LO w Rzeszowie, która całe swoje życie zawodowe związała z tą szkołą, a od prawie 30 lat jest tu także dyrektorem. Oficjalne otwarcie IV LO nastąpiło w 1971 roku. Od początku szkoła słynęła jako kuźnia znakomitych matematyków i fizyków. Tak jest do dziś, choć humanistów w niej także nie brakuje. Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak

Danuta Stępień.


W ciągu pięciu dekad szkoła wykształciła ponad 17 tys. absolwentów i… nie zatraciła swojego „niepokornego” charakteru. – Dla nas zawsze najważniejszy jest uczeń, rozwijanie jego talentów – mówi Danuta Stępień. – Zależy nam, by licealiści wychodzili stąd nie tylko wszechstronnie wyedukowani, ale też ukształtowani jako ludzie, wrażliwi na naukę, piękno, słowo, odpowiedzialni, niezależni w myśleniu i odważni w głoszeniu swoich poglądów. Obecnie kształcimy prawie 1200 osób i ja wszystkie te dzieci znam. Wiele z nich to już trzecie pokolenie uczniów. Do naszej szkoły chodziły ich babcie albo dziadkowie, potem rodzice, a teraz one same uczą się w „Koperniku”. Przy okazji 50. urodzin IV LO na ścianie szkoły pojawił się piękny mural autorstwa Arkadiusza Andrejkowa, właśnie z Mikołajem Kopernikiem, patronem liceum. Sanocki artysta zaproponował własną wizję obrazu Jana Matejki „Astronom Kopernik, czyli rozmowa z Bogiem” z 1873 r. – Wyszło pięknie – dodaje dyrektor Stępień. – I chyba nie tylko mnie się podoba – na urodzinach szkoły, które obchodziliśmy 11 września, większość absolwentów, a było ponad 300 gości, fotografowało się na tle namalowanego Kopernika. zkoła od początku miała znakomitych nauczycieli i szczęście do utalentowanych uczniów. Już w pierwszym roczniku znaleźli się m.in. Krzysztof Martens, wielokrotny mistrz świata w brydżu sportowym, oraz Eugeniusz Eberbach, który został laureatem ogólnopolskiej olimpiady matematycznej, dziś profesor uniwersytetów w Kanadzie i USA. W kolejnych latach uczyli się tutaj m.in.: Teodor Jerzak, złoty medalista na Międzynarodowej Olimpiadzie Matematycznej, oraz Wojtek Magoń, złoty medalista Międzynarodowej Olimpiady Chemicznej w Moskwie. Są też absolwenci IV LO, którzy osiągnęli znakomite sukcesy w biznesie: Adam Góral, prezes Asseco Poland; wiceprezes Asseco Marek Panek; Janusz Bober i Wacław Irzeński, czyli firma Opteam; cały zarząd BOZ-u, czyli Bijoś, Ostrowski, Zgórski. Dzięki takim jak oni Rzeszów, Podkarpacie cały czas się rozwijają. Ale są i tacy, którzy sukcesy osiągają poza regionem. Chociażby Anna Sieńko, była szefowa IBM Polska, obecnie lider ds. technologii w regionie Europy Środkowo-Wschodniej PwC. Wśród absolwentów IV LO są także: Krystyna Lenkowska, znana rzeszowska poetka, czy Konrad Fijołek, od czerwca 2021 roku prezydent Rzeszowa. Jednak najwybitniejszym absolwentem pozostaje Artur Eckert, profesor uniwersytetu w Oxfordzie, fizyk kwantowy w Merton College, najstarszym oxfordzkim koledżu, pionier badań w dziedzinie kryptografii kwantowej, profesor na uniwersytecie w Singapurze – wybitny naukowiec już dwukrotnie wymieniany wśród najpoważniejszych kandydatów do Nagrody Nobla. Niewykluczone, że w bliskiej przyszłości Honorowy Obywatel Rzeszowa. – Ogromna w tym zasługa wybitnych matematyków, którzy przez lata związani byli z naszą szkołą: Aleksandra Śnieżka, Wiesława Gajdka, czy Pawła Tęczy – wylicza

S

Danuta Stępień. – Cieszy mnie, że także w innych przedmiotach mieliśmy wybitnych nauczycieli, jak choćby Irenę Myszkę od chemii, czy Stefanię Kot uczącą biologii. Dziś obie panie mają godne następczynie, nasze absolwentki: Mariolę Mazur-Piasek oraz Anetę Żmudziejewską. Gdy Danuta Stępień w 1972 roku przychodziła do pracy w IV LO, była młodziutką absolwentką fizyki Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Rzeszowie. – Praca tutaj, wtedy i dziś, była i jest dużym wyróżnieniem. Od początku urzekła mnie atmosfera panująca w tej szkole. Kadra pedagogiczna była młoda, pracowali tu nauczyciele-pasjonaci – opowiada dyrektor Stępień. – Rośliśmy w siłę, tak jak rozrastał się Rzeszów. Przed laty byliśmy właściwie na przedmieściach miasta – wokół były łąki. Dziś to centrum pięknej stolicy regionu, a po sąsiedzku mamy kampus Politechniki Rzeszowskiej, który wyrósł w latach 70. XX wieku. Ciągle też praca z młodzieżą jest dla mnie najciekawszym zajęciem. Nie wyobrażam sobie, bym nie uczyła, to pozwala zachować dobrą optykę. Danuta Stępień w 1992 roku została dyrektorką „swojej” szkoły i jest nią do dziś. Rozbudowała szkolną bazę. Udało się m.in. wymienić instalację elektryczną i okna, zmienić zewnętrzną elewację. Młodzież może grać w piłkę na nowo wybudowanym „Orliku” i korzystać z pełnowymiarowej hali sportowej. – Jestem przede wszystkim nauczycielką i wychowawczynią kolejnych pokoleń młodzieży, dopiero potem dyrektorem – dodaje. – Uczniowie to moje „dzieci”. Do gabinetu dyrektora mogą przyjść zawsze i o każdej porze. Wiedzą, że tutaj są traktowani po partnersku, nie stoją na baczność w progu, ale wspólnie siadamy do stołu i dyskutujemy. Jednocześnie nauczyciel musi być dla ucznia autorytetem. Musi mu przekazać wiedzę, ale także kulturę bycia. Sama czuję się do tego zobowiązana i tego wymagam od moich współpracowników. Mam świadomość, że uczniowie nas obserwują, oceniają i muszę przyznać, że jest mi bardzo miło, jak od lat uczennice podpatrują, jak jestem ubrana i jak wyglądam. To są drobne rzeczy, ale bardzo ważne. Często bywam w filharmonii, teatrze, na festiwalach muzycznych, wszędzie tam jestem ubrana odpowiednio do miejsca i sytuacji, a gdy spotykam swoich wychowanków jest podobnie. Nie widzę ich w wyciągniętych swetrach, czy krótkich spodenkach. To bardzo ważne, by umieć okazywać szacunek dla pracy innych ludzi. Co ciekawe, w IV LO, które słynie z uczniów obdarzonych dużym talentem do przedmiotów ścisłych, nie brakuje też absolwentów, którzy mają wspaniałe sukcesy artystyczne. Wśród nich jest Anna Sroka, śpiewająca aktorka występująca na deskach warszawskich teatrów, bracia Ryszard i Robert Cieślowie, śpiewacy operowi, czy Monika Ledzion, mezzosopranistka. – W trakcie jubileuszu 50-lecia ktoś zacytował fragment „Ody do młodości” Adama Mickiewicza … „Razem, młodzi przyjaciele!...W szczęściu wszystkiego są wszystkich cele; Jednością silni, rozumni szałem, Razem, młodzi przyjaciele!...” I właśnie te słowa, o sile jedności i rozumu są kwintesencją codzienności naszej szkoły – uważa Danuta Stępień.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

17


inspiracje Joanna Baran-Marczydło.

Od zawsze związana z teatrem, odważyła się zainwestować w biznes 18

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

14 lat temu zadebiutowała na deskach Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie rolą Diany w „Ani z Zielonego Wzgórza” w reżyserii Jana Szurmieja. W kolejnych latach Joanna Baran-Marczydło przyciągała uwagę jako Irina z ,,Trzech sióstr” w reżyserii Magdaleny Miklasz, Laura ze „Szklanej menażerii” wyreżyserowanej przez Jana Nowarę, czy Agłaja z ,,Idioty” według Szymona Kaczmarka. We wrześniu, wspólnie z mężem, Mateuszem Marczydłą, który także jest aktorem, oraz przyjacielem z dzieciństwa, Dariuszem Kosakiem, mulitiinstrumentalistą, zadebiutowała offowym, muzyczno-poetyckim recitalem „Niegrzeczne wiersze”. To pomysł sceniczny, który narodził się w czasie pandemii COVID-19, bo ostatnie dwa lata były rewolucyjne w jej życiu. Od zawsze związana ze sceną i sztuką, odważyła się zainwestować w biznes – tak powstał FleurDecor/Ściany Kwiatowe, który ze sceną i dobrymi emocjami też ma wiele wspólnego.

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak


– Już jako mała dziewczynka marzyłam o scenie i występach w teatrze, choć niekoniecznie wszyscy dawali temu wiarę. Wychowałam się w maleńkim Łowisku, oddalonym o ponad 40 km od Rzeszowa, gdzie kariera aktorki jest jedną z tych bardziej abstrakcyjnych. Tym bardziej ukończenie Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu cieszy i jest powodem do dumy – opowiada Joanna Baran-Marczydło. – Szybko musiałam nauczyć się samodzielności. Już jako 15-latka sama zamieszkałam w Rzeszowie, gdzie ukończyłam Liceum Sióstr Prezentek. ostatnich miesiącach pandemia koronawirusa odmieniła życie nas wszystkich, ale aktorów w sposób szczególny. Teatry i kina na wiele miesięcy zamknęły się na głucho, a przy kolejnych falach zachorowań w teatrach ciągle obowiązują obostrzenia sanitarne i ograniczona liczba gości na widowni. Jest mniej premier, spektakli, mniej widzów, a co za tym idzie, kultura jakby w uśpieniu próbuje doczekać lepszych czasów. – Z tęsknoty za graniem powstało muzyczno-poetyckie widowisko „Niegrzeczne wiersze”, z marzeń o niezależności narodził się FleurDecor/Ściany Kwiatowe – tłumaczy rzeszowska aktorka. „Niegrzeczne wiersze” swoją premierę miały we wrześniu podczas festiwalu Arts of Narol 2021. Widowisko jest zaproszeniem do spotkania z piękną, bywa, że kontrowersyjną, zabawną, ale przede wszystkim bardzo aktualną poezją. W wykonaniu Joanny Baran-Marczydło i Mateusza Marczydły słyszymy niepokorne słowa Jana Kochanowskiego, Aleksandra Fredry czy Juliana Tuwima, którzy zabierają nas w podróż do świata, gdzie królują: absurd, humor i niczym nieskrępowana wolność. – Tęsknota za wolnością, a przede wszystkim niezależnością, zmusza do działania – przyznaje Joanna Baran-Marczydło. – Dlatego nie bałam się zaryzykować i świat kultury połączyć z własnym biznesem. Nawyk oszczędzania wypracowałam już w dzieciństwie, w czym ogromna zasługa mojego taty, a teraz w czasie COVID-19 okazało się to prawdziwym dobrodziejstwem. Tradycją w domu rodzinnym aktorki było zbieranie pieniędzy do najzwyklejszego słoika tak, by było widać, jak przybywa banknotów, ale jednocześnie na tyle solidnie oklejonego, by nie można się było dostać do niego zbyt łatwo. Ten nawyk został Joannie Baran na zawsze. – Wywołuje to pewnie uśmiech u wielu osób, ale w moim przypadku znakomicie się sprawdza. Słoik otwierany jest zwykle raz na dwa lata i to, co się udaje w nim uzbierać, starcza na fajną podróż. W 2020 roku marzenia o Malediwach okazały się mrzonką, dlatego wszystkie oszczędności postanowiłam wykorzystać na stworzenie dla siebie nowego zajęcia. Siedząc w domu bez grania w teatrze, z wielką niewiadomą co będzie dalej, zobaczyłam na Instagramie zdjęcie Adele, na tle pięknej, białej ściany kwiatowej, informującą świat o swoim powrocie na scenę. Zdjęcie otrzymało miliony polubień, a ja skupiałam uwagę tylko na kole z różami. Tak mnie to zachwyciło, że postanowiłam otworzyć firmę wynajmującą właśnie takie dekoracje. Ot, paradoks, w czasie pandemii aktorka postanawia zainwestować w biznes związany z branżą ślubną – śmieje się Joanna Baran-Marczydło. – Czas pokazał, że to być świetny pomysł. nie tylko w przypadku rzeszowskiej aktorki. W ostatnich kilkunastu miesiącach wiele osób, nie tylko z branży artystycznej, postanowiło dokonać rewolucyjnych zmian w życiu i skoncentrować się na wytwarzaniu różnego rodzaju naturalnych produktów: świec, kosmetyków, wypieków. Okazuje się, że trend wege ma coraz więcej zwolenników na rynku, a produkty z niewielkich manufaktur przyciągają licznych klientów. Internet też okazał się pomocny i nawyk, by jak najwięcej rzeczy załatwiać oraz kupować online, w wielu przypadkach okazał się dobrodziejstwem dla niewielkich biznesów. – W Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych ściany kwiatowe przeżywają swój renesans. Są wykorzystywane na weselach, urodzinach, imieninach i wszelkich uroczystościach rodzinnych organizowanych w domach, lokalach oraz w plenerze – mówi właścicielka FluerDecor/Ściany Kwiatowe. – Jest tylko jeden warunek: muszą to być piękne produkty, do złudzenia przypominające żywe kwiaty. Dlatego pomysł na biznes zrodził się już w 2020 roku, ale pierwsze zlecenia realizowałam w lipcu 2021 roku. Tyle czasu zajęło mi sprowadzenie pięknych ścianek ze Stanów Zjednoczonych i Chin. Każda ma wysokość 2 metrów, a szerokość jest już przygotowywana na zamówienie klienta. Wszystko zostało tak opracowane, bym sama mogła zapakować dekoracje do samochodu, przewieźć, rozstawić, a następnie zdemontować. Samodzielność i niezależność są dla mnie najważniejsze! Jak przyznaje Joanna Baran-Marczydło, Ścianki Kwiatowe to idealny dla niej biznes, blisko artystycznych zainteresowań, nawiązujący do pracy scenografa, a jednocześnie dający wiele radości. Stał się też inspiracją do kolejnych pomysłów. – Marzę, by stworzyć artystyczną kawiarnię połączoną z kwiaciarnią, gdzie w jednym miejscu będzie można napić się pysznej kawy, obdarować bliską osobę pięknym bukietem kwiatów, przeczytać książkę, a wieczorem posłuchać poezji i muzyki na żywo – planuje aktorka. To, co jednak cieszy ją najbardziej, to duże zainteresowanie kwiatowymi dekoracjami i zlecenia na ścianki co weekend, czemu towarzyszą zaproszenia kolejnych osób do teatru. – Bywa, że klienci z FleurDecor są zaskoczeni, że zawodowa aktorka przygotuje im Ściany Kwiatowe, ale zaraz potem są ogromnie zainteresowani, by zobaczyć mnie na scenie – opowiada Joanna Baran-Marczydło. A taka możliwość jest. W Teatrze im. Wandy Siemaszkowej aktorka gra właśnie w „Kolacji dla głupca”, a gościnnie na scenie w Wojewódzkim Domu Kultury w Teatrze Bo Tak występuje w sztuce „Umrzeć ze śmiechu”. – Nie mogę się też doczekać premiery „Calineczki” na deskach Siemaszkowej, która będzie miała miejsce już w listopadzie – dodaje. – Im więcej zaczęłam pracować poza sceną, tym częściej mam okazję znów spełniać się artystycznie. Kolejny paradoks, ale do tego w ostatnich dwóch latach już się przyzwyczaiłam.

W

I

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

19


Hitler i Mussolini w Krośnie. Nieznane zdjęcia

Przejazd Adolfa Hitlera i Benito Mussoliniego przez krośnieńskie lotnisko, 28 sierpnia 1941 r.

269 nieznanych okupacyjnych z djęć – w tym fotografie wodzów III Rzeszy i faszystowskich Włoch – pozyskało Muzeum Podkarpackie w Krośnie. Składają się one na album oficera niemieckiego zakupiony w domu aukcyjnym pod Hamburgiem.

Przywitanie Adolfa Hitlera na lotnisku w Krośnie, w centrum stoi komendant lotniska, ppłk Heinrich Dembowski, 28 sierpnia 1941 r.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Muzeum Podkarpackie w Krośnie

J

ak poinformował adiunkt Łukasz Kyc, kierownik Działu Historycznego Muzeum, wiadomość o istnieniu albumu otrzymał od krakowskiego kolekcjonera. Po kontakcie mailowym z domem aukcyjnym komplet zdjęć kupiono za 5300 zł (koszty z wysyłką). Ich autor jest nieznany. Przypuszczalnie był to niemiecki oficer sztabowy, który miał bliski dostęp do najwyższych dostojników Rzeszy odwiedzających Krosno. Ściślej: miejscowe lotnisko – o czym niżej. Jednym z nich był Hans Frank, generalny gubernator okupowanych ziem polskich, rezydujący na Wawelu. Innym – gen. Alexander Löhr, dowódca 4. Floty Powietrznej, która 25 września 1939 r. dokonała nalotu dywanowego na Warszawę. Nalot trwał 11 godzin; zginęło prawie 10 tys. ludności. Uznany za zbrodniarza wojennego, otrzymał wyrok śmierci w 1947 r. 27 sierpnia przybyli na krośnieńskie lotnisko Adolf Hitler i jego gość – Benito Mussolini. Znane jest zdjęcie z ich spotkania na peronie schronu w Stępinie, dokąd pociągiem przyjechał ten pierwszy. Mussolini przybył salonką do Strzyżowa. Z Krosna obaj wodzowie polecieli na wizytację frontu wschodniego. Wrócili do Krosna następnego dnia. Na nigdy niepokazywanych dotąd publicznie fotografiach został uwieczniony także ppłk Heinrich Dembowski, dowódca krośnieńskiego lotniska (4. Technicznej Szkoły Lotniczej), a także Johann Bauer, osobisty pilot Hitlera, który pomaga mu opuścić samolot. Na fotografiach uwieczniony został również Mercedes Benz 770K, samochód Hitlera.

20

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

Hitler na krośnieńskim lotnisku, 28 sierpnia 1941 r.



Zima na krośnieńskim lotnisko, 1939/1940 r.

Gen. Alexander Löhr (z lewej) wraz z komendantem lotniska w Krośnie, ppłk. Heinrichem Dembowskim, 1941 r.

Na uwagę zasługuje historia miejscowego lotniska, założonego w 1928 r. Jeszcze przed wojną, w 1937 r., została przeniesiona tu z Bydgoszczy Szkoła Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich. W rok później zdążono lotnisko rozbudować: powstały hangary, warsztaty remontowe, nowy budynek szkolny i administracyjny. Trudno dziś uwierzyć, że był to jeden z najnowocześniejszych tego typu obiektów w Europie. W czasie okupacji powstało lotnisko wojskowe. Wtedy wzniesiono schron, w których obecnie mieści się prywatne Muzeum Pól Bitewnych. Po wojnie ćwiczyli tu komandosi – krakowskie „czerwone berety”. Obecnym Widok Krosna w październiku 1939 r. gospodarzem jest Aeroklub Podkarpacki. W ostatnich latach lotnisko zostało mocno rozbudowane, wyremontowano nna uroczystość to defilada wojsk niemieckich na kro- i podwyższono wieżę kontroli lotów, wybudowano nowy, śnieńskim Rynku w październiku 1939 roku. To jedno oświetlony pas startowy i drogi dojazdowe oraz stację paliw z pierwszych chronologicznie zdjęć. Ostatnie fotografie dla samolotów. Całość została ogrodzona. sugerują, że ich autor niemiecki opuścił Krosno w 1942 r. Prawdopodobnie stało się tak po przeniesieniu 9 VIII 1942 r. ppłk. H. Dembowskiego do 3. Dywizji Polowej LuftwafBenito Mussolini, Adolf Hitler, fe. Rzecz charakterystyczna: w albumie nie oglądamy scen Heinrich Dembowski, z Holokaustu; nie uwieczniono również prześladowań czy Krosno-lotnisko, egzekucji Polaków. Jak z tego wynika, oficer-fotograf nie 28 sierpnia 1941 r. musiał zdejmować rękawiczek, by kierować „mokrą robotą”. Są za to unikalne zdjęcia starówki: przedwojenna ulica Kolejowa nieopodal krośnieńskiej fary ze zdjętą kostką brukową. To kontynuacja rozpoczętych przed wojną robót kanalizacyjnych. Są zdjęcia z oficerskich uroczystości i balów, pokazana jest od zewnątrz niemiecka restauracja „Irma” (obecnie drogeria przy ul. Henryka Sienkiewicza) Wielkie wrażenie robią przewyższające wzrost człowieka pryzmy śniegu na krośnieńskim lotnisku, uwiecznione jako curiosum na przełomie 1939 i 40. Nasi okupanci nie znali jeszcze realiów rosyjskiej zimy.

I

22

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021



Z dr. inż. Tomaszem

Żabińskim, współwłaścicielem firmy EDOCS Systems, adiunktem w Katedrze Informatyki i Automatyki Politechniki Rzeszowskiej, rozmawia Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

Tomasz Żabiński.

Pracujemy nad systemami, które pomogą człowiekowi podejmować trafne decyzje 24

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

Przedsiębiorca czy naukowiec? Kim jest Pan bardziej? awsze na pograniczu. Wprawdzie pierwsza moja praca to była uczelnia, ale już po dwóch latach, zaproszony przez mojego ówczesnego przełożonego, zacząłem współpracę z przemysłem. Od początku kariery zawodowej łączyłem kwestie naukowe z praktycznymi. Nie jest to powszechne. Z raportu McKinsey’a i Forbesa pt. „Polska 2030” można się dowiedzieć, że współpraca pomiędzy firmami a uczelniami jest w Polsce dość ograniczona. Średnia unijna to 52 punkty na 100, Polska jest oceniana niżej – 37 punktów na 100. Doświadczenia, które zebrałem, jeżdżąc między innymi na targi z przedsiębiorstwami Doliny Lotniczej, potwierdzają, że w rozwiniętych gospodarczo krajach bardzo dobrze funkcjonuje współpraca nauki z przemysłem. W Australii czy Kanadzie na targach przemysłowych uczelnie są bardzo aktywne i samodzielnie szukają współpracy z firmami. Pod tym względem w Polsce mamy jeszcze wiele do nadrobienia. Ja od początku chciałem realizować takie projekty, które mają potencjał praktyczny, aby to, co robię na uczelni, nie kończyło się jedynie na publikacji naukowej. Jestem wychowankiem prof. Leszka Trybusa, który nauczył mnie, że powinnością naukowca jest współpraca z gospodarką. Jako uczelnia jesteśmy finansowani z podatków przedsiębiorców i obywateli. To zobowiązuje.

Z


LUDZIE biznesu Od czego zaczynał Pan pracę dla przemysłu? Od współpracy z małą firmą, która produkowała sterowniki własnej konstrukcji, a ja tworzyłem dla nich oprogramowanie. W tym samym czasie prowadziłem również związane z programowaniem zajęcia dydaktyczne na uczelni. Działało to korzystnie na obie strony – wiedzę naukową wykorzystywałem w pracy dla przemysłu, a zdobyte praktyczne doświadczenia przekazywałem studentom. Na wykłady zapraszałem również kolegów, którzy pracowali już w przemyśle. Swoim doświadczeniem dzielili się bezpłatnie, przekazując studentom praktyczną wiedzę z obszaru automatyki. To było kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy jeszcze przemysł nie angażował się w proces kształcenia kadr inżynierskich w takim stopniu jak dziś. W tym też czasie został Pan opiekunem Studenckiego Koła Naukowego Automatyków i Robotyków ROBO? Koło powstało nieco później. Było pomysłem grupy studentów, którzy się do mnie zwrócili. Zaczęliśmy ambitnie. Pierwsi dyplomanci z naszego koła bronili prace magisterskie już jako współautorzy artykułów naukowych. Teraz realizują ciekawe projekty w różnych miejscach na świecie. Zorganizowaliśmy również pięć edycji zawodów robotów Robo-motion. Fascynowały Pana w dzieciństwie roboty? ardziej programowanie. I nie w dzieciństwie, ale w szkole średniej. W świecie innym niż dziś. Wtedy postrzegałem programowanie jako jeden z niewielu obszarów, które pozwalają wymyślić i stworzyć od początku do końca coś, co potem „żyje” w fizycznym świecie. W tej chwili podobną satysfakcję umożliwia moim studentom również druk 3D – projektują roboty, drukują części, programują i fizyczny robot „żyje”. Kiedy zaczynałem studia, tylko programowanie dawało taką możliwość – tworzyłem program i cieszyłem się, obserwując efekty jego działania. Mój pierwszy program, który napisałem na wakacjach, był związany z analizą danych. Wzorowałem się na podobnym, przywiezionym ze Stanów Zjednoczonych przez mojego szwagra. Jest inżynierem i to również on sprowadził pierwszy w rodzinie komputer – PC/XT. Swój pierwszy komputer kupiłem dopiero na studiach. Kiedy pojawiła się myśl, by otworzyć firmę?

B

W 2007 roku jeden z moich pierwszych wspólników, Nikodem Bernacki, z którym znaliśmy się jeszcze z liceum, zgłosił się do mnie z problemem praktycznym. Przejął zarządzanie fabryką i potrzebował systemu informatycznego, który dałby mu wiarygodne informacje na temat realizacji procesu produkcji. Akurat wyjeżdżałem na miesięczne stypendium do Bielefeld i to właśnie tam, mając wieczorami dużo wolnego czasu, tworzyłem pierwsze elementy systemu monitorowania produkcji. Jak działał? Oprogramowanie umożliwiało rejestrację danych z urządzeń produkcyjnych, co pozwalało ocenić, w jakim stopniu wykorzystywane są zasoby, i zwiększyć efektywność produkcji. Najważniejsze było pozyskiwanie wiarygodnych danych. Wcześniej osoby zarządzające produkcją musiały polegać na informacjach od pracowników, które często były nieprecyzyjne. Celem stało się więc pozyskiwanie danych w sposób automatyczny, co było powiązane z obszarem mojej pracy na uczelni, tj. automatyką i programowaniem. Czy to był już system EDOCS MES, który dziś jest flagowym produktem EDOCS Systems? Powstała wersja prototypowa, którą udało nam się rozwinąć dzięki nawiązaniu w 2009 roku współpracy z firmą Gaweł Zakład Produkcji Śrub, obecnie Solvera. Pojechaliśmy tam z prezentacją koncepcji i przykładowym oprogramowaniem oraz sterownikiem, właściwie wstępnym pomysłem. Teraz żartujemy, że to, jak działa nasz system, wytłumaczyliśmy wówczas głównie gestykulując rękami. Mimo to właściciel fabryki, pan Wiesław Gaweł, zaufał nam. Zobaczył w nas „iskrę” i postanowił dać szansę. Miał też wizję automatyzacji swojego przedsiębiorstwa. W fabryce śrub podłączyliśmy do systemu 70 maszyn. Nawet dla dostawcy sterowników – niemieckiej firmy Beckhoff – było to wówczas największe ilościowo w Polsce wdrożenie tego typu sterowników w jednej fabryce. W dziedzinie zbierania danych był to niecodzienny projekt jak na tamte czasy. Zarazem udany. Do dziś kontynuujemy współpracę z Solverą. Co zyskała? soby zarządzające zyskały wiedzę o pracy każdej maszyny i operatora, co pozwala im na efektywną produkcję. W 2012 roku stworzyliśmy nie tylko system zbierania danych, ale również oprogramowanie do harmonogramowania produkcji (APS), które pozwala planować pracę tak, aby wytwarzać produkty na czas i efektywnie kosztowo. Automatyczne zbieranie danych z procesu produkcji zwiększa również bezpieczeństwo firmy, gwarantując gromadzenie wiedzy w organizacji. Wcześniej była ona domeną osób, które od lat w firmie pracowały, nadzorowały produkcję i potrafiły zdecydować, na której maszynie dany produkt najlepiej wykonać. Utrata takiego pracownika mogła pozbawić firmę istotnych informacji. Nasz system pozwolił zatrzymać wiedzę w przedsiębiorstwie. Ten pierwszy projekt dał początek firmie Żbik Sp. z o.o. Wcześniej kierowałem zespołem w firmie Nikodema, a w tym momencie zostaliśmy wspólnikami. Nazwa, autorstwa Nikodema, to akronim frazy: Żabiński, Bernacki i Komputery. Wywoływała uśmiech, a w firmach, w których wdrażaliśmy nasz system, funkcjonowało powiedzenie, że maszyny są „ożbikowane”.

O

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

25


LUDZIE biznesu Żbik zadomowił się w Polsce. Ale dla kogoś, kto chciał wyjść z ofertą w świat, nazwa nie była najszczęśliwsza. Zapewne dlatego rok temu firma zmieniła nazwę i narodził się EDOCS Systems? Zmieniła się także struktura właścicielska. Nikodem zaangażował się w pełni w swoją drugą firmę. Aktualni współwłaściciele EDOCS Systems, patrząc historycznie, to: Tomasz Żabiński, Tomasz Mączka oraz Daniel Mzyk. Tomasz to mój dyplomant, byłem również promotorem pomocniczym jego pracy doktorskiej. Pracowaliśmy razem na Politechnice, ale już kilka lat temu zdecydował całkowicie przenieść się do biznesu. Natomiast Daniel Mzyk zainwestował w naszą firmę w czerwcu 2020 roku, co pozwoliło na jakościową zmianę sposobu funkcjonowania EDOCS Systems. Już jakiś czas temu zrozumiałem, że musimy zrobić duży krok do przodu, jeśli chcemy obsługiwać coraz większe przedsiębiorstwa. To wymagało jednak znacznej inwestycji oraz budowy nowej organizacji w firmie. Kto nie idzie naprzód, cofa się. astój mnie nie interesował. Zawsze chciałem robić ciekawe rzeczy. Dlatego po studiach zostałem na uczelni. Wydawała mi się miejscem, w którym nie będę musiał wykonywać powtarzalnych, czysto inżynierskich projektów. Tę myśl przeniosłem do firmy, tym bardziej że aktualnie również w firmach można realizować wysoce innowacyjne projekty. Aby mieć takie możliwości, rozważałem ze wspólnikami sprzedaż akcji na giełdzie. Ale wtedy pojawiła się propozycja z należącej do Daniela Mzyka firmy Europa Systems, w której wdrażaliśmy nasze system MES. Reprezentujący ją Marcin Tomkiewicz, obecnie również prezes EDOCS Systems, zaproponował nam bliższą współpracę. Pandemia nie przerwała rozpoczętych w grudniu 2019 roku negocjacji i transakcja doszła do skutku. Dzięki zmianie właścicielskiej i inwestycji możemy realizować to, o czym marzyliśmy, czyli Projekty dla Przemysłu 4.0. W efekcie transakcji EDOCS Systems stał się strategicznym dostawcą i partnerem w zakresie konstruowania inteligentnych systemów monitorowania oraz sterowania dla rozwiązań intralogistycznych oferowanych przez Europa Systems. Teraz wspólnie możemy oferować klientom kompleksowe rozwiązania, które obejmują elementy mechaniczne, systemy sterowania, systemy informatyczne oraz oprogramowanie stosujące sztuczną inteligencję, a więc to, co stanowi istotę Przemysłu 4.0. Realizujemy również projekty badawczo-rozwojowe. W tym roku pozyskaliśmy dofinansowanie dla trzech projektów z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju. Dotyczą one wykorzystania metod sztucznej inteligencji w intralogistyce. Pole do popisu jest, bo automatyzacja w Polsce rozkręca się. Trzeba gonić świat. Jak podaje raport Międzynarodowej Federacji Robotyki – World Robotics 2020, liczba robotów na świecie rośnie co roku o kilkanaście procent. Wystarczyło pięć lat, by ich liczba niemal podwoiła się. W 2019 r. w fabrykach zlokalizowanych na wszystkich kontynentach pracowało ok. 2,7 miliona sztuk. Najwięcej, bo ponad 780 tys., w Chinach. Drugim co do wielkości rynkiem jest Japonia, gdzie łączna ich liczba osiągnęła poziom 355 tys. sztuk. Europa ma ich 580 tys. W Polsce jest ich już ok. 16 tys., ale wskaźnik robotyzacji mamy niższy niż w wielu europejskich krajach. Wynosi on 46 robotów na 10 tys. pracowników. W Słowacji – 169, na Węgrzech – 106. Liderem są Niemcy, którzy nasz wskaźnik przebijają dziewięciokrotnie. Aby osiągnąć poziom robotyzacji gospodarki niemieckiej, musimy zainwestować dziesiątki miliardów euro.

Z

Owszem, jest pole do popisu. Przy czym nie wystarczy kupić robota. Trzeba wyposażyć go w całe otoczenie, w tym odpowiednie oprogramowanie, jak również zintegrować z innymi elementami procesu, w przeciwnym razie inwestycja może się nie zwrócić. Trzeba dobrze dopasować go do zadań, które ma realizować. W Polsce nastąpił pewien przełom. Jeszcze parę lat temu większość przedsiębiorców kręciła głową, że roboty nie są dla nich, że są za drogie, a inwestycja nieprędko się zwraca. A teraz w automatyzację inwestują nawet małe i średnie firmy. Wymusza to rynek. Wcześniej, aby zwiększyć produkcję, zatrudniano dodatkowych pracowników. Dziś jest problem ze znalezieniem i utrzymaniem wykwalifikowanej siły roboczej. Dla małej firmy wprowadzenie i przeszkolenie pracownika to duży koszt, a jego utrata – spory problem. Dlatego wdrażamy nasz system również w małych firmach, które posiadają 5-10 maszyn. Decyzje zależą od osoby zarządzającej. Jeśli firmą zarządza właściciel, który budował ją od podstaw, tzw. warsztatu, to bywa, że niekoniecznie chce zmian. Nowoczesne zarządzanie nie polega jednak na osobistym nadzorowaniu pracy maszyn, ale podejmowaniu decyzji na bazie analizy danych, które gromadzone są w systemach informatycznych. Bez takich narzędzi, przy obecnej konkurencji, nie da się długo funkcjonować na rynku. I nie da się dogonić poziomem życia UE. Polska zrobiła ogromny skok gospodarczy, konkurując tanią siłą roboczą. Za sprawą robotyzacji ta możliwość już się kończy. Produktywność polskiej gospodarki jest średnio o 50 proc. niższa niż gospodarek Europy Zachodniej. O 20 proc. poprawić ją może automatyzacja, zastosowanie uczenia maszynowego i Internetu Rzeczy. Czy to oznacza zwalnianie pracowników? Systemy, które wdrażamy, wpływają na poprawę efektywności – zwiększenie mocy produkcyjnych przy utrzymaniu tej samej liczby pracowników i parku maszynowego. Zdarza się, że wprowadzanie automatyzacji i systemów informatycznych budzi opór załogi. Ale trzeba też jasno powiedzieć, że takie systemy premiują ludzi, którzy rzetelnie pracują. Tu nie da się symulować pracy. Dane są gromadzone automatycznie i udostępniane osobom zarządzającym.

26

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021


LUDZIE biznesu

Raport McKinsey’a pt. „Ramię w ramię z robotem”, który był tu już przywoływany, mówi, że 49 proc. czasu pracy zajmują w Polsce czynności, które mogą zostać zautomatyzowane do 2030 roku, co przekłada się na 7,3 mln miejsc pracy. Ten odsetek będzie zapewne niższy ze względu na bariery technologiczne, gospodarcze, społeczne. Ale nawet jeśli nastąpi to później i tak zwiastuje problemy. Czy Przemysł 4.0 prowadzi do rewolucji społecznej, jak każda dotychczasowa rewolucja przemysłowa? irmy starają się tworzyć takie warunki, aby pracownik wnosił do organizacji większą wartość dodaną, niż wynikająca z wykonywania prostych czynności. Szeroko rozumiana automatyzacja pozwoli ludziom uwolnić ich kreatywność, realizować ciekawsze zadania. Będą mogli wnieść więcej do organizacji niż dziś, kiedy znaczący procent czasu poświęcają na wykonywanie rzeczy powtarzalnych, które może robić automat. Kiedy w 2017 roku byliśmy z wizytą w firmie Pratt&Whitney w Montrealu, przekonaliśmy się, że już wtedy realizowano tam działania, które miały na celu rozwinąć np. u operatora maszyny CNC nowe kompetencje. Tak, aby stał się on źródłem pomysłów i usprawnień, by dawał firmie więcej korzyści niż tylko obsługa maszyny. Oczywiście, nie każdy będzie się do tego nadawał. Każda rewolucja przemysłowa wzbudzała obawy i ta tak samo. Jednak jest nieunikniona. Będzie zatem wymagać się od pracowników nowych kompetencji, powstaną nowe zawody. Wzięciem już mogą cieszyć się analitycy danych, którzy tworzą i rozwijają algorytmy automatyzacyjne. Będzie jednak mniej miejsc pracy. Jens Lowitzsch, kierownik katedry ekonomii Louisa Kelso i profesor prawa na Uniwersytecie Europejskim Viadrina we Frankfurcie nad Odrą, zwraca uwagę, że to zmieni relację między pracą i kapitałem. Ostrzega, że może nastąpić koncentracja majątku w rękach nielicznych. Postuluje, by obywatele Europy mogli kupować udziały w robotach i żyć z zysków.

F

Tomasz Żabiński Członek kadry naukowej Politechniki Rzeszowskiej, doktor nauk technicznych w dyscyplinie automatyka i robotyka. Zajmuje się zastosowaniem metod inteligencji obliczeniowej. Jest cenionym pedagogiem, opiekunem Studenckiego Koła Naukowego ROBO. Współtwórca kierunku Automatyka i Robotyka, twórca laboratoriów: Podstawy automatyki, Automatyki i sterowania. Autor materiałów dydaktycznych. Współautor ponad 50 publikacji naukowych, ponad 25 opinii o innowacyjności. Za te osiągnięcia, jak również za rozwijanie współpracy uczelni z otoczeniem gospodarczym, realizację badań dla przemysłu, wykłady dla firm, wielokrotnie nagradzany przez Rektora PRz – w 2019 roku odznaczony medalem „Zasłużony dla Politechniki Rzeszowskiej im. Ignacego Łukasiewicza”. Współwłaściciel, wiceprezes i dyrektor obszaru Automatyki i B+R w firmie EDOCS Systems.

Więcej wywiadów i publicystyki na portalu www.biznesistyl.pl


LUDZIE biznesu Są opracowania mówiące o dużych dysproporcjach, do jakich może doprowadzić Przemysł 4.0. W jednej z takich analiz czytałem, że pracownicy wyspecjalizowani w zawodach pożądanych na rynku, będą bardzo dobrze wynagradzani, ale i tania siła robocza wciąż będzie potrzebna do wykonywania czynności, które trudno się automatyzuje. Zagrożona natomiast jest klasa średnia, uważana dotychczas za fundament społeczeństwa. Pojawiają się różne propozycje, jak przeciwdziałać negatywnym skutkom tych zmian. Jedną z nich jest tzw. dochód podstawowy przysługujący każdemu obywatelowi. Takie eksperymenty już się przeprowadza. Ich wyniki pokazują jednak, że to rozwiązanie może wywoływać problemy psychologiczne, ponieważ w kulturze zachodniej praca daje człowiekowi poczucie wartości. Za zmianami technicznymi podążają zmiany społeczne, psychologiczne oraz sposób funkcjonowania całego społeczeństwa. Ludzie muszą być na nie gotowi. Na kierunku automatyka i robotyka, który prowadzimy na Politechnice Rzeszowskiej, udało się w programie zajęć umieścić przedmioty, które dotyczą również tych kwestii. Jak się przygotować?

Nad tym dziś pracuje się tak samo, jak nad rozwiązaniami technicznymi. Są już zasady higienicznego korzystania z takich urządzeń, jak smartfon, komputer. Uzależnienie od nich grozi i dzieciom, i dorosłym. Trzeba umieć się odizolować od ciągłego dopływu informacji, ciągłego kontaktu z innymi. Mając włączone powiadamianie na komunikatorze, utrzymujemy umysł w stanie ciągłej gotowości. Brakuje oddechu. Ja, aby nie być bombardowanym, wyciszam sygnały powiadomień np. z komunikatorów. Inaczej nie mógłbym się skupić. Taką dyscyplinę trzeba w sobie wykształcić. A że nie jest to łatwe, zgłaszają chociażby studenci, których pytaliśmy o ocenę zajęć zdalnych, które dominowały podczas pandemii. Skarżyli się na trudności w samodyscyplinie, motywowaniu się do nauki. Ale muszą sobie z tym poradzić, bo w przyszłości wielu z nich będzie pracować zdalnie. Trzeba umieć samodzielnie organizować sobie pracę. Dziś kwestii psychologicznych nie może także bagatelizować pracodawca. Przenosimy pracownika w obszar działania, w którym coraz trudniej kontrolować jakość jego pracy. W nowoczesnych zakładach produkcyjnych i w takich firmach jak EDOCS Systems, gdzie tworzymy oprogramowanie, najmniejszy błąd jednego z członków zespołu może dużo kosztować. Dlatego firmy inwestują w warsztaty, podczas których psychologowie uczą, jak budzić w sobie motywację oraz zachować równowagę między życiem zawodowym i prywatnym. Sukces osiągniemy wtedy, gdy pracownicy będą czerpali satysfakcję i radość z solidnie wykonywanej pracy.

W

Czym będą się jeszcze wyróżniać inteligentne fabryki? Przemyśle 4.0 nacisk jest położny na zastosowanie metod sztucznej inteligencji. Tak naprawdę mówimy o kolejnym kroku po automatyzacji i robotyzacji, które dziś następują. Automatyka to nic innego jak tworzenie urządzeń i programów, które zastępują człowieka w realizacji pewnych czynności i podejmowaniu decyzji. Te decyzje dzielimy na operacyjne, taktyczne i strategiczne. W tej chwili wszelkiego rodzaju regulatory, sterowniki, roboty posiadają już pewną „inteligencję”, ale ona jest nieskomplikowana, związana z podejmowaniem prostych decyzji typu: jechać wolniej – jechać szybciej, włączyć coś – wyłączyć. IV rewolucja przemysłowa ma wspomóc człowieka także w decyzjach taktycznych i strategicznych, opartych na przewidywaniu tego, co może się wydarzyć. To wymaga zgromadzenia dużej ilości danych. I pracujemy teraz nad metodami, które będą automatycznie pozyskiwać z nich wiedzę. Nie ma jeszcze systemu, który odpowie nam np. na pytanie, co zrobić, aby osiągnąć lepsze wyniki w firmie w przyszłym roku. Tzw. systemy kognitywne na razie pozostają w obszarze badań. Nad tym pracuje dziś świat – nad inteligentnymi automatami, które zastąpią człowieka w obszarze analizy i podejmowania decyzji, nawet w sytuacjach niejednoznacznych i sprzecznych, kiedy nie ma pewności nawet co do tego, że słuszną decyzję podejmie człowiek. Nasz słynny pisarz futurolog Stanisław Lem bał się decyzji podejmowanych przez automaty mądrzejsze od człowieka. W 1954 roku starał się nawet projektować przyszłe rozwiązania prawne, które takiemu rozwojowi wypadków zapobiegną. Pisał: „Zabrania się budowy i użytkowania maszyn koordynujących, których potencjał przerabiania informacji udaremnia człowiekowi-kontrolerowi merytoryczny wgląd w rezultaty ich działalności”. W pewnych obszarach już tę granicę przekroczyliśmy. Jednak diametralną zmianę odczujemy, gdy dzięki uczeniu maszynowemu i Internetowi Wszechrzeczy algorytmy zbiorą już tyle danych, by odpowiedzieć nawet na pytanie, co mam zrobić, aby moje życie wyglądało w określony sposób. Ale podchodzę do tej sytuacji w sposób inżynierski. Ważne jest to, w jaki sposób korzystamy z narzędzi, które stworzyliśmy. Po prostu powinniśmy to robić mądrze.

28

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021





32

Z prof. Tadeuszem Bożydarem Markowskim, rektorem Politechniki Rzeszowskiej w latach 1999-2005 i 2016-2020 oraz pierwszym absolwentem tej uczelni, który został profesorem tytularnym...

70 lat

Politechniki Rzeszowskiej… która przyniosła awans społeczny wielu mieszkańcom Rzeszowa i Podkarpacia!

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021


...rozmawia Aneta Gieroń

Fotografie Tadeusz Poźniak

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

33


Prof. Tadeusz Bożydar

Markowski

(ur. 1947 r. w Zielonej Górze), inżynier i konstruktor, trzykrotny rektor Politechniki Rzeszowskiej. W 1978 r. uzyskał stopień doktora nauk technicznych z budowy i eksploatacji maszyn na Wydziale Budowy Maszyn Politechniki Poznańskiej. Habilitował się na tej samej uczelni w 1992 r. na podstawie rozprawy zatytułowanej „Synteza przestrzeni styku walcowego zazębienia wichrowatego”. Pełnił funkcję dziekana Wydziału Budowy Maszyn i Lotnictwa oraz prorektora Politechniki Rzeszowskiej. W latach 1999-2005 oraz 2016-2020 rektor Politechniki Rzeszowskiej. W 2016 roku otrzymał tytuł Honorowego Obywatela Rzeszowa. W 2021 roku wyróżniony statuetką „Promotor Polski” w ramach programu „Teraz Polska”. Wielokrotny Akademicki Mistrz Polski w Tenisie Ziemnym, który nadal czynnie uprawia.

Aneta Gieroń: Politechnika Rzeszowska, najstarsza uczelnia na Podkarpaciu, kończy w tym roku 70 lat i… właściwie jest Pańską rówieśniczką. W dzieje tej szkoły wyższej mocno wpisuje się też Pańska prywatna historia. Jest Pan jej pierwszym absolwentem, który otrzymał tytuł profesora belwederskiego (w 1999 roku). Prof. Tadeusz Bożydar Markowski: Nominację profesorską otrzymałem od prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego – duża radość i bardzo ważny rozdział w moim życiorysie oraz dziejach Politechniki. Wkrótce po tej nominacji ponownie spotkałem się z prezydentem Kwaśniewskim przy okazji dyskusji o powołaniu Uniwersytetu Rzeszowskiego i ewentualnego wejścia Politechniki Rzeszowskiej w strukturę nowej uczelni. Doskonale pamiętam to spotkanie – prezydent Kwaśniewski poparł stanowisko senatu uczelni, zespołu rektorskiego i moje, by Politechnika zachowała autonomię, a Rzeszów miał dwa silne ośrodki akademickie. W 1951 r. z inicjatywy pracowników „PZL Rzeszów” w Rzeszowie powstała Wieczorowa Szkoła Inżynierska, której głównym zadaniem było kształcenie mechaników. W 1952 r., w wyniku reformy, rzeszowską placówkę podporządkowano Wieczorowej Szkole Inżynierskiej w Krakowie. Trzy lata później, w 1955 r., po reorganizacji w Politechnice Krakowskiej, działała już jako Studium Wieczorowe Terenowe Wydziału Mechanicznego Politechniki Krakowskiej z siedzibą w Rzeszowie. W 1963 r. uczelnia usamodzielniła się – w Rzeszowie powstała Wyższa Szkoła Inżynierska z Wydziałem Ogólnotechnicznym i Wydziałem Mechanicznym. Od tego momentu zaczął się okres intensywnego rozwoju uczelni. Pan zaczynał studia w Wyższej Szkole Inżynierskiej. Jaka to była uczelnia przed laty? Połowa lat 60. XX wieku to była diametralnie różna rzeczywistość od tego, co znamy dzisiaj. Studentów przyjmowało się na studia na podstawie egzaminów wstępnych, a na uczelni działały zaledwie dwa wydziały. W 1965 r. utworzono Wydział Elektryczny, w 1967 Wydział Budownictwa Komunalnego (przekształcony później w Wydział Budownictwa i Inżynierii Środowiska), a w 1968 Wydział Technologii Chemicznej. W 1972 r. na Wydziale Mechanicznym utworzono Oddział Lotniczy. Kampus Politechniki Rzeszowskiej, jaki dziś znamy z al. Powstańców Warszawy, zaczął powstawać dopiero w latach 70. XX wieku. Sam kształciłem się w budynkach Politechniki przy ulicy Wincentego Pola.

34

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021


VIP tylko pyta Gdy w połowie lat 60. XX wieku zaczynał Pan studia na rzeszowskiej uczelni, nie nachodziły Pana myśli, że może lepiej byłoby kształcić się na politechnice w Krakowie, Poznaniu albo w Warszawie? ie. Już wtedy uważałem, że to miejsce ma potencjał. Na uczelnię dojeżdżałem z Łańcuta, gdzie mieszkałem, a bliskie położenie miało dla mnie ogromne znaczenie. Byłem też absolwentem słynnego, przedwojennego jeszcze Technikum Mechaniczno-Elektrycznego przy ulicy Hetmańskiej w Rzeszowie (obecnie Zespół Szkół Elektronicznych), gdzie na lekcje chodziło się w garniturach, a większość moich nauczycieli była wykładowcami ówczesnej WSI. Mechanika pasjonowała Pana od zawsze? Nie. Wręcz przeciwnie. W szkole podstawowej byłem miłośnikiem przedmiotów humanistycznych i planowałem nawet studia dziennikarskie. Technikum w Rzeszowie okazało się świetnym wyborem, ale duży w tym udział mieli moi rodzice. Przedmioty techniczne zaczęły mnie fascynować, a koledzy, z którymi zdawałem maturę i zdecydowali się na studia wyższe, wszyscy się dostali. To świadczy o poziomie nauczania we wspomnianym technikum. Na wybór szkoły średniej, a później studiów technicznych, miał wpływ lotniczy etos, jaki przed wojną narodził się w Rzeszowie, a po wojnie przybierał na sile? Większość nowo przybyłych mieszkańców, jacy ściągali wtedy do miasta, to byli przyszli pracownicy w ówczesnym „PZL Rzeszów”.

N

W jakimś stopniu na pewno, ale bez decydującego wpływu. Większe znaczenie miała klasa mechaniczna w technikum – Wydział Mechaniczny w WSI wydawał się najlepszym wyborem. Kierunek kształcenia nie wiązał się też z ówczesnymi potrzebami na rynku pracy – tej dla inżynierów nie brakowało. I choć świetnie czułem się w WSI, bynajmniej nie byłem prymusem. Tym większe było zaskoczenie, gdy po studiach doc. Roman Niedzielski, ówczesny rektor, zaproponował mi pracę na uczelni z wynagrodzeniem ok. 1 tys. zł miesięcznie. W tym samym czasie na moich kolegów po obronie pracy inżynierskiej czekały autobusy pod drzwiami uczelni, by zabrać ich do pracy w Zakładach Lotniczych w Mielcu albo w Hucie Stalowa Wola. „Od ręki” dostawali mieszkanie i około 4 tys. zł pensji. Niektórzy pukali się w czoło, gdy słyszeli, że zamierzam przyszłość wiązać z politechniką.

Dlaczego Pan to zrobił? Od początku pracowałem w Zakładzie Konstrukcji Maszyn u doc. Niedzielskiego. To była świetna przygoda w towarzystwie wspaniałych ludzi. I choć wcześniej nie należałem do najpilniejszych studentów, praca naukowa szybko mnie wciągnęła i dawała bardzo dużą satysfakcję. Byłem też w pierwszym naborze asystentów rekrutujących się spośród absolwentów rzeszowskiej WSI. Historyczne chwile, autentyczna radość tworzenia, budowanie czegoś od podstaw. Kiedykolwiek pociągała Pana myśl o pracy w przemyśle albo biznesie? Uczciwie mówiąc, nie. Największym atutem pracy na uczelni był dla mnie zawsze kontakt z młodzieżą. Praca z kolejnymi pokoleniami studentów. To zmusza do nieustannego rozwoju i pozwala zachować świeże spojrzenie na zmieniającą się rzeczywistość. Mimo to miał Pan w swoim życiu epizod, gdy pracował nie tylko naukowo, ale też fizycznie. Tak. Wspólnie z żoną przez 9 lat zajmowaliśmy się produkcją wyrobów cukierniczych. Łańcut to Pana rodzinne miasto? Moja rodzina mieszkała tam od 1951 roku, wcześniej związana była z Zieloną Górą. Łańcut nie jest jednak przypadkowy, stąd pochodziła moja babka, a na tutejszym cmentarzu pochowany jest mój pradziad, uczestnik powstania styczniowego. Żona pochodzi z Jarosławia, od kilkunastu lat mieszkamy na stałe w Handzlówce, w gminie Łańcut, więc ten Łańcut cały czas jest ważny w naszym życiu. Cukierniczy epizod coś wniósł w Pańskie życie? Dał mi poczucie niezależności i nauczył szacunku do fizycznej pracy, choć z tym nigdy nie miałem problemu. Do dziś uważam, że praca fizyczna jest najlepszą odskocznią od pracy umysłowej. Człowiek musi nieustannie wymagać od siebie, zarówno intelektualnie, jak i fizycznie. W przeciwnym razie doczekamy się pokolenia analfabetów ze smartfonami w ręku, czego po części już jesteśmy świadkami. Po 1989 roku, po tym, jak w Polsce nastąpiły demokratyczne przemiany, równie mocno zmieniła się Politechnika Rzeszowska? Bardzo zmieniło się moje życie, bo wszedłem w etap sprawowania różnych funkcji na uczelni, począwszy od prodziekana, przez dziekana, prorektora, aż w końcu trzykrotnie rektora Politechniki Rzeszowskiej. W bardzo różnych przedziałach czasowych, bo w latach 1999-2002, 2002-2005 i jeszcze po długiej przerwie,

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

35


VIP tylko pyta od 2016 do 2020 roku. To ewenement w ostatnich 30 latach historii uczelni. Jak zmieniała się sama uczelnia w poszczególnych kadencjach, a przede wszystkim, jak bardzo zmieniła się funkcja rektora? 20 lat temu, gdy po raz pierwszy zostawałem rektorem, zarzadzanie uczelnią było dużo bardziej czytelne niż jest to dziś. Mieliśmy większą stabilność przepisów, dotacji i obowiązywały przejrzyste reguły funkcjonowania. Politechnika Rzeszowska nigdy nie miała problemów z naborem. Zawsze mieliśmy więcej chętnych do studiowania niż wolnych miejsc na uczelni. W pewnym momencie ograniczono nam tę liczbę, bo powiązano ją z odpowiednią liczbą samodzielnych pracowników naukowych. W praktyce oznaczało to, że na kierunkach technicznych na jednego samodzielnego pracownika naukowego nie mogło przypadać więcej niż 100 studentów, a na wydziale zarządzania wspomniana liczba nie mogła przekraczać 180 słuchaczy. Te wymogi zmotywowały nas do ambitniejszej pracy i liczba samodzielnych pracowników naukowych szybko wzrosła. Gdy i te normy spełniliśmy, doczekaliśmy się kolejnych zmian oraz reformy szkolnictwa wyższego wprowadzonej przez ówczesnego ministra Jarosława Gowina. Dostosowywanie uczelni wyższych do tej ustawy ciągle trwa, ale już dziś widzę, że nie prowadzi to ani do lepszej jakości kształcenia, ani zarządzania szkołami wyższymi. W poprzednich latach na Politechnikę Rzeszowską przyjmowaliśmy dużą liczbę studentów na kierunki techniczne, co związane było z rozwijającym się w regionie przemysłem i zapotrzebowaniem na wykwalifikowanych pracowników do produkcji. Gdy z dnia na dzień wprowadzono cięcia dotacji, bo przeliczano, że na jednego pracownika akademickiego może być 13 studentów, a my mieliśmy 25, by nadgonić opóźnienia w kształceniu na potrzeby przemysłu, to z dnia na dzień straciliśmy miliony zł na działalność. Jednocześnie już przyjętych studentów trzeba było wykształcić bez względu na koszty i ministerialne cięcia budżetowe. I żeby była jasność, nie mam najmniejszych wątpliwości, że udało się to z ogromną korzyścią dla regionu, ale z gigantyczną stratą dla kasy Politechniki. Podsumowując każdą z trzech kadencji rektora, jaką przyszło Panu sprawować, co uważa Pan za najważniejsze?

Może zabrzmi to banalnie, ale w zarządzaniu uczelnią bardzo ważne jest utrzymanie stabilności finansowej. Duża w tym rola doskonałych kwestorów, ale i rektorów, którzy powinni się wykazywać wyobraźnią oraz odpowiedzialnością. Pierwsza kadencja rektora w latach 1999-2002 była chyba największym wyzywaniem z punktu widzenia sprawowania funkcji publicznej. To był czas, kiedy Rzeszów walczył o powstanie Uniwersytetu Rzeszowskiego, a Pan się mocno sprzeciwił połączeniu ówczesnej Wyższej Szkoły Pedagogicznej i Politechniki Rzeszowskiej. Lansował Pan rozwiązanie, by w mieście funkcjonowały dwa, a nie jeden mocny ośrodek akademicki. Od początku uważałem, że to rozwiązanie najlepsze dla Rzeszowa i choć były bardzo trudne momenty, byłem gotowy całą krytykę wziąć na siebie. W dłuższej perspektywie czasowej moje myślenie okazało się bardzo korzystne dla środowiska akademickiego Rzeszowa i samego miasta. Gdy zaczynałem kadencję rektora w 1999 roku, uczelnia wystąpiła o pierwsze uprawnienia do nadawania stopnia doktora habilitowanego w Politechnice na Wydziale Mechanicznym. To było tylko nieco ponad 20 lat temu i od początku było dla mnie jasne, że tylko co najmniej dwie uczelnie w mieście pozwalają budować środowisko akademickie. Do dziś pamiętam ten trudny czas. Ustawa o powołaniu Uniwersytetu Rzeszowskiego w wyniku połączenia Politechniki Rzeszowskiej i WSP była już na stole u ministra Mirosława Handkego, z którym miałem kilka bardzo wymagających i trudnych dyskusji. Mimo to wiedziałem, że nie ulegnę żadnym naciskom. Po części taki mam charakter. Jednocześnie Kraków oraz Lublin wcale nie były zainteresowane, by w Rzeszowie autonomicznie działały uniwersytet i politechnika. Wręcz przeciwnie, im słabszy ośrodek akademicki w Rzeszowie, tym większe korzyści dla dużych miast akademickich po sąsiedzku. Pamiętam, jak filie UMCS w Lublinie i Akademii Rolniczej w Krakowie utrzymywały, że nie zgodzą się na wejście w skład przyszłego Uniwersytetu Rzeszowskiego, jeśli zabraknie tam Politechniki. Upór i konsekwencja w tamtym czasie wynikały też z mojej wizji funkcji rektora. Uważam, że jeśli stoi się na czele największej uczelni w regionie, trzeba mieć odwagę zabierać głos w debacie publicznej, niekiedy wbrew interesom poszczególnych partii. Dla mnie był i jest najważniejszy interes społeczny oraz rozwój lokalnej społeczności. Nie wyobrażam sobie, by rektor ulegał jakimkolwiek naciskom grup interesów albo partii politycznych, zwłaszcza jeśli jest to niekorzystne dla rozwoju środowiska akademickiego, przyszłości uczelni i szeroko pojętego interesu społecznego. W tamtych decyzjach miałem ogromne wsparcie Senatu Politechniki Rzeszowskiej oraz miejscowego biznesu, gdzie kadra zarządzająca w ogromnym procencie rekrutuje się z absolwentów naszej Politechniki. Opór okazał się skuteczny. Po wydarzeniach związanych z powstaniem Uniwersytetu Rzeszowskiego, jest Pan zwolennikiem praktyk, w których rektor uczelni wyższej jest też inspiratorem życia publicznego? Moim zdaniem, rektor nie powinien unikać dialogu z władzami miasta i samorządu, bo jest to nieuniknione. Zwłaszcza, że nie wyobrażam sobie, by władze Rzeszowa czy Podkarpacia nie korzystały z doświadczenia naszych naukowców w różnych obszarach związanych z transportem, architekturą czy ochroną środowiska. Sam angażowałem się i angażuję nadal w różnego rodzaju pozauczelniane przedsięwzięcia.

36

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021


VIP tylko pyta Wręcz zachęcał Pan lokalne społeczności do działania. Miałem swój udział w powstaniu Stowarzyszenia Promocji i Rozwoju Wsi Handzlówka, przez trzy kadencje sprawowałem funkcję prezesa Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”. Zawsze byłem zwolennikiem koncepcji, by być blisko ludzi i inspirować do działania. W I kadencji zależało mi na powołaniu Fundacji Politechniki Rzeszowskiej i ta istnieje do dziś. Zainicjowaliśmy spotkania lokalnego biznesu, skłoniliśmy do współdziałania, wymiany doświadczeń i sporo dobrego z tego wyniknęło. Politechnika Rzeszowska wykształciła też kilka pokoleń menedżerów i kreatorów w biznesie oraz przemyśle na Podkarpaciu. Od dawna obserwuję, że wiele osób z życia publicznego chętnie podkreśla swoje związki z Politechniką Rzeszowską, co jest powodem do dumy i potwierdzeniem faktu, że od 70 lat uczelnia dobrze buduje swoją markę. Pamiętam ranking „Perspektyw” sprzed lat, gdzie szefów, menedżerów i dyrektorów dużych firm w Polsce połączono z uczelniami, jakie ukończyli. Politechnika Rzeszowska była w pierwszej „dziesiątce”, co podkreśla nasze znaczenie w rozwoju Podkarpacia. Gdy ja kończyłem studia, profesorów tytularnych na uczelni było kilku. W tej chwili tylko na jednym wydziale jest ponad 50 samodzielnych pracowników naukowych. To pokazuje dynamikę zmian, jaka następuje na przestrzeni lat. W ciągu tych kilku dekad, ilu wychowanków wypromował Pan na doktorów i doktorów habilitowanych? Na koncie mam 6 doktorów i ponad 10 habilitacji. Jestem też pierwszym na Politechnice profesorem tytularnym, którego wychowanek również został tytularnym profesorem i zgodnie ze złożoną publicznie obietnicą przekazałem mu Katedrę Konstrukcji Maszyn, którą przez lata kierowałem. Tym bardziej uważa Pan dzisiaj, że tamta decyzja sprzed lat, by życie zawodowe związać z nauką, była najlepszą z możliwych? Na pewno nigdy jej nie żałowałem, tak samo jak tego, że trzykrotnie zdecydowałem się objąć funkcję rektora. Bardzo ważne doświadczenie w życiu, tym bardziej że w dwóch pierwszych kadencjach miałem dużą decyzyjność i autonomię. Szkoda, że dziś to zostało ograniczone. Jest dużo większy wpływ Ministerstwa Edukacji i Nauki oraz organów kontrolnych. Autonomia została w sporym stopniu ograniczona – moim zdaniem ze szkodą dla uczelni wyższych. 70 lat Politechniki Rzeszowskiej to ponad 50 lat Pańskiego życia.

Od 51 lat jestem pracownikiem Politechniki – i jest to dla mnie powód do dumy i radości. Gdy patrzę dziś, jak ta uczelnia przez 7 dekad się rozwinęła, to rzeczywistość prześcignęła najśmielsze marzenia. Docent Roman Niedzielski widział ją jako Wyższą Szkołę Inżynierską, skoncentrowany był na dydaktyce i kształceniu inżynierów, którzy gwarantowaliby budowanie kadr dla przemysłu. To myślenie zmienił prof. Kazimierz Oczoś, który zwrócił uczelnię także ku nauce, co dało świetny efekt końcowy. Dzięki niemu dydaktyka ciągle stała na wysokim poziomie, ale równie ważne stało się inwestowanie w rozwój naukowy. Dzięki temu Politechnika Rzeszowska przyczyniła się do awansu społecznego wielu mieszkańców Rzeszowa i Podkarpacia? ak, o czym rzadko się mówi. W ostatnich dekadach wiele dzieci z rodzin chłopskich i chłopsko-robotniczych z Podkarpacia miało szansę wykształcić się na Politechnice Rzeszowskiej, co w kolejnych latach w ogromnym stopniu przyczyniało się do rozwoju Rzeszowa. Wiele z tych osób na Politechnice zrealizowało też swoje marzenie o karierze naukowej. Dziś Politechnika Rzeszowska oferuje możliwość studiowania na 27 kierunkach na 7 wydziałach. Od ponad 40 lat funkcjonuje tu Ośrodek Kształcenia Lotniczego Politechniki Rzeszowskiej, który jako pierwszy w Polsce kształcił pilotów cywilnych. W tym czasie uczelnia wykształciła ponad 800 pilotów, którzy pracują w liniach lotniczych na całym świecie. Jest to jeden z najnowocześniejszych na świecie ośrodków kształcących pilotów lotnictwa cywilnego, który posiada swoje samoloty, symulatory lotnicze, pasy startowe, hangary i zaplecze. W ostatnich latach, dzięki wsparciu samorządu województwa podkarpackiego, do OKL-u udało się zakupić dwa samoloty szkoleniowe. Rok 2019 był też rekordowy pod względem liczby absolwentów pilotażu – aż 40 otrzymało „lotnicze skrzydła”. Najwięcej w historii Politechniki Rzeszowskiej. Jak Pan dziś postrzega rolę rektora takiej uczelni jak Politechnika Rzeszowska, w takim mieście jak Rzeszów, który jest stolicą ponad dwumilionowego regionu. Najważniejsze było i jest świetne kształcenie młodzieży, budowanie elit, środowiska inteligenckiego, inspirowanie i utrwalanie dobrych praktyk w życiu publicznym. Władze uczelni powinny stale obserwować potrzeby, jakie są w mieście i regionie. Nie można być głuchym na to, co dzieje się w otaczającej nas rzeczywistości. Świat zmienia się tak szybko i dynamicznie, że uczelnia musi dotrzymywać kroku tym zmianom.

T

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

37












INTERNET Fotografia Tadeusz Poźniak

lista ds. Marketingu i Obsługi Klienta w Ira-Net. – To oznacza, że obsługujemy zarówno duże, międzynarodowe korporacje, jak i mniejsze spółki, którym pomagamy na każdym etapie rozwoju ich biznesu. Począwszy od tworzenia stron internetowych, sklepów cyfrowych, przez wykreowanie i realizację kampanii marketingowych w sieci z wykorzystaniem treści i banerów reklamowych. Jesteśmy idealnym partnerem dla każdego, komu zależy na zbudowaniu rozpoznawalności swojej marki, dotarciu do potencjalnych klientów lub zwiększeniu sprzedaży na własnej stronie internetowej. Podpowiadamy, jakie wybrać media społecznościowe i gdzie warto promować kampanie marketingowe. Gwarantujemy spektakularne zwiększenie ruchu użytkowników na stronach firm, co niekoniecznie musi kosztować setki tysięcy zł. lienci, którzy korzystają z Tal-com, mają zagwarantowaną 12-miesięczną obecność na platformie, która oprócz reklam zawiera też codziennie aktualizowane treści poświęcone gospodarce, kulturze, biznesowi, nieruchomościom, czy lifestylowi. W ramach platformy Tal-com działa również e-bazar, gdzie można sprzedawać i kupować produkty, podobnie jak to funkcjonuje chociażby na Allegro. – To sprawia, że na współpracę z nami decydują się przedstawiciele bardzo różnych branż: hotelarskiej, deweloperskiej, motoryzacyjnej, lotniczej, kosmetycznej, modowej, ale też organizatorzy największych wydarzeń kulturalnych i społecznych – wylicza Ewelina Komsa, specjalista ds. Marketingu w Ira-Net. – W przypadku deweloperów bardzo popularny jest tzw. landing page, czyli przekierowanie z naszej platformy do konkretnego ogłoszenia. Dzięki temu możemy poznać nie tylko ogólną ofertę nieruchomości, ale szczegółowe informacje o każdym z mieszkań oferowanych w konkretnym budynku, pod konkretnym adresem w wybranym przez nas mieście. Z oferty Tal-com korzystają firmy z całego świata. Najwięcej jest klientów z: Polski, Izraela, Indii i Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Treści publikowane na Tal-com ukazują się w czterech językach: polskim, angielskim, hebrajskim oraz w języku hindi. – Każda kampania jest dopasowana do indywidualnych potrzeb klienta – innego targetu użyliśmy do promowania chociażby hotelu w Arłamowie, a innego do sprzedaży części wykorzystywanych w przemyśle motoryzacyjnym – mówi Monika Duda-Kawa. – Najważniejsza jest skuteczność i efektywność naszych działań. By te były naprawdę dobre, trzeba co najmniej 3 miesięcy działań marketingowych w sieci. Jeśli ktoś uważa, że jednorazowe kampanie w Internecie przynoszą skutek, jest w błędzie. To zawsze muszą być przemyślane i długofalowe działania, tym bardziej że żyjemy w świecie, w którym codziennie zalewają nas tysiące informacji. Sztuką jest wybierać te kanały i narzędzia, które z celowaną treścią trafiają do najlepszej grupy odbiorców. Każdy nowy klient Tal-com ma do wyboru cztery pakiety marketingowe. W pierwszej kampanii otrzymuje gwarancję od 200 tys. do 400 tys. wyświetleń reklamy artykułu opisującego konkretny produkt lub usługę w ciągu miesiąca, oraz minimum 5 tys. kliknięć w artykuł. W kolejnych pakietach promocji jest to od 500 tys. do 1 mln wyświetleń reklamy w ciągu miesiąca oraz co najmniej 14 tys. kliknięć w artykuł lub landing page (sumarycznie). Przy jeszcze większym zaangażowaniu osiąga się wyniki na poziomie od 1 mln do 1 mln 800 tys. wyświetleń na miesiąc oraz min. 30 tys. przejść do artykułu lub landing page’a. Największy pakiet, czyli Kampania Max, oferuje 4 artykuły sponsorowane na miesiąc oraz od 2 mln do 6 mln 400 tys. wyświetleń reklamy artykułu potencjalnego klienta. W skład kampanii wchodzą również dodatkowe usługi, takie jak: landing page, gwarancja kliknięć w artykuł – ok. 60 tys., prowadzenie dedykowanego fanpage’a oraz podsumowanie działań w formie szczegółowego raportu.

K

Od lewej: Monika Duda-Kawa i Ewelina Komsa.

Każdy produkt i usługa ma dziś swoje życie w sieci! Internet zdominował nasze życie. W rzeczywistości covidowej i postcovidowej nikt już nie ma wątpliwości, że działalność biznesowa, sprzedaż produktu czy usługi, bez skutecznej promocji w sieci jest niemożliwa. Ira-Net Sp. z o.o. kilka lat temu rozpoczęła działalność w Inkubatorze Technologicznym w Podkarpackim Parku Naukowo-Technologicznym „Aeropolis” w Jasionce. Firma założona przez Davida Abady i Beatę Pisulę (przed laty współproducentkę kinowego przeboju „Dzieci Ireny Sendlerowej”), oferuje spersonalizowane kampanie reklamowe w sieci oraz cyfrowe usługi marketingowe w Polsce i za granicą. Gwarancją ich skuteczności jest platforma Tal-com należąca do Ira-Net, dzięki której artykuły, landing page i banery każdego dnia docierają do tysięcy użytkowników na całym świecie.

A

gencja marketingowa specjalizuje się w projektowaniu i realizacji kampanii reklamowych wykorzystując do tego artykuły sponsorowane oraz landing page’e, które umieszczane są na platformie Tal-com, a następnie promowane w sieci m.in. na firmowych fanpage’ach o dopasowanej tematyce, np.: Biznes, Rozrywka, Kultura, Rodzina, Polska, oraz w innych mediach, jak Linkedin czy Instagram. Reklamy klientów wyświetlają się także wewnątrz treści na portalach: Onet, Interia, Bussines Insider, MSN Poland, CDA.pl, Kozaczek i wiele innych. – Wszystkie te artykuły są targetowane, czyli trafiają do wyselekcjonowanej grupy osób zainteresowanych konkretnym produktem albo usługą – tłumaczy Monika Duda-Kawa, specja-



REWOLUCJA przemysłowa Fotografia Tadeusz Poźniak

zadanych specyfikacji. Następnie były makra, później wykorzystanie wbudowanej logiki programu Catia V5 – Knowledgeware, bo ona również pozwala na pewną automatyzację, a ostatni krok to stworzenie wtyczki – autorskiego programu Advanced Frame Builder. Współpracujący z programem Catia V5 plug-in, może być sprzedawany inżynierom i biurom projektowym. Pomaga zwiększyć wydajność i produktywność konstruktorów, projektujących różnego rodzaju ramy. Daliśmy konstruktorom narzędzie, które wyręcza ich w tym, co powtarzalne, by mogli więcej czasu poświęcić pracy twórczej i decyzyjnej – opisuje założyciel Koenigs. dvanced Frame Builder, co w tłumaczeniu na polski brzmi: Zaawansowany Budowniczy Ram, został pomyślany tak, by usprawniać projektowanie dla różnych branż. Służy do robienia ram, spawanych oraz składanych z elementów modułowych, profili i łączników: stalowych, aluminiowych, drewnianych i innych. Może być wykorzystywany w przemyśle, logistyce i transporcie. Z jego pomocą łatwo tworzyć specjalistyczne kontenery do przewożenia różnych części, szczególnie dla motoryzacji i lotnictwa, projektować wyposażenie przy pomocy systemów modułowych do zabudowy fabryk, a nawet budować statki. – Pomaga zamodelować każdą konstrukcję, która składa się z belek – podkreśla Leszek Zalewski. – W przypadku fabryk jest to także całe wyposażenie związane z oprzyrządowaniem: regały, magazyny wysokiego składowania, ramy montowane na robotach, które przenoszą np. części samochodowe z jednego narzędzia spawalniczego na drugie. Firma, która kupuje robota i musi go włączyć w linię produkcyjną, dzięki naszej wtyczce do Catii zyskuje czas i pieniądze. Kupując Catię za kilkanaście tysięcy euro, za relatywnie niską cenę można dokupić plug-in, który znacznie zwiększa funkcjonalność podstawowej wersji. Inwestycja zwraca się już po miesiącu. To jedyna tego typu nakładka do Catii na świecie. Zespół startupu z „Aeropolis” sprawdza swoje rozwiązania w praktyce. Projektuje dla innych firm, wykorzystując oprogramowanie Catia V5 i autorskie wtyczki. – Dzięki temu mamy dużą elastyczność i terminowość podczas przygotowania kompletnej dokumentacji konstrukcyjnej. Automatyzacja czyni ją również korzystniejszą cenowo – podkreślają w Koenigs. Na programie Advanced Frame Builder nie poprzestają. Tworzą również plug-iny customizowane – robione pod konkretne i indywidualne wymagania danego klienta. – Mając dostęp do API Catii V5 i poprzez środowisko programistyczne możemy udoskonalić i zwiększyć jej funkcjonalność – podnieść z podstawowej na wyższą – poprzez stworzenie okien dialogowych z dodatkowymi funkcjami. Na takie rozwiązania zgadza się producent – zaznacza szef Koenigs. Cel jest ten sam: plug-iny mają zautomatyzować powtarzalne, czasochłonne lub krytyczne procesy w toku projektowania po to, by przyspieszyć, a także poprawić jakość pracy inżynierów konstruktorów. Firma przygotowała się do wejścia na rynek z pomocą Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego i programu Platformy Startowe Start in Podkarpackie. Na początku 2021 roku na komercjalizację autorskiego programu kompatybilnego z Catia V5 otrzymała prawie milion złotych dofinansowania z Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości. Od marca ma siedzibę w Inkubatorze Technologicznym Podkarpackiego Parku Naukowo-Technologicznego „Aeropolis”, gdzie zatrudnia 5 osób.

A

Leszek Zalewski.

Startup z Aeropolis i rewolucja 4.0 w pracy inżynierów Startup Koenigs z Podkarpackiego Parku Naukowo-Technologicznego „Aeropolis” stworzył unikatowe oprogramowanie plug-in, które wprowadza rewolucję przemysłową 4.0 do pracy inżynierów – pozwala zautomatyzować ich pracę na tyle, by z dwóch tygodni do dwóch dni skrócić czas modelowania konstrukcji w popularnym programie Catia V5. To automatyzacja już na poziomie projektowym. – Nasze programy, podobnie jak roboty w hali produkcyjnej, wyręczają konstruktorów w powtarzalnych i czasochłonnych czynnościach. To daje więcej czasu na pracę twórczą i decyzyjną – mówi twórca programu.

L

eszek Zalewski, autor pomysłu i założyciel firmy Koenigs, pracował wcześniej na stanowisku inżyniera zaawansowanych metod konstrukcyjnych w firmie BorgWarner w Jasionce, największej firmie branży automotive w Parku „Aeropolis”, oraz dla BMW jako Senior Specialist Tool Designer. – Podczas pracy dla BMW jednym z wyzwań w organizacji produkcji były specjalistyczne kontenery do transportu części samochodowych. Projektowanie różnego rodzaju ram z belek pochłaniało wiele godzin pracy inżynierów – tłumaczy Leszek Zalewski. – Samo wyprodukowanie kontenera trwało 2-3 dni, ale nad jego projektem inżynier spędzał 2 tygodnie. Stąd wziął się pomysł na zautomatyzowanie typowych, powtarzających się etapów projektowania, które skróci ten czas. Postanowił wprowadzić automatyzację do programu Catia V5, który jest światowym liderem w dziedzinie wirtualnego projektowania i czołowym produktem firmy Dassault Systemes, wybranym m.in. przez marki Volkswagen i BMW. – Pracując z tym oprogramowaniem, zacząłem od modeli parametrycznych, które można było dowolnie dostosowywać do



Budownictwo pasywne to już nie fanaberia czy kaprys, ale znak czasów! Z Grzegorzem Dubikiem, przewodniczącym Rady Podkarpackiej Okręgowej Izby Inżynierów Budownictwa w Rzeszowie, rozmawia Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

Aneta Gieroń: Budownictwo to dzisiaj bodaj najpopularniejszy temat rozmów. Pandemia koronawirusa sprawiła, że każdy, kto posiada większe oszczędności, stara się zainwestować w ziemię lub nieruchomości. Coraz częściej zwracamy także uwagę na świadome, zrównoważone budownictwo, które pozwala na optymalne zużycie energii, a w dodatku wpisuje się w nurt budownictwa ekologicznego, na przekór powszechnej „betonozie”. Grzegorz Dubik: Nasza izba i w ogóle szeroko pojęci budowniczowie tematem budownictwa staramy się zainteresować od lat, ale rzeczywiście, w ostatnim czasie mamy odrobinę ułatwione zadanie. O budownictwie mówi się dużo i chętnie, choć może nie zawsze robią to profesjonaliści. O tyle to istotne, że jako społeczeństwo od zawsze przedstawiamy się jako „eksperci” od zdrowia i jazdy samochodem, a jak się okazuje, prawie wszyscy „znamy” się też na budownictwie. Kierownika budowy czy inspektora nadzoru traktujemy jak „dopust Boży”, niestety, a przecież to oni są gwarantami bezpiecznej i profesjonalnie zrealizowanej inwestycji. Ten dialog bywa niekiedy trudny, ale ciągle jeszcze każdy, kto budował i buduje dom, musi mieć kierownika budowy oraz tablicę informacyjną na budynku. To takie minimum, a tych „bezpieczników” jest więcej. ośnie świadomość społeczeństwa, ale i świadomość branży. Kierownik budowy jest odpowiedzialny za wszystko, co dzieje się na terenie inwestycji, za każdego robotnika na budowie, i w razie jakiegokolwiek nieszczęśliwego zdarzenia jest pociągany do odpowiedzialności. Wszystkie duże inwestycje, także te realizowane z środków unijnych, czy zlecane przez władze rządowe i samorządowe, podlegają częstym i dokładnym kontrolom, a to oznacza, że tam poziom zawodowstwa i odpowiedzialności jest już duży. Najtrudniejsza sytuacja jest ciągle na budowach domków jednorodzinnych, choć i to się zmienia. Coraz mniej ekip na budowie pracuje bez podpisanych umów. Dzięki temu obie strony, klient i wykonawca, unikają kłopotów, nieprzyjemności i nieporozumień finansowych. Mówiąc o inwestycjach, zazwyczaj koncentrowaliśmy się na uwagach architektów. Głos budowniczych staje się coraz bardziej słyszalny? Oba te głosy są równie ważne. Architekt nie może żyć bez budowniczego i vice versa. Architekci są kreatorami, my realizatorami. Ci pierwsi zajmują się idealnym wpisaniem bryły w otoczenie, z poszanowaniem norm społecznych i kulturowych. My dokładamy starań, by wszystko było przyjazne, funkcjonalne i absolutnie bezpieczne dla człowieka oraz aby działało. Kompromis jest ważny, ale niekiedy chęć zabudowania jak najmniejszej powierzchni działki jak największą powierzchnią użytkową sprawia, że powstają architektoniczne koszmary. Ziemia jest coraz droższa, działki coraz mniejsze, a kubatura coraz większa. To musi generować różnego rodzaju napięcia. Dlatego tak ważne jest, by obowiązywały jasne i klarowane przepisy prawne. Mądre rozwiązania powinny być zawarte w warunkach zabudowy, albo w Miej-

R

52

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021


BUDOWNICTWO

scowych Planach Zagospodarowania Przestrzennego. Ma to ogromne znaczenie zwłaszcza w zabudowie terenów mocno zaludnionych, gdzie rozwiązania komunikacyjne powinny mieć znacznie priorytetowe. Im więcej Miejscowych Planów Zagospodarowania Przestrzennego, tym lepiej. Dzięki temu można rozsądnie planować drogi dojazdowe, sieci oraz rozkład budynków. Zaledwie część powierzchni Rzeszowa, a i całego Podkarpacia objętych jest MPZP, co generuje coraz więcej problemów. Zwłaszcza tych związanych z komunikacją miejską i retencją. Na ile inteligentne budownictwo jest już obecne w Rzeszowie? Jest go coraz więcej, a tym samym przybywa firm budowalnych, które zajmują się ich realizacją. Samo budownictwo inteligentne to – mówiąc najprościej – budynki pozwalające na optymalne zużycie energii z zastosowaniem fotowoltaiki, solarów, pomp ciepła, inteligentnych żaluzji. Wszystko sterowane jest elektronicznie, a w ostatecznym rachunku taki budynek pochłania dużo mniej energii niż tradycyjny dom. Budownictwo pasywne to ciągle fanaberia, kaprys, czy znak czasów?

Na prawie każdym domu jednorodzinnym powstają już farmy fotowoltaiczne czy solary, a przy rosnących cenach energii takie rozwiązania pozwalają na znaczne oszczędności w domowym budżecie. Pasywne budownictwo często spotykamy w budynkach użyteczności publicznej, w szpitalach, szkołach, przedszkolach. Mniej rozwiązań inteligentnych jest w budownictwie wielorodzinnym, ale i tutaj inwestorzy będą w najbliższych latach stosować coraz więcej energooszczędnych oraz ekologicznych rozwiązań.Zielone dachy w Warszawie to już codzienność, w Rzeszowie ciągle rzadkość. Jednak pandemia koronawirusa mocno przyspieszyła modę na zieleń w miejskim budownictwie, także w stolicy Podkarpacia. Modelowym budynkiem inteligentnym jest siedziba Podkarpackiej Okręgowej Izby Inżynierów Budownictwa w Rzeszowie. Nasza siedziba, poza typową funkcją biurową, ma również edukować w zakresie energooszczędnych technologii budowlanych. Na ponad 40 arach powstał budynek o powierzchni przekraczającej 1000 metrów kwadratowych. Całość inwestycji kosztowała ponad 10 mln zł. Parter budynku wykorzystujemy na przestrzeń wystawienniczą i konferencyjną. To tutaj zainaugurowaliśmy działalność nowej galerii artystycznej „Galerii Integracyjnej”. Obecnie prezentowane są: malarstwo i rysunki Anny Baran, rzeźby Aleksandra Majerskiego oraz muzyka z animacjami Krzysztofa Augustyna pod tytułem: „W obszarach Sztuki” Międzynarodowej Grupy ABAMAK.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

53


BUDOWNICTWO

B

udynek może pochwalić się wieloma rozwiązaniami bioklimatycznymi, m.in. odpowiednimi materiałami budowlanymi oraz możliwością przewietrzenia budynku. By zmniejszyć wykorzystanie wody pitnej do celów sanitarnych, wykonano instalację wody deszczowej do zasilenia spłukiwania sanitariatów. Zastosowano także rozproszony system wentylacji złożony z 7 central wentylacyjnych. By zredukować koszty zużycia energii elektrycznej, zainstalowano panele fotowoltaiczne. Wykonano system zarządzania instalacjami BMS, który nadzoruje automatykę kotłowni; centrale wentylacyjne; siłowniki okien, żaluzje oraz markizy; oświetlenie w salach konferencyjnych oraz nagłośnienie sal; klimakonwektory; ogrzewanie podłogowe; system zarządzania energią; detekcję gazu; centralę wody deszczowej i zbiornik p.poż. Dzięki zainstalowaniu pomp ciepła, gruntowego wymiennika oraz odwiertów, zużycie energii na ogrzewanie wynosi około 15 kWh/mkw. na rok. Inwestycję zrealizowano na podstawie dokumentacji projektowej biura Architektura Pasywna Pyszczek i Stelmach sp.j. Realizacja odbywała się w dwóch etapach. Wykonawcami pierwszej części było Przedsiębiorstwo Budowlane BESTA Sp. z o.o. Drugi etap zrealizowała firma SB COMPLEX Sp. z o.o. Spółka Komandytowa. Budowa trwała od 2016 do 2019 roku. Ten budynek to wizytówka 6,5 tys. inżynierów budownictwa na Podkarpaciu, bo tylu czynnie wykonuje zawód. Inżynierowie reprezentują 10 specjalności: konstrukcyjno-budowlana, inżynieryjna, czyli: drogi, mosty, kolej w zakresie obiektów i sterowania ruchem, wyburzenia, hydrotechnika, instalacyjna w zakresie sieci, instalacji i urządzeń telekomunikacyjnych, cieplnych, wentylacyjnych, gazowych, wodociągowych i kanalizacyjnych oraz elektrycznych i elektroenergetycznych. W ramach tych branż uzyskujemy uprawnienia do projektowania i kierowania robotami budowlanymi, czyli prawo do wykonywania samodzielnych funkcji technicznych. Dominują mężczyźni, ale kobiet z każdym rokiem jest więcej, zwłaszcza w inżynierii sanitarnej. Także na budowach dróg i mostów coraz częściej spotyka się panie. Na Podkarpaciu, które liczy nieco ponad 2 mln mieszkańców, 6,5 tys. czynnie wykonujących swój zawód inżynierów to dobry wynik?

Tak. W województwie łódzkim, które ma sporo więcej mieszkańców, liczba inżynierów budownictwa jest podobna jak na Podkarpaciu. Bardzo mało inżynierów, ok. 2-2,5 tys. osób, jest chociażby w województwach: podlaskim, lubuskim, opolskim. Duża liczba inżynierów na Podkarpaciu to m.in. zasługa Politechniki Rzeszowskiej, która kształci wielu młodych ludzi w tym kierunku, a oni osiedlają się w naszym regionie na stałe. Wiele też zawdzięczamy Zespołowi Szkół Drogowo-Geodezyjnych w Jarosławiu, który ma długie i znakomite tradycje. W tamtejszej szkole wiele lat po wojnie wykładali m.in. profesorowie z Uniwersytetu Lwowskiego, a to była najlepsza rekomendacja w tej branży. Najwięcej inżynierów, ponad 2 tys., jest w powiecie rzeszowskim. Pozostałe zagłębia to Przemyśl, Krosno oraz Dębica. W regionie są obiekty, które przyciągają uwagę także inżynierów budownictwa? Oczywiście, i większość inżynierów, jakich znam, wszędzie zwraca uwagę na budynki, drogi i mosty. Sam tak robię, także na wakacjach i pod każdą szerokością geograficzną. W Rzeszowie i na Podkarpaciu jest co najmniej kilka obiektów, które warto wyróżnić, a co roku w konkursie na „Budowę Roku Podkarpacia” staramy się pokazywać i promować najciekawsze inwestycje. Na pewno bardzo udanym obiektem inżynierskim jest autostrada A4. Proszę porównać odcinek

54

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021



BUDOWNICTWO

A4 pomiędzy Krakowem i Katowicami z fragmentem A4 od Tarnowa do Przemyśla. Odcinek na Podkarpaciu jest bardzo ładny, z dużo ciekawszymi mostami i przejściami dla zwierząt, a co istotne, na całej długości zamontowano dużo mniej ekranów dźwiękoszczelnych niż chociażby w okolicach Krakowa. Dzięki temu, podróżując autostradą przez Podkarpacie, możemy podziwiać piękny krajobraz. Coś można jeszcze wyróżnić? palarnię odpadów PGE w Rzeszowie – bardzo ładna architektura, która świetnie obudowała maszynę znajdującą się wewnątrz. Most Mazowieckiego – kolejna ważna i równie urodziwa inwestycja w stolicy Podkarpacia. Mosty mają to do siebie, że nadają miastu charakter i często stają się jego wizytówką. Ten jest bardzo ładnie widoczny z autostrady A4 i dobrze wkomponował się w krajobraz. Warto też wspomnieć o budynkach, które nadają Rzeszowowi sznytu wielkomiejskości – to wieżowce przy wjeździe do miasta od strony Warszawy, czyli SkyRes, oraz ST Tower przy ulicy Lewakowskiego, przy wjeździe do centrum od strony Krakowa. Oba te budynki wskazują na wielkomiejskie ambicje, a jednocześnie nie przysłaniają starej części miasta. Domy do 70 metrów bez pozwolenia według „Polskiego Ładu” mogą okazać się dobrodziejstwem czy przekleństwem budownictwa w naszym kraju? Już dawno w branży oraz wśród indywidualnych inwestorów nie było tak zażartych dyskusji. Bardzo sceptycznie oceniam ten pomysł. Domy budowane bez żadnej kontroli jeszcze pogłębią chaos przestrzenny w gminach i mogą zagrażać bezpieczeństwu. Obecnie też można budować w Polsce domy jednorodzinne w oparciu o zgłoszenie, ale takie zgłoszenie podlega kontroli zgodności z obowiązującymi przepisami. Kierowanie pełnej odpowiedzialności na inwestora jako osoby najczęściej nieposiadającej wykształcenia budowlanego i stosownych uprawnień, to duże ryzyko. Mam wątpliwości, czy te osoby będą w ogóle wiedziały, co oświadczają i jakie są tego konsekwencje. Zmieni się też liczba stron biorących udział w postępowaniu. Pominięci zostaną m.in. sąsiedzi, którzy o budowie dowiedzą się dopiero w chwili jej rozpoczęcia. Jeśli pojawi się zastrzeżenie, że inwestycja może oddziaływać niekorzystnie na ich nieruchomość, nie będą mieli możliwości wniesienia zastrzeżeń. Te będą mogły pojawić się dopiero w momencie, gdy dom zbudowany bez pozwolenia będzie już stał. Co w sytuacji, gdy budynek już powstanie i okaże się zbudowany niezgodnie ze sztuką i zwyczajnie niebezpieczny dla użytkowników? Kto wówczas będzie ponosił koszty zmian czy w skrajnym przypadku rozbiórki? Co z przyszłą sprzedażą tak wykonanego obiektu? Takie pytania można mnożyć. Obawiam się, że idziemy w kierunku rozwiązań prawnych obowiązujących na Ukrainie, gdzie pierwszy dom można zbudować na zgłoszenie. To oznacza, że wielu Ukraińców projekty domów kopiuje z polskich stron internetowych i wszystko ich cieszy aż do momentu, gdy chcą wprowadzić jakiekolwiek zmiany w inwestycji. Wówczas przy każdej ingerencji trzeba robić pełną dokumentację odtworzeniową oraz ekspertyzy wszystkich elementów konstrukcyjnych i branż, bardzo kosztowne procedury, niekonieczne korzystne dla inwestorów i właścicieli domów jednorodzinnych. Obawiam się, że w Polsce już wkrótce po „boomie” na domy 70 m2 może dojść do poważnych wypadków i, jak zawsze, wnioski będziemy wyciągać po szkodzie, a nie przed szkodą.

S

56

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021



Joanna Sadecka-Kurnik i Marcin Kurnik.

Eko, wege i slow po lasowiacku Joanna wróciła do korzeni, Marcin mówi, że w Alfredówce i jemu serce zaczęło bić po lasowiacku. Na wsi pod Nową Dębą dokonali prawdziwego przewrotu, czyniąc odziedziczony po dziadkach dom kultowym adresem dla miłośników eko, wege i slow life. Kiedy po 10 latach ogłosili, że koniec z przyjmowaniem gości, bo nastał czas wychowywania dzieci, turyści nie kryli żalu. Ale przewrót trwa. Założona przez Marcina Fundacja Q nie ustaje w promowaniu Puszczy Sandomierskiej. 100-tysięczna społeczność moderowanej przez niego grupy Kultury w Kwarantannie zachwyca się pierwszym numerem magazynu „Chmury Kultury”, a Joanna zdobywa fanów podcastami „Kuchnia z sercem”. Swoje gospodarstwo przygotowują do produkcji marchewkowego pesto. Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

58

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021


PORTRET

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

59


PORTRET

W

tle ściana lasów Puszczy Sandomierskiej. Wśród nich, niedaleko, są setki hektarów stawów rybackich, które 100 lat temu zakładała rodzina Tarnowskich. Teraz królestwo zwierząt i ptaków. Odnalezienie domu Joanny Sadeckiej-Kurnik i Marcina Kurnika w tym sielskim krajobrazie nie jest trudne. Wieś to ulicówka, położona wzdłuż biegnącej środkiem drogi. Wystarczy wypatrywać uplecionej z gałęzi bramy, by za chwilę przez podobną furtkę wkroczyć do Dobrego Miejsca. W Internecie reklamowało się hasłem: „Mamy dla Was czas”.

Ksiądz nie dowierzał To był odruch serca i podróż w nieznane. Kiedy zmarł dziadek Joanny, a rodzina zastanawiała się, co począć z gospodarstwem pod Nową Dębą, podjęli spontaniczną decyzję, by się tu wprowadzić. Mieszkali wtedy w Krakowie i wiedzieli, że chcą domu na wsi, chociaż wydawali się wtedy raczej mieszczuchami. Wprawdzie Joanna studiowała kulturoznawstwo i interesowała się etnografią, a jej przodkowie z dziada pradziada gospodarowali w Alfredówce, ale już ojciec po naukę ruszył do szkoły w Szczecinie, został marynarzem i w nadmorskim mieście osiedlił się na stałe. Tam też Joanna urodziła się i wychowała. Z kolei Marcin pochodzi z rodziny górniczej związanej z Jaworznem na Wyżynie Śląskiej. W mieście, które sto lat temu zapewniało ponad 80 proc. wydobycia węgla w Galicji (bo do niej wtedy przynależało) i on ukończył szkołę górniczą. Jak jego ojciec i dziadek. Dopiero potem wziął się za studiowanie mediacji. Wieś zdecydowanie nie stanowiła jego korzeni. Mimo to ciągnęło go do Alfredówki tak samo jak Joannę. 2-hektarowe gospodarstwo, z drewnianą chałupą, oborą i stodołą było okazałe, ale nadawało się do generalnego remontu. To ich nie zniechęciło. – Na początku, kiedy tutaj przyjechaliśmy, zamierzaliśmy zadomowić się w stodole – wspomina Marcin. – Kiedy to usłyszała babcia, która wciąż tu mieszkała, od razu przygotowała dla nas pokój w domu i wyprowadziła się do Szczecina, oddając nam całe gospodarstwo. No i wprowadziliśmy się. Tuż przed zimą. – Obłęd – kręci głową Joanna. Nie żałuje, chociaż ta pierwsza zima dała im w kość. Dziś lubią sobie przypomnieć wizytę księdza po kolędzie, który wkroczywszy w ich progi sceptycznie pytał, jak sobie dadzą radę i z czego będą tu żyć. Chcieli z agroturystyki. ierwsze dwa lata spędzili porządkując i przygotowując gospodarstwo na przyjęcie gości. Byli najlepszą ekipą remontową w okolicy, bo zapałem nie miał im kto dorównać. Poza tym Marcin lubi ciesielkę i ma do niej talent. Najpierw wyremontowali jedną izbę, do której przyjechali pierwsi turyści. Potem kolejne pomieszczenia. Kiedy zrobili poddasze, mogli zamieszkać na górze, a trzy pokoje na parterze oddać przybyszom. W dawnej oborze powstała obszerna kuchnia z jadalnią – z niskim sufitem, ceglaną ścianą i wielkim drewnianym stołem – niedługo miejsce rozmów z pasjonatami, artystami i miłośnikami natury, którzy zaczęli docierać tu z różnych zakątków Polski i świata. Zmęczeni zgiełkiem, krzykliwą miejską przestrzenią, z ulgą siadali przy grubym blacie, odnajdując

P

60

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

jakąś pierwotną radość w tej pozbawionej blichtru i trochę surowej przestrzeni. – W drugim roku mieszkania wzięliśmy ślub, wyprawiając w stodole wesele. Wtedy nie wyglądała jak dziś – wspomina Marcin pokazując przestrzeń, która przypomina wiejski loft – w drewnianych ścianach gigantyczna przestrzeń z wydzielonymi strefami pracy i odpoczynku, schodami na antresolę, gdzie mieści się sypialnia. Przez otwarte drzwi wchodzi się wprost do lasu, który zasadził dziadek Joanny, a w którym Marcin wyciął prostą jak struna alejkę – jeden z najpiękniejszych zakątków Dobrego Miejsca. – W stodole mam dziś biuro, ale mieszkaliśmy tu przez pewien okres – opowiadają. Do czasu aż zapadła kolejna życiowa decyzja. Ich rodzina urosła. Najpierw urodził się Jasiek, a dwa lata temu na świat przyszły bliźnięta Rozalka i Fryderyk. Postanowili zrezygnować z wynajmowania pokoi gościom i stworzyć dzieciom dom, w którym to one, a nie przybysze, będą najważniejsze. – Więc znów coś zmieniamy, przemeblowujemy, remontujemy. I cieszymy się, bo okazuje się, że to naprawdę wygodny dom.

G

Puszcza niepokornych

oście, którzy wracali do Alfredówki co roku, decyzję o zamknięciu zrozumieli. W końcu taka była idea Dobrego Miejsca – żyć w zgodzie z sobą, naturą, bez przymusu. Iść za głosem serca. Po lasowiacku. Nie może być inaczej, kiedy się zamieszkało w Puszczy Sandomierskiej. Na jej obszarze, wskutek asymilowania się różnych nacji osiedlających się na tych terenach od XIV wieku, wykształciła się grupa etnograficzna zwana Lasowiakami. Puszcza była rozległa i równie daleko rozciąga się wpływ kultury lasowiackiej – od Sandomierza i Gorzyc po Głogów Małopolski, Leżajsk, na północ od Ropczyc. Od Baranowa Sandomierskiego i na wschód od Mielca po Stalową Wolę, Nisko, Sarzynę, a według Franciszka Kotuli jeszcze dalej na wschód, aż po Tarnogród. – Najbardziej kocham właśnie etniczność – stwierdza Marcin. – Przyglądanie się ludziom pod kątem miejsca, w którym są osadzeni, sięgając 200-300 lat wstecz. Czym byli uwarunkowani, że dziś żyją tak, jak żyją? Tu, w Alfredówce, dokonywałem ważniejszych odkryć i obserwacji. Jak mówiłem, pochodzę z Jaworzna, gdzie płynie Przemsza. Była granicą między Śląskiem a Galicją. I w Jaworznie czuć te granice Śląska – zaborów, powstań śląskich i wszystkich rzeczy związanych ze Ślązakami. Mimo to bardziej czułem się związany z Galicją i Austro-Węgrami. Może dlatego od razu poczułem się tu dobrze. Kiedyś zapytał kogoś z miejscowych, dlaczego ludzie nie uprawiają tutaj pól, tak jak po drugiej stronie Wisły. Usłyszał, że tam jest lepsza ziemia, a tutaj ugór i piach. – Ale ma to też inne uwarunkowania. Za rzeką był pan, który nie pozwalał chłopom przemieszczać się, a tu była wolność. Nikt kajdanami do ziemi nie przywiązywał – stwierdza Marcin. – Lasowiaków postrzegam jako ludzi charakternych. Zawsze pociągały mnie niepokorne typy, Stanisław Grzesiuk i jego książka „Boso, ale w ostrogach”, śląskie historie o Ondraszku, zbójnikach z gór. Tu ludzie


PORTRET

też musieli mieć silne charaktery. Żyli w trudnym miejscu. Widły Wisły i Sanu porastała puszcza pełna bagnisk. Wyrywali jej ziemię kawałek po kawałku. Tworzyli małe osady, próbowali żyć. Co jakiś czas król, ułaskawiając jeńców tatarskich, szwedzkich, osadzał ich w tych lasach. Takie tu było sąsiedztwo. I wydaje mi się, że doskonale rozumiem tych ludzi. Tutaj, mimo że większość życia jestem wegetarianinem i walczę o to, aby zwierzęta mogły funkcjonować niezagrożone, wpuściłem promyk zrozumienia dla kłusownictwa – zrozumiałem tych ludzi, którzy żyjąc tutaj byli zmuszeni do tego, żeby od czasu do czasu coś upolować. To bliskie kulturze Indian. Pierwotne, prawdziwe. Pamiętam, jak tu pierwszy raz przyjechaliśmy, na wakacje. Poszliśmy do skansenu i od razu w nim się zakochaliśmy. Mieliśmy tam nawet część imprezy ślubnej i kroiliśmy weselny tort. Pracownicy nam czajnik pożyczali. Przyjaźnimy się z nimi do dziś. Od początku byli ich sojusznikami w promowaniu kultury lasowiackiej. Kiedy 11 lat temu sprowadzili się do Alfredówki, uderzyło ich piękno puszczańskich lasów i to, że Podkarpacie nie promowało tych terenów. Dla obojga rejon dawnej Puszczy Sandomierskiej był ciekawy, jak dla każdego turysty, który styka się regionalną oryginalnością. – Zamieszkaliśmy tu, więc uczyliśmy się patrzeć na wszystko oczami miejscowych, naszych sąsiadów. Ale też dostrzegaliśmy niezwykłość w rzeczach, które dla nich od zawsze były czymś powszednim – stwierdza Joanna. – Poznawaliśmy ten region dla siebie i przekazywaliśmy tę wiedzę dalej – naszym gościom. Od początku cieszyło nas wynajdywanie ciekawych miejsc, „smaczków”, które mogliśmy polecić turystom, szczególnie, że ta część województwa podkarpackiego nie jest postrzegana jako atrak-

cyjna turystycznie. Kiedy przyjeżdżają do nas ludzie z Warszawy, Krakowa, innych dużych miast, niewiele skojarzeń nasuwa im się na myśl. Siarka w Tarnobrzegu i filmowy ojciec Mateusz z Sandomierza. Poza tym nie wiedzą nic o dziedzictwie regionu. Tę lukę zaczęliśmy wypełniać, gromadząc przewodniki i niszowe, lokalne publikacje. aczęli organizować plenery fotograficzne. Ludzie przyjeżdżali, by siedząc w krzakach z aparatem „polować” na daniele, łosie czy wilki. – Zachodzą tu trzy watahy – zdradza Marcin. – Dzięki obrożom lokacyjnym założonym zwierzętom mogliśmy kiedyś w naszej kuchni, razem z zoolożką prof. Sabiną Nowak, obserwować, jak przemieszczają się po lesie. Najpiękniejsze, jak basior opiekuje się wilczycą. Już nie wędruje po elipsie, tylko nieustannie przemieszcza się po trasie „jedzenie – dom, jedzenie – dom, jedzenie – dom”. Ona nie odchodzi od młodych, on przynosi im wszystko, łącznie z wodą. Puszcza Sandomierska jest pełna takich opowieści. Dlatego z Regionalnym Centrum Promocji Obszaru „Natura 2000” w 2016 roku powołali Akademię Przyrody. To były 3 lata spotkań akademickich dla młodzieży, w jedną niedzielę w miesiącu, na które zapraszali przyrodników, ekologów i pasjonatów z całej Polski. Coraz szerzej rozwijali działalność społeczną. W 2018 roku, wspólnie m.in. z fotografem Robertem Wilkiem, z którym odbyli niejedną wędrówkę po lesie, założyli Fundację Q. Cel: inicjowanie, wspieranie i kreowanie działań na rzecz rozwoju twórczości i kreatywności, społeczeństwa wiedzy i kultury współistnienia. Wizja: Sięgając po historię lokalną i dziedzictwo miejsca, obudzić w sobie i innych kreatywność i innowacyjność po to, by budować swoją tożsamość i poczucie własnej wartości, by stawać się.

Z

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

61


PORTRET – Jedną z akcji fundacji była kampania „Nie ma siary, jest Tarnobrzeg”, mówiąca o tym, że chociaż skończyło się wydobycie siarki, miasto wciąż żyje, ma wiele do zaoferowania i już najwyższy czas pozbyć się kompleksów, których się nabawiliśmy, gdy przestało być miastem wojewódzkim – tłumaczy Marcin. Taką pozbawioną kompleksów więź z przeszłością budowało również Muzeum Opowieści, które przez dwa lata prowadzili w budynku dawnej szkoły w niedalekim Rozalinie. Fundacja zaczęła gromadzić pamiątki dotyczące historii nowodębskich zakładów powstałych wraz z Centralnym Okręgiem Przemysłowym – archiwalne materiały prasowe, plakaty, widokówki, fragmenty polskich kronik filmowych oraz wszelkie inne nagrania i zdjęcia dotyczące historii Nowej Dęby. – Podjęliśmy współpracę z Instytutem Pamięci Narodowej, zorganizowaliśmy kilkadziesiąt wystaw i koncerty zespołów z całej Europy – opisuje Marcin. – Chcieliśmy już otwierać hotel, aby dzieci mogły przyjeżdżać na kilka dni i poznawać region. Na konwentach edukacji domowej lekcje miał prowadzić m.in. zaprzyjaźniony z nami Wojciech Bonowicz. Ale w marcu 2020 roku przyszedł COVID, wszystkie rezerwacje zostały odwołane, a muzeum w Rozalinie musieliśmy zamknąć. To jednak nie koniec. Chcemy je reaktywować, we własnym budynku. I nad tym teraz pracujemy.

W

Gotujemy wam kulturę

Alfredówce pomysły nigdy się nie kończą, a przeszkoda bywa początkiem czegoś nowego i niezwykłego. To stąd w głównej mierze moderowana jest facebookowa grupa „Kultura w kwarantannie”, która powstała z potrzeby chwili spowodowanej epidemią koronawirusa i w krótkim czasie zdobyła 100 tysięcy fanów. – Uruchomił ją nasz przyjaciel Marcin Piotrowski na drugi dzień po tym, jak zorganizowaliśmy chyba pierwszy w sieci koncert online ze zbiórką datków dla irlandzkiego barda Richiego Rosa. Zaprosiliśmy go na występ w rzemieślniczym Browarze Lasowiak, ale zanim zdążył zagrać, 13 marca premier ogłosił lockdown. 30 minut później wszystkie rezerwacje biletów zostały odwołane. No a Richie nie miał za co wrócić do domu. Stąd ten koncert online ze zbiórką datków dla artysty i pomysł Marcina, żeby stworzyć grupę, w której będziemy promować takie akcje – opisuje animator z lasowiackim sercem. Marcin Piotrowski, który niedaleko Cieszanowa razem z żoną prowadzi Chutor Gorajec, robi dla promocji podkarpackiego Roztocza to, co Joanna i Marcin Kurnikowie starają się robić dla Puszczy Sandomierskiej. Ta przyjaźń zaowocowała też Festiwalem Wędrowiec, którego pierwsza edycja pod szyldem Muzeum Opowieści odbyła się w Cieszanowie. – Wiele rzeczy robimy – przyznają. – Grupa „Kultura w kwarantannie” miała gigantyczny wzrost. Była idealnie wycelowana w potrzebę, a Narodowe Centrum Kultury wsparło ją dotacją, która przez pewien czas pozwalała opłacać kilku moderatorów, organizować koncerty i szkolenia. Udało nam się jednocześnie pokazać, że kultura i wolontariat w kulturze sprawdzają się.

62

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

Społeczność internetowa zaczęła się dzielić nieprawdopodobną ilością swoich prac, artystycznych prób i dojrzałych dzieł. A efektem tego trwającego ponad rok twórczego fermentu stał się magazyn „Chmury Kultury”, którego pierwszy numer ukazał się przed wakacjami. Na tym ogólnopolskim forum gospodarze z Alfredówki nie omieszkali znaleźć miejsca dla lasowiackiej kultury i wegańskich przepisów prosto z Puszczy Sandomierskiej. Jest ku temu dobry pretekst. Joanna właśnie została autorką podcastów „Kuchnia z sercem”. W kilkunastominutowych filmikach pokazuje, jak przyrządzić regionalne potrawy, dopasowane do pór roku. Podzieliła się już przepisem na chleb, syrne smarowidło, zapiekankę ziemniaczaną, kalachę babki Hanki z ziemniaków i kaszy jaglanej, czy herbatę miodowo-lipową, wpisaną na listę produktów tradycyjnych Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi. – Hrabia Tarnowski taką herbatką częstował chłopów z okazji świąt – przypomina Joanna. Bo gotowanie stara się łączyć z opowieściami o tradycjach, lokalnych produktach i publikacjach, które ją zainspirowały. Filmiki można oglądać na facebookowym profilu „Podkarpackie”, który prowadzi Urząd Marszałkowski Województwa Podkarpackiego, wspierający ten projekt. Zainteresowanie kuchnią przyszło w sposób naturalny. – Kiedy otworzyliśmy gospodarstwo agroturystyczne, musiałam czymś gości nakarmić. Tworzyliśmy miejsce kameralne, w którym byliśmy blisko naszych wczasowiczów – uśmiecha się Joanna. – Słuchałam, co mówili, byłam ciekawa ich opinii. A oni chcieli poznawać kuchnię regionalną. Kiedy w Polsce modny stał się nurt wegański, także od razu to odczuliśmy. Pytania o to, czy taką kuchnię oferujemy, stały się powszechne w rozmowach i emailach dotyczących rezerwacji. To w naturalny sposób rozwinęło moje zainteresowania kuchnią lasowiacką – w głównej mierze jarską. Ona od początku mnie interesowała jako dziedzictwo regionu. Teren był trudny, bagnisty, a kuchnia chłopska i uboga, ale harmonizująca z rytmem pór roku i dostępnością składników. Wiosną, na przednówku, kiedy w komorach pokończyły się zapasy, chodzono do dworu po obierki z ziemniaków i nimi żywiło się całą rodzinę. – Lasowiacy bazowali na tym, co było najbardziej dostępne: ziemniakach, kapuście, roślinach strączkowych. Ta ograniczona lista jest genialną bazą do wielu potraw – zauważa autorka „Kuchni z sercem”. – Kiedy czytam ludowe przepisy, spisane z przekazów ustnych, podawanych z pokolenia na pokolenie, jestem zafascynowana tym, jak te same składniki można wciąż na nowy sposób łączyć, podawać w rozmaitych wersjach. W okolicy popularne były żarty, że gospodynie lasowiackie w kółko podają jedno i to samo. Ale z drugiej strony te potrawy wzbogacano roślinami dzikimi, które występowały w puszczy. Wykorzystywano grzyby i jagody. Z żołędzi robiono kawę – mówi Joanna i przyznaje, że sama także modyfikuje tradycyjne potrawy. – Hitem lasowiackiej kuchni jest kapusta ziemniaczana. Danie, które nie zawiera kapusty i powstaje na bazie ukiszonych ziemniaków. Ziemniaki się rozdrabnia, zostawia na noc w ciepłym piecu, a po ukiszeniu poddaje dalszej obróbce. Powstaje z tego danie o konsystencji gu-


PORTRET

laszu, występujące w milionie wersji. Z grochem, z fasolą, w każdym domu inne. Joanna także je robi, ale po swojemu. Ziemniaków nie kisi, tylko zakwasza sokiem z cytryny albo sokiem z kiszonej kapusty. Bo nie jest lasowiacką gospodynią, ale kimś, kto z lasowiackiej tradycji czerpie. – Jest w tym pewna wartość – mówi. – Bo tradycja będzie żyła tak długo, jak długo będziemy w stanie adaptować ją do naszego współczesnego życia. Owszem, dbają o jej zachowanie muzea, skanseny, etnografowie. Ale tu chodzi także o utożsamianie się. Kuchnia jest czymś, co towarzyszy ludzkiej kulturze nieustannie i odbija się w niej całe nasze życie, codzienność. Jeśli po składniki, z których korzystali nasi przodkowie, będziemy sięgać w sposób naturalny, zwyczajnie, to to pozwoli nam czuć korzenie, utożsamiać się z daną kulturą.

G

Wolność kocham

ospodarze Dobrego Miejsca czują, że nadszedł wreszcie moment, w którym dziedzictwo lasowiackie budzi się w działaniu. Przybywa inicjatyw społecznych z nim związanych, ludzie chcą na nim budować nowe rzeczy. Ostatnio w Stalowej Woli zainicjowano Klaster Lasowiacki, a w oficjalnej komunikacji podkarpackiego samorządu dotyczącej turystyki pojawiają się już nie tylko Bieszczady i Rzeszów, ale również Roztocze Południowe i wreszcie Puszcza Sandomierska. – Ten region nie jest jeszcze gotowy na turystyczny rozmach – przyznaje Marcin. – Potrzebne są różne inicjatywy, rozłożona w czasie strategia władz lokalnych. Miejscowi ludzie wciąż są mentalnie związani z przekonaniem, że praca jest „na zakładach”, że praca to przemysł. Nie są skłonni z tym tak po prostu pożegnać się i z dnia na dzień zdecy-

dować: „Teraz idźmy w przyrodę, w turystykę”. Powstała masa publikacji, w których autorzy pochylali się nad problemami małych i średnich miasteczek. Wrócę jeszcze raz do mojego rodzinnego Jaworzna. W miasteczku, w którym mieszkało ok. 140 tys. ludzi, nagle padła jedna kopalnia, druga, jedna elektrownia, druga. Garbarnia, dolomity. Pach! Została jedna elektrownia, jedna kopalnia i Organika-Azot. Liczba mieszkańców spadła do 80 tys. Ale dziś to miasto sobie radzi. Jest po części sypialnią Śląska, z dolomitów uczyniono najpiękniejszy geopark, z wielu rzeczy, które były umierające, nagle coś powstało. Trzeba było na to 30 lat. A tu, u nas, mamy ludzi, którzy jeszcze do niedawna pracowali w Tarnobrzegu, „na kopalni”. Żyją jeszcze tęsknotą za tamtym, ale powoli to się zmienia. Zainwestowano w Jezioro Tarnobrzeskie, odżył zamek Tarnowskich w Dzikowie, coraz lepiej funkcjonuje Muzeum Siarki w Tarnobrzegu. To już nie tylko Baranów Sandomierski, Muzeum Regionalne w Stalowej Woli i Muzeum Kultury Ludowej w Kolbuszowej, które wcześniej wydawały się jedynymi jasnymi punktami w ofercie turystycznej regionu. Rozwój turystyki jest szansą na znalezienie sposobu na życie i utrzymanie dla tysięcy mieszkańców także północnej części Podkarpacia. Marcin i Joanna, pozostając wciąż nieformalną agencją marketingową lasowiackiej kultury, na swój biznes już pomysł mają. – Na razie jesteśmy głównie rolnikami i hodujemy sześć owiec – śmieją się. – Ale niebawem zostaniemy producentami rolnymi. Rozbudowujemy gospodarstwo i będziemy robić wegańskie pesto alternatywne. Z marchwi. Posadzimy ją w dwóch tunelach, ponieważ natka musi mieć cieplarniane warunki, dużo wilgoci i ciepła. To z niej powstanie pesto. Korzeniami nakarmimy konie. W planach jest także danie z pokrzyw. Już rosną!

Więcej wywiadów i publicystyki na portalu www.biznesistyl.pl




BĄDŹMY szczerzy

Zakładnicy własnej totalności

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI

Zaraz po wyborach w 2015 roku, w których PiS zdobyło większość parlamentarną, Grzegorz Schetyna obwieścił, że Platforma Obywatelska będzie teraz opozycją totalną. Czułem wtedy, że mi się gdzieś z tyłu głowy zapala przysłowiowa czerwona lampka. A to dlatego, że w perspektywie ostatnich stu dwudziestu lat były już w Europie partie polityczne, które parły do zdobycia władzy jako opozycje totalne. Pierwsza to bolszewicy, czyli leninowska frakcja Socjaldemokratycznej Partii Robotników Rosji, po rewolucji Rosyjska Komunistyczna Partia (RKP-b), w końcu Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego (KPZR). Druga – to Narodowosocjalistyczna Niemiecka Partia Robotników, czyli partia Adolfa Hitlera. Bolszewicy przejęli władzę w Rosji w trybie rewolucyjnym, natomiast hitlerowska NSDAP doszła do władzy w wyniku jak najbardziej demokratycznych wyborów. Obie swoich poprzedników u władzy definiowały jako absolutne zło zasługujące na wypalenie. Obie zapowiadały lawinę zmian rewolucyjnych, po których będzie możliwe budowanie absolutnej pomyślności i szczęśliwości społecznej. Po objęciu władzy obie partie przestały być opozycyjne, ale pozostały totalne. Krótko mówiąc – opo-

zycja totalna stała się totalną władzą. Ciąg dalszy jest powszechnie znany – totalne szaleństwo skończyło się niewyobrażalną katastrofą, pochłonęło życie blisko 100 milionów ofiar, na dziesięciolecia zniewoliło pół Europy, tyleż Starego Kontynentu cofnęło w rozwoju... Ciągle trudno mi otrząsnąć się ze zdziwienia, że pomysł na przybranie uniformu opozycji totalnej zrodził się w partii obfitującej w dyplomowanych historyków! Sam Schetyna jest historykiem, Donald Tusk również. Zdawałoby się, że polityk z wykształceniem historycznym, szczególnie w Polsce, powinien sam z siebie żywić odrazę do wszystkiego, co choć trochę zalatuje totalitaryzmem. Tymczasem platformersom po przegranych wyborach nawet nie chciało się czekać do następnych – wymyślili, że przegrali przez pomyłkę i wystarczy uruchomić „ulicę”, by doprowadzić do upadku rządu. Ulica nie wypaliła, więc może zagranica? I tak już sześć lat trwają permanentne nagonki wpływowych środowisk liberalno-lewicowych na Polskę i Węgry, bo w tych dwóch krajach rządzą konserwatyści, i to już drugą kadencję – w przypadku Polski, a na Węgrzech nawet dłużej. Naciski na Polskę weszły w nowy, bardzo niebezpieczny etap – w nagonkę włączają się instytucje Unii Europejskiej, które nie stronią od szantażu. Rozumiem, iż jest to cena za to, że nasz imponujący wzrost gospodarczy uwiera najsilniejszych. Odejście w najsilniejszych państwach UE od zasad ojców założycieli powoduje, że jedna z nich: im którekolwiek państwo Unii staje się silniejsze, tym silniejsza staje się Unia – również odeszła w zapomnienie. Chwilowo, mam nadzieję. Oczywiście pomyślny rozwój państw niewielkich może być tolerowany, bo one, choćby nie wiem co, nigdy pozycji tych największych nie zagrożą. Polska ma tego pecha, że jest jednym z kilku największych państw UE. Doprawdy, nie zazdroszczę panu Morawieckiemu... Wielu komentatorów wytyka PO, że nie ma programu, że jedynym jej celem jest odsunięcie PiS od władzy. Trudno się z tym zgodzić. Przecież politycy PO ciągle powtarzają, że zlikwidują: CBA, Wojska Terytorialne, Instytut Pamięci Narodowej, kilkaset szpitali (wymsknęło się marszałkowi Grodzkiemu w Olsztynie). Obiecują też postawienie przed Trybunałem Stanu prezydenta (po zakończeniu kadencji), premiera, wielu ministrów i wiceministrów, postawienie przed sądem prezesów i zarządy spółek Skarbu Państwa itd, itp. Pani sędzia, która nazwała sędziów in gremio „nadzwyczajną kastą ludzi”, oświadczyła publicznie, że ona pragnie zemsty... Donald Tusk po powrocie do polskiej polityki już jako p.o. szefa Platformy Obywatelskiej nazwał PiS złem, co oznacza, że akceptuje totalność swojej partii jako opozycji. Platforma chyba jeszcze nie wie, że tak naprawdę zastawiła na siebie pułapkę - wychowała sobie całkiem spory elektorat scementowany histeryczną wręcz nienawiścią do PiS i tylko kwestią czasu jest, gdy odkryje, że stała się tegoż elektoratu zakładnikiem.

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

66

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021



POLSKA po angielsku

Jazda bez toastu

MAGDA LOUIS

Nie przystąpiłam do linczu w mediach społecznościowych na solistce zespołu Bajm, Beacie Kozidrak, która kilka tygodni temu została przyszpilona za jazdę pod wpływem alkoholu. Wpływ był spory, media podały, że 2 promile. Nagłówki brukowców krzyczały, że jechała ZYGZAKIEM, i ten właśnie zygzak będzie stanowić dowód w sprawie, a sprawa będzie, bo za jazdę po pijanemu grożą jej nawet 2 lata więzienia. Beata powiedziała publicznie: przepraszam, jest mi wstyd, bardzo żałuję. Na tym etapie nie można chyba oczekiwać niczego więcej, pomyślałam ze smutkiem i zamknęłam komputer. Jeszcze tego samego dnia „przyjaciele” solistki ruszyli do piór i zaczęli rzygać na Facebooku opowieściami, których sens sprowadzał się mniej więcej do tego – fajna kobitka, ładnie śpiewa, niestety od dawna pije, wręcz chleje, jej były mąż też pił, w sumie to wszyscy artyści piją, a ci, co nie piją, widocznie już nie mogą. Pokrzepi-

ła mnie myśl, że nie mam przyjaciół wśród znanych osób z zasięgami po kilka tysięcy followersów, bo gdyby mi się coś przydarzyło, to chwaląc się znajomością ze mną, na pewno wywlekliby na ścianę FB takie sprawy, które nawet w piwnicy boję się trzymać. Czy jeździłam kiedykolwiek po spożyciu alkoholu? Tak, bo pozwalało mi na to prawo obowiązujące w Wielkiej Brytanii oraz zdrowy rozsądek. Kto nie wie, ten się w tym momencie bardzo zdziwi, ale po angielskich ulicach można kierować autem mając 0,8 promila w wydychanym powietrzu! W innych krajach europejskich (nie wszystkich) limity ustawiono na 0,5 promila, w Polsce 0,2, tyle co w Szwecji czy Norwegii. W kilku krajach obowiązuje surowe zero. W 2020 roku w Polsce na 1 milion mieszkańców przypadło aż 65 śmiertelnych ofiar wypadków drogowych. W Wielkiej Brytanii, gdzie prawo pozwala przed drogą wypić kieliszek wina czy szklankę piwa, 28 osób (na 1 milion mieszkańców) straciło życie w wypadku drogowym. Przed Polską w czarnej statystyce jest Bułgaria (67) i Łotwa (74). I mam wielki problem z limitami, bo człowiek ten sam, auto to samo, Unia jedna, wspaniała wielka rodzina, a limity różne. Po kieliszku wina jestem zagrożeniem na drodze dla innych kierowców, ale tylko w Polsce, na Węgrzech czy w Bułgarii, a we Włoszech, Niemczech, Francji czy Szwajcarii już nie? Nie tylko limity w promilach mnie zastanawiają. Ostatnio dowiedziałam się, że mam za wysoki cholesterol … ale tylko w Polsce, bo gdybym poszła do lekarza w Anglii czy w Niemczech, to mój cholesterol byłby w normie i nikt by mi statyn na siłę nie wciskał. Wracając do Beaty i kary, jaką internet jej wyznaczył, będąc pod wpływem gniewu i w przekonaniu, że wie najlepiej, co się jej należy za te 2 promile. Hm… nie znalazłam ani jednej sensownej propozycji. Zatem wysuwam swoją, w oparciu o moje wieloletnie doświadczenie zawodowe. Dla Beaty i wszystkich innych z tego samego paragrafu. Dobrym rozwiązaniem byłoby zabranie prawa jazdy na minimum 3 lata, po upływie tego okresu nakaz zrobienia ponownie kursu i zdania egzaminu na prawo jazdy oraz uczestnictwo w zajęciach (choćby 32 godziny) uświadamiających zagrożenia wynikające z jazdy pod wpływem alkoholu. Dalej, wysoka – adekwatna do zarobków – kara grzywny, która powinna pójść na fundusz pomocy ofiarom wypadków drogowych oraz do odrobienia 300 godzin prac społecznych – najlepiej w szpitalu, w hospicjum lub w domu starców. Jestem też za wprowadzeniem tego, co kiedyś zrobili Anglicy – tablica hańby. Name and shame, czyli po nazwisku i niech się wstydzi. Na pierwszych stronach gazet darmowa „sława” dla celebrytów, polityków, sportowców, którzy wsiedli za kółko na dużym promilu.

Magda Louis. Rzeszowianka, która po latach spędzonych na emigracji w Anglii i USA, w 2014 r. wróciła na stałe do Polski. Pisarka, tłumaczka, felietonistka, autorka 6 powieści: „Ślady hamowania”, powieść nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola” oraz „Kilka przypadków szczęśliwych”, za które otrzymała nagrodę czytelniczek i jury na Festiwalu Literatury w Siedlcach, „Zaginione”, „Chcę wierzyć w waszą niewinność” oraz wydana w 2019 r. w Świecie Książki „Sonia”. Obecnie pracuje jako pełnomocnik prezydenta ds. współpracy międzynarodowej WSIiZ.

68

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021felietonów Więcej

na portalu www.biznesistyl.pl



AS z rękawa

Sztuczna inteligencja jeszcze nas uwodzi, ale już powinniśmy się bać!

KRZYSZTOF MARTENS Zamierzam się zająć fenomenem sztucznej inteligencji. Jak chcę zacząć moją długą opowieść? Najlepiej od zamierzchłych czasów. Człowiek od ponad miliona lat korzysta z ognia, od kilku tysięcy zna koło. Od kilkuset lat potrafi drukować, a ponad 100 lat temu Watt wynalazł maszynę parową. Pierwsza elektrownia powstała 140 lat temu. Wilbur Wright zawojował przestworza w 1903 roku w samolocie Flyer. Medycyna też odnosiła swoje sukcesy. W 1885 roku Roentgen odkrył promienie X. W 1922 roku pojawiła się insulina, a kilka lat później penicylina. W latach czterdziestych XX wieku światło dzienne ujrzał pierwszy komputer. W latach pięćdziesiątych sensacją była tabletka antykoncepcyjna i rozrusznik serca. Moją opowieść mógłbym ciągnąć dalej, ale mądrzej będzie wyjaśnić jej cel. Postęp na przestrzeni wieków dokonywał się powoli, a istotne dla świata wynalazki czy innowacje pojawiały się rzadko. Dzisiaj świat „zapierdala” na złamanie karku.

Wzrostem liniowym – to znaczy 1, 4, 7, 10, 13 charakteryzował się XX wiek. W XXI wieku mamy do czynienia ze wzrostem wykładniczym – 1, 3, 9, 27, 81, 243. Lata dzielą się w tygodnie, a dekady w miesiące. W dwudziestym wieku od zbudowania pierwszego komputera do stworzenia komputera osobistego upłynęło blisko 30 lat. Dzisiaj sieć internetowa 5G jest jeszcze w powijakach, a już trwają zaawansowane prace nad następną generacją 6G, oferującą prawie nieograniczone możliwości. Jeszcze dwa lata temu Google chwalił się, że autonomiczne samochody, nad którymi pracuje, mogą przejechać 1000 mil bez żadnej kolizji. W sierpniu przeczytałem, że już przejeżdżają bez udziału człowieka 300 tysięcy mil. To właśnie miałem na myśli, mówiąc o postępie wykładniczym. Internet przyśpieszył zmiany, a sztuczna inteligencja, która rozwija się szybciej niż jesteśmy to w stanie pojąć, sprawi, że zatęsknimy za starym, dobrym życiem. Tworzymy demona, który zagrozi naszej egzystencji. Czytałem wywiady z politykami, szefami wielkich korporacji, generałami, na temat przyszłości sztucznej inteligencji (dalej nazywanej SI). Porażały butą i arogancją. Przebijała z nich pewność doktora Frankensteina, że potrafią kontrolować demona. SI szybko zmieni świat. Dzisiaj jeszcze nas uwodzi, pomaga w codziennym życiu, umacniając w słodkim lenistwie. Zawierzamy mechanizmom i wymagamy od siebie coraz mniej. Co najgorsze, nie widzimy w tym nic złego. Obserwujemy pozytywny postęp w medycynie, transporcie, a nie wiemy nic o dramatycznych zmianach w wojsku. Niepowstrzymany i dynamiczny rozwój autonomicznych systemów uzbrojenia, które bez udziału człowieka mogą decydować o strategii, wybierać cele i eliminować całe formacje przeciwnika, przypomina mi serię filmów z Terminatorem w roli głównej. Autonomiczne maszyny uzyskały świadomość i rozpoczęły eliminację ludzkości. Filmy się dobrze oglądało, ale znaleźć się w tamtym świecie nikt by nie chciał. Przerażają mnie żołnierze w nowej wersji, którzy otrzymają rodzaj dodatkowego zmysłu z dostępem do wszystkich danych, systemu sterowania ogniem i wielu innych funkcji. Parafrazując stare powiedzenie – żołnierz strzela, a SI kule nosi. Innym demonem jest zabijanie na odległość przy pomocy joysticka i samolotów bezzałogowych. Kiedyś przeczytałem w Gazecie Wyborczej – zabiliśmy 1600 osób, nie ruszając się sprzed komputera. Co się stanie, gdy do zabijania komputery i samoloty nie będą już potrzebować ludzi? Wyobraźnia podpowiada, że przyszłość będzie mroczna i spowita mgłą. Świat staje się coraz bardziej skomplikowany, coraz bardziej niebezpieczny i przygnębiający. Intuicja nakazuje w nadchodzącym chaosie dostrzec i opisać niebezpieczne tendencje, które będą miały wpływ na przyszłość naszego globu.

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

70

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021



Jedyna szansa na zdrowe i aktywne życie do późnej starości! Z lek. med. Jerzym Mazurkiem, radiologiem, specjalistą chorób piersi z Maz-Med w Rzeszowie, rozmawia Aneta Gieroń

72

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

Fotografia Tadeusz Poźniak

Profilaktyka


MEDYCYNA Aneta Gieroń: Czas pandemii koronawirusa wywołał w nas strach przed pobytem w szpitalach, ale czy przestraszyliśmy się też badań profilaktycznych, także systematycznego badania piersi, gdy ciągle w Polsce i na świecie, spośród chorób nowotworowych, to właśnie na raka piersi umiera najwięcej kobiet? Lek. med. Jerzy Mazurek: Walka z COVID-19 i przerzucenie wszystkich środków oraz zaangażowanie państwa w rozwiązanie tylko jednego problemu zdrowotnego, spowodowało w wielu dziedzinach medycyny zahamowanie ilości przeprowadzanych badań profilaktycznych oraz planowych operacji. Niestety, nic dobrego z tego nie wynikło. Choroby, ani w przeszłości, ani teraz nie czekają! Walka z koronawirusem musi iść równolegle z opieką nad innymi schorzeniami, w przeciwnym razie bilans zdrowotny społeczeństwa będzie dramatyczny. Obserwujemy, że kobiety, które do tej pory systematycznie się badały, obecnie przychodzą z rocznym opóźnieniem, a szkoda, bo w naszej placówce bez żadnych przerw pracujemy od maja 2020 roku. I niestety, w chorobach nowotworowych roczne opóźnienie diagnozy powoduje, że choroby wykrywane są w bardziej zaawansowanym stadium, są trudniejsze do wyleczenia i z gorszymi rokowaniami na przyszłość. Po apogeum koronawirusa zgłasza się do Was więcej pacjentek w bardziej zaawansowanym stadium choroby, niż to było jeszcze rok, dwa czy trzy lata temu?

W

iększość stałych pacjentek, którymi opiekujemy się od lat, jest zdyscyplinowanych i wiedząc, że właściwie przez całą pandemię pracowaliśmy normalnie, umawiały się na kontrolne badania USG, albo mammografię piersi. Takie kobiety w gabinecie lekarskim pojawiają się co 12 lub co 18 miesięcy, dzięki czemu znakomita większość nowotworów wykrywana jest w bardzo wczesnej fazie wzrostu. Dużo gorzej jest w przypadku pań, które korzystają z darmowych, profilaktycznych programów badania piersi, bo niestety, wiele spośród nich w ogóle na badania się nie zgłasza. Badają się raz na kilka lat, czasem raz na dekadę, a to stanowczo za rzadko – choroba może być już mocno zaawansowana i wymagać ciężkiej chemioterapii na początku leczenia. Leczenie jest długie, bolesne, dające dużo mniejsze szanse na wyleczenie. W takich przypadkach choroba może być zahamowana, ale w większości nie ma już mowy o całkowitym wyleczeniu. Co jest najistotniejsze w profilaktyce raka piersi? Co kobiety mogą robić same dla siebie? Najważniejsza jest samodyscyplina – poświęcenie 5 minut w miesiącu na samodzielne zbadanie piersi w dobrym dniu cyklu, czyli pomiędzy 5. a 10. dniem cyklu. Wtedy pierś jest najmniej podatna na hormony wydzielane przez jajniki, miękka i łatwa do badania. Jeżeli kobieta jest między owulacją a miesiączką, powinna unikać badań, gdyż są one niewiarygodne. Równie ważny dla każdej kobiety, która skończyła 20 lat, powinien być nawyk robienia raz w roku badania USG. Pacjentki od 35., niekiedy od 40. roku życia powinny robić mammografię. Jakie dokładnie robimy badania, określa lekarz radiolog, który zna budowę piersi i decyduje, co dla pacjentki jest najlepsze. Te dwa nawyki, czyli samodzielne badanie piersi co miesiąc i jedna w roku wizyta w gabinecie lekarskim, pozwalają kobietom czuć się bezpiecznie, a co więcej, często ratują życie. Mam wiele pacjentek, które dzięki samodyscyplinie wykryły sobie nowotwór w bardzo wczesnym stadium, a tym samym udało się im zachować pierś i w pełni wrócić do zdrowia. Niekiedy jest potrzeba, by u jednej pacjentki robić zarówno badanie ultrasonograficzne, jak i mammograficzne piersi? Prawidłowe postępowanie jest takie, że lekarz radiolog, który zajmuje się diagnostyką piersi, powinien znać wszystkie dostępne metody badania i nimi się posługiwać. Obecnie podstawowymi metodami diagnostycznymi są: mammografia i badanie USG. Jeżeli gabinet wyposażony jest w cyfrowy mammograf, lekarz po badaniu kobiety widzi zdjęcia jej piersi na monitorze i w razie jakichkolwiek wątpliwości robi dodatkowo także badanie USG. W wielu przypadkach tylko w ten sposób jest szansa na wczesne wykrycie raka. Placówki, które dysponują tylko jedną z metod diagnostyki piersi, nieposiadające obu urządzeń: mammografu i aparatu USG, nie mogą postawić dokładnej diagnozy, tylko wstępnie ocenić, czy coś je niepokoi, a następnie skierować pacjentkę do specjalistycznej pracowni. To budowa piersi przesądza o rodzaju badania? Tak, ponieważ musimy mieć indywidualne podejście do każdej pacjentki. W przypadku jednych sprawdza się tylko USG, w przypadku innych konieczne jest łączenie USG z mammografią. Statystycznie młodszym kobietom robi się tylko USG, u starszych, gdy kobieta wejdzie w etap menopauzy, zalecana jest mammografia. Ma to związek z przebudową piersi z gruczołowej w tłuszczową. W przypadku badań populacyjnych, Ministerstwo Zdrowia narzuca nam tylko jedną metodę badania – mammografię co dwa lata dla kobiet w wieku 50-69 lat. Gdy w ramach populacyjnych badań mammograficznych lekarz dostrzega niepokojące zmiany, kobieta otrzymuje za darmo również badanie USG? Często zdarza się, że sama mammografia jest niewystarczająca i wymaga uzupełnienia badaniami dodatkowymi, czyli USG, zdjęciem celowanym czy biopsją, które pacjentka ma wykonane za darmo w ramach badania profilaktycznego. 

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

73


MEDYCYNA Warunkiem jest tylko profesjonalizm ośrodka wykonującego te badania, który dysponuje zarówno sprzętem, jak i wiedzą doświadczonego personelu. Ta wiedza i świadomość są coraz większe? Coraz częściej bowiem na badania kontrolne przychodzą już nawet nie mamy z córkami, ale babcie z wnuczkami. Tak się zdarza, co cieszy nas najbardziej, ale nie jest to jeszcze powszechne zjawisko. Pracuję już prawie 30 lat i w swoim gabinecie mam babcie, które przed laty zaczynały się u mnie badać, a dziś przychodzą z wnuczkami. Nierzadko ma to związek z historiami rodzinnymi, gdzie seniorki rodu przed laty miały szybko wykrytego raka piersi, przeszły skuteczne leczenie, żyją, cieszą się życiem, a dziś są bardzo stanowcze w zachęcaniu do systematycznych badań swoich córek, a w kolejnym pokoleniu także wnuczek. Zdarza się, że przyprowadzają już 18-letnią dziewczynę, bo wiedzą, jakie to ważne, ratujące życie badanie. Nalegają, bym uczył młode pokolenie samokontroli piersi i namawiał do systematycznych wizyt w gabinecie. Chciałbym, by takich świadomych pacjentek było jak najwięcej, bo nie ma nic ważniejszego niż edukacja i dbanie o swoje zdrowie. Od czasu, kiedy znana amerykańska aktorka, Angelina Jolie, publicznie opowiedziała o prewencyjnej operacji usunięcia piersi połączonej z ich rekonstrukcją oraz o usunięciu jajników, coraz więcej wiemy o nowotworze piersi i metodach walki z rakiem? W przypadku rodzaju nowotworu, na jaki potencjalnie mogłaby zapaść Angelina Jolie, mówimy o problemie, którego skala nie jest aż tak duża, gdyż dotyczy on nowotworów złośliwych związanych z mutacjami genetycznymi. W Polsce co roku na nowotwór piersi zapada 25-30 tys. kobiet., a tylko 3 do 4 proc. z nich posiada mutacje genowe. Obecność mutacji genu BRCA1 wiąże się z 50.-80-proc. ryzykiem raka piersi i 45-proc. ryzykiem raka jajnika przed ukończeniem 85. roku życia. W przypadku mutacji BRCA2, ryzyko raka piersi wynosi 31-56 proc., a raka jajnika 11-27 proc. Wiedza na ten temat się zmienia, wykrywane są wciąż nowe mutacje genowe, ale to już jest dziedzina genetyki klinicznej. Jak zazwyczaj leczone są kobiety, które z mutacją genową trafiają do Pana gabinetu? Wiele z nich chce się poddać operacjom prewencyjnym. Inne decydują się na częste badania kontrolne, zazwyczaj co pół roku przy wykorzystaniu wszystkich dostępnych metod diagnostycznych. Wszystkie one są też ogromnie zdyscyplinowane w samodzielnym badaniu piersi. Kobiety, które nie są w stanie całymi latami znosić uczucia niestannego leku o swoje życie, poddają się operacjom prewencyjnej mastektomii z rekonstrukcją. Niestety, nawet usuwanie piersi i jajników, nie jest w stanie w 100 proc. zabezpieczyć je przed chorobą. Nie da się bowiem usunąć całej piersi, pewna jej część, tak zwany ogon Spence’a, nie zawsze jest w całości usuwana. Po operacji prewencyjnej pacjentka może czuć się bezpieczna w ponad 90 proc. i dla wielu pań jest to już duży komfort życiowy. W ostatnim czasie bardzo dużo mówi się i pisze o prewencyjnym usuwaniu piersi, ale na szczęście nie jest to problem dotykający aż tak wielu kobiet. To oznacza, że pewna moda na robienie badania genetycznego, by wykluczyć genetyczne predyspozycje związane z nowotworem złośliwym, bywa niekiedy zbędną nadgorliwością? W naszej placówce konsultację w sprawię badań genetycznych przeprowadza prof. Jacek Gronwald z Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie. Są one zawsze poprzedzone szczegółowym wywiadem z pacjentką. Takie badania czasem nie mają medycznego uzasadnienia, a wynikają bardziej z ogromnego lęku przed zachorowaniem na raka, czyli kancerofobią. Jednak badaniom genetycznym powinny poddawać się zwłaszcza te kobiety, u których w bliskiej rodzinie występował rak piersi i/lub jajnika. Mówiąc: bliska rodzina, mam na myśli rodzinę genetyczną, czyli mamę, babcie, córkę lub siostrę. Na pewno nie szwagierkę czy teściową, bo to nie wpływa na dziedziczone przez nas geny. Powiększanie lub zmniejszanie piersi jest dziś bardzo popularnym zabiegiem w medycynie estetycznej. Czy po plastyce piersi utrudnione są badania diagnostyczne?

W

pewnych sytuacjach problemem jest wykonywanie niektórych badań – na przykład przy powiększaniu piersi metodą nadmięśniowych ekspanderów trudniej jest zrobić mammografię tradycyjną. Można ją zrobić specjalną techniką, ale w takich przypadkach częściej wykonuje się badanie USG lub badanie rezonansem magnetycznym. Piersi po operacjach plastycznych są trudniejsze do badania, ale badania te nie są niemożliwe. Kobiet z implantami piersi badamy coraz więcej, choć na pewno nie na taką skalę, jak ma to miejsce w USA, gdzie bardzo duża liczba kobiet jest po zabiegach chirurgicznej korekty piersi.

Każda zmiana w piersi kobiety powinna od razu wzbudzać lęk przed nowotworem? Większość zmian w piersiach to łagodne guzki, niemające związku ze złośliwymi zmianami nowotworowymi. Częstym łagodnym guzem u młodych kobiet jest gruczolakowłókniak, który – jeśli się powiększa – ma dużą dynamikę wzrostu. Wówczas powinien być usunięty.

74

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021


MEDYCYNA Oczywiście po wcześniejszym wykonaniu biopsji i potwierdzeniu jego łagodnego charakteru. Znakomita większość łagodnych zmian, potwierdzonych badaniem BACC, nie wymaga chirurgicznej interwencji. Zbyt częste usuwanie takich zmian może w późniejszym czasie stać się problematyczne dla pacjentki – pierś zmieniona bliznami, z powikłaniami w postaci na przykład krwiaków, staje się jeszcze trudniejsza w dalszej diagnostyce. Uważam, że obecnie robi się zbyt dużo niepotrzebnych zabiegów chirurgicznych czy też mammotonicznych usuwania łagodnych zmian, które nigdy nie zmienią się w raka. Każda kobieta, która ma zachowaną czynność jajników, czyli miesiączkuje, ma zazwyczaj torbiele w piersiach, co nie jest żadnym zagrożeniem dla jej zdrowia. Ważne tylko, by systematycznie się badała, a aparatem USG posługiwał się doświadczony specjalista. Nowotwór piersi dotyka przede wszystkim kobiety dojrzałe, czy zdarza się w każdym wieku? Najwięcej zachorowań jest u kobiet pomiędzy 50. a 69. rokiem życia, stąd też darmowe badania profilaktyczne skierowane właśnie do tej grupy wiekowej. Jednakże rak piersi występuję u pań w każdym wieku. Coraz częściej mamy dwudziestokilkuletnie kobiety z nowotworem złośliwym. Problemem są właśnie młodsze kobiety – w ich przypadku rak jest dużo bardziej agresywny, szybciej rośnie, szybciej daje przerzuty, a jednocześnie bywa trudniejszy do zdiagnozowania, gdyż te pacjentki bywają w ciąży, karmią piersią, albo są tak młode, że wydaje się to absolutnie niemożliwe, aby pojawił się u nich rak piersi. Natomiast u pań po 60. roku życia choroby nowotworowe zwykle przebiegają z mniejszą dynamiką, są łatwiejsze do wyleczenia, rak wolniej rośnie. I choć te rokowania są naprawdę niezłe, największy problem tkwi gdzie indziej – tylko około 40 proc. kobiet uprawnionych w Polsce do bezpłatnych badań profilaktycznych zgłasza się do poradni. Dla porównania: w Europie Zachodniej z badań profilaktycznych wykrywających nowotwór piersi korzysta 70-80 proc. uprawnionych. W Skandynawii ta liczba przekracza 90 proc. kobiet. Jeśli będziemy robić podobnie, śmiertelność w przypadku nowotworu piersi spadnie o połowę. Co ciekawe, w tamtych społeczeństwach na wspomniane badania nie wysyła się zaproszeń, nie robi konkursów z czajnikiem albo odkurzaczem do wygrania – jak w Polsce, co dla mnie wydaje się upokarzające dla kobiet, a mimo to dyscyplina i samoświadomość w tamtych krajach jest dużo większa. Zawsze więc powtarzam: nie czekajmy na zaproszenie, nie czekajmy, aż ktoś nas wezwie. Badajmy się, bo od tego zależy nasze życie! Ciągle uważamy, że rak to wyrok?

W

iele kobiet wyciąga już wnioski z historii swoich babć, mam, ciotek czy koleżanek, które wcześnie zostały zdiagnozowane i dzięki temu przez kolejne lata mogą cieszyć się zdrowiem i życiem, ale to ciągle za mała część społeczeństwa. W rodzinach, gdzie ktoś wygrał walkę z rakiem piersi, jest ogromna presja, by pozostałych członków rodziny namawiać na badania i dbać o zdrowie, a co się z tym wiąże, systematycznie się badać.

Jeżeli co roku albo co dwa lata regularnie poddajemy się badaniom profilaktycznym, co powinno nas zaniepokoić w międzyczasie, by nie czekając na termin kolejnych badań bezwzględnie zgłosić się do lekarza? Na pewno twarde, niebolesne zgrubienie, jeżeli występuje po miesiączce przez co najmniej 2 miesiące i ciągle jest w tym samym miejscu. W takich sytuacjach każda kobieta powinna natychmiast skontaktować się z lekarzem. Zmiana w obrębie brodawki też wymaga konsultacji medycznej, bo niekiedy konieczne jest pobranie wycinka ze skóry do badania, by mieć pewność, z jakim schorzeniem mamy do czynienia – czy nie jest to na przykład rak Pageta, czyli rak brodawki, oceniany głównie badaniem klinicznym. I tutaj muszę powiedzieć, że od kilku lat obserwuję bardzo pozytywne zjawisko związane z młodym pokoleniem, 20-, 30-letnich świadomych kobiet, które systematycznie się badają, co więcej – zachęcają do tego inne kobiety. To jest pokolenie, które dużo podróżuje, utrzymuje stałe kontakty za pośrednictwem mediów społecznościowych z koleżankami z całej Europy i widać, że już zupełnie inaczej postrzega dbałość o swoje zdrowie. Mam coraz więcej młodych pacjentek, które z okazji urodzin co roku się badają, a niekiedy w gronie przyjaciółek przychodzą na takie badania. Nawzajem się motywują. Szkoda, że nie mogę tego powiedzieć o większości kobiet w Polsce po 50. roku życia. Zmęczone codziennością, zabiegane, często nie dbają o swoje zdrowie, uważając, że już nic dobrego w życiu ich nie czeka. Smutne porównanie, jeśli zestawimy je z przeciętnymi Niemkami czy kobietami ze Skandynawii, dla których lata po 50., czy 60. urodzinach to jest czas wypełniony kontaktami z rodziną, znajomymi, podróżami, w którym warto dbać o to, aby pozostać zdrowym i sprawnym. W polskich kościołach często słyszymy o ochronie życia od poczęcia aż do śmierci. Chciałby Pan, by polscy księża namawiali starsze pokolenie Polaków do badań profilaktycznych, czyli mówiąc wprost – do ochrony własnego życia? Mam nadzieję, że doczekam się takiej postawy ze strony księży, jak również wszystkich innych osób, które mają możliwość dotarcia do szerszego grona osób. Mówienie o życiu, zdrowiu i świadomym dbaniu o siebie jest jak najbardziej pożądane, także w kościołach. To bardzo pomogłoby wszystkim lekarzom i pacjentom. Dzięki temu być może uniknęlibyśmy wielu dramatów rodzinnych związanych z przedwczesnym zgonem, nawet nie babć, ale często matek czy córek. Niestety, im mniejsza miejscowość, tym gorsza świadomość dbałości o własne zdrowie. A pamiętajmy, że przeciętna długość życia dla kobiet w Polsce wynosi ponad 80 lat. Tym bardziej warto o siebie dbać, by było to nie tylko długie, ale też zdrowe i aktywne życie do późnej starości.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

75


Grażyna Bochenek.

Opowieść o Fredzie Zinnemannie to historia polsko-żydowskich sąsiadów z Rzeszowa! Z Grażyną Bochenek, wieloletnią dziennikarką radiową, obecnie wykładowczynią i rzeczniczką prasową Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, autorką książki „Fredek, Rzeszów, Hollywood. Opowieści o Fredzie Zinnemannie”, rozmawia Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

76

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021


FILMOWA historia Aneta Gieroń: Od kilku tygodni w księgarniach jest już Twoja książka „Fredek, Rzeszów, Hollywood. Opowieści o Fredzie Zinnemannie”. Jak to się stało, że postać jednego z najsłynniejszych hollywoodzkich reżyserów zawładnęła Twoją wyobraźnią na tyle, że jeszcze jako dziennikarka Radia Rzeszów poświęciłaś mu kilka reportaży, a w ostatnich dwóch latach napisałaś o Nim ponad 500-stronicową książkę? Co takiego odkryłaś w Jego historii, że ta stała się bodaj najważniejszą w całej Twojej dotychczasowej publicystyce? Grażyna Bochenek: To dłuższa opowieść. Po pierwsze, Fred Zinnemann nie był dla mnie anonimowym filmowcem. Jako absolwentka filmoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim bardzo dobrze znałam jego filmy: „W samo południe” czy „Stąd do wieczności”, a część z nich oglądałam jeszcze jako dziecko. Tym bardziej fakt, że Zinnemann nie urodził się w Wiedniu, jak przez całe swoje życie powtarzał, ale w Rzeszowie, o czy powszechnie wiadomo od niedawna, bo dopiero od kilku lat, wzbudził we mnie autentyczną ekscytację. Świadomość, że autor tak znakomitych filmów i twórca kina światowego formatu ma cokolwiek wspólnego z miejscem, w którym ja się urodziłam, które nigdy ani z Hollywood, ani ze światem filmu się nie kojarzyło, była dla mnie magią. Z tej magii powstały reportaże radiowe o Fredzie Zinnemannie. Tak, trzy. Dzięki nim zanurzyłam się w życiorysie Zinnemanna. Bardzo szybko się też okazało, że to biografia pełna zagadek i tajemnic. Co okazało się największą niespodzianką? Objawieniem był olbrzymi zbiór listów, w większości po polsku, jakie przez prawie 10 lat Fred otrzymywał od swoich rodziców, Anny i Oskara Zinnemannów. Tim Zinnemann (do którego dotarłam po długich tygodniach bardzo intensywnych poszukiwań), jedyny syn reżysera, znalazł je w archiwum ojca już po jego śmierci i przekazał do Biblioteki i Archiwum Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej w Beverly Hills. Na zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą, dlaczego przez wiele lat Tim nigdy nie zdecydował się znaleźć kogoś, kto przetłumaczyłby mu tę korespondencję…Może czekały właśnie na mnie? Wspomniane listy przesądziły o powstaniu książki o Fredzie Zinnemannie. Wtedy byłam jeszcze pewna, że jeśli uda mi się nawiązać kontakt z Timem Zinnemannem, on na pewno wszystko mi wyjaśni – dlaczego Jego ojciec przez wszystkie te lata nie przyznawał się do Rzeszowa. I tutaj czekała mnie kolejna niespodzianka – okazało się, że Tim nie ma najmniejszego pojęcia o skomplikowanej przeszłości znanego ojca, a o fakcie jego rzeszowskich korzeni dowiedział się już po śmierci Freda Zinnemanna. Dopiero listy rzuciły na całą historię więcej światła. Hollywoodzki reżyser, który zmarł w 1997 roku, nigdy publicznie nie wspominał, że urodził się w Rzeszowie. Nawet w swojej autobiografii pisze wyłącznie o Wiedniu, który wskazuje jako miejsce, gdzie przyszedł na świat, mimo że – jak się potem okazało – jest sporo śladów potwierdzających jego narodziny w 1907 roku Rzeszowie. Prof. Andrzej Krakowski, filmowiec i dziennikarz, wykładowca City University od New York, który od lat pisze o polskich korzeniach hollywoodzkich twórców kina, wspomina, że przed laty w rozmowie z Zinnemannem ten miał powiedzieć, że urodził się w „Rajsze”. Krakowski skojarzył to jednak z III Rzeszą. Dopiero po latach doszedł do wniosku, że Zinnemann miał na myśli Rzeszów, którego nazwa w jidysz brzmi Rajsze. Informacja o tym znalazła się w pierwszym artykule o rzeszowskich korzeniach Zinnemanna, jaki ukazał się w lokalnych „Nowinach”.

Rynek 3, przed II wojną światową Rynek 5, to tutaj urodził się Fred Zinnemann.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

77


FILMOWA historia Krakowski przyznaje, że z Zinnemannem poznał się za pośrednictwem Billy’ego Wildera i nie ukrywa, że filmowcy, którzy byli ze sobą zaprzyjaźnieni, mieli między sobą wspominać o galicyjskiej przeszłości. W tym kręgu pewnie wiadomo było, że Zinnemann pochodzi z mało znanego Rzeszowa. Były to jednak prywatne rozmowy, niemające nic wspólnego z oficjalnymi życiorysami. Bill Wilder, który urodził się w Suchej, dziś Sucha Beskidzka, też przez wiele lat utrzymywał, że pochodzi z Wiednia. Przez całe dekady historycy, filmowcy i dziennikarze powielali informację, że Fred Zinnemann urodził się w Wiedniu. W jakich okolicznościach Ty dowiedziałaś się, że to jednak nie Wiedeń, ale Rzeszów rozpoczyna życiorys Zinnemanna?

C

ałkiem niedawno, w 2017 roku, gdy przygotowywałam dla Radia Rzeszów reportaż o znanych rzeszowianach i Wiesław Syzdek ze Stowarzyszenia Przyjaciół Załęża przyniósł mi listę nazwisk, spośród których mieliśmy wybrać dwa nazwiska do cyklu „Rzeszowski Poczet Artystów”. Na tej liście był Fred Zinnemann, co uznałam za błąd, bo przecież było dla mnie oczywiste, że światowej sławy reżyser nie ma żadnych związków ze stolicą Podkarpacia. Co więcej, pomyślałam: „cóż za absurdalny fake news”. Zaczęłam weryfikować tę informację i okazało się, że rzeczywiście, Rzeszów jest już odnotowany w biografii Zinnemanna w Wikipedii. Pod koniec 2016 roku w GC „Nowiny” ukazał się artykuł Cezarego Kassaka „Fred Zinnemann, sławny reżyser z Hollywood, urodził się w Rzeszowie”. Od razu wiedziałam, że o przeszłości Freda będę się chciała dowiedzieć jak najwięcej.

Chciałaś przywrócić rzeszowianom pamięć o czterokrotnym zdobywcy Oscara i legendzie Hollywood? To był naprawdę znakomity reżyser, którego filmy wiele osób, może z nie najmłodszego, ale na pewno ze starszego i średniego pokolenia świetnie zna i pamięta. Tak powstały trzy reportaże radiowe, którym poświęciłam mnóstwo energii, bo materiały zbierałam także w Stanach Zjednoczonych. Tam rozpoczęła się moja fascynacja korespondencją między Zinnemannem a Jego rodzicami i uznałam, że to jest początek niezwykłej historii. Pamiętajmy, że Fred osobiste listy przechowywał ponad 50 lat po śmierci swoich rodziców, co oznacza, że musiały być dla niego ważne. Jednocześnie nigdy nie rozmawiał o swojej przeszłości z jedynym synem Timem, który nie zna języka polskiego i ogromną trudność sprawia mu wymówienie samego słowa „Rzeszów”. Uznałam, że reportaże radiowe nie są w stanie odmalować tak wielowątkowej historii, jaka związana jest z rodziną Zinnemannów, a zależało mi, by treści, które leżą gdzieś w amerykańskich archiwach, stały się częścią historii Rzeszowa, zwłaszcza że w ogromnym stopniu nas dotyczą. Na ponad 500 stronach snujesz opowieść o żydowskiej rodzinie, która zamieszkiwała w kamienicy Rynek 5 w Rzeszowie, dziś Rynek 3, dzięki której dokładnie poznajemy miejsce i czas narodzin Freda Zinnemanna. Książka to też piękna opowieść o przedwojennym Rzeszowie, gdzie polsko-żydowska codzienność się przenikały, a wielokulturowość i różnojęzyczny gwar na ulicach były czymś tak oczywistym. Przywróciłaś życiorysy wielu bezimiennym mieszkańcom tego miasta, którzy przez kilka wieków byli jego ważną częścią składową, zanim II wojna światowa wymazała Żydów z naszej wspólnej historii. Bardzo mi na tym zależało. Tym bardziej, że już od 2018 roku, kiedy odbyła się pierwsza edycja festiwalu filmowego „W samo południe. Fred Zinnemann wraca do Rzeszowa”, nieustannie wracało do mnie pytanie: „Dlaczego Fred Zinnemann nie przyznawał się do swojego rodzinnego miasta?”. Na pewno zasadna wątpliwość, tyle tylko, że ani nie jesteśmy uprawnieni, ani nie jesteśmy w stanie wejść dzisiaj w wewnętrzne przeżycia oraz motywacje znanego reżysera, by udzielić wiarygodnej odpowiedzi. Książka jest próbą zrozumienia meandrów myślenia Zinnemanna, ale na równi interesujące były dla mnie reakcje rzeszowian na fakt, że ktoś nie przyznawał się do naszego miasta. I... oczywiście, nasza duma własna cierpi, zwłaszcza że rzeszowianie są bardzo dumni z Rzeszowa. Zdałam też sobie sprawę, że pytanie o to, dlaczego Zinnemann nie chciał pamiętać i przyznawać się do Rzeszowa, może łączyć się z zupełnie innym pytaniem. Przecież Fred Zinnemann był przedstawicielem społeczności żydowskiej – a co my o tej społeczności i o naszej wspólnej historii wiemy?! Czy sami przed sobą przyznajemy się do żydowskich tradycji Rzeszowa?! Odpowiedzi mogą być bolesne – bardzo często nie pamiętamy o żydowskiej przeszłości miasta, a nierzadko nie chcemy o niej pamiętać. Omijamy temat Żydów, którzy przez wieki z nami żyli, tworzyli historię tego miejsca i byli naszymi sąsiadami. Ta historia skończyła się wraz z wybuchem II wojny światowej i po Holocauście bardzo rzadko chcemy wracać do wspólnej przeszłości. I być może nasza niepamięć jest wytłumaczeniem dla zachowania Freda Zinnemanna. Możemy mieć do niego pretensje, że nie chciał się przyznawać do Rzeszowa, albo że chciał zapomnieć o tym miejscu, ale myśmy też zapomnieli o Żydach! W książce zdecydowałaś się na nieoczywisty zabieg literacki, bo opierając się tylko na nazwiskach i datach wypisanych z austro-węgierskiego spisu ludności z 1902 i 1910 roku oraz wypisach z księgi metrykalnej izraelickiej gminy

78

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021


FILMOWA historia wyznaniowej w Rzeszowie, odtworzyłaś drzewo genealogiczne kilku żydowskich rodzin, ale co ważniejsze, na podstawie historycznych opisów nakreśliłaś ich codzienność na przestrzeni kilku dekad. W ostatnich dwóch latach spędziłam setki godzin w archiwach, próbując wyszarpać z niepamięci szczątki informacji o dziejach rodziny Zinnemanna, ale zachowało się tego tak niewiele, że w książce mogę tylko się domyślać, jak wyglądało ich życie. I to, co dla mnie jest najbardziej fascynujące po napisaniu książki o Fredzie Zinnemannie, to fakt, że żydowska codzienność w Rzeszowie była naturalną częścią życia całego miasta. To było tak bliskie, naturalne, przenikające się, że poczucie dojmującej tęsknoty za światem, którego już nie ma, jest dla mnie jeszcze bardziej bolesne. Nie mam wątpliwości, że przedwojenny Rzeszów Żydów i Polaków to było miasto wspólne, choć na pewno nie idealne. Jest coś fascynującego w naszej przeszłości, gdzie od kilku dekad żyjemy w kraju prawie jednolitym narodowościowo i wyznaniowo, a przed wojną Rzeszów był tyglem językowo-narodowo-wyznaniowym. Na ulicach mieszały się ze sobą język polski, niemiecki, jidysz. Na ulicach mijali się Niemcy, Żydzi, Polacy, ludność ruska, a modlitwę słychać było z cerkwi, kościoła katolickiego i synagogi. Po tym, jak z krajobrazu Rzeszowa zniknęli Żydzi, jako miasto i społeczeństwo utraciliśmy też cząstkę naszej tożsamości? Tak, i praca nad książką jeszcze bardziej mi to uzmysłowiła. Nasza wspólna historia się skończyła, dawnych sąsiadów już nie mamy, a my przeszliśmy nad tym do porządku dziennego. W lipcu 1942 roku zaczęła się w Rzeszowie likwidacja getta i wywózka Żydów, w Zagładzie utraciliśmy jedną trzecią ludności naszego miasta, a mimo to o tej lipcowej dacie niewielu pamięta i jeszcze mniej osób robi cokolwiek, by tę pamięć przywrócić. Gdybyśmy w tym samym czasie utracili dokładnie taką samą liczbę polskich mieszkańców Rzeszowa, też byśmy ignorowali tamte wydarzenia?! Sądzę, że nie! Problematyka żydowska jest niemal nieobecna w pamięci mieszkańców Rzeszowa, co wyjątkowo mocno uzmysławia opracowanie dr. hab. Krzysztofa Malickiego z Uniwersytetu Rzeszowskiego „70 lat po Zagładzie. Przeszłość Żydów w pamięci zbiorowej mieszkańców Rzeszowa”. Autor wyjaśnia, że niewątpliwie olbrzymi wpływ na to miały przemiany społeczno-demograficzne w okresie PRL-u i fakt, że już wkrótce po wojnie większość mieszkańców miasta stanowiła ludność napływowa, ale równie istotne były i są zaniedbania po stronie władz państwowych i samorządowych. Na pytanie o miejsca związane z życiem społeczności żydowskiej na terenie miasta przed II wojną światową, w 2010 roku 69,9 proc. badanych nie potrafiło podać żadnej lokalizacji. W 2015 roku odsetek osób, które nic na ten temat nie wiedzą, wyniósł 72,7 proc. Prawie 80 proc. rzeszowian nie zna żadnych miejsc związanych z Zagładą rzeszowskich Żydów. Badanie rzeszowskiego socjologa pokazuje, że w ciągu pięciu lat (od 2010 do 2015 roku) zmalało poparcie dla idei powstania w mieście Muzeum Rzeszowskich Żydów, spadło poparcie dla pomysłu wykorzystania w promocji miasta historii Żydów, upowszechniło się natomiast przekonanie, że miejsca związane z życiem i zagładą Żydów są dobrze upamiętnione. W książce przytaczasz też inne smutne liczby. Liczba Żydów zamieszkujących Rzeszów przed II wojną światową sięgała jednej trzeciej populacji miasta i liczyła ok. 13 tys. osób. W 2019 roku tylko jedna osoba deklarowała się jako członek Gminy Żydowskiej z siedzibą w Krakowie. Winni tego są Niemcy i Holocaust, ale my też po II wojnie światowej nie do końca chcieliśmy znów Żydów jako sąsiadów. Świadczy o tym wydarzenie pogromowe, jakie miało miejsce w Rzeszowie. Mało kto o tym wie, a co opisuję w książce. Prawie wszystkie listy, jakie przez ponad 10 lat Anna i Oskar Zinnemannowie pisali do Freda, są w języku polskim.

To

tylko pokazuje, jak mocno wrośli w polską kulturę. Oczywiście, bardzo duża część Żydów mówiła tylko w języku jidysz i w ogóle nie znała języka polskiego, ale niemała część żydowskiej inteligencji czuła się Polakami, a na pewno częścią polskiej kultury. Tak było z rodzicami Freda Zinnemanna, którego matka pochodziła z kupieckiej rodziny, a ojciec był lekarzem wychowanym w domu fabrykantów świec. Warto też dodać, że ich polszczyzna była znakomita – świetny styl, bogate słownictwo. Dziś można by pozazdrościć takiej sprawności językowej. Nie zmienił tego nawet fakt, że od czasów I wojny światowej wiele lat spędzili w Wiedniu, gdzie obracali się w kręgu kultury niemieckiej. Dzięki Twojej książce, Rzeszów już na stałe kojarzy się ze światowej sławy filmowcem, ale ożyła też historia rodziny Freda, która wpisuje się w dzieje Rzeszowa. Historia ojca Freda Zinnemanna, Oskara, jest przykładem niebywałego awansu społecznego. Tak można wnioskować na podstawie dokumentów, jakie zachowały się w archiwach. Był najmłodszym dzieckiem przemysłowca, producenta świec i mydła, Gersona Zinnemanna, który swego czasu korespondował z Ignacym Łukasiewiczem, oraz Hendel, wywodzącej się z rodziny Wohlfeldów. Co nietypowe dla żydowskich dzieci, Oskar uczęszczał do Cesarsko-Królewskiego Wyższego Gimnazjum w Rzeszowie, obecnie I Liceum Ogólnokształcącego, a na Uniwersytecie Wiedeńskim ukończył medycynę.

Więcej wywiadów i publicystyki na portalu www.biznesistyl.pl


FILMOWA historia Życie rodziny Oskara koncentrowało się wokół placu Garncarskiego w Rzeszowie oraz ulicy Joselewicza, gdzie Gerson Zinnemann zbudował okazałą kamienicę. Niestety, została zniszczona w czasie II wojny światowej. Matka Freda Zinnemanna, Anna, urodziła się w Rzeszowie, ale jej rodzina, kupców bławatnych, wywodziła się z Tarnowa. Trudno coś więcej powiedzieć o jej wykształceniu, ale na podstawie listów, jakie pisała, można się domyśleć, że była dobrze wyedukowana i, co typowe dla inteligencji, systematycznie bywała w teatrze, czytała prasę i znała kontekst ówczesnych wydarzeń politycznych. Co ciekawe, uwielbiała kino, a mieszkając w Wiedniu regularnie pisała synowi o kolejnych filmach, które obejrzała i dzieliła się swoimi ocenami. Niewykluczone, że Anna chodziła do kina także w Rzeszowie. Natomiast Oskar na pewno w którymś z rzeszowskich kin bywał, i to razem z Fredem – znalazłam wspomnienie o tym w jego korespondencji. Niestety, Oskar nie podał, które to było kino i jakie tytuły razem oglądali. Fred Zinnemann do Wiednia trafił jako kilkuletni chłopiec. Tutaj spędził swoją młodość. Miał 22 lata, gdy wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie zdobył hollywoodzką sławę. Tam założył rodzinę, tam urodził mu się jedyny syn. Jednak w latach 60. XX wieku przeniósł się z Ameryki do Europy i osiadł w Londynie. Można się pokusić o spekulacje, dlaczego nigdy nie przyjechał do Polski, skoro był tak blisko? A może odwiedził Rzeszów? Po śmierci Freda Zinnemanna w jego dokumentach odnaleziony został akt urodzenia i, co ciekawe, nie z 1907 roku, kiedy się urodził, ale z 1976 roku, wydany przez Urząd Stanu Cywilnego Urzędu Miasta w Rzeszowie. To kolejna zagadka w jego życiorysie, na którą pewnie już nigdy nie znajdziemy odpowiedzi, choć na pewno działa na wyobraźnię. Ja w książce pokusiłam się o projekcję historii, w której Zinnemann przyjeżdża do Rzeszowa, by ten dokument odebrać. Ale to tylko ćwiczenie z wyobraźni. Od tamtej daty, 1976 roku, minęło prawie 50 lat i choć próbowałam odszukać emerytowanych pracowników USC, którzy mogli w tamtym czasie mieć cokolwiek wspólnego z wydaniem wspomnianego dokumentu, niestety nie natrafiłam na żaden ślad. Przypuszczam, że Zinnemanna reprezentował ktoś, kto miał jego prawne pełnomocnictwo. Wydaje mi się, że obecność w Rzeszowie światowej sławy reżysera nie mogłaby zostać niezauważona. Mało jest też prawdopodobne, by kiedykolwiek odwiedził Rzeszów po tym, jak wyjechał stąd około 1914-1918 roku. Na pewno dobrze znał język polski, bo już przecież będąc w podeszłym wieku, przyznał w korespondencji z Haliną Chmielewską, że rozumie po polsku, choć ma kłopot z mówieniem. Wydaje mi się, że trauma związana z utratą rodziców, którzy zginęli w Polsce w czasie Holocaustu, nie pozwalała mu tu już nigdy wrócić. Także duża część jego znajomych i przyjaciół, którzy przeżyli wojnę, wyjechała z Polski zaraz po II wojnie światowej, obawiając się o swoje bezpieczeństwo. On sam przyznawał w jednym z zachowanych listów, że Polska nie jest bezpiecznym miejscem do życia dla Żydów. Czas PRL-u do 1989 roku jeszcze utrwalał te wyobrażenia o naszym kraju. Natomiast gdy Polska stała się już demokratyczna, Zinnemann był ponad 80-letnim mężczyzną. W książce, oprócz historii rodziny Zinnemannów, pojawia się też polska rodzina Pacześniaków. Dlaczego zdecydowałaś się wykorzystać dzieje przodków swojego ojca?

D

zięki temu jeszcze bardziej podkreśliłam, jak dzieje Polaków i Żydów wspólnie się ze sobą w Rzeszowie przenikały. To jeszcze wymowniej pokazuje, czym był Holocaust. My ponieśliśmy potworne straty, ale rzadko kiedy utraciliśmy całe rodziny, by z dnia na dzień nie mieć rodziców, dziadków, stryjostwa i kuzynów. W przypadków wielu Żydów Holocaust oznaczał utratę wszystkich najbliższych, a co więcej, trudność odtworzenia pamięci o nich. O tym zabiegu przesądził też trochę przypadek. Gdy mój tato, który uwielbia filmy Zinnemanna, usłyszał, że Fred urodził się w 1907 roku w Rzeszowie, od razy wykrzyknął: „Przecież Twój dziadek Tomasz też urodził się w 1907 roku, może oni się z Fredem znali?”, co jest prawdopodobne, bo rodzina ze strony taty od pokoleń mieszkała na Drabiniance. W Rzeszowie popularny był targ w centrum miasta, gdzie mieszkańcy spotykali się dwa razy w tygodniu, więc niewykluczone, że wielokrotnie mijali się przy straganach. Jestem pewna, że gdyby ocalało więcej dokumentów, a przede wszystkim gdyby Holocaust nie zniszczył tamtego świata, dziś mielibyśmy wiele wspólnych, polsko-żydowskich historii. Nie ocalały dokumenty, ale XXI wiek przyniósł Internet, a wraz z nim możliwość nawiązania kontaktów dzięki wyszukiwarce Googla i mediów społecznościowych. Tak się też zdarzyło przy pisaniu tej książki. Na Facebooku otrzymałam wiadomość od Agaty Chmielewskiej, której mama była spokrewniona z rodziną Freda Zinnemanna i która utrzymywała kontakt z „ciocią z Wiednia”. Słynna ciocia okazała się wspaniałą, 93-letnią staruszką z genialną pamięcią i chęcią do rozmowy, która doskonale pamiętała Annę Zinnemann, matkę Freda, z czasów, gdy mieszkali

80

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021


w Wiedniu. Niestety, starsza pani wkrótce po naszej pierwszej rozmowie, chyba pod wpływem czyichś sugestii, odmówiła wykorzystania jej wspomnień w książce. Wielka szkoda, ale sam fakt, że udało mi się dotrzeć do kogoś, kto jeszcze pamięta rodzinę Zinnemannów, był dla mnie wspaniały. Dzięki Internetowi poznałam też Helen Albert, emerytowaną pracownicę administracji rządowej w Waszyngtonie, której ojciec, Szyja Oskar Albert, pochodził z Rzeszowa. Helen nigdy nie była w Rzeszowie, ale ma w zwyczaju, że co 6 miesięcy wpisuje w wyszukiwarkę „Rzeszow zydow” i czyta przetłumaczone przez Google polskie artykuły o rodzinnym mieście ojca. Tak natrafiła m.in. na informacje o festiwalu filmowym poświęconym Zinnemannowi, jaki w 2018 roku odbył się w Rzeszowie. Porównując adresy, doszła do wniosku, że jej rodzina przed II wojną światową musiała być sąsiadami Zinnemannów w kamienicy Rynek 5. Niestety, weryfikacja w Archiwum Państwowym rozwiała nasze nadzieje. Rodziny Zinnemanna i Alberta nie mieszkały obok siebie, a w dokumentach był jedynie błąd pisarski. Z badania wspólnych dziejów obu rodzin niewiele wyszło, ale znajomość i korespondencja z Helen Albert trwa do dziś. Jej sentyment do Rzeszowa, gdzie nigdy nie była, nieustannie mnie wzrusza. W 2018 roku w Rzeszowie odbyła się pierwsza edycja festiwalu filmowego „W samo południe. Fred Zinnemann wraca do Rzeszowa”, i co dalej? Marzę, by odbyły się kolejne edycje, ale przede wszystkim, byśmy pamiętali o naszych sąsiadach, z którymi do II wojny światowej dzieliliśmy życie w Rzeszowie. Warto, by w Rzeszowie powstało coś na wzór Ośrodka „Brama Grodzka” w Lublinie, który zajmuje się upamiętnianiem historii lubelskich Żydów i wielokulturowości miasta. Idealnym do tego miejscem wydaje się była już siedziba Archiwum Państwowego, gdzie przed laty mieściła się Synagoga Staromiejska, a który to budynek należy dziś do Gminy Żydowskiej w Krakowie. Mam nadzieję, że moja książka znów uruchomi dyskusję o powstaniu Muzeum Żydów Rzeszowskich. To część naszej tożsamości, a o ciągłości, tradycji i historii tego miasta nie możemy zapominać. Jako rzeszowianom jest nam to potrzebne. Rynek 3 w Rzeszowie to już kultowe miejsce? Tak, dla mnie to symboliczne „W samo południe” w Rzeszowie. Marzymy o statuetce Oscara dla polskiego filmu, a przecież z okna tej kamienicy, która stoi vis a vis rzeszowskiego ratusza, 100 lat temu codziennie spoglądał Fred Zinnemann, zdobywca czterech Oscarów i legenda światowego kina. Spoglądał na przechodzących przez Rynek mieszkańców, może naszych dziadków, a potem te obrazy towarzyszyły mu już wszędzie, do końca życia. Dla mnie to jest magia! Magia kina, a Rzeszów zasługuje na festiwal filmowy z prawdziwego zdarzenia, z Fredem Zinnemannem w tle.

Fred Zinnemann, właśc. Alfred Zinnemann, urodził się 29 kwietnia 1907 w Rzeszowie, zmarł 14 marca 1997 w Londynie. Amerykański reżyser filmowy żydowskiego pochodzenia, zdobywca czterech Oscarów. Przez długie lata przedstawiany jako filmowiec urodzony w Wiedniu, mimo że akt urodzenia z 29 kwietnia 1907 r. z Urzędu Metrykalnego Izraelickiego w Rzeszowie zachował się w Archiwum Państwowym. Był synem lekarza, Oskara Zinnemanna, urodzonego w 1879 w Rzeszowie, oraz Anny Feiwel, urodzonej w 1883 r. w Tarnowie. Na Uniwersytecie Wiedeńskim studiował prawo, ale studiów nie ukończył. W 1929 wyemigrował do USA. W 1937 rozpoczął pracę w wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer jako reżyser filmów krótkometrażowych. Zinnemann najbardziej znany jest z filmów: „W samo południe” (1952), oscarowe „Stąd do wieczności” (1953), „Oto jest głowa zdrajcy” (1966) oraz „Dzień szakala” (1973). W 2021 roku w wydawnictwie Austeria ukazała się książka o Fredzie Zinnemannie „Fredek, Rzeszów, Hollywood. Opowieści o Fredzie Zinnemannie” autorstwa Grażyny Bochenek. VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

81




Jakub Osika.

Nowe życie Starego Zagórza Na przedmieściach, na malowniczym wzgórzu, z trzech stron otoczone rzeką Osławą wznoszą się ruiny barokowego klasztoru Karmelitów Bosych. Miejsce od prawie dwustu lat dzikie i opuszczone, przeobraża się szybko w atrakcyjne centrum turystyczne. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

84

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

26 listopada 1822 roku w tym nieszczęśliwym dniu o godzinie wpół do drugiej po południu klasztor, kościół i dom poprawczy został obrócony w zgliszcza – zanotował ojciec Jan Włodzimierski, niedawno przybyły do Zagórza zakonnik. Tego dnia wybuchła gwałtowna sprzeczka między autorem notatki a przeorem o. Leonardem Umańskim. Ten pierwszy – znany z gwałtownego charakteru – strącił na drewnianą podłogę palącą się lampkę oliwną. Pożar strawił zabudowania, zaś o. Włodzimierski został aresztowany przez policję austriacką i przewieziony do Lwowa. Tam w czasie śledztwa przyznał się do winy. (Po wyjściu z więzienia trafił do klasztoru we Lwowie, a stamtąd z powodu kolejnych wykroczeń skierowany został do zakonnego domu poprawczego w Przeworsku.)


ZABYTKI Podkarpacia

Z

agórzański Karmel już nigdy nie podniósł się z ruiny. Ufundowany w pierwszej tercji XVIII stulecia przez Jana Franciszka Stadnickiego – chorążego nadwornego koronnego, a później wojewodę wołyńskiego – należał do tak często występujących na Kresach klasztorów obronnych. Otoczony kamiennymi murami, najeżonymi basztami, posadowiony na skalistym urwisku, dawał złudne poczucie bezpieczeństwa okolicznym mieszkańcom oraz upadającej Rzeczypospolitej. Krótki okres rozkwitu został brutalnie przerwany przez wojska rosyjskie, które warownię obległy i spaliły 29 listopada 1772 r. W twierdzy bronili się konfederaci barscy, którzy ulegli przeważającym siłom sołdatów carycy Katarzyny. Karmel nad Osławą – zwany Marymontem, czyli Wzgórzem Marii – został z trudem odbudowany po to, by w pół wieku później znów obrócić się w ruinę z powodu wad charakteru kłótliwego zakonnika.

To nie jeden człowiek zawinił. Już wcześniej odnotowano upadek życia zakonnego. W roku 1810 o. Wawrzyniec Somner w piśmie do urzędu cyrkularnego, czyli starostwa austriackiego – mieszczącego się na zamku w Sanoku – odnotował, iż mury zabudowań klasztornych są tak zniszczone, że rozpadają się. Zakonnicy często głodują, nie mają nawet chleba, zaś o żywność muszą żebrać w pobliskich wioskach. W zimie nie mają drewna na opał. Zakon utracił konie, krowy i woły. Konwent jest zadłużony, zaś w sposób kumoterski dobierani dzierżawcy nie płacą swoich zobowiązań. Mimo tego władze zakonu – wbrew własnemu interesowi – przedłużały im dzierżawę.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

85


W

odpowiedzi na memoriał o. Somnera wspól- wolutami, podzielona pilastrami, przecięta wydatnymi na komisja złożona z władz austriackich oraz gzymsami i zwieńczona trójkątnym przyczółkiem, została z polskiego duchowieństwa wydała szereg ogól- w Zagórzu uproszczona. We wnękach fasady stały drewniane (a mimo kruchości materiału nikowych zaleceń typu: miłość wzado dziś zachowane) rzeźby patronów jemna i pokój mają być przestrzegane W 2013 roku Zagórz wygrał zakonu: św. Jana od Krzyża i św. Tew klasztorze. Jakby nieszczęść było z Przemyślem rywalizację resy z Avila. Wnętrze skomponowane mało, przybyło gęb do wyżywienia. o zlokalizowanie tu japońskiej Rząd cesarza Józefa II likwidował przez Tylmana z Gameren – autora fabryki SumiRiko Poland okoliczne klasztory, zaś karmelitów przepięknego kościoła pw. św. Anny (branża samochodowa), która bez dachu nad głową kierował do Zaw Krakowie – ma za to w sobie nastrój płaci miastu podatki i zatrudnia kilkaset osób. Do załatwienia górza. Dodatkowo w miejsce szpitala niespokojnego, pełnego kontrastów jest jeszcze dużo, o czym dla weteranów (tylko szlacheckiego późnego baroku. Podkreśla go zestaświadczy przykład niewielkiego pochodzenia!) założono tutaj dom powienie ośmiobocznej nawy z dwoma Żarowa w woj. dolnośląskim. prawczy dla zakonników. W 1821 r. kaplicami z długim, czteroprzęsłoJego burmistrz został obecnie biskup przemyski mianował i przysłał wym – po to, aby pomieścić wszystodznaczony Orderem Wschodzącego Słońca, trzecim na przełożonego „poprawczaka”włakich zakonników – prezbiterium. Jest w hierarchii ważności w tym śnie krewkiego o. Jana Włodzimierono zwieńczone dwiema basztami: kraju. Za to, iż pozyskał dla skiego – przyszłego szeregowego lowidokową i dzwonnicą. W planie tym tego miasteczka cztery fabryki katora zakonnego domu poprawczego widoczne są wpływy najwspanialjapońskie. szych dzieł architektury zbudowanych w Przeworsku. Jego konflikt z prze(„Angora” z 12.IX.br., s. 32). na północ od Alp. Są to kościoły: św. orem to ostatni rozdział historii miejKarola Boromeusza w Wiedniu i dosca, które – nie bez powodu – zmieniminikanów we Lwowie. Ich plany są ło się w gruzy. Jaki to obiekt popadł w ruinę? Kościół pod wezwaniem bardziej skomplikowane i finezyjne. Nawa bowiem ma Zwiastowania NMP ma fasadę w stylu jezuickiej świątyni kształt elipsy otoczonej wieńcem kaplic. Przestrzenie tych ostatnich obiektów przenikają się, Il Gesu w Rzymie, skąd barok XVII stulecia jako styl „monumentalny i surowy” rozpowszechnił się w Polsce. Jako a dzięki iluzjonistycznym freskom otwierają na sferę popierwszy tego typu zbudowano kościół św. Piotra i Pawła zaziemską. To zaludnione postaciami świętych i aniołów w Krakowie. Jego fasada, zdobiona charakterystycznymi niebo. W Zagórzu po zniszczeniach i pożarach pozostały

86

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021


ZABYTKI Podkarpacia

tylko resztki polichromii iluzjonistycznie przedstawionego ołtarza głównego (z postacią Boga Ojca nad nim) i dwóch ołtarzy bocznych. Resztki potężnej, malowanej, monumentalnej architektury kontrastują z ustawionymi na wolutach delikatnymi, pełnymi kwiatów wazonami. Sklepienie z polichromią nie zachowało się. Autorstwo fresków przypisuje się Marcinowi Stroińskiemu (którego starszy brat Stanisław tak wspaniale ozdobił wnętrze bazyliki leżajskiej oraz przemyskiego kościoła Franciszkanów) lub karmelicie o. Grzegorzowi Czajkowskiemu. Piękno tych malowideł widać na starych fotografiach z 1925 r. w pracy Adama Bochnaka, profesora historii sztuki UJ, a później na akwarelach, które w 1951 r. wykonał inż. Tadeusz Roman Żurowski – autor projektu odbudowy kościoła. Oglądamy na nich dużo większe niż obecnie fragmenty fresków, które nikną z każdym dziesięcioleciem. Niektóre łuszczą się, nieszczęśliwie poprawione przez jakiegoś amatora (prawy ołtarz boczny).

Za prezbiterium zlokalizowano zabudowania klasztorne zgrupowane wokół wirydarza. Były tam 22 cele dla zakonników, refektarz, kuchnia i biblioteka. Nie można dziś sprawdzić, co z nich zachowało się, gdyż teren ten zagłuszyła bujna roślinność. Za klasztorem ciągną się mury obronne z dwiema basztami. Po stronie południowo-zachodniej mur obronny obejmował ogród i park, po stronie północno-zachodniej murem obronnym otoczone były zabudowania gospodarcze, obronne oraz baszta wjazdowa. Obok niej zlokalizowane zostało foresterium, czyli dom gościnny (o którym niżej). Mury otaczające zabudowania klasztorne są w złym stanie. W niektórych miejscach pozostały z nich tylko gruzy. Poza murami obronnymi w kierunku na południowy wschód, znajduje się (również w stanie ruiny) wspomniany szpital, zamieniony później na dom poprawczy. roku 1831 klasztor został zniesiony, a ruiny przeszły na własność zaborców. W okresie międzywojennym należały do Żydów, od których zostały odkupione przez barona Adama Ludwika Gubrynowicza. Ten zaś przekazał je na własność Seminarium Duchownemu w Przemyślu. Prócz nowej tablicy nad wejściem, nic się nie zmieniło w posiadłości, która popadała w coraz większą ruinę. Po wojnie odzyskali ją karmelici. Wtedy pojawiła się szansa na odbudowę Karmelu. Jego inwentaryzację i plany rekonstrukcji sporządził wspomniany wyżej inżynier architekt Tadeusz Roman Żurowski. Odbudowywał on wówczas Warszawę i pracował w centralnych władzach muzealno-konserwatorskich Ministerstwa Kultury. Związany od czasów młodości ze Lwowem oraz z ziemią sanocką, już przed wojną prowadził w Zagórzu prace archeologiczne.

W

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

87


ZABYTKI Podkarpacia

W

roku 1957 Kapituła Prowincji Karmelitów szłych pokoleń. To nasze korzenie i tożsamość. Z drugiej w Krakowie zadecydowała o odbudowie klasz- – inwestycja w zabytki jest doskonałym kołem zamachotoru i uzyskała wszystkie pozwolenia admini- wym i szansą rozwoju Zagórza, poprzez stworzenie odpostracyjne oraz konserwatorskie. Pracami kierował o. Józef wiedniej marki i brandu produktu turystycznego. – Jan Prus, który zamieszkał w niewielkim baraku obok W roku 2013 pojawiła się możliwość skorzystania bramy wjazdowej. Pomagali mu dwaj zakonnicy: brat z funduszy europejskich, które przekazuje marszałek wojeWawrzyniec Radkiewicz i o. Aureliusz Balonek. Odgru- wództwa. Do tego dochodzą dotacje Ministerstwo Kultury zowali oni otoczenie kościoła, gromaoraz środki własne samorządu. dząc stosy zdatnego do planowanych – Nie odbudujemy kościoła ani robót budowlanych kamienia. Uzyklasztoru w sensie ich odtworzenia. Można przytoczyć długą listę argumentów, iż maleńkiego skali skromne fundusze od konserwaTo nierealne. Chcemy je zabezpieczyć samorządu nie stać ani tora zabytków i znaczącą pomoc miejw formule trwałej ruiny. Będzie za to organizacyjnie, ani finansowo scowej ludności. Powstał cały ruch atrakcyjny obiekt turystyczny, który na inwestycje kulturalne społeczny skupiony wokół idei odbujuż dziś odwiedza ponad 40 tys. osób i turystyczne w opisanej skali dowy. Ojciec Józef udał się w podróż rocznie – mówi Jakub Osika, kierow(choć dokłada on z własnego budżetu tylko do 50 tys. zł do Stanów Zjednoczonych, gdzie uzynik referatu promocji UMiG Zagórz. rocznie). Zagórz łamie utarte skał pieniądze od miejscowej Polonii. Po przekroczeniu bramy obronnej schematy i dobrze na tym Niestety, po powrocie z USA o. Józef widać, że obiekt ma dobrego gospodawychodzi. zachorował i zmarł w 1962 r. Sprawa rza. Od strony rzeki Osławy został staodbudowy Karmelu przeobraziła się rannie odtworzony ogród klasztorny. w ocenie władz w klerykalny ruch poTrwa zabezpieczenie ruin. Turystom lityczny. Pozwolenie na budowę zostało cofnięte. Skiero- została udostępniona baszta widokowa. Kontynuowane są wany do władz protest podpisało 1700 osób – przeważająca prace przy dzwonnicy oraz we wnętrzu kościoła. Obowiączęść mieszkańców Zagórza. zuje tu zakaz wstępu do czasu zakończenia robót. Kiedyś Sprawę przerwano aż do początku lat 90., kiedy to były powszechnie dostępne dla zwiedzających, choć z muSkarb Państwa miał sprzedać ruiny prywatnemu przed- rów spadały kamienie i cegły. Na dziedzińcu gospodarczym siębiorcy. Na skutek protestów zrezygnował z transak- odtworzony został stylowy pawilon studzienny. Studnia nie cji i przekazał zabytek lokalnemu samorządowi. W roku została jeszcze zbadana, choć można spodziewać się tam 2000 rozpoczął on pierwsze prace zabezpieczające i kon- interesujących odkryć archeologicznych. serwatorskie. Roboty nabrały tempa w roku 2010, kiedy udynek foresterium czeka na odbiór budowlany. burmistrzem Zagórza został Ernest Nowak, który powieCzytając o nim wyobrażałem sobie, iż będzie to dział nam: Tego typu zadania należy postrzegać w dwóch niewielkie pomieszczenie z kasą, sklepikiem z pawymiarach. Z jednaj strony jest to dziedzictwo świadczące miątkami oraz toaletami. Tymczasem to duże centrum o naszej historii, kulturze i pochodzeniu. To zobowiązanie kulturalne łączące stare mury z nowoczesną architekturą i odpowiedzialność wobec przeszłych, obecnych oraz przy- wnętrz. Ma ono przemyślany program. Znajdzie się tam

B

88

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021


ZABYTKI Podkarpacia

sala obrazów wizualnych, czyli przeźroczy: od portretu św. Jana od Krzyża – jednego z patronów Karmelu, poprzez obrazy pędzla Juliusza Kossaka, Józefa Chełmońskiego, Artura Grottgera i Januarego Suchodolskiego. Przedstawiają one epizody z dziejów Konfederacji Barskiej, która tak tragicznie zaważyła na losach klasztoru. Ostatnia reprodukcja zaskakuje. To paryski dworzec St. Lazare pędzla Claude’a Moneta z 1877 r. Pokazuje on zmianę epoki. Pięć lat wcześniej zbudowano dworzec w Zagórzu – miasteczku, które stało się z czasem poważnym węzłem kolejowym. Romantyczne legendy zastąpił industrialny rozmach XIX stulecia, „wieku pary i elektryczności”. oresterium posiada także salkę pokazującą, jak w roku 1951 wyglądały freski w kościele. To zdjęcia inwentaryzacji architektonicznej inż. T. R. Żurowskiego. Porównanie z obecnym stanem malowideł dokumentuje, iż do restauracji zabytku przystąpiono dosłownie w ostatniej chwili. Z historią obiektu będą zaznajamiały filmy wyświetlane

F

w salce kinowej. Eleganckie sale: restauracyjna oraz druga – konferencyjna, to pomieszczenia reprezentacyjne, w których rozstrzygane będą konkretne sprawy gminy. Pisząc tekst korzystałem z publikacji: A. Bochnak, Warowny klasztor karmelitów bosych w Starym Zagórzu, Przemyśl 1925 O. Benignus Józef Wanat, Klasztor Karmelitów Bosych w Polsce, Kraków 1979 S. Stefański, Karmel zagórski, Sanok 1991 Z. Osenkowski, Zagórz nad Osławą, Zagórz 1995 oraz nowe wydanie: Sanok 2006. Karls Kirche, Wien b.d.w.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

89


VIP KULTURA

Józef Lewkowicz.

Krajobraz

z brusnieńskim

krzyżem

Rodzinne Roztocze jawi się Józefowi Lewkowiczowi jako galeria sztuki na wolnym powietrzu. Na rozstajach dróg bieleje tu kilkaset kamiennych rzeźb: krzyży, figur Matki Bożej i świętych. Do nich doliczyć trzeba liczne cmentarne nagrobki. To przykłady słynnej brusnieńskiej kamieniarki. Jej tradycje sięgają dawnych stuleci. Artysta z Nowego Sioła koło Cieszanowa postanowił tę tradycję ożywić. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

90

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021


P

ierwsze wzmianki o Starym Brusnie datują się na rok 1444, zaś „brus” oznaczał kawał ociosanego kamienia. W zapisie z 1565 r. jest mowa o rzemieślnikach, którzy wykonywali kamienie młyńskie i żarnowe. Najazdy tatarskie trwające do 1672 r. zahamowały tę produkcję: kamieniarze byli mordowani lub brani w jasyr. Na zbiorowych mogiłach najpierw stawiano drewniane, a później kamienne krzyże. Trzy ostatnie, prymitywnie obrobione zachowały się w Starym Brusnie. Późniejsze – powstałe po 1800 r. – mają ramiona przypominające krzyże maltańskie; pozbawione cokołów wyrastają wprost z ziemi. Okoliczne wsie należały do króla. W 1710 r. starosta lubaczowski wydzierżawił kamieniołomy brusnieńskie – a także te, które znajdowały się w okolicach Werchraty i Dziewięcierza – przedsiębiorcom żydowskim. Kamieniarze ze Starego i Nowego Brusna podpatrywali ich metody pracy. Najstarsza maceba z 1728 r., zachowana na kirkucie w Lubaczowie wskazuje, iż posiadali oni znacznie lepsze umiejętności techniczne. Z nazwiska znamy tylko jednego rzeźbiarza: Samuela Reinbacha z Horyńca, który działał do II wojny światowej. – Liczba krzyży przydrożnych od początku XIX stulecia zaczęła wzrastać – opowiada Józef Lewkowicz. – Stawiano je jako wotum po cudownym ocaleniu z wypadku,

szczęśliwym powrocie z wojny, przyjeździe z Ameryki, po ustaniu zarazy, szczęśliwym wyzdrowieniu, zaś od 1848 r. – w podzięce za zniesienie pańszczyzny. Józef Lewkowicz wskazuje taki krzyż bielejący przy drodze do Rudek – nieistniejącej dziś wsi spalonej przez UPA. Widnieje na nim data 15 maja 1848 r. oraz napis wypełniający całą jego powierzchnię: Krzyż postawiła gromada Rudniańska na pamiątkę danej nam wolności za panowania cesarza Ferdynanda (Ferdynand I Habsburg Lotaryński, zwany „Dobrotliwym”, rządził cesarstwem austriackim w latach 1835-48. We wdzięcznej pamięci chłopów zapisał się właśnie zniesieniem pańszczyzny). Krzyż taki pełnił rolę pomnika. Innego rodzaju pomnik wykonał Józef Lewkowicz na placu przed szkołą w Cieszanowie. Wyrzeźbił popiersie miejscowego dziedzica – Konstantego Rojowskiego, powstańca styczniowego, który fundując dwa lazarety uratował od niechybnej śmierci 130 współbraci. Uciekając od prześladowań politycznych sprzedał swój majątek i przeniósł się do Lwowa, gdzie zmarł. Wróćmy jednak do historii brusnieńskiego rzemiosła. Zapisały się w niej nazwiska rzeźbiarzy, takie jak: Chmiel, Hałaburda, Hrabec, a także rodziny Kuźniewiczów i Lubyckich. Pochodzący ze Starego Brusna Grzegorz Kuźniewicz był pierwszym, który rozpoczął studia artystyczne

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

91


we Lwowie. Przerwała je I wojna światowa. Kuźniewicz podjął wtedy decyzję o powrocie do rodzinnej wsi. Jego twórczość miała wielki wpływ na miejscowych rzeźbiarzy. W okresie międzywojennym brusnieński ośrodek rzeźbiarski zaczął rozkwitać. Chłopi fundowali przydrożne krzyże, dziękując za szczęśliwy powrót z wojny. Ich liczba rosła; bielone krzyże stały się niezatartym elementem krajobrazu. Na jarmarkach można też było kupić kamienne nagrobki. Przywożono je na wozach starannie wymoszczonych słomą. Nie były tanie: ich cena odpowiadała cenie krowy. Nic dziwnego, że na taki zakup mogli sobie pozwolić tylko bogatsi gospodarze. Reklama

Po wojnie rzeźbiarze nie powrócili do swoich zajęć. W roku 1947 jako Ukraińcy zostali wysiedleni w ramach akcji „Wisła”. Zadecydowało o tym wyznanie: przynależność do cerkwi greckokatolickiej. Pozostali nieliczni, jak Adam Birnbach i Mieczysław Zaborniak, działający w Polance Horynieckiej. Cenionym kamieniarzem-artystą z regionu, który nie miał jednak styczności z kamieniarzami brusnieńskimi, był Henryk Janczura z Lubaczowa. Ich następcą jest Józef Lewkowicz z Nowego Sioła koło Cieszanowa, urodzony w roku 1959. Rzeźbą zainteresował się we wczesnej młodości i sam nauczył się brusnieńskiego rzemiosła:


KAMIENIARSTWO „baby”, czyli nagrobki w kształcie kamiennego liścia. To pochówki ewangelickie. Na innych widnieją napisy cyrylicą i alfabetem łacińskim. Na cmentarzu spoczywają obok siebie wyznawcy trzech wyznań i kultur. ieś Stare Brusno została spalona w 1945 r. w czasie walk z UPA. Część mieszkańców została przesiedlona do ZSRR. Inni w ramach Akcji Wisła zostali wywiezieni na północ kraju. Po wsi pozostało tylko dzikie leśne uroczysko, a na nim duży cmentarz z około trzystu kamiennymi nagrobkami. To unikalny przykład brusnieńskiej rzeźby ludowej. Jego część – w przeciwieństwie do nekropolii w Nowym Brusnie – została niedawno odrestaurowana. Na kamiennych krzyżach można odczytać opowieść o śmierci. Symbolizują ją makówki, liście paproci i winne grono. Wyrzeźbione korzenie dębu oplatają kamienny cokół. Na niektórych postumentach oglądamy czaszki nad skrzyżowanymi piszczelami oraz zgaszone pochodnie. Omszałe ramiona krzyża pochylają się w kierunku pnia sosny. Każdy krzyż jest inny. Dwa większe od innych kamienne pomniki sąsiadują z zarośniętym wzgórzem. To jedyny ślad po zburzonej cerkwi. W gęstym lesie panuje cisza. Nic nie zakłóca spokoju zmarłych. Dziesięć kilometrów od Nowego Sioła leży wieś Płazów. W drugiej ćwierci XIX stulecia mieszkał tu Mateusz Kostrzycki, który zajmował się produkcją drzeworytów z przedstawieniem świętych i scenami biblijnymi. Jego żona Ludwika była kramarką i sprzedawała drzeworyty na odpustach i jarmarkach. Odbitki rycin nie tylko zdobiły wnętrza chat. Miały za zadanie chronić ludzi i ich dobytek przed złymi mocami. Wizerunek św. Mikołaja wieszany był w stajni nad drzwiami, aby zwierzęta chowały się zdrowo. W stodole rycina miała przynosić urodzaj i chronić przed pożarem, w skrzyni posagowej – zamożność domu. Drzeworyty dekorowały również wiejskie świątynie i przydrożne kapliczki. W 1899 r., po śmierci syna – Macieja Kostrzyckiego, produkcja drzeworytów skończyła się. Desek drzeworytniczych zostało w warsztacie 13, niektóre rytowane dwustronnie. W sumie zachowały się 22 drzeworyty na 13 klockach. Przedstawiają one sceny biblijne, Matkę Bożą, Chrystusa oraz świętych: Jerzego, Kazimierza, Mikołaja i Antoniego Padewskiego. Jeden z klocków wypełnia motyw dekoracyjny – wazon ze stylizowanymi kwiatami. To służąca do ozdabiania wnętrz kołtryna, czyli rodzaj tapety. Po śmierci właściciela nieużywane klocki drzeworytnicze z Płazowa trafiły do kolekcji Marii i Bronisława Dembowskich w Zakopanem. Oglądały je znamienite osobistości polskiej kultury: Henryk Sienkiewicz, Stefan Żeromski, Adam Chmielowski (brat Albert) czy Helena Modrzejewska. Zainteresował się nimi Józef Mehoffer, spokrewniony z Marią Dembowską, kolekcjoner drzeworytów japońskich, oraz odkrywca Zakopanego – Tytus Chałubiński.

W

– Przy wyborze kamienia należy dokładnie opukać go młotkiem. Głuchy odgłos wskazuje, że w środku może pojawić się próżnia lub skaza. A wtedy cała praca na nic. Do rzeźby wybieram kamień drobnoziarnisty. Gruboziarnisty nadaje się tylko do wykonania cokołu – wyjaśnia artysta, pokazując swoje prace. Wiele z nich powtarza tradycyjny wzór krzyża. Pod nim stoją „Maryjki”: Matka Boża i św. Maria Magdalena. Inne figury nagrobkowe to Madonna z Dzieciątkiem i zasmucony anioł, który trzyma w ręku żałobny wieniec. Józef Lewkowicz nie ogranicza się do kopii. Sam tworzy własny świat zadumanych kamiennych postaci. Niektóre z nich nieoczekiwanie kojarzą się swym nastrojem tajemniczości ze sztuką z Dalekiego Wschodu. Artysta pokazuje swoje źródła inspiracji. To bielejące wśród drzew przydrożne kamienne krzyże, pokryte w całości inskrypcjami. Litery są duże, niezgrabne, krzywe. Napis kończy się tuż nad ziemią. Można przypuszczać, że mozolnie kopiował go artysta, który był analfabetą. Dodatkowo kamienny krzyż zwieńczony jest niewielkim metalowym krzyżykiem. To dzieło wiejskiego kowala. koliczne cmentarze Józef Lewkowicz przyrównuje do ogromnej galerii sztuki osadzonej w naturalnym pejzażu. Kamienne nagrobki wciąż zaskakują go czymś nowym i nieoczekiwanym: zadziwia ich finezyjna forma i skomplikowane treści symboliczne rzeźby. Najbliższy cmentarz w Nowym Siole gromadzi pełnoplastyczne figury: to postać zadumanej Matki Bożej Bolesnej czy św. Józefa z Dzieciątkiem. Niektóre krzyże przewiązane są stułą, a na postumencie widnieje kielich. To groby księży. Jeden z odnowionych aniołków, świeżo pomalowany farbą chlorokauczukową, skazany jest na zniszczenie. Kamień – tak jak człowiek – musi oddychać. Nowoczesna chemia pokrywa go nieprzepuszczalną skorupą, która powoduje pod warstwą farby powolny rozkład rzeźby. W Nowym Brusnie, tuż za drewnianą cerkwią, w kępie drzew ukryty jest niewielki cmentarzyk. Przy wejściu pokaźny, grubo ciosany krzyż przypominający maltański, wykonany z jednego kawałka kamienia. Jego dolna część posadowiona jest w ziemi. Zachowały się figury nagrobne oraz krzyże o bogatej symbolice. Na jego ramionach zawieszono koronę cierniową, na cokole – liście dębu. To tutaj zakończyło się życie. Osobliwością cmentarza są tzw.

O

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

93


KAMIENIARSTWO

O

koło roku 1900 Stanisław Witkiewicz – twórca stylu zakopiańskiego – wykonał odbitki z drzeworytów i rozsyłał je do etnografów i redakcji pism zajmujących się kulturą i sztuką. Drzeworyty z Płazowa wzbudziły zainteresowanie, z czasem stały się popularne i znalazły bogatych mecenasów, jak Wanda Lilpopowa, przyjaciółka Marii Dembowskiej. Cały komplet klocków drzeworytniczych trafił z czasem do Muzeum Etnograficznego w Krakowie, gdzie pokazywany jest do dziś. Drzeworyt płazowski wywarł wielki wpływ na artystów okresu międzywojennego, m.in. na Władysława Skoczylasa, twórcy polskiej szkoły drzeworytu. Paradoks sytuacji polegał na tym, że te wspaniałe przykłady naszej sztuki ludowej, pokazywane od przełomu XIX i XX stulecia w kraju i za granicą, straciły swój związek z Płazowem i z Podkarpaciem. Mało kto tu o nich pamiętał. Trzy lata temu Józef Lewkowicz postanowił tę sytuację zmienić, tym bardziej że jego miejsce zamieszkania – wioska Nowe Sioło, oddalone jest od Płazowa zaledwie o dziesięć kilometrów. O ile rzeźba brusnieńska stała się źródłem inspiracji do jego własnej twórczości, o tyle artysta z Nowego Sioła postanowił skopiować wiernie istniejące klocki drzeworytnicze z Płazowa. A wszystko po to, aby wykonać nowe odbitki. Klocki z krakowskiego muzeum są zbyt cenne, by używać ich do powielania odbitek. – Do pracy nad drzeworytem potrzebny jest spokój, wytrwałość i pokora wobec materiału – podkreśla artysta,

94

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

wyjaśniając: – Deska – z drewna lipowego, czereśni, orzecha czy jesionu – musi być idealnie płaska, pozbawiona sęków i skaz. Nanosimy na nią rysunek. Jego linie pozostaną nienaruszone. Później dłutkiem lub rylcem wydłubujemy tło. Gdy pozostaną już same linie rysunku, równomiernie nanosimy na deskę warstwę farby. Przykładamy do klocka kawałek papieru i odbijamy wzór. Gotową odbitkę można dodatkowo pokolorować. Drzeworyt jest w naszej kulturze najstarszą – sięgającą czasów średniowiecza – techniką graficzną. Zadziwia mistrzostwo, z jakim Józef Lewkowicz wykonał swą pracę. Artysta potrafił ożywić tradycję, wykonując nowe klocki drzeworytnicze. Chodzi tu o coś więcej niż tworzenie wiernej oryginałowi kopii. Raczej o fakt, że to dzięki artyście zyskały one nowe życie. W każdej kompozycji widać emocjonalny stosunek autora do sztuki. Każda z nich została na nowo przeżyta. Przyciąga uwagę swym autentyzmem. Staje się uniwersalna, ponadczasowa. Staje się sztuką. Na wskrzeszenie kamieniarki brusnieńskiej oraz drzeworytu płazowskiego Józef Lewkowicz otrzymał stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Pisząc tekst korzystałem ze strony internetowej artysty i zamieszczonych tam artykułów autorstwa J. Lewkowicza, Grzegorza Ciećki i Anny Serkis-Wojtowicz.



Natalia Szymańska.

Tyma Herbs. W Jasionce powstają naturalne kosmetyki z podkarpackich ziół Naturalne olejanki i ziołuny o leczniczym działaniu to sztandarowe produkty Tyma Herbs, marki kosmetycznej z Jasionki k. Rzeszowa. Wytwarza je i opracowuje ich receptury Natalia Szymańska, właścicielka marki. Zioła zbiera ręcznie na podkarpackich, głównie bieszczadzkich, łąkach, oddalonych o dziesiątki kilometrów od miejsc zamieszkałych, a potem w żmudny, rzemieślniczy sposób pozyskuje z nich surowce, na bazie których powstają naturalne ziołowe kosmetyki.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografia Tadeusz Poźniak

N

atalia Szymańska jest rzeszowianką. Od lat związana jest branżą kosmetyczną. Najpierw dorywczo, a później pełnoetatowo współpracowała z największą siecią perfumerii w Europie, poznając wszelkie obszary rynku kosmetycznego. Tam nauczyła się rozpoznawać potrzeby klientów i „od podszewki” poznała pracę zarówno małych firm kosmetycznych, jak i największych światowych koncernów. Po latach zdecydowała się założyć własną firmę i wytwarzać kosmetyki najlepszej jakości, łącząc, wiedzę z zakresu ziołolecznictwa ze skutecznością składników aktywnych i odkryć naukowych. – Tyma Herbs wzięła swój początek od ekstremalnej i trudnej dla mnie sytuacji, przed którą postawiło mnie ży-

96

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

cie. W bezradności i trudach ratowania zdrowia syna, instynktownie przyciągnęły mnie do siebie zioła. Zrodził się wtedy we mnie podziw i ogromny szacunek dla tego, co zioła mogą nam zaoferować i jak możemy je wykorzystać. Po pewnym czasie całkowicie naturalne stało się to, że fascynację siłą i pięknem przyrody oraz wpływem ziół na organizm połączyłam z moim 10-letnim doświadczeniem w branży kosmetycznej. Tak powstały moje pierwsze unikatowe receptury – olejanki, które przez lata dopracowywałam – wyjaśnia Natalia Szymańska. W grudniu 2020 r. uruchomiła sklep online i rozpoczęła przygodę z dotarciem ze swoimi kosmetykami do szerszego grona klientów.



URODA ZIOŁUNY, OLEJANKI I ZIOŁOWE SPA

T

yma Herbs to unikatowe receptury ziołowe: olejanki, ziołuny mazidła, ziołuny olejki, wody ziołowe, olejki eteryczne, produkty do ziołowego spa oraz akcesoria kosmetyczne z naturalnych surowców. Kosmetyki te są odpowiednie dla kobiet, jak i mężczyzn. Ziołowe olejanki o intensywnym zapachu i leczniczym działaniu to unikatowe receptury odpowiednio ze sobą połączonych ziołowych ekstraktów. Zawierają ekologiczne oleje, wysoko skoncentrowane olejki eteryczne, nowoczesne składniki aktywne, organiczny wosk pszczeli oraz witaminy. Z kolei ziołuny są esencją z jednego zioła na bazie oleju, gliceryny i alkoholu zamkniętą w formie naturalnego kosmetyku. Nazwy olejanka i ziołun są chronione znakiem towarowym. – Olejanki to kosmetyki o kierunkowym działaniu odmładzającym, nawilżającym, normalizującym i regenerującym, zaś w serii Ziołun można znaleźć wsparcie dla pielęgnacji dermatologicznych schorzeń skóry – tłumaczy Natalia Szymańska. – Wszystkie produkty Tyma Herbs są czymś odmiennym niż proponują manufaktury kosmetyków naturalnych. Począwszy od nazw, chronionych znakiem towarowym, po receptury i najwyższej jakości surowce. Natalia Szymańska zaznacza, że jest jednocześnie producentem surowców i produktów pielęgnacyjnych. Oznacza to, że sama pozyskuje, zleca do badań i uzyskuje dopuszczenie do produkcji ziołowych surowców, na bazie których powstają produkty. – To niestandardowa, długa i kosztowna droga wytwarzania naturalnych kosmetyków. Jednocześnie daje stuprocentową pewność, że moje produkty, od surowców po tradycyjne recepturowanie, czasochłonne wytwarzanie i finalny produkt są unikatowej jakości – dodaje.

MOC BIESZCZADZKICH ZIÓŁ

W

iększość ziół stosowanych do produkcji kosmetyków pochodzi z Bieszczadów. – To moje ukochane miejsce na ziemi. Tam najchętniej spędzam czas z rodziną, tam rosną moje zioła i powstają ziołowe receptury. Zioła w większości pozyskuję sama, zbierając je na dziko. Każdą zbieraną partie poddaję badaniom i uzyskuję niezbędną dokumentację, by móc je później wykorzystać w produkcji kosmetyków. Część ziół kupuję też u znanych mi rolników, z którymi łączy mnie stała współpraca – mówi Natalia Szymańska. Wszystkie zioła suszone są w tradycyjny sposób. Po zbiorze są ręcznie przebierane i umieszczane na siatkach w przewiewnych, zaciemnionych, specjalnie przeznaczonych do tego pomieszczeniach. Proces suszenia trwa kilka tygodni. Zioła są przechowywane w szczelnych pojemnikach w specjalnie przeznaczonym do tego magazynie. Rozdrabniane są dopiero przed użyciem w laboratorium, ponieważ – jak

98

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2021

mówi właścicielka Tyma Herbs – jest to najefektywniejszy sposób, by zachować ciała czynne i leczniczą moc ziół. – Takie praktyki w dzisiejszym komercyjnym świecie są rzadkością, ponieważ są bardzo kosztowne – wyjaśnia Natalia Szymańska. – Używam ziół o potwierdzonym działaniu. Ogrom wiedzy czerpię z ziołolecznictwa, które jest stare jak ludzkość. Aż do połowy XIX wieku ludzie posługiwali się wyłącznie ziołami w leczeniu również chorób skóry. Nie sposób wymienić wszystkich ich właściwości. Przede wszystkim mają silną moc przeciwzapalną, ale również wzmacniającą, łagodzącą, antyseptyczną, regenerującą, ale także odmładzającą. Same olejki eteryczne pozyskiwane z ziół, których używam do produkcji, zawierają do kilkuset składników aktywnych. Wszystkie produkty przechodzą obowiązkowe badania zgodne z dyrektywą UE dotyczącą produkcji kosmetyków oraz dodatkowe badania potwierdzające ich bezpieczeństwo i skuteczność.

LABORATORIUM I MAGAZYNY MIESZCZĄ SIĘ W JASIONCE

T

yma Herbs mieści się w Inkubatorze Technologicznym w Jasionce i zajmuje prawie 200 mkw. hali. Znajdują się tu: laboratorium, magazyn surowców, magazyn opakowań i produktów gotowych, strefa wysyłki zamówień i biuro. Za wszystkie prace związane z działalnością firmy odpowiedzialna jest Natalia Szymańska, sama też zajmuje się procesem produkcji surowców i kosmetyków. – Każdy etap pracy sprawia mi ogromną przyjemność, ale obecnie nie byłabym w stanie funkcjonować zupełnie sama. Często zainteresowanie moimi produktami przechodzi moje najśmielsze oczekiwania. Wtedy wspierają mnie rodzina i przyjaciele. Zawsze mogę na nich liczyć i jestem im za to ogromnie wdzięczna – dodaje. Właścicielka marki planuje wprowadzić do oferty nowe produkty kosmetyczne oraz inne ziołowe produkty. – Bliskie jest mi podejście holistyczne do kwestii pielęgnacji skóry i dbanie o nią w szerokiej perspektywie. Uważnie przyglądam się temu, co na skórę nakładamy, jak ją masujemy, czym się karmimy i co pijemy, jak dbamy o naszą aktywność fizyczną i nasz wewnętrzny spokój. Marzę, aby Tyma Herbs wspierała zdrowie naszej skóry ziołami w wielu aspektach życia. Zdaniem założycielki Tyma Herbs, rynek produktów naturalnych jest zalewany powielającymi się wyrobami, wytwarzanymi masowo, jednak wyroby Tyma Herbs to zdecydowanie produkty rzemieślnicze, które są rzadkością. – Niewiele manufaktur decyduje się na tak kosztowne i czasochłonne wytwarzanie kosmetyków. Mam bardzo dużą satysfakcję, że mogę pracować w zgodzie z sobą, udowadniając, że można tworzyć najwyższą jakość produktów, przechodzić żmudne, kosztowne drogi pozyskiwania i opracowywania własnych surowców, wytwarzać tradycyjnymi metodami, jednocześnie mając pewność, że tylko taka droga daje prawdziwie ziołowy, naturalny produkt, który doceniają i po który wracają moi klienci – zaznacza Natalia Szymańska.



Miejsce: Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Pretekst: Międzynarodowy Festiwal Sztuk Trans/Misje – Trójmorze. Premiera „Wiśniowego sadu” Antoniego Czechowa, w reżyserii Andro Enukidze. Aktorzy Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie: Mariola ŁabnoFlaumenhaft, Dagny Mikoś, Marek Kępiński, Robert Żurek.

Od lewej: Andro Enukidze, reżyser i dyrektor artystyczny Państwowego Teatru im. Ilii Czawczawadzego w Batumi; Nina Dimitrova, dyrektor Teatru Credo w Sofii; Edward Kiejzik, aktor Polskiego Teatru Studio w Wilnie i dyrektor Pałacu Kultury w Trokach; Jagoda Skowron, kurator Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Trans/Misje – Trójmorze, pełnomocnik dyrektora Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Od lewej: Ryszard Zatorski, redaktor prowadzący miesięcznika „Nasz Dom Rzeszów”; Alina Bosak, dziennikarka VIP Biznes&Styl; Aneta Adamska-Szukała, twórczyni Teatru Przedmieście; Maciej Szukała, aktor Teatru Przedmieście; Monika Szela, dyrektor Teatru Maska w Rzeszowie; Natalia Szela; Grażyna GugałaGubernat, była redaktor naczelna Gazety Wyborczej Rzeszów; Jerzy Lubas, producent teatralny.

Piotr Mieczysław Napieraj i Dagny Mikoś, aktorzy Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Od lewej: Jerzy Lubas, producent teatralny; Anna Jochym, inspicjent w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie; Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Jagoda Skowron, kurator Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Trans/ Misje – Trójmorze, pełnomocnik dyrektora Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Ewa Draus, wicemarszałek województwa podkarpackiego.

Od lewej: Alicja Reizer, właścicielka firmy odzieżowej Real, i Edyta Podkulska, dyrektor kreatywny Hotelu Bristol, Grand Hotel, właścicielka Restauracji Radość.

Od lewej: Jagoda Skowron, kurator Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Trans/ Misje – Trójmorze, pełnomocnik dyrektora Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Izabela Dudek, koordynator pracy artystycznej w Teatrze im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Katarzyna Dudzic, reżyserka teatralna, tłumaczka.

Wojciech Buczak, z-ca dyrektora ds. przygotowania inwestycji w Podkarpackim Zarządzie Dróg Wojewódzkich, z żoną Elżbietą. Anna Jochym, inspicjent w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, i Jerzy Lubas, producent teatralny.



Miejsce: Teatr Przedmieście w Rzeszowie oraz Teatr Maska w Rzeszowie. Pretekst: Festiwal „Źródła Pamięci. Szajna – Grotowski – – Kantor” 2021.

Jerzy Fąfara, pisarz, przewodnik spaceru śladami Józefa Szajny podczas festiwalu „Źródła Pamięci. Szajna – Grotowski – Kantor”.

Od lewej: Monika Szela, dyrektor Teatru Maska; Aneta AdamskaSzukała, twórczyni Teatru Przedmieście i dyrektor festiwalu „Źródła Pamięci. Szajna – Grotowski – Kantor”.

Od lewej: Aneta AdamskaSzukała, twórczyni Teatru Przedmieście i dyrektor festiwalu „Źródła Pamięci. Szajna - Grotowski – Kantor”; Roman Siwulak, malarz, były aktor teatru Tadeusza Kantora Cricot 2; Jan Trzupek, prezes Małopolskiej Fundacji Muzeum Sztuki Współczesnej.

Reklama

Od lewej: Aneta AdamskaSzukała, twórczyni Teatru Przedmieście i dyrektor festiwalu „Źródła Pamięci. Szajna – Grotowski – Kantor”; Paweł Sroka, aktor Teatru Przedmieście; Iwona Błądzińska, aktorka Teatru Przedmieście.


Latający Teatr Kantorowi i publiczność ulicznego spektaklu.

Od lewej: Krystyna Stachowska, wiceprezydent Rzeszowa; Monika Szela, dyrektor Teatru Maska; Aneta Adamska-Szukała, twórczyni Teatru Przedmieście i dyrektor festiwalu „Źródła Pamięci. Szajna – Grotowski – Kantor”. Arti Grabowski, aktor, performer.

Od lewej: Barbara Adamska, historyk sztuki; Antoni Adamski, dziennikarz; Maciej Szukała, aktor Teatru Przedmieście.

Reklama

Od lewej: Dr Agnieszka Kallaus z Uniwersytetu Rzeszowskiego; Aneta Adamska-Szukała, twórczyni Teatru Przedmieście i dyrektor festiwalu „Źródła Pamięci. Szajna – Grotowski – Kantor”; Alina Bosak, dziennikarka VIP Biznes&Styl; Jan Trzupek, prezes Małopolskiej Fundacji Muzeum Sztuki Współczesnej.


Pretekst: XVII Międzynarodowy Festiwal Piosenki „Carpathia Festival” – Rzeszów 2021. Miejsce: Filharmonia Podkarpacka im. A. Malawskiego.

Od lewej: dr Anna Czenczek, pomysłodawczyni i dyrektor ,,Carpathia Festival”; Konrad Fijołek, prezydent Rzeszowa; Paweł Nawrocki, zdobywca Grand Prix „Carpathia Festival – Rzeszów 2021”.

Od lewej: Konrad Fijołek, prezydent Rzeszowa; Jacek Cygan, poeta, autor tekstów piosenek, gość honorowy „Carpathia Festival – Rzeszów 2021”, Jerzy Cypryś, wiceprzewodniczący Sejmiku Województwa Podkarpackiego.

Od lewej: Dorota Rachelska z Estrady Rzeszowskiej; Alekss Silvers, , zdobywca II miejsca „Carpathia Festival – Rzeszów 2021”; Patryk Korbecki, właściciel Osady Bóbrka nad Soliną. Paweł Nawrocki z Krakowa, zdobywca Grand Prix „Carpathia Festival – Rzeszów 2021” za piosenkę „Wszystko jedno”.

Ralph Kamiński, piosenkarz, kompozytor, autor piosenek.

Dr Anna Czenczek, pomysłodawczyni i dyrektor ,,Carpathia Festival”; Jacek Cygan, poeta, autor tekstów piosenek, gość honorowy „Carpathia Festival – Rzeszów 2021”.

Ilona Małek, dziennikarka TVP3 Rzeszów; Mateusz Szymkowiak, dziennikarz Telewizji Polskiej.

Jacek Cygan, poeta, autor tekstów piosenek, gość honorowy „Carpathia Festival – Rzeszów 2021”.

Od lewej: dr Anna Czenczek, pomysłodawczyni i dyrektor ,,Carpathia Festival”; Ilona Małek, dziennikarka TVP3 Rzeszów; Maciej Gnatowski, dziennikarz Polskiego Radia Rzeszów; Adam Bienias, dziennikarz TVP3 Rzeszów.

Więcej informacji z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl



Miejsce: Centrum Wystawienniczo-Kongresowe G2A Arena w Jasionce. Pretekst: XVI Targi Ślubne Wedding Day.

Aurelia Wach, menedżer projektu MTR Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; przedstawiciele Weselny Pakiet Chicago.

Patryk Madej wraz z pracownikami BM Autorskiej Pracowni Złotniczej w Rzeszowie.

Małgorzata Szwagiel, właścicielka Red Floral Art.

Od lewej: Joanna Baran-Marczydło, właścicielka FleurDecor/Ściany Kwiatowe i Róża Baran.

Szymon Taranda, dziennikarz Polskiego Radia Rzeszów, i Izabela Garlak, właścicielka marki Igar – Salonu Mody Ślubnej i Wizytowej.

Od lewej: Aurelia Wach, menedżer projektu MTR Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; Monika Sztaba-Ćwiąkała, starszy menedżer projektu MTR Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; Adam Cynk, wiceprezes SAGIER Sp. z o.o.

Od lewej: Maksymilian Mądro i Adrianna Czorniak z Restauracji i Cukierni Esencja w Rzeszowie.

Szymon Taranda, dziennikarz Polskiego Radia Rzeszów, i Katarzyna Fortuna, właścicielka Papilio – Agencji Modelek i Hostess.

Monika Lęcznar i Wojciech Kruczek, doradcy klienta pracowni Krawcy VIPO.

Iwona Lis-Chruściel, właścicielka firmy Wedd Project.




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.