VIP Biznes&Styl Nr 71

Page 1

dwumiesięcznik podkarpacki

Numer 2 (71)

Czerwiec-Lipiec 2021

LUDZIE SAMORZĄDU

Konrad Fijołek

W Rzeszowie zwyciężyła jedność!

VIP TYLKO PYTA

Kultura na prowincji proszona na scenę! Prof. Gustaw Ostasz i prof. Grzegorz Ostasz Rzeszowski etos inteligenta RAPORT

Inteligentne Specjalizacje Podkarpacia INFORMACJA I TELEKOMUNIKACJA

ANALIZA Zdrowie. Nie chcemy cudu, wystarczy, żeby było normalnie ISSN 1899-6477

Na okładce: Konrad Fijołek



VIP BIZNES&STYL

28-34 Małgorzata Wisz: W samorządach, wśród osób decyzyjnych i organizatorów festynów, często można usłyszeć głosy, że społeczność wiejska preferuje tylko kulturę ludową w tradycyjnym opakowaniu i disco polo. To nieprawda. Raczej są na to skazani, często nie mając możliwości wyboru. Uważam, że warto iść pod prąd, a ludzie, nieważne, na wsi, czy w mieście, intuicyjnie wyczuwają, co jest wartościowe. Każda miejscowość ma swoją historię, tradycje, warto je wykorzystywać i nie bać się używać do tego nowoczesnych narzędzi, szukać nietypowych rozwiązań – świat się zmienia, my się zmieniamy, nie musimy udawać, że to się nie dzieje.

LUDZIE SAMORZĄDU

RAPORTY I REPORTAŻE

Konrad Fijołek W Rzeszowie zwyciężyła jedność!

Zamek Lubomirskich Zamek brać? Rzeszów się waha

22

VIP TYLKO PYTA

28

Aneta Gieroń rozmawia z Małgorzatą Wisz, dyrektorem Gminnego Ośrodka Kultury i Rekreacji w gminie Czarna Kultura na prowincji proszona na scenę!

64 76

Zdrowie Nie chcemy cudu, wystarczy, żeby było normalnie

KULTURA

12

SYLWETKI

Obraz Bitwa pod Somosierrą do zobaczenia w Przemyślu

Prof. Gustaw Ostasz i prof. Grzegorz Ostasz Rzeszowski etos inteligenta

Malarstwo Barbara Porczyńska. Mamalarka

36 72

Literatura i historia Jak Adam Mickiewicz zakochał się w dziedziczce Niebylca

86 90

VIP Kultura Kolorowy świat Zdzisława Kudły


90

36 Czerwiec – Lipiec 2021 HISTORIA

8

Dworskie ogrody Letni pałacyk Lubomirskich w Rzeszowie

16

Album Dąbrowscy z Żołyni. Pasja tworzenia

80

86

Najpiękniejsze miejsca Galicji w XIX stuleciu Dzieje pałacu w Zarzeczu

72 96

INWESTYCJE

7

Atrakcje Bieszczadów Kolejka gondolowa nad Jeziorem Solińskim w 2022 roku

8

20

Konsolety nagłośnieniowe Z garażu w Racławówce pod Rzeszowem do Los Angeles

MODA

80

96

Pan Robak Nietuzinkowa odzież dla dzieci od rodzinnej firmy z Rzeszowa

76 4

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

64


OD REDAKCJI

Rzeszowianie już w I turze – 13 czerwca – wybrali nowego prezydenta Rzeszowa i… 56,51 proc. głosów wyborców to z jednej strony silny mandat do rządzenia dla Konrada Fijołka, ale z drugiej jeszcze większe zobowiązanie na najbliższe dwa lata, bo tyle trwać będzie obecna kadencja w wyniku wyborów uzupełniających. Doczekaliśmy się kampanii wyborczej, jakiej nigdy jeszcze w Rzeszowie nie było i po raz pierwszy rzeszowianie tak licznie i tak głośno wzięli udział w dyskusji o swoim mieście. Wynik wyborczy, jaki uzyskali Grzegorz Braun oraz Marcin Warchoł, jest czytelnym sygnałem, że rzeszowianinem się jest, a nie tylko bywa! Ważna lekcja przed wszystkimi wyborami samorządowymi, ale też parlamentarnymi, które już za dwa lata, a w których notorycznie wybieramy na swoich reprezentantów osoby spoza Rzeszowa i Podkarpacia. Szkoda, bo ogromnie dużo na tym tracimy, nie tylko politycznie! I tak jak w ostatnich tygodniach zmieniło się w Polsce stereotypowe myślenie i mówienie o Rzeszowie, tak w ostatnich latach zmieniło się postrzeganie kultury na prowincji. Małgorzata Wisz, dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury i Rekreacji w gminie Czarna, nie ma wątpliwości, że lokalne instytucje kultury to dziś autentyczne koła zamachowe rozwoju dla samorządów. Sama przeszła długą drogę od tradycyjnej Zagrody Garncarskiej do Ośrodka Garncarskiego Medynia. Powstało miejsce piękne architektonicznie, ale co ważniejsze, ośrodek mentalnie i kulturowo wprowadził lokalną społeczność w XXI wiek. Udał się innowacyjny powrót do przeszłości z planami na przyszłość. Tym bardziej wydaje się zasadne pytanie – co dalej z zamkiem Lubomirskich w Rzeszowie? Oddać zabytek rzeszowianom, czy poprzestać na siedzibie sądu? Zdania są podzielone. Jedni obawiają się nudy kancelaryjnego układu pomieszczeń, inni widzą duży potencjał zabytku, który stoi w samym centrum miasta i mógłby stać się przybytkiem artystów i turystyczną atrakcją z wejściem na wieżę i do tajemnego korytarza, wyeksponowaną historią miasta, pracowniami twórców i kawiarnią. Konkretny projekt i kosztorys do tej pory nie powstał. Poprzestano na ogólnikach...

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl zespół redakcyjny Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Natalia Chrapek natalia@vipbiznesistyl.pl fotograf Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl skład

Artur Buk

współpracownicy Katarzyna Grzebyk, i korespondenci Anna Koniecka, Magdalena Louis, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 501 509 004 dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333

ADRES REDAKCJI

ul. Mieszka I 48/50 35-303 Rzeszów tel. 17 850 75 99

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Mieszka I 48/50 35-303 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl


INWESTYCJE Wszystko wskazuje na to, że już w 2022 roku pojedziemy kolejką linową nad zaporą w Solinie. To będzie jedna z największych atrakcji Bieszczadów. Inwestycję realizują Polskie Koleje Linowe oraz Polski Fundusz Rozwoju SA. Długość trasy wyniesie ponad 1,5 km, a wraz z kolejką powstanie ośrodek turystyczny oraz park tematyczny zlokalizowany na zboczu góry Jawor. Prace już trwają.

Kolejka gondolowa nad Jeziorem Solińskim w 2022 roku

P

rojektowana trasa widokowej kolei gondolowej rozpoczyna się od stacji startowej Plasza, zlokalizowanej powyżej deptaka prowadzącego do korony zapory w Solinie. Stacja końcowa i wieża widokowa o wysokości 56 m mają się znajdować na górze Jawor. Długość trasy kolei to 1,64 km. Najwyższa z podpór ma mieć 99 m wysokości. W ciągu jednej godziny kolej będzie mogła przewieźć około 1200 pasażerów. – Pomysł utworzenia kolejki zrodził się kilka lat temu i dzięki grupce zapaleńców, a także przychylności polskiego rządu, udaje się go dziś realizować. M.in. dzięki tej inwestycji pokazujemy, że istnieje podkarpacka droga rozwoju, również rozwoju turystyki, którą niezmiennie podążamy – uważa Ewa Leniart, wojewoda podkarpacki. Bo jak tłumaczy Paweł Borys, prezes PFR, celem spółki jest stworzenie atrakcyjnej, całorocznej oferty turystyczno-rekreacyjnej. – Chcemy, przy współpracy z lokalnymi społecznościami, wykorzystać potencjał największych regionów turystycznych, przy jednoczesnym zachowaniu naturalnych walorów środowiskowych – dodaje Borys. Na trasie znajdować się będzie pięć podpór o różnych wysokościach. Najniższa podpora osiągnie wysokość 17 metrów, najwyższa 75 metrów i będzie to najwyższa podpora kolei linowej w Polsce. Dodatkową atrakcją nowego ośrodka turystycznego Grupy PKL i PFR w Solinie będzie park tematyczny zlokalizowany na powierzchni 4,7 hektara na zboczu góry Jawor. – Projekt udaje się realizować dzięki pomysłowości i współpracy wielu środowisk – bez względu na opcje polityczne. Bieszczady i Solina to solidna marka, miejsca niezwykłe, które mimo rozwoju turystyki zachowują tajemniczość i dzikość – uważa Marek Kuchciński, poseł PiS. – Turyści, którzy odwiedzą Solinę w przyszłym roku, będą mogli zobaczyć piękne widoki i bieszczadzką przyrodę z zupełnie nowej perspektywy – wagonika kolei PKL – dodaje Daniel Pitrus, prezes PKL. Kolej w Solinie zostanie wyposażona w najnowsze technologie, które zapewnią najwyższy standard bezpieczeństwa, a systemy napędu awaryjnego oraz newralgiczne elementy kolei zostaną zdublowane oraz umożliwią bezpieczne sprowadzenie pojazdów do stacji. Podczas montażu rozciągania liny kolei także zostaną wykorzystane nowoczesne technologie. Z użyciem specjalistycznego drona zostanie rozciągnięta pierwsza lina o średnicy 4 mm, wykonana z kevlaru, a następnie rozmieszczone zostaną liny docelowe o długości 3080 metrów. Koszt inwestycji ośrodka turystycznego w Solinie, który buduje Grupa PKL i PFR, wyniesie około 110 mln złotych.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak, Podkarpacki Urząd Wojewódzki


zielony Rzeszów

Dworskie

ogrody

Lubomirskich w Rzeszowie W

połowie XVIII w. pałacyk został nadbudowany przez Karola Henryka Wiedemanna, działającego na dworze Jerzego Ignacego, syna i następcy Hieronima Augustyna. Sprowadzony z Saksonii architekt, nad znajdującą się w centralnej części salą balową nadbudował piętro, gdzie miał zamieszkać syn księcia, Hieronim Teodor. Pałacyk zyskał wówczas oryginalną dekorację architektoniczną wykonaną z czarnego dębu wydobytego z dna Wisłoka. Drewniane obramowania okien i nisz zachowały się znakomicie, w przeciwieństwie do wyrzeźbionych w piaskowcu popiersi i wazonów wieńczących postumenty. Wcześniejsza późnobarokowa budowla zyskała wówczas dekoracje w stylu saskiego rokoka. Rozkład wnętrz pałacyku był nieskomplikowany. Pośrodku mieściła się sala balowa, a w bocznych skrzydłach po dwie mniejsze. Piętro powtarzało rzut parteru. Jednak Hieronim Teodor nie zamieszkał tutaj, wbrew wcześniejszym planom. Skromnie umeblowany pałacyk pełnił funkcję maison de plaisance, miejsca do towarzyskich spotkań, rozrywek i zabaw blisko natury. Sala balowa posiadała portes-fenetres zapewne więcej niż parę przeszklonych całkowicie drzwi, które wychodziły na taras (dziś już nieistniejący) otoczony kamienną

8

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

Letni pałacyk Lubomirskich.

L

etni pałacyk Lubomirskich, usytuowany w tle potężnej bryły ufortyfikowanego zamku, zbudowany został na początku XVIII stulecia. Na zlecenie Hieronima Augustyna Lubomirskiego, właściciela miasta i dóbr rzeszowskich, wielkiego hetmana koronnego, królewski architekt Tylman z Gameren zaprojektował niewielką budowlę na planie w kształcie litery H.

Tekst Barbara Adamska Fotografie Tadeusz Poźniak

balustradą z posągami na postumentach. Stąd już tylko kroki dzieliły od ogrodów tarasowato opadających w kierunku południowym i ciągnących się w kierunku zachodnim wzdłuż fortyfikacji zamkowych. Umeblowanie letniego pałacyku było skromne, jako że nie służył do mieszkania, ale do przyjęć i zabaw. Centralnie usytuowana sala wyłożona była kafelkami sprowadzonymi z Holandii lub z Gdańska. Wyposażenie stanowiły kolbuszowskie kanapy, krzesła i taborety obite błękitną trypą (polską tkaniną podobną do pluszu), lekkie stoliki gerydony służyły jako pod-


stawy dla licznych lichtarzy i odbijających płomienie świec luster. Błękitne wnętrze letniego pałacu, rozjaśnione słonecznym światłem lub setkami płonących świec, kontrastowało z nastrojem przytłaczających powagą komnat zamku usytuowanego na fortecy. Tam przeważały ciężkie późnobarokowe meble w typie gdańskich, obite – jak i ściany – ciężką adamaszkową materią w barwach nasyconej zieleni i czerwieni. Zamkowe apartamenty młodziutkiej Joanny von Stein, drugiej małżonki księcia, wypełniały Plan Rzeszowa Karola Henryka Wiedemanna z 1762 r. rozkoszne niewielkie rokokowe białe mebelki i mnóstwo bibelotów z niezwykle modnej i kosztownej chińskiej, japońskiej i miśnieńskiej porcelany. Podstarzały stan dokumentuje mapa Rzeszowa z 1936 r. W nawiązaniu do małżonek otaczał Joannę przepychem. Finansował dla „mod- planu Wiedemanna narysował ją Józef Koziej. Już w międzynej żony” nie tylko stroje i wykwintne cacka, ale też budowę wojniu nie było śladu po geometrycznych ogrodach. W ich tarasowatych ogrodów, kanału wodnego ze sztuczną wyspą, miejscu powstała ekskluzywna zabudowa willowa. Pozostała na której usytuowano pawilon w kształcie pagody. jedynie ruina budyneczku kordegardy. Obecnie zabezpieczona Karol Henryk Wiedemann, nadworny architekt Lubomir- i nadbudowana, służy jako zaplecze lokalu gastronomicznego. skich, pozostawił bezcenny dokument. W 1762 r. narysował W miejscu, gdzie kanał wodny opływał wysepkę z pagodą mapę ówczesnego Rzeszowa, oglądanego z lotu ptaka. Udo- pozostało zagłębienie terenu. W nim władze miasta ufundowakumentował niemal każdy dom w książęcym mieście, w któ- ły fontannę i sadzawkę. Pomysł ten wpisuje się w jakiś wielki rym niemal połowę przestrzeni zajmowały obie rezydencje ogólnopolski trend. Miasta wojewódzkie, powiatowe i gminy otoczone folwarkiem, zwierzyńcem, ogrodami warzywnymi pysznią się fontannami (czasem nawet dwiema na niewielkim i paradnymi. Według planu Widemanna możemy odczytać po- rynku), grającymi, multimedialnymi, podświetlanymi. łożenie zamkowych ogrodów. Zastanawiam się, czy zamiast wodotrysku w marmurowej rancuski ogród geometryczny usytuowany był na osi obudowie nie można było pokusić się o odtworzenie pagody letniego pałacyku. Ciągnął się w kierunku zachodnim według rysunku z mapy Wiedemanna, choćby ze względu na prostokątnymi parterami po pięć w obu rzędach. Parter szacunek, iż była to pierwsza budowla tego typu na ziemiach jest płaską kwaterą, często z ozdobną obrzeżną rabatą z kwia- polskich. Znam udane rekonstrukcje zabytkowej architektury tów lub żywopłotu. Bywają też partery wodne w formie base- z niedalekiego obszaru. Znakomicie radzą sobie z konserwanu. Zróżnicowane barwy na mapie pozwalają przypuszczać, cją i odbudową dawnej architektury uzdrowiskowej włodarze że prócz kwater wypełnionych roślinnym ornamentem mogły Krynicy. W Iwoniczu wymieniono blaszaną muszlę koncertobyć też baseny wodne. Jedne i drugie obramowane ozdobami wą z czasów wczesnego PRL-u na neogotycką altanę odtwoarchitektonicznymi. Od północy i południa partery flankują rzoną na podstawie dziewiętnastowiecznej ryciny. rzędy drzewek lub krzewów przystrzyżonych do jednakowych 1819 r. letni pałacyk wraz z zamkiem Lubomirkształtów. Od strony zachodniej francuski, barokowy ogród scy sprzedali rządowi austriackiemu. Odtąd zabyzamyka mur z bramą na osi głównego wejścia do pałacu, tek zmieniał użytkowników. Zakupiony w 2014 r. ograniczony po bokach dwiema kordegardami, przykrytymi przez Okręgową Izbę Lekarską w Rzeszowie, został gruntowkopulastym dachem. nie wyremontowany wraz z ogrodzeniem. Od strony wschodZnacznie ciekawsze wydaje się założenie usytuowane niej zbudowano parking. Na niewielkiej przestrzeni między między letnim pałacykiem a wschodnią fasadą zamku. To po- ogrodzeniem z bramą wjazdową a zachodnią fasadą pałacu łożony nisko kanał zasilany wodą z Wisłoka, opływający nie- zrekonstruowano kwatery z zielenią. Kompozycję typową dla regularnym korytem sztuczną wyspę. Kanał służył do żeglu- barokowych założeń ogrodowych tworzą partery podzielone gi. Nad czterema parterami wznosił się pawilon w kształcie na geometryczne rabaty, symetrycznie rozmieszczone, oddziechińskiej pagody. Był to kolejny przejaw rokokowej mody lone żwirowymi ścieżkami. Niskie żywopłoty ujmują w ramy na dalekowschodnią egzotykę. Pawilony w tak osobliwym rabatowe kwatery, nadając im kształty zbliżone do elipsy, kształcie rozprzestrzeniły się w ogrodach kontynentalnej Eu- okręgu i a pieces coupees (poucinanych kawałków). Pionowe ropy za pośrednictwem angielskich wzorników. Rzeszowska akcenty tworzą niewysokie krzaczki iglaków i drzewka o kupagoda była pierwszą tego typu budowlą wzniesioną na tere- liście formowanych koronach. nie Polski. Ukształtowanie niewielkiego obszaru zieleni w stylu O ile zamek i letni pałacyk w mniej lub bardziej zmie- geometrycznych, barokowych kompozycji na miejscu starenionym kształcie doczekały do naszych czasów, to z osiem- go, dworskiego ogrodu Lubomirskich tworzy dostępną dla nastowiecznych założeń ogrodowych nie przetrwało nic. Ten wszystkich przestrzeń do wypoczynku.

F

W

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

9




KULTURA

Bitwa pod Somosierrą do zobaczenia w Przemyślu W zbiorach Muzeum Narodowego Ziemi Przemyskiej znajduje się ważny zabytek malarstwa polskiego. To olejny szkic do panoramy „Bitwa pod Somosierrą” pędzla Wojciecha Kossaka i Michała Wywiórskiego z roku 1900. Po ingerencji carskiej cenzury panorama nigdy nie powstała.

M

oda na malowanie panoram dotarła do Polski pod koniec XIX stulecia. Rozpowszechniła się szybko ze względu na tematykę patriotyczną – tak ważną w czasach zaborów. Pierwszą była popularna do dziś „Bitwa pod Racławicami” Jana Styki i Wojciecha Kossaka (1894). Dwa lata później Kossak wraz z Julianem Fałatem stworzyli „Przejście armii Napoleona przez Berezynę”. Cieszyła się ona tak wielkim powodzeniem, iż grupa przedsiębiorców warszawskich zamówiła trzecią panoramę przeznaczoną specjalnie dla Warszawy. Powstał pomysł bitwy pod Somosierrą, wsławioną brawurowym i zwycięskim atakiem polskich ułanów na wojska hiszpańskie. Wojciech Kossak zaprosił do współpracy Michała Wywiórskiego. Ten pierwszy przeprowadził drobiazgowe badania batalistyczne, kostiumologiczne, bronioznawcze. Wywiórski miał namalować pejzaż, w którym rozgrywała się bitwa. Malarze wyjechali do Hiszpanii późną jesienią 1899 r. (Szarża polskich ułanów miała miejsce 30 listopada 1808). Po fatalnych miejscowych drogach artyści poruszali się pieszo – przeszli 240 km – idąc obok wozu z ekwipunkiem (od żywności po przybory malarskie i aparaty fotograficzne). Ich przewodnikiem był niejaki pan Freund, znający język Żyd pochodzący spod Jarosławia. Tym, co zobaczyli obaj, byli niezwykle zaskoczeni. Jedynym polskim obrazem w Luwrze jest kompozycja Piotra Michałowskiego „Somosierra”, dar Muzeum Narodowego w Warszawie. Przedstawia ona polskich ułanów przedzierających się przez stromy górski wąwóz. Okazało się, iż w rzeczywistości jest to raczej kamienista dolina otoczona wysokimi górami. Z pozoru wyglądała niewinnie. Jednak atak prowadzony w tej otwartej przestrzeni musiał być krwawy i narażał szwadron na ogromne straty. Po powrocie do Berlina, gdzie mieszkali obaj twórcy, Wywiórski namalował cały pejzaż. Później Kossak zapełnił go postaciami. Do końca stycznia 1900 r. cały szkic: cztery płótna o wymiarach 150 x 287 cm każde, był gotowy. Po przewiezieniu ich do Warszawy należało uporać się z najważniejszym problemem: akceptacją cenzury. Niestety, mimo najwyższych protekcji: rosyjskiego księcia Włodzimierza Aleksandrowicza, a nawet cesarza Wilhelma II, decyzja cenzora była negatywna. Obawiał się, iż prezentacja panoramy wywołałaby patriotyczne zamieszki. (Nawiasem mówiąc, komunistyczna cenzura miała zastrzeżenia do panoramy „Kościuszko pod Racławicami” jeszcze w okresie stanu wojennego w latach 80. XX wieku). Kossakowi groziło bankructwo: zakupił dużą ilość płótna i farb, wynajął w Warszawie duży budynek do pokazania szkicu do Somosierry. Konsorcjum inwestorów (panorama była poważnym przedsięwzięciem finansowym) postanowiło zmienić temat na bardziej uniwersalny, o międzynarodowym charakterze. Wybrano bitwę pod piramidami, wydarzenie z kampanii napoleońskiej w Egipcie w 1798 roku. Nowa panorama powstała w rekordowo krótkim czasie czterech i pół miesiąca: od listopada 1900 do kwietnia 1901 roku. „Samosierrę” kupił za 15 tys. rubli Czesław Świeżawski dla swego dworu w Ostrowie pod Przemyślem. Pozostawała ona w rękach rodziny do roku 1968, kiedy to nabyło malowidło Muzeum Narodowe Ziemi Przemyskiej. Była to inicjatywa ówczesnego dyrektora MNZP, Antoniego Kunysza. Cena wyniosła 190 tys. zł, z czego 45 tysięcy stanowiły składki społeczeństwa. Rywalem do zakupu było Muzeum Narodowe w Poznaniu. Obecnie Somosierra eksponowana jest co kilka lat na specjalnych wystawach. Ostatnio pozostaje także do obejrzenia na dużej reprodukcji umieszczonej na zewnątrz gmachu. Pisząc tekst korzystałem z opracowania Katarzyny Winiarskiej z MNZP.

Tekst Antoni Adamski Fotografie archiwum VIP Biznes&Styl



TEATR

Spektakle teatralne dla dorosłych i dzieci, koncerty od klasyki po jazz i pop, a także wystawa plakatu mieszczą się w programie Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Trans/ Misje – Trójmorze, który zagości w Rzeszowie w drugiej połowie sierpnia. Do miasta przyjadą artyści z kilkunastu państw – kulturalnym dialogiem ubarwią rzeszowskie sceny i ulice.

Festiwal Trans/Misje

Sierpień w Rzeszowie pełen artystów i sztuki

T

rans/Misje – festiwal, który cieszył rzeszowską publiczność różnorodnością sztuk i prezentacjami artystów z różnych krajów – wraca do Rzeszowa w nowej formule, nie tracąc jednak międzynarodowego charakteru. Zainicjowany w 2018 roku przez Teatr im. Wandy Siemaszkowej, miał charakter festiwalu wędrownego – organizowanego co rok w jednym z sześciu krajów partnerskich: Polsce, Słowacji, Czechach, Ukrainie, na Węgrzech i Litwie. Pierwsza edycja tego dużego międzynarodowego wydarzenia zorganizowana została w Rzeszowie, kolejne w słowackich Koszycach (2019) oraz w Wilnie i Trokach na Litwie (2020). Zespół Teatru „Siemaszkowej” zadbał jednak o to, by namiastka Trans/Misji w stolicy Podkarpacia pozostała i przez ostatnie dwa lata przygotowywał „mały” festiwal pod nazwą Trans/Misje – Wschód Sztuki. Była to namiastka ambitna – wciąż z udziałem zagranicznych artystów: zachwycających aktorów, śpiewaków, malarzy i innych artystów z Gruzji, Bułgarii, Rumunii, Ukrainy. Takiej edycji spodziewano się w tym roku, tymczasem będzie bogatsza. Po spowodowanych pandemią trudnościach w kontynuacji wędrownego teatru – tzw. duże Trans/Misje wracają na stałe do Rzeszowa. W dodatku w rozszerzonej formule, bo obejmą prezentacje artystów z 12 państw zrzeszonych w Inicjatywie Trójmorza: Polski, Austrii, Bułgarii, Chorwacji, Czech, Estonii, Litwy, Łotwy, Rumunii, Słowacji, Słowenii i Węgier. – Do zagranicznych teatrów i instytucji kultury, z którymi współpracowaliśmy, dołączają nowe. Inicjatywa Trójmorza w świadomości społecznej służy zacieśnianiu powiązań w Europie Środkowej w zakresie energii, transportu, komunikacji cyfrowej i gospodarki. Świetnym dopełnieniem tej inicjatywy jest stworzenie platformy dla wymiany doświadczeń kulturalnych i dorobku artystycznego zrzeszonych państw, i tym właśnie stanie się nasz Festiwal – mówi Jagoda Skowron, dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Trans/Misje – Trójmorze. Siedmiodniowy festiwal zaplanowano na dwa wakacyjne weekendy: 20-22 oraz 26-29 sierpnia. – W tegorocznym programie są głównie spektakle teatru dramatycznego, ale też koncerty i wystawy, spotkania literackie. Chcemy, aby Trans/Misje pozostały letnim festiwalem rozmaitości – różnorodnym i interdyscyplinarnym, a także, by każdy z 12 krajów miał w nich swój udział – mówi Jagoda Skowron. Premierę już na pierwszy dzień festiwalu szykuje Teatr Siemaszkowej. Gruziński reżyser Andro Enukidze przygotowuje z rzeszowskim zespołem spektakl „Wiśniowy sad” według Antoniego Czechowa. Wśród polskich propozycji jest także występ formacji teatralnej Latający Teatr Kantorowi Moniki Adamiec, przedpremierowy koncert Dagny/Osiecka, a także recital Krzysztofa Iwaneczki. Z interesującym repertuarem przyjadą zagraniczni goście. Pod szyldem Akademii Muzycznej w Wiedniu zorganizowany zostanie koncert fortepianowy w Filharmonii Podkarpackiej, sztukę „Płaszcz” Gogola wystawią Bułgarzy, Czesi mozaikowy spektakl o swoich XX-wiecznych bohaterach, Estończycy – Szekspira, a litewski Teatr „Studio” – „Zapiski oficera Armii Czerwonej” wg Sergiusza Piaseckiego, połączone z performancem i wystawą. Rumunia zaprezentuje dzieło swojej współczesnej dramaturgii pt. „Syndrom kojota”, a Słowacja spektakl żywego planu i lalki dla dzieci o Chaplinie. Będzie też spektakl łotewski i wystawa przygotowana przez chorwackie Muzeum Narodowe w Zadarze we współpracy z Muzeum Okręgowym w Rzeszowie, oraz wystawa plakatu przywieziona przez Słowenię. Szczegółowy program festiwalu udostępni jeszcze w lipcu Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. – Festiwal odbywać się będzie w różnych przestrzeniach miasta – na scenach naszego teatru i na teatralnym dziedzińcu, w Teatrze Maska, w industrialnej przestrzeni Hotelu Rzeszów, w filharmonii i na Paniadze. Oferta repertuarowa jest tak szeroka, że wiele osób znajdzie w niej coś interesującego dla siebie – zapewnia Jagoda Skowron. Organizacja Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Trans/Misje – Trójmorze jest możliwa dzięki finansowemu wsparciu Samorządu Województwa Podkarpackiego, Ministerstwa Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu.

Tekst Alina Bosak Fotografia Maciej Rałowski, archiwum Teatru im. W. Siemaszkowej



Album

Dąbrowscy

Wśród niskich domków Rynku w Żołyni wyróżnia się piętrowa mieszczańska kamienica. Przez lata zamieszkana przez jedną osobę, później tylko okazyjnie odwiedzana przez rodzinę, egzystowała na marginesie współczesnego życia. A właśnie tutaj na przełomie XIX i XX w. działał warsztat rzeźbiarski rodziny Dąbrowskich, w którym wykonano ponad sto ołtarzy do kościołów i cerkwi: od Syberii po Stany Zjednoczone. Jego właściciele: Franciszek Dąbrowski i jego syn Henryk, znani byli również jako wykonawcy mebli do hrabiowskich pałaców w Łańcucie, Przeworsku, a nawet eksportowanych do Niemiec.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Marcin Plezia

Pasja tworzenia W

jednej z szaf w kamienicy Dąbrowskich odnaleziono archiwum Ferdynanda Majerskiego (1832-1921). Jego warsztat działał w tym mieście przez 63 lata i został zlikwidowany w roku 1930. Warsztat Majerskiego był wszechstronny: zajmował się snycerką oraz pozłotnictwem, rzeźbą w kamieniu, stolarstwem; wykonywał także konserwację zabytków kościelnych. W jego pracowni powstało kilkaset dzieł zdobiących wnętrza kościołów i cerkwi oraz nagrobki na terenie całej Galicji, a później odrodzonej Rzeczypospolitej. Archiwum uznawano dotąd za zniszczone w czasie II wojny światowej. Zidentyfikował je Bartosz Podubny, historyk sztuki, zastępca wojewódzkiego konserwatora zabytków w Rzeszowie. Okazało się, że ocalili je Dąbrowscy, związani zawodowo z F. Majerskim. W 2020 r. fragment zbioru dotyczący prac w katedrze przemyskiej eksponowało Muzeum Archidiecezjalne, a następnie Gminny Ośrodek Kultury w Żołyni. GOK sfinansował wydanie związanej z ekspozycją pracy B. Podubnego „Majerscy dla katedry przemyskiej”.


Magdalena Kątnik-Kowalska, dyrektorka GOK w Żołyni, uczyniła z kamienicy Dąbrowskich centrum promocji gminy. (Obiekt zakupił jej mąż, bo gminy nie było stać na ten wydatek). Uzyskała merytoryczne wsparcie Narodowego Instytutu Dziedzictwa oraz Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. W ramach projektu: „Dąbrowscy. Pasja tworzenia” ukazał się pierwszy tom zaplanowanego cyklu wydawnictw poświęconych rodzinie snycerzy. Artysta-fotografik Marcin Plezia pokazuje w doskonale wydanym albumie utrwalone w kadrze obrazy miejsca, w którym mieszkali i tworzyli Franciszek i Henryk Dąbrowscy. To ich osobisty świat pokazany oczami współczesnego twórcy. Na zdjęciach Plezi zobaczymy kamienicę – od starych drzwi wejściowych i drewnianych schodów na piętro, aż po strych, jej wnętrza (z godnymi uwagi detalami), pracownię rzeźbiarską z warsztatem, niewielkie fragmenty wspomnianego archiwum oraz warsztat zlokalizowany w drewnianej szopie na podwórzu. Rozpiętość obserwacji fotografika jest bardzo szeroka: od „oficjalnych” pokoi, w których goszczono przybyłych, po miejsca, których nie pokazywano obcym. To przemieszanie różnych światów. Mieszczańskie wnętrza na pozór nie różnią się od podobnych z przełomu XIX i XX stuleci. Uderza w nich uroda zachowanych detali (np. secesyjna wisząca nad stołem lampa czy dekoracyjne kafle pieca), jak również bogactwo wykonanych własnoręcznie mebli. To rozłożysta neorenesansowo-barokowa szafa, która zapewne miała powędrować do jakichś pałacowych wnętrz. Oglądamy także szafę i kredens w stylu art déco. Marcin Plezia pochyla się nad detalami ornamentu, a nawet nad szyldzikiem z pękiem kluczy. Za najbardziej intymne uważam jednak te pomieszczenia, w których tworzyli ojciec i syn. Pracownia sprawia wrażenie miejsca opuszczonego dosłownie kilka minut temu. Na stole rozrzucone narzędzia stolarskie i rzeźbiarskie: młotki o różnych kształtach, heble i dłuta. Praca została przerwana, bo obok leżą różnych rozmiarów wióry. W kącie fragmenty ornamentów starego ołtarza i użyteczne szpargały. Wszystkie te drobiazgi modelowane są światłem; niektóre zanurzone w półcieniach. Inne wyłaniają się z mroku jak drewniana śruba zacisku stołu stolarskiego. Marcin Plezia z uwagą śledzi rękę artysty widoczną nie tylko w zwojach rysunków ołtarzowych detali. Także w olejnych malunkach zachowanych na ścianie warsztatu. To np. przypadkowy (?) szkic twarzy brodatego starca czy fragmenty ornamentów rozwiniętych później przy dekorowaniu ołtarza. Obraz dopełnia zestaw pędzli, a takMARCIN PLEZIA że puszki i buteleczki jakichś malarskich specyfików. To jakby fragment tajemniczej pracowni alchemika. Urodzony w Przemyślu, Wydawnictwo GOK w Żołyni oglądam z podziwem dla kunsztu fotografika rocznik 1986. Fotografią zajmuje się kilkanaście oraz wydawcy. Ale także z poczuciem wstydu, że w Rzeszowie powstanie takiego lat. W 2010 roku obronił wydawnictwa od lat nie jest możliwe… z wyróżnieniem tytuł Wszystkie fotografie pochodzą z albumu „Żołynia. Rynek 1 Kamienica artysty – fotografika Dąbrowskich”, Wyd. GOK Żołynia 2021. w Krakowie. Doświadczenie zbierał jako fotoreporter krakowskich dzienników oraz współpracując z agencjami reklamowymi. Obecnie mieszka w Rzeszowie. Ma na swoim koncie wystawy indywidualne oraz grupowe. W 2020 roku finalista Projektu Packshot – ogólnopolskiego konkursu fotografii produktowej. Na co dzień zawodowo zajmuje się fotografią reklamową oraz uczy fotografii, od 2010 roku prowadzi nieprzerwanie kursy profesjonalnej fotografii w Rzeszowie.




PRZEDSIĘBIORCZOŚĆ

Łukasz Zawada.

Z garażu w Racławówce pod Rzeszowem W do Los Angeles Zaczęło się od koncertów KSU i opakowań dla fabryk, produkowanych wieczorami w przydomowym garażu. Łukasz Zawada, specjalista jakości w firmie lotniczej, ostatecznie postawił na własny biznes. Wymyślił wielofunkcyjny mechanizm obrotowy stosowany w skrzyniach transportowych typu „flip case” dla konsolet nagłośnieniowych. Dziś z urządzeniami do realizacji dźwięku lub oświetlenia scenicznego w skrzyniach Zcase podróżują takie zespoły jak Machine Head, Jamiroquai, Kelly Family, a także Orkiestra Reprezentacyjna Sił Powietrznych USA.

Tekst Alina Bosak Fotografia Tadeusz Poźniak

20

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

ystarczyły cztery lata od pierwszej prezentacji skrzyni Zcase z konsoletą nagłośnieniową na targach ProLight + Sound we Frankfurcie, by logo Zcase stało się rozpoznawalne przez akustyków na całym świecie. Dla branży scenotechnicznej to synonim jakości i solidności oraz gwarancja, że czuły na transportowe wstrząsy sprzęt elektroniczny bezpiecznie dotrze na miejsce koncertu. I choćby ważył ponad 200 kilogramów, będzie mogła go rozpakować jedna osoba. Markę stworzył Łukasz Zawada – absolwent rzeszowskiego Zespołu Szkół Mechanicznych. Przez dziesięć lat pracował dla firm Doliny Lotniczej. Od ponad dwudziestu lat jest także muzykiem i basistą, przez kilka lat koncertował z KSU. Skrzynie zaczął robić, jeszcze grając w lokalnych zespołach. Założył jednoosobową firmę i produkował je w przydomowym garażu w Racławówce pod Rzeszowem. – Na początek miałem wiedzę, jaką przekazał mi tato, który był tokarzem, i 500 zł kapitału. 400 zł dołożyła mama, dzięki czemu kupiłem pierwszą piłę do cięcia aluminium – opowiada, pod-


kreślając, że to była praca na drugim etacie, bo pierwszy był w fabryce. Wieczorami, w każdy wolny dzień. – Szukałem drugiego źródła dochodu – tłumaczy. – Dopiero po kilku latach stwierdziłem, że zaryzykuję i postawię wszystko na własny biznes. W 2015 roku zająłem się już tylko tym. Zatrudniłem pierwszego pracownika, w 2016 roku drugiego. Dziś załoga Zcase to 13 osób, licząc mnie i moją żonę Magdalenę. Zaczynałem od skrzyń na instrumenty i dla przemysłu. Na początku produkowałem głównie wkłady piankowe na narzędzia potrzebne na liniach montażowych dla różnych firm Doliny Lotniczej. Skrzynie na instrumenty były dodatkowym zajęciem. Ale potem rynek się popsuł, rosła konkurencja dla „pianek”, wiele osób kupiło maszyny CNC i mogło robić to samo, co ja. Wtedy postanowiłem postawić na skrzynie, m.in. na sprzęt koncertowy i studyjny. Biznes wyrósł z pasji. Zawsze interesowały go techniczne szczegóły związane z organizacją sceny, koncertu, gdzie bezpieczne przetransportowanie i ustawienie systemu nagłaśniającego, olbrzymich konsoli jest sporym wyzwaniem. – Skrzynie projektowałem metodą prób i błędów. Nie było podręczników, instrukcji mówiących o takiej technologii – opowiada Łukasz Zawada. Wyszedł produkt tak doskonały, że dziś Zcase produkuje cały wachlarz skrzyń dedykowanych scenotechnice i konsoletom nagłośnieniowym. Na tym firma się koncentruje, chociaż wciąż realizuje także zamówienia dla przemysłu. – Skrzynia ma być ergonomiczna i zabezpieczać produkt w najlepszy możliwy sposób, zapobiegając jego uszkodzeniom. Stopień zabezpieczeń i rodzaj rozwiązań zależy od tego, czy ma to być opakowanie na, przykładowo, niedrogie czujniki, czy skrzynia na wartą 2 mln zł konsoletę nagłośnieniową, która będzie podróżować samolotem po całym świecie. onieważ wyzwaniem przy organizacji dużych imprez jest m.in. rozstawienie konsolety, postanowił wyposażyć skrzynie transportowe w mechanizm, który to ułatwia. W 2017 roku na tragach we Frankfurcie po raz pierwszy zaprezentował mechanizm obrotowy flip case. – I zaraz potem dołożyłem do niego unoszenie pneumatyczne, ponieważ ktoś ze zwiedzających zapytał mnie, czy to mogłoby się samo wysuwać – wspomina Łukasz Zawada. – Powstał mechanizm wielofunkcyjny, składający się z obrotu, uniesienia, wypięcia itp. Mój kolega przygotował o tym filmik i wrzucił na brytyjską stronę dla inżynierów dźwięku. W ciągu trzech tygodni obejrzało go 150 tys. osób. I tak zaczął się boom na nasze flip case’y. Nowy mechanizm w 2018 roku na targach w Niemczech zrobił furorę. – Aby go zaprezentować, pożyczyłem drogą konsoletę od znajomego z Wrocławia – wspomina twórca Zcase. – Drobna dziewczyna, 165 cm wzrostu, bez niczyjej pomocy otwierała 120-kilogramową konsoletę. Dla zwie-

P

dzających była to sensacja. A do mnie podeszli Amerykanie i zaprosili na targi NAMM Show w Kalifornii – największe targi muzyczne i scenotechniczne na świecie. Pojechałem i poznałem współwłaściciela firmy ProX, która została naszym dystrybutorem w Stanach Zjednoczonych. Na kolejnych targach, w 2020 roku, miałem już stoisko obok takich producentów konsolet jak Allen & Heath, DiGiCo, i zdobyłem poważne zamówienia. Niestety, z powodu zamknięcia koncertów, część odwołano. Wyjazd na targi do Stanów ocalił mnie jednak przed covidowym bankructwem. To amerykański przedstawiciel podpowiedział nam, aby produkować stoliki Dj-skie, które pozwalają nam przetrwać kryzys. Z drugiej strony firma opiera się na zamówieniach europejskich i krajowych. Sprzedaje w Europie: do Belgii, Finlandii, Norwegii, Szwecji, Holandii, Niemiec, Francji. Doszła do tego Azja: Singapur, Japonia, Tajwan, Malezja. Także Australia. W tym roku Afryka – skrzynia na konsoletę poleciała do Tanzanii. mbasadorem marki jest Steve Lagudi, główny akustyk zespołu Machine Head ze Stanów Zjednoczonych. Skrzynie Zcase są w Operze w Wiedniu, jeździ z nimi zespół Jamiroquai, Kelly Family, a także Orkiestra Reprezentacyjna Sił Powietrznych USA. Większość flip case’ów należy do firm, które nagłaśniają różne koncerty. Na zamówienie klienta z Holandii, który specjalizuje się w wynajmie konsolet analogowych zabytkowych, Łukasz Zawada stworzył także kilka skrzyń na konsolety mikserskie z lat 70. XX wieku – m.in. firmy Midas. To legendarna marka, która współpracowała z takimi zespołami jak Pink Floyd i Supertramp. W Polsce konsolety użyto niedawno do nagłośnienia koncertu Andrei Bocellego w Poznaniu. Taki analogowy „krążownik” – jak mawiają akustycy – waży ćwierć tony. – Ze zwykłej skrzyni musiało go wyciągać kilku mężczyzn. Udało mi się opracować system, który pozwala to zrobić jednej osobie. Tylko dwóch trzeba do pakowania – uśmiecha się twórca flip case’ów. – Kiedy tę skrzynię zobaczyła firma Midas, opublikowała zdjęcie na swoim facebookowym profilu. Doceniono pomysł i jakość. Marka Zcase spod Rzeszowa cieszy się dziś szacunkiem i zaufaniem. Kiedy na rynek miała wejść nowa konsoleta firmy Behringer czy Midas, dokumentację dostawałem na długo przed premierą, żeby przygotować odpowiednią skrzynię. Nie tylko oni nam ufają. W 2020 roku dwie nowe konsolety wypuściła Yamaha. Miały być prezentowane na targach we Frankfurcie. Przedstawiciel europejski zwrócił się do mnie o zrobienie kompletu skrzyń na pierwsze prototypy wykorzystywane do prezentacji. Wykonaliśmy je i jeżdżą teraz po całej Europie. Europejski oddział Yamaha Pro Audio wybrał nas po doświadczeniach z producentem niemieckim. Niuanse techniczne powodują bowiem, że nasze skrzynie są lepsze. Wyróżnia je wytrzymałość konstrukcji, funkcjonalne rozwiązania, estetyka, design oraz stosowana jedynie przez nas wibroizolacja, która w transporcie tłumi drgania drogowe i dla elektroniki ma fundamentalne znaczenie. Dlatego zamawia u nas teraz i Yamaha, i Midas, i DiGiCo – podsumowuje Łukasz Zawada, który skrzynie produkuje w wynajętej hali Inkubatora Technologicznego w Jasionce. Chciałby zbudować fabrykę.

A

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

21


Wzwyciężyła Rzeszowie jedność! Z Konradem Fijołkiem, prezydentem Rzeszowa, rozmawia Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak Aneta Gieroń: Po 20 latach bycia radnym, co się czuje, gdy po raz pierwszy wchodzi się do gabinetu prezydenta Rzeszowa, ale już nie w roli gościa, lecz lokatora? Konrad Fijołek: Radość! Człowiek cieszy się, że może realizować pomysły, które przez te wszystkie lata rodziły mu się w głowie. Sprawczość tego miejsca działa na wyobraźnię, nie tylko moją. Wygrana na prezydenta Rzeszowa w I turze z 56,51 proc. głosów rzeszowian, to z jednej strony spełnienie marzeń, ale z drugiej jeszcze większe zobowiązanie na najbliższe dwa lata, bo tyle trwać będzie ta kadencja w wyniku wyborów uzupełniających? Zawsze mamy nadzieję, że nasze marzenia się spełnią, ale nie spodziewałem się, że nowym prezydentem Rzeszowa, po prawie 19 latach rządów Tadeusza Ferenca, zostanę w takich właśnie okolicznościach. Ogromne poparcie mieszkańców Rzeszów, zaufanie, jakim zostałem obdarzony już w pierwszej turze, na pewno ułatwiają mi wejście w nową rolę. Ciągle jeszcze niesie mnie fala energii z kampanii wyborczej. Od ponad 20 lat jestem w przestrzeni publicznej Rzeszowa, ale nigdy wcześniej nie doświadczyłem od mieszkańców miasta takiej sympatii, zaangażowania w to, co związane z Rzeszowem. W ostatnich tygodniach nieustannie ktoś podchodzi do mnie na ulicy, zatrzymuje samochód i podnosi ręce w geście zwycięstwa. Ciągle to trwa, aż trudno uwierzyć. Na wszystkie zaplanowane spotkania jako nowy prezydent Rzeszowa notorycznie się spóźniam – po drodze tyle osób mnie zatrzymuje, by choć chwilę porozmawiać, zrobić wspólne zdjęcie. Ten festiwal radości rzeszowian jest dla mnie największym zobowiązaniem, nie chciałbym nikogo zawieść. Nigdy w życiu nie spodziewałem się, że czegoś takiego będzie mi dane doświadczyć. Dramaturgia wydarzeń w ostatnich 4 miesiącach była duża. Zaczęło się 10 lutego, gdy Tadeusz Ferenc ogłosił, że rezygnuje z funkcji prezydenta Rzeszowa, a na swojego następcę wskazał Marcina Warchoła, wiceministra sprawiedliwości, ówczesnego posła Solidarnej Polski. W kolejnych tygodniach zabiegał Pan o poparcie partii opozycyjnych oraz organizacji pozarządowych i dopiero 15 marca ogłosił swój start w wyborach na prezydenta Rzeszowa. Pierwsze sondaże pokazywały wyrównaną walkę o prezydenturę. Tym bardziej cieszy to pewne zwycięstwo w pierwszej turze. Z wykształcenia jestem socjologiem, mam za sobą wiele kampanii wyborczych i bardzo ostrożnie podchodziłem do ewentualnego zwycięstwa już 13 czerwca. Jak zawsze w takich sytuacjach, przesądził splot kilku okoliczności, ale na pewno największe znaczenie miała moja lokalność. Fakt, że jako jedyny kandydat całe życie, zawodowe i prywatne od zawsze związałem z Rzeszowem. W badaniach, jakie były robione jeszcze przed wyborami, aż 70 proc. respondentów podkreślało, że chciałoby prezydenta, którego dobrze zna i którego codziennie spotyka na ulicach miasta. Mam wrażenie, że konkurencja chyba nie doceniła tych badań, a ja uznałem je za kluczowe w walce o prezydenturę Rzeszowa. Miałem rację.

22

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021


LUDZIE samorządu

Konrad Fijołek.

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

23


LUDZIE samorządu Ta walka mogła być jeszcze bardziej zacięta, gdyby była II tura wyborów 27 czerwca? Kampania Ewy Leniart, wojewody podkarpackiego, w ostatnich tygodniach mocno przyspieszyła. Już przesunięcie terminu wyborów z 9 maja na 13 czerwca było dla nas dużym wyzwaniem, a II tura 27 czerwca wymagałaby zabójczego tempa od obojga kandydatów oraz ich sztabów. Nie przypominam sobie, byśmy kiedykolwiek w stolicy Podkarpacia przeżywali podobną kampanię wyborczą – długą i naprawdę intensywną, w dodatku w niemałym stopniu przypadającą na bardzo trudny czas wzrostu zachorowań na koronawirusa i pełnego lockdownu. Ostatnie 5 tygodni to był sprint kampanijny. Ilość wydarzeń, debat i działań medialnych była nieprawdopodobna. Podobnie jak zainteresowanie samym Rzeszowem, który nagle znalazł się w centrum analiz ogólnopolskich stacji radiowych i telewizyjnych. Sam od początku postawiłem na spokojną i merytoryczną kampanię wśród rzeszowian. Każdego dnia byłem na osiedlach, pod sklepami, na przystankach, pod szkołami, i nieważne, że czasem staliśmy tam w kilka osób. Słuchałem ludzi i, o dziwo, nawet w najmniejszych gremiach rodziły się dobre pomysły na działania w kolejnych dniach kampanii. Z rozmów z rzeszowianami zrodziło się chociażby bardzo skuteczne, jak się okazało, hasło: „Wybierzmy w I turze, potem wakacje i podróże”. Wyborcom się spodobało, a samorządność po raz kolejny okazała się diametralnie innym obszarem działania, niż to się dzieje przy wyborach parlamentarnych. Trochę zaskoczył Pan przemówieniem po wygranych wyborach. Uciekł Pan od triumfalizmu, a postawił na jedność mówiąc: „W Rzeszowie nie wygrała żadna opcja, formacja, ani strona. W Rzeszowie zwyciężyła jedność. Po pierwsze między nami, radnymi, a następnie jedność między rzeszowianami”. To pierwszy krok do kampanii na prezydenta Rzeszowa w 2023 roku, czy nie chciał się Pan stać ofiarą ogólnopolskiej polityki, bo nie jest tajemnicą, że wszystkie partie polityczne wybory w Rzeszowie traktowały jako argument lub kontrargument w polityce uprawianej w Warszawie. Te słowa znów są powtórzeniem moich rozmów z rzeszowianami. W kampanii tak często powtarzali mi, jak bardzo się cieszą, że jestem kandydatem, który reprezentuje zjednoczenie tak wielu środowisk i poglądów politycznych, że jest ktoś „nasz”, wokół kogo można się skupić. Ten entuzjazm wyborców, a jednocześnie ich niechęć do wszelkich podziałów na lepszy i gorszy sort sprawiły, że właśnie to chciałem najbardziej podkreślić w pierwszych słowach po ogłoszeniu zwycięstwa. Właśnie na takim przekazie zależało mi najbardziej, bo widziałem, że 13 czerwca cała Polska patrzy na Rzeszów. I co Pan zrobi, by jedność wkroczyła do sali sesyjnej w rzeszowskim ratuszu? W ostatnich latach „Rozwój Rzeszowa”, który ma większość, wchodził w ostry spór z radnymi Prawa i Sprawiedliwości, pozostającymi w opozycji.

M

am kilka pomysłów. W wystąpieniu inauguracyjnym po zaprzysiężeniu na prezydenta Rzeszowa zapowiedziałem, że zaproszę radnych PiS-u oraz wojewodę podkarpackiego, Ewę Leniart, do rozmowy o takim pakiecie uchwał dla Rzeszowa, co do którego się zgadzamy i zrobimy je razem. Będą też kolejne działania, ale jeszcze za wcześnie, by mówić o szczegółach.

W ostatnich tygodniach w mediach ogólnopolskich został Pan wykreowany na ikonę partii opozycyjnych, pokazującą, jak wygrywać ze Zjednoczoną Prawicą. Nie boi się Pan, że z polityka samorządowego zostanie Pan wepchnięty w tryby polityki krajowej, a tam instrumentalnie wykorzystany? W ciągu ostatnich 4 miesięcy otrzymał Pan w pakiecie rozpoznawalność i kontakty na szczeblu ogólnopolskim. Jak chce Pan to wykorzystać dla Rzeszowa? Instrumentalnego wykorzystania w polityce ogólnopolskiej się nie boję – mam już na tyle duże i wieloletnie doświadczenie w polityce, że jestem świadomy mechanizmów rządzących wielką polityką i bynajmniej nie mam ambicji politycznych, interesuje mnie samorząd. Na pewno z całą mocą chcę wykorzystać „nasze 5 minut”, jakie Rzeszów właśnie przeżywa. I co chce Pan zrobić? Podkreślać nasze przesłanie z Rzeszowa, jak ważna w Polsce jest samorządność. Nie możemy pozwolić na jej ograniczanie i okrajanie na rzecz centralizacji władzy w Warszawie. To droga donikąd, z olbrzymią szkodą dla wszystkich społeczności lokalnych. Nieustannie również podkreślam znaczenie jedności – w ogromnym stopniu doświadczałem jej od rzeszowian w ostatnich miesiącach i dzięki niej wygrałem wybory. Jak to można przełożyć na nowe impulsy dla kultury, nauki albo biznesu w Rzeszowie? Wspaniałą reklamę w Polsce, wartą setki milionów złotych, już zdobyliśmy. Każdego dnia dostaję dziesiątki wiadomości od mieszkańców z całego kraju, którzy chcą przyjechać do Rzeszowa, by zobaczyć miasto, które obserwowali w ostatnich tygodniach w ogólnopolskich serwisach informacyjnych. Nie tak dawno na kanwie tego zainteresowania Piotr Kraśko, dziennikarz TVN 24, zapytał Pana o trzy powody, albo trzy atrakcje Rzeszowa, dla których warto do nas przyjechać. I… Na pewno warto zobaczyć Rynek wraz z prowadzącymi do niego uliczkami na czele z Paniagą, czyli nasz miejski salon. Rekomendowałbym także bulwary nad Wisłokiem i koniecznie zabrał gości do Jasionki, Rogoźnicy oraz na Dworzysko, by pokazać, jak wspaniale rozwijają się nasze strefy ekonomiczne. Podkarpacki Park Naukowo-Technologiczny „Aeropolis” przy lotnisku robi imponujące wrażenie, ale to tereny marszałka województwa, podobnie jak Rogoźnica. Dworzysko rozwija starosta rzeszowski, Rzeszów ma tylko część Dworzyska.

24

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021


LUDZIE samorządu To prawda, ale skoro podkreślam jedność, nie widzę powodów, dla których miasto nie ma się chwalić także strefami ekonomicznymi, skoro są one częścią składową Rzeszowa i życia rzeszowian. Zależy mi, by nie deklarować, ale realnie rozwijać współpracę między różnymi poziomami samorządów bez względu na pochodzenie polityczne. Mówiąc o atutach miasta, jak w soczewce wychodzi nam, że w ostatnich 20 latach Rzeszów rozwinął się infrastrukturalnie i estetycznie, ale nie stworzył żadnego większego centrum kulturalnego, rekreacyjnego czy rozrywkowego, który byłby wizy45 lat, rzeszowianin, absolwent tówką miasta. Fontanna multimedialna albo okrągła kładka takimi sztandarowymi socjologii, od 2002 roku miejski inwestycjami nie są. radny. W latach 2006-2010 20 lat temu mieliśmy ogromne zapóźnienia infrastrukturalne, o których dziś już nie pamięprzewodniczący Rady Miasta Rzeszowa (najmłodszy na tamy, bo w ostatnich dwóch dekadach Rzeszów odmienił się rewolucyjnie. Teraz pewnie tym stanowisku w historii będzie trudniej o realizację spektakularnych inwestycji kulturalnych z pieniędzy unijnych, Rady). W latach 2014-2021 ale najbliższe dwa lata, jakie spędzę w ratuszu, na pewno będą czasem, w którym rozpoczwiceprzewodniczący Rady. nę starania o budowę takiego właśnie miejsca, gdzie rzeszowianie będą mogli w przyszło15 marca 2021 r. ogłosił swój ści spędzać czas wolny. Mamy wiele przykładów z Europy, jak można uatrakcyjnić miasto. start w przedterminowych Chociażby Bilbao w Hiszpanii, które stworzyło Muzeum Guggenheima, czyli muzeum wyborach na prezydenta Rzeszowa jako kandydat sztuki współczesnej w budynku zaprojektowanym przez Franka O. Gehry’ego. Wspaniabezpartyjny. Poparcia ła architektura w połączeniu ze znakomitą kolekcją sztuki sprawiły, że w ciągu dwóch udzieliły mu: Koalicja pierwszych lat po otwarciu muzeum do Bilbao zjechały prawie 3 mln turystów. Moim Obywatelska, Lewica, Koalicja marzeniem jest, by coś podobnego powstało w Rzeszowie. Możemy też iść drogą WalenPolska, Polska 2050 cji, innego hiszpańskiego miasta, które słynie ze znakomitego designu oraz publicznych Szymona Hołowni i Unia Pracy, Zieloni oraz lokalne inwestycji, które zachwycają architekturą na światowym poziomie. stowarzyszenia i organizacje Co konkretnie mogłoby powstać w Rzeszowie w najbliższym czasie? społeczne. 13 czerwca Uważam, że bardzo potrzebny jest aquapark, którego najciekawszy projekt powinien zow wyborach na prezydenta stać wyłoniony w konkursie architektonicznym. Nowoczesna scena teatralno-muzyczna Rzeszowa zdobył 56,51 proc w znakomicie zaprojektowanym budynku też jest moim marzeniem. Przykładem może głosów, zwyciężając w I turze. 21 czerwca 2021 r. został być dla nas Szczecin i Filharmonia im. Mieczysława Karłowicza, mieszcząca się od 2014 zaprzysiężony na urząd w nowoczesnym budynku, wyróżnianym w wielu konkursach, który to obiekt jest jednym prezydenta Rzeszowa, zajmując z najbardziej rozpoznawalnych gmachów kultury w Polsce. Dobra architektura zawsze jest tym samym miejsce Tadeusza wielkim atutem miasta. Uważam, że Rzeszów ze swoim Festiwalem Przestrzeni Miejskiej Ferenca, który prezydentem powinien być konsekwentny i wszystkie publiczne budowle realizować w wyniku konRzeszowa był prawie 19 lat, kursu architektonicznego. Tym możemy się wyróżniać. To nie jest wiedza tajemna – dziś od 2002 roku. w każdym nowoczesnym mieście najważniejsza jest przestrzeń miejska. Dlaczego nie starał się Pan tego wszystkiego zrealizować w ostatnich 10 latach jako szef największego klubu radnych w Radzie Miasta Rzeszowa? Jako radny nie mam możliwości sprawczych. To prezydent nakreśla i kreuje politykę przestrzenną i to on wnosi projekty uchwał na sesję – nie radni rysują plany. Nie zapominajmy, że przez ostatnich 20 lat udało się nam nadrobić bardzo wiele zapóźnień infrastrukturalnych, dlatego teraz główny ciężar zainteresowania w rozwoju miasta chciałbym przesunąć na człowieka i jego potrzeby. Przede wszystkim jakość życia, czyli jak spędzamy czas w tym mieście, jak się nam tutaj żyje, jakie budujemy w nim relacje. W Rzeszowie musi być więcej zieleni, musi być dostępna dla każdego w ciągu 10 minut spaceru po mieście. Skwery muszą być rzeczą powszechną. Konieczna jest lepsza oferta rekreacyjna, czyli baza sportowa, czy budowa aquaparku i lodowiska w Rzeszowie. Teraz jako prezydent mam moc sprawczą i nawet jeśli dwa lata to zbyt krótki czas, by te obietnice zrealizować, to na pewno można je rozpocząć. I na pewno będę się starał to zrobić. Jak wyliczył ruch miejski „Razem dla Rzeszowa”, w kampanii wyborczej złożył Pan w ramach kontraktów dla osiedli 185 obietnic miejskich i 140 zobowiązań. Gdy to podzielić przez liczbę dni nieco ponad 2-letniej kadencji, wychodzi około 2 dni na jedną obietnicę. Wiele z tych obietnic jest już w trakcie realizacji, inne, typu plac zabaw dla psów, wymagają niewielkich nakładów pracy. Jestem pewny, że wszystkie złożone obietnice uda się zrealizować. Większe inwestycje, jak choćby budowa aquaparku czy południowej obwodnicy Rzeszowa, będą wymagały dobrej woli i chęci działania nie tylko ze strony prezydenta Rzeszowa. Przestrzeń miejska, z punktu widzenia rzeszowian, to w ostatnich latach prezydentury Tadeusza Ferenca temat najbardziej zaniedbany. W wyborach prezydenckich w 2021 roku okazał się jednym z najważniejszych. Złośliwość losu czy znak czasu? Pewnie wszystko po trochu. W ratuszu nastąpiła zmiana pokoleniowa, co pewnie jest nieprzypadkowe, jeśli chodzi o obecne oczekiwania mieszkańców Rzeszowa. Nie zapominajmy też, jak przez te dwie dekady zmieniał się paradygmat rozwoju miasta. 20 lat temu każdy inwestor w Rzeszowie był na wagę złota, dziś te proporcje się odwróciły. W ostatnich latach nastąpił gwałtowny przyrost mieszkańców Rzeszowa, rewolucyjnie zmienia się model życia w miastach. Te wszystkie trendy docierają także do nas i na pewno w najbliższych latach Rzeszów będzie wymagał przesunięcia uwagi z tematów infrastrukturalnych na te poświęcone jakości życia jego mieszkańców. Zwycięstwo w wyborach bez poparcia Tadeusza Ferenca, z którym przez dwie dekady blisko Pan współpracował, paradoksalnie, ułatwia rządzenie miastem, a na pewno ułatwia Panu decyzje personalne?

Konrad

Fijołek

Więcej wywiadów i publicystyki na portalu www.biznesistyl.pl


LUDZIE samorządu Rzeszowianie zagłosowali na Konrada Fijołka, a tym samym wybrali moją wizję rządzenia Rzeszowem. Co do decyzji kadrowych, nie planuję rewolucji, ale chcę się otoczyć ludźmi, którym będzie zależało na autentycznym rozwoju miasta. Mam tę przewagę, że większość pracowników Urzędu Miasta znam i wiem, jak kto pracuje. To oznacza, że nie tyle czeka nas rewolucja osobowa, co w myśleniu o mieście. W administracji potrzebujemy kreatywności i odpowiedzialności. Bardzo ważna jest komunikacja z mieszkańcami i włączenie ich w proces decyzyjny. Konsultacje społeczne, debaty z udziałem mieszkańców, publiczne prezentacje inwestycji, współpraca z miejskimi aktywistami – to musi stać się codziennością w mieście. Co w najbliższych tygodniach czeka nas w Rzeszowie? Muszę zająć się wakacjami. Swoimi?

A

bsolutnie nie. W tym roku na wakacje nie wyjeżdżam. Natomiast rzeszowianie po czasie zamknięcia w pandemii mają ogromny głód wyjścia w przestrzeń. Całe wakacje miasto musi tętnić życiem i wydarzeniami. Będą festiwale, pikniki, konkursy, animacje kulturalne. To wszystko w parkach, na skwerach, Rynku i bulwarach. Chcemy, by mieszkańcy wzajemnie się poznawali i mieli miejsce oraz pretekst do budowania relacji. Ścieżki rowerowe, trasy do biegania, parki kieszonkowe, nie dalej niż 10 minut od miejsca zamieszkania, to wszystko będziemy chcieli tworzyć jak najszybciej. To są rzeczy drobne. Rzeszowianie są bardziej zainteresowani tym, jak będzie się zmieniać zabudowa stolicy Podkarpacia. Przede wszystkim musimy zacząć od uporządkowania miasta. Kiedyś paradygmatem rozwojowym było to, by cokolwiek się w Rzeszowie budowało – byliśmy małym, prowincjonalnym miastem, bez większych szans na rozwój. Przez ostatnie 20 lat zapóźnienia infrastrukturalne udało się nadrobić, teraz czas na nowe. Musimy stworzyć konstytucję przestrzenną miasta, by zahamować dalszy chaos w zabudowie zwłaszcza Śródmieścia i Doliny Wisłoka. Bardzo ważne jest uchwalenie Studium Uwarunkowań i Kierunków Zagospodarowania Przestrzennego, które precyzyjnie określi relacje między wysoką i niską zabudową w mieście, gdzie nie ma być nowych budynków, bo jest zieleń i rekreacja oraz jaką funkcję pełni Wisłok w naszym mieście. Do tego trzeba dodać system transportowy i powołanie miejskiego architekta. Zależy mi też na cyfrowej inwentaryzacji zieleni, z której będzie można się dowiedzieć o wielkości koron drzew. Wnioski od osób i instytucji, które planują wycinkę, byłyby widoczne w systemie dla wszystkich, a tym samym znane byłoby uzasadnienie i powody wycinki. To pozwoliłoby na bieżąco monitorować ilość wycinek i nasadzeń, przyrostu rocznego oraz produkcji tlenu. Z kim chce Pan to robić? Z rzeszowianami. Większość w tym czasie jest w pracy albo w szkole. Wiceprezydentów jeszcze nie wybrałem. (śmiech) Będzie ich trzech, na pewno w tym gronie znajdą się kobiety, zależy mi na pasjonatach. W kampanii w najbliższym Pana otoczeniu widzieliśmy: Karolinę Domagałę, Krystynę Stachowską i Teresę Kubas-Hul. Nowymi wiceprezydentami będą: Jolanta Kaźmierczak, Krystyna Stachowska i Dariusz Urbanik. Osoby, o których Pani mówi, mam nadzieję, nadal będziemy widzieć w ratuszu, ale nie mogę jeszcze powiedzieć, w jakiej roli. Na pewno będą też nowe osoby, bo chęć realizacji nowej wizji miasta wymaga zaangażowania nowych osób, ze świeżym spojrzeniem. Jaka to będzie prezydentura. Gospodarska czy wizyjna? Zależy mi, by nakreślić wizję miasta na najbliższą dekadę. Rzeszów musi się wyróżniać wysoką jakością życia, zdolnością adaptacyjną do szybkich zmian i jako miasto, w którym mieszkańcy są aktywnie włączani we wszystkie procesy, jakie w nim zachodzą. Chcemy być miastem związanym z gospodarką, kulturą, czy może nauką, i jeszcze determinuje nas położenie geograficzne. Dziś na świecie nie definiuje się miasta wokół jednego hasła, ale na pewno bliski jest mi model skandynawski – miasta zielonego, z ciekawą ofertą kulturalną i modelem komunikacyjnym, który jest przyjazny człowiekowi. Musimy zachować wszystkie elementy pozwalające na wygodne i bezpieczne życie, jednocześnie eliminując te cechy, które są przekleństwem metropolii. W kolejnych tygodniach będzie się Pan starał poukładać relacje z marszałkiem województwa i wojewodą podkarpackim? Tak, to dla mnie ważne. Jestem znany z tego, że dążę do kompromisu i budowania dobrych relacji ze wszystkimi środowiskami. Z panią wojewodą rywalizowaliście w kampanii, jesteście w podobnym wieku, udało się Państwu nawiązać bliższą znajomość? Nie jesteśmy po imieniu, zasady savoir vivre'u mówią, że propozycja powinna wyjść ze strony kobiety, ale jestem pewny, że współpraca na linii prezydent Rzeszowa – wojewoda podkarpacki będzie dobra. Nadszedł czas rządów 40-latków, ale o tym trendzie już kilka lat temu mówiłem w rozmowie z Małgorzatą Bujarą. W tamtym czasie w Mielcu triumfował nieżyjący już Daniel Kozdęba. W kolejnych latach przyszedł czas na zmianę pokoleniową w Stalowej Woli, Sanoku, Przemyślu, Mielcu i innych miastach. W tym roku także w stolicy Podkarpacia. W samorządach idzie odmłodzenie. W 2023 roku proces ten będzie jeszcze bardziej widoczny na każdym szczeblu samorządności.

26

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021



Aneta Gieroń rozmawia...

Kultura na prowincji

proszona na scenę!


...z Małgorzatą Wisz, dyrektorem Gminnego Ośrodka Kultury i Rekreacji w gminie Czarna

Fotografie Tadeusz Poźniak


Małgorzata

Wisz

Od 24 lat dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury i Rekreacji w gminie Czarna. Absolwentka wychowania plastycznego na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. Współtwórczyni projektu Ośrodek Garncarski w Medyni. Mama czwórki dzieci, entuzjastka wzornictwa przemysłowego, która za dyplomowy serwis ceramiczny „Gawrony” otrzymała I nagrodę „Wzorowe Podkarpacie”. Medynianka, dla której Medynia stała się sposobem i treścią życia rodzinnego oraz zawodowego, ale nie wyklucza, że jeszcze kiedyś osiądzie w Gdańsku albo Nowym Jorku, bo od dziecka kocha metropolie i ta miłość pozostaje niezmienna.

Aneta Gieroń: Myślałaś o życiu w Paryżu, chciałaś osiąść w Krakowie albo Wrocławiu, ale od pięciu dekad Twoim wyborem życiowym jest Medynia, która od prawie 30 lat definiuje Cię także zawodowo. Co przesądziło o Twoich silnych związkach z lokalną społecznością gminy Czarna, oddalonej kilkanaście kilometrów od Rzeszowa, naznaczonej niebanalną historią i tradycjami? Małgorzata Wisz: To długa historia, w której decydującą rolę, jak zawsze, odegrał przypadek. Rzeczywiście, duże miasta zawsze mnie pociągały i w życiu prywatnym rozważałam, by na stałe zamieszkać w jednym z nich. I bynajmniej nie wynika to z faktu, że urodziłam się i wychowałam na wsi, przez co można upraszczać, że to tęsknota za światem nieznanym. Wydaje mi się, że jestem „miejskim stworzeniem”. Bardzo dobrze czuję się w tłumie ludzi, w miejscach, gdzie dużo się dzieje i gdzie łatwiej o anonimowość. Dziś wydaje mi się, że takim idealnym dla mnie adresem byłby Gdańsk, ale moim miejscem na ziemi pozostaje Medynia, skąd współpracuję ze środowiskami miejskimi z Polski i Europy. Teraz z biegiem czasu bardziej doceniam lokalny ocean zielności niż daleki ocean szmaragdowy. Medynia, wręcz sielska, wydaje się idealna do życia, ale czy nie ogranicza w działaniu? Nie, ponieważ szybko przekonałam się, że jeśli tego chcemy i o to zabiegamy, wcale nie musimy gonić za światem i rozpaczliwie marzyć o Nowym Jorku. Bardzo często, gdy mamy coś ciekawego do zaoferowania, świat sam do nas przychodzi. Paradoks, ale prawdziwy. Dziś, po kilku dekadach spędzonych w Medyni i zrealizowanych z sukcesem wielu projektach, te słowa wydają się oczywiste. Ale czy łatwo było w nie uwierzyć, gdy miałaś dwadzieścia kilka lat i zaczynałaś pracę w Czarnej? Miałam 26 lat, gdy zostałam dyrektorem, wtedy Gminnego Ośrodka Kultury. Miałam głowę pełną ideałów i wydawało mi się, że wszystko mogę, a jeszcze więcej jest możliwe. Ta młoda dziewczyna, która wyjechała na studia do Krakowa, nie bała się, że wracając do Medyni zamyka za sobą drzwi do przyszłości? Nie miałam czasu na takie rozterki. Wcześnie zaczęłam życie rodzinne – byłam już wtedy mężatką i mamą dwójki dzieci. Wspólnie z mężem decyzje podejmowaliśmy roztropnie, a to oznaczało, że nie zdecydowaliśmy się na rewolucyjne kroki. Uważaliśmy, że na ewentualną przeprowadzkę będzie lepszy moment, gdy dzieci będą już starsze. Szybko wciągnęła mnie też praca w gminie, która w połowie lat 90. XX wieku była dużym wyzwaniem. Trzeba było zarządzać obiektami rodem z PRL-u, bez toalet, telefonów, zaplecza, w siermiężnej rzeczywistości. Uświadomiłam to sobie, gdy już wygrałam konkurs na dyrektora i… na początku chciałam stamtąd uciekać. Jak 25 lat temu wyglądała kultura w gminie oddalonej kilkanaście kilometrów od Rzeszowa? Bardzo mocno promowana była kultura ludowa, wokół której organizowane były wydarzenia w domach ludowych i świetlicach. Jednak nawet nie ranga tych imprez, ale brak osób merytorycznie przygotowanych do pracy w kulturze, był największym problemem. Tym większe było moje zdziwienie, gdy w niektórych miejscowościach, jak np. Krzemienica, zobaczyłam teatr amatorski na dobrym poziomie, chór, czy znakomity zespół obrzędowy „Wesele Krzemienickie”. Ta miejscowość, wcześniej niż pozostała część gminy Czarna, miała dostęp do pracy w mieście czy zdobywania wykształcenia, co zawdzięczała między innymi linii kolejowej. Przed wielu laty dostęp do środków komunikacji miał niebywałe znaczenie. To decydowało o rozwoju wsi, co świetnie widać w naszej gminie. Co ciekawe, pewne tradycje są nieznane w wioskach ze sobą graniczących – żyły w małej grupie i nie przenikały do kolejnych społeczności. Dopiero od niedawna, w dobie globalizacji, gdy organizujemy różnego rodzaju imprezy, widzimy, jak nieustannie poznajemy się wzajemnie i czerpiemy ze swoich doświadczeń. A jest z czego. W gminie Czarna jest 8 wsi, w których życie społeczno-kulturalne koncentruje się w 7 domach kultury i powstałej w 2000 roku Zagrodzie Garncarskiej. Nad całością, w skład której wchodzi jeszcze kompleks sportowy, czuwa instytucja kultury, w której pracuje 15 osób.

30

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021


VIP tylko pyta Jarmark, festyn, muzyka disco polo – tak stereotypowo postrzegana jest kultura na prowincji. Ponad 20 lat temu nie miałaś w sobie lęku, że taka właśnie estetyka będzie Twoją codziennością i nie znajdziesz ani siły, ani współpracowników, z którymi będzie można skutecznie walczyć o inną jakość? Może to naiwność, ale od początku byłam pewna, że uda mi się zaproponować mieszkańcom gminy coś innego, wartościowego, autentycznego i opartego na czymś, co wyróżnia ich miejscowość od innych. Nigdy nie stawiałam na popularne imprezy typu „Dni Gminy”, które nie mają w sobie nic, co właśnie z tym konkretnym miejscem się kojarzy. Proponowałam wystawę fotografii czy malarstwa w starym młynie w Medyni Głogowskiej, który zachwycał mnie od dawna – i to się udawało. Zrobiliśmy szkołę ceramiki współczesnej w pawilonie handlowym, którego piętro nigdy nie było wykorzystywane, a gdzie piękne, widokowe przestrzenie okazały się idealnym miejscem na pracownie. Mieszkańców nie zrażały zima i trzaskający mróz – tłumnie uczestniczyli w zimowych „festynach” w środku lasu z konnymi i psimi zaprzęgami, czy w nocnych koncertach na kościelnym widokowym wzgórzu w Medyni. Scenerię architektury sakralnej wykorzystywałam też wielokrotnie do organizacji koncertów w zabytkowym drewnianym kościółku w Krzemienicy. Prawie wszystko od początku było akceptowane i wspierane przez lokalną społeczność. Doskonale przyjęły się też „Spotkania ze sztuką” w Czarnej, na których co roku odbywa się wernisaż wystawy malarstwa oraz premiera spektaklu teatralnego. Na początku zapraszałam na to wydarzenie teatry zawodowe, obecnie od kilku lat publiczność zjeżdża ze wszystkich stron, aby zobaczyć świetny, miejscowy teatr amatorski „Do trzech razy sztuka”. Jesteś rodowitą medynianką. I to pomagało w przełamywaniu barier w pierwszych latach, gdy przekonywałaś, że warto odejść od utartych schematów w promowaniu lokalnej kultury?

M

ieszkam w Medyni Łańcuckiej, moi rodzice pochodzą z Medyni Łańcuckiej i Głogowskiej, podobnie dziadkowie. To daje siłę i swego rodzaju glejt dany od przodków: „Jesteś nasza i masz naszą zgodę na to co robisz”. Jeden dziadek był oczywiście garncarzem, drugi sołtysem, który podobno chodził z głową pełną pomysłów. Był m.in. zagorzałym orędownikiem elektryfikacji wsi, co – choć trudno w to dziś uwierzyć – miało bardzo wielu przeciwników. Wyrosłaś z Medyni. Dzięki temu od razu widziałaś i dostrzegałaś, w czym tkwi fenomen tego miejsca? Od dziecka organizowałam dziecięce spektakle, koncerty, uwielbiałam gromadzić publikę. Zakładałam nieformalne organizacje, które miały swoje hasła, logotyp, no i program. Moim placem zabaw było miejsce, do którego wróciłam po latach i już jako człowiek z samorządu wraz z lokalnymi organizacjami zainicjowałam tu utworzenie Parku Matki Bożej Jagodnej. Na ceramiczną figurkę Jagodnej, wykonywanej kiedyś przez artystkę Władysławę Prucnal, zwrócił moją uwagę ówczesny prezes Gminnego Związku Pszczelarzy – Józef Frączek. Ta rzeźba stoi obecnie w sercu tego miejsca, w wiosce otoczonej przez miododajne i obfite w jagody lasy. Już ponad 20 lat temu miałaś w głowie plan, jak nadać Czarnej nowe życie? Ta wizja ewoluowała, ale od początku miałam dość jasno skrystalizowany obraz gminy i poszczególnych wsi. Porównuję ten obszar do „drzewa”, które solidne korzenie ma w lokalnych tradycjach. W przypadku Medyni to garncarstwo. Tutaj był jeden z największych i najbardziej znaczących ośrodków garncarskich w Polsce. To promieniowało także na sąsiednie Zalesie i Pogwizdów. Każda z pozostałych miejscowości posiada równie duży potencjał kulturotwórczy i dziedzictwo, z którym utożsamiają się mieszkańcy. Krzemienica, bogate tradycje teatralne i obrzędowe. Tu znajduje się pracownia artysty Franciszka Frączka, Słońcesława. Czarna ma tradycje tkackie. Dąbrówki słyną z dworskiej architektury z czasów Potockich. Bardzo ważne, by stworzyć temu wszystkiemu odpowiednią infrastrukturę oraz przestrzeń do działania. To uwalnia nową jakość. Jednocześnie garncarstwo jest najsilniejszym i najbardziej rozpoznawalnym impulsem, jaki wychodzi z gminy Czarna. Wokół tego najmocniej budujemy swoją tożsamość kulturową. A symbol drzewa, którym posłużyłam się do opisania gminy Czarna, idealnie wpisuje się w tradycje garncarskie, czyli ponad 100-letnie korzenie, z których wyrastają dziś nowe pędy, czyli nowe działania. Historia garncarstwa stała się dla Was podstawą, by zbudować nowoczesny wizerunek gminy i przejść ewolucję w promowaniu garncarstwa od tradycyjnej Zagrody Garncarskiej po innowacyjny Ośrodek Garncarski Medynia, który w tym roku rozpocznie swoją działalność. Na każdym etapie promowania tych tradycji pojawiali się kolejni ludzie, niezwykle ważni w budowaniu tej historii. I to z nimi udawało się skutecznie działać. Zaczęło się w 2000 roku od powstania Zagrody Garncarskiej. To był czas, kiedy pojawiały się przedakcesyjne programy finansowe i coraz głośniej mówiło się o wejściu Polski do Unii Europejskiej, a tym samym o świadomej promocji lokalnych produktów i tradycji. Wiele w tym temacie zrobiła moja poprzedniczka, pani Janina Szmuc, która przed laty, jeszcze w latach 80. XX wieku, współpracowała z licznie działającymi wówczas na terenie gminy garncarzami. To były czasy współpracy z Centralą Przemysłu Ludowego i Artystycznego, czyli popularną Cepelią, oraz merytorycznych patronatów Wojewódzkich Domów Kultury nad gminnymi instytucjami kultury. Po 1989 roku rynek rzemiosła się załamał i od samorządów już zależało, jak kultura na prowincji będzie się dalej rozwijała. Jeśli chodzi o Medynię, przełomowy był 2000 rok, kiedy ówczesnym wójtem gminy Czarna był obecny poseł PiS, Kazimierz Gołojuch. Wówczas zapadła decyzja o stworzeniu Zagrody Garncarskiej w Medyni Głogowskiej. Powstał projekt „Medynia – gliniane złoża”, w ramach którego utworzono Zagrodę Garncarską: przeniesiono dwa drewniane domy, zbudowano tradycyjny piec do wypalania ceramiki i zorganizowano pierwsze warsztaty garncarskie. W 2006 r. gmina zrealizowała kolejny projekt, w ramach którego wytyczono i oznakowano ścieżkę turystyczną „Garncarski Szlak”, która prowadzi do wszystkich obiektów związanych z dawnym ośrodkiem garncarskim na terenie czterech miejscowości.

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

31


VIP tylko pyta 20 lata temu „Zagroda Garncarska” powstała w tradycyjnym stylu. W tamtym czasie taka była jej rola – miała być przede wszystkim miejscem warsztatów garncarskich dla dzieci z Medyni. Chcieliśmy też znaleźć miejsce, w którym można byłoby wyeksponować ceramikę, jaką od garncarzy w latach 60. i 70. XX wieku zebrała Ochotnicza Straż Pożarna. Dzięki OSP udało się ocalić bezcenną kolekcję ceramiki i naczyń. Wspaniała rzecz, której dziś nie udałoby się nam odtworzyć – większość z tamtych garncarzy już nie żyje. A tak, posiadamy unikatowe naczynia, oryginalnie zdobione i szkliwione. Wszystkie one są opisane i skatalogowane. Ta kolekcja stanowi dziś bardzo ważną część tworzonego Ośrodka Garncarskiego Medynia. Od 2000 roku rozpoczyna się świadome budowanie lokalnej marki opartej na garncarstwie, ale nie byłoby to możliwe bez Władysławy Prucnal, ikony medyńskiego garncarstwa. To jest osoba, wokół której garncarstwu udało się nadać rangę kultury. Wielki autorytet lokalny, 86-letnia mieszkanka Medyni Głogowskiej, autorka rzeźb ceramicznych, która ukochała Medynię i z którą od zawsze się utożsamia. Władysława Prucnal pochodzi z rodziny garncarzy, a figurki z gliny tworzy od dziecka. Pierwsze muzeum ceramiki powstało w prywatnym domu artystki i tak naprawdę dzięki temu możliwy był proces powrotu do tradycji garncarskich Medyni i do ich promowania. Z Władysławą Prucnal wiąże się też niezwykła historia filmowa. W 1949 roku do Medyni przyjechało Muzeum Archeologiczne i Etnograficzne z Łodzi i wspólnie z łódzką „filmówką” prowadziło badania nad ośrodkami garncarskimi w województwie rzeszowskim. To potwierdza, jak ważnym ośrodkiem garncarskim zaraz po wojnie była Medynia. Zespół nagrał film i wykonał wiele dokumentalnych zdjęć. Pojawia się na nich14-letnia dziewczynka rzeźbiąca w glinie. To była Władysława Prucnal. Już wtedy tworzyła figurki przedstawiające mieszkańców wsi, którzy byli zajęci pracą, różne scenki rodzajowe, a tym samym w rzeźbie zatrzymywała świat z okresu swojego dzieciństwa. Niejako robiła „zdjęcia” tamtych czasów i utrwalała Medynię w glinianych figurkach. Jej twórczość pokazuje wizerunek wsi, jaką pamięta z lat swojej młodości. Tej, która przeminęła, ustępując miejsca cywilizacji końca XX wieku. Tak powstała kolekcja licząca kilka tysięcy rzeźb. Drugie takie muzeum z pracami Władysławy Prucnal, ale z jeszcze większą liczbą eksponatów jest w Pieckach na Mazurach. Stworzyła je przyjaciółka artystki, Walentyna Dermacka, miłośniczka jej talentu, która zamawiała u niej całe kolekcje. Dzieło to kontynuuje obecnie jej córka, Maria Dermacka, równie mocno związana z artystką. W Medyni Galeria Władysławy Prucnal istnieje od lat 80. XX wieku. Artystka pisze o tym miejscu w swoich wierszach – przebija w nich niejako żal do Medyni, że jej prace stanęły w galeriach i muzeach na całym świecie, ale nie mają swojego specjalnego miejsca w Medyni. Dlatego też sama, w drewnianym domu po rodzicach utworzyła galerię ze swoimi pracami – trzy izby od podłogi po sufit wypełnione rzeźbami. Do tego przeszklony ganek ozdobiony glinianymi figurkami – urzekające miejsce. Sztuką Władysławy Prucnal zachwyciła się Angielka, Christina Rickards-Rostworowska, która napisała książkę „Sztuka z ziemi zrodzona”, o rzeźbiarce z Medyni Głogowskiej. Piękny album wydany został w dwóch wersjach językowych.

W

połowie lat 90. Christine Rickards trafiła na targ w Rzeszowie, gdzie ze zdumieniem zobaczyła stoisko garncarskie. Podobne naczynia gliniane widziała dotąd tylko w muzeach etnograficznych. Kupiła kilka garnków i poprosiła sprzedawcę o napisanie na kartce nazwy miejscowości, z której wyroby pochodzą. Do Medyni Głogowskiej trafiła w roku 2009. Zwiedziła drewnianą chatę – prywatne muzeum Władysławy Prucnal. Było to dla niej olśnienie, mogę na pamięć cytować to, co później napisała o tej wizycie: „W najśmielszych przypuszczeniach nie spodziewałam się czegoś tak niezwykłego. Kolorowe, połyskujące w świetle lampy, przeróżne figurki pokrywały dosłownie każdy centymetr ekspozycji; chłopi przy pracy i przy modlitwie, figurki świętych, sceny biblijne, polscy bohaterowie narodowi, nie wspominając o ptakach, gwiżdżących kogucikach i kwiatach.(...) Miałam odczucie, jakbym znalazła się w innym świecie”. Wtedy po raz kolejny pomyślałaś, że nie ma czegoś takiego jak kultura prowincjonalna; jest kultura, albo kicz?! Nie mam wątpliwości, że nasze zbiory i dziedzictwo to kultura najwyższej próby. Potwierdzają to osoby przyjeżdżające z różnych stron, znawcy i propagatorzy utalentowanych artystów. Sami państwo Rostworowscy w ogromnym stopniu zasłużyli się dla Medyni. Stworzyli rzetelne studium etnograficzne, cytujące kilkadziesiąt publikacji książkowych, katalogi wystaw sztuki ludowej, archiwum prasowe i audiowizualne. A co najważniejsze: pasja, z jaką piszą o swej bohaterce, daleko wykracza poza suchą naukową faktografię. Powstał esej o artystce z naszego regionu i o uniwersalnym języku sztuki. To właśnie oni odkryli, że łódzka „filmówka” nagrała film i wykonała zdjęcia, na których występuje nastoletnia Władysława Prucnal. Dotarli do dokumentów w archiwach Muzeum Archeologicznego i Etnograficznego w Łodzi, film odtworzyli z pociętych taśm i zdigitalizowali. Co więcej, przekazali go nam, z zastrzeżeniem, że nie możemy go nigdzie wypożyczać, a jedynie prezentować u siebie. Dzięki temu nie Medynia wyjeżdża do świata, ale świat zjeżdża do Medyni. Film stał się ważną częścią przygotowywanej właśnie ekspozycji stałej. W którym momencie stało się jasne, że rola Zagrody Garncarskiej już się wyczerpała i potrzebna jest rewolucyjna zmiana, która lokalną tradycję garncarską wprowadzi w XXI wiek? Odnalezienie filmu, powstanie albumu w 2013 roku, na pewno zainspirowały nas, by szukać nowych rozwiązań dla zagrody, ale te pomysły były już wcześniej. Nie bez znaczenia okazały się również nasze kontakty ze School of Form w Poznaniu. Czułam, że potrzebne są zmiany. Uważałam, że nie ma sensu oferować gościom iluzji przenoszenia się w czasie do XIX wieku, zwłaszcza że funkcjonujemy w samym centrum współczesnej wsi.

32

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021


VIP tylko pyta Po rozmowach z wieloma osobami ze środowisk akademickich i etnograficznych zgodnie uznaliśmy, że wspomniana iluzja nie jest najlepszym pomysłem, tym bardziej że zagłębie garncarskie ma swoje udokumentowane początki w XIX wieku, ale rozkwit tej działalności miał miejsce w latach 60., 70. i 80 XX w. Powstające tu w tych czasach liczne warsztaty czy wręcz małe manufaktury produkcyjne (gdzie np. wytwarzano masowo tylko doniczki) potwierdzały, że jesteśmy nie tylko zagłębiem kulturowym, ale też w jakimś stopniu „przemysłowym”. I tak zrodziła się idea Ośrodka Garncarskiego w Medyni. Zagroda Garncarska poddana została naprawdę dużej rewitalizacji, w której połączono nowoczesne rozwiązania architektoniczne i multimedialne z tradycyjną zabudową drewnianą. Istniejące budynki rozbudowano i przebudowano, powstały też nowe. Najważniejszy dla tego miejsca piec garncarski jest widoczny z drogi i przyciąga turystów. Powstała wspaniała makieta ceramiczna zagłębia garncarskiego – zainstalowana w posadzce budynku muzeum, podświetlona i przykryta szkłem. Wszystko to kosztowało ponad 6 mln zł, a otwarcie już jesienią tego roku.

P

owstało miejsce piękne architektonicznie, ale co ważniejsze, ośrodek mentalnie i kulturowo wprowadził garncarstwo w XXI wiek. Udał się nam innowacyjny powrót do przeszłości z planami na przyszłość. Całą dokumentację badawczą i historyczną zagłębia, nagrania, zdjęcia, to wszystko uda się nam wyeksponować i wykorzystać w nowym obiekcie. Ceramika otrzymała nowe życie, a powstałe miejsce inspiruje w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Powstało miejsce dla kogo? Przede wszystkim dla lokalnej społeczności, ale też dla każdego, kto szuka inspiracji. Zupełnie inne od dotychczasowej Zagrody Garncarskiej, składającej się z dwóch drewnianych chat, szopy z piecem garncarskim i wiaty. Nowe miejsce było dużym wyzwaniem, bo najistotniejsze było nadanie nowego kształtu i sensu obiektowi już istniejącemu i przeprowadzenie go ku nowoczesności. Pamiętam wielogodzinne dyskusje z wójtem gminy, Edwardem Dobrzańskim, gdy wspólnie szukaliśmy najlepszych rozwiązań. To nie było proste zadanie, tym bardziej że wiele osób oczekiwało, iż powstanie tutaj coś w rodzaju Muzeum Wsi Medynia, co naprawdę nie byłoby dla tego miejsca dobrym rozwiązaniem. Pięknych skansenów na Podkarpaciu mamy już wystarczająco dużo, nie było sensu robić kolejnego. Czytając kiedyś gazetę dla architektów, natknęłam się na artykuł Justyny Olesiak, architektki z Politechniki Krakowskiej, która opisywała rewitalizację dawnych budynków we współczesnym ujęciu na przykładzie domu łemkowskiego, który bardzo pięknie zagospodarowała. Napisałam do niej o Medyni i naszych planach. Temat bardzo ją zainteresował i to, co obecnie oglądamy w ośrodku, to jej wstępna wizja. Od początku zależało mi, by powstały obiekty związane z cegłą (bo na tym terenie istniały cegielnie, a powojenne pracownie budowano z tego materiału) i takie trzy ceglaste budynki mamy, z pięknym ażurem ceglanym. Wójt gminy, Edward Dobrzański, od razu zaakceptował wizję tego miejsca, za co jestem ogromna wdzięczna, bo powstała odważna koncepcja. Myślę, że czas pokaże, iż to była dobra decyzja. Co powstało w nowych budynkach? Mają charakter wystawienniczy, warsztatowy oraz informacyjny w połączeniu ze sklepem oferującym ceramikę. Najważniejszy jest budynek wystawienniczy zlokalizowany przy drodze krajowej, z pięknie wyeksponowanym piecem garncarskim, co przyciąga wzrok wszystkich osób znajdujących się w pobliżu. Przeszklone ściany nadają mu nowoczesny kształt, a jednocześnie pozwalają wyeksponować ceramikę, także nocą, gdy – podświetlona – jest widoczna z daleka. Kolekcja składa się z tradycyjnych i nowoczesnych naczyń. Pokazujemy garncarską historię Medyni od połowy XIX wieku, odkąd mamy dokumenty potwierdzające istnienie tutaj warsztatów garncarskich, aż do czasów współczesnych. Obok siebie stoją naczynia, które przed laty służyły do noszenia jedzenia dla pracujących w polu żniwiarzy, przez ceramikę dekoracyjną z czasów Cepelii, jak choćby karafki, kieliszki czy filiżanki do kawy, aż po nowoczesne w formie „siwaki”. Dopełnieniem całości jest bardzo ważna ceramika artystyczna i piękne prace Władysławy Prucnal, ale też zapomniana ceramika Emilii Chmiel, która zmarła zaraz po wojnie, a którą można uznać za prekursorkę ceramiki artystycznej w Medyni. Jej prace mamy nadzieję pozyskać z Muzeum Etnograficznego w Rzeszowie czy Muzeum-Zamku w Łańcucie. Bardzo ważną częścią ekspozycji będzie też wspomniany archiwalny film, przeniesiony tu autentyczny kominek ceramiczny autorstwa Stefana Głowiaka, wykonany w latach 80. XX wieku, czy sylwetki i prace najbardziej znaczących twórców zagłębia garncarskiego z ostatnich 150 lat. To z nimi związana jest piękna makieta autorstwa Anny Hass-Brzuzan, którą będzie można oglądać w podłodze przy wejściu do budynku wystawienniczego. Makieta jest trójwymiarowym przedstawieniem terenu całego dawnego zagłębia garncarskiego z czterema wioskami. Liczba zaznaczonych na niej pieców garncarskich obrazuje skalę rzemiosła, jakim trudnili się tutejsi mieszkańcy. Prace nad makietą poprzedzone zostały badaniami terenowymi przeprowadzonymi przez GOKiR w Czarnej w 2017 i 2018 roku oraz licznymi konsultacjami środowiskowymi. Dzięki nim udało się pozyskać informacje o piecach garncarskich, co pozwoliło precyzyjnie przyporządkować je do konkretnych punktów na mapie z odniesieniem do nazwisk garncarzy – właścicieli poszczególnych obiektów. Makieta ukazuje więc rozmieszczenie pieców, które zapisały się w pamięci mieszkańców, a także tych, które istnieją do dziś. Przyjęliśmy, że dzieło będzie artystycznym przedstawieniem zagłębia z okresu 2. połowy XX wieku, stąd bryła współczesnego kościoła czy obecny przebieg dróg. Szkliwiona barwna ceramika pozwoliła na pokazanie urody całego obszaru, z szachownicą pól, strumieniami, lasami i stawami. Już się cieszę, gdy sobie wyobrażę młodych ludzi poszukujących na makiecie miejsca, w którym znajdował się kiedyś piec ich pradziadka.

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

33


VIP tylko pyta Ośrodek Garncarski będzie tętnił życiem cały rok. Cegła, kamień, drewno i szkło, do tego dużo światła i przestrzeni – bardzo funkcjonalne i przyjazne człowiekowi miejsce. I co najważniejsze, w nowych budynkach jak w lustrze odbijają się stare, piękne czarno-białe chaty. Uzupełnieniem całości jest ogromny drewniany taras, na którym można przysiąść podczas kameralnych koncertów i widowisk plenerowych, bez rozkładania ławek czy innych siedzisk. W ośrodku atrakcji będzie więcej. Wybudowaliśmy też roboczy piec garncarski, w którym zamierzamy wypalać ceramikę w tradycyjny sposób. Chodzi o to, by ta umiejętność została przekazana młodemu pokoleniu. Będzie również miejsce informacji turystycznej i sklep z ceramiką. Z ośrodka wychodzić będziemy na Uliczkę Garncarską imienia Władysławy Prucnal, po drodze zaglądając do galerii artystki, dalej do Pracowni Edwarda Jurka, by dojść do kościoła pw. Nawiedzenia NMP z imponującymi ceramicznymi mozaikami projektu prof. Jana Budziły. Mozaika została wykonana w latach 60. XX wieku z udziałem dużej społeczności garncarzy. Istniejąca droga gminna wszystkie te miejsca łączy, ale zostanie poszerzona, stając się niejako deptakiem, gdzie będziemy organizować kiermasze, wystawy i minikoncerty. Staną tam nowe lamy i ekspozytory z informacjami o twórczości Władysławy Prucnal, wzbogacone o jej wiersze. Zależy mi, by osoby, które zwiedzają Galerię bez przewodnika, mogły jak najwięcej dowiedzieć się o niej i jej twórczości. Jakie muszą być spełnione warunki, by prowincja mogła inspirować? Medyni to się udało.

W

samorządach, wśród osób decyzyjnych i organizatorów festynów, często można usłyszeć głosy, że społeczność wiejska preferuje tylko kulturę ludową w tradycyjnym opakowaniu i disco polo. To nieprawda. Raczej jest na to skazana, często nie mając możliwości wyboru. Uważam, że warto iść pod prąd, a ludzie, nieważne, na wsi, czy w mieście, intuicyjnie wyczuwają, co jest wartościowe. Każda miejscowość ma swoją historię, tradycje. Warto je wykorzystywać i nie bać się używać do tego nowoczesnych narzędzi, szukać nietypowych rozwiązań, bo przecież świat się zmienia, my się zmieniamy, nie musimy udawać, że to się nie dzieje. Stąd symbol „drzewa”, o którym mówiłam. Pokazuje, jak dużą siłę czerpiemy z przeszłości, ale konieczna jest nieustanna otwartość na nowe, tak jak drzewo co roku ma nowe liście i zmienia swój kształt.

Od ponad 20 lat pracujesz nad rozwojem i promocją gminy Czarna. A gdyby odwrócić role – co Ty otrzymałaś od tego miejsca przez ostatnie dwie dekady? Siłę i hart ducha. Ośrodek jest ukoronowaniem tego wszystkiego, co robiłam z fantastycznymi współpracownikami, bo to jest zawsze praca zbiorowa. Bywało, że czułam się, w tym co robię bardzo osamotniona, ale to diametralnie zmieniło się w ostatnich latach. I w samorządzie, i w instytucji mam zespół ludzi, którzy tworzą dojrzały, doświadczony team. O rozwoju Ośrodka Garncarskiego w czasach współczesnych ostatecznie decydował samorząd. W Medyni nie było czegoś takiego, jak organizacja zrzeszająca miłośników tradycji, jak to miało miejsce np. w Markowej. Choć poniekąd ten samorząd tworzą przecież potomkowie garncarzy, w tym sam wójt gminy, ja, czy wielu innych zaangażowanych w te działania pracowników mieszkających w Medyni czy Zalesiu. Poza tym w tutejszym zagłębiu przez lata istniały dziesiątki manufaktur garncarskich, a każda z nich walczyła o przetrwanie na rynku. To oznacza, że lokalni mieszkańcy mniej jednoczyli się wokół jednego społecznego projektu, a bardziej zajęci byli swoim warsztatem. Ten historyczny rys był też widoczny w trakcie tworzenia ośrodka. Patrząc z punktu widzenia animatora kultury, czego brakuje Ci najbardziej w Polsce małych miasteczek i wsi? Na przekór wszystkiemu uważam, że lokalne instytucje kultury to dziś świetne miejsca, autentyczne koła zamachowe rozwoju dla samorządów. Najmniejsze instytucje kultury przy wsparciu ze strony władz mogą robić rzeczy naprawdę wspaniałe i wartościowe, ściągające ludzi z całej Polski i Europy. Jak już mówiłam, chciałabym, abyśmy my, organizatorzy imprez, zwłaszcza ludzie kultury, mniej koncentrowali się na ich charakterze rozrywkowym, a bardziej na kulturalno-edukacyjnym. Chciałabym bardzo, aby takie wydarzenie jak Jarmark Garncarski w Medyni ewaluowało w stronę lubiąskiego Slot Art Festiwal. Jestem pewna, że teraz mamy potencjał na tak urocze przedsięwzięcia. Walka ze stereotypowym myśleniem o kulturze na prowincji – strzecha, kapusta kiszona i zespół ludowy, trwa nadal, czy to już przeszłość? To się zmienia, tak samo, jak zmienia się myślenie o Rzeszowie w skali Polski. W naszych gminach, wraz z nowymi projektami infrastrukturalnymi, funkcjonują studia nagrań, sale wystawiennicze, sale widowiskowe są doskonale wyposażone w sprzęt techniczny. Polska lokalna przechodzi niebywałą transformację, zwłaszcza w miejscowościach o kilkanaście lub kilkadziesiąt kilometrów oddalonych od dużych ośrodków miejskich. Coraz więcej osób z dużych miast osiedla się w takich miejscowościach, a tym samym ściągają na prowincję wielkomiejskie nawyki i przyzwyczajenia, także doświadczenia. Nierzadko te osoby wychodzą ze znakomitymi pomysłami i inicjatywami, co można w gminie zrobić – chcą być aktywne w lokalnych społecznościach. Zakładają stowarzyszenia, wnoszą nową energię i bezmyślnością byłoby tego nie wykorzystać. Trzeba tylko umieć nawiązać z tymi ludźmi kontakt i wciągnąć ich w życie gminy. W Medyni, w gminie Czarna, tak się dzieje coraz częściej.

Fotografie powstały w Ośrodku Garncarskim Medynia. Tytuł artykułu został zaczerpnięty z nazwy projektu „Tradycja proszona na scenę”, który jest obecnie realizowany przez Gminny Ośrodek Kultury i Rekreacji w gminie Czarna.

34

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021



PORTRET

Prof. Gustaw Ostasz.

Z prof. Gustawem Ostaszem, literaturoznawcą, oraz prof. Grzegorzem Ostaszem, historykiem, rozmawia Aneta Gieroń Aneta Gieroń: Panów historia rodzinna jest dość rzadkim przykładem, jak w takim mieście jak Rzeszów z pokolenia na pokolenie mogą być przekazywane tradycje i ambicje akademickie. W mieście z długą historią, ale jednak z ubogą przeszłością inteligencką i jeszcze krótszą tradycją akademicką. Jak Panowie patrzą na Rzeszów z punktu widzenia naukowców, ale z perspektywy ponad półwiecza w przypadku prof. Gustawa Ostasza, oraz ostatnich 30 lat, czyli czasu III RP, według prof. Grzegorza Ostasza? Prof. Gustaw Ostasz: Gdy w 1966 roku trafiłem do Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Rzeszowie, ta istniała od roku, a tutejsza polonistyka zaczynała jako filia Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Krakowie, skąd dojeżdżali do nas tamtejsi profesorowie. Byli wśród nich m.in. prof. Jan Nowakowski, czy prof. Jan Zaleski, ojciec dobrze dziś znanego księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Człowiek obdarzony niezwykłą osobowością i duchowością. Do dziś pamiętam jego fenomenalną polszczyznę połączoną ze znakomitą dykcją. W komunistycznej rzeczywistości potrafił nam subtelnie, ale skutecznie przemycać delikatne sprawy z zakresu języka i literatury.

36

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

Fotografie Tadeusz Poźniak


PORTRET

Prof. Grzegorz Ostasz.

Tamten Rzeszów z lat 60. XX wieku to było siermiężne miejsce i środowisko? Gustaw O.: Najbardziej siermiężne było otoczenie, w którym przyszło nam pracować. Budynki, tak zwane „tysiąclatki”, były rozrzucone po całym mieście, m.in. przy ówczesnej ulicy Wandy Wasilewskiej (obecna Aleksandra Kamińskiego), Pułaskiego czy Miodowej. To były proste, surowe sale, bez odpowiedniego wyposażenia, nawet bez najskromniejszych obrazków na ścianach. Jedynie ławki, stoliki i krzesełka. W tamtym czasie ani przez chwilę nie żałował Pan, że zostawił pracę nauczyciela, bo przez krótki czas uczył Pan w Gdowie niedaleko Wieliczki i w Czudcu pod Rzeszowem? Gustaw O.: To były wspaniałe lata. Nigdy nie żałowałem wyboru życia nauczyciela akademickiego. Gdów dał mi dobre, roczne doświadczenie nauczyciela polonisty. To świetne liceum ze znakomitymi pedagogami, bywało, że pracownikami krakowskiej WSP. W Czudcu spędziłem dwa lata, co też dobrze wspominam. W końcu na stałe związałem się z Rzeszowem, gdzie ówczesną polonistyką kierował dr Stanisław Frycie. To on w latach 1963-1965 był organizatorem polonistyki w Rzeszowie w ramach Studium Terenowego krakowskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej, a w latach 1965-1972 kierował Zakładem Literatury Polskiej. Rzeszowska WSP to był dla mnie naturalny wybór. Gdy w 1963 roku kończyłem filologię polską w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie, mój promotor, prof. Wincenty Danek, polonista, historyk literatury, zaproponował mi robienie doktoratu oraz pracę w liceum w Gdowie. Po roku trafiłem do Czudca, ale ten doktorat ciągle był obecny w moim życiu. Od 1967 r. już na stałe byłem związany z rzeszowską WSP jako asystent prowadzący zajęcia z historii literatury powszechnej, a także polskiej XX wieku, poetyki i teorii literatury oraz analizy i interpretacji tekstu literackiego. Doktorat „Powieści historyczne Stanisława Szpotańskiego na tle jego prac naukowych” u prof. Danka obroniłem w krakowskiej WSP w 1975 roku. Prof. Grzegorz Ostasz: Niekiedy rodzinnie żartujemy, że ojciec, urodzony w Majdanie Nepryskim na Lubelszczyźnie, ja w Oświęcimiu w Małopolsce, swoje życie związaliśmy z Rzeszowem i tutejszymi uczelniami wyższymi. Specjalizuje się Pan w literaturze XX wieku. Przed 1989 rokiem to była „kłopotliwa” tematyka. Gustaw O.: Czasy były trudne, a polityczna cenzura przekleństwem. Musieliśmy nauczyć się z tym żyć. Gdy przychodziłem do pracy w WSP w Rzeszowie, nie miałem jeszcze żadnych publikacji; najbardziej twórczy okres „zaliczyłem” po 1989 roku, głównie już w czasach Uniwersytetu Rzeszowskiego, który powstał na bazie WSP w 2001 roku. Prawie wszystko, co pisałem, koncentrowało się wokół tradycji romantyzmu w literaturze XX wieku, począwszy od Młodej Polski, a skończywszy na czasach PRL-u, bo nawet niektórzy pisarze PRL-owscy sięgali do tradycji romantyzmu, i to całkiem dobrze oraz ciekawie. Świetnym przykładem jest Jerzy Zawieyski, który swoją osobowością i biografią dobrze przystaje do prawidłowości wyrażonej przez Zygmunta Krasińskiego, autora „Nie-boskiej komedii”: „Przez ciebie płynie strumień piękności, ale ty nie jesteś pięknością”. Tak często z artystami, pisarzami bywa…

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

37


PORTRET Mnie w nauce najbardziej pasjonowało to, co stanowi pogranicze sztuk pięknych, literatury, poezji, historii. Romantyzm to epoka, która bardzo często wykorzystuje odwołania do historii: „Grażyna”, „Pan Tadeusz”, czy „Konrad Wallenrod” Adama Mickiewicza. Podobnie było u Juliusza Słowackiego czy Cypriana Kamila Norwida. W literaturze Młodej Polski odnajdujemy tę prawidłowość w twórczości Stanisława Wyspiańskiego, Stefana Żeromskiego czy Andrzeja Struga. Wspomnę jeszcze o pisarzu z 20-lecia międzywojennego, o którym mówią, że jest staroświecki, a którego bardzo lubię – Janie Lechoniu, czyli Leszku Serafinowiczu, którego poezja zawsze rozgrywa się na dwóch planach czasowych: dziś i wczoraj. To „wczoraj” odzywa się jako zapowiedź przyszłości. Tak Lechonia ukształtował dom rodzinny i kultura romantyzmu. On zawsze dostrzegał korespondencję sztuk w poezji; a dla mnie to było i jest istotne. Godzinami może Pan opowiadać o literaturze i sztuce – aż dziwne, że prof. Grzegorz Ostasz nie jest dziś literaturoznawcą, ale historykiem. Prof. Grzegorz Ostasz: Byłem świadkiem pracy ojca nad dysertacją doktorską, a liczne postaci historyczne, o których pisał w swej rozprawie, były mi bliskie od dziecka. Jednak nigdy nie planowałem pójść w ślady ojca. Nie zamierzałem zajmować się literaturą, nie planowałem też kariery akademickiej. Od zawsze doskonale orientowałem się, co oznacza doktorat, habilitacja czy stanowisko docenta. Byłem 11-latkiem, gdy uczestniczyłem w obronie pracy doktorskiej ojca. Od rodziców przejąłem zauroczenie książkami, pasję do czytania, ale nauka jako sposób na życie absolutnie mnie nie pociągała. Muszę jednak przyznać, że ani wówczas, ani dziś, nie jest rzeczą powszechną, by nastolatek zaczytywał się w książkach Ernesta Hemingwaya, Johna Steinbecka czy Williama Faulknera, a ze mną tak było. Od zawsze twardo stąpam po ziemi i widziałem się w zupełnie innym zawodzie. W jakim konkretnie? Grzegorz O.: W I LO w Rzeszowie zdawałem maturę w klasie matematyczno-fizycznej i wydawało mi się, że handel zagraniczny w Szkole Głównej Handlowej, a w tamtym czasie to była Szkoła Główna Planowania i Statystyki, czyli najstarsza uczelnia ekonomiczna w Polsce, będzie dla mnie najlepszym pomysłem na życie. Ale byłem zbuntowanym, opozycyjnie myślącym, młodym człowiekiem i w latach 80. wiedziałem, że ten wybór zakończy się dla mnie porażką. Studia w Krakowie, czyli historia na Uniwersytecie Jagiellońskim, były kontynuacją rodzinnych tradycji – w tym mieście studiowali moi rodzice. W Krakowie kształciły się też, oczywiście wiele lat później, moje dzieci: córka oraz syn. Studia w Krakowie na pewno implikowały chęć spędzenia młodości w mieście z długimi tradycjami akademickimi, w murach od setek lat przesiąkłych nauką?

Grzegorz O.: Smak tego zakorzenienia nauki w tradycji i przeszłości miałem już w I LO w Rzeszowie, gdzie lekcje historii dla mojej klasy prowadził dr Józef Świeboda. Ta szkoła od przeszło trzech wieków znajduje się w centrum miasta, w popijarskich zabudowaniach z połowy XVII w., w bezpośrednim sąsiedztwie kościoła Świętego Krzyża. I tak jak ta szkoła okazała się szczęśliwym dla mnie miejscem, tak Rzeszów, wykuwając swoje miejsce ma mapie politycznej, administracyjnej i akademickiej, też skorzystał na szczęśliwych dla niego zbiegach okoliczności. Po pierwsze, inwestycje związane z Centralnym Okręgiem Przemysłowym w czasie II RP, a po II wojnie światowej odcięcie Lwowa od Polski i lokalizacja Rzeszowa w środku regionu pomiędzy Krakowem a Przemyślem, przy odpowiednim oddaleniu od Lublina, pozwoliły nam na skokowy rozwój. W ten sposób 70 lat temu w Rzeszowie powstała Wieczorowa Szkoła Inżynierska, której głównym zadaniem było kształcenie mechaników, a z której wyrosła Politechnika Rzeszowska. Od 1965 roku działała Wyższa Szkoła Pedagogiczna, rozwijająca nauki humanistyczne. Obie te uczelnie wpisały się w historię Waszej rodziny. Grzegorz O.: Gdy w 1987 roku kończyłem w Krakowie historię, miałem dwa pomysły na życie: emigracja albo szukanie pracy po studiach humanistycznych. W tamtym czasie miałem już rodzinę: żonę, dziecko i nie bardzo chciałem wyjeżdżać z kraju. Dlaczego wybrał Pan Rzeszów, a nie Kraków na miejsce do życia? Grzegorz O.: W Rzeszowie, na Politechnice Rzeszowskiej, dostałem ofertę pracy. To przesądziło o moim powrocie tutaj. Uczyłem politologii, co pod koniec lat 80. XX wieku było naprawdę dużym wyzwaniem. Gustaw O.: Gdy syn studiował, podrzucał mi wiele tytułów z „drugiego obiegu”, wymienialiśmy się literaturą. To były czasy pełne paradoksów. Po WSP w Rzeszowie kręcił się „tajemniczy” pan i usłużnie pożyczał mnie i moim kolegom książki Sołżenicyna. Po latach okazało się, że był funkcjonariuszem SB. Decydując się na pracę na Politechnice Rzeszowskiej ponad 30 lat temu, nie miał Pan obaw, że Rzeszów może się okazać „pułapką”? Grzegorz O.: Traktowałem to jak wyzwanie, które warto podjąć, zwłaszcza że wydawało mi się, iż to tylko na krótki czas, a nauka nie będzie moim sposobem na życie. W tamtym czasie musiałem na rok pójść do wojska, a po powrocie ta praca ciągle była bardzo niepewna. Naturalne wydawało się szukanie zatrudnienia w Wyższej Szkole Pedagogicznej, ale nie wyobrażałem sobie, by pracować w jednym miejscu z ojcem. Uważałem, że nie będzie to dobre dla żadnego z nas. Po 1989 roku odezwały się też we mnie biznesowe ambicje. Był moment, że zaangażowałem się w to bardzo mocno. Jako młody asystent nie miałem żadnych perspektyw mieszkaniowych, materialnych. Na uczelni dostawałem wynagrodzenie niższe niż wynosił mój żołd podczas rocznego pobytu w wojsku. Jednocześnie miałem kolegę, który już działał w biznesie, i wspólnie z innym kolegą w różnych punktach Polski sprze-

38

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021


PORTRET dawaliśmy buty. Pamiętam rozmowy z właścicielką salonu obuwniczego w Poznaniu, gdy ta, zaskoczona, nie chciała uwierzyć, że piszę doktorat i na co dzień pracuję na uczelni. Była zdziwiona, że nie chcę całkowicie poświęcić się nauce. To pokazało mi inną perspektywę. W 1993 roku na Politechnice Rzeszowskiej powstał Wydział Zarządzania i od tego czasu postawiłem na karierę nauczyciela akademickiego. Pojawiły się też przedmioty, które bardziej związały mnie z uczelnią: historia gospodarcza i polityczna XX wieku. Do dziś najbliższe są mi tematy z polskiego podziemia politycznego, wojskowego i cywilnego (delegatury rządu) okresu drugiej wojny światowej oraz powojennych konspiracji niepodległościowych. Bardzo dużo satysfakcji dawał i ciągle daje mi fakt, że moje publikacje z historii najnowszej w latach 90. XX wieku były czytane i zauważane. Do dziś cieszą się dużą popularnością. Wielkim moim szczęściem było pisanie o ludziach, którzy jeszcze żyli, a wcześniej byli niebagatelnymi świadkami historii. Ciągle przed oczyma mam ich optymizm, kulturę osobistą, na przekór dramatycznym przeżyciom, jakie były ich udziałem. Wojna, czasy powojenne, trudne lata emigracyjne, ekstremalnie trudne doświadczenia, a mimo to wspaniali ludzie, wielkiego formatu. Intelektualnie obaj Panowie przez lata mocno się inspirujecie? Gustaw O.: Czytamy nawzajem wszystkie nasze publikacje, to jest pewne. Grzegorz O.: Wydaje mi się, że ojciec ulega bardziej moim wpływom i moim lekturom historycznym. Gustaw O.: To jest uzasadnione tematyką moich prac. Pisarze zaliczani do pokolenia wojennego: Krzysztof Kamil Baczyński, Tadeusz Gajcy, Tadeusz Borowski, twardo stąpali po ziemi. „Bawili się” w romantyków, wiedzieli, dlaczego i po co żyją. Ważną dla nich, studentów podziemnego uniwersytetu warszawskiego, osobą był Henryk Elzenberg, filozof, który akcentował obowiązki moralne człowieka i pisarza. Obowiązki, które powinny korespondować z życiem narodu. To samo głosił modny wówczas, ciągle odkrywany, Cyprian Norwid, poeta romantyzmu, idealista, a zarazem pozytywista, który każdą pracę chciał widzieć jako twórczość uszlachetniającą człowieka. Pokolenie wojenne było też wychowywane na lekturach Józefa Conrada, autora powieści: „Lord Jim”, który swój dekalog starał się zawrzeć w prostym przesłaniu, że trzeba być człowiekiem przyzwoitym.. Te wartości, wzorce były znakomitą szkołą dla tamtego pokolenia. To byli ludzie przywiązani do Polski, do tradycji narodowej i romantyzmu w najlepszym znaczeniu tych słów. Nieprzypadkowo wszyscy z owego pokolenia, którzy przeżyli, byli po wojnie tak zażarcie tępieni przez UB. Właśnie dlatego prace historyczne Grzegorza są dla mnie ważne. Odnajduję w nich to, co znam z literatury. Fascynacja historią działa u Panów w obie strony. Podobnie jest z fascynacją literaturą? Gustaw O.: W latach 80. ubiegłego wieku to Grzegorz, zwłaszcza podczas uroczystości rodzinnych, inspirował mnie do głośnego czytania poezji. Rzeczywistością historyczną jest nasycona nasza polska kultura: literatura, malarstwo, muzyka. Wszystkie opracowania, jakie publikował Grzegorz, począwszy od rozprawy magisterskiej, były uważnie czytane i są znane wśród historyków w całej Polsce. Bardzo mnie cieszy, że tematyka, na której się on koncentruje, przynosi mu satysfakcję i spełnienie zawodowe. Grzegorz O.: Rzecz paradoksalna, określenie „historyk z Politechniki Rzeszowskiej” okazało się moim znakiem rozpoznawczym w środowisku naukowym. (śmiech) Przebywanie na co dzień wśród umysłów ścisłych też dobrze mi robi. Jestem przekonany, że racjonalizm bardzo pomaga humanistom. To już nasza tradycja rodzinna. Moje dzieci, które również są humanistami, uczyły się w liceum w klasach matematyczno-fizycznych. Syn, który jest historykiem w Oksfordzie, czyta, pisze i dobrze mówi w prawie 10 językach obcych, co oznacza, że jest metodyczny w myśleniu i działaniu. Podobnie córka, która jest absolwentką turkologii, ale też świetnie mówi w kilku językach obcych. Żona jest matematykiem z wykształcenia, uczy w „naszym” liceum i jej racjonalny głos bardzo sobie cenię. W którym momencie nauka zaczęła dawać już dużą satysfakcję? Grzegorz O.: Po obronie doktoratu. Niestety, trzeba z czegoś żyć, a to gorzka prawda, że w nauce wynagradza się bardziej dydaktykę, ja zaś lubię i chcę dużo publikować. Trudno uwierzyć, że przy wydaniu nawet 500-stronicowej monografii, honoraria otrzymują jedynie recenzenci, nie autor. Autorowi, który wiele lat strawił nad przygotowaniem książki, zazwyczaj pozostaje satysfakcja intelektualna. A etos inteligenta? Jest w ogóle takowy w takim mieście jak Rzeszów? Gustaw O.: Umiłowanie kształcenia i samokształcenia powinno być obecne wszędzie, w każdym środowisku, choć raczej nieczęsto się zdarza. Powinno być obecne nade wszystko w domu rodzinnym. Wyznam, że bardzo wiele zawdzięczam swemu ojcu, który nie był człowiekiem specjalnie wykształconym. Przed II wojną światową ukończył tylko 6 klas szkoły powszechnej. A jednak pomagał w nauce nie tylko mnie, ale również moim kolegom ze szkoły podstawowej. Zmarł, gdy miałem ledwie 12 lat. Zaszczepił mi ciekawość świata oraz miłość do książek. Wiele zawdzięczam dobremu liceum w Józefowie; w byłej ordynacji Zamoyskich. Mieliśmy tam niezwykłego nauczyciela, Mieczysława Sawickiego, który błyskotliwie prowadził lekcje fizyki, okazując się zarazem humanistą, rozmawiał z nami o kinie, literaturze, teatrze. To głównie dzięki Sawickiemu trzy osoby z mojej klasy zostały profesorami belwederskimi, kilkoro zaś humanistami, lekarzami, inżynierami. Grzegorz O.: Doskonale pamiętam czasy, gdy całe poranki grało się w piłkę, po południu przesiadywało w bibliotece, a wieczorami dyskutowało o książkach. W domu były bardzo bliskie relacje i częste dyskusje przy stole. Jak na tamte czasy dużo podróżowaliśmy. Pamiętam wędrówki turystyczne po Polsce, a jako dziecko latałem już samolotem. Gustaw O.: Zawsze towarzyszy mi wspomnienie o ojcu, który – gdy ukończyłem pierwszą klasę szkoły podstawowej – zabrał mnie i kilka moich szkolnych koleżanek na wycieczkę do Zamościa. Za pierwszym razem nie dojechaliśmy, ponieważ pod Zwierzyńcem Ukraińcy (był rok 1947) zablokowali tory kolejowe i niewiele brakowało, a stracilibyśmy życie. Następnym razem szczęśliwie dotarliśmy do Zamościa. Ojciec inspirował ciekawość świata i chęć poznania; ćwiczył mnie w znajomości tabliczki mnożenia, którą znałem idealnie. Ćwiczenia z zakresu matematyki służą wyrabianiu jasności myślenia; wpływają na osobowość uczniów i studentów. Dobrze pamiętam kolegów matematyków z krakowskiego domu studenckiego. Wspaniali chłopcy, potrafili uczciwie, prosto myśleć, i co najważniejsze – nie kłamali. Chyba to nie przypadek, że matematyka nazywana jest królową nauk.

Więcej wywiadów i publicystyki na portalu www.biznesistyl.pl


PORTRET Jak w Rzeszowie uprawiało się naukę kiedyś i dziś?! W takim miejscu mogą rodzić się frustracje? Gustaw O.: Tak, frustracje są możliwe. Pamiętam słowa docenta Antoniego Jopka, pochodzącego z Budziwoja, historyka literatury, recenzenta mojej pracy doktorskiej: „Ja bym w Rzeszowie nic nie napisał, nie poradziłbym sobie, nie ma tu bowiem naukowej biblioteki, po prostu, nie ma możliwości”. To było trafne stwierdzenie. Ponad 50 lat temu samemu trzeba było tworzyć warsztat naukowy, kupować książki. Żeby przygotować rozprawę doktorską o Stanisławie Szpotańskim, musiałem ponad 10 tys. stron samodzielnie sfotografować w uczelnianej bibliotece. Grzegorz O.: 20 lat temu owe frustracje bywały większe niż dzisiaj, co bierze się stąd, że jestem historykiem w uczelni technicznej, a to oznacza, że moje przedmioty są niejako dodatkowe obok nauk ścisłych i technicznych. Administrowanie, bycie dziekanem, prorektorem daje mi sporo satysfakcji, lecz siłą rzeczy pochłania czas, jaki można wykorzystać na naukę i dydaktykę. Brakuje mi czasu na pisanie i publikowanie. Co dziś frustruje najbardziej? „Punktoza”, czyli liczba punktów wypracowywanych w ramach publikacji w czasopismach z listy. Budzi to sporo emocji, niedomówień i podziałów środowiskowych. Gustaw O.: Moja aktywność zawodowa zbiegła się z okresem tworzenia się środowiska akademickiego Rzeszowa. Bardzo lubiłem i nadal lubię gromadzenie materiału oraz redagowanie tekstu. Z upływem lat coraz więcej wymagam od siebie, coraz więcej czasu zajmuje mi pisanie, dbałość o jasny, poprawny język. I nie zrodziła się w końcu pokusa, by zająć się tworzeniem poezji albo fabuł? Gustaw O.: Oczywiście, że była, ale – już na starcie – musiałbym mieć odpowiednie warunki materialne, życiowe i chyba więcej czasu. Sztuka słowa, literatura piękna, wymaga jednak języka innego niż naukowy język rozpraw historyczno-literackich. Wejście Polski i polskiej nauki do Unii Europejskiej odmieniły nasz świat akademików? Grzegorz O.: Otworzyły się możliwości kontaktów, współpracy, udziału w międzynarodowych konferencjach i projektach badawczych. W kolejnych latach już nie tyle nasza obecność w Unii Europejskiej, co decyzje polityczne w kraju determinowały kształt polskiej nauki. Żałuję, ale odeszliśmy od ducha prawdziwej nauki i zasad awansu, czyli ustalonych wymagań – 8 lat na zrobienie doktoratu, 8 albo 10 lat na habilitację, co mobilizowało do pracy i wpływało na jakość uprawianej nauki. Dziś asystent ze stopniem doktora może pracować w uczelni dożywotnio i pełnić ważne funkcje. To jak zaproszenie do patologicznej polityki kadrowej na uczelniach. Grzegorz O.: Takie pokusy istnieją. Dlatego opowiadam się za modelem realizowanym w służbach mundurowych. Albo się rozwijamy i awansujemy, albo odchodzimy. Nie można być do emerytury podporucznikiem – podobna zasada powinna obowiązywać w szkołach wyższych. Po to jest pensum dydaktyczne, byśmy mieli czas na pracę naukowo-badawczą, na publikowanie. Od kilku dekad obserwujecie Panowie rozwój Rzeszowa. Jakie zmiany w nim zachodzą? Gustaw O.: Z lat 60. XX wieku pamiętam furmanki na ulicach. To było małe miasto, chyba trochę zaśniedziałe, jak ówczesna większość naszych miast. Jednakże z wolna tworzył się tutaj ośrodek akademicki, uwidaczniały się tradycje naukowe, a w ostatnich latach nastąpił wprost spektakularny rozwój Rzeszowa. Grzegorz O.: Miasto się zmienia, lecz w Rzeszowie ciągle jest zbyt mało atrakcji kulturalnych, które stanowiłyby rodzaj magnesu dla konsumentów kultury wysokiej. Sam Rzeszów w ostatnich latach ewoluuje bardzo szybko, a jak w tym mieście ewoluuje etos inteligenta?

Gustaw O.: Kilka dekad wstecz etos inteligenta w Rzeszowie prawie się nie uwidaczniał. Moi starsi koledzy wzajemnie się „boczyli”, mając żal o to, że jeden został dziekanem, a drugi kierownikiem. I wtedy, i dziś podobne reakcje i zachowania muszą oburzać, bo niszczą klimat uczelni. Gdy obecnie obserwuję życie mojej szkoły z oddalenia, z pespektywy emerytury, widzę, że mentalnie jest dużo lepiej, niż bywało kilkadziesiąt lat temu. Cieszy mnie, że w Zakładzie Literatury Polskiej XX wieku, którego jakiś czas byłem szefem, prawie wszyscy moi młodsi koledzy zrobili habilitacje. Bycie akademikiem to był i jest powód do dumy? Gustaw O.: Tak. Zawsze dobrze się czułem w roli nauczyciela akademickiego, w ogóle nauczyciela. To mój zawód. Dał mi wiele radości i poczucie spełnienia. Notabene egzystencjaliści na pewno mieli rację, akcentując rolę zbiegu przypadków w życiu ludzkim. Szereg szczęśliwych zdarzeń, przypadków, zadecydował o porządku mego rzeszowskiego etapu życia. Grzegorz O.: Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Mój promotor magisterium, prof. Marian Zgórniak, wystawił mi sam z siebie serdeczną rekomendację, która skłoniła mnie do zastanowienia, że może warto poświęcić się zawodowo nauce. Pisałem o akcji „Burza” w Inspektoracie Rzeszowskim AK i tak to się zaczęło. Z czasem na horyzoncie zainteresowań historyków pojawiła się fascynująca i mało rozeznana tematyka Żołnierzy Wyklętych. Szkoda jednak, że ten temat zdominował dyskusje i badania nad Armią Krajową oraz polskim państwem podziemnym z czasów II wojny światowej. Gdybym dziś drugi raz miał wybierać, wybrałbym naukę i zatrudnienie w uczelni. To przynosi mi satysfakcję intelektualną i, oczywiście, materialną. Jest tylko jeden warunek: trzeba być cierpliwym i pracowitym. Etos inteligenta, pracownika nauki, także po 1989 roku, jest przez kolejne obozy polityczne w kolejnych dekadach skutecznie deprecjonowany… Gustaw O.: Nauka powinna być na boku od polityki, powinna być niezależna, ma w sobie właściwe zadania poznawcze. Natomiast czymże powinna być zawsze polityka, jeśli nie refleksją o dobru wspólnym i wynikającym stąd pragmatycznym działaniem, co stanowiło jej imperatyw już w czasach antyku?

40

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021


Prof. Gustaw Ostasz

Prof. Grzegorz Ostasz, Historyk, absolwent historii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Specjalista w zakresie historii politycznej i gospodarczej XX w., integracji europejskiej oraz biografistyki. Prorektor Politechniki Rzeszowskiej w latach 2016-2020 i 2020-2024.

Historyk literatury polskiej XX wieku, absolwent filologii polskiej w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie. Od 1966 roku pracował w WSP w Rzeszowie, z którą związany był ponad 40 lat. Od 2006 do 2010 roku kierował Zakładem Literatury Polskiej XX wieku w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Grzegorz O.: Politycy zawsze kuszą inteligencję, bo ta jest niewielką, lecz znaczącą grupą społeczną, której głos bywa słyszalny, a bardzo pożądany przez polityków z każdej partii jako rodzaj wsparcia. Rozwój polskiej inteligencji jest zachwiany, bo na to trzeba długiego czasu i wielu pokoleń. To, co udało się nam osiągnąć w II RP, zniszczyła wojna i komunizm. Od 1989 roku staramy się odbudować, przywrócić najlepsze wzorce, ale mamy z tym niejeden problem. Musimy uzbroić się w cierpliwość i wytrwale pracować, a dopiero za kilka dekad próbować ocenić stan polskiej inteligencji. Nijak nie możemy się porównywać z Brytyjczykami, Niemcami czy Francuzami, gdzie inteligencka ciągłość trwa nieprzerwanie od stuleci. Między Panami toczy się dyskusja, jak zmienia się Polska, ale też Rzeszów po 1989 roku? Gustaw O.: Dla mnie to aksjomat, że nauczyciel akademicki powinien być człowiekiem sumiennym, uczciwym, prawym moralnie i niezależnym. Grzegorz O.: Takie dyskusje się nam zdarzają, choć nie pasjonujemy się bieżącą polityką. Rzeszów bardzo się zmienił na korzyść. Zaczyna nabierać cech wielkomiejskich, co bywa powodem do dumy. Cieszą nowe, piękne budynki Uniwersytetu Rzeszowskiego, Politechniki Rzeszowskiej, Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania, Wyższej Szkoły Prawa i Administracji. Rozwój środowiska akademickiego implikuje rozwój miasta, co dobrze widać w Rzeszowie. Pozostanie w Rzeszowie i robienie kariery naukowej w stolicy Podkarpacia jest dziś powodem do dumy, czy rezultatem braku innych możliwości? Grzegorz O.: Środowisko akademickie w Rzeszowie w dużej mierze już okrzepło i nabrało poczucia swojej wartości. Oczywiście, musimy mieć świadomość, że daleko nam jeszcze do ośrodków takich jak Kraków czy Warszawa. Ale przecież wielu absolwentów Politechniki jest prezesami międzynarodowych spółek na Podkarpaciu i nie tylko, a to świadczy, że powodów do kompleksów mamy coraz mniej. Między Panami też nie było nigdy rywalizacji, gdy Gustaw Ostasz zostawał już profesorem belwederskim, a Grzegorz Ostasz był dopiero na etapie doktora? Gustaw O.: Między nami w tym względzie jest ledwie 9 lat różnicy. Ja otrzymałem tytuł naukowy w 2004 roku, mając przeszło 60 lat, a Grzegorz w 2013 roku, czyli jeszcze przed swymi 50. urodzinami. Grzegorz O.: Profesura ojca na pewno przyspieszyła moją habilitację. (śmiech) Mówiąc poważnie, na pewno mnie motywowała, Towarzyszyłem mu przy odbiorze nominacji w Pałacu Prezydenckim i byłem bardzo dumny. Gdy ja odbierałem swój tytuł, towarzyszyła mi tylko żona – takie obowiązywały procedury i ograniczenia. W takich chwilach zawsze mam przed oczami nasze domy pełne książek. Bo na przekór temu, jak szybko rozwija się Internet, nowe technologie, i jak bardzo pędzi świat posługujący się coraz to nowymi skrótami, książki ciągle pozostają niezastąpionym, rzetelnym i sprawdzonym źródłem wiedzy o świecie. To oznacza, że możliwości ciągle mamy ogromne i to od nas zależy, czy i jak je wykorzystamy.

Fotografie zostały wykonane przy willi Kotowicza i pałacyku Lubomirskich przy ulicy Dekerta w Rzeszowie.


















BĄDŹMY szczerzy

Wakat po Panu Bogu

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI W dwumiesięczniku „Kurier Wnet” sprzed dwóch lat trafiłem na interesujący artykuł Zbigniewa Berenta „Doktryna hegemonii kulturowej Gramsciego”. Autor analizuje podstawową strategię włoskiego komunisty, znaną jako „wielki marsz przez instytucje”. Antonio Gramsci był pierwszym komunistycznym intelektualistą, który uznał, że rewolucja w Rosji na dłuższą metę nie ma szans, dlatego po jakimś czasie sowiecki eksperyment upadnie. Włoski marksista uważał, że trzeba najpierw zmienić mentalność społeczeństwa, rozprawić się z chrześcijaństwem i jego wpływami w sferze kultury i życia społecznego, obalić wmówiony nam przez chrześcijaństwo model rodziny. W tym celu trzeba konsekwentnie, skrupulatnie opanowywać instytucje kultury, środowiska opiniotwórcze, uniwersytety, kościoły i media. Ta wielka, żmudna praca w dziedzinie – jak to się określa w klasycznym marksizmie – nadbudowy sprawi, że w pewnym momencie pełnia władzy trafi, już na trwałe, w ręce komunistów. Ten program, ogłoszony w okresie międzywojennym, na skalę globalną wystartował w burzliwym roku 1968 w Europie Zachodniej i trwa do dzisiaj. Liderzy dzisiejszej lewicy unikają słowa „komunizm” czy „komuniści”. Wolą się nazywać „nowoczesną lewicą” bądź „liberalną lewicą”. Mają dziś świetną passę – dysponują większością w Parlamencie Europejskim i ogromnymi wpływami w instytucjach unijnych. Od kilkunastu lat nacierają na kraje środkowo- i wschodnioeuropejskie, z Polską i Węgrami na czele.

Od 2015 roku w Polsce, a kilka lat wcześniej na Węgrzech, wytracili impet, choć byli już bardzo blisko osiągnięcia jednego z ważnych celów „wielkiego marszu”. Mam na myśli uchwaloną wtedy przez polski parlament tzw. ustawę o uzgodnieniu płci. Trafiła nawet na biurko prezydenta, ale nie weszła w życie, bo prezydentem został Andrzej Duda i ją zawetował. Co prawda ówczesna marszałek Sejmu Małgorzata Kidawa-Błońska i premier Ewa Kopacz zapowiedziały, że nie odpuszczą, bo jest szansa na odrzucenie weta w Sejmie. To było tuż przed wyborami parlamentarnymi, po których ta szansa wyparowała. Dlaczego zawetowana przez Andrzeja Dudę ustawa była dla lewaków tak ważna? Bo miała być prawnym katalizatorem przyspieszającym skutki walki z tradycyjnym modelem rodziny. Umożliwiała ona zmianę płci właściwie na życzenie. Wystarczyłoby, że dany facet czuje się wewnętrznie kobietą, albo dana kobieta mężczyzną, i to już byłaby podstawa do złożenia wniosku w sądzie. Trzeba byłoby jeszcze dołączyć opinię psychiatry i seksuologa, ale to przecież drobiazg. Sąd miałby trzy miesiące na wydanie orzeczenia. Oczywiście mógłby orzec wcześniej, byle nie później. Uzgodnienie płci miało być znakomitym sposobem na obejście obowiązującego jeszcze w Polsce kodeksu rodzinnego, nieprzewidującego tzw. małżeństw homoseksualnych. Zresztą, w Polsce do pokonania jest Konstytucja, która – póki co – mówi wyraźnie, że małżeństwo jest związkiem kobiety i mężczyzny. Zatem wnioskodawca-mężczyzna, który czuje się kobietą, lub wnioskodawca-kobieta, która czuje się mężczyzną, zgłasza się do wyznaczonego przez ustawodawcę sądu, aby to potwierdził. Najdalej po trzech miesiącach właściwy USC musi wydać nowe świadectwo urodzenia i załatwić nowy PESEL. W ten genialnie prosty sposób, zgodnie z Konstytucją, pary homoseksualne mogłyby stawać się małżeństwami zgodnie z prawem! Tak by to wyglądało, gdyby prezydent podpisał ustawę o uzgodnieniu płci. Oczywiście, związki de facto homoseksualne, ale de iure dwupłciowe, mogłyby legalnie starać się o adopcję dziecka. Żeby było śmieszniej, zawetowana ustawa nie stawiała żadnych przeszkód, aby ktoś, kto ma na to ochotę, zmieniał płeć dowolną ilość razy. Takie wynalazki, jak ustawa o uzgodnieniu płci, stawiają pod znakiem zapytania prawa biologii. Można sobie wyobrazić, że po ostatecznym zwycięstwie „wielkiego marszu przez instytucje” nowa wspaniała nowoczesna władza uzna na przykład, że należy zakazać płodzenia potomstwa w drodze stosunku płciowego heteroseksualnego, bo: 1) utrudnia ono racjonalną politykę demograficzną; 2) dyskryminuje pary homoseksualne. Można domniemywać, że w takim nowoczesnym raju dopuszczalne byłoby wyłącznie zapłodnienie in vitro, które: 1) pozwala prowadzić w pełni racjonalną politykę demograficzną; 2) zachować idealny parytet między płciami; 3) uniknąć poczucia zachwiania równości między parami homo- i heteroseksualnymi. Może ktoś powiedzieć, że to jakaś niewydarzona totalitarna wizja przyszłości. Ale taka jest logika „wielkiego marszu przez instytucje”. Żaden totalitaryzm nie głosił, że ma totalitarne zapędy. Przeciwnie, ideolodzy wszelkich totalitaryzmów posługują się wręcz nachalnie retoryką wolnościową i równościową, odmieniają słowo „demokracja” przez wszystkie przypadki i mówią, że chcą tylko jednego: naszego szczęścia. 

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

58

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021



POLSKA po angielsku

Białe kłamstwo w czarnej szacie

MAGDA LOUIS

W pewien upalny dzień czerwca, kiedy nie sposób było zająć się żadną pracą domową czy intelektualną, obejrzałam film dokumentalny o Tony Haliku, zmarłym w 1998 roku dziennikarzu amerykańskiej stacji NBC, kamerzyście, szalonym podróżniku, który przeszedł do historii również jako bajarz i showman. Skłamałabym, a o kłamstwach czarnych i białych mam zamiar się rozpisać, gdybym powiedziała, że kochałam programy „Pieprz i wanilia” i czekałam niecierpliwie na nowy odcinek emitowanego przez 20 lat programu. Ale Tony Halik był mi znany od zawsze, był kimś, o kim się słyszało i komu się zazdrościło. Ileż on w czasach zamknięcia Polski, w latach 60., 70., 80. świata zjechał! (w Polsce panował wówczas spontanicznie narzucony przez władze PRL ścisły lockdown, drogie dzieci, i nie wystarczyło być zaszczepionym, żeby z kraju wyjechać…) Tony swoje przejechał i swoje prze-

szedł, a ile gandzi wypalił z ziomalami oraz wodzami w Meksyku czy Ekwadorze, to aż strach obliczać. Z filmu dowiadujemy się sporo o jego amerykańskiej karierze, przełomowych momentach życia, miłościach życia, oraz o tym, że Tony Halik dużo kłamał. Podróżnik do końca swych dni twierdził, że w czasie II wojny światowej latał w RAF-ie na brytyjskim niebie samolotami Spitfire i kilkukrotnie był strącany przez wroga, zawsze uchodząc z życiem. Tymczasem źródła historyczne podają, że Tony Halik (a właściwie Mieczysław Halik, urodzony w Toruniu) został wcielony z początkiem wojny do Wehrmachtu. Zdezerterował, a we Francji przystał do tamtejszego ruchu oporu, który tak pięknie sparodiowali Anglicy w serialu Allo, Allo. 89 tysięcy Polaków, uciekinierów i jeńców z Wehrmachtu, zasiliło polską armię na Zachodzie, nic haniebnego, ale podróżnik przemilczał ten epizod. Twierdził też, że dostał nagrodę Pulitzera za swój reportaż, co oczywiście prawdą nie było. Posługujemy się kłamstwem na co dzień, bezwiednie i automatycznie, czy trzeba, czy nie, u każdego z nas pod koniec dnia uzbiera się całkiem sporo kłamstw w tobołku. Kłamiemy z różnych powodów: żeby komuś nie zrobić przykrości, żeby dobrze wypaść, żeby zyskać, żeby dowalić, żeby sobie polepszyć humor, dla świętego spokoju czy z czystego, obrzydliwego wyrachowania. Jeśli was sumienie gryzie, możecie spróbować przez kilka dni mówić ludziom prawdę w małych sprawach i dużych, prosto z mostu, jak w pysk strzelił, powiedzcie co jest i przekonajcie się, czy prawda wyzwala, czy raczej rozwala relacje. – Nie pójdę z tobą na kawę, bo jesteś spoconym kurduplem, masz brzydkie uszy i jakoś taki dziwnie skrzywiony palec u nogi. – Cześć Jola, nie przyjdę na twoje imieniny, bo w tamtym roku na imieninach twój mąż mi jęzor wpakował w dekolt, gdy tylko wyszłaś do kuchni nakroić sernika. – Mamo, wszystkie twoje zupki smakują jak ścierka. – Szefie, mdli mnie na pana widok i na widok włosów wychodzących z pana nozdrzy. – Proszę księdza, cuchnie księdzu z ust. – Gosia, masz za krótkie nogi, żeby nosić spodnie 3/4. – Droga sąsiadko, tak naprawdę to zawsze jestem w domu gdy pukasz, ale udaję, że mnie nie ma, bo nie chce mi się słuchać lamentów o samotnej matce mieszkającej pod nami i jej wściekłych dzieciach, którym nie korepetytor z matematyki, a egzorcysta przydałby się najbardziej. – Drodzy przyjaciele, jeśli raz każecie nam oglądać dwugodzinny film z waszego nurkowania w Egipcie czy trzygodzinny film z waszego wesela sprzed piętnastu lat, to przysięgam, wezmę koło i rąbnę się w czoło, bo nieprzytomność jest ciekawsza niż wasze filmy. Prawdę powiedziawszy, okropnie mi się nie chciało pisać tego felietonu, gdyż ostatnio w ogóle niewiele mi się chce…

Magda Louis. Rzeszowianka, która po latach spędzonych na emigracji w Anglii i USA, w 2014 r. wróciła na stałe do Polski. Pisarka, tłumaczka, felietonistka, autorka 6 powieści: „Ślady hamowania”, powieść nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola” oraz „Kilka przypadków szczęśliwych”, za które otrzymała nagrodę czytelniczek i jury na Festiwalu Literatury w Siedlcach, „Zaginione”, „Chcę wierzyć w waszą niewinność” oraz wydana w 2019 r. w Świecie Książki „Sonia”. Obecnie pracuje jako rzecznik prasowy w WSIiZ.

Więcej felietonów na portalu www.biznesistyl.pl



AS z rękawa

Wyróżnij się albo giń – szczególnie, jeżeli kobiet w kraju jest siedemset milionów!

KRZYSZTOF MARTENS Polityka jednego dziecka wprowadzona w Chinach w 1977 roku miała ograniczyć gwałtowny przyrost naturalny. Sposób egzekucji tego ograniczenia był typowy dla komunistów. Działy się rzeczy straszne. Na porządku dziennym były sterylizacje kobiet, przymusowe aborcje, zabójstwa dzieci zaraz po urodzeniu – po prostu ludobójstwo. W ciągu trzydziestu lat urodziło się ponad 300 milionów dzieci mniej niż w poprzednim, podobnym okresie. Oczywiście ten zakaz nie dotyczył wyższych urzędników i ludzi zamożnych. Bogaci rodzice mogli mieć więcej dzieci pod warunkiem zapłaty wysokiej grzywny zaraz po urodzeniu dziecka. Następnie obowiązywały stałe opłaty za „obsługę” – opiekę medyczną, szkołę. Drastyczne poczynania władz ukształtowały strategie życiowe młodych małżeństw. Skupiły się one na karierze zawodowej. Rosnące koszty utrzymania i ograniczona liczba dostępnych mieszkań skutecznie zniechęcały do posiadania więcej niż jednego dziecka. Mijał czas i rosła liczba osób starszych stanowiących obciążenie dla systemu emerytalnego. Zaczęła Chinom zagrażać „demograficzna bomba zegarowa” – kraj starzał się szybciej niż się bogacił. Pięć lat temu urodziło się 18 milionów dzieci, trzy lata temu – 14,6 miliona, w minionym roku 12 milionów. Odwrócenie tego trendu będzie trudne. Wprowadzane świadczenia finansowe mające zmienić tę sytuację są ciągle niewystarczające.

Chinki przyzwyczaiły się do względnego dobrobytu i nie chcą z niego rezygnować – przede wszystkim chcą być piękne. Polskie powiedzenie – chcesz być piękna to cierp znajduje zastosowanie w Chinach. Zabiegi poprawiające urodę były od wieków sposobem na pokazanie zamożności i źródłem prestiżu. Dzisiaj atrakcyjny wygląd niewątpliwie ułatwia karierę. Operacje oczu to najbardziej pożądany zabieg – Azjatki wierzą, że większe oczy dodają subtelności. Drugie miejsce zajmuje wybielanie skóry. Bielidło jest znane od tysiąca lat – biała skóra oznaczała zawsze przynależność do elity nieparającej się pracą fizyczną. Cierpienie dla piękna ma długą tradycję – najbardziej absurdalnym przejawem był zwyczaj krępowania stóp kobiet, aby zahamować ich wzrost. Stopy ulegały stopniowej deformacji, osiągając kształt lotosu. Drobne stopy prezentowały się znakomicie w haftowanych bucikach. Wielkim dowodem miłości było pozwolenie mężczyźnie na oglądanie gołej stopy. Chiński seks kobiety uprawiały, zazwyczaj mając na nogach buciki. Podsumowując – pół miliona klinik kosmetycznych robi kilkaset milionów zabiegów rocznie. Pracuje w nich ponad 11 milionów ludzi, obroty roczne wynoszą dwadzieścia kilka miliardów dolarów. Imponujące. Z czego wynika takie zapotrzebowanie na poprawianie urody? Wyróżnij się albo giń – szczególnie, jeżeli kobiet jest w kraju prawie siedemset milionów. Lubię nowe i ciekawe zapachy. W Chinach jednak częściej śmierdziało niż pachniało. Dominował smród papierosowy – prawie wszędzie wolno palić, a pali ogromna większość Chińczyków. Bardzo trudna jest sytuacja wszystkich religii w Państwie Środka. Chińscy komuniści znają historię upadku bloku radzieckiego i wiedzą, jaką w tym rolę odegrały religie. U siebie, używając bezwzględnych i brutalnych metod, modelują religie zgodnie z potrzebami partii. Dotyka to 11 milionów muzułmańskich Ujgurów, 7 milionów tybetańskich buddystów i około 100 milionów chrześcijan. Wszechwładne jest Biuro do Spraw Religijnych. W 2018 roku doprowadziło do porozumienia z Watykanem i uzyskało wpływ na mianowanie biskupów pracujących w Chinach. Pozwala to na skuteczne modelowanie myślenia katolików w oczekiwanym przez partię kierunku. Nieco gorzej im idzie z niepokornymi protestantami. „Sinizacja” religii postępuje powoli, ale nieuchronnie. W Pekinie dwóch Chińczyków w mojej obecności rozmawiało ze sobą po angielsku. Okazało się, że to nie był gest w moim kierunku – łatwiej jest im porozumieć się po angielsku niż po chińsku. Nie ma jednego języka – są setki dialektów, bardzo różniących się od siebie. Dominuje oczywiście mandaryński. Deng Xiaoping był „ojcem” reform, które dopuściły w gospodarce własność prywatną i skierowały Państwo Środka na drogę do dzisiejszej potęgi. Sukcesem okazała się metoda prób i błędów. Należy eksperymentować i być gotowym do wycofania się, gdy koncept okazuje się być chybionym. Stare przysłowie chińskie mówi – „trzeba sforsować rzekę dotykając stopami kamieni”. To znaczy – trzeba reformować gospodarkę małymi krokami „stale sprawdzając stopą dno”. Dzisiaj prezydent Xi Jinping kontynuuje starą strategię, poszukując najskuteczniejszego modelu gospodarki.

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

62

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021



Zamek Lubomirskich w Rzeszowie.

Zamek brać?

RZESZÓW SIĘ WAHA

TADEUSZ FERENC PRZEZ 14 LAT ZABIEGAŁ O PRZEJĘCIE OD MINISTERSTWA SPRAWIEDLIWOŚCI ZAMKU LUBOMIRSKICH. DOPIĄŁ SWEGO TUŻ PRZED REZYGNACJĄ Z FUNKCJI PREZYDENTA RZESZOWA. JEGO NASTĘPCA KONRAD FIJOŁEK DO PRZEJMOWANIA GMACHU PRZEZ MIASTO JUŻ PRZEKONANY NIE JEST. MYŚLI O WYCOFANIU SIĘ Z UMOWY. PODZIELONE JEST TEŻ POD TYM WZGLĘDEM ŚRODOWISKO TWÓRCÓW I MENEDŻERÓW KULTURY. JEDNI OBAWIAJĄ SIĘ NUDY KANCELARYJNEGO UKŁADU POMIESZCZEŃ, INNI WIDZĄ DUŻY POTENCJAŁ ZABYTKU, KTÓRY STOI W SAMYM CENTRUM I MÓGŁBY STAĆ SIĘ PRZYBYTKIEM ARTYSTÓW I TURYSTYCZNĄ ATRAKCJĄ, Z WEJŚCIEM NA WIEŻĘ I DO TAJEMNEGO KORYTARZA, WYEKSPONOWANĄ HISTORIĄ MIASTA, PRACOWNIAMI TWÓRCÓW I KAWIARNIĄ. TYLE, ŻE KONKRETNY PROJEKT I KOSZTORYS DO TEJ PORY NIE POWSTAŁ. POPRZESTANO NA OGÓLNIKACH.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

64

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

W

zięcie zamku to śmiała wizja byłego prezydenta Rzeszowa. Kiedy w 2012 roku Tadeusz Ferenc oświadczył, że Ministerstwo Sprawiedliwości podjęło z nim negocjacje na temat budowy nowej siedziby dla Sądu Okręgowego i oddania zabytku miastu, nie brakowało entuzjastów pomysłu. Jednym z nich był lubiany i szanowany regionalista Marek Czarnota, który uważał, że jako centrum kultury zamek byłby „szalenie atrakcyjny”. Nie brakło jednak głosów sceptycznych, że wnętrza nawet do ekspozycji muzealnych trzeba dopiero dostosować, i obaw, czy kosztowny remont nie będzie rozrzutnością. W samorządzie miejskim, którym Ferenc rządził twardą ręką, skutecznych oponentów jednak brakło i przejęcie zostało postanowione. Prezydent szukał sojuszników transakcji i tzw. dojścia do ministra, a konkrety dotyczące zagospodarowania takiego obiektu zostawiał na potem. Owszem, co jakiś czas publiczny ferment wzbudzały pomysły, nawet te bardzo ogólne. Mówio-


PRZYSZŁOŚĆ Rzeszowa no o ulokowaniu w zamku wszystkich rzeszowskich muzeów albo stworzeniu całkiem nowego Muzeum Kresów Wschodnich czy Podkarpackiego Muzeum Narodowego. Rozważano przeniesienie tam urzędu miasta, a także stworzenie Europejskiej Akademii Sztuki – z rezydencjami artystycznymi dla malarzy, międzynarodowymi warsztatami dla muzyków. Widziano tam teatr muzyczny i koncerty na dziedzińcu. W 2017 roku dyskutowała o tym wszystkim komisja złożona z dyrektorów placówek kulturalnych, artystów i dziennikarzy. Ale i tu skończyło się na ogólnych wnioskach, tym bardziej że wizytujący zamek członkowie komisji nie kryli rozczarowania odmową konserwatora zabytków w kwestii znaczących zmian w układzie wnętrza. Kiedy w 2019 roku władze miasta podpisały list intencyjny z przedstawicielami Sądu Okręgowego w Rzeszowie i Ministerstwa Sprawiedliwości, określający warunki przekazania zamku, koncepcji wykorzystania obiektu nadal nie było. Tymczasem sprawy, mając adwokata w osobie wiceministra sprawiedliwości Marcina Warchoła, potoczyły się szybko. 29 lipca 2020 roku zawarte zostało porozumienie pomiędzy Gminą Miasto Rzeszów a Skarbem Państwa. Podpisano dwie przedwstępne umowy darowizny: pierwsza dotycząca darowizny Zamku na rzecz Gminy Miasto Rzeszów, druga – darowizny nieruchomości pod budowę nowej siedziby Sądu Okręgowego. I to bez konieczności dopłacania przez miasto 20 mln zł, o których wcześniej mówiono. Kilka miesięcy później, w listopadzie, Rzeszów dotrzymał umowy i darował Skarbowi Państwa ponadhektarową działkę na Drabiniance. Ministerstwo Sprawiedliwości (trwała już kampania wyborcza na prezydenta Rzeszowa) szybko ogłosiło przetarg na projekt i budowę nowej siedziby sądu. Po protestach mieszkańców przetarg jednak został unieważniony. Prezydentem Rzeszowa nie został też orędownik przejęcia zamku – Marcin Warchoł. A zwycięzca Konrad Fijołek, który już w kampanii prezydenckiej sceptycznie odnosił się do całej operacji, tuż po zajęciu fotela w ratuszu mówi: – Uważam, że zamek Lubomirskich, który jest siedzibą Sądu Okręgowego w Rzeszowie, powinienem wrócić do Temidy. Będziemy chcieli na ten temat negocjować z Ministerstwem Sprawiedliwości. Rzeszowska kultura nie widzi tam dla siebie miejsca. Ze strony Rzeszowa widziałbym ewentualne zaangażowanie się miasta w rewitalizację terenów wokół zamku. Stan na dziś jest jednak taki, że zawarte umowy i porozumienia obowiązują. – Zgodnie z porozumieniem z 29 lipca 2020 roku, po przeniesieniu się Sądu Okręgowego do nowej siedziby, dyrektor sądu powinien złożyć oświadczenie o zbędności nieruchomości zabudowanej zamkiem na cele sądownictwa, co uruchomi postępowanie administracyjne przed Prezydentem Miasta Rzeszowa o wygaszenie trwałego zarządu Sądu Okręgowego nad nieruchomością. Następnie powinna zostać zawarta przyrzeczona umowa darowizny zamku na rzecz Gminy Miasto Rzeszów – informuje Artur Gernand z biura prasowego Urzędu Miasta. Zatem pytanie „brać zamek czy nie”, wciąż pozostaje otwarte. Podobnie jak: co by tu mogło powstać i ile to będzie kosztować.

Zamek całkiem stary, ale i całkiem nowy

Z

amek sądem jest od 200 lat. Przez ponad 160 lat mieściło się w nim również więzienie. Ale w kształcie, w jakim znamy go dziś, istnieje niespełna 120 lat. Gwoli ścisłości, wcześniej również był przebudowywany. Dwór obronny pod koniec XVI stulecia wybudował w tym miejscu Mikołaj Spytek Ligęza, ale konstrukcja o obronnym charakterze znajdowała się tutaj prawdopodobnie już wcześniej. Ligęza, najeżdżany a to przez swojego bratanka, a to przez Stanisława Stadnickiego, czyli łańcuckiego „Diabła” – postanowił mocniej ufortyfikować swoją siedzibę, usypać wokół niej wały w systemie fortyfikacji bastionowych szkoły nowowłoskiej. System ten był ówcześnie najnowocześniejszym w Europie systemem fortyfikacyjnym. Powstrzymał on tatarski czambuł w 1634 roku, chociaż inwestycja nie była jeszcze dokończona. Po śmierci Ligęzy rezydencja przeszła wraz z wianem jego córki w ręce Lubomirskich i oni również ją zmieniali. Pierwszy z nich – Jerzy Sebastian – tą majętnością specjalnie się nie przejmował, ale jego syn, Hieronim Augustyn Lubomirski, postanowił rozbudować obiekt, podniszczony m.in. po najeździe Szwedów. Prace rozpoczęły się około 1682 roku. Nadzorował je Tylman z Gameren, który zaprojektował cztery dwukondygnacyjne skrzydła z bramą wjazdową po zachodniej stronie. Fortyfikacje zostały przebudowane i zmodernizowane. Nowe, powiększone bastiony wykonane zostały wg obowiązującej wówczas w zachodniej Europie szkoły holenderskiej. Od strony zachodniej wykonano rawelin, wzmacniający obronę bramy wjazdowej do zamku. Rawelin był połączony z bramą w wieży drewnianym mostem zwodzonym, zaopatrzonym w obustronne zwodzone chodniki, które miały także funkcję obronną – flankowały fosę przed zachodnim frontem fortyfikacji. Po obu stronach wieży zbudowano murowane arsenały, będące również działobitniami. Od strony północnej wykonano tzw. potajnik – ukryte wyjście do fosy, dzięki któremu można było niepostrzeżenie wyjść poza obwarowanie, by np. zaatakować wroga. Czasy zaś były niespokojne i Rzeszowa nie ominęła Wielka Wojna Północna. Kolejny Lubomirski, który został panem na zamku – Jerzy Ignacy – znów miał zatem co naprawiać i przebudowywać. Unowocześnienie i wzmocnienie rezydencji powierzył Karolowi Henrykowi Wiedemannowi. Inwestycja, rozpoczęta w 1724 roku, zaowocowała m.in. wysoką wieżą z bramą, z jaką dziś kojarzy się rzeszowski zabytek. System obronny został ponownie unowocześniony. Rawelin rozbudowano o dodatkowy dwuramiennik stanowiący zewnętrzną linię obrony od strony zachodniej. W takim kształcie zamek przechodził w ręce kolejnych spadkobierców, także wtedy, gdy ostatni z nich postanowił go sprzedać władzom austriackim. Stało się to w 1821 roku. Rezydencja ostatecznie stała się wówczas sądem i więzieniem (w takim celu wynajmowano ją już nieco wcześniej). W połowie XIX wieku szalejący w mieście pożar nie ominął i tego przybytku. Nadpaloną wieżę trzeba było obniżyć, na czym bryła bardzo ucierpiała. Zmiana nastąpiła pół wieku później. Podjęto decyzję o renowacji, która zakończyła się wyburzeniem praktycznie

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

65


PRZYSZŁOŚĆ Rzeszowa całego zamku i postawieniem nowego gmachu według projektu Franciszka Skowrona. Ze starej budowli została tylko część wieży, którą na powrót podwyższono. Budowa nowego zamku, którą nadzorował Zygmunt Hendel, C.K. Konserwator Zabytków, zakończyła się w 1906 roku. Wyglądem nawiązywał on do tego znanego z grafik Wiedemanna, ale wewnętrzny układ miał już charakter biurowy, a w części więzienny. Taki, jaki dziś dla obiektu mającego służyć kulturze może być problematyczny. – Najbardziej ponura historia zamku jest związana z okresem II wojny światowej i czasami powojennymi – zwraca uwagę Dariusz Iwaneczko, dyrektor rzeszowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej. – W okresie okupacji wykorzystywali go Niemcy i ich gestapo. Przez zamek przeszło wiele osób, które były oskarżane o działalność przeciwko okupantowi niemieckiemu. Wielu skazano na śmierć. Po zajęciu Rzeszowa przez Sowietów w 1944 roku, wkroczyło tu także NKWD. Traktowali zamek jako swoje więzienie, chociaż formalnie podlegało ministrowi bezpieczeństwa publicznego. Cele zapełniły się m.in. żołnierzami Armii Krajowej. Kobietami i mężczyznami. Było etapem przed ich wywózkami na Wschód, ale również miejscem kaźni. Wykonywano tu wyroki śmierci, odbywały się egzekucje uczestników podziemia niepodległościowego, a także osób narodowości ukraińskiej, ze względu na obecność UPA na tych terenach. Dlatego nie sposób przejść obojętnie nad historią zamku i odnosić się jedynie do czasów, kiedy był rezydencją magnacką. Jej urok stracił, stając się więzieniem. Jeśli przejdzie na własność samorządu Rzeszowa, należy poważnie zastanowić się nad jego wykorzystaniem. Moim zdaniem, nie powinien pełnić jednej funkcji, ale łączyć ich kilka, w tym upamiętniającą tę smutną część jego historii. Także z racji na jego kształt architektoniczny taka hybryda sprawdziłaby się najlepiej. Konserwator zabytków na pewno nie pozwoli na mocne ingerencje w strukturę obiektu. Mocne nie, ale jakieś zapewne tak. Ostatnich przeróbek dokonywano tu nie tak dawno.

J

30 lat temu trochę jednak przebudowano

ak już wspomniano, Austriacy zbudowali zamek na nowo, od kondygnacji piwnic. – W partiach piwnicznych pozostały resztki dawnej budowli, ale nie pokrywają się z obecnymi murami. Obrys dawnego zamku był inny. Ze starego zamku została tylko dolna kondygnacja wieży. Zamek jest ciekawej konstrukcji. Nietypowej jak na ówczesne czasy. Posiada nośne ściany zewnętrzne i poprzeczne żelbetowe ramy, które pozwalały na dowolne podziały poprzeczne na pomieszczenia. Zastosowano tzw. stropy Kleina – ceglane na belkach stalowych – opisuje Adam Sapeta, architekt i historyk sztuki z Narodowego Instytutu Dziedzictwa Oddziału Terenowego w Rzeszowie, który był współautorem projektu architektonicznego przebudowy zamku oraz nadzorował prace remontowo-konserwatorskie po tym, jak w 1981 roku wyprowadziło się stamtąd więzienie. Trwały one dziewięć lat. Obejmowały inwentaryzację, przygotowanie dokumentacji projektowej,

66

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

remonty, a także przebudowy – uzasadnione konserwatorsko, jak i na potrzeby sądu (np. wykonanie dodatkowych ścianek działowych). Odkryto zmiany dokonane w budynku także po wojnie. – Pracowałem wtedy w Pracowni Projektowej Przedsiębiorstwa Państwowego Pracowni Konserwacji Zabytków. Na podstawie naszych projektów sukcesywnie remontowano kolejne skrzydła zamku. W najgorszym stanie technicznym była część więzienna, która obejmowała całą zachodnią stronę i kończyła się w połowie skrzydeł – północnego i południowego. Ząb czasu naruszył także stropy ceglane. Wytypowaliśmy pasma do rozbiórki i do przebudowania. Wykonywali te prace więźniowe z zakładu karnego. Dość niefrasobliwie rozbijali partie uszkodzonych sklepień przeznaczone do wymiany na nowe – wszystko spadało na dół, powodując następne pęknięcia i konieczność rozbiórki następnych sklepień. Zwiększyło znacznie zakres prac – wspomina architekt. W czasie prac konserwatorskich przywrócono salę reprezentacyjną i odtworzono dawną kaplicę więzienną. Zidentyfikowanie dawnej kaplicy, w której obecnie znajduje się sala rozpraw, było jednym z dwóch ciekawych odkryć, jakich wtedy dokonano. – Wiedzieliśmy, że na drugim piętrze pierwotnie znajdowały się dwie duże sale – opisuje Adam Sapeta. – Jedna przetrwała w skrzydle południowym, a ta w północnym była podzielona na mniejsze pomieszczenia. Podział wtórny miał pozostać. Jednak podczas nadzoru zwróciłem uwagę na gzyms biegnący po ścianie zewnętrznej pod wtórnym stropem. Zaginał się pod kątem prostym i biegł poprzecznie po wybudowanej po wojnie ścianie działowej. Było to dziwne, ponieważ w czasach powojennych, kiedy pospiesznie wykonywano wiele rzeczy i postawiono także tę ścianę, nikomu by się nie chciało wykonywać ozdobnego profilu. Pomyślałem, że to co widzę, to nie gzyms, ale dolna część balkonu, a w tym miejscu musiała być wcześniej sala z widownią. Faktycznie, wyszliśmy na strych i za ścianą ceglaną odnaleźliśmy balkon. Na sklepieniu były elementy sakralne – odwzorowany został nieboskłon ze złotymi gwiazdami i symbolem Ducha Świętego w centrum oraz rysunkami aniołków w fasecie. Potem otrzymaliśmy relacje więźniów przebywających na zamku w czasie II wojny światowej. Pamiętali, że była tam kaplica. Została podzielona na mniejsze salki już po wojnie. Nie mogła funkcjonować w nowym systemie politycznym. Konserwator zabytków zdecydował, że należy przywrócić jej pierwotne gabaryty, natomiast wystrój poddać konserwacji, a potem zabiałkować wapnem do ewentualnego odkrycia kiedyś. Ale w międzyczasie zaszły zmiany polityczne i można było ten zakonserwowany wystrój zachować. Drugiego odkrycia dokonano w piwnicy, gdzie zawilgocone ściany wymagały suszenia, więc zbijano z nich tynki. Po zbiciu tynku w piwnicy skrzydła północnego ukazały się drzwi od strony dziedzińca. – Zostały wyważone i weszliśmy do wąskiego korytarza, który biegł pod dziedzińcem. Najpierw równolegle do murów tego skrzydła, a potem zaginał się pod kątem prostym. Na końcu tego ostatniego odcinka znajdowała się mała salka, około 3 m x 3 m, w której zobaczyliśmy ślady po kulach. Było to miejsce, gdzie po wojnie wykonywano egzekucje. To na pewno nie było


PRZYSZŁOŚĆ Rzeszowa

austriackie, ale z czasów komunistycznych. Kiedy wróciłem tam po trzech dniach z aparatem, aby udokumentować odkrycie, drzwi do korytarza były już zamurowane – opowiada Adam Sapeta. W tym samym północnym skrzydle znaleziono również wejście do potajnika – podziemnego korytarza wiodącego poza mury. Znajdowało się w zamkowym bufecie i było niedostępne, więc architekt zaprojektował nowe, z zewnątrz. Dzięki temu można tam teraz zabierać wycieczki. Te oprowadzane są po zamku rzadko i zgodę na nie musi wyrazić prezes sądu. Zwiedzający mogą wtedy zajrzeć także na zamkową wieżę, skąd roztacza się widok na cały Rzeszów. Gdyby zamek otworzyć dla kultury, byłaby to atrakcja powszechniej dostępna. Ta zmiana wymaga jednak namysłu. Szczególnie, że dziesiątki pomieszczeń na trzech kondygnacjach – a nawet czterech, bo przecież są jeszcze piwnice – należałoby mądrze zagospodarować. Zamek dla turystów i artystów – Sam budynek był projektowany pod konkretną urzędową funkcję. Układ wnętrza tworzą korytarze obiegające zamek od strony dziedzińca, z wejściami do poszczególnych pomieszczeń biurowych, a wcześniej cel więziennych. Są dwie większe sale, na drugim piętrze. Taki obiekt do każdej funkcji się nie nadaje. Mogą być nadal biura, ale może być także muzeum. W dużej sali, która ma ponad 150 m kw. można urządzić koncert. Takie zresztą się tam odbywały. O wszelkich przebudowach decyduje, oczywiście, Wojewódzki Konserwator Zabytków. Ale ponieważ w budynku są podziały wewnętrzne, które wielokrotnie były modyfikowane, także w latach 80., więc prawdopodobnie jest możliwość dokonania pewnych zmian – zauważa Adam Sapeta i wymienia kolejne zamkowe atrakcje: celę, w której w 1939 roku trzymano Witosa, dziedziniec nada-

jący się na koncerty i w końcu zabytkowe mury obronne. – Nie są to pierwotne mury. Pierwszy zamek był w systemie włoskim, gdzie inaczej formowano bastiony. Były pomysły odtworzenia wałów, przynajmniej na jednym bastionie, i ustawienia na nich armat. Przypominałyby one, że zamek przeżył niejedno oblężenie i atak. Wprawdzie strzałów z armaty w tak ścisłym centrum atrakcją turystyczną uczynić by się nie udało, bo do tych lepsza jest strzelnica artyleryjska (tak jest w Twierdzy Zamość), ale kusiłyby do zgłębiania wiedzy o podkarpackiej stolicy. Muzeum Historii Miasta Rzeszowa miałoby wreszcie szansę rozwinąć skrzydła. Kto wie, może przy współpracy z Muzeum-Zamkiem w Łańcucie, wyeksponowano by tu portrety Lubomirskich, którzy byli związani z zamkiem rzeszowskim? Rzeszów mógłby także zabłyszczeć przy okazji Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Po renowacji otoczenia łańcuckiej rezydencji, o koncertach plenerowych można tam zapomnieć. Otwarcie festiwalu przed zamkiem w Rzeszowie? Czemu nie? Odbył się tu już niejeden koncert plenerowy, monumentalne widowisko Lecha Raczaka. pamiętnieniem historii z okresu okupacji niemieckiej i powojennej, kiedy gmach służył jako więzienie ubeckie, jest gotów się zająć Instytut Pamięci Narodowej. Z jego inicjatywy w jednej z dawnych cel w piwnicach zamku powstała już izba pamięci. Są tam organizowane lekcje, jest możliwość zwiedzania po wcześniejszym uzgodnieniu. – W trakcie negocjacji, które toczyły się między miastem a Ministerstwem Sprawiedliwości, zadeklarowaliśmy chęć poszerzenia ekspozycji na kilka sal – przyznaje Dariusz Iwaneczko. – Mamy sporo artefaktów – podarowanych czy wydobytych w trakcie naszych poszukiwań, także w byłych obozach sowieckich organizowanych na Rzeszowszczyźnie w 1944 roku. Ekspozycja dotyczyłaby historii zamku od 1939 roku do czasu, kiedy utracił funkcję więzienia komunistycznego. Wyraziliśmy także chęć dysponowania salą o charakterze recepcyjnym,

U

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

67


PRZYSZŁOŚĆ Rzeszowa w której moglibyśmy prowadzić zajęcia, konferencje, warsztaty, ponieważ IPN taką większą salą nie dysponuje. To oczywiście tylko propozycje. Nie wyobrażam sobie jednak, by jakikolwiek gospodarz tego obiektu, tworząc jego nowe funkcje, całkowicie wymazał jego ponurą historię. Ona powinna tam znaleźć swoje odzwierciedlenie. W ciekawej formie, a taką jesteśmy w stanie stworzyć. Na 5,5 tys. m kw. powierzchni użytkowej zamku i w jego czterech skrzydłach znalazłoby się także miejsce dla wielu twórców i animatorów kultury, którzy dziś narzekają na brak perspektyw w stolicy Podkarpacia. Wprawdzie na spotkaniu artystów z Konradem Fijołkiem (jeszcze w trakcie kampanii wyborczej) dominowały głosy sceptyczne, ale nie były one reprezentatywne dla całego środowiska. Nie wziął w nich udziału np. Piotr Woroniec Jr, prezes Okręgu Rzeszowskiego Związku Polskich Artystów Plastyków, który był w komisji wizytującej zamek w 2017 roku. – Wtedy – wspomina – wchodziliśmy do zamku, mając przekonanie, że będą w nim możliwe większe przeróbki. Oglądaliśmy małe pokoiki, ale na pytania, czy można jakoś przestrzeń otworzyć, konserwator zabytków odpowiadała, że raczej nie. Stało się dla nas jasne, że chcąc mieć nowoczesną galerię sztuki współczesnej, miasto musi ją po prostu wybudować. Tak samo jak nowoczesną scenę muzyczną. Jednak ze środowiska płyną głosy, że artyści bardzo chcieliby dostać w którymś ze skrzydeł zamku piętro na swoje pracownie. Jako osoba, która zna potrzeby malarzy, grafików, wiem, że brakuje im takich miejsc. Zmarnowano szansę na zaadaptowanie na ten cel hal po Zelmerze, a innych obiektów pofabrycznych, jak w Łodzi, nie ma. Miasto, które chce nabrać wielkomiejskiego charakteru, musi inwestować w sztukę i zatrzymywać jej twórców u siebie. Na razie zbyt wielu wyjeżdża, robią świetne rzeczy gdzie indziej. Ludzie stąd zdobywają najbardziej prestiżowe nagrody, a w przestrzeni Rzeszowa są nieobecni. Dlatego podobałoby mi się stworzenie w mieście Zamku Kultury – z pracowniami wynajmowanymi na preferencyjnych, ale i komercyjnych warunkach. Nie tylko artystom plastykom, ale także architektom, fotografom, projektantom mody, tancerzom, muzykom. Świetny pomysł miała prof. Jadwiga Sawicka, proponując w nim rezydencje artystyczne, do których mogliby przyjeżdżać artyści zagraniczni. Ale wizję takiego miejsca musiałaby wreszcie przygotować jakaś pracownia architektoniczna – przypomina Woroniec. tym, że w zamku mogłaby funkcjonować mała muzyczna scena, jest z kolei przekonany Andrzej Szypuła, dyrektor Rzeszowskiego Teatru Muzycznego „Olimpia”, nieposiadającego własnej sceny. – Wiadomo, że nie byłaby to klasyczna scena operowa z dużym zapleczem, ale przestrzeń bardziej kameralna – mówi i przypomina, że w latach 90. Julian Ratajczak z powodzeniem organizował w zamku „Wieczory z Muzami”, podczas których występowali muzycy, poeci. Zdarzyło się we wnętrzach, nie tylko na zamkowym dziedzińcu, organizować spektakle w ramach Rzeszowskich Spotkań Teatralnych. – Miejsca dla siebie szuka w Rzeszowie wielu twórców. Młodzi wylatują w świat i nie wracają – mówi Szypuła niemal cytując Worońca. – Na Węgrzech w byle knajpce

O

68

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

słychać muzykę na żywo. A w mieście, które cudownie rozwija się urbanistycznie, na rynku cisza. Zamek zatem wielu kusi, a innym rozsądek podpowiada, że to droga przyjemność. W 2019 roku koszty jego utrzymania wyniosły prawie milion złotych, a w 2020 – niemal 1,2 mln zł. Komercyjny wynajem pomieszczeń część tych wydatków mógłby pokryć. Ale jeszcze trzeba zainwestować w inwentaryzację, nowy projekt, przeróbki. To duży wysiłek. Nie tylko finansowy, ale i logistyczny. Najpierw badania archeologiczne

C

okolwiek w zamku by powstało, przed zaadaptowaniem do nowych funkcji na pewno należałoby go dokładnie przebadać archeologicznie. Dotrzeć do zamurowanej, podziemnej sali egzekucji, którą w latach 80. widział Adam Sapeta. – We wrześniu 2015 roku ekipa specjalistów pod kierunkiem prof. Krzysztofa Szwagrzyka z Instytutu Pamięci Narodowej prowadziła badania archeologiczne na południowo-wschodnim bastionie rzeszowskiego zamku – wspomina architekt. – Przekazywałem wówczas informacje o tamtym znalezisku. Aby do niego dotrzeć, należałoby zrobić wykop na wewnętrznym dziedzińcu zamku. Taka decyzja wtedy nie zapadła. Prof. Szwagrzyk prowadził badania jedynie po stronie murów zewnętrznych. Znaleziono wtedy różne artefakty, ale ciał nie. – Nie mamy pełnej wiedzy co do pochówku działaczy podziemia niepodległościowego zamordowanych przez komunistów w więzieniu na rzeszowskim zamku – uzupełnia Dariusz Iwaneczko. – Owszem, docieramy do tej wiedzy, eksplorujemy obecnie cmentarz Pobitno, ten kierunek wskazują materiały archiwalne. Wedle relacji świadków, niektóre pochówki były wykonywane na terenie zamku. Być może znajdują się tam jakieś nieodkryte szczątki. Trzeba mieć to na uwadze. To także powód, dla którego niektórzy artyści w tym miejscu by siebie nie widzieli. – To traumatyczne miejsce. Kiedy pomyślę, że najpierw naszych tłukli tu Niemcy, potem komuniści, to myślę, że ma ono złą energię, a na to jestem wrażliwy – mówi jeden z twórców. Co do tego, że w takim miejscu mógłby jednak powstać teatr, wystawy, restauracje, z zachowaniem części upamiętniającej ofiary, nie ma wątpliwości dyrektor rzeszowskiego IPN. – Skoro funkcje kulturalne pełnią dziś stare zamki całej Europy, na murach których także toczyły się walki i ginęli ludzie, to dlaczego tak nie mogłoby być z rzeszowskim? – pyta. – Oczywiście, nie powinien on pełnić roli, która uwłaczałaby pamięci ofiar. Do poszerzenia oferty kulturalnej Rzeszowa zamek byłby jednak doskonałym miejscem. Spajającym, znajdującym się w ścisłym centrum. Dziś nie podjąłbym się odpowiedzi, co tam mogłoby być. Powinni o tym zdecydować ludzie mądrzy, mający pojęcie, jak te wszystkie funkcje zaszczepić do obecnego obiektu. Chyba że to będzie całkowicie niemożliwe ze względu na jego ukształtowanie – bo summa summarum to jest biurowiec i jakiś szacowny urząd wciąż mógłby się tam znajdować – przyznaje Dariusz Iwaneczko.





LITERATURA i historia

Jak Adam Mickiewicz zakochał się w dziedziczce Niebylca

Henrietta Ewa Ankwiczówna.

Adam Mickiewicz.

To była burzliwa miłość, która nie miała większych szans, by zakończyć się happy endem. On był starszy o dziesięć lat, uwikłany w głośne romanse i choć ceniony w środowisku literackim, to bez majątku i koligacji potrzebnych do ożenku. Ona – urodziwą i elokwentną panną z bogatego hrabiowskiego rodu, będącego właścicielem m.in. sporych majątków na terenie ziemi niebyleckiej. Poznali się w Rzymie w 1829 roku i zakochali w sobie. Henrietta Ewa Ankwiczówna pisała o Mickiewiczu „my beloved”. On uwiecznił ją w swoim wiekopomnym dziele „Pan Tadeusz” w postaci Ewy Horeszkówny. Mimo iż nie dane im było być ze sobą, utrzymywali kontakt aż do śmierci poety.

Tekst Katarzyna Grzebyk

H

enryka Ewa Ankwiczówna, znana jako Henrietta Ewa, pochodziła z rodu będącego właścicielami Niebylca. Rodzina ze strony jej matki – Łempiccy – posiadała spore majątki na terenie ziemi niebyleckiej i gmin sąsiadujących (Lutcza, Żarnowa, Barycz). Matka Henryki, Zofia Katarzyna Anastazja, córka Kajetana Łempickiego, właściciela Niebylca, wychowywała się między innymi na tutejszym dworze. W 1808 roku Zofia Łempicka wyszła za mąż za Stanisława Ankwicza, właściciela Żyrakowa. Ślub miał miejsce w Niebylcu. 28 października 1810 roku w Machowej k. Pilzna przyszła na świat Henryka.

72

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

W salonie Ankwiczów w Rzymie bywali znamienici goście Była drugim dzieckiem hrabiostwa. Starszy brat Henryki, Zeno (ur. 1808), zmarł na gruźlicę 1 marca 1811 roku, zaledwie kilka miesięcy po narodzinach siostry. Obawa o zdrowie i życie Henryki sprawiła, iż Ankwiczowie zdecydowali się wyjechać za granicę, by zapewnić córce łagodniejszy klimat. Wyjechali do Włoch w 1827 roku. W podróż udała się z nimi Marcelina Łempicka, krewna i rówieśniczka Henryki, a także lekarz Jan Franciszek Spaventii.


LITERATURA i historia We Włoszech Henryka pobierała intensywne nauki. Poznawała historię Rzymu i jego zabytki, historię sztuki; uczyła się gry na fortepianie, a także języków obcych: francuskiego, niemieckiego, angielskiego i włoskiego. Odebrała dość staranne wykształcenie, które potem owocowało w salonowych rozmowach. Henryka prowadziła dzienniki, które obszernie zapisywała, a także czytała dzieła nowożytne i starożytne, które potem przywiozła ze sobą do Polski. Jej ulubionym poetą był Byron. Hrabiostwo Ankwiczowie prowadzili od 1828 roku salon przy Via Mercede. Uchodził on za pierwszorzędny salon, w którym bywali znamienici goście. Wymienić należy choćby: poetów i pisarzy: Adama Mickiewicza, Zygmunta Krasińskiego, Stefana Garczyńskiego, Edwarda Odyńca, Henryka Rzewuskiego; ponadto arystokrację: Czartoryskich, Potockich, Lubomirskich… Ankwiczowie byli gościnni i serdeczni, uosabiający polskie cnoty, a ich salon stwarzał bywalcom okazję do dysput, ścierania się ze sobą, ale i do wzajemnej inspiracji. W spotkaniach przy Via Mercede żywo brała udział Henryka Ewa, zwana już wtedy Henriettą Ewą, oraz jej kuzynka Marcelina. Dziewczęta chętnie wdawały się w dyskusje i polemiki. Tam też Henryka poznała Adama Mickiewicza. Gdy Mickiewicz pierwszy raz spojrzał na nią, słowa przemówić nie mogła Poeta przyjechał do Rzymu 18 listopada razem z Edwardem Odyńcem. Był już wtedy doświadczonym przez życie człowiekiem – miał za sobą wielką, nieszczęśliwą miłość do Maryli Wereszczakówny, aresztowanie, uwięzienie i zesłanie, a także liczne romanse z kobietami. 28 listopada 1829 roku na przyjęciu u ambasadora Rosji został przedstawiony hr. Ankwiczowi i otrzymał od niego zaproszenie. Skorzystał z niego dzień później. Na kartach literatury tak uwieczniono to wydarzenie „Wszedł mężczyzna 29 lat mający; czarnego zarostu, z zapadłymi policzkami, opalony włoskiem słońcem, pewny siebie, śmiały. Stanąwszy w pośrodku nas, wpatrzył się w Henryettę, jakby ją jednem spojrzeniem chciał ogarnąć. Biedaczka! spuściła oczy. Serce widać, mocno uderzyło, gdyż słowa przemówić nie mogła…” ak zaczęła się romantyczna znajomość, która rozkwitała w szybkim tempie. Adam Mickiewicz stał się częstym i mile widzianym gościem przy Via Mercede, a wkrótce towarzyszem Henryki podczas wycieczek po Rzymie. Ankwiczówna napisała o nim w swoim dzienniczku „my beloved” (mój ukochany). Jak sama po latach wspominała, na początku znajomości obawiała się, że Mickiewicz będzie ją traktował jak jakieś niemądre stworzenie, toteż często milczała. Pewnego wieczoru, gdy ojciec poprosił ją, by zabawiła Mickiewicza, otworzyła fortepian i zaczęła grać. Jej gra zachwyciła poetę. Miał powiedzieć, że jest „artystką skończoną”. Najpierw chętnie dyskutowali o muzyce, potem zaczęli rozmawiać o poezji. Spotkania stały się regularne.

T

W trzy tygodnie po tym, jak się poznali, Mickiewicz wraz z Odyńcem zostali zaproszeni na wigilię do Ankwiczów. Przyjęcie było typowo polskie: stół nakryty na sianie, gwiazda z opłatków, zupa grzybowa i migdałowa, i wszystkie tradycyjne potrawy. Tego wieczoru Odyniec, składając życzenia Ankwiczównie, dostrzegł jej proszące spojrzenie, które wyrażało stan jej uczuć do Mickiewicza. Odyniec już wtedy zorientował się, że choć szczęście tych dwojga jest blisko, to świat i ludzie mogą nie dopuścić, by się spełniło. Ankwiczowie spędzili z poetami Boże Narodzenie, drugi dzień świąt, a pozostałe dni do końca roku spędzano zwiedzając na życzenie Ewuni najważniejsze atrakcje Rzymu. Wieczorami siadała do gry przy fortepianie, Mickiewicz siadał przy niej. Początkowo wszystko układało się pomyślnie – czas karnawału 1830 roku mijał na balach i przyjęciach. W teatrze hrabiostwo zapraszało poetów do swojej loży. Hrabina Zofia Ankwiczowa szybko zorientowała się w uczuciach córki, a że ceniła znanego już w Europie Mickiewicza, ponoć nie miała nic przeciwko rozwijającej się znajomości. Hrabia Ankwicz uważał poetę za chlubę swego salonu, lecz nie podejrzewał, że Henryka może zapałać uczuciem do osoby niższej stanem, bez majątku i koligacji. iosną zaczęły się wspólne wyjścia do teatrów, pracowni malarskich oraz wycieczki po Rzymie i okolicach, Henryka pozostawała pod ogromnym urokiem autora „Dziadów”, co było zauważalne wśród uczestników tychże wycieczek. Mickiewicz chętnie grał w gry towarzyskie, a gdy przegrywał, często improwizował wiersze. W kwietniu 1830 r wpisał do pamiętnika Ankwiczówny słynny wiersz wiersz „Do mego cicerone”, którego dwie ostatnie zwrotki odnoszą się bezpośrednio do niej:

W

„(…) Mój cziczerone! dziecinne masz lice, Lecz mądrość stara nad twym świeci czołem; Przez rzymskie bramy, groby i świątnice Tyś przewodniczym był dla mnie aniołem; Ty umiesz przejrzeć nawet w serce głazu; Gdy błękitnymi raz rzucisz oczyma, Odgadniesz przeszłość z jednego wyrazu – Ach, ty wiesz może i przyszłość pielgrzyma?” Czarna polewka od Ankwicza Powyższy wiersz Mickiewicz zaniósł Ankwiczom, lecz wrócił z tego spotkania w złym humorze. Oświadczył, że musi wyjechać na święta do Neapolu i żałuje, że tego nie zrobił wcześniej. Musiało wówczas wydarzyć się coś, co spowodowało tak szybką i gorzką decyzję u poety. Ostatecznie zdecydował się pozostać na Wielkanoc w Rzymie, którą spędzano na romantycznych wycieczkach. Po jednej z nich, do Tivoli, Mickiewicz napisał wiersz „Do H*** Wezwanie do Neapolu”, kończący się znamiennymi wersami: „(…) Ach! tu, o moja miła! Tu byłby raj, Gdybyś ty ze mną była (...)”

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

73


LITERATURA i historia

R

odzice Ewuni, przede wszystkim ojciec, do którego należało ostatnie słowo, nie byli zadowoleni, że znajomość ich jedynej córki i znanego poety podąża w takim kierunku. Zapewne chcieli wydać ją za mąż dobrze, tymczasem poeta, choć już sławny, był ubogi i bez koligacji, więc nie mógł zapewnić ich córce przyszłości. Musieli interweniować, zwłaszcza że Ankwicz dostał list z Galicji od sąsiada, który miał słyszeć, iż hrabia wydaje Ewunię za słynnego wieszcza narodowego. Postanowili szybko wyjechać z Rzymu, by zmienić córce klimat. Była to decyzja bardzo dyplomatyczna, bowiem nie zrywając kontaktów z Mickiewiczem, mogli uniknąć skandalu obyczajowego. Surowy hrabia Ankwicz już wcześniej, gdy zauważył, co dzieje się między jego córką a Mickiewiczem, miał zasugerować Henryce, że nie życzyłby sobie, aby była tak wytykana palcami w towarzystwie, jak pani Guiccioli, która rozkochała w sobie Byrona. Ponadto w obecności Mickiewicza często powtarzał, że musi wrócić do kraju, żeby wydać za mąż córkę. Ankwiczowie opuścili Rzym 4 maja 1830 roku. Mickiewicz towarzyszył im do pierwszego postoju, potem zawrócił, gdyż sam udawał się w podróż do Neapolu. W połowie maja hrabiostwo otrzymało list z wiadomością o śmierci dziadka Henryki – Kajetana Junoszy Łempickiego, który zmarł w Niebylcu. Na pogrzeb nie dotarli, zdecydowali się na podróż do Paryża, a potem do Szwajcarii, gdzie spotkali się z przebywającymi tam Mickiewiczem i Odyńcem. Towarzystwo znów mile spędzało czas, ale rozstanie było jeszcze bardziej bolesne niż to sprzed kilku miesięcy. Do ponownego spotkania Ankwiczów i poety doszło w Mediolanie. Hrabia Ankwicz nie krył już niechęci do Mickiewicza. „(…) Skoro tenże przybył do Medyolanu, hrabia żądał od żony aby wyraźnie oświadczyła poecie, iż zabiegi jego są bezskuteczne. – Powiedz mu sam! to nie wyjdzie z ust moich – zawołała. Skoro hrabia oświadczył, iż wolałby widzieć córkę na marach niż żoną poety, gwałtowny atak nerwowy całą był odpowiedzią. Trwoga o zdrowie żony złagodziła męża i aby nie pogorszyć stanu chorej, przyjął dość uprzejmie Mickiewicza (…)” (Siemieński J. Ewunia, s. 72). Poeta odwiedzał Ankiwczów, lecz zdaniem Ewuni był smutny, przygaszony i bez dawnego blasku. Wkrótce Ankwicz bez zapowiedzi wywiózł całą rodzinę do Como, potem do Rzymu. Mickiewicz w liście do Zofii Ankwiczowej prosił, aby poinformować go, kiedy dotrą do Rzymu, gdyż chciałby ich odwiedzić. Hrabina nie pokazała tego listu mężowi, bojąc się, że zmieni on plany. Jednak pod koniec listopada Ankwicz, przebywając z rodziną w Rzymie, zaprosił Mickiewicza na Via Mercede. Poeta jednak nie miał już żadnej nadziei na rozwój znajomości, choć hrabina kilkakrotnie planowała pomówić z mężem na ten temat. Mimo wszystko Ankwiczowie nadal zapraszali Mickiewicza do siebie. 5 lutego 1831 roku nowo wybrany papież Grzegorz XVI udzielał zebranym na placu błogosławieństwa. Byli tam Ankwiczowie z Mickiewiczem. W momencie, gdy papież odwrócił się w ich stronę, poeta ujął dłoń Henryki i nie puszczał, dopóki papież nie odwrócił się. Miał jej powiedzieć, że skoro najwyższy pasterz ich pobłogosławił, zostali połączeni. Od tego momentu Henryka miała uważać się za zaręczoną duchowo z wieszczem.

74

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

W 1831 roku Adam Mickiewicz postanowił wyjechać z Włoch. Na pożegnanie hrabina Ankwiczowa podarowała mu pierścionek. Mickiewicz zaś oddał Ewuni pożyczony od niej tomik poezji Byrona. Otworzył tomik na przypadkowej stronie, by wywróżyć sobie przyszłość. Kiedy odczytał wers „I utracisz je obie”, zamilkł, a Henryka zadrżała. Pożegnał ją słowami: „Niech cię Bóg błogosławi”. Było to ostatnie spotkanie Adama Mickiewicza i dziedziczki dóbr niebyleckich. Wyjechał 19 kwietnia 1831 roku. Kiedy Ewunia otworzyła poezje Byrona, znalazła kilka podkreślonych przez poetę fragmentów Wśród nich była znamienna strofa: „(…) Choć żal mną miota i rozpacz wre we mnie Z u s t próżnej skargi nie wybiegną słowa; Ach! to wiem tylko żem kochał daremnie, 1 tylko szepcę: bądź zdrowa, bądź zdrowa!” Ewunia długo nie mogła o nim zapomnieć. Matka kilkakrotnie proponowała w listach Mickiewiczowi, aby ich odwiedził, lecz ten nigdy z tego zaproszenia już nie skorzystał. Przyjacielowi Odyńcowi zwierzył się w liście, że rodzina Ankwiczów tyle mu dokuczyła w życiu, że choćby był szukany, nie miałby serca zbliżyć się do nich. Napisała do niego również Ewunia. Mickiewicz nie odpisał. Henryka Ankwiczówna hrabiną Sołtykową i hrabiną Kuczkowską

T

ymczasem rodzice szukali dla Henrietty lepszej partii. W 1834 roku wrócili do Polski. Byli wówczas najbogatszą rodziną w Galicji. Podobno ich wybór padł na młodszego o dwa lata od Henrietty hrabiego Zygmunta Krasińskiego, jednak nie przejawiał on chęci do wiązania się z Ankwiczówną. To on miał wprowadzić na salony Ankwiczów hrabiego Stanisława Sołtyka, który poślubił Henriettę 20 grudnia 1836 roku. Po ślubie małżonkowie zamieszkali w Graboszycach. 1 marca 1840 roku zmarł hrabia Stanisław Ankwicz. 27 lipca tego samego roku mąż Henryki – Stanisław Sołtyk. Zofia Ankwiczowa i hrabina Sołtykowa wyjechały do Włoch. Po powrocie do kraju w 1844 roku trafił się jej konkurent. Rok później, mając 35 lat, została żoną młodszego o cztery lata hr. Kazimierza Kuczkowskiego herbu Jastrzębiec, właściciela m.in. Zassowa. U boku drugiego męża prowadziła wystawne życie w krakowskiej willi Decjusza. Nabyli ją w1844 r. Henryka urządziła willę jako pałac – muzeum, z kolekcją mebli i dzieł sztuki, przede wszystkim gobelinów. Ściany zostały udekorowane polichromiami klasycystycznymi, a sklepienie sieni na parterze sztukaterią. Wnętrza można było zwiedzać nawet podczas nieobecności właścicieli. Kuczkowscy żyli ponad stan, przyzwyczajeni do stanu życia Henryki. Zadłużali się, organizowali głośnie przyjęcia i wieczory muzyczne. Trwonili pokaźny majątek. Mieli dwoje dzieci: Stanisława (ur. 1846) i Zofię. Stanisław zmarł w 14. roku życia. Henryka opłakiwała go m.in. w pisanych po francusku trenach.


LITERATURA i historia

Willa Decjusza, której właścicielką była Ewa Henrietta.

Znajomość odżyła po dwudziestu latach Po niemal dwudziestu latach hrabina Kuczkowska i Adam Mickiewicz zaczęli ze sobą korespondować. Pierwsza napisała do niego Kuczkowska. Było to w 1848 roku. Korespondencję przerwała śmierć poety w 1855 roku. Gdy w 1863 roku zmarł hr. Kuczkowski, 53-letnia Henryka pozostała z licznymi długami. Pomieszkiwała kątem w rodzinnym dworze w Machowej, gdzie nowy nabywca pozwolił jej na czasowy pobyt. Żyła w ubóstwie. Dzięki Odyńcowi, który w „Listach z podróży”, drukowanych w latach 1867–1878, przypomniał jej osobę i rolę w biografii Mickiewicza, zaczęto ją odwiedzać i wspierać finansowo. imą 1878 roku hrabina Kuczkowska przyjechała do Krasnego k. Rzeszowa, by skorzystać z zaproszenia na Boże Narodzenie do Jadwigi Skrzyneckiej, córki generała Jana Zygmunta Skrzyneckiego. Już po wieczerzy wigilijnej Kuczkowska dostała dreszczy, więc wezwano do niej lekarza. Trzeciego dnia pobytu w Krasnem wyspowiadała się i przyjęła sakramenty. Mimo iż lekarz pomógł, nie wróciła już do sił. Zmarła ok. godz. 22, 7 stycznia 1879 r. „A gdy panna Garczyńska przyszła jej dać ostatni proszek, którego zażyć żadną miarą nie chciała, wtedy powiedziała jej Garczyńska: Widziałam u Pelara (znany rzeszowski wydawca i księgarz – przyp. aut.) w Rzeszowie taki piękny portret Mickiewicza, jak Pani zażyje ten proszek, to jutro go kupię i przyniosę. W tej chwili z ochotą z uśmiechem na ustach zażyta proszek, a w kilka minut ducha oddała, spokojnie bez konania” (Siemieński J., Ewunia). Ewa Henrrietta Ankwiczówna, primo voto Sołtykowa, secundo voto Kuczkowska, została pochowana obok rodziców w rodzinnej krypcie grobowej pod prezbiterium w kościele w Machowej.

Z

M

ickiewicz uwiecznił dziedziczkę Niebylca oraz jej bliskich na kartach literatury w swoich najważniejszych dziełach. Krytycy literaccy nie mają wątpliwości, że postacie Ewy Horeszkówny z „Pana Tadeusza” oraz Ewy z III części „Dziadów” mają rysy Henrietty Ewy, zaś Stolnik z „Pana Tadeusza” wzorowany jest na hrabim Ankwiczu. Hrabia zresztą sam rozpoznał siebie w epopei. Zwierzył się z tego Odyńcowi: „No, cóż Panie Edwardzie? Pan Adam opisał mię w Stolniku“. Zmieszałem się i nie wiedziałem co mam odpowiedzieć; a kiedy wreszcie chciałem coś wyjąkać, dodał: Daj pokój! to już się stało. Gdybyś Pan był przyjechał z nim na drugą zimę, możeby było inaczej. Każdy ojciec ma przecież prawo żeby mu się o córkę kłaniano”. (Siemieński J., Ewunia, s. 165) Niewykluczone, że słynna czarna polewka podana Jackowi Soplicy jest tą samą, którą otrzymał Adam Mickiewicz. Występująca w III cz. „Dziadów” Marcelina prawdopodobnie wzorowana jest na kuzynce Henryki – pięknej i uduchowionej Marcelinie Łempickiej, która po powrocie do Polski została zakonnicą. *** Henrietta, mieszkając w dworze w Machowej, bywała w majątku w Średniej Wsi koło Leska, odziedziczonym po śmierci babki Barbary. W czasie wizyt w Średniej Wsi miała odwiedzać Niebylec, Jawornik, Gwoździankę i Małówkę, których była właścicielką, ale nigdy tu nie zamieszkała. Kiedy w 1867 roku niebylecki majątek hrabiny Kuczkowskiej zlicytowano, włości te zakupił od bankiera Żyd Dawid Kranz. Pozostałością po rodzinie Ankwiczów i Łempickich w Niebylcu jest zniszczony dwór, a także nagrobek Kajetana Junoszy Łempickiego, ufundowany w 1863 roku przez Henrykę lub jej męża Kuczkowskiego.

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

75


Zdrowie. Nie chcemy cudu, wystarczy

normalnie Polska ma najwyższy wskaźnik nadmiernej śmiertelności w Europie. Z danych GUS wynika, że do kwietnia 2021 r. liczba nadmiarowych zgonów wyniosła w naszym kraju ponad 105 tysięcy. To najgorszy, najtragiczniejszy bilans, jak na razie… Czy wyciągnęliśmy z tego wnioski? Podjęliśmy jakieś działania prewencyjne, albo chociaż zdiagnozowaliśmy faktyczne przyczyny, oprócz tej jednej, oczywistej – że mamy pandemię koronawirusa? Cały świat ma. Ale wszystkiego pandemią usprawiedliwić się nie da. Już nie. Pierwszy szok minął, włączyliśmy krytyczne myślenie. Instytucje kontrolne również. Wychodzą na jaw coraz to nowe fakty, świadczące zarówno o dramatycznych zmaganiach służb medycznych i mimo to przegrywanej walce, jak i o porażającej indolencji aparatu państwa.

Tekst Anna Koniecka Fotografie Tytus Żmijewski/PAP

76

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

J

żeby było

edno, co sobie zapewnił na samym początku rząd, to ustawowo zagwarantowaną bezkarność za ewentualne działania z naruszeniem prawa. Czy i komu ta prorocza „ustawa antykowidowa” się przyda, czas pokaże. Teraz mamy większe zmartwienia. Pandemia się jeszcze nie skończyła. Czeka nas kolejna fala zachorowań, stąd kluczowe pytanie o wydolność ochrony zdrowia oraz odpowiedzialność państwa. Po to płacimy podatki i utrzymujemy ten rozdęty barokowo aparat władzy i podległe mu instytucje, żeby nas chronił, zamiast skazywać na naturalną selekcję: a niech przeżyją najsilniejsi! Swoją drogą, racjonalne podejście, bo co państwu po słabych, starych, albo chorych na „choroby współistniejące”? Nic, tylko kłopoty i koszty. Choroby współistniejące – ten termin, odkąd wybuchła pandemia, robi zawrotną karierę w ministerstwie zdrowia, przenosząc ciężar odpowiedzialności na samych obywateli. Bo tak się składa, że choroby współistniejące ma prawie połowa Polaków. Dlaczego stan zdrowia polskiego społeczeństwa jest aż tak zły, to osobne pytanie. Co gorsza, z takim obciążeniem jesteśmy słabym przeciwnikiem dla pandemii. My i nasz chory system (opieki zdrowotnej).


ANALIZA CHORY SYSTEM

W Wielkiej Brytanii młody lekarz zawsze współpracuje ze specjalistą drugiego stopnia, a nad wszystkim czuwa przeciwieństwie do personelu medycznego, konsultant. Gdy już zostanie zdiagnozowana choroba, terapaństwo w pierwszym zderzeniu z pandemią pia pacjenta jest najlepsza z możliwych. Brytyjczycy mogą zawiodło, i to na całej linii. Rząd najpierw zba- sobie pozwolić na sfinansowanie bardzo dobrych i silnych gatelizował zagrożenie, a potem miotał się od ściany do leków onkologicznych, immunoterapię, nowoczesną aparaściany, podejmując chaotyczne decyzje, często spóźnione turę do diagnostyki. i podejmowane w zależności od tego, czy aby nie zaszkoW Danii lekarz nie traci cennego czasu na papierologię. dzą rządzącej partii. LECZY! Kolejki są, ale małe. Tylko 1 proc. obywateli leNie mielibyśmy zapewne tylu ofiar, ani tak gwałtownej czy się prywatnie. Publiczna służba zdrowia jest bezpłatna, fali zachorowań wywołanej brytyjską mutacją koronawiru- bez względu na to, czy się płaci podatki. Szpitale bezpłatne, sa, gdyby w porę zamknięto grabardzo wysoki poziom, perfekcyjnice, zamiast wysyłać dodatkowe na organizacja. I co równie ważne samoloty po rodaków pragnądla komfortu pracy lekarza – zdroR A P O R T cych świętować Boże Narodzewie nie ma barw politycznych; to nie w Polsce. No i poświętowali, samorządy lokalne ustalają prioryNARODOWY TEST ZDROWIA a przy okazji rozwlekli po kraju tety, co sektorowi zdrowia najpoPOLAKÓW 2021 wirusa, przed którym izolował się trzebniejsze, a nie jakaś wszechrozumny świat. wiedząca partia rządząca. Zły stan zdrowia Polaków jeszcze Nie sposób oszacować skutW tym roku odeszło na emesię pogorszył. Średni Indeks ków decyzji o zamykaniu oddziaryturę 10 tys. 400 pielęgniarek, Zdrowia wynosi obecnie zaledwie łów szpitalnych przed pacjentaa w przeciągu kolejnych 6 - 7 lat 54,7 proc., czyli aż o 7,2 mniej niż mi chorymi na inne choroby niż odejdzie jeszcze 100 tysięcy. Nie w ub. roku. 47 proc. Polaków cierpi COVID, ani skutków odwołybędzie ich kim zastąpić. Młodzi na choroby przewlekłe. Co czwarty wanych operacji i braku dostępu nie chcą pracować w takich waPolak ma zdiagnozowane do lekarzy. Nie tylko do specjalirunkach jak ich starsze koleżannadciśnienie tętnicze, co piąty stów, co jest w tym kraju normą, ki. W tym roku studia skończyło alergię lub astmę, co dziesiąty ale także lekarzy podstawowej ponad 5 tys. pielęgniarek, ale depresję, a co czternasty opieki (POZ), zajętych ostatnio do systemu weszły tylko 3 tys. cukrzycę. Na choroby serca cierpi głównie „leczeniem przez teleRośnie luka pokoleniowa. A co 10 proc. Odsetek osób z chorobami fon”. Zalecanym – jakby ktoś tam luka, to już jest lej po bomserca, alergią lub astmą, depresją, zapomniał – przez ministra zdrobie! Dlaczego tak jest – opowiachorobą nowotworową wzrósł wia. Ten sam minister chce teraz da pielęgniarka Krystyna Ptok, o 1 proc. w stosunku do 2020 roku. karać przychodnie, które, jego przewodnicząca Ogólnopolskiego O 12 proc. zmalała liczba zdaniem, nadużywały teleporad. Związku Zawodowego Pielęgniapodstawowych badań Karą ma być nieprzedłużenie rek i Położnych: – Zaniedbania są profilaktycznych. kontraktu na leczenie, a skutek wieloletnie, ale ten rząd nie robi będzie taki, że pacjenci zostaną nic, żeby poprawić sytuację mojej bez lekarza, zwłaszcza w małych grupy zawodowej. Od 2019 roku miejscowościach. mamy podpisany przez premiera Skutki tego, co się dzieje nie tylko za sprawą pandemii, tego rządu dokument dotyczący polityki na rzecz rozwoju będziemy ponosić latami. To jest jak wyrok z odroczonym pielęgniarstwa i położnictwa. Realizacja tej polityki poległa. andemia pokazała społeczeństwu, że podstawą systewykonaniem. Zwłaszcza że poturbowana przez pandemię mu ochrony zdrowia są kadry medyczne. Nie łóżka służba zdrowia i topniejąca z każdym rokiem kadra mei nie respiratory leczą chorych. Sytuacja kadrowa dyczna, nie mając wsparcia państwa, sama się nie podniejest dramatyczna. Potrzebni są przede wszystkim lekarze, sie i nam też nie pomoże. Brakuje w Polsce prawie 70 tysięcy lekarzy. 20 tysięcy żeby leczyć, i pielęgniarki, które obejmują swoim wzrojuż wyjechało z kraju, a co trzeci rozważa wyjazd. Tylko kiem grupy chorych po to, by reagować na ich pogarszająw I kwartale 2021 roku okręgowe izby lekarskie wydały cy się stan zdrowia. Te reakcje muszą być natychmiastowe, ok. 200 zaświadczeń potrzebnych do pracy za granicą. Re- a w tej chwili, w szpitalu zastępczym, mamy na 200 łóżek jedną pielęgniarkę. kord nie notowany od lat! Zgony pacjentów to m.in. efekt braku kadr na oddziałach. Wskaźnik śmiertelności powyżej 500 osób na dobę DLACZEGO POLSCY LEKARZE WYJEŻDŻAJĄ? świadczy o tym, że mamy złą opiekę nad pacjentami. Tak źle, jak jest teraz, jeszcze nie było. Personel meW Niemczech początkujący lekarz może zarobić nieco ponad 20 tys. zł miesięcznie. A ministerstwo zdrowia: dyczny, w związku z pandemią, jest już prawie na koladamy wam od lipca 19 zł podwyżki. Brutto! Ale nie o pie- nach. Szczerze mówiąc nie wiem, jak my tę ochronę zdrowia chcemy prowadzić po pandemii. Mamy ogromną niądze tylko chodzi.

W

P

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

77


ANALIZA kolejkę ludzi czekających na przyjęcie do szpitali na wyZa wszelką cenę hamujemy transmisję koronawirusa, konanie zabiegów operacyjnych. W tej chwili operujemy ale to nic nie daje. Tymczasem koszty takiego podejścia są tylko ludzi, których życie jest zagrożone. Jak sobie z tym ogromne. Od ponad roku żyjemy w realiach ciągłego stanu poradzimy, nie mam pojęcia – mówi pielęgniarka. wyjątkowego. asz niewydolny od niepamiętnych czasów sysBrak przygotowania systemu ochrony zdrowia do kotem opieki zdrowotnej podzielił pacjentów na lejnej, trzeciej fali pandemii, skutkował zwiększoną liczbą lepszych i gorszych. Niestety. Nie wszyscy mogą pacjentów, którzy za późno trafiali do szpitala i którym lebyć pacjentami kliniki rządowej, gdzie dyrektor biegnie karze nie byli w stanie pomóc. podać kule ortopedyczne pacjentowi ze zoperowanym koZdaniem doktora Basiukiewicza, jednym z problemów lanem, po czym w ukłonach odprowadza go do rządowej jest nadreakcja na pojawienie się wirusa, czyli stosowane limuzyny. w ochronie zdrowia nadzwyczajne procedury izolacyjne, Prawie połowa Polaków leczy się prywatnie. A kogo dezynfekcyjne, zabezpieczające przed możliwością zakanie stać, czeka w kolejkach, leczy się sam, albo wcale. żenia, a to z kolei doprowadza do zaniedbań na polu diagZ powodów finansowych co piąty Polak musi rezygno- nostyki i leczenia pacjentów na inne choroby niż kowid. wać z pójścia do lekarza, a co czwarty z wizyty u dentysty. O konsekwencjach zaniedbań diagnostycznych i braku Na wykupienie leku na receptę nie stać 13 proc. Polaków. leczenia, autor raportu mówi tak: Zmagamy się z narastająA jesteśmy średniozamożnym krajem Unii Europejskiej, cym długiem zdrowotnym. Na dotychczasowe nadmiarowe kupujemy najdroższe na świecie syszgony zarówno pacjentów chorych na temy podsłuchiwania obywateli i inne COVID, jak i na inne choroby, należy cacka, jak superbroń u sojusznika, patrzeć jak na bardzo wysokie oproktórą on może kiedyś wyprodukuje… centowanie tego długu. Narodowe Centrum Nauki dla naszych wnuków. Ale na zdrowiu sfinansowało projekt, dziadujemy. I mamy niewydolny sysPRIORYTETY OBYWATELI który miał pokazać skalę tem, który stał się normą. zjawiska i powody, dla Obecny rząd, chociaż zastał w doPandemia z całą bezwzględnością których polscy lekarze brym stanie gospodarkę i mógł nareszobnażyła słabość polskiego systemu wyjeżdżają zagranicę. cie zainwestować w zdrowie obywaochrony zdrowia. Ale – co brzmi paPrzepytano lekarzy teli, nie zrobił nic, oprócz stwarzania radoksalnie – otworzyła równocześnie z 15 szpitali w siedmiu pozorów i składania obietnic na paprzed nami historyczną szansę. Momiastach Polski. 27,2 proc. pierze. Papierowa opieka papieroweżemy teraz ten nasz zrujnowany sekbadanych rozważa go państwa. To nie mogło się dobrze tor zdrowia odbudować. I to za unijne możliwość emigracji. skończyć. pieniądze. Częściej byli to rezydenci le to jedyna, jak na razie, doniż specjaliści. Powód? STRATEGIA NA PRZECZEKANIE bra wiadomość w tej sprawie. Wyższe wynagrodzenia Bo czy i jak wykorzystamy tę (80,6 proc.), lepsze warunki Głównym winowajcą nadmiarohistoryczną szansę, nie zależy od nas, pracy (72,9 proc.) i mniejsze wych zgonów w Polsce nie jest sama podatników, ani nawet od naszych obciążenie obowiązkami pandemia – jak utrzymuje rząd, lecz faktycznych potrzeb, tylko od tego, administracyjnymi spowodowana przez nią niemal całjakie priorytety stawia sobie obecnie (53,5 proc.). kowita zapaść i tak już niewydolnego władza. systemu ochrony zdrowia. Inwestowanie w zdrowie obywalaczego zawaliła się ochrona teli niespecjalnie się rządzącym opłazdrowia w pandemii i jakie są tego konsekwencje ci. Znacznie lepiej procentują (przy urnach wyborczych) – opisuje w swoim raporcie lekarz Paweł Basiukie- pieniądze do ręki. Przynajmniej tak było do tej pory. Ale wicz. Jest kardiologiem, specjalistą chorób wewnętrznych; – co widać po sondażach – Polacy teraz chcą, żeby przede kieruje Oddziałem Obserwacyjno-Zakaźnym Szpitala Za- wszystkim doinwestować sektor zdrowia. Tylko trzy prochodniego w Grodzisku Mazowieckim. Lekarz z powoła- cent uważa, że jest OK i nic nie potrzeba zmieniać. nia, kierownik z konieczności. Tak się przedstawia. PubliJaki powinien być ten nasz nowy, lepszy system opieki kując raport zaznaczył, że to jest jego subiektywna ocena. zdrowotnej? Najtrafniej ujął to polski lekarz, który wyjeZatem z autopsji medyka, a nie zza ministerialnego biurka, chał do Niemiec, ale – jak pisze – powrotu nie wyklucza. wyłania się taka oto diagnoza: Pod jednym warunkiem: „My, lekarze pracujący za granicą, Na zapaść systemu ochrony zdrowia składa się m.in. nie czekamy, żeby w Polsce sytuacja była korzystniejsza jego niedofinansowanie, niedobór personelu, ale także niż w Niemczech. Czekamy, żeby było normalnie” – pisze. przyjęcie błędnych założeń w walce z koronawirusem. Przyjęcie błędnych założeń w walce z koronawirusem PRIORYTETY WŁADZY i trzymanie się ich kurczowo spowodowało, iż jeden błąd rodził kolejny, a indolencja instytucjonalna pogłębiała W Krajowym Planie Odbudowy zdrowie Polaków znasię – stwierdza autor raportu. lazło się na ostatnim miejscu wśród najpilniejszych zadań,

N

A

D

78

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021


ANALIZA

które rząd zamierza sfinansować za na rozwój przemysłu farmaceutyczneunijne pieniądze, przeznaczone (obligo, a co za tym idzie, na modernizaO 50 proc. zmniejszyła go!) na usuwanie skutków pandemii. cję gospodarki. Historycznej szansy się liczba chorych Na naprawienie zrujnowanego na rozwój produkcji farmaceutyczleczonych z powodu systemu ochrony zdrowia chce przenej w tym rozdaniu nie będzie. Co to zaburzeń rytmu serca, znaczyć 4,542 mld euro. Ale – żeby oznacza w dobie pandemii? Nie łudźa o 30 proc. z powodu była jasność – to nie są pieniądze my się, ta covidowa była pierwsza, ostrej niewydolności serca. do zainwestowania już teraz, lecz… lecz nie ostatnia. Liczba hospitalizacji (rok w perspektywie 5-6-letniej. A jak się Najlepszym lekarstwem (na do roku) spadła o 35 proc.! jeszcze bliżej przyjrzeć, to się okazuje, wszystko) będzie nowy bardzo ważny że większość z tych środków to są kreurząd. W raporcie Ministerstwa Zdrodyty, które trzeba będzie spłacić. Wywia, opublikowanym 31 maja (raport chodzi na to, że np. szpitale, zadłużone po uszy, będziemy zawiera główne założenia reformy polskiego szpitalnictwa) ratować, zapożyczając się jeszcze bardziej. pojawia się zapowiedź powołania tego arcyważnego urzęPoprawa efektywności, dostępności i jakości systemu du, który uzdrowi, naprawi (i co tam jeszcze kto chce, zroochrony zdrowia to jeden z pięciu filarów Krajowego Planu bi). Ten nowy urząd będzie się nazywał Agencja Rozwoju Odbudowy – obwieszcza z dumą rząd. Jednak na ten cel Szpitali (ARS). Ile stołków przybędzie do obsadzenia? przeznaczył najmniej pieniędzy ze wszystkich planowaGdy zakończy się pandemia, konieczna będzie odbudonych wydatków. wa po wielkiej katastrofie... akłady przewidziane na sektor zdrowia powinny być większe, aby była możliwa realna poprawa dostępu do usług medycznych oraz leczenia zgod- Źródła: portale Prawo.pl, Onet.pl, money.pl, medonet.pl , nego z europejskimi wytycznymi klinicznymi – alarmują rynekzdrowia.pl, Forum Twoja Dania – GoldenLine.pl, medycy, naukowcy, ekonomiści. I co? Nic. Z tym samym cowzdrowiu.pl, Naczelna Izba Lekarska, Okręgowa Izba skutkiem apelowali o zwiększenie środków na rozwój Lekarska w Katowicach, medExpress.pl, Fundacja MY przemysłu farmaceutycznego dziekani wydziałów farma- Pacjenci, Małgorzata Radziukiewicz „W kierunku dialogu ceutycznych oraz chemicznych czołowych polskich uczel- o spójności społecznej”, Elżbieta Kasprzak „Kwestia ubóni. Bo to jest kwestia bezpieczeństwa lekowego! I szansa stwa i wykluczenia w systemie ochrony zdrowia”.

N

Więcej publicystyki na portalu www.biznesistyl.pl


Dzieje pałacu

w Zarzeczu Zarzecze – majątek Magdaleny z Dzieduszyckich Morskiej, z pałacem pełnym klasycznego wdzięku oraz otaczającym go romantycznym ogrodem i parkiem, uważany był za jedno z najpiękniejszych miejsc w Galicji XIX stulecia. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

T

wórczyni tej wspaniałej posiadłości przyszła na świat w Żukowie na Pokuciu w1762 r., a zmarła w Zarzeczu w 1847 r. Jej portret, namalowany na krótko przed śmiercią przez lwowianina Alojzego Rejchana, przedstawia hrabinę ubraną – jak zawsze – wedle ostatniej mody, w czepiec oraz kapelusz ozdobiony koronką na tiulu. Ciemnogranatowa suknia z podobnym koronkowym kołnierzem kontrastuje z przepięknym orientalnym szalem tkanym w delikatne kwiatowe wzory. Wizerunek pokazuje starszą kobietę o surowej twarzy i ogromnych, badawczo patrzących na widza oczach. Widzowi może się wydawać, iż te oczy widziały zbyt wiele, by postrzegać jeszcze urodę świata. A jednak hrabina pod koniec życia czuła się szczęśliwa. Stworzyła własne miejsce na ziemi wedle swego znakomitego gustu, dzięki wszechstronnej wiedzy i wyobraźni, której nie stawiała żadnych zapór i granic. Mogła powtórzyć za starożytnym mędrcem: „Nie całkiem umrę”. Dopiero rok 1944

80

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

wniósł karykaturalne zmiany do jej dzieła. Nie zostało ono jednak starte z powierzchni ziemi, choć w pałacu przez krótki czas stacjonowała Armia Czerwona. Od 2008 roku, po wielu staraniach władz gminy oraz pracach konserwatorskich Muzeum w Jarosławiu Kamienica Orsettich, znów możemy cieszyć się pięknem Zarzecza. W tym właśnie roku zostało ono udostępnione zwiedzającym. Z początkiem lat 90. XVIII stulecia młodzi małżonkowie Ignacy i Magdalena Morscy wyruszyli w podróż do Włoch. Hrabina przywiozła stamtąd wiele dzieł sztuki oraz dwa wizerunki pędzla rzymskiego malarza Pietro Labruzziego. Włoskiemu artyście zabrakło tej głębi obserwacji, jaki miał jej polski portrecista. Młoda mężatka z obrazu patrzy na nas oczami pełnymi melancholii. Ignacy Morski spogląda zaś na widza martwym wzrokiem, pełnym wyniosłości i dystansu. Zniekształcony tors i krótkie ręce z trudem ukrywają jego garb. Z fizycznymi niedostatkami szedł w parze zły charakter. Otaczał się kobietami niekoniecznie najlepszej konduity. Ostatniej kochance omal nie zapisał całego wspólnego majątku. Wiele trudu kosztowało Magdalenę, by rzecz całą zmienić na swoją korzyść. Nic dziwnego, iż małżeństwo przez lata pozostawało w separacji. Do formalnego rozwodu nie doszło. Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że Ignacy pozostawiał żonie w artystycznych przedsięwzięciach wolną rękę, a nawet przesyłał ze Lwowa farby i potrzebne do wykończenia pałacu materiały. Choć w Zarzeczu czekał na wracających z podróży poślubnej odnowiony dwór, hrabiostwo zaplanowało nową rezydencję. Powstała ona w latach 1807-1818. Jej budowę powierzyli najlepszym twórcom: architektowi Chrystianowi Piotrowi Aignerowi oraz Fryderykowi i Wirgiluszowi Baumanom, którzy wykonali sztukaterię we wnętrzach. W Puławach


HISTORIA Podkarpacia

księżnej Izabeli Czartoryskiej Aigner zbudował na planie koła wzorowaną na rzymskiej świątyni Sybilli w Tivoli (I w. p.n.e.), otoczoną kolumnami „Świątynię Pamięci” (1801). Zgromadzone w niej pamiątki miały być apoteozą narodowej historii. Puławska świątynia malowniczo wznosiła się na wzgórzu nad brzegiem Wisły. Motyw okrągłej budowli z Tivoli powtórzył Aigner w pałacu w Zarzeczu. O ile w Puławach świątynia jest budynkiem stojącym osobno, to w Zarzeczu połączona została z korpusem pałacu. Tu także miejsce wybrano starannie: na wzgórzu rotunda króluje nad rozlewiskami rzeki Mleczki. Na jednym ze stawów na wyspie ustawiono drewniany niby-wiatrak na wzór holenderski. Było to miejsce, do którego eleganckie towarzystwo udawało się łódkami na podwieczorki. Wnętrze rotundy podzielone było na dwie kondygnacje. Górna posiadała francuskie okna kończące się przy podłodze. Stamtąd można było podziwiać romantyczny park krajobrazowy – dumę hrabiny Morskiej. W ten sposób natura stawała się integralną częścią architektury. Podłucze kopuły zdobiła sztukateria z motywem rozet w ośmiobocznych kasetonach. Powagę surowych, inspirowanych starożytnym Rzymem dekoracji, rozświetlało światło padające z latarni w kopule. W latarni wymalowane było pogodne niebo. Ta iluzjonistyczna dekoracja kreowała nastrój wnętrza. O ile widoki z okien zmieniały się zgodnie w sekwencją pór roku, malowidło w latarni oświetlało padające z góry światło, odmienne w różnych porach dnia. Zgodnie z zasadą zmienności Magdalena Morska projektowała wnętrza innych pokoi parteru, z częściowo zachowanym do dziś wyposażeniem. Architektura korespondowała w nich ze zjawiskami przyrody, co stanowiło

zjawisko zaskakujące i niezwykłe. Np. „gabinet popielaty” był „pokojem, w którym pada deszcz”. Na suficie namalowane było pochmurne niebo, harmonizujące z szarym kolorem boazerii. Od sufitu zaś zwisały szare, imitujące chmury draperie, z których opadały sznury srebrzystoszarych paciorków. Imitowały one krople deszczu. To smutne w nastroju pomieszczenie otwierało się na pełną światła oranżerię, gdzie kwitły różnokolorowe kwiaty. Kolejna sala była „pokojem, w którym świeci słońce”. Tu odtworzone na suficie niebo miało pogodne barwy: jego błękit prześwietlony był lekkimi, białymi obłoczkami. Lampa ujęta liśćmi akantu wykonanymi ze złoconego brązu symbolizowała Słońce. alon bawialny utrzymany był w błękitach i kremowych bielach (ulubionych kolorach właścicielki pałacu w Zarzeczu). On także miał sufit z lazurowym niebem i lekkimi świetlistymi obłoczkami. Fryz przy suficie przedstawiał epizody z bajek La Fontaine’a. Elegancki charakter wnętrz podkreślały marmurowe (zachowane do dziś) kominki i zawieszone nad nimi lustra. (Jedno z nich przetrwało, mimo wizyty żołnierzy Armii Czerwonej w 1944 r.) Inne zwierciadła wieszano naprzeciw tych kominkowych, przez co poszerzone optycznie pokoje zyskiwały niemal nieskończoną, pełną blasku głębię. Pomiędzy oknami stały szafy z lustrzanymi drzwiami i ornamentami nawiązującymi do zdobień egipskiej świątyni w Karnaku. (Egipska wyprawa Napoleona wprowadziła do dekoracji wnętrz prawdziwą rewolucję). Na ścianach salonu wisiały kinkiety z orłami napoleońskimi, a między nimi sztychy z motywami pejzażowymi. Wygląd opisanych pokojów znamy jedynie z ekskluzywnego albumu ręcznie kolorowanych grafik przedstawiającego widoki Zarzecza. To ryciny prezentujące wnętrza pałacu, budynki gospodarcze, wspaniały park, na „spisie najpiękniejszych krzewów i kwiatów” skończywszy. (Klomby Magdalena Morska komponowała tak, by rosnące na nich kwiaty kwitły jedne po drugich, ozdabiając swymi barwami ogród w ciągu całego lata. Ogród w Zarzeczu był tematem osobnej publikacji: VIP B&S listopad-grudzień 2015).

S

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

81


HISTORIA Podkarpacia Wydany w 1836 r. w 50 egzemplarzach album wzbudził zainteresowanie wyższych sfer Wiednia, Paryża oraz Londynu. Muzeum Dzieduszyckich w Zarzeczu powstało w 2008 r. jako oddział Muzeum w Jarosławiu Kamienica Orsettich. Do wnętrz pałacowych powróciła wtedy część mebli z oryginalnego wyposażenia rezydencji. Pozyskanie dotacji z MKiDN (obecnie MKDNiS) w ciągu kilku ostatnich lat umożliwiło konserwację kolejnych obiektów pochodzących z pałacu. Dzięki temu w zeszłym roku rozpoczęły się prace nad nową aranżacją wystawy stałej, uwzględniającą w wystrojach wnętrz odnowione obiekty. Prace dobiegają końca, a ekspozycja już wkrótce będzie udostępniona zwiedzającym. – Większość mebli trafiła do Muzeum w Jarosławiu w roku 1947. Były one bardzo zniszczone; wiele z nich pozostawało destruktami. Przez trzy ostatnie lata ich konserwacja pochłonęła ponad 200 tys. zł – mówi Adriana Pobuta, kierownik Działu Zbiorów i Badań Muzeum w Jarosławiu, z dumą pokazując mi zrekonstruowane wnętrza. Udało się do nich pozyskać także meble ze zbiorów Muzeum Narodowego w Krakowie i Zamku Królewskiego na Wawelu (długoletnie depozyty). górnej części wspomnianej Rotundy przyciąga uwagę jedyny ocalały parkiet wykonany z kilku gatunków drewna. Są to: czeczotka, brzoza, jawor, śliwa i cis. Prezentowany jest tutaj komplet eleganckich empirowych mebli, którym konserwatorzy na podstawie rycin z 1836 r. przywrócili dawny wygląd. Wnętrze zdobią oryginalny piec kaflowy oraz kominek, na którym ustawiono rzeźby i kandelabry. Dolna część Rotundy jest pusta. Była to sala balowa. Przed 1831 r. przyjeżdżali tu znamienici goście: księżna Izabela Czartoryska, książę Henryk Lubomirski – założyciel Muzeum Książąt Lubomirskich we Lwowie, hrabia Adam Rościszewski – znany kolekcjoner i mecenas sztuki, ks. Franciszek Siarczyński – przyszły dyrektor Ossolineum, Franciszek Ksawery Prek – pamiętnikarz i malarz oraz inni. Z Rotundą sąsiaduje „salonik wenecki”, nazywany także „pokojem słonecznikowym”, gdyż sztukaterię w nim zdobi motyw kwiatu słonecznika spleciony ze snopem zboża. Ta osobliwość wśród antycznych motywów sztukaterii podyktowana została zapewne przez hrabinę Morską, która „nadzwyczaj kochała kwiaty”. Jedna ze ścian podzielona została łukowatymi arkadami ozdobionymi arabeską i kwia-

W

82

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

tem róży. W arkadach zamontowano lustra, które poszerzają przestrzeń, odbijającą drugą część salonu. Ta pierwsza – skąpo umeblowana, pełniła rolę sceny, na której odbywały się spektakle. Obserwowała je wytworna publiczność, zasiadająca na fotelach i kanapach w drugiej części sali. To tutaj wisi opisywany ostatni portret stojącej nad grobem Magdaleny Morskiej. Obok pejzaże Jana Christiana Brandta, austriackiego malarza z 2. połowy XVIII stulecia. Przedstawiają one idylliczny krajobraz symbolizujący szczęśliwe życie w mitycznej Arkadii. Tę wizję uzupełniają przywiezione z Italii kopie starożytnych rzeźb oraz antyczne wazy. Nieco dalej patriotyczny akcent: portret Tadeusza Kościuszki w rycerskim stroju z dedykacją na ramie: „Walerianowi Dzieduszyckiemu Tadeusz Kościuszko”. Bracia Magdaleny, Walerian i Wawrzyniec, brali udział w insurekcji 1794 r. Ten drugi był adiutantem Naczelnika, uczestniczył w bitwach pod Racławicami i Szczekocinami. Do drugiej wojny światowej w prywatnych zbiorach znajdował się wizerunek Wawrzyńca w chłopskiej sukmanie. Być może był on dedykowany Kościuszce. Kształt architektoniczny i dekoratorski pałacowych wnętrz inspirowały liczne podróże hrabiny. Odbywała je przez całe życie. Od tych najdalszych miast: Londynu, Paryża, Drezna czy Wiednia, po Kraków, Lwów, Puławy, Sieniawę. Oglądała ogrody w Wersalu, paryskie: Ogród Botaniczny i Tuileries. We Włoszech (które zjeździła od Wenecji po Neapol) zachwyciły ją ogrody Tivoli pod Rzymem, Sanssouci pod Poczdamem, w Londynie zaś Green Parc i Hyde Parc. W Wiedniu była w Ogrodzie Cesarskim, ogrodach wokół pałacu Schonbrunn i ogrodzie księcia Konstantego Czartoryskiego. Co najważniejsze: umiała wybierać. Koszmarne, bo pozbawione trawy, poddane ścisłym regułom geometrii ogrody francuskie, z Wersalem na czele, nie były dla niej wzorem do naśladowania. Dla Zarzecza wybrała typ romantycznego ogrodu angielskiego. Co więcej: swój litografowany album o Zarzeczu prezentowała w Londynie: „księżna Suterland...bardzo się nimi [grafikami] zachwycała” – pisał do hrabiny Morskiej jeden z jej przyjaciół. W Wiedniu poleciła wydać swój album w wersji francuskiej. Była także w Belgii i Holandii. Schludne wiejskie zabudowania w tym ostatnim kraju wywarły na niej duże wrażenie. Zbudowała taką wioskę u siebie, stosując do wzniesienia pomieszczeń gospodarczych i domów wiejskich cegłę tzw. holenderkę o specjalnych wymiarach. Niestety, większość chłopów – jej poddanych – wolało pozostawać w krytych strzechą chatach. Minęła cała epoka. Magdalena Morska dochowała się godnych następców. Osobny pokój


HISTORIA Podkarpacia ekspozycji pałacu w Zarzeczu zajmuje gabinet Włodzimierza Dzieduszyckiego, zwanego „Wielkim”(1825–1899). Ten ordynat zarzecko-poturzycki odziedziczył także dobra np. w Konarzewie (Poznańskie). Pochowano go w krypcie rodowej pod prezbiterium kościoła w Zarzeczu. Nie bez wzruszenia opowiada o nim Piotr Prymon, kierownik Oddziału jarosławskiego Muzeum w Zarzeczu. Włodzimierz Dzieduszycki założył we Lwowie Muzeum Przyrodnicze z działami: ornitologicznym, botanicznym, zoologicznym, paleontologicznym, mineralogicznym, etnograficznym, a także prehistorycznym. Tak szerokie były zainteresowania fundatora. (Ozdobą jego kolekcji stał się słynny skarb z Michałkowa – było to kilka kilogramów złotych ozdób scytyjskich wykopanych w tej miejscowości). W sześć lat później zbiory przekazał na własność narodowi. Ordynat założył szkoły garncarskie w Kołomyi i Alwerni, którym dyrektorował Aleksander Bachmiński. To on stał się ojcem słynnej ceramiki huculskiej. Włodzimierz Dzieduszycki wspierał również artystów. Przyjaźnił się z Juliuszem Kossakiem, gościł w swych dobrach Artura Grottgera, któremu poprzez hojne zakupy prac umożliwiał leczenie gruźlicy. Ufundował stypendium dla Adama Chmielowskiego (późniejszego św. Brata Alberta), umożliwiając mu studia artystyczne w Monachium. Włodzimierz Dzieduszycki odziedziczył także kolekcję numizmatyczną, którą znacznie poszerzył. Pod koniec jego życia liczyła ona ok. 3 tys. okazów. Najstarsze pochodziły z XI stulecia. Słynną Bibliotekę Poturzycką wzbogacił do 30 tys. woluminów, przenosząc ją do Lwowa. Prowadził działalność polityczną; sprawował funkcje: posła, a później marszałka Sejmu Galicyjskiego. abinet Włodzimierza w Zarzeczu zdobią eksponaty związane z zainteresowaniami hrabiego. To rzadkie skamieliny, krzemienne prehistoryczne siekierki oraz przykłady rzeźby ludowej i ceramiki huculskiej. Ściany zdobią obrazy pędzla Szkota Karola Ferdynanada Hamiltona z XVIII w. – „Zwierzyna na tle krajobrazu”. Jest także kopia portretu Włodzimierza w wieku 22 lat – obraz namalował Jan Kanty Maszkowski, który sportretował także matkę ordynata, Paulinę z Działyńskich. Włodzimierz przedstawiony został w stroju myśliwskim. To była kolejna jego pasja. Zarzecze to nie tylko muzeum. Parter pałacu zajmuje Centrum Kultury oraz biblioteka. Zbiory biblioteczne ustawiono m.in. w pokoju dawnej kaplicy, w której w 1942 r. mszę św. odprawiał ks. Stefan Wyszyński, późniejszy Prymas Pol-

G

ski. W czasie krótkiego pobytu – od końca kwietnia do połowy czerwca 1942 r. – głosił nauki rekolekcyjne. 20 sierpnia 1942 r. udzielił ślubu Janowi Dzieduszyckiemu z Marią z Brzozowskich. Był to jego drugi pobyt w Zarzeczu. Otoczenie parkowe, a szczególnie klomby kwiatów w parku są starannie pielęgnowane przez specjalną ekipę pracowników Urzędu Gminy w Zarzeczu. W roku 1847, po śmierci Magdaleny Morskiej, otwarto jej testament. W zapisach umieściła nie tylko najbliższą rodzinę. Włościanom hrabina ofiarowała kilka tysięcy korców zboża i darowała wszystkie długi. 365 pereł (bo jedna zginęła – jak odnotowała w swych notatkach) kazała sprzedać, a pieniądze przeznaczyć na rzecz polskich emigrantów w Paryżu i Londynie. Wspierała paryską szkołę dla dzieci Polonii. Pamiętała o księżach, oficjalistach i służbie. „Była znakomitą damą, sprawiedliwą panią, uprzejmą sąsiadką, dobroczynną ubóstwu, wspaniałą emigrantom polskim” – czytamy w nekrologu zamieszczonym w pismach galicyjskich. Pisząc tekst korzystałem z opracowania Krystyny Kieferling, Magdalena Morska. Szkic do portretu pani na Zarzeczu, Wyd. Muzeum w Jarosławiu Kamienica Orsettich, Jarosław 2021, oraz z opracowań muzealnych autorstwa Adriany Pobuty i Piotra Prymona.

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

83




SZTUKA

Barbara Porczyńska

Mamalarka Ulewa spadła niespodzianie. Owszem, gdzieś tam w oddali zagrzmiało, ale jeszcze nie tu, w środku Łańcuta, więc przerywanie rozmowy nie wydało się pilne. I nagle leje. – Pranie – jęknęła Barbara i wybiegła z pokoju do ogrodu po rozwieszone na sznurach dziecięce skarpetki i koszulki. Mokre naręcze za całe trofeum. – Regularnie przegrywam z deszczem – uśmiecha się z lekkim poczuciem winy. Ona – odkrycie brytyjskiej King House Art Gallery. Mama malarka. Mamalarka.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

86

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

D

om stoi w centrum. Niedaleko Miejskiego Domu Kultury. Kiedy odbył się tam niedawno finisaż jej wystawy, Barbara mogła pójść na piechotę. Zresztą, w labiryncie łańcuckich uliczek łatwiej przemieszczać się pieszo niż samochodem. Okolice zamku zawsze pełne turystów, ale w ich zaułku spokój. Na stalowej bramce tabliczka: Porczyńscy. Schodki na wysoki parter. Za drzwiami wąski korytarzyk, na lewo schody na piętro i do pracowni. Na prawo pokój dzienny. Oczy przyciąga zabytkowe pianino. Wokół obrazy i zabawki, dzieła dorosłych i dziecięce skarby. Dom kupili całkiem niedawno i cieszą się ogrodem. Jest w sam raz dla rodziny z trójką dzieci. A jednak w pandemii nawet on wydawał się pułapką. W tym trudnym czasie Barbara namalowała obraz, który poruszył marszandów sztuki w mieście Szekspira. Na informację o konkursie „The 2020 Art Competition”, zorganizowanym przez King House Art Gallery w brytyjskim Stratford-Upon-Avon, trafiła przypadkiem. Tematem był „Rok 2020” – pandemia i związane z nią odczucia. Akurat skończyła pracę, która idealnie pasowała, więc postanowiła wysłać. Bez oczekiwań, że się uda. Na konkurs wpłynęło ponad pięćset obrazów z czterdziestu pięciu krajów. Jurorzy zakwalifikowali do finałowej wystawy dwadzieścia, a nagrodzili jedynie dwie:


SZTUKA ła w domu, w mojej ręce ustawało krążenie, cierpła dłoń. Teraz wiem, że wiele osób doświadcza takich reakcji spowodowanych stresem. Kiedy boli noga, głowa, łatwo ból umiejscowić, zacząć leczyć przyczynę. Kiedy boli dusza, trudniej to zrozumieć. Ja poradziłam sobie, kiedy spojrzałam na to, jak ci ludzie z jaskini w Lascaux. Strach ratował im życie. Powodował skok adrenaliny. Dopingował do obrony, szukania schronienia. Kiedy zrozumiałam, skąd się bierze i po co jest potrzebny, oswoiłam lęki. Wyobraziłam je sobie jako mamuty. A mamuty przecież wyginęły.

Mama i artystka

L

„The Pretenders” holenderskiej malarki Nadi Alting von Geusau i… „Nieoswojone lęki” Barbary Porczyńskiej. Galeria zaproponowała, że będzie ją reprezentować w Wielkiej Brytanii. – Jeszcze zanim poznałam wyniki – mówi artystka. – Zgodziłam się, podpisałam umowę. Dowiedziała się, że kiedy rozpakowali jej obraz w Stratford-upon-Avon, dyrektorka galerii stanęła przed nim i długo się wpatrywała.

Lęk

Na dużym, 80x100 cm, płótnie rozchwiana postać kobiety. Twarz jakby rozwarstwiła się na kilka przezroczystych. Z obrazu przebija wzrok pomnożonych źrenic. Postać prawą dłonią nerwowo zaciska lewe przedramię. Jakby wychodziła z ciała, nie wiedziała, co się z nią dzieje. Boi się. Z ciemnego tła wyglądają mamuty. – Takie, jak z naskalnych malowideł w jaskini Lascaux – tłumaczy Barbara. – Pierwotni ludzie malowali je na ścianach po to, by oswoić się ze strachem, jakie wywoływały w nich te olbrzymy. Każdy z nas zmaga się ze swoim potworami. Czasem żyje w nieprzerwanym stresie. Kiedy ludzie zostali zamknięci w domu, pandemia to spotęgowała. Mój strach też pojawił się wcześniej, kiedy parę lat temu znów, po raz drugi i trzeci, zostałam mamą. Macierzyństwo bardzo mnie uporządkowało, ale także ubrało w lęki. O dzieci i o siebie, o to, czy dam radę dać im to, co najlepsze i nie stracić tego, co kocham. Bo chciałam być doskonałą matką, żoną, gospodynią i artystką także. W swoim dziele z 2019 roku pt. „Ciało matki” zapisała godziny karmienia: 23:00, 02:05, 04:45, 6:00 …. Jeszcze wspomnienie, bez przecinków: „kwilenie nie ustaje tulę nie mogąc otworzyć oczu dostawiam do piersi dziesięć minut jedna kolejne dziesięć druga zagubiłam się w czasie”. Ignorując niekończące się zmęczenie, urządzała nowy dom. Firanki? Nie trzeba kupować! Przecież potrafię sama szyć. I szyła, aby udowodnić, że jest doskonała. – Po co? – zastanawia się. – Czasami trzeba odpuścić. Nie da się wciąż być na takim wysokim poziomie. Zmęczenie odbiło się lękami. Kiedy pandemia wszystkich zamknę-

ewą ręką łapie kij. Oparte w ten sposób przedramię służy jako podpórka dla prawej ręki. Dłoń z pędzlem nie drży, kiedy dotyka obrazu. – Tak maluję szczegóły. Jestem perfekcjonistką. Dłubię przy obrazach. Ale zdarza się, że maluję obraz naraz. Nie robię szkiców. Lubię, kiedy coś mnie w trakcie pracy zaskoczy. Lubię połączyć realizm z czymś swobodnym. Pokazać technikę, ale i „wypuścić” obraz. Jeszcze na studiach, przy malowaniu samych abstrakcji miałam wrażenie, że się nie rozwijam. Co namalowałam, było „super”. Szybko i sukces. Czułam, że za łatwo to przychodzi. Że się nie uczę. Ale abstrakcja i ekspresja pociągają mnie. Dlatego chcę łączyć ją z realizmem. Coś jak z łączeniem macierzyństwa i pracy – dochodzi do wniosku w trakcie rozmowy, która przeniosła się do pracowni. Niewielkiej, ale jasnej. Na sztaludze rozpoczęty obraz. Inne na ścianach i przy ścianach. Farby, pędzle, palety. I zabawki. Jej sztuka jest bardzo osobista. – Często portretuję siebie. Temat macierzyństwa pojawił się więc w sposób naturalny. Nie opowiadam o nim w sposób cukierkowy. I okazuje się to prawdziwe, bo wiele kobiet do mnie pisze. Czują podobnie.

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

87


SZTUKA

Co dokładnie? Że chociaż od czasu mitu Matki Polki wiele się zmieniło w podejściu do macierzyństwa, kobieta-matka nie może pozbyć się silnie zakorzenionej myśli, że matka jest niezastąpiona, że musi się poświęcać. Co więcej, ma poczucie, że musi być superbohaterką. Super matką i superpracownicą. Supermenedżerką dla dziecka, które musi wychować na geniusza. To przerasta. To budzi poczucie winy. Postanowiła, że odpuści, ale nie dwie najważniejsze rzeczy w jej życiu. Będzie matką i będzie też artystką. W książce Agnieszki Graff „Matka feministka” przeczytała, że tego nie da się pogodzić. – Ale we mnie na takie kategoryczne stwierdzenia od razu rodzi się przekór, niezgoda. Pomyślałam, że słowa „nie da się” są przesadzone. Owszem, to bardzo trudne, ale da się pogodzić. Zaczęłam wszystko analizować. Stworzyłam esej wizualny i wtedy pojawiło się po raz pierwszy słowo „mamalarka”. Uświadomiłam sobie, że jestem takim sklejeniem – mamy i malarki. Kiedy maluję, dzieci siedzą ze mną w pracowni. Mogą przyjść, kiedy tylko mają ochotę. Nie zamykam się, nie odgradzam. Mają tam swój kącik. Kiedy podczas pandemii przedszkole zostało zamknięte, były przy mnie. Podzieliliśmy z mężem dzień – do obiadu dziećmi zajmowałam się ja, a po obiedzie on. Malowałam do wieczora. W głowie miałam już doktorat – „Mamalarka – pomiędzy codziennością a sztuką”.

pieczołowicie wydziergana. Kiedy się patrzy na tę cud laleczkę, nietrudno dojść do wniosku, że matka musiała rozumieć tęsknotę córki za malowaniem. A może raczej rzeźbą? Basia od małego uwielbiała lepić z plasteliny, ale też rysować. W szkole podstawowej wykonywała portrety koleżankom. Jako dziecko pisała też bajki, które sama ilustrowała. Na okładce umieszczała nazwę wydawnictwa: DOM. Na filologię poszła z przypadku. Pojechała z koleżanką do Przemyśla. Zobaczyła, że ta studiować będzie w dworku Lubomirskich, na Bakończycach. Cudne miejsce. No to złożyła tam papiery na filologię polską. Po trzech latach i obronie urodziła Maję. Siedząc w domu z małą, nie przestawała myśleć o studiach plastycznych. Ale bała się, że nie pogodzi wszystkiego. Mama ją wsparła: „Basiu, składaj papiery. Wiem, jak ci na tym zależy. Jakoś pomożemy”. Przystąpiła do egzaminów na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego. To było już 15 lat temu. Pamięta jak dziś, z małą Mają w wózku poszła do kafejki internetowej sprawdzić wyniki. Strasznie padało. Zakryła wózek folią. I ta radość, kiedy znalazła swoje nazwisko na liście przyjętych.

Codzienność w sztukę

A

teraz robi doktorat. Maluje macierzyństwo. Nie wyidealizowane, ale prawdziwe. Codzienność. Nie musi wymyślać tematów. Wystarczy się rozejrzeć, a inspiracja sama się tworzy. Taka sytuacja z myciem naczyń. Jeszcze zanim kupili zmywarkę. – Dzień w dzień zaciskasz zęby i szorujesz – mówi Barbara. – Miałam taką patelnię, wciąż się coś na niej przypalało. Pewnego dnia znów ją szorowałam. Przerwałam, podniosłam znad zlewu, żeby zobaczyć, czy już wszystko udało się zmyć i zastygłam wpatrzona w jej strukturę. Gdzieniegdzie przetarta,

Talenty

W sumie to ma dwa fakultety. Pierwsze były studia z filologii polskiej, a dopiero potem sztuka. Wcześniej było liceum plastyczne i szkoła muzyczna I stopnia – klasa skrzypiec. – W rodzinie nikt nie malował, nikt nie grał na instrumencie. Nie wiem, po kim to mam. Owszem, tato to złota rączka, wszystko potrafił naprawić. Mama szydełkuje, haftuje. Tę laleczkę zrobiła – mówi Barbara, podnosząc z pianina małą piękność w szydełkowej kreacji. Starannie,

88

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

„Nieoswojone lęki”.


SZTUKA

z odpryskami. „Ciekawe, jak się na niej maluje”, pomyślałam i ruszyłam do pracowni. Namalowałam na niej odbijającą się moją zmęczoną twarz. Potem wyszukała więcej takich zużytych, zniszczonych już naczyń. Każde ma swoją historię. Na przykład miska jest z jej rodzinnego domu. Całe dzieciństwo wpatrywała się, jak mama robiła w niej ciasto na pierogi. Deska do krojenia. Patelnia tak spalona, że kobieta nie potrafiła się jej pozbyć. Chociaż nawet rączki nie miała. Robi zapiski do tych obrazów. Historie. Trafią do książki artystycznej, która powstanie w ramach grantu Uniwersytetu Rzeszowskiego dla młodych naukowców. Kiedy udostępniła te prace w Internecie, ludzie byli nimi poruszeni. Te proste naczynia z kobiecą twarzą działały na emocje, trafiały w odczucia bardzo wielu osób. Do Barbary odezwała się reżyserka Katarzyna Mazurkiewicz. – Pokazałam jej mój esej o mamalarce. Powiedziała, że to świetny temat na film. Zgodziłam się bez większych oczekiwań. Tak zwyczajnie, nie sądząc, że powstanie z tego większy projekt. Tak mam. Zgadzam się, mówię: dobrze, a rzeczy nie wiadomo kiedy nabierają rozpędu. Tymczasem film dostał dofinansowanie z Podkarpackiej Komisji Filmowej, a do naszego domu zjechała ekipa filmowa. Pojawiała się przez parę tygodni, kręcąc mnie przy pracy z dziećmi. Specjalnie do filmu muzykę napisała Luiza Ganczarska. Premiera odbędzie się 28 lipca w WDK – połączona z wystawą obrazów, instalacji, patelni zamienionych w dzieła sztuki.

Wyobraźnia?

– Mam nieograniczoną – uśmiecha się Barbara. Ostatnio, promotorka jej doktoratu, Jadwiga Sawicka z Uniwersytetu Rzeszowskiego, i Łukasz Huculak z ASP we Wrocławiu, zaprosili ją do projektu „W głębi obrazu”. Artyści przyglądali się ekspozycjom w muzeach, doszukując się w dziełach sztuki jakichś drugoplanowych, nie od razu dostrzegalnych szczegółów. Mieli je konfrontować z lękiem, szukać poczucia bezpieczeństwa. Barbarę w mu-

zeum w Przemyślu zaintrygowały carskie wrota. Bardzo zniszczone. Polichromia zachowała się tylko na jednym ich skrzydle, a prawe było poznaczone odpryskami. – Zobaczyłam w nich twarze – mówi artystka. – Zjawisko paraidoli jest znane – doszukujemy się rysów twarzy tam, gdzie jej nie ma. Jak np. wtedy, kiedy w chmurze dymu przy WTC w Nowym Jorku widziano twarz szatana. Z paraidolią jest podobnie jak ze strachem. Ona też ratowała życie naszym przodkom. Dzięki niej potrafili dostrzec w zaroślach głowę czającego się drapieżnika, wroga. Na tej samej zasadzie zobaczyłam jakieś twarze na muzealnym zabytku. Pomyślałam, że skoro nie wszyscy je widzą, to ja im je pokażę. Wycięłam deski dokładnie na wzór elips z carskich wrót i namalowałam je, właściwie brzydkie grymasy, które dostrzegłam na wrotach. Wyobraźnia podpowiada też inne rzeczy. W jeden z obrazów wkleiła rysunek synka Leosia. Jej realizm z jego abstrakcją. To początki innego eksperymentu, który zaczął się od przypadku. Kiedyś weszła do pracowni. Leoś malował akrylami po jej obrazie. Pomyślała, że skoro nie da się już tego zmyć, to niech Leoś coś jeszcze doda, a ona to wkomponuje. – Wystarczy się rozglądnąć. Być uważnym. Leoś bardzo się cieszył, że miał swój udział w obrazie – uśmiecha się Barbara. Tak jest za każdym razem, kiedy wspomina o dzieciach. – Bardzo ich pragnęłam. Ale nie potrafiłabym być tylko mamą. Porzucając sztukę byłabym nieszczęśliwa. Dzięki temu, że podczas pandemii dużo pracowała, nie był to czas stracony twórczo. Może ciężki, ale nie stracony. Teraz przyszedł czas cieszenia się efektami. Wszystkie prace, które wysłała na konkursy zagraniczne, zostały zauważone. Otrzymały wyróżnienia, nagrody. Ale to ta brytyjska przyniosła rozgłos. – Ludzie piszą do mnie. Pytają, czy mogą kupić moje prace. Patrzę na to zadziwiona: siedziała taka Basia w Łańcucie, malowała, i nagle jest nagroda, film, płyta, będzie doktorat – mówi mamalarka. Dumna tylko przez chwilę.

*** Barbara Porczyńska, rocznik 1982. Pochodzi z Łańcuta. Absolwentka Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Rzeszowie. Ukończyła studia w PWSZ w Przemyślu na kierunku filologia polska oraz na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego, gdzie w 2011 roku uzyskała dyplom z wyróżnieniem w pracowni malarstwa prof. Stanisława Białogłowicza. Dwukrotna stypendystka Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Jest autorką 21 wystaw indywidualnych, brała udział w ok. 100 wystawach zbiorowych w kraju i za granicą. Laureatka wielu nagród, takich jak: Wyróżnienie Honorowe Jury Międzynarodowego Triennale Malarstwa Regionu Karpat „Srebrny Czworokąt” (2012) oraz Nagroda Specjalna Muzeum Sztuki w Miszkolcu, I miejsce Artist Event „Belle Époque” w Bad Gastein w Austrii (2012), II Nagroda w „The 2020 Art Competition” w King House Art Gallery w Wielkiej Brytanii. Od paru lat rozwija nowy projekt artystyczny zatytułowany „MaMalarka”. Od 2019 roku doktorantka Szkoły Doktorskiej UR.

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl


Zdzisław Kudła.

Kolorowy świat artysty

z Wesołej

J

ego miejsce urodzenia to wieś Wesoła w gminie Nozdrzec w powiecie brzozowskim. Po latach namaluje ją w nostalgicznym pejzażu pt. „Ziemskie łono” Przedstawia on pagórkowaty, pokryty złocistymi polami krajobraz. Na polach kopki zboża, bo właśnie skończyły się żniwa. Wieś przycupnęła w dolinie, gdzie rozrzucone są kryte strzechą chaty. – Była jeszcze drewniana karczma, spalona w czasie wojny. Jedyne murowane budynki to kościół i szkoła – wspomina Zdzisław Kudła, malując stogi siana wylatujące w przestrzeń nieba. Tam umieszcza również fragment wnętrza rodzinnej chaty z ogromnym chlebowym piecem. Obok niego siedzi matka, ubijająca mleko w maselnicy. Nagrzany piec kojarzył mu się z bezpieczeństwem i spokojem. Tutaj urodził się w roku 1937. Szczęśliwe dzieciństwo przerwała wojna. W roku 1943 Niemcy wzięli ojca wraz z furmanką do robót przy umacnianiu Doliny Dukielskiej. Dostał zapalenia płuc, z którego wywiązała się gruźlica. Zmarł dwa lata później, pozostawiając trójkę małych dzieci.

90

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

Zdzisław Kudła jest scenarzystą, autorem opracowań plastycznych i reżyserem 29 filmów animowanych, nagradzanych na kilku kontynentach. W latach 1993-2010 był dyrektorem Studia Filmów Rysunkowych w Bielsku-Białej. Po przejściu na emeryturę wrócił do malarstwa. Urodził się na Podkarpaciu, z którym związany jest do dziś.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak – W domu panował niedostatek – wspomina późniejszy artysta. – Ojciec miał 2,4 ha ziemi. Działki rozrzucone były w trzynastu kawałkach, w tym nie tylko ziemia orna: także las i zakrzaczone nieużytki. – Już jako dziecko rysował po kątach, a ojciec z dumą chwalił się sąsiadom. Gdy rodzica nie stało, podwoił wysiłki. Jak wspomina, był to rodzaj choroby sierocej. Kierownik szkoły w Wesołej wysyłał go do liceum plastycznego w Jarosławiu. Matka – która nigdy w życiu nie jechała pociągiem – uważała, że to podróż „na koniec świata”. Uparła się, by uczęszczał do „zwykłego” liceum w pobliskim Dynowie. Tam jednak znalazł się życzliwy nauczyciel – Józef Witkowski, który uczył rysunku technicznego. Po małej maturze, czyli po dwóch latach na-


uki, skierował uzdolnionego ucznia do Liceum Plastycznego w Jarosławiu. Tu pokierował nim wicedyrektor Alojzy Zwada, który uczył podstaw przedmiotów plastycznych. – Był to zapaleniec, który budził nas o piątej rano, byśmy przed śniadaniem mieli okazję narysować piękny wschód słońca. Kiedyś wieczorem przyciągnął do szkoły kozę i kazał nam rysować zwierzę z natury – mówi Z. Kudła. Ta droga doprowadziła go na studia w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Wybrał pracownię malarską znanego kolorysty – Czesława Rzepińskiego. – Nie tyle przyciągała mnie doktryna artystyczna mojego profesora, co względy praktyczne. Czesław Rzepiński był wówczas rektorem Akademii i decydował o studenckich stypendiach. A ja nie dostawałem z domu pieniędzy. Matki nie było stać na pomoc – podkreśla. Na studiach poznał swoją przyszłą żonę – Małgorzatę Kaczorowską z Bielska, której rodzina przeniosła się ze Lwowa. W czasie studiów zachęcała przyszłego męża, by studiował dodatkowo na nowo powstałej Pracowni Grafiki Filmowej, do której uczęszczała. Zdzisława to nie interesowało, wolał

dodatkowe studia z pedagogiki artystycznej. Za kilka lat stanie się to przedmiotem kpin i żartów dla obojga. Po studiach (dyplom 1963 i 1964 r.) jako małżeństwo nie mieli w Krakowie szans ani na pracę, ani na mieszkanie. Po krótkim pobycie w Legnicy, w 1963 r przyjechali do Bielska, gdzie Zdzisław znalazł pracę w Studiu Filmów Rysunkowych, zaś Małgorzata w miejscowym liceum plastycznym. Z czasem została cenioną wykładowczynią i artystką-malarką. Jej subtelne martwe natury i kompozycje figuralne zdobią dziś wnętrza ich domu. Oboje trafili dokładnie tam, gdzie się tego nie spodziewali. Dotrwali w swoich miejscach pracy do emerytury. Zdzisław Kudła porównuje pierwsze miesiące w Studiu do pracy w fabryce: ściśle wyznaczone godziny i normy do wykonania, dyscyplina. W niczym nie kojarzyło się to z pracą artystyczną. Przeszedł różne funkcje, od animatora po dekoratora i nie był tą robotą zachwycony. Myślał nawet o zwolnieniu się i zarabianiu na życie malowaniem plansz reklamowych. Wtedy kolega namówił go na tworzenie filmów. Tu także obowiązywały wskaźniki:

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

91


MALARSTWO 80 proc. z nich dla dzieci, 20 proc. – dla dorosłych. Pierwszy scenariusz napisał z Maciejem Szumowskim, późniejszym znanym dziennikarzem i redaktorem naczelnym „Gazety Krakowskiej”. Jego filmowy debiut „Arena” (1968) jest historią obywatela, który pod przymusem zostaje cyrkowcem. Tresowany do występów na arenie, ulega w końcu przemocy, choć – tak jak Galileusz zmuszony do wyrzeczenia się swych naukowych odkryć – powtarza: „A jednak się kręci”. Jak w „gorącym roku” 1968 obraz uniknął cenzorskiego wyroku – powiedzieć niesposób. „Bruk” jest zadziwiająco aktualnym protestem przeciw wycinaniu lasu (rok powstania: 1971!). Obraz został wówczas nagrodzony na festiwalach w: Nyon (Francja), Oberhausen i Montrealu. Motyw ten powtórzony po latach (w 2012) w kompozycji malarskiej pod tym samym tytułem, przedstawia niemowlę bawiące się kamyczkami w zabrukowanej po horyzont przestrzeni. „Karaluch. Blatta orientalis” (1987, scenariusz wraz z A. Orzechowskim, realizacja z F. Pyterem – nagrodzony w Krakowie) to historia człowieka, który przygotowuje się do przeżycia ataku atomowego. Ponieważ wie, iż ocaleją po nim tylko karaluchy chronione swym chitynowym pancerzem, przygotowuje taki sam pancerz dla siebie. Nakłada go, gdy tylko dostrzega grzyb atomowego wybuchu. Udaje mu się przeżyć. Samotnie przemierza opustoszałe miasto. Znajduje wózek dziecięcy, butelkę ze smoczkiem dla niemowlaka oraz egzemplarz Biblii. Tak wyposażony, podąża naprzód w swym absurdalnym marszu donikąd. „Impas” z 1975 r. oparty jest na autentycznym wydarzeniu: awarii sieci elektrycznej w całym Nowym Jorku. W swoim obrazie pokazuje historię człowieka jadącego metrem, które nagle staje i pogrąża się w ciemnościach. To nadrealistyczna wizja krachu cywilizacji XX wieku. „...ergo sum” („...więc jestem” 2004) opowiada o małpie w klatce hodowanej w blokowisku. Pewnego dnia małpie udaje się uwolnić. Wychodzi do miasta: jest oszołomiona kolorowym tłumem, światłem reklam i ruchem ulicznym. Nie wie, co z sobą zrobić. W końcu – przytłoczona swą nieoczekiwaną wolnością – ucieka i sama wraca do klatki. Próbuje żebrać. Do tej listy dopisać należy kilka odcinków popularnych „Przygód Bolka i Lolka” oraz dwa filmy długometrażowe: „Porwanie w Tiutiurlistanie”

92

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

wg książki Wojciecha Żukrowskiego (1986; wraz z F. Pyterem) oraz „Gwiazdę Kopernika”(wraz z A. Orzechowskim). Pierwszy otrzymał nagrody na festiwalach w Chicago i Poznaniu, a „Gwiazda Kopernika” w Erewaniu, Teheranie i Łodzi. (W 2011 r. dostał Nagrodę Stowarzyszenia Filmowców Polskich za całokształt dokonań artystycznych.) Film o Koperniku zakupiło wiele krajów m.in. Chiny i Turcja; w Szkocji prowadzono według niego szkolne lekcje o polskim astronomie. – Sala kinowa musiała była pełna. Kino nie miało wtedy konkurencji. Do lat 70. istniał właściwie tylko jeden kanał telewizyjny. Dlatego w porze „Dobranocki” wszystkie podwórka pustoszały – mówi Zdzisław Kudła. – Były także krótkie programy lokalne – odpowiada. – Pamiętam, że po południu ukazywała się plansza TV Katowice z kopalnianym szybem. Tkwił on nieruchomo na ekranie, dopóki nie skończyła się inaugurująca program pieśń masowa w wykonaniu zespołu „Śląsk”. Zaczynała się od: „Leć pieśni, leć...”, a kończyła słowami o „Partii, co w przyszłość szczęśliwą nas prowadzi”. Wszystkie dzieciaki czekały niecierpliwie na finał, bo zaraz po niej puszczano „Klub Myszki Miki”. Od końca lat 50. były z produkcją Disneya na bieżąco. „Królewna Śnieżka” pojawiła się w kinach. To była chyba dla bielskiego Studia potężna konkurencja? Zdzisław Kudła wspomina Disneya jako potęgę, której dzielnie przeciwstawiała się skromna polska produkcja. „Szliśmy boso, ale w ostrogach”. Stosowano u nas liczne normy oszczędnościowe. Np. ruch postaci na filmie nie był płynny jak u Disney’a: stosowano 10 rysunków na sekundę


MALARSTWO

(zamiast nieograniczonej – jak w amerykańskich filmach – potrzebnej do jak najpłynniejszego ruchu postaci; czasem stosowano kilka rysunków na jedną klatkę. 1 sekunda filmu rysunkowego to 24 klatki). Za to polski film stosował śmiałe rozwiązania plastyczne. Uczył dzieci nowoczesnego języka artystycznego. Był inny. Nie ciążyły na nim wymogi komercyjne. Mimo tego był popularny w kraju i nagradzany za granicą – także w USA (nasza nagroda w Chicago). Film amerykański raczej przerysowywał rzeczywistość, pochlebiał niewyrobionym gustom... Czasem zbliżał się do kiczu lub zbyt łatwo tę granicę przekraczał. Rok 1989 był dla Studia Filmów Rysunkowych przełomowy. Jedna z pięciu polskich wytwórni powstała w roku 1947 z inicjatywy braci Zdzisława i Macieja Lachurów. Najpierw działała ona przy redakcji „Trybuny Robotniczej” w Katowicach, w której w trudnych powojennych czasach brakowało aparatów fotograficznych. Pracę fotoreporterów – tak jak w XIX stuleciu – zastępowali rysownicy. Gdy sprzęt zakupiono, Studio – mające status eksperymentalnego – przeniosło się do Wisły, gdzie wprawdzie miało dobre warunki lokalowe, ale żadnych do dalszego rozwoju. W 1948 r. znalazło swą siedzibę w solidnej pofabrykanckiej willi przy ul. Mickiewicza w Bielsku-Białej. Później po zmianach znalazło swą stałą siedzibę przy ul. Cieszyńskiej 24. Zajmuje ją do dziś; obok dobudowano specjalne kino przeznaczone dla licznych wycieczek szkolnych. W roku 1989 Z. Kudłę wezwał dyrektor Studia Stanisław Szczepanik (wywodzący się z Dębicy; z zawodu ekonomista). Przeprowadził z nim szczerą rozmowę. Fakty były alarmujące: – Nie mamy pieniędzy na robienie filmów. Nikogo to nie interesuje – nawet Ministerstwa Kultury. Jeżeli nie pokierujesz Studiem, pójdziesz na bezrobocie, a reszta załogi razem z tobą. Nie zarobisz nawet na emeryturę. Nikt przecież nie kupi Studia: kupią najwyżej puste budynki, bo to łakomy kąsek. – Zostałem najpierw p.o. dyrektora w grudniu 1993 r. Przekonałem się, iż wszystko, co mówił mój poprzednik, było prawdą. W nowej, liberalnej Polsce, Studio płaciło

podatki w takiej wysokości, jak każdy zakład produkcyjny. Jednak bielska wytwórnia Fiata została z tego podatku zwolniona na 10 lat. Rząd preferował włoskiego inwestora, przedkładając go nad kulturę – uznawaną wówczas za kłopotliwy „spadek po komunizmie”. Doszło nawet do tego, iż nie miałem pieniędzy na styczniową wypłatę dla załogi. Uratowałem sytuację, sprzedając „Porwanie w Tiutiurlistanie” do Stanów Zjednoczonych z prawem do przeróbki filmu. Nie dało się wynegocjować lepszych warunków, gdyż mieliśmy nóż na gardle. Z biegiem lat sytuacja zaczęła się powoli poprawiać. Mogliśmy nawet kupić komputery do animacji filmów – wspomina Zdzisław Kudła, który odszedł na emeryturę w roku 2010. Bezpośrednim impulsem do rezygnacji były – oprócz potrzeby poratowania zdrowia – kolejne antykulturalne zmiany prawne. Po wykupieniu budynków od Skarbu Państwa i założeniu spółki, jej majątek został nową ustawą ponownie przekazany Skarbowi Państwa. – Pomyślałem, że tego już za dużo – podsumowuje były dyrektor, który wiedział, jak trudno zdobyć pieniądze na kulturę. Kiedyś miał pomysł, by stworzyć Muzeum Bajki i Animacji, które przyciągałoby tłumy i przynosiło jakiś dochód. Dziś ten pomysł odżył, bo sytuacja Studia jest bardzo daleka od stabilności. W czasie wieloletniej pracy w filmie artysta zupełnie rzucił malarstwo: – Męczyłem jeden obraz przez osiem lat. Pracowałem tylko w deszczowe niedziele. Od przejścia na emeryturę znów mogłem poczuć się artystą – dodaje. atrząc na płótna Zdzisława Kudły, najpierw uderza nas żywy, czysty, jaskrawy kolor, który przywodzi na myśl obrazy śląskich prymitywistów. Otoczeni codzienną szarością, chronili się oni w świecie sztuki. Jednak obrazy bielskiego artysty pełnią inną funkcję. Nie tyle przedstawiają, co opowiadają widzialny świat. Korzystając z niektórych jego elementów, przenoszą nas w świat nienapisanej bajki. Na przykład w swojskim pejzażu, na wzgórzach umieścił bliskie mu polskie zabytki. (W oddali majaczy także bazylika św. Piotra w Rzymie i Akropol w Atenach.) Jest to marzenie końcowych lat 40. o polskiej Arkadii (Arkadia w starożytnej Grecji była krainą szczęśliwości). A więc pola ojczystego kraju pełne kopek zbóż i siana, poprzetykane ważniejszymi zabytkami od morza do Tatr. Oczywiście jest też kościół z Wesołej. Snopki formowane są ręką człowieka – a nie trybami maszyny rolniczej. Na szczycie jednego z nich umieścił autoportret. To głowa sędziwego artysty, jakby mówiąca: „Stąd jestem, tu wyrosłem”.

P

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

93




Natalia Herba.

Pan Robak.

N

Nietuzinkowa odzież dla dzieci od rodzinnej firmy z Rzeszowa

atalia Herba przez wiele lat prowadziła szkołę tańca. Jej mąż, Krystian, to znany sportowiec specjalizujący się w trialu rowerowym, sześciokrotny rekordzista Guinnessa, który skacząc rowerem po schodach zdobył najwyższe budynki na świecie. Od ponad trzech lat wspólnie z najbliższą rodziną Natalii tworzą coraz bardziej popularną dziecięcą markę odzieżową o wdzięcznej nazwie Pan Robak. Ubrania sygnowane sympatyczną, czarno-białą grafiką, pokochały i dzieci, i ich rodzice.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografia Tadeusz Poźniak

96

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

– Zanim zostałam mamą, moje życie było mocno związane z tańcem towarzyskim. Przez wiele lat prowadziłam szkołę tańca, ucząc dzieci, młodzież i dorosłych. Dyscyplina ta bez wątpienia wyrabia poczucie estetyki, która być może pchnęła mnie właśnie w kierunku mody – wyjaśnia Natalia Herba, założycielka marki Pan Robak, oferującej wygodną i oryginalną odzież dla dzieci, a od niedawna także dla mam. Do tego, by zająć się modą dziecięcą, zainspirowało ją macierzyństwo. – Wraz z pojawieniem się na świecie mojej pierwszej córeczki pojawił się ogromny entuzjazm związany z wyborem ubranek. Było to dla mnie niesamowite, że tak mały człowiek ma tyle fajnych opcji – tłumaczy. – Dodatkowo, prowadzenie zajęć tanecznych popołudniami było bardzo uciążliwe przy dzieciach. Czułam się po prostu źle jako mama.



MODA Moda dziecięca – to jest to!

Z

pomocą przyszła jej siostra Joanna, która jest krawcową i często szyła ubrania dla trójki pociech Natalii i Krystiana. To ona i jej talent do szycia stały się kolejnym powodem, dla którego warto było wejść w biznes z modą. Pomysł na nazwę marki był prosty. – To połączenie określenia, którym lubimy nazywać nasze dzieci, ze słowem „pan”, które sugeruje, że ta mała istota jest bardzo ważna i może się ubrać równie dobrze jak osoba dorosła – mówi Natalia. Od początku wiedziała, czym powinny wyróżniać się ubrania, które chce zaoferować klientom. Po pierwsze – jakość i wygoda, ponieważ coraz częściej klienci zwracają uwagę na metki ze składem i na to, gdzie powstają dane ubranka. Po drugie – uniwersalność i nieoczywistość zarazem. Zdaniem Natalii, lubimy rzeczy, w których może chodzić każdy. Wygodne, nieobciskające fasony, które nie „gryzą” i które dzieci z przyjemnością ubierają ponownie. – Staramy się również dobierać takie kolory, żeby każdy czuł się w nich komfortowo. Inspiracją do powstawania kolekcji jest przede wszystkim to, co nas otacza. Czerpiemy pomysły z natury, krajobrazów, ale też trochę z trendów, które niesie świat. Lubimy pasy, kraty, które zawsze są w modzie. Ciekawią nas rzeczy nieoczywiste i takie, które będą jedyne w swoim rodzaju. W naszej ofercie również jest basic, który ostatnio podbija świat swoją prostotą. Jednokolorowe ubrania zawsze łatwo do wszystkiego dopasować – wyjaśnia.

M

Pan Robak to rodzina

arka Pan Robak to efekt zgranej rodzinnej pracy zespołowej. Siostra Natalii, Joanna, jest główną krawcową i osobą, z którą Natalia konsultuje wszelkie wątpliwości dotyczące fasonów czy jakości materiałów. W zespole jest również kochająca szycie mama Natalii i Joanny oraz ich brat odpowiedzialny za logistykę. Dużą rolę w firmie pełni Krystian. Natalia przyznaje, że bez niego ciężko byłoby prowadzić biznes. To on trzyma rękę na księgowości, pomaga podejmować trudne decyzje i wspiera na każdym kroku. Ponieważ marka Pan Robak rozwija się, współpracuje z zaprzyjaźnioną szwalnią, gdyż na tym etapie rozwoju dwie krawcowe nie zdołałyby zrobić wszystkiego własnymi siłami. Na czele marki stoi Natalia. – Spoczywa na mnie bardzo dużo obowiązków, z którymi, mam nadzieję, za jakiś czas będę mogła się z kimś podzielić. Zajmuję się tworzeniem kolekcji poprzez kupowanie materiałów, wymyślanie fasonów, tworzenie klimatu sesji i całej koncepcji nadchodzącej kolekcji. Do mnie należy obsługa sklepu internetowego, kontakt z klientami oraz sklepami partnerskimi, współpraca z farbiarnią, drukarnią, hafciarnią; obsługa social mediów; przygotowywanie i wysyłanie paczek i mnóstwo innych rzeczy – wymienia założyciel-

98

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2021

ka marki. – Obowiązków w firmie mam dużo, ale jestem też mamą trójki wspaniałych dzieci i trzeba to wszystko pogodzić. Niekiedy to bardzo trudne.

Fantazyjne printy, prosty basic i len Za projekty odpowiedzialna jest Natalia. Zazwyczaj dobrze wie, czego chce i z pomocą grafika przenosi pomysły na „papier”. W zamyśle założycielki jest dawanie możliwości wyboru, więc kategorie ubrań są dość zróżnicowane. Osoby lubiące rzeczy stonowane znajdą coś dla siebie w kategorii basic. Natomiast jeśli ktoś lubi coś bardziej oryginalnego i niepowtarzalne wzory, to znajdzie fantastyczne printy. – Ostatnio królują u nas produkty farbowane. Są to ciekawe efekty, powstające poprzez różne techniki farbowania, dzięki czemu możemy uzyskać coś naprawdę wyjątkowego i niepowtarzalnego – dodaje Natalia. – Materiały, jakich używamy, mają dobry skład. W większości jest to bawełna z małym dodatkiem elastanu. Wprowadziliśmy również rzeczy lniane, które są rewelacyjną opcją szczególnie na lato. Naturalne i przewiewne. Fasony tworzymy tak, żeby przede wszystkim były wygodne. Mając trójkę pociech doskonale wiem, czego dzieci nie lubią i staram się wykorzystywać te wskazówki w naszych projektach. łaścicielka marki zdaje sobie sprawę, że branża mody dziecięcej nie jest łatwa. Konkurencją są sieciówkowe giganty, którym nie sposób dorównać. – Co jest naszą przewagą? Przede wszystkim to, że stawiamy na jakość. Wiele sieciówkowych rzeczy bardzo szybko się niszczy, traci kolor itd. Pan Robak to gwarancja jakości i tego, że wszystkie nasze produkty powstają w Polsce, z polskich materiałów. Jesteśmy lokalną marką tworzącą piękne rzeczy w ilościach, które nie są masowe. Cieszymy się, kiedy ludzie wybierają właśnie nasze produkty, bo wiemy, że te rzeczy będą służyć przez dłuższy czas. Ubrania można kupić w sklepie internetowym oraz w sklepach partnerskich w Polsce i za granicą. Możliwy jest też odbiór osobisty oraz ewentualne obejrzenie ubranek po wcześniejszym kontakcie.

W

Pan Robak i Mama Robak Od niedawna marka poszerzyła ofertę o ubrania dla kobiet, a niewykluczone, że kiedyś będą dostępne ubrania dla mężczyzn. – Coraz więcej kobiet pytało, czy dla nich też możemy uszyć to, co kupiły dla córki czy syna. Bardzo modne jest teraz ubieranie się tak samo ze swoim dzieckiem, dlatego zestawy Mama & Córka i Mama & Syn to bardzo lubiana kategoria. Planujemy poszerzyć ofertę o Tatę Robak, jednak na razie staramy się dopracowywać to, co mamy teraz – przyznaje Natalia. – We wrześniu nasz najmłodszy syn idzie do przedszkola. Będzie to pierwszy taki moment, kiedy będę mogła pracować w domu bez dzieci i wiem, że będzie to owocny czas. Pomysłów i planów mamy wiele, ale na wszystko przyjdzie czas...



Iwona Socha, sopranistka.

Miejsce: Filharmonia Podkarpacka im. Artura Malawskiego w Rzeszowie. Pretekst: Otwarcie 60. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.

Prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej, dyrektor Muzycznego Festiwalu w Łańcucie; Piotr Pilch, wicemarszałek województwa podkarpackiego.

Prof. Sylwester Czopek, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego, z żoną dr Joanną Podgórską-Czopek.

Massimiliano Caldi, dyrygent. Konrad Fijołek, prezydent Rzeszowa, z żoną Magdaleną Czach.

Marek Zając, dziennikarz, dyrektor kanału telewizyjnego Polsat Rodzina.

Andrzej Szlachta, poseł PiS, z żoną Krystyną. Od lewej: Ewelina Szajewska, Dominika Szajewska i Maria Szajewska.

Od lewej: Dorota Rabczak, dyrektor Szkoły Podstawowej nr 1 w Kolbuszowej; Ewa Draus, wicemarszałek województwa podkarpackiego.

Piotr Pilch, wicemarszałek województwa podkarpackiego, z żoną Ewą Hirszberg-Pilch.



Miejsce: Muzeum-Zamek w Łańcucie. Pretekst: Koncert Zaemlinsky Quartet w ramach 60. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.

Zemlinsky Quartet.

Stefan Münch, historyk i krytyk muzyczny.

Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl, z mężem, Mieczysławem Górakiem, dyrektorem Ośrodka Kształcenia Lotniczego Politechniki Rzeszowskiej. Paweł Międlar.

Od lewej: Anna Sabat, dziennikarka TVP3 Rzeszów; Karolina Olszówka-Rydzik, Filharmonia Podkarpacka; Katarzyna Senderska, Filharmonia Podkarpacka.

Więcej informacji z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl



Miejsce: Centrum Wystawienniczo-Kongresowe G2A Arena w Jasionce. Pretekst: Kongres 590.

Dr Agnieszka Pieniążek, prezes Stowarzyszenia na Rzecz Rozwoju i Promocji Podkarpacia „Pro Carpathia”.

Od lewej: Alina Bosak, z-ca red. naczelnego BiznesiStyl.pl; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Marek Bajdak, p.o. prezydenta Rzeszowa; Ryszard Jania, prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego.

Jan Sawicki, prezes Safran Transmission Systems Poland.

Reklama

Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego.


Od lewej: Alina Bosak, z-ca red. naczelnego BiznesiStyl.pl; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Marek Bajdak, p.o. prezydenta Rzeszowa; Ryszard Jania, prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego; dr Agnieszka Pieniążek, prezes Stowarzyszenia na Rzecz Rozwoju i Promocji Podkarpacia „Pro Carpathia”; Michał Pilecki, dyrektor Oddziału Terenowego Polskiej Agencji Kosmicznej w Rzeszowie.

Alina Bosak, z-ca red. naczelnego BiznesiStyl.pl; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego.

Adam Hamryszczak, prezes Portu Lotniczego Rzeszów-Jasionka.

Piotr Pilch, wicemarszałek województwa podkarpackiego.

Reklama

Krzysztof Pawełek, prezes Royal-Star Sp. z o.o.


Miejsce: Ratusz w Rzeszowie Pretekst: Zaprzysiężenie Konrada Fijołka na prezydenta Rzeszowa.

Od lewej: Sędzia Marek Antas, przewodniczący Miejskiej Komisji Wyborczej w Rzeszowie; Konrad Fijołek, prezydent Rzeszowa; Marek Bajdak, p.o. prezydenta Rzeszowa; Ewa Leniart, wojewoda podkarpacki.

Od lewej: Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa; Konrad Fijołek, prezydent Rzeszowa; Marek Bajdak, p.o. prezydenta Rzeszowa; Ewa Leniart, wojewoda podkarpacki. Konrad Fijołek, nowy prezydent Rzeszowa; Tadeusz Ferenc, były prezydent Rzeszowa.

Od lewej: Konrad Fijołek, prezydent Rzeszowa; Marek Ustrobiński, prezes Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji; Paweł Poncyliusz, poseł KO.

Od lewej: Konrad Fijołek, prezydent Rzeszowa; Justyna Placha-Adamska, prezes Rzeszowskiego Obszaru Funkcjonalnego, z-ca burmistrza Boguchwały; Wiesław Kąkol, burmistrz Boguchwały.

Od lewej: Konrad Fijołek, prezydent Rzeszowa; Tomasz Kamiński, rzeszowski radny; prof. Kazimierz Widenka, kardiochirurg, kierownik Kliniki Kardiochirurgii w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie, Honorowy Obywatel Miasta Rzeszowa; prof. Jerzy Posłuszny, rektor WSPiA Rzeszowskiej Szkoły Wyższej, Honorowy Obywatel Miasta Rzeszowa.

Konrad Fijołek, prezydent Rzeszowa; Rafał Wilk, trzykrotny mistrz paraolimpijski w kolarstwie, Honorowy Obywatel Miasta Rzeszowa.

Od prawej: Konrad Fijołek, prezydent Rzeszowa; Ksawery Fijołek, syn prezydenta Rzeszowa; Janina Czach, teściowa prezydenta Rzeszowa; Magdalena Czach, żona prezydenta Rzeszowa.

Od lewej: Anna Skiba, rzeszowska radna, tworząca struktury Ruchu Polska 2050 Szymona Hołowni na Podkarpaciu; Jacek Karnowski, prezydent Spotu, członek zarządu Związku Miast Polskich; Danuta Stępień, radna Sejmiku Województwa Podkarpackiego; Ewelina Fijołek, rzeszowska radna, siostra Konrada Fijołka.



AUTO SPEKTRUM SP. Z O.O. RZESZÓW, AL. ARMII KRAJOWEJ 82, tel. (17) 859 15 00 ŁADNA 82B K. TARNOWA, tel. (14) 628 45 45 infolinia: (12) 38 48 413, www.autospektrum.pl


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.