dwumiesięcznik podkarpacki
Numer 5 (25)
Wrzesień-Październik 2012
LUDZIE BIZNESU
Prezes ICN Polfa Rzeszów S.A.
VIP TYLKO PYTA
O BIZNESIE W KULTURZE z Janem Gancarskim
Portret
ARTUR ANDRUS JESTEM „TORNADO NIECHĘTNE” gospodarka
Kryzys tuż, tuż reportaże
Ryszard Ziemba i jego kolekcja książek Świat kobiet kultura
Mauzoleum Ligęzów w Rzeszowie Nowy Jork Cezarego Łutowicza
INNOWACJE Klaster „Kraina Podkarpacie” moda
W stylu Grace Kelly ISSN 1899-6477
Na okładce
Tadeusz Pietrasz
VIP BIZNES&STYL Wrzesień – Październik 2012
24-29 Jan Gancarski: W muzeach najważniejsze są zabytki, ale trzeba korzystać z nowoczesnej techniki, multimediów, bo to jest podstawa, by jak najlepiej, jak najatrakcyjniej pokazać ważne, unikatowe treści. Każde dobre muzeum, które dzisiaj powstaje, to wypadkowa dobrego pomysłu (niezbędnego, by nie powstał kicz, „Disneyland”), menedżerskiego myślenia, wsparcia władz oraz pieniędzy.
LUDZIE BIZNESU
RAPORTY i REPORTAŻE
VIP TYLKO PYTA
72 Innowacje Po „Dolinie Lotniczej” czas na „ Krainę Podkarpacie”
16 Tadeusz Pietrasz, prezes ICN Polfa Rzeszów S.A. 62 Świat kobiet Nie jestem „lekiem” na całe zło Superkobieta, supermatka 24 Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają z Janem Gancarskim, dyrektorem
Muzeum Podkarpackiego w Krośnie, twórcą „Karpackiej Troi” w Trzcinicy k. Jasła Przemysł kulturowy to nie tylko wartości duchowe, to także zysk…
SYLWETKI
30 Artur Andrus Jestem „tornado niechętne” 80 Ryszard Ziemba Artysta książki
76 Anna Koniecka o historii szpitalnictwa rzeszowskiego Pradziadek idzie do doktora
92 Sport Na olimpiadzie nie wystarczy tylko być KULTURA
43 Mauzoleum Ligęzów w Rzeszowie 48 Cezary Łutowicz Nowy Jork, Nowy Jork
54 62 30 Wrzesień – Październik 2012
72
FELIETONY
76
34 Jarosław A. Szczepański Nie ma co grymasić 40
Jerzy Borcz Prokurator nie ma lekko
LITERATURA
54
Magdalena Zimny-Louis Dałam się dogonić pisaniu książek
IKONY STYLU
56
Grace Kelly Wyrafinowane piękno i wdzięk
43
56
GOSPODARKA
96 Kryzys tuż, tuż EDUKACJA
100 Inwestycja w karierę WNĘTRZA
107Nowocześnie, czyli i retro, i eko REKLAMA I MARKETING
ADRES REDAKCJI ul. Cegielniana 18c/2 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21
redaktor naczelna
Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21
dyrektor ds. promocji Inga Safader-Powroźnik inga@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21
zespół redakcyjny
Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Anna Olech anna@vipbiznesistyl.pl
dyrektor ds. reklamy
Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004
www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl
www.facebook.com/vipbiznesistyl
REDAKCJA
48
OD REDAKCJI
Polska klasa średnia potrzebna od zaraz. Tak sobie pomyślałam, gdy przeczytałam wypowiedź jednego z bardziej popularnych dziennikarzy telewizyjnych, na łamach jednego z bardziej znanych dzienników w Polsce, a w niej jasno postawioną tezę, że niski poziom treści serwowany w mediach wynika z intelektualnego ubóstwa klasy średniej. W tym miejscu powinnam jasno rozstrzygnąć, czy klasa średnia i inteligencja to pojęcia tożsame, czy może klasa średnia to przedstawiciele pewnych zawodów gwarantujący duży rynek zbytu dla dóbr konsumpcyjnych, a przez to definiujący się w społeczeństwie jako określona grupa ekonomiczna. Upraszczając, byłoby idealnie, gdyby o klasie średniej móc powiedzieć: kulturalna, mądra, wykształcona, inteligentna i dobrze zarabiająca. A przede wszystkim myśląca. Myśląca na tyle samodzielnie, by dostrzec, że dziennikarzy pokroju Michała Figurskiego nie traktuje się w kategorii normalnego dziennikarstwa, ale medialnej szopki, podobnie jak wszystkie możliwe talent-show lub talk-show w stacjach telewizyjnych. Dlatego coraz częściej i milej zaskakuje mnie Internet, który staje się najskuteczniejszą bronią w walce o normalność i przyzwoitą jakość w życiu publicznym. Gdyby nie internauci, większość z nas dałaby się ogłupić choćby propagandzie sukcesu i pieniądza w ramach Igrzysk Olimpijskich w Londynie, nie dostrzegając, że sukces to i był – bez kamer telewizyjnych, czołowych polityków i sponsorskich milionów – na paraolimpiadzie, o której niewiele byśmy wiedzieli, gdyby nie Internet. Podobnie może jest i z polską klasą średnią, która w bólach, ale się rodzi, ewoluuje i na tyle analizuje, że uczy się stawiać niewygodne pytania. Tego przede wszystkim oczekuję od najmłodszego pokolenia klasy średniej. Podobnie jak tego, że w swojej przynależności do klasy tak uwielbianej przez Leszka Balcerowicza, dostrzeże coś więcej niż tylko wygodny model życia. Chodzi o pewną obecność w kulturze, wsparcie dla nauki, chęć budowania społeczeństwa obywatelskiego. Bo, jak mówi Tadeusz Pietrasz, prezes ICN Polfa Rzeszów S.A., jak się jest szczęściarzem, szczęściem trzeba się dzielić.
redaktor naczelna
RANKING VIP Biznes&Styl
Najbardziej wpływowi Statuetka VIP-a autorstwa Macieja Syrka.
na Podkarpaciu 2012
Listę najbardziej wpływowych osób w naszym regionie magazyn VIP Biznes&Styl po raz pierwszy opublikował w styczniu 2012 r. Ranking od pierwszej edycji zdobył tak duże zainteresowanie i uznanie, że magazyn VIP postanowił rokrocznie publikować listę najbardziej wpływowych na Podkarpaciu, jednocześnie dzieląc konkurs na cztery kategorie, a zwycięzców obdarowywać statuetkami VIP wykonanymi przez znakomitego podkarpackiego rzeźbiarza, Macieja Syrka. Wielka Gala VIP-a połączona z wręczeniem statuetek oraz recitalem Lory Szafran odbędzie się już 24 listopada 2012 r. w Filharmonii Podkarpackiej. Nagrody przyznane zostaną w czterech kategoriach: VIP Polityka 2012, VIP Biznes 2012, VIP Kultura 2012 oraz VIP Odkrycie Roku 2012. We wrześniowym wydaniu magazynu VIP prezentujemy wszystkie osoby nominowane w konkursie w poszczególnych kategoriach, z wyjątkiem Odkrycia Roku, które ma być największą niespodzianką w rankingu naszego magazynu. Zwycięzcy zostaną wybrani na podstawie głosów blisko 200 osób, przedstawicieli życia publicznego: polityków, samorządowców, przedstawicieli wolnych zawodów, przedsiębiorców, artystów, szefów instytucji. Swój bardzo ważny udział w głosowaniu będzie też miała Kapituła Konkursowa w skład której wchodzą: prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego; prof. Leszek Woźniak, prorektor ds. kształcenia na Politechnice Rzeszowskiej; dr Krzysztof Kaszuba, rektor Wyższej Szkoły Zarządzania w Rzeszowie; Jerzy Borcz, adwokat z Rzeszowa; Henryk Pietrzak, prezes Radia Rzeszów; Aneta Gieroń i Inga Safader-Powroźnik, wydawcy magazynu VIP Biznes&Styl; Krystyna Lenkowska, anglistka i poetka; dr Anna Siewierska-Chmaj, politolog; wicedyrektor Instytutu Badań nad Cywilizacjami w Rzeszowie; Barbara Kuźniar-Jabłczyńska, dyrektor ds. Funduszy Europejskich w Podkarpackim Urzędzie Wojewódzkim. Także Czytelnicy magazynu VIP Biznes&Styl mogą jeszcze do końca października typować i głosować we wszystkich kategoriach wysyłając zgłoszenia na adresy mailowe: ranking@vipbiznesistyl.pl oraz ranking@vipbis.pl. Zwycięzcy naszego rankingu oraz relacja z Gali VIP-a już w listopadowym numerze naszego magazynu.
Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak
NOMINACJE VIP POLITYKA Jan Bury, poseł, prezes podkarpackiego PSL. Prawnik w 2007 r. została wicewojewodą, a w grudniu 2010 r. po
i polityk, w obecnej kadencji Sejmu przewodniczący Klubu Parlamentarnego. Inicjator Forum Innowacji w Rzeszowie. Elżbieta Łukacijewska, posłanka PO do Parlamentu Europejskiego. Przez 6 lat (2004 - 2010) była przewodniczącą, a następnie wiceprzewodniczącą Regionu Podkarpackiego PO. Mirosław Karapyta, polityk PSL i samorządowiec, doktor socjologii, wykładowca wyższych uczelni. Od 2010 r. marszałek województwa podkarpackiego. Tadeusz Ferenc, samorządowiec i polityk, od trzech kadencji prezydent Rzeszowa. Wcześniej był m.in. prezesem Spółdzielni Mieszkaniowej Nowe Miasto w Rzeszowie. Zbigniew Rynasiewicz, od 2005 r. poseł Platformy Obywatelskiej. Przewodniczący sejmowej Komisji Infrastruktury. Obecnie przewodniczący Regionu Podkarpackiego PO. Małgorzata Chomycz-Śmigielska, wojewoda podkarpacka. Od 2006 r. dyrektor biura podkarpackiej PO,
raz pierwszy objęła urząd wojewody. Stanisław Ożóg, od 6 lat poseł Prawa i Sprawiedliwości. W latach 1992 - 1998 był burmistrzem Sokołowa Małopolskiego, od 1999 do 2005 r. zajmował stanowisko starosty rzeszowskiego. Krystyna Skowrońska, posłanka PO, była prezes Banku Spółdzielczego w Przecławiu. W Sejmie nieprzerwanie od 2001 r., wiceprzewodnicząca sejmowej Komisji Finansów Publicznych. Tomasz Poręba, poseł PiS do Parlamentu Europejskiego. Zanim został eurodeputowanym, przez kilka lat pracował w Brukseli jako urzędnik. Wiceprzewodniczący rzeszowskiego PiS. Piotr Przytocki, prezydent Krosna od 2002 roku. Wybory w 2006 r. i w 2010 r. wygrywał z ponad 70-proc. poparciem wyborców. Tygodnik „Newsweek Polska” przyznał mu tytuł „Najlepszy Prezydent w Polsce 2008”.
NOMINACJE VIP BIZNES Marek Darecki, prezes „WSK-PZL Rzeszów”, pomysłodawca i prezes Stowarzyszenia „Dolina Lotnicza”, które skupia dziś na Podkarpaciu prawie 100 firm z branży lotniczej. Adam Góral, współzałożyciel i prezes Asseco Poland SA. Prezes Podkarpackiego Klubu Biznesu, współzałożyciel Wyższej Szkoły Zarządzania w Rzeszowie. Janusz Zakręcki, prezes PZL Mielec. Absolwent Politechniki Krakowskiej, który sprowadził do Mielca produkcję legendarnych śmigłowców Black Hawk. Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie, prezes sekcji żużlowej Stali Rzeszów, właścicielka Galerii Millenium Hall w Rzeszowie. Wojciech Inglot, prezes przemyskiej firmy kosmetycznej „Inglot” sprzedającej kosmetyki w ponad 250 sklepach na całym świecie. Absolwent Wydziału Chemii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Adam i Jerzy Krzanowscy, założyciele i współwłaściciele firmy „Nowy Styl”, która wyprodukowała ponad 50 mln krzeseł i jest największym wytwórcą foteli oraz krzeseł w Europie Środkowej. Wojciech Materna, prezes i założyciel Stowarzyszenia „Informatyka Podkarpacka” skupiającego kilkadziesiąt firm informatycznych z naszego regionu. Stowarzyszenie dąży do współpracy z firmami z województw świętokrzyskiego, lubelskiego i podlaskiego. Wiesław Grzyb, przedsiębiorca z Dębicy, założyciel i prezes Arkus & Romet Group, który w ciągu ćwierćwiecza zbudował największe w Polsce imperium rowerowe, którego roczne obroty sięgają 200 mln zł. Artur Kazienko, prezes zarządu i właściciel Kazar Footwear z Przemyśla. Buty i torebki z logiem Kazar są od dawna znane i popularne wśród gwiazd oraz projektantów mody. Od roku salon firmowy Kazara jest także w Rzeszowie. Piotr Mikrut, prezes Fabryki Farb i Lakierów Śnieżka SA, firmy będącej jednym z największych producentów farb i lakierów w Polsce. Produkty Śnieżki są sprzedawane w całej Europie Środkowo wschodniej, a firma zatrudnia ponad 500 osób.
Mecenas Gali VIP-a:
Sponsorzy główni Gali VIP-a:
Partnerzy medialni:
NOMINACJE VIP KULTURA Lucyna Mizera, dyrektor Muzeum Regionalnego w Stalowej Woli. Menedżerka kultury, która w nieco ponad 10 lat potrafiła w niewielkim mieście stworzyć znane i cenione w Polsce muzeum. Prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie oraz Festiwalu Muzycznego w Łańcucie. Menedżerka kultury, która z filharmonii uczyniła najpopularniejsze miejsce kulturalne w Rzeszowie. Janusz Szuber, znakomity sanocki poeta. Autor wierszy, które stawiane są w tym samym szeregu, co twórczość Wisławy Szymborskiej i Adama Zagajewskiego. Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku, twórca Galerii Zdzisława Beksińskiego. Sanocki zamek zawdzięcza mu największą na świecie kolekcję prac Beksińskiego. Jan Gancarski, dyrektor Muzeum Podkarpackiego w Krośnie. Odkrywca grodu z epoki brązu na Podkarpaciu. Twórca Archeologicznego Skansenu „Karpacka Troja” w Trzcinicy koło Jasła. Aneta Adamska, założycielka, reżyserka i scenarzystka teatru „Przedmieście” z Rzeszowa. Pomysłodawczyni festiwalu „Źródła pamięci. Grotowski, Kantor, Szajna”. Laureatka wielu nagród i wyróżnień w Polsce i za granicą. Andrzej Kołder, krośnianin, kolekcjoner dzieł sztuki i kustosz Muzeum Zamkowego „Kamieniec” w Odrzykoniu. Twórca prywatnego Muzeum Kultury Szlacheckiej w Kopytowej. Stanisław Piotr Makara, dyrektor Muzeum Kresów w Lubaczowie. Dzięki jego staraniom do świetności wrócił zabytek światowej klasy – Cerkiew św. Paraskewy w Radrużu z XVI w. Iga Dżochowska, założycielka Centrum Kultury Japońskiej i Fundacji Polsko-Japońskiej „YAMATO” w Przemyślu. Od 11 lat organizatorka Festiwalu Kultury Japońskiej w Krasiczynie. Jerzy Ginalski, archeolog, dyrektor Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku. Twórca „Miasteczka Galicyjskiego” w sanockim skansenie.
Rzeszów Grotowskiego, Kantora i Szajny
Druga edycja teatralnego wydarzenia: „Źródła pamięci. Grotowski – Kantor – Szajna” będzie bodaj najważniejszą imprezą kulturalną Rzeszowa tej jesieni. Do Rzeszowa zjadą legendarny Odin Teatret z Danii i genialny Gekidan Kaitaisha z Tokio. Swoją „Sonatę księżycową” pokaże Irena Jun, wieloletnia aktorka Jerzego Szajny. Jest szansa, że związki Grotowskiego, Szajny i Kantora, ikon współczesnej kultury, z Rzeszowem i Podkarpaciem staną się pretekstem, by Rzeszów na stałe przyciągał uwagę wszystkich, którzy poszukują dawnych i współczesnych reformatorów teatru na światowym poziomie.
F
estiwal zorganizowany po raz pierwszy w ubiegłym roku przypomniał rzeszowianom, jak świat niewiele wie o Rzeszowie w kontekście trzech geniuszy teatru. A przecież Jerzy Grotowski jest obecny w tak wielu miejscach Rzeszowa. W Pałacyku Lubomirskich tuż przy alei Pod Kasztanami, gdzie się urodził, w kamienicy przy ul. Szopena, gdzie jego rodzina na czas jakiś znalazła schronienie w czasie wojny, w księgach parafialnych, gdzie jest akt chrztu małego Jurka, w Nienadówce. Jednocześnie mało kto wie, że Grotowski był jednym z największych reformatorów teatru XX wieku. Genialnym dyrektorem Teatru 13 Rzędów w Opolu, wizjonerem Teatru Laboratorium we Wrocławiu, geniuszem i prowokatorem, autorem jednego z najważniejszych manifestów teatralnych XX wieku – „Ku teatrowi ubogiemu”. „Umarła klasa”, „Wielopole, Wielopole”, Nigdy tu już nie powrócę” – spektakle Tadeusza Kantora, twórcy teatru Cricot 2, tak bardzo wpisały się w Wielopole Skrzyńskie, w tamtejszą plebanię, gdzie Kantor się urodził. W końcu Jerzy Szajna, postać może najbardziej w Rzeszowie znana, przez lata mocno tu obecna. Jego spektakl „Deballage” był wielokrotnie wystawiany na deskach Teatru im. Wandy Siemaszkowej, prace wybitnego malarza, scenografa i reżysera na stałe prezentuje Szajna Galeria. – Pierwsza edycja miała charakter naukowej analizy, w tym roku tematem przewodnim festiwalu będzie aktor oraz jego rola w spektaklach i poszukiwaniach twórczych wielkiej trójki reformatorów teatru. Więcej będzie spektakli, spotkań z aktorami, mniej wykładów – mówi Aneta Adamska, dyrektor artystyczna „Źródeł pamięci”, która wymyśliła i stworzyła teatralną imprezę. „Źródła pamięci. Grotowski – Kantor – Szajna”, zorganizowane przez Urząd Miasta Rzeszowa przy współpracy Teatru Maska i Teatru Przedmieście, potrwają w tym roku od 21 do 24 października. Większość spektakli odbędzie się w Teatrze Maska. Na deskach zobaczymy najlepsze na świecie teatry eksperymentalne. Odin Teatret, który od powstania, czyli od 1964 roku, uznawany jest za jedną z najlepszych grup teatru awangardowego na świecie. Słynie ze stworzenia własnej poetyki i techniki teatralnej. Odinowi udało się stworzyć nie tyle zespół, ile własną kulturę – przestrzeń pozwalającą na swobodne działanie indywidualne bez zrywania kontaktów z grupą. Założyciel sceny, Eugenio Barba, był przez kilka lat współpracownikiem i uczniem Jerzego Grotowskiego w opolskim Teatrze 13 Rzędów. Na festiwalu wystąpią ze spektaklem „White as Jasmin”. Do Rzeszowa przyjedzie też 18 Japończyków z teatru Gekidan Kaitaisha, czyli Teatru Dekonstrukcji z Tokio, zaliczanego do najważniejszych japońskich teatrów alternatywnych. Artyści łączący w swoich przedstawieniach teatr, muzykę, taniec i sztuki wizualne próbują odkłamać świat współczesny z rasizmu, hipokryzji czy uprzedzeń płciowych. Będzie też Teatr Cinema z Michałowic ze spektaklem „Hotel Dieu” oraz Irena Jun w monodramie „Sonata księżycowa”. ■
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak
10
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
Sukces PODWÓJNIE zÿoty Wilk
Do Londynu na paraolimpiadę wyjeżdżał po cichu, niewielu wiedziało, że jest w reprezentacji Polski, zresztą mało kto wiedział cokolwiek na ten temat. A wrócił jako bohater z dwoma medalami i to złotymi. Zdobył je w jeździe na czas na dystansie 16 km i wyścigu ze startu wspólnego na dystansie 64 km. Rafał Wilk, jak wszyscy sportowcy biorący udział w letnich igrzyskach paraolimpijskich, pokazał, że trudności są po to, by je pokonywać. Na rowerze z napędem ręcznym, tzw. handbike’u, jechał z wiarą, że zwycięży, bo, jak mówi, nie ma w zwyczaju poddawać się przed startem. Rzeszowianin Rafał Wilk energią, pozytywnym myśleniem i siłą wewnętrzną mógłby obdzielić przynajmniej kilka osób. Choć osobom pełnosprawnym pewnie trochę trudno zrozumieć, jak to możliwe, skoro jeszcze kilka lat temu był żużlowcem, wychowankiem Stali Rzeszów, w pełni sprawnym, a dziś jeździ na wózku inwalidzkim. A jednak. Wszystko zmienił wypadek w trakcie meczu ligowego w Krośnie 3 maja 2006 roku, w wyniku którego Rafał stracił władzę w nogach. Przygoda z żużlem skończyła się gwałtownie, nikt nie spodziewał się takiego finału. Jednak sport okazał się na tyle ważny w jego życiu, że bardzo szybko do niego wrócił. Najpierw był trenerem klubu żużlowego z Lublina, zaczął też uprawiać narciarstwo zjazdowe na nartach jednośladowych mono ski, a w 2010 r. zaczął trenować kolarstwo szosowe w kategorii H3, czyli tzw. handbike. Sukcesy w tej dyscyplinie przyszły szybko. – Sport to całe moje życie, choć nie mogę powiedzieć, że nie potrafiłbym robić nic innego, bo pewnie bym skłamał – przyznaje z rozbrajającą szczerością. – Ale to sposób na życie. To sport pozwala mi, mimo przeciwności losu, nadal robić to, co kocham i cieszyć się życiem. Dzięki niemu odnalazłem się po wypadku, uwierzyłem, że wciąż mogę robić mnóstwo rzeczy. Może nie w takim wydaniu, jak dotychczas, bo więcej na leżąco czy na siedząco, ale jednak mogę. Dostrzegam nawet szczęście w tym, że miałem wypadek. Bo przecież gdyby nie on, nigdy nie pojechałbym do Londynu, nie zdobył złotych medali. Handbike w życiu Rafała Wilka nie pojawił się przypadkowo. Był naturalną kontynuacją tego, co robił przed wypadkiem. Wcześniej jeździł na nartach, więc i teraz uprawia mono ski, handbike to następca zwykłego roweru, na którym jeździł przed wypadkiem. Na co dzień Rafał jest zawodnikiem klubu Start Szczecin. I choć paraolimpiada okazała się wielkim sukcesem, to dla niego jest jedynie kolejnym etapem, a nie kresem marzeń. Tuż po powrocie z Londynu wystartował w maratonie we Wrocławiu, chce się również sprawdzić w wyprawie z Krakowa do Łodzi. Zaplanowane ma także zawody Pucharu Europy w Pradze, maraton w Koszycach i start w największej tego typu imprezie, maratonie w Berlinie. – W przyszłym roku chcę wystartować w Challenge Alaska, odpowiedniku Tour de France dla handbike’ów – zdradza olimpijczyk. – Zawodów jest mnóstwo i planów również. A medale z Londynu jeszcze bardziej mobilizują do pracy i do osiągania kolejnych sukcesów. Paraolimpiada pokazała też, że w sporcie nie ma podziałów na sportowców zdrowych i niepełnosprawnych. Sport jest jeden, sport łączy, przecież wszyscy wkładamy w to tyle samo serca, czasu i pracy, a nasze medale nie są mniej warte – podkreśla. ■
Tekst Anna Olech Fotografie Archiwum Rafała Wilka
RADRUŻ Cerkiew w Radrużu. W 2011 r. zabytek odwiedziło 12 tys. turystów z całej Europy, a także Kanady, Meksyku, Chin.
Perła
Podkarpacia i Europy
C
erkiew św. Paraskewy w Radrużu z XVI w. jest od niedawna odwiedzana przez turystów z całej Polski, Europy oraz z Kanady, Meksyku i Chin. Muzeum Kresów w Lubaczowie, które odremontowało ten zabytek klasy światowej, otrzymało w czerwcu br. wyróżnienie w konkursie Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Zabytek Zadbany – 2012” oraz wyróżnienie w konkursie Polskiego Związku Inżynierów i Techników Budownictwa w Rzeszowie i Podkarpackiej Okręgowej Izby Inżynierów Budownictwa „Budowa Roku Podkarpacia”. Przez powojenne dziesięciolecia, po roku 1947, cerkiew pw. św. Paraskewy stała opuszczona i przejęta przez Skarb Państwa. Na początku lat 60. XX wieku Jerzy Tur, ówczesny wojewódzki konserwator zabytków, ocalił ją od zniszczenia. Zabezpieczono wtedy konstrukcję świąty-
14
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
ni oraz otaczający ją kamienny mur obronny. Zachowany ikonostas przeniesiono do Składnicy Ikon Muzeum – Zamku w Łańcucie. Z początkiem trzeciego tysiąclecia zabytkiem opiekowało się Powiatowe Centrum Kultury i Sportu w Lubaczowie. Wykonywano doraźne remonty oraz wynajęto przewodnika, co pozwoliło na udostępnienie zabytku zwiedzającym. – W roku 2009 zwiedzałem wspaniałą cerkiew św. Bojana w Sofii (XIII w.) figurującą na liście UNESCO – wspomina Stanisław Piotr Makara, dyrektor Muzeum Kresów w Lubaczowie. – Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł opieki nad zespołem cerkiewnym w Radrużu. 24 lutego 2010 roku wojewoda podkarpacki Mirosław Karapyta przekazał zabytek Muzeum Kresów. Cerkiew wymagała pilnych prac konserwatorskich. Dyrektor Makara zaczął zastanawiać się, skąd wziąć na to pieniądze. Dzięki wsparciu finansowemu MKiDN oraz Podkar-
RADRUŻ
Wnętrze cerkwi z wystawą ikon-cieni Małgorzaty Dawidiuk z Przemyśla.
packiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, już w 2010 roku ruszyły pierwsze prace w Radrużu: zamontowano w świątyni systemy: przeciwpożarowy i antywłamaniowy. Na murze otaczającym zabytek wymieniono gontowy dach o łącznej długości 240 m. W ubiegłym roku wymieniono gonty na całej cerkwi. We wnętrzu zakonserwowano zniszczone malowidła ścienne z 1648 r. Pierwotnie pełniły one rolę ikonostasu, dopóki na przełomie XVII i XVIII wieku nie zbudowano nowego. W bieżącym roku w świątyni zamontowano supernowoczesny system gaszenia mgłowego FOG. Opracowany przez Polaków system reaguje, gdy pojawia się ogień w zagrożonej części budynku. Zostaje ona przykryta „płaszczem” pary wodnej zmieszanej ze środkiem gaśniczym. System uruchamia się automatycznie. (W drewnianych kościołach norweskich podobny system trzeba włączać ręcznie. Zanim to się stanie, upływają cenne minuty i pożar rozprzestrzenia się). – Radruż to jedyna w kraju cerkiew drewniana, która może pochwalić się tak nowoczesnym systemem – mówi dyrektor Makara. Trwa remont stojącej osobno dzwonnicy. W pracowni konserwatorskiej znajduje się przejęty z łańcuckiej składnicy ikonostas. Po odnowieniu wróci on do cerkwi jeszcze w tym roku. Wszystkie wymienione prace zostały sfinansowane przez: MKiDN, wojewodę i marszałka oraz władze powiatu lubaczowskiego.
Wystawa ikon
Małgorzaty
Dawidiuk
Tymczasem do końca sezonu turystycznego we wnętrzu czynna jest wystawa ikon Małgorzaty Dawidiuk - konserwatorki dzieł sztuki z Przemyśla. Artystka w swoich pracach wykonanych ze starego drewna i w obrazach na płótnie ukazuje jedynie zarys postaci: cień – ludzkie alter ego, czyli duszę. Ikony Małgorzaty Dawidiuk kontynuują bizantyjską tradycję. Służą kontemplacji, czyli poznawaniu
Boga, nie zaś oglądaniu artystycznych – czysto ludzkich wyobrażeń o Nim. Prace M. Dawidiuk po raz pierwszy pokazywane są w zabytkowym, cerkiewnym wnętrzu. Zawieszone pod kopułą cerkwi wysmukłe postacie świętych zdają się zstępować z nieba (kopuła w sztuce chrześcijańskiej symbolizuje niebo) w tłum wiernych. Promocji Radruża pomogło wpisanie na listę zabytków nowojorskiej fundacji World Monuments Watch. W zeszłym roku miejscowość tę – położoną z dala od uczęszczanych szlaków turystycznych: 20 km od Lubaczowa na wschód, niemal na granicy z Ukrainą – odwiedziło 12 tys. turystów z całej Europy, a także z Kanady, Meksyku, Chin itp. Turyści mogą kupić wydany przez Muzeum Kresów dwujęzyczny album „Radruż. Kresowe dziedzictwo” ze świetnymi fotogramami Tadeusza Budzińskiego i wyczerpującym tekstem Janusza Mazura, w oprawie graficznej prof. Tadeusza Nuckowskiego. Trwają starania o wpisanie cerkwi na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wniosek został wysłany do Paryża. Na jesień planowana jest wizyta przedstawicieli tej organizacji. Tegoroczna uroczystość wręczenia nagród „Za opiekę nad zabytkami” została zorganizowana przez dr Grażynę Stojak, wojewódzkiego konserwatora zabytków, właśnie w Radrużu. Po raz pierwszy od 1947 r. wnętrze zapełniło się tłumem, a w cerkwi rozległy się pieśni śpiewane przez chór cerkiewny z Przemyśla. ■
Tekst Antoni Adamski Fotografie Muzeum Kresów w Lubaczowie VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
15
BIZNES farmaceutyczny
NIE JESTEM „lekiem” na całe zło On może byłby dziś trenerem albo nauczycielem wf. Ona, niewykluczone, że bankrutem, może magazynem leków dla niemieckiej firmy farmaceutycznej albo przegraną spółką w ramach Narodowych Funduszy Inwestycyjnych. Szczęście dopisało obojgu. Tadeusz Pietrasz zamiast Akademii Wychowania Fizycznego wybrał Politechnikę Rzeszowską i dziś jest prezesem ICN Polfa Rzeszów S.A. Sama Polfa miała szczęście do inwestora – jest częścią światowej korporacji Valeant Pharmaceuticals International i zatrudnia obecnie ponad 500 osób. Jest też łyżka dziegciu w tej beczce miodu, wiosną tego roku z firmą musiało pożegnać się 35 pracowników. Kryzys zagląda wszędzie. Na pocieszenie niezmienna pozostaje średnia płaca w ICN Polfa Rzeszów wynosząca 4 tys. 700 zł brutto. Ciągle o kilkaset złotych wyższa od najwyższego średniego wynagrodzenia w Polsce. Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak
J
est jedną z najstarszych i najbardziej rozpoznawalnych firm w Rzeszowie. Obecna ICN Polfa Rzeszów S.A., zadomowiona w jednym z najładniejszych budynków nowoczesnej architektury w mieście, zaczynała swój żywot ponad 60 lat temu jako mała spółdzielnia produkująca ledwie kilka parafarmaceutyków na lokalny rynek. Zaczęło się na ul. Śniadeckich, potem wraz z rozwojem firmy część produkcji przeniesiono do Kraczkowej, w końcu ulica Przemysłowa, a od 1999 r. siedzibą firmy jest nowoczesny budynek górujący nad ulicą Przemysłową i aleją Batalionów Chłopskich w Rzeszowie. Zmieniły się też możliwości. Dziś to już nie jest ledwie kilka, ale ponad 150 rodzajów preparatów produkowanych na rynek polski i do ponad 50 krajów na świecie, zaś roczna liczba wyprodukowanych opakowań ze specyfikami przekracza 55 milionów sztuk. Do najpopularniejszych leków wychodzących z rzeszowskiej Polfy należą m.in.: bisocard z grupy beta-blokerów powodujący zmniejszenie częstotliwości rytmu serca i siły jego skurczu oraz obniżenie ciśnienia tętniczego; klarmin, stosowany przy zakażeniach bakteryjnych; aclotin, podawany pacjentom zagrożonym powikłaniami zakrzepowo-zatorowymi po przebytym zawale serca lub mózgu, oraz mestinon, stosowany w leczeniu choroby zwanej miastenią, czyli niedowładem mięśni szkieletowych.
16
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
– Kiedy w 1985 r. zaczynałem pracę w Polfie, przygotowywaliśmy zaledwie 40 rodzajów lekarstw, ale wtedy i dziś niezmiennie popularnymi specyfikami pozostają: chlorchinaldin i asprocol – uśmiecha się prezes Tadeusz Pietrasz. Związek prezesa Pietrasza z ICN Polfa Rzeszów S.A. wcale nie był taki oczywisty. Wprawdzie z chemią związał się już jako kilkuletni mieszkaniec Brzozowa, zafascynowany chemicznymi eksperymentami autorstwa starszego kolegi, ale z czasem było tyle innych ciekawych rzeczy dookoła, że kto by całymi dniami ślęczał nad kolbami w laboratorium.
AKADEMIA WYCHOWANIA FIZYCZNEGO
przegrała z Politechniką Rzeszowską
– Po podstawówce trafiłem do technikum chemicznego w Jaśle, ale nie była to jakaś dokładnie przemyślana decyzja, raczej doradztwo nauczycieli, bo uczniem byłem średnim – opowiada Tadeusz Pietrasz. I zaczęło się: ponad cztery lata spędzone na grze w siatkówkę w Liwoczu Jasło, miłość do sportu w ogóle, zainteresowanie fotografią, pierwszymi wędrówkami w góry. W końcu nadeszła ►
BIZNES farmaceutyczny
Tadeusz Pietrasz.
BIZNES farmaceutyczny matura i młody Pietrasz był pewny, że kolejnych pięć lat spędzi na Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie. Złożył nawet dokumenty na uczelnię. Zanim jednak wyjechał do Krakowa, dał się namówić kolegom i postanowił zdawać na chemię na Politechnice Rzeszowskiej. – Broń Boże nie miałem wtedy długofalowego planu swojej przyszłej kariery – żartuje Tadeusz Pietrasz. – Kilkadziesiąt lat temu nikt nie myślał w ten sposób, były różne szczęśliwe przypadki, a ja w ogóle mam w życiu szczęście. Właściwie do wszystkiego, do domu, pracy, żony. Z Jolą poznaliśmy się na studiach i tak już jesteśmy ze sobą kilkadziesiąt lat. Żona czasem się śmieje, że w życiu przegrała tylko z jedną rywalką, Polfą. Gdybym jednak dziś miał dokonywać wyborów sprzed lat, to pewnie zdecydowałbym się na medycynę – daje duże spełnienie w pracy. Sam zaczynał w sanockim Stomilu. Na studiach korzystał ze stypendium tej firmy, a po dyplomie miał obowiązek w niej pracować. To były kolorowe czasy, miał już wtedy żonę, a jedyną szansą na mieszkanie był kwaterunek w sanockim hotelu robotniczym, każde w innym pokoju na różnych piętrach. Nic dziwnego, że szybko wystarał się o pracę w rzeszowskiej WSK, w sekcji pokryć i konserwacji w dziale głównego metalurga. Jednak siedzenie za biurkiem i przepisywanie formułek po polsku i rosyjsku trudno nazwać pasjonującym zajęciem. – Coraz częściej wtedy myślałem, by znaleźć pracę w zgodzie z moim chemicznym wykształceniem – opowiada Tadeusz Pietrasz. – Zanim zostałem zatrudniony w Polfie, trzy razy przychodziłem tam na rozmowy o pracę. Początkowo starałem się o miejsce mistrza na produkcji, nie udało się. Za trzecim razem dostałem propozycję pracy w dziale badawczo-rozwojowym na oddziale syntez jako aparatowy syntezy leków. Po etapie pracy w biurze zostałem zwykłym pracownikiem fizycznym, ale z dwukrotnie wyższą pensją niż w WSK, co bardzo mnie wtedy ucieszyło. W dodatku to był bardzo fajny, rozwojowy okres. I tylko żona nie podzielała mojego zachwytu. Zapachy substancji chemicznych, jakie ciągnęły się za mną do domu, żebym nie wiem co robił, były naprawdę dużym testem jej cierpliwości. Kariera zawodowa prezesa Pietrasza nie przypomina współczesnych, nierzadkich w korporacjach karier młodych menedżerów, którzy, bywa że już po kilku latach pracy, są członkami zarządów albo prezesami. Jego awanse, choć szybkie, to jednak pozwoliły mu przejść od najniższego do najwyższego szczebla kariery w firmie. Jak przyznaje Pietrasz, fakt, że zaczynał jako pracownik fizyczny, nauczył go pokory, szacunku dla innych pracowników oraz dystansu do wszystkich i wszystkiego. Po roku pracy jako aparatowy syntezy leków został mistrzem na oddziale produkcji leków. Wtedy też stał się bohaterem może i zabawnej z perspektywy lat historii, a już na pewno proroczej. W tamtym czasie Pietrasz był jedynym mistrzem – mężczyzną na oddziale produkcji i gdy pewnego dnia przyjechał Szwajcar, by uruchomić nową maszynę, młody mistrz mu pomagał. Metodyczny Szwajcar nie lubił marnować czasu i uparł się, że nie wyjdzie z zakładu, zanim nie uruchomi urządzenia. Co było robić, Tadeusz Pietrasz
18
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
tkwił przy nim przeszło trzy dni; dzień i noc. Gdy na koniec przypomniał sobie, by zadzwonić do żony do domu, ta już zdążyła obdzwonić pogotowie ratunkowe, straż pożarną i policję. Pracowity chemik w końcu się znalazł, ale w kolejnych latach rodzina musiała się przyzwyczaić, że w pracy, jeśli jest potrzeba, prezes Pietrasz zostaje całymi dniami. Zwłaszcza że na kolejne wysokie stanowiska nie czekał długo. Po czasie bycia mistrzem, został przeniesiony na technologa działu syntez, w 1991 roku awansował na głównego technologa rzeszowskiej Polfy. Cztery lata później Tadeusz Pietrasz został dyrektorem produkcyjnym, a w 1996 r. po raz pierwszy prezesem.
KULISY PRYWATYZACJI
Rzeszowskich Zakładów Farmaceutycznych „Polfa”
Lata 90. to czas dużych zmian w samej Polfie. Po 1989 r. załamuje się rynek wschodni. Jest więc oczywiste, że w ciągu kolejnych lat konieczne będzie znalezienie inwestora, który zagwarantuje nie tylko dopływ gotówki, ale też najnowszych technologii niezbędnych do rozwoju firmy produkującej leki. W tamtych latach bardzo zawansowane są rozmowy z Janssen Pharmaceutica. Pod przyszłe wymogi tej właśnie firmy powstaje nowy budynek tak dobrze dziś znany w Rzeszowie. Wszystko wskazuje na to, że w Rzeszowie powstanie jedna z największych w Europie Środkowej wytwórnia maści i kremów. Współpraca jest tak zaawansowana, że w zakładzie stoją gotowe do pracy maszyny, procesor, brakuje tylko technologii. I … przychodzi krach, Janssen Pharmaceutica dołącza do Johnson&Johnson Poland Sp. z o.o., a umowy zostają zerwane. Rzeszowska Polfa, by przetrwać, szybko musi przestawić cały zakład na technologie, do których wtedy ma dostęp albo które może szybko kupić i jak najszybciej znaleźć solidnego inwestora. W 1995 r. firma zostaje przekształcona w jednoosobową spółkę Skarbu Państwa. Zaczynają się intensywne poszukiwania, negocjacje i analizowanie potencjalnych inwestorów, zwłaszcza że firm chętnych na kupno Polfy nie brakowało. – Pracowałem przy całym procesie prywatyzacyjnym – wspomina Pietrasz. – Niekiedy żartuję, że za kilkanaście lat, gdy będę już na emeryturze i osoby biorące udział w tamtej prywatyzacji już nie będą aktywne w życiu publicznym, wydam książkę ujawniającą kulisy przedsięwzięcia. Dość powiedzieć, że dobrze się stało, iż nie trafiliśmy do Narodowych Funduszy Inwestycyjnych albo w ręce dużego, europejskiego koncernu farmaceutycznego, bo dziś po Polfie zostałyby już tylko magazyny. Bardzo mocno wspierali nas wtedy lokalni parlamentarzyści i ówczesny wojewoda rzeszowski, Kazimierz Surowiec. Wprawdzie w tamtym czasie Ministerstwo Przekształceń Własnościowych miało swojego kandydata na inwestora, my jednak jako zakład optowaliśmy za ICN Pharmaceuticals i z perspektywy kilkunastu lat oraz zmian na rynku widać, że to był dobry wybór. W 1997 r. Polfa stała się własnością amerykańskiego koncernu. Ten zapowiadał roczne inwestycje na poziomie 4-5 milionów dolarów, co nie było ani najgorsze, ►
BIZNES farmaceutyczny ani najlepsze. Ale korzyść z amerykańskiego wsparcia Polfa doceniła najbardziej w 1998 r. W Rosji nastąpiła wtedy dewaluacja rubla i nagle wszystkie transakcje okazały się nieopłacalne, rzeszowska firma w jeden dzień straciła rynek zbytu na 60 proc. swoich produktów. Została z 40-proc. rynkiem polskim i 40 mln zł kredytu na budowę nowej siedziby, która powoli dobiegała końca. Nagle okazało się, że w takiej sytuacji firmy nie będzie nawet stać na obsługę kredytu, a co dopiero wypłatę wynagrodzeń. – Korporacja zdecydowała, że spłaca kredyt w całości – wspomina Tadeusz Pietrasz. – To nas uchroniło przed bankructwem. W kolejnych kilku latach wypełniliśmy i jeszcze nadrobiliśmy wyniki, jakie gwarantował nam rynek rosyjski. Byliśmy w tamtym czasie jedną z pierwszych w Polsce firm farmaceutycznych, które bardzo mocno postawiły na marketing. Mieliśmy także ten przywilej, że mogliśmy korzystać z powiązań i rynków od lat wypracowanych przez koncern ICN Pharmaceuticals. Tadeusz Pietrasz zostaje też pierwszym prezesem ICN Polfa Rzeszów S.A. Na stanowisku jest do 2000 r., potem przez kolejnych 11 lat w strukturze zajmuje stanowisko dyrektora zakładu, by od stycznia 2012 r. znów być prezesem ICN Polfa Rzeszów S.A. Nowy właściciel to nie tylko dopływ gotówki, zakup licencji i możliwość technologicznego rozwoju, to przede wszystkim rewolucyjny sposób zarządzania. Zwłaszcza 15 lat temu. – Zmieniła się diametralnie struktura organizacyjna zakładu, ważna stała się umiejętność poruszania wewnątrz korporacji. Inaczej układa się podległość merytoryczno-służbowa, inaczej przebiega raportowanie, które odbywa się na dwóch poziomach i choć korporacja gwarantowała i gwarantuje sporą autonomię, to jednak oczekuje wyrazistych ekonomicznie rozwiązań, nieustannego rozwoju i coraz lepszych wyników, nie tylko finansowych – mówi Tadeusz Pietrasz. – Człowiek albo chce się uczyć i nadążać za zmianami, albo nie. Ja w pewnym momencie, już jako dojrzały człowiek, musiałem dopracować znajomość angielskiego do takiego poziomu, by być częścią międzynarodowych meetingów w korporacji. Umiejętności, wiedza, doświadczenie w danej branży są bardzo ważne, ale tak samo istotna jest umiejętność ich wyrażania na międzynarodowym forum. Kilka lat temu ICN Polfa Rzeszów przeszła znaczną restrukturyzację. Z firmą pożegnało się prawie 100 osób, większość odeszła na wcześniejsze emerytury, inni skorzystali z bardzo dobrego pakietu osłonowego, część osób na pewno żałowała, że musi odejść. Rzeszowska Polfa jest jednym z najlepiej płacących i najstabilniejszych pracodawców w Rzeszowie. Gdy firma wchodziła do korporacji, była jedną z najmłodszych firm w strukturze, dziś średnia wieku jej pracowników jest jedną z najwyższych w korporacji. To potwierdza, że rotacja pracowników w firmie jest niewielka. – Co roku staramy się zatrudniać co najmniej kilka nowych, młodych osób. To niezbędne w rozwoju firmy – dodaje prezes Pietrasz. – Niekiedy żartuję, że mam swój udział w powrocie Polaków z Irlandii i Wielkiej Brytanii
20
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
do Polski. Kilka lat temu parę takich osób przesłało do nas swoje CV z zagranicy i na kolejne rozmowy kwalifikacyjne zdecydowało się już przyjechać do Rzeszowa. Wszyscy oni wrócili do Polski i na stałe tu osiedli. Pracują u nas do dziś. Sporo wśród nowo przyjmowanych pracowników jest absolwentów wydziału chemii na Politechnice Rzeszowskiej; zwanych czasem „mafią” z Politechniki – śmieje się prezes Pietrasz.
POLITYKA BIZNESOWA
nie wyklucza polityki kulturalnej
Z młodymi osobami są też związane działania CSR-owe ICN Polfy Rzeszów. Odpowiedzialność społeczna w biznesie jest już powszechnie stosowana w międzynarodowych korporacjach, coraz więcej i głośniej mówi się o niej także w Polsce, także na Podkarpaciu. Wspieranie utalentowanej młodzieży, sztuki, kultury i sportu przez biznes staje się coraz popularniejsze. Szkoda może tylko, że jak dotychczas najwięcej pieniędzy idzie na sport, bo sztuka nie jest już tak spektakularna i masowa jak imprezy sportowe. Ale jakby na przekór tej modzie ICN Polfa jest wierna kulturze. Od lat jest mecenasem rzeszowskiego BWA, wspiera Teatr im. Wandy Siemaszkowej, od kilku lat organizuje Firmowe Spotkania ze Sztuką – wernisaże w siedzibie firmy. – Na pewno ogromna w tym zasługa także mojej żony – mówi Tadeusz Pietrasz. – To ona od zawsze interesuje się teatrem, jej mama, a moja teściowa, grała w amatorskim teatrze i tak sam wciągnąłem się w ten świat. Z domu rodzinnego mojej żony odziedziczyliśmy również niewielką kolekcję prac różnych artystów i od tego zaczęła się nasza wieloletnia pasja kolekcjonerska. Na tyle ważna, że w domu państwa Pietraszów jest już około 100 prac w większości podkarpackich twórców. Zdecydowana ich większość pochodzi z aukcji charytatywnych. Oboje są wyznawcami teorii, że skoro oni mają w życiu szczęście, to warto się nim podzielić także z innymi. Sam zaś pomysł na wernisaże organizowane w siedzibie rzeszowskiej Polfy w dużym stopniu jest autorstwa Mariana Burdy, prezesa Elektromontażu Rzeszów, który w tejże firmie już jakiś czas temu zapoczątkował Firmowe Spotkania ze Sztuką w Galerii na Najwyższym Poziomie. Teraz imprezy odbywają się cyklicznie w Polfie albo w Elektromontażu właśnie. – Wiąże się z tym nieco zabawna historia – opowiada Tadeusz Pietrasz. – Pierwsza wystawa przez nas zorganizowana miała pokazać prace prof. Stanisława Białogłowicza. Dokładnie pamiętam to spotkanie w moim biurze z profesorem, jego żoną i Marianem Burdą. I słowa pana profesora, który zerkając na ściany, tylko chrząknął i szepnął, czy aby na pewno jego prace będą pasowały do tych wnętrz. Szczerze powiedziawszy, w tamtym czasie nie znałem jego twórczości. Goście się pożegnali, ja szybko sprawdziłem w Internecie, jaka jest tematyka i okazało się, że dominuje sakralna. W dzień wernisażu otwieramy drzwi sali konferencyjnej i kompletne zaskoczenie… na ścianach nieprezentowane wcześniej pejzaże prof. Białogłowicza. Dziś
jesteśmy przyjaciółmi i często żartujemy z tego debiutu w naszej galerii. Ale to, co początkowo wydawało się fanaberią, powoli zaczyna drążyć skałę. Po pierwsze, wszyscy pracownicy firmy mogą zawsze wejść do sali i bezpłatnie obejrzeć prace, po drugie, już kilku pracowników Polfy zaraziło się pasją zbierania prac podkarpackich artystów. Gdy jakiś czas temu pojawiły się w firmie głosy, by może w ramach oszczędności zrezygnować z wernisaży organizowanych przez ICN Polfa, prezes Pietrasz miał szybką odpowiedź. – Robimy nadal, choćbym miał dopłacać ze swoich pieniędzy – powiedział. W tym roku Tadeusz Pietrasz otrzymał także po raz pierwszy przyznawaną przez Podkarpacki Klub Biznesu statuetkę dla mecenasa kultury i sztuki. ICN Polfa Rze-
szów S.A. co roku na cele charytatywne przeznacza sporo ponad milion złotych. 40 proc. tej sumy stanowią lekarstwa bezpłatnie przekazywane do szpitali. – Nie samą pracą człowiek żyje. Zawsze powtarzam to moim współpracownikom. Sam też wyznaję filozofię, że nigdy do krzesła prezesa w firmie się nie przywiążę. Nikt z nas nie jest niezastąpiony. Niekiedy się śmieję, że ja już powoli przygotowuję sobie zajęcia na czas emerytury. Od jakiegoś czasu mieszkamy z żoną w Krzemienicy, ziemi mamy dość, więc postaraliśmy się o niewielką winnicę, za kilka lat będę robił pierwsze wino. W tym roku po raz pierwszy zbierałem miód z własnych uli. Ja mam z tego ogromną frajdę, w okolicy kilka osób może sobie dorobić. Same korzyści. I jak tu nie wierzyć, że mam w życiu szczęście. ■
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
21
Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają...
Fotografie Tadeusz Poźniak
...z Janem Gancarskim, dyrektorem Muzeum Podkarpackiego w Krośnie, twórcą skansenu archeologicznego Karpacka Troja w Trzcinicy k. Jasła
Przemysł kulturowy to nie tylko wartości duchowe, to także zysk…
Jan Gancarski Dyrektor Muzeum Podkarpackiego w Krośnie, twórca skansenu archeologicznego Karpacka Troja w Trzcinicy k. Jasła, jest nazywany polskim Heinrichem Schliemannem. Schliemann odkrył Troję z „Iliady” Homera, Gancarski – fragmenty grodu z epoki brązu zamieszkałego już w 2100 r. p.n.e. przez grupę pleszowską kultury mierzanowickiej, a później przez ludność zakarpackiej kultury Otomani-Füzesabony. Ślady osadnictwa odkryte przez Gancarskiego na Podkarpaciu są prawie tak stare jak egipskie piramidy w Gizie. Od ponad roku skansen Karpacka Troja, który powstał za 14 mln zł jest otwarty dla turystów, a ci tłumnie szturmują światowej klasy zabytek położony na przepięknych terenach w pobliżu Jasła. Jan Gancarski od 1994 r. jest założycielem i prezesem Podkarpackiego Towarzystwa Historycznego. Jest też redaktorem siedmiu tomów periodyku PTH – „Dzieje Podkarpacia”, organizatorem naukowych konferencji historycznych oraz sesji związanych z propagowaniem tradycji niepodległościowych i ochroną zabytków.
Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski: Mija 15 miesięcy od otwarcia Karpackiej Troi. Jak wyglądają pierwsze podsumowania? Czy rzeczywistość przerosła marzenia, czy marzenia związane z nowoczesnym muzealnictwem okazały się na wyrost? Jan Gancarski: Od 24 czerwca 2011 r. do pierwszych dni września 2012 r. Karpacką Troję odwiedziło ponad 88 tys. zwiedzających. To bardzo dużo. Spodziewaliśmy się nawet trochę mniejszej liczby turystów. Już niewiele więcej osób jesteśmy w stanie przyjąć, gdyż przez salę wystawową w danym czasie może przejść określona ich liczba. Oceniam, że rocznie jesteśmy gotowi przyjąć ponad 100 tys. gości. Słychać w Pańskim głosie nutę miłego zaskoczenia, że tak wiele osób chciało zobaczyć skansen w Trzcinicy. Rzeczywiście, jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni tak wysoką frekwencją, choć trzeba podkreślić, że muzea na wolnym powietrzu nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie cieszą się sporym zainteresowaniem zwiedzających. Po optymistycznych początkach, gdy minął już „urok nowości” skansenu w Trzcinicy, sprawdzianem atrakcyjności Karpackiej Troi będzie zapewne obecny rok. Nie obawiam się tego. Jest dobrze. Tylko w pierwszych ośmiu miesiącach 2012 roku mieliśmy ponad 33 tys. zwiedzających. Z wyjątkiem miesięcy zimowych, które siłą rzeczy ściągają mniej turystów do muzeów na wolnym powietrzu, „obłożenie” było prawie pełne. Kto przyjeżdża najchętniej? Paradoksalnie, najmniej zwiedzających przybywa z Jasła i okolic. Głównie przyjeżdżają tu turyści z całej Polski, wielu z Podkarpacia, nie brakuje też gości z Niemiec i Słowacji. Przeważają grupy zorganizowane, ale coraz więcej jest turystów indywidualnych.
26
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
Jak reagują na miejsce, które sięga historią 4 tys. lat wstecz i jest właściwie równolatkiem egipskich piramid? Są zachwyceni. Sporadycznie zdarza się narzekanie na zbyt dużą liczbę schodów prowadzących do grodu, albo zbyt długą kolejkę do kasy (śmiech). Duże wrażenie robi właściwie wszystko: zarówno stała ekspozycja, jak i film, który wprowadza w historię tego miejsca. Grodzisko i jego bogata, wyjątkowa historia, wydają się aż nieprawdopodobne. Zdarza się, że do sali wystawowej wchodzą turyści i zamierają w miejscu – stojące tam postaci, znakomite repliki mieszkańców grodu z epoki brązu i wczesnego średniowiecza, do złudzenia przypominają żywe osoby. Perfekcyjnie zachowane są realia obu epok. Skąd turyści dowiedzieli się o Karpackiej Troi? Z Internetu, prasy czy może zobaczyli reklamę na billboardzie? Jak dzisiaj skutecznie reklamuje się nowe muzeum? Na pewno w bardzo różny, ale możliwie najbardziej masowy sposób. Ogromną rolę odgrywa Internet, tak więc strona internetowa skansenu musi być dobra i aktualna. Ważna jest obecność skansenu na portalach społecznościowych, m.in. na Facebooku. Do tego dochodzą artykuły w prasie, przede wszystkim ogólnopolskiej, audycje w radiu. Nasza obecność w mediach była i jest o tyle ułatwiona, że Trzcinica jest miejscem wyjątkowym w skali Polski, a także Europy. Byliśmy nominowani w wielu konkursach, dostaliśmy m.in. wyróżnienie w konkursie organizowanym przez Ministerstwo Rozwoju Regionalnego „Polska Pięknieje – 7 Cudów Funduszy Europejskich”. Rywalizowaliśmy w tym konkursie z takimi miejscami, jak Muzeum Lotnictwa w Krakowie i Kopalnia Soli w Bochni.
VIP tylko pyta Karpacka Troja nie ma kompleksów. Jest miejscem, gdzie około 1650 r. p.n.e. pojawiła się ludność kultury Otomani-Füzesabony. Ich osada przetrwała około 300 lat i dla badaczy jest to najbardziej fascynujący czas w dziejach osady w Trzcinicy. Kultura Otomani-Füzesabony była wielką cywilizacją z epoki brązu, pełniącą rolę łącznika pomiędzy światem anatolijsko-bałkańskim a obszarem Morza Bałtyckiego. Otomani-Füzesabony budowali wielkie kompleksy osadnicze, gromadzili ogromne bogactwa i świetnie rozwinęli metalurgię brązu oraz złota. Po 1350 r. p.n.e. osada przestała istnieć. Spłonęła albo zniszczyła ją naturalna katastrofa. Przez kolejne 2 tys. lat na historycznym grodzisku nie działo się nic, aż około 770 r. n.e. pojawili się tutaj Słowianie i powstał gród wczesnośredniowieczny. Na tamte czasy była to potężna osada, mocno ufortyfikowana, otoczona ponad tysiącem metrów wałów, do budowy których zużyto 6 tys. metrów sześciennych drewna. Nie inaczej, jak wielkim wyczynem budowlanym, inżynieryjnym i technicznym należy nazwać ówczesne konstrukcje. Gród, który przetrwał w Trzcinicy do około 1030 r. n.e., był jednym z najstarszych grodzisk słowiańskich w Polsce. Jesteśmy w tym zakresie zdecydowanie lepsi od Biskupina, ponieważ tam nie było Słowian i nasza pozycja w tej części Europy jest niezagrożona. Czyli nie protestuje Pan, gdy media porównują Pana do Heinricha Schliemanna, odkrywcy Homerowej Troi? (śmiech)
Ja wszystkie etykietki przyjmuję z dystansem i humorem (śmiech). Ale mówiąc poważnie: owo medialne, troszkę żartobliwe porównanie, pokazuje, z jak ważnym i wielkim odkryciem mamy do czynienia w Trzcinicy. Jeśli chodzi o sam skansen, to chcemy go ciągle ulepszać i są takie szanse. Chcemy zbudować platformę widokową, z której będzie go widać jak z lotu ptaka. Do tego Beskidy, Bieszczady, a przy dobrej widoczności także Tatry. Będą również lunety do obserwacji podkarpackiej przyrody i zabytków. Kuźnia wczesnośredniowieczna już jest, a w planach mamy obory i stodołę, by hodować tu zwierzęta, tak jak to robiono w odległej historii tego miejsca. Mówi Pan o platformach widokowych, lunetach, rozbudowanych stronach internetowych, portalach społecznościowych. Czy to oznacza, że muzeum w XXI wieku to „produkt”, który trzeba sprzedać jak każdy inny, a żeby to zrobić, ów „produkt” musi nie tylko mieć walory edukacyjne, ale musi być też atrakcyjny, nowoczesny, dobrze „opakowany”? W muzeach najważniejsze są zabytki, ale trzeba korzystać z nowoczesnej techniki, multimediów, bo to jest podstawa, by jak najlepiej, jak najatrakcyjniej pokazać ważne, unikatowe treści, jakie muzeum może zaoferować. Sukces Muzeum Powstania Warszawskiego czy Muzeum Chopina pokazuje, że trzeba mieć świetny pomysł na pokazanie historii w nowoczesny sposób, ale również świetny marketing.
Jak najbardziej. Każde dobre muzeum, które dzisiaj powstaje, to wypadkowa dobrego pomysłu (niezbędnego, by nie powstał kicz, „Disneyland”), menedżerskiego myślenia, wsparcia władz oraz pieniędzy. Czy skansen w Trzcinicy na siebie zarabia?
Żadne muzeum w Polsce i Europie na siebie nie zarabia. Zawsze muszą być jakieś dotacje lub sponsoring. Teoretycy muzealnictwa uważają, że jak muzeum – mówię o muzeum wielodziałowym – zarabia więcej niż 20 proc., to zarabia „nienormalnie” dużo i kładzie zbyt duży nacisk na komercję. Na czym może zarobić Karpacka Troja poza wpływami z biletów i sprzedażą pamiątkowych gadżetów? Od czasu do czasu wynajmujemy salę konferencyjną na różne spotkania i posiedzenia oraz pomieszczenia na restaurację. Oferujemy także atrakcyjne warsztaty lepienia naczyń z gliny, strzelania z łuku, wykonywania pradziejowych zabawek i ciekawe lekcje muzealne. Trzy lata temu, kiedy realizowaliśmy dla VIP-a materiał o jasielskich winiarzach, z rozmów z nimi wynikało, że nie mogą się doczekać powstania skansenu w Trzcinicy, bo liczą na dodatkowy zarobek. Czy okolice Jasła stają się miejscem, gdzie turysta może przyjechać na 1-2, a może i więcej dni, dzięki czemu zarobiliby restauratorzy, hotelarze, winiarze i sam skansen? Czy wasze interesy pomału zaczynają się zazębiać? Widzimy początki tego procesu, ale trzeba włożyć jeszcze wiele pracy, by tak właśnie było. W samym Jaśle brakuje hoteli, brakuje oferty turystycznej z programem kilkudniowego pobytu. A przecież są na terenie powiatu fenomenalne zabytki. Jasło i okolice to rejon Polski, który może zadowolić zarówno miłośników zabytków, jak i fanów chodzenia po pogórzu czy smakoszy wina. Pytanie, czy oni o tym wiedzą. Rzeczywiście, ta wiedza nie dociera jeszcze w sposób wystarczający do zainteresowanych. Potrzebne są działania marketingowe samorządów różnych szczebli, „spięte” w spójną całość. Sam skansen też może być czynnikiem wpływającym na otoczenie. Nie chodzi nawet o to, by Karpacka Troja osiągała 3 mln zł dochodu rocznie, ale by była na tyle inspirującym obiektem, aby wokół niej powstała taka infrastruktura hotelowa, gastronomiczna i inna, która dałaby utrzymanie 150 rodzinom z tego terenu. Jak najbardziej. Taka działalność, którą we współczesnym języku nazywamy „przemysłem kulturowym”, ma ogromne szanse. Trzeba jednak przeznaczać więcej pieniędzy na kulturę i promocję województwa. Promocję obiektów nie tylko z Rzeszowa, ale także z obszarów turystycznych. Karpacka Troja powstała niedawno. Co trzeba zrobić, by wykreować modę na odwiedzanie tego miejsca? ►
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
27
VIP tylko pyta Z jednej strony trzeba permanentnie ulepszać sam obiekt, czynić go coraz bardziej atrakcyjnym. Z drugiej – cały czas reklamować go we wszystkich rodzajach mediów. Miejmy nadzieję, że społeczeństwo będzie coraz zamożniejsze, coraz bardziej mobilne, chętne do zwiedzania, bo takie społeczeństwo najchętniej korzysta z dóbr kultury.
Jak obecnie ludzie odbierają taką instytucję jak muzeum? Czy tłumy, które spotykamy raz w roku w Europejską Noc Muzeów to epizod? A może bywanie w muzeach powoli staje się modne, a tym samym muzealnictwo staje się ważną częścią turystyki? W czasie Nocy Muzeów tłumy są epizodyczną modą, ale są realne możliwości, by muzea były odwiedzane, by stały się atrakcją ściągającą setki, tysiące turystów. Jednak trzeba zacząć od tego, by już w szkole prowadzić dzieci do muzeów, gdzie opowiada im się o historii i sztuce. Czasem jest z tym problem, bo przepisy biurokratyczne utrudniają wyprowadzenie klasy ze szkoły, a więc także pobyt ucznia w muzeum w czasie lekcji. Wszystko to wymaga dodatkowych opiekunów, pozwoleń i całej tej biurokratycznej otoczki. A szkoda, bo pielęgnowanie zainteresowania dziecka sztuką, kulturą, historią bardzo procentuje. Czy doczekaliśmy się już czasów, kiedy muzea z kapciami i napisami „nie dotykać eksponatów” odchodzą do lamusa? To rzeczywiście „przeminęło z wiatrem” i sądzę, że do tego już się nie będzie wracać. Inna jest dziś rzeczywistość. Obcowanie z historią, sztuką musi być przystępne, łatwo przyswajalne. Historia, nauka są i mogą być fascynujące dla szerokiej publiczności, ale muszą być podane w atrakcyjnej formie. A propos atrakcyjnej formy: o ile południe Podkarpacia ma szczęście do nowoczesnego muzealnictwa (Muzeum Beksińskiego i Miasteczko Galicyjskie w Sanoku, Miasto Szkła w Krośnie, Karpacka Troja w Trzcinicy), to Rzeszów, stolica regionu, ma z tym jakiś problem. Wszystkie tradycyjne, wielodziałowe muzea mają dzisiaj kłopot polegający na tym, że nie są tak atrakcyjne, jak muzea nowoczesne i stąd odwiedzane są tylko przez osoby zainteresowane konkretną ekspozycją, nie zaś w sposób masowy. Można je jakoś uatrakcyjnić? Oczywiście. Trzeba w nie zainwestować. One powinny być systematycznie unowocześniane, istnieje wręcz taka konieczność. Państwo mieliście pomysł, potencjał i umieliście zdobyć pieniądze na muzeum. To znaczy, że gdzie indziej też można… Czasem używa się na to paramilitarnego pojęcia „zdobywanie bojem”. Pieniądze, z różnymi problemami, nie szybko, ale się znalazły. Udało się nam przekonać do Karpackiej Troi samorząd województwa i zdobyć dodatkowe pie-
28
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
niądze. Całość kosztowała 14 mln zł, z czego połowę sfinansował Norweski Mechanizm Finansowy. Jak nam się wydaje, polskiemu muzealnictwu zbyt często brakuje energii, pomysłowości, myślenia w kategoriach menedżerskich. Na pewno jest to po części prawda. By było inaczej, w muzeach powinni pracować ludzie oddani, z pasją. Ja pracuję od świtu do późnej nocy, ale robię to, co lubię, co mnie fascynuje. Czy nie lepiej byłoby Panu siedzieć sobie spokojnie w swoim gabinecie w Krośnie i nie wychylać się? Czy też zakłada Pan, że jeżeli – wraz z innymi, podobnie „pozytywnie zakręconymi” – zaczniecie realizować ambitne pomysły, to to przyniesie pozytywny efekt? Myślę, że przyniesie i że pewne bariery zostały już przełamane. Ale opór jest jeszcze ciągle bardzo duży. Odnosimy wrażenie, że nie tylko wśród samorządowców. Wśród ludzi kultury również. Wśród ludzi kultury ma on inne podłoże. Zazdrość? … Czasami, patrząc na działania muzealników, odnosimy wrażenie, że największą wartością jest dla nich święty spokój. Nie chcę oceniać muzeów podkarpackich. Ogólnie mogę powiedzieć, że część największych molochów muzealnych jeszcze śpi. Mają dużo pieniędzy, a życie toczy się tam powoli. Te czasy jednak już mijają. Jak wypada biznes w roli sponsora?
Polski biznes nie jest przygotowany do sponsorowania kultury. Nie ma takich nawyków, nie widzi potrzeby, ale i pewnie nie widzi zysków. Łatwiej zasponsorować klub piłkarski, gdzie potem na stadionie dziesiątki tysięcy ludzi widzą reklamę firmy sponsorującej piłkarzy, niż muzeum. My pozyskujemy niewielkie kwoty od sponsorów, ale to są pasjonaci.
W muzeach często także szwankuje marketing, działania wizerunkowe, które dla wielu szefów instytucji kulturalnych wydają się fanaberią. Baner na budynku muzeum jako jedyna reklama tego, co dzieje się w jego murach to jednak za mało… Główna przyczyna takiego stanu rzeczy tkwi w ludziach, ale i w braku pieniędzy. Dobra reklama kosztuje. Ona się oczywiście zwraca, ale na początku trzeba mieć co wydać, żeby potem można było czerpać zyski. Paweł Potoroczyn, dyrektor Instytutu Adama Mickiewicza w Warszawie, kilka lat temu na Kongresie PR w Rzeszowie tłumaczył, że kultura ma spory udział w tworzeniu PKB. Może więc skończmy ze stereotypem, że kultura jest tylko deficytowa. Kultura to nie tylko wartości duchowe, to także konkretne pieniądze, zysk…
Przemysł kulturowy i przemysł turystyczny mogą dawać danemu regionowi ogromne dochody. To jest rzecz oczywista i niczego nowego tu nie odkrywam. Ale potrzebna jest długofalowa polityka inwestycyjna na każdym szczeblu samorządów. A wójtowi najczęściej łatwiej jest zbudować kilometr drogi niż zainwestować w kulturę. Bo samorządowcy zbyt często uważają, że ich rolą jest wyłącznie rozwiązywanie problemów gospodarczych. Znacznie mniej uważa, że ich rolą jest także zachowanie dziedzictwa kulturowego gminy, powiatu, miasta czy regionu. Zacytuję poetę: „Duza by juz mogli mieć. Ino oni nie chcom chcieć!”. Dopóki władza nie zrozumie, że kultura może przynosić pozytywne skutki, dochody, korzyści, dopóty nie będziemy mogli mówić o efektywnym działaniu w kulturze. A jednak samorządy nie żałują pieniędzy na imprezy ludyczne z piwem i kiełbaskami, bo są one masowe. O wiele trudniej natomiast wyciągnąć od nich pieniądze na kulturę „wyższą”, bo jest elitarna. Coś szwankuje: z jednej strony mówi się, że nie ma pieniędzy na kulturę, z drugiej wydaje się je bezmyślnie. Jest też tak, że niektóre obiekty kultury niekoniecznie musiałyby tyle kosztować. Choćby Muzeum Sztuki Współczesnej w Warszawie. Wystawa w Muzeum Chopina – wielka sprawa dla Polski – kosztowała ponad 30 mln zł. Nie będę już mówił o kwotach, które wydano na ekspozycję w podziemiach krakowskiego Rynku. Problem jest jak zwykle z racjonalnością wydatków. I być może jest tak, że pieniędzy na kulturę nie jest tak dramatycznie mało, jak się mówi, tylko można by je racjonalniej wydawać. Poza tym z kulturą mamy pewnie to samo co z inwestycjami: główne ośrodki „zjadają” prawie wszystko, a dla prowincji zostają resztki. Zdecydowanie tak. W UE obowiązuje – a przynajmniej dotąd obowiązywała – zasada zrównoważonego rozwoju. Nie widać tego przy dzieleniu pieniędzy na kulturę pomiędzy
województwami. Zawsze największe kwoty szły do Warszawy. I nie mają tu znaczenia pomysły, jakie są realizowane. Czy prowincja choć trochę „odbiła się” dzięki programom unijnym? Bezwzględnie tak. To była wielka szansa, z której niektóre miasta – np. Krosno, Sanok, Przemyśl czy Łańcut – skorzystały. A zatem muzealnictwo historyczne nie jest skazane na wymarcie? Nie tylko historyczne. Są przecież np. fantastyczne muzea przyrodnicze czy muzea sztuki. Przywołajmy na koniec jeszcze raz przykład Karpackiej Troi: tak odległa historia, jaką się prezentuje w Trzcinicy, jest w Polsce obecna właściwie tylko w Biskupinie, który jednak nie jest osadą słowiańską.
Tak. I dlatego można powiedzieć, że Trzcinica jest jedynym miejscem w Polsce, gdzie rekonstrukcja życia Słowian jest oparta na wynikach badań naukowych i jest optymalnie wiernie oddana. W Trzcinicy poszukujemy jeszcze cmentarzyska z epoki brązu. Byłaby to sensacja nie tylko na skalę ogólnopolską, ale europejską. Są różne nowoczesne, nieinwazyjne metody poszukiwań, ale potrzeba na nie pieniędzy.
Czyli prawdziwa sensacja dopiero przed nami. Można tak powiedzieć. Powtarzam moim słowackim kolegom: to złoto i brąz, które ludność kultury Otomani-Füzesabony u was wykorzystywała, w całości przeniosła później do Trzcinicy, gdy wycofywała się ku północy na polskie pogórza. Karpacka Troja to ważny obiekt dla regionu. I obiekt z perspektywami. ■
Wywiad i sesję fotograficzną przeprowadzono w skansenie archeologicznym Karpacka Troja w Trzcinicy k. Jasła.
PORTRET Na pytanie, skąd jestem, odpowiadam, że z Sanoka. Moje ciotki i wujkowie oraz znajomi z Soliny mogliby się na mnie o to obrazić
Artur Andrus, czyli „tornado niechętne”
PRAWDZIWY „CZŁOWIEK-ORKIESTRA”, KTÓRY – GDYBY MUSIAŁ POZOSTAĆ PRZY JEDNYM SWOIM „WCIELENIU” – WYBRAŁBY RADIO, BO NAJBARDZIEJ LUBI INTYMNĄ ROZMOWĘ ZE SŁUCHACZEM. WYMYKA SIĘ STEREOTYPOWI, ŻE JAK SIĘ JEST ARTYSTĄ KABARETOWYM, TO OD RAZU TRZEBA BYĆ TYPEM WESOŁKA. JEST RACZEJ REFLEKSYJNYM, ŁAGODNYM, WYZBYTYM JADU I AGRESJI OBSERWATOREM ŚWIATA, KTÓRY OTACZAJĄCĄ RZECZYWISTOŚĆ OPISUJE Z DYSTANSEM (TAKŻE DO SIEBIE), DOBRODUSZNĄ KPINĄ I TAKIMŻ HUMOREM.
Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak
Artur Andrus umawia się z nami w siedzibie radiowej Trójki przy ul. Myśliwieckiej w Warszawie. Na co dzień jest tu redaktorem kultowej „Powtórki z rozrywki”. Oprócz tego jest konferansjerem różnych imprez kabaretowych, artystą kabaretowym, poetą, autorem tekstów piosenek i ich wykonawcą, komentatorem TVN-owskiego „Szkła kontaktowego”. Innymi słowy: prawdziwym artystą multimedialnym. – Kombinuję, czy da się załatwić, żebym jeszcze wyskakiwał z pojemników do segregacji śmieci – śmieje się z charakterystycznym ciepłym dystansem do samego siebie. CHODZIŁ W SŁUCHAWKACH PO SOLINIE I „NADAWAŁ” Andrus urodził się ponad 40 lat temu (grudzień 1971 r.) w Lesku. Dzieciństwo spędził w Solinie, w hotelu robotniczym ze wspólną łazienką na korytarzu. Tam, przy budowie zapory, poznali się tata Józef z okolic Dynowa i mama Stefania z Łobozewa k. Soliny. Do pierwszej klasy Artur chodził do maleńkiej szkółki w Zabrodziu k. Soliny. Była to kameralna szkółka w domu jedynej nauczycielki, p. Bańczakowej, w której uczyły się równocześnie trzy klasy, w sumie kilkanaścioro dzieci. Druga klasa to już była Zbiorcza Szkoła Gminna w Bóbrce. Podkreśla, że ten przeskok, wbrew pozorom nie był traumatycznym przeżyciem, gdyż zamienił klasę 6-osobową na 9-osobową. – Poza tym to była nowa szkoła, z salą gimnastyczną, co na tamte czasy nie było normą – opowiada Andrus.
30
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
Już wtedy miał radiowe inklinacje. Wspomina, jak p. Bańczakowa przysłała mu kiedyś do radia list. Przypomniała w nim, jak chodził po Solinie ze słuchawkami na uszach i udawał, że coś nadaje. – Pani Bańczakowa napisała, że gdy teraz widzi mnie w telewizji lub słyszy w radiu, to myśli sobie, że moje marzenia się spełniły. Zapora w Solinie zawsze była punktem odniesienia. – Chodziło się albo „za zaporę” albo „przed zaporę” – wspomina Andrus. – To był odpowiednik Pałacu Kultury w Warszawie, bo najłatwiej było umówić się przy zaporze. Na pierwszy obóz harcerski pojechał do… pobliskiego Polańczyka. – To były takie półharcerskie warunki – opowiada. – Staliśmy na wartach, chodziliśmy w mundurkach, ale gdy się mundurek wybrudził, to biegło się do mamy, by go wyprała. Mówi z lekkim przymrużeniem oka, że „nie był zbyt odważnym dzieckiem”, a w obozie wziął udział właśnie dlatego, że był on tak blisko domu. – Wtedy jeszcze zastanawiałem się, czy powinienem tak sam, bez mamy, pojechać. To, że obóz był tak blisko, dawało mi poczucie bezpieczeństwa, że w razie czego mogę przecież uciec. KAWAŁY O BREŻNIEWIE I PISMO ŚW. PRZEMYCANE DO CZECHOSŁOWACJI Następnym etapem był Sanok, gdzie rodzice otrzymali, po kilkunastoletnim oczekiwaniu, mieszkanie spółdzielcze. Okres sanocki Andrus uważa za najważniejszy i najpiękniejszy w życiu. – Na pytanie, skąd jestem, ►
PORTRET
Artur Andrus.
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
31
PORTRET odpowiadam, że z Sanoka. Moje ciotki i wujkowie oraz znajomi z Soliny mogliby się na mnie o to obrazić – śmieje się. – Sanok od razu mi się spodobał i nadal mi się podoba. Podkreśla, że trafił do świetnych szkół: najpierw do SP nr 1, a później do II LO. Po tych czasach pozostało wiele wspomnień i anegdot, także tych dotyczących realiów życia w „demoludach”. Np. z obozu harcerskiego w NRD. Już wtedy Andrus lubił słuchać i opowiadać kawały. M.in. polityczne, w tym o niejakim Breżniewie, które – jak zauważył – bardzo podobają się dorosłym. Na temat Breżniewa dowcipkował również na wspomnianym obozie. – Któregoś dnia do naszej opiekunki podszedł w ustronnym miejscu NRD-owski lekarz z obozowej służby zdrowia i powiedział jej na ucho, by zwróciła mi uwagę, abym tych dowcipów nie opowiadał, bo ten pan, który kręci się wokół naszej grupy, został wysłany specjalnie po to, żeby czuwać nad takimi jak ja – wspomina Andrus. Jako kilkunastoletni chłopak na obozie w Polsce poznał kilku Słowaków (przyjaźnią się do dziś). – Byli to ludzie bardzo religijni. Gdy zaczęli mi opowiadać, w jakiej sytuacji znajduje się Kościół w Czechosłowacji, nie chciało mi się wierzyć – opowiada Andrus. Trudno mu było uwierzyć, że ktoś nie może iść do lepszej szkoły tylko dlatego, że chodzi na religię. Albo że istnieje Kościół „katakumbowy”, gdzie księża pracują w fabrykach i nie mogą normalnie odprawiać mszy. Kiedy sam pojechał do Czechosłowacji i przekonał się, że jest rzeczywiście tak, jak mówią jego przyjaciele, zapytał znajomego księdza pallotyna, co mógłby tym Słowakom zawieźć. – Ks. Stanisław Rudziński przywoził mi wtedy a to egzemplarze Pisma św. w języku słowackim, a to obrazki, a ja, czy to przy okazji wyjazdu na obóz, czy prywatnego, zawoziłem to moim przyjaciołom – opowiada. – Po 1989 r. okazało się, że dwóch z tych moich znajomych to są salezjanie, którzy wtedy nie mogli działać oficjalnie. II LO poprzedzała opinia surowej szkoły, zwano ją nawet „klasztorem”. – Ale trafiłem na świetny moment, bo w tym samym czasie przyszła tam grupa młodych nauczycieli, którzy wnieśli do tej szkoły zupełnie inny klimat. Był to czas, kiedy pojawiły się pierwsze magnetowidy. W Sanoku pierwsze dwa były na plebanii i w Komitecie Miejskim PZPR. – Z obu korzystaliśmy w podobny sposób: i tu, i tam oglądaliśmy „Rambo”. Na plebanii w ramach lekcji religii, a w komitecie – na przysposobieniu obronnym – śmieje się Andrus. – Potem pierwsze magnetowidy trafiły do szkoły, pojawiła się też kamera wideo, więc z kolegami postanowiliśmy nakręcić nią na jakiś konkurs film „Strzelanie nr 1”. To był instruktaż, jak wygląda strzelanie z kbks. Zdjęcia były robione na strzelnicy w Zagórzu. Myślałem, że wykorzystamy dźwięk nagrany podczas zajęć, ale to byłaby totalna kompromitacja, bo moi koledzy wygadywali takie głupoty, że musiałem nagrać i podłożyć oddzielny dźwięk. Musiało to brzmieć komicznie, bo wykorzystałem jakąś romantyczną muzykę w wykonaniu duetu Marek i Wacek, i na tym podkładzie tłumaczyłem, jak się składa do strzału.
32
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
W RADIU CZUJE SIĘ NAJSWOBODNIEJ Po maturze rozpoczął studia dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim. Przyznaje, że – jak niemal każdy student – na początku marzył, że zostanie gwiazdą telewizji i będzie dużo zarabiał. – Na szczęście – podkreśla – na drugim roku trafiłem do radia i to wszystko mi przeszło. Momentem przełomowym był potrzebny na zaliczenie wywiad z Wojciechem Młynarskim, przeprowadzony… wierszem. Andrus zadawał wierszem pytania, a Młynarski, improwizując, wierszem odpowiadał. Młynarskiego wybrał nieprzypadkowo: – Był zawsze dla mnie mistrzem. Uważam, że to jeden z najgenialniejszych twórców piosenek – podkreśla. Zadawał pytania z drżeniem serca, bo bał się, że słynny autor powie, że to grafomania. Tymczasem Młynarskiemu ta rozmowa bardzo się spodobała. – Przyniosłem to nagranie na zaliczenie – opowiada Andrus. – Okazało się, że dyrektor 4. programu Polskiego Radia, który był naszym opiekunem na studiach jeżeli chodzi o pracownię radiową, też jest fanem Młynarskiego. Bardzo mu się ten wywiad spodobał i w rezultacie zaproponował mi prowadzenie audycji poświęconej piosence satyrycznej w 4. programie PR. Można powiedzieć, że dzięki tej rozmowie dostałem pracę w radiu. W 1994 r. rozpoczął współpracę z programem 3. Polskiego Radia, która trwa do dziś. I do dziś, mimo iż wciela się w różne role, dziennikarstwo radiowe jest mu najbliższe. – Gdybym musiał zrezygnować z paru rzeczy, które robię i mógł sobie zostawić jedną, to zostawiłbym właśnie radio – podkreśla. – Tu czuję się najlepiej, najswobodniej. Na czym, zdaniem Andrusa, polega „dyskretny urok radia”? – Na bliskim kontakcie z odbiorcą – odpowiada. – Kiedy siadam przed mikrofonem, to mam świadomość, że zaraz będę mówił do kogoś bardzo konkretnego. W telewizji nie ma takiego poczucia. Wręcz przeciwnie, jest tam dużo elementów, które rozpraszają: ruch, światła itd. Radio jest medium bardziej intymnym i pozwala na nawiązywanie kontaktu 1:1. KABARECIARZE „NIE WYRABIAJĄ NA ZAKRĘTACH” Rozmawiamy o współczesnym kabarecie. Andrus przyznaje, że – od czasów choćby Pod Egidą czy Teya – sztuka kabaretowa bardzo się zmieniła. Dlaczego? – Bo świat jest zupełnie inny niż tamten. Inne są wzorce, inne tempo życia. Jako dowód Andrus przytacza przypadek Kabaretu Starszych Panów: – Gdy się czasem ktoś pyta, dlaczego Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski mogli tworzyć tak genialne rzeczy, a teraz podobne nie powstają, to odpowiedź jest prosta. Po pierwsze talent, ale podejrzewam, że ludzie z talentem znaleźliby się także i dziś. A po drugie, premierę nowego programu Przybora i Wasowski mieli raz na pół roku. W tym czasie pisali muzykę i teksty, robili próby z aktorami i jeszcze ktoś im chciał za to zapłacić tyle, że mogli przez te pół roku w miarę godnie żyć. Teraz pokusa polega na tym, że można zarobić znacznie więcej za znacznie gorsze rzeczy. Parę stacji telewizyjnych otworzy-
ło swoje anteny na kabaret: „róbcie, bo my potrzebujemy co tydzień 50 minut nowego programu”. I nawet najzdolniejsi „nie wyrabiają na zakrętach”. W 2010 r. Andrus otrzymał tytuł Mistrza Mowy Polskiej. – Nie sądzę, abym był człowiekiem, który najładniej mówi po polsku – przyznaje skromnie. – Mnie łatwiej zauważyć, bo występuję w radiu i telewizji. Podejrzewam jednak, że jest paru leśników, którzy mówią lepiej ode mnie, ale lis czy jeleń nie mogą ich nominować – śmieje się. I dodaje: – Na pewno to jest przyjemne usłyszeć o sobie, że się dobrze mówi po polsku, co nie znaczy, że bezbłędnie, bo takich ludzi, którzy nie popełniają błędów, nie ma. Wiosną ukazała się jego płyta „Myśliwiecka” z piosenkami autorskimi. Od wielu tygodni utrzymuje się na czele rankingów sprzedaży, już pokryła się platyną. Tego sukcesu, jak podkreśla, nikt, włącznie z wydawcą, się nie spodziewał. – Nie podejrzewam – tłumaczy – żeby to były najlepsze piosenki świata. Ale okazało się, że jest zapotrzebowanie na piosenkę autorską, tym bardziej że media udają, iż takiej piosenki nie ma. Przy okazji promocji płyty Andrus powiedział: „Od lat marzy mi się, żeby do moich piosenek ludzie tańczyli. Żeby ich porwać, żeby po latach, z moją piosenką kojarzyły im się chwile upojne i szalone. Wiem, że najłatwiej ruszyć ludzi do tańca jakimś wakacyjnym przebojem. Piszę. Może jeszcze to nie jest na miarę >>Szłaś przez skwer, z tyłu pies Głos Wybrzeża w pysku niósł…<<, pewnie nigdy nie doścignę >>Córki rybaka<< czy >>Chałupy welcome to<<, ale próbuję. To kolejne podejście”. – Swego czasu ktoś podesłał do telewizji nagranie, gdzie na pielgrzymce śpiewają moją piosenkę „Piłem w Spale, spałem w Pile”, oczywiście ze zmienionym tekstem, bo oryginał nie do końca pasował do pielgrzym-
ki – śmieje się Andrus. – Pomyślałem sobie: „no proszę, choćby dlatego warto było napisać tę piosenkę”. Albo jak mi ktoś mówi, że moją piosenkę „Beczka piwa” śpiewa się przy ogniskach, to jest to dla mnie największa frajda. WOKÓŁ JEST TYLE AGRESJI, ŻE JESZCZE JEDEN AGRESYWNY TO ZA DUŻO Artur Andrus to także popularny bloger. Niedawno ukazała się jego książka – wybór twórczości blogerskiej „Blog osławiony między niewiastami”. To ponad 500 stron pełnej „niewinnego wdzięku” satyry, której autor jest zbyt dobroduszny, by – gdy widzi coś irytującego – porządnie się rozsierdzić. – Na kogo mam się rozsierdzać? – ripostuje Andrus. – Kiedy zauważę jakąś głupotę i w pierwszej chwili się rozsierdzę, to zaraz potem myślę: przecież ja robię to samo. To jest to słynne: „Z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie”. Tak naprawdę śmieję się z samego siebie. Twierdzi, że wokół jest tyle agresji, iż jeszcze jeden facet piszący w agresywnym tonie to by było już za dużo. I że taka postawa nie jest przezeń wykreowana, lecz wynika z jego natury. Nazywa siebie żartobliwie „tornadem niechętnym”. – To takie tornado, któremu już na wstępie nie chce się lecieć dalej po świecie. Nawet gdybym miał ochotę zaatakować personalnie kogoś, kto mnie wkurzył, to myślę sobie, że przecież on może mieć żonę (lub ona męża), która (który) szczerze go (ją) kocha. To już jest wystarczający powód, żebym tej osobie nie robił krzywdy. Odkąd rodzice przeprowadzili się do centralnej Polski, do tej samej miejscowości, w której mieszka brat, Andrus rzadziej bywa w Sanoku. – Ale jeżeli zdarzają się okazje i do czegoś mnie tam potrzebują, to chętnie jadę – podkreśla. ■
Fotografie i rozmowa przygotowane w siedzibie programu 3 Polskiego Radia przy ul. Myśliwieckiej w Warszawie oraz w „trójkowym” studiu im. Agnieszki Osieckiej.
BĄDŹMY szczerzy
Nie ma co grymasić
Jarosław A. Szczepański
Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.
Podpisywaniu przez arcybiskupa Józefa Michalika i Cyryla I pojednawczego orędzia w scenerii warszawskiego Zamku Królewskiego i w otoczeniu polityków przyglądałem się jakoś bez emocji. W swoim nie tak przecież krótkim życiu nie spotkałem nikogo, powtórzę – nikogo, kto by żywił choćby niechęć, a cóż dopiero nienawiść, do prawosławnych współbraci w wierze, a ze strony znanych mi prawosławnych do katolickich współbraci. Oczywiście, gdzieś w zakamarkach świadomości tli się niesmak z powodu odmowy ze strony zwierzchników rosyjskiego prawosławia udzielenia gościny w Moskwie pielgrzymowi wszech czasów Janowi Pawłowi II, szczególnie po jego pamiętnych słowach o płucach chrześcijaństwa – zachodnim i wschodnim. Choć nasz błogosławiony papież ma dziś w Moskwie bodaj najpiękniejszy w świecie pomnik. Ale między wiernymi obu wyznań niechęci, tym bardziej nienawiści, trudno się dopatrzyć. Sam zaś tekst orędzia napisany został na tak wysokim stopniu ogólności, że nie budzi żadnych kontrowersji – jest po prostu ogólnie słuszny. Ale po coś został napisany i podpisany. Pod pewnym względem jest precedensowy – to bodaj pierwszy wspólny dokument podpisany przez tak wysoko postawionych dostojników obu Kościołów. Relacjom wiernych obu Kościołów zapewne nie zaszkodzi, a i pomagać nie bardzo ma w czym. Jest więc mniej więcej jak placebo. Po prostu nie szkodzi. Hałas medialny wokół faktu dokonanego w Zamku Królewskim odebrałem jako sztucznie pompowany, a natrętna obecność przy nim mało wiarygodnych polityków nawet nieco śmieszyła. A już porównywanie tegoż orędzia przez gawiedź mainstreamowego dziennikarstwa z listem biskupów polskich do biskupów niemieckich z 1965 roku wprawiało w osłupienie! Tamten dokument był boleśnie konkretny, był czynem par excellence chrześcijańskim wpisującym się w obchody 1000-lecia chrztu Polski, ale też był odpowiedzią na dokonujący się w RFN latami, mozolnie, społeczny, podkreślę – społeczny, rachunek sumienia po grzechu nazizmu. Owoc doczesny tego listu dojrzał bardzo szybko, bo już po pięciu latach. Mam na myśli uznanie przez Republikę Federalną w grudniu 1970 roku granicy na Odrze i Nysie. Uważam, że ów list stał się bardzo ważnym katalizatorem tego faktu. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że owo uznanie powojennej granicy
34
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
polsko-niemieckiej było chyba największym sukcesem politycznym Władysława Gomułki, który po liście biskupów polskich rozpętał histeryczną nagonkę na Kościół pod hasłem: „Nie zapomnimy – nie przebaczymy!”. Kilka dni później zszedł on ze sceny politycznej w niesławie po masakrze urządzonej robotnikom Wybrzeża. A już na początku 1971 roku Stolica Apostolska ostatecznie ustabilizowała administrację kościelną w zachodniej i północnej Polsce. A w Gdańsku-Wrzeszczu polski kościół św. Stanisława ponownie zaczął służyć wiernym (na wspomnienie pierwszej mszy św. w odzyskanej świątyni, w której moi dziadkowie brali przed II wojną ślub, dziś jeszcze czuję zapach benzyny – w latach 1939-1971 kościół był garażem wojskowym, najpierw hitlerowskim, a po wojnie komunistycznym) – ot, taki gest od ekipy Gierka... Sens orędzia prawosławno-katolickiego jawi mi się cokolwiek tajemniczym. Nie sądzę, aby w dającej się przewidzieć przyszłości zaowocowało ono tak znacząco, jak list naszych biskupów z 1965 roku. Jest jednak jeszcze jeden aspekt w relacjach prawosławno-katolickich, nieobecny w polskiej publicystyce. Mój przyjaciel, osoba duchowna, opowiadał mi kilka dni temu o spotkaniu z kolegą, zakonnikiem, który jakiś czas spędził w dalekiej Syberii na polecenie swoich zakonnych przełożonych. Miał otoczyć opieką duszpasterską tamtejszych katolików, głównie Polaków. Wymagało to wielkiego trudu organizacyjnego i siły przebicia w kontaktach z rosyjskimi urzędami i instytucjami. I tu okazał się bezradny. Wrócił do kraju, a władze zakonne zastąpiły go innym zakonnikiem – Irlandczykiem. Osiągnął znacznie więcej. Przede wszystkim wykorzystywał swoje doświadczenia w układaniu relacji z duchownymi anglikańskimi. Zabiegał o życzliwość duchownych prawosławnych, co zaczęło dawać świetne efekty. Dobre relacje z duchownymi prawosławnymi przekładały się na życzliwość rosyjskich urzędów i instytucji. Krótko mówiąc – nie musimy być entuzjastami orędzia, możemy nie wierzyć do końca w jego szczerość i wyłącznie szlachetne intencje, zapewne politycy: i ci rządzący akurat Polską, i rosyjscy, wietrzą dla siebie jakiś interes z jego podpisania płynący. Ale bądźmy szczerzy – w Rosji są katolicy i nie jest im z tego powodu lekko, a grzechem jest o nich nie pamiętać. Jeśli więc wspólnotom katolickim w Rosji to orędzie posłuży codziennemu praktykowaniu wiary i ułatwi korzystanie z posługi duszpasterskiej, to nie ma co grymasić, tylko zawierzyć Opatrzności. To zawierzenie, per saldo, zawsze ma sens. ■
AS z rękawa
Rewolucje zjadają swoje dzieci
Krzysztof Martens
brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.
To stare powiedzenie dotyczyło rewolucji francuskiej i jej przywódców Georgesa Dantona i Maksymiliana Robespierra, którzy kolejno zaznajamiali się z działaniem gilotyny. Teza ta jest prawdziwa, bolesna dla wielu rewolucjonistów i znajduje potwierdzenie w XXI wieku. Bohaterowie pomarańczowej rewolucji na Ukrainie zniknęli ze sceny politycznej. Julii Tymoszenko grozi wieloletnie więzienie. W Libii po śmierci Kadafiego toczą się walki pomiędzy zbrojnymi oddziałami, których nikt nie jest w stanie kontrolować. W Egipcie polityczną władzę sprawuje wojsko i Bractwo Muzułmańskie. Bohaterowie arabskiej wiosny z placu Tahir pozostali z pustymi rękami. Dramatycznym wydarzeniom w Syrii bezradnie przygląda się cały świat. W pierwszej fazie walk media budowały piękną opowieść o ludowym zrywie zmierzającym do obalenia satrapy. Sytuacja zmieniała się jednak bardzo szybko. Po kilku miesiącach szeregi powstańców zasilili niebezpieczni i bezwzględni ochotnicy z Jemenu, Arabii Saudyjskiej i Jordanii. Włączyła się też do walki Al-Kaida. W lutym jej szef Ajman az-Zawahiri wezwał swoich zwolenników na dżihad do Syrii. W ten sposób ludowy zryw znalazł się pod chaotyczną kontrolą dżihadystów, radykalnych muzułmanów, lokalnych dowódców i zawodowych rewolucjonistów, którzy swoje doświadczenie zdobywali w Iraku czy Afganistanie. Jak to zwykle bywa, o swoje interesy na terenie Syrii zaczęły aktywnie dbać: Turcja, Izrael, Arabia Saudyjska, Francja i oczywiście Stany Zjednoczone. Po stronie dotychczasowej władzy opowiedzieli się – Iran, Rosja i Chiny. W pierwszej fazie konfliktu proreżimowe wojsko mordowało protestującą ludność cywilną. Później zaczęło
36
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
dochodzić do masowych morderstw ludzi związanych z AlAssadem. Zagraniczni komendanci powiązani z ugrupowaniami terrorystycznymi nie mieli żadnych skrupułów, lokalni powstańczy dowódcy zostali zmarginalizowani. Dzisiaj istnieje realne niebezpieczeństwo, że arsenały broni chemicznej i biologicznej, pozostające na razie w rękach reżimu, dostaną się w ręce powstańców i zostaną użyte w walce. Al-Assad zdaje sobie sprawę z tego, że nie może się posłużyć gazem bojowym w starciach z rewolucjonistami, bo to pociągnęłoby za sobą interwencję Zachodu. Takich oporów może nie mieć Al-Kaida. To prawda, że Druzowie i sunnicka klasa średnia przestali wspierać Al-Assada, ale strach przed mudżahedinami wcale ich nie skłania do poparcia rewolucji. Trudno się dziwić, że rządząca partia Baas przygotowuje sobie „miękkie lądowanie” i chce doprowadzić do podziału kraju poprzez utworzenie Państwa Alawitów w zachodniej Syrii. Taki twór polityczny już istniał w okresie międzywojennym pod patronatem Francji. Jest to wariant rozwoju sytuacji bardzo prawdopodobny. Konfuzja polityczna liderów politycznych Zachodu polega na tym, że dzisiaj nie bardzo wiadomo, czy poparcie rewolucji nie jest kreowaniem jeszcze bardziej niebezpiecznej dla całego świata przyszłości Syrii. Przekształcenie tego kraju w państwo islamskie, będące kolejnym zapleczem dla terroryzmu, jest całkiem realne. Syryjska rewolucja rozpoczęła się półtora roku temu jako pokojowy, świecki ruch protestu. Dzisiaj inicjatywę przejęły organizacje militarne, kładące ogromny nacisk na akcenty religijne i głoszące hasła dżihadu. Jak to wszystko się skończy – kto dożyje, zobaczy. Jednak widać gołym okiem – syryjskie wydarzenia to potwierdzają że każda rewolucja zjada własne dzieci. ■
MĘSKIE, żeńskie, nijakie
Myśl, tańcz i kochaj... siebie
Lena Świadek
Łatwiej chyba napisać czego nie robiła, niż co robiła. Pisarka, choreograf, modelka, fotograf, podróżniczka, Lena połączyła swoje talenty w tym, co daje jej największą radość: zgłębianie i transformowanie wnętrza ludzkiego za pomocą terapii i sztuki. Prekursorka metody isedo w Polsce, Lena prowadzi terapie i warsztaty samorozwoju wraz z Anną Brandysiewicz. Więcej informacji znajdziesz na www.schoolofcreation. com lub www.diamentowekobiety.pl
Co się zazwyczaj dzieje, gdy spotykają się dwie osoby, które się nie zgadzają prawie we wszystkim? Najprostszy scenariusz to oczywiście kłótnia, darcie kotów, szat czy włosów z głowy, ewentualnie założenie dwóch wrogich frakcji politycznych :-) W moim przypadku było inaczej, bo też przyszło mi się nie zgodzić z nie-byle-kim. Agnieszka Perepeczko, bo o niej mowa, to kobieta nieprzeciętna, o niespożytej energii, wyjątkowej urodzie i inteligencji; postać barwna, soczysta, nawet jeśli dla niektórych kontrowersyjna, ale też odważna i bezkompromisowa w swych poglądach. Zgadzałyśmy się zgodnie, że się nie zgadzamy... ale za to w ilu fascynujących tematach: od pieniędzy, przez podejście do rodziny czy wieku, na miłości skończywszy.
Fot. Monika Motor
Zaczęło się bardzo niewinnie, od przypadkowego spotkania i pierwszej rozmowy przy kawie, której nie mogłyśmy skończyć...i która trwała nawet, gdy piłyśmy nasze kawy na dwóch różnych kontynentach: Agnieszka w Australii, ja w Kanadzie, poprzez maile, z których wykluło się 46 rozdziałów naszej książki „Myśl, tańcz i kochaj... siebie”. Agnieszka z precyzją skalpela wbijała się w najgorętsze tematy, nie owijając niczego w bawełnę, ja starałam się spojrzeć na nie głębiej i zrozumieć, dlaczego jest jak jest; coś, co robię na co dzień w mojej pracy terapeuty. A więc dlaczego Polki bywają smutne; czego szukają i co znajdują na portalach randkowych; czy świat męski może zrozumieć ten kobiecy i kto ma płacić za kolację? Agnieszka otwierała jedną puszkę Pandory po drugiej, z brawurą i walecznością amazonki, ja – starałam się ofiarować czytelnikom zrozumienie problemu i narzędzia do jego transformacji. Łączyła nas wspólna intencja: stworzenie książki in-
38
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
spirującej i odważnej, motywującej kobiety do zadania sobie istotnych pytań i dającej kilka ważnych wskazówek, jak odnaleźć na nie odpowiedzi. Obie mówiłyśmy po prostu o sobie, czerpiąc z naszych doświadczeń, po prostu dzieląc się tym, co odkryłyśmy, bez przynudzania i moralizowania. Taką mam przynajmniej nadzieję. Chyba się udało, choć to Wam, nie mnie, oceniać. Słowami Agnieszki: „>>Myśl, tańcz i kochaj... siebie<< to zderzenie sposobu myślenia, doświadczeń i wrażliwości dwóch kobiet. Jednej: nieco kontrowersyjnej, zaczepnej, często atakowanej w tabloidach, ale też lubianej przez Was (są dowody) mimo jej hedonistycznego i nieco egoistycznego podejścia do życia, i drugiej: prawie czterdzieści lat młodszej, trochę nawiedzonej poetycznej czarownicy-anielicy, dziennikarki o szerokich horyzontach myślowych. Pomyślałyśmy, że takie spotkanie w książce może być interesujące i w naszej polskiej rzeczywistości potrzebne. Potrzebne w kraju, w którym ciągle się gorszymy, oburzamy, krytykujemy, a co najgorsze, brakuje nam przy tym odwagi, żeby coś zmienić, żeby było lepiej, radośniej i przede wszystkim łatwiej i przyjemniej w życiu... Lena i ja to mieszanka wybuchowa, która czasem nas same przeraża... Moja dzika energia, niewyparzony język, średniej jakości tolerancja na ludzką zawiść i zakłamanie, mój sceptycyzm wymieszany z optymizmem, połączyły się dość obiecująco z poetycką delikatnością Leny, z jej miłością do ludzi, dobrocią i cierpliwością, a zarazem niezwykłą logiką sądów tej pięknej kobiety”. Można o tej książce powiedzieć wiele, ale na pewno nie można jej zarzucić, że jest nijaka. Mam nadzieję, że się Wam spodoba, że będzie tą iskrą, która da Wam energię do tańca, do myślenia i pokochania siebie. I tego Wam życzę. ■
PROCES myślowy
Prokurator nie ma lekko
Jerzy Borcz
adwokat, współwłaściciel Kancelarii Adwokackiej J. Borcz i Partnerzy, specjalizujący się w prawie gospodarczym i handlowym. Zapalony myśliwy, koneser wina, zwłaszcza pochodzącego z krajów Nowego Świata.
W mediach nie ustaje wrzawa wokół afery Amber Gold. Nic dziwnego, dla wielu osób to prawdziwy dramat, często utrata materialnego dorobku całego życia. Rzecz wydaje się tym bardziej bulwersująca, ze względu na rolę, jaką w niej odegrały, a raczej nie odegrały różne instytucje naszego państwa. W ogniu płynącej zewsząd krytyki, oczywiście najbardziej dostaje się prokuraturze. Postępowanie gdańskich prokuratorów w tej sprawie potępiają w czambuł właściwie wszyscy, od dziennikarzy, przez ministra sprawiedliwości, prokuratora generalnego, do Krajowej Rady Prokuratury. Zapewne niemało jest racji w tych opiniach, zapewne wszczęte w tej sprawie postępowanie przedwcześnie umorzono, zaś potem pochopnie zawieszono. Dzisiaj wszyscy są mądrzy po szkodzie i dokładnie wiedzą, co prokurator prowadzący sprawę powinien był zrobić wiele miesięcy wcześniej. Oczywiście, powinien przedstawić Marcinowi P. szereg zarzutów, w tym oszustwa, wystąpić o aresztowanie go i nie dopuścić do przyjmowania przez Amber Gold lokat od klientów. Z dzisiejszej perspektywy może się to wydawać dość proste. Jestem jednak przekonany, że powiedzmy pół roku temu, z punktu widzenia prowadzącego śledztwo prokuratora rzecz musiała się przedstawiać istotnie inaczej i nie było łatwo podejmować oczekiwane dzisiaj decyzje. Nie wiem, czy minister sprawiedliwości zastanawiał się, co konkretnie musiał zrobić prokurator, aby móc przedstawić kierownictwu Amber Gold zarzuty, dające szanse na areszt i ewentualne zatrzymanie działalności tej firmy. Nie sposób wyobrazić sobie, by można było formułować procesowe zarzuty w oparciu o materiały prasowe, które na ówczesnym etapie jedynie przedstawiały wątpliwości co do realności uzyskania na inwestycjach w złoto stopy zwrotu pozwalającej na wypłatę klientom obiecywanych pieniędzy, czy też przedstawiały spekulacje co do źródeł finansowania linii lotniczych OLT Express. Wpisanie na czarną listę przez Komisję Nadzoru Finansowego i doniesienia ze strony tej instytucji mogły być jedynie wstępem do prowadzenia śledztwa. I tutaj pojawia się już problem konkretnych czynności procesowych, jakie należałoby podejmować wobec firmy, która póki co obsługuje swoje zobowiązania i na którą jeszcze nie skarży się żaden z pokrzywdzonych klientów. Żeby wykazać funkcjonowanie piramidy finansowej trzeba przejąć praktycznie całą dokumentację obrazującą zawarte umowy z klientami
40
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
i dokonane przez nich wpłaty w całym okresie działania, aby można było oszacować wysokość powstających zobowiązań. Wysokość tych zobowiązań należałoby porównać z aktywami firmy, które przecież w dużej części są rozpoczętymi inwestycjami finansowymi, a ich wartość podlega różnym fluktuacjom w czasie. Potrzebne byłyby zapewne dokonywane na przyszłość projekcje kształtowania się wartości części aktywów. To wszystko jest mocno skomplikowane, wymaga ogromnej i czasochłonnej pracy biegłych finansistów i oczywiście pociąga za sobą duże koszty, które musi wyłożyć prokuratura. Skoro znaczna część pieniędzy zebranych przez Amber Gold przeznaczona podobno została na uruchomienie działalności linii lotniczych OLT Express, to prokuratura musiałaby zbadać przepływy pieniężne między tymi firmami, a więc praktycznie przejąć również dokumentację finansową OLT. Wyobrażam sobie, co by się wówczas działo, jakie gromy sypałyby się na prokuraturę ze strony klientów Amber Gold oskarżających śledczych, że paraliżują działalność firmy, dzięki której mogą pomnożyć swoje zasoby pieniężne. Klienci OLT oskarżaliby prokuratorów, że podcinają skrzydła przewoźnikowi, który realizował naprawdę atrakcyjną ofertę na naszym rynku przewozów lotniczych, doprowadzając do znacznej obniżki cen przelotów. Dziennikarze z pewnością zadawaliby wówczas pytania, jak się mają takie radykalne działania prokuratury do gwarancji wolności gospodarczej, swobody umów, poszanowania przedsiębiorczości. Część mediów nie miałaby wątpliwości, że działania prokuratury wynikają z jakiegoś politycznego zlecenia, którego źródła zapewne dałoby się wskazać. Marcin P. miałby doskonałe usprawiedliwienie mówiąc, że gdyby nie działanie prokuratury, która zrujnowała jego firmę, to bez problemów wywiązałaby się ona ze wszystkich umów zawartych z klientami. Weryfikacja takich twierdzeń zapewne nie byłaby prosta. Myślę, że warto próbować wyobrazić sobie taki alternatywny scenariusz zdarzeń, zanim potępi się w czambuł prokuratora. Jak się okazuje, są sytuacje, w których cokolwiek by prokurator zrobił, to zrobi źle. ■
VIP kultura
Stanisław Ligęza.
Mauzoleum Ligęzów w kościele oo. bernardynów w Rzeszowie
Mauzoleum Ligęzów.
LIGĘZOWIE
Nieodkryte mauzoleum Ligęzów Mikołaj Spytek-Ligęza, fundator mauzoleum.
Niedawno konserwatorzy Ewelina Dziopak-Gruszczyńska i Marcin Gruszczyński odnowili mauzoleum rodu Ligęzów w prezbiterium rzeszowskiego kościoła oo. Bernardynów. Usunęli warstwy zabrudzeń i wosku, którymi rzeźby były zabezpieczane. Odtworzyli polichromię, której resztki zachowały się na powierzchni posągów. Wtedy okazało się, że mamy do czynienia ze znakomitym i słabo znanym dziełem sztuki. Zdjęcia pozwalają oglądać w zbliżeniu twarze członków możnego rodu – ludzi, którzy zmarli przed wiekami.
Tekst Antoni Adamski Fotografie Ewelina Dziopak-Gruszczyńska Każda z nich jest autentyczna, zindywidualizowana jak twarz żywego człowieka: mamy do czynienia ze świetnymi portretami. Ludzie w tamtej epoce znali kruchość życia. Zależało im na tym, by potomnym pozostawić utrwaloną na tablicy epitafijnej pamięć o sobie. A z nią – swój wizerunek. Andrzej Batory, bratanek króla, wyjechał do Rzymu, gdzie w wieku lat 20 został kardynałem. Po powrocie do kraju objął diecezję warszawską, po czym pospiesznie przystąpił do budowy swego nagrobka. Odszedł, mając zaledwie 33 lata, zabity w czasie wojny siedmiogrodzkiej. Piotr Tylicki „biskupem krakowskim zostawszy, budował od razu dla siebie grób (…) Jakoż co jeno skończył onę fabrykę, zapadł na [śmiertelną] słabość”. Podobnie postąpił Mikołaj Spytek Ligęza. Mikołaj Spytek – kasztelan sandomierski, właściciel Rzeszowa, ufundował kościół i klasztor oo. Bernardynów nie tylko jako miejsce kultu cudownej figury Matki Boskiej. Świątynia pełniła również funkcje bastionu w systemie obronnym miasta, a także miejsca pochówku rodziny
44
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
oraz mauzoleum rodowego. W roku śmierci – 1637, Mikołaj Spytek Ligęza zmienił zdanie, nakazując pochować się w habicie bernardyńskim, w zwyczajnej sosnowej trumnie pod progiem kruchty (babińca), „aby każdy...wchodzący do kościoła...trumnę moją...nogami zawsze deptał”. Podobnie postąpił Michał Kazimierz Pac, hetman wielki litewski, którego w 1682 r. pochowano pod progiem kościoła św. Piotra i Pawła na wileńskim Antokolu. Na płycie – bez nazwiska fundatora, herbów i tytułów – widniał tylko łaciński napis: „Tu leży grzesznik”. Z wielką pokorą pozostawała w sprzeczności magnacka pycha: nazwisko rodowe Paców utrwalono – i to kilkakrotnie – złoconymi literami na fasadzie świątyni. Z wyrażoną w testamencie pokorą Mikołaja Spytka kontrastowała wystawność jego pogrzebu. Właściciel Rzeszowa zarządził, by wzięli w nim udział wszyscy księża i zakonnicy z jego rozległych dóbr oraz 500 żebraków. Wszystkich uczestników ceremonii nakazał hojnie wynagrodzić, rezerwując na ten cel w testamencie odpowiednie
LIGĘZOWIE kwoty. Zaś na wieczną pamiątkę powstać miał wspania- ręce i szczegóły ubioru. Podkreśla to barwa oczu i ust, koły pomnik nagrobny upamiętniający cały ród Ligęzów. Od lor włosów i złocenia ornamentu zbroi. Co więcej: ta dbaczasu budowy Kaplicy Zygmuntowskiej przy katedrze wa- łość o detal nie powoduje wrażenia, iż mamy do czynienia welskiej (1517 - 33) rozpowszechniły się dobudowywane z osobliwością w rodzaju woskowych kukieł. Przeciwnie: do kościołów kaplice magnackie (ostatnią z nich ufundo- wizerunki Ligęzów oddają psychologiczną głębię przedstawał arcyksiążę Stefan Habsburg przy wianych postaci. Mamy wrażenie, iż farze żywieckiej w roku 1933!). Jedpatrzymy w twarz żywego człowieka, nak Mikołaj Spytek wybrał rzadszą choć ten zmarł kilka stuleci temu. To formę: mauzoleum rodowego usytuodzieło sztuki wysokiej klasy. wanego nie w kaplicy, lecz w preNa przykład Mikołaj Spytek Ligęzbiterium kościoła. Jego pierwoza musiał być kimś stanowczym, nawzorem są słynne nagrobki rodziny wykłym do rozkazywania. W jego królewskiej w kaplicy hiszpańskiewzroku czai się porywczość, której nie go Eskorialu oraz grobowiec książąt jest w stanie zamaskować nawet mosaskich we Freibergu (1595). W nidlitewna poza. Nalana twarz okolona szach ścian północnej i południowej jest krótko strzyżoną brodą i szerokirzeszowskiego prezbiterium umieszmi wąsami. Na gładko ogolonej czaszczono w niszach po cztery wykonane ce cyrulik pozostawił pęk opadających z alabastru postaci. To najznamienitsi na czoło włosów. Fryzurę taką zwano przedstawiciele rodu Ligęzów. „głową cybulaną” i noszono jeszcze Pod prezbiterium znajduje się w XVIII stuleciu do kontusza. Trudkrypta, w której spoczywają prochy no nazwać tę twarz piękną czy symLigęzów: fundatorów i dobroczyńpatyczną. Możnowładca „był bowiem ców kościoła. (Miejsce spoczynku w mniemaniu własnym i potomnych Mikołaja Spytka jest dziś nieznane. wyższy nad takie drobiazgi, jak brzyMikołaj Spytek Ligęza. Nie wiadomo, czy został pogrzebadota, gruboskórność czy wręcz brutalny pod progiem kościoła). Prezbiteność zakodowana w rysach. Ponad te rium – zamknięte dla wiernych – pełfizyczne małości wyniesiony był wyniło w tamtej epoce rolę chóru zasokością urodzenia, tym szlacheckonnego. Rzeźbione postacie Ligętwem, które w przekonaniu rzecznizów – klęczących w modlitewnej poków szlachty zawierało w sobie jakąś zie, z pobożnie złożonymi rękami, >>moc cudowną<<” – pisze Tadeusz górowały nad postaciami zgromadzoChrzanowski. nych na nabożeństwie zakonników. Do Mikołaja Spytka z postury W ten sposób strefa zmarłych oddziei z charakteru podobny jest klęczący lona była od świata żywych, a jednow sąsiedniej niszy Stanisław Ligęza, cześnie łączyła się z nim. Postacie Likasztelan żarnowiecki i starosta lugęzów – przedstawionych przez rzeźbaczowski. Zastygły w gwałtownym biarza realistycznie jako żywych lugeście podnosi wzrok ku górze, jakdzi – były wśród nich obecne w senby ktoś napomniał go co do konieczsie symbolicznym i materialnym. ności modlitwy. Powyżej podobizna Znieruchomiałe w pozie wieczystej Mikołaja Ligęzy z Bobrku – ojca funadoracji włączają się w modlitwę żydatora, starosty bieckiego i kasztejących. Nad jednymi i drugimi rozpolana wiślickiego. Przedstawiony zościera się sklepienie świątyni – symstał jako dostojny starzec, z któreMikołaj Ligęza. bol nieba. go twarzy emanuje wewnętrzny spoWizerunki Ligęzów w ciągu wiekój i rozwaga. Z ufnością wznosi on ków uległy zatarciu. Pokryły się zawzrok w stronę ołtarza. Obok jego brudzeniami i kurzem; dodatkowo zabezpieczono je war- brat Zygmunt, cześnik wielki koronny, sprawia wrażenie stwą wosku. Czas zniszczył polichromię; tylko jej śla- nieobecnego: w zamyśleniu skierował wzrok ku ziemi. dy zachowały się na powierzchni. To dla nas zaskoczeNa ścianie północnej jedyna postać klęcząca pod tarnie, gdyż przyzwyczajeni jesteśmy do surowej, bezbarw- czą z herbem Półkozic. To Jan, syn Jana wojewody łęczycnej rzeźbiarskiej bryły. Tymczasem nawet antyczne rzeź- kiego. Ten drugi żył w XV w. i uważany był za założycieby były polichromowane: pokrywane jaskrawymi, ostry- la rodu. Obaj przedstawieni zostali jako pogrążeni w głęmi barwami burzą nasze gusty estetyczne. Oczyszczenie bokiej modlitwie. Modlitewne zamyślenie widać także na rzeźb pozwoliło dostrzec niewidoczne przedtem szczegóły. obliczach: Feliksa Ligęzy – arcybiskupa lwowskiego, oraz W świetlistym alabastrze oddana została każda zmarszcz- Hermolausa – podskarbiego wielkiego koronnego. Wszyka na twarzy i każda fałda skóry; realistycznie odtworzono scy ci możnowładcy wydają się być oderwani od swych ►
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
45
LIGĘZOWIE
Feliks Ligęza.
codziennych zajęć. Są jakby nieobecni: do głębi przejęci myślą o śmierci klękają do modlitwy, by w tej pozie zastygnąć na wieki. W obejściu paryskiego opactwa Saint Denis przedstawiono dostojne postacie klęczących królów, a pod nimi odrażające wyobrażenia ich rozkładających się ciał. Ten drastyczny obraz został zaoszczędzony tym, którzy oglądają rzeszowskie mauzoleum. (Kto chce zobaczyć theatrum śmierci niech obejrzy obraz „Memento mori” z XVII stulecia w krośnieńskiej farze). Może zamyślenie modlących się Ligęzów bierze się ze świadomości, że skierowawszy wzrok w dół, pod płytami posadzki prezbiterium zobaczyć mogą tylko proch, w jaki obróciły się ich ciała? „To są żywi ludzie, w akcie modlitwy, zadumani, lub szepcący słowa pacierza (kilka postaci ma półotwarte usta). Rzecz charakterystyczna – nie starają się jeszcze nawiązać z widzem kontaktu, jak to się dzieje w pełnym baroku – ignorują go. Stany duchowe, jakie przeżywają, chowają dla siebie, otoczeni mgiełką niedostępności i chłodną rezerwą, wiedzą, że nasz wzrok na nich się zatrzymał, ale udają, że dla nich nie istniejemy. To, co przeżywają daje nam autor zrozumieć bardzo dyskretnymi środkami, ekspresja jest stuszowana, bardzo łagodna. A stany psychiczne, wprawdzie zróżnicowane, ale zawsze są pozbawione gwałtowności – lekka troska, zaduma nad przeciwnościami losu czy smutne roztargnienie – dają się dostrzec spod pozorów zewnętrznej obojętności i obcości. W rezultacie powstała fascynująca, dworska, wykwintna sztuka, której pozorny chłód tym bardziej zmusza do obserwacji, sztuka, w której (...) właśnie człowiek, jego postać i jego wewnętrzne przeżycia stają się głównym obiektem zainteresowań twórcy” – pisze Mariusz Karpowicz, przypisując autorstwo rzeźb Włochowi Sebastianowi Sali. Większość badaczy jest innego zdania: rzeszowskie mauzoleum Ligęzów wiąże z nazwiskiem Jana Pfistera, który wywodził się ze Śląska, wykonał wspaniały nagrobek Ostrogskich w prezbiterium tarnowskiej katedry oraz nagrobki Sieniawskich w Brzeżanach, stając się wybitnym przedstawicielem rzeźby lwowskiej. Pfister kształcił się m.in. w Saksonii, gdzie poznał prace Giovanniego Marii Nosseniego, twórcy wspomnianego mauzoleum książęcego we Freibergu. Nie ulega wątpliwości, że Mikołaj Spytek za życia pozował rzeźbiarzowi. Na początku wieku XVII zmarli: Mi-
46
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
Hermolaus Ligęza.
kołaj, ojciec fundatora, kasztelan Stanisław i podskarbi Hermolaus. Ich twarze zachowała ludzka pamięć i prawdopodobnie powstałe za ich życia wizerunki. Feliks Ligęza, arcybiskup lwowski, odszedł w 1560 r. Znany był jako mecenas artystów, których gościł w swojej rezydencji w Dunajowie. To oni sporządzić musieli wizerunki swego dobroczyńcy, którymi posłużył się Jan Pfister. Za to obaj Janowie żyli w XV stuleciu. W dwa stulecia później ich twarze – z charakterystycznymi długimi, niekształtnymi nosami – znane są z rzeźb wykonanych przez twórcę rzeszowskiego mauzoleum. Tymczasem u schyłku średniowiecza portret pojawiał się tylko w formie marginalnej: jako niewielka figura donatora, klęcząca u stóp postaci świętego. Nie sposób więc dziś wyjaśnić tę doskonałą portretową wierność. Obok biskupa w stroju pontyfikalnym, pozostałych ośmiu członków rodu Ligęzów przedstawiono w rycerskich zbrojach. To zbroje turniejowe – paradne, ozdobione bogatym ornamentem renesansowym. Obok leżą żelazne rękawice oraz szyszaki o fantastycznych kształtach. Niektóre z nich przywodzą na myśl głowy drapieżnych, dzikich zwierząt. Rycerz w takim hełmie miał budzić postrach na polu bitwy. Ten rynsztunek kreuje postać wojownika – obrońcy swoich ziem i obrońcy ojczyzny. Mikołaj Spytek Ligęza w latach 1600 - 1605 prowadził regularną wojnę z „Diabłem” Stadnickim z Łańcuta, zaś w 1624 r. odparł najazd tatarski na Rzeszów. Zagrożenia wewnętrzne i zewnętrzne spowodowały, iż miasto zyskało nowy, oblany wodą system obronny, w którym ważną rolę pełnił kościół Bernardynów. Przypominają o tym zachowane do dziś w jego murach strzelnice. W południowej części miasta powstał zamek nazwany od nazwiska budowniczego Ligęzowem. Wizerunki kilku pokoleń Ligęzów uczestniczą w nieustającym misterium liturgicznym. Istnieją poza realnym czasem historycznym. I ponad obserwatorem: „niegdyś wywyższeni w lożach kolatorskich, obecnie zmarmurzeni we wnękach niczym w dziuplach tej architektury domorosłego manieryzmu” (T. Chrzanowski). Bo te wyraziście odtworzone twarze wykonane zostały po to, by oglądał je nie przypadkowy widz, lecz Sprawiedliwy Sędzia. To paradoks tych wspaniałych portretów – umieszczonych w boskiej, a nie w ludzkiej rzeczywistości. ■
KOMENTARZ
ANTONI ADAMSKI: MOIM ZDANIEM
Miasto bez właściwości „Rzeszów charakteryzuje się tym, że się niczym nie charakteryzuje” – czytamy w przewodniku znanej firmy wydawniczej. Mieszkańcy Rzeszowa wolą udawać, że nie zauważają ani piękna, ani najgorszej brzydoty. Niedawno konserwatorzy Ewelina Dziopak-Gruszczyńska i Marcin Gruszczyński odnowili mauzoleum rodu Ligęzów w prezbiterium rzeszowskiego kościoła oo. Bernardynów. Teraz widać, że mamy do czynienia z wybitnym dziełem sztuki. Zdjęcia pozwalają oglądać w zbliżeniu twarze członków możnego rodu – ludzi, którzy zmarli przed wiekami. Każda z nich jest autentyczna, zindywidualizowana: to świetne portrety. Fundator mauzoleum Mikołaj Spytek Ligęza – który mądrze rządził Rzeszowem do śmierci w 1637 r. – kazał umieścić osiem pomników w niszach prezbiterium kościoła. To unikalna w skali Polski forma mauzoleum: pierwowzorem są słynne nagrobki rodziny królewskiej w kaplicy hiszpańskiego Eskorialu oraz grobowiec książąt saskich we Freibergu. Wizerunki Ligęzów w ciągu wieków uległy zatarciu. Pokryły się zabrudzeniami i kurzem. Czas zniszczył polichromię. To dla nas zaskoczenie, gdyż przyzwyczajeni jesteśmy do surowej, bezbarwnej rzeźbiarskiej bryły. Oczyszczenie rzeźb pozwoliło dostrzec niewidoczne przedtem szczegóły. W świetlistym alabastrze oddana została każda zmarszczka na twarzy i każda fałda skóry; realistycznie przedstawiono ręce i szczegóły ubioru. Podkreśla to odtworzona barwa oczu i ust, kolor włosów oraz złocenia ornamentu zbroi. Wizerunki Ligęzów oddają psychologiczną głębię przedstawianych postaci. Mamy wrażenie, iż patrzymy w twarz żywego człowieka, choć zmarł on kilka stuleci temu. Konserwacja wybitnego dzieła sztuki nobilituje. W każdym innym mieście praca Eweliny i Marcina Gruszczyńskich spotkałaby się z zainteresowaniem i uznaniem. Zostałaby zorganizowana wystawa fotografii dzieł, którymi miasto mogłoby pochwalić się w Polsce i w Europie. W Rzeszowie nic takiego się nie stało. Nikt niczego nie dostrzegł.
Kilka lat temu miłośnicy Przemyśla zmobilizowali ekologów z całego kraju przeciw wycięciu drzew na miejscowym Rynku. Gdy zapowiadała się zadyma o ogólnopolskim zasięgu, władze wycofały się ze zbyt pospiesznie podjętych decyzji. W Rzeszowie podobny protest byłby nie do pomyślenia. Dlatego rzeszowski Rynek szpeci betonowa ściana zasłaniająca widok na plac od zachodu. Stylizowana na wejście do miejskiego szaletu eksponuje to, co w szalecie najważniejsze: ogromne, ohydne kraty wywietrzników. Znany fotografik przygotowuje album o Rzeszowie, ale tego obiektu nie sfotografuje. Wie, co jest nie w porządku i przechodzi koło ustępowej architektury milczkiem, chyłkiem... Jakby tego było mało, zza betonowej ściany wysuwa się dach zamontowanej tu na stałe najdroższej w Polsce estrady. Aluminiowe pręty konstrukcji zasłaniają fasadę zabytkowego ratusza. A teraz dobiegają końca prace nad parkingiem sąsiadującym z kościołem i klasztorem oo. Bernardynów. Jego monumentalna, betonowa ściana zasłania widok na najcenniejszy w mieście zespół sakralny. Rynkowy beton to przy niej maleństwo. Na dachu parkingu zaplanowano ogrody. Właśnie nawożona jest ziemia, na której sadzone będą drzewa, krzewy i kwiaty. A ponieważ trudno założyć ogród na betonie, cała inwestycja kosztuje słono: prawie 30 mln zł. Relaks w tym ogrodzie będzie koszmarem: z dwóch boków ruchliwe, smrodliwe aleje: Cieplińskiego i Piłsudskiego, z dołu – dodatkowe wyziewy z parkingu. Światowa nowość: odpoczynek wśród spalin! A przecież tuż obok jest duży park miejski. Założony normalnie na gruncie, nie na betonie. Wszystko to dzieje się legalnie: za zgodą zastępcy wojewódzkiego konserwatora zabytków w Rzeszowie. Odwołać się nie sposób: do wojewódzkiego konserwatora zabytków w Przemyślu za daleko, do generalnego konserwatora – za wysoko. I tak sobie żyjemy w oparach absurdu i spalin. ■
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
47
FOTOGRAFIA
Kilkanaście milionów mieszkańców… Miasto, które wypełnia wszystkie potrzeby człowieka. Wysoka, najwyższa kultura światowa we wszelkich przejawach twórczości ludzkiej – wielkie bogactwo materialne. Kipiel narodów, etnografii, ras, kierunków filozoficznych, doktryn politycznych, …ale też nędzy, bezdomności, emigracji nie zawsze trafionej – zbrodni… Wszystko się kłębi swoją codziennością. Feria kolorów, zgiełk, melodia ulicy, zapachy, ruch, tempo – i otępienie… Wkoło katedry gmachów, niebotyczne – kradną nam światło, lub odbijają lustrem. A ja z małego miasteczka, pięć razy starszego niż to miasto. - a jakże ludzkiego… Ludności 440 razy mniej… ►
FOTOGRAFIA
Cezary Łutowicz, fotograf „od zawsze”, jestem członkiem Związku Polskich Artystów Fotografików. Kilkadziesiąt wystaw, udział w wielu konkursach. Często zauważany... Wystawa „Nowy Jork - powidoki” powstała w 2010 r. po trzech latach pracy. Wystawiana w Galerii Krytyków „Pokaz” w Warszawie, Galerii Fotografii w Chełmie, Galerii BWA i ZPAF w Kielcach. Fotografia jest początkiem, punktem wyjścia do świadomej transformacji obrazu w kierunku własnego przekazu. Od lat jestem poza detalem, szczegółem, interesuje mnie plama, linia, kompozycja figuralna i kolorystyczna, jakiś stopień ogólności. Czas, w którym żyjemy, wyposażył nas w łatwe środki rejestracji obrazu. Narzędzia są doskonałe, coraz doskonalsze. Wybuchła fotografia – świat fotografuje. Przy tej ilości zdjęć łatwo o nieświadomy plagiat… Długo zastanawiam się nad zrobionym zdjęciem, zanim powędruję z nim w przestrzeń abstrakcji – jeszcze nie określonej, czy to fotografia, czy grafika, może malarstwo… Przypisanie do techniki, nazwy – też mnie nie obchodzi. Wstępny obraz powstaje w czasie naciśnięcia spustu migawki, ale to tylko wstęp…
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
49
FOTOGRAFIA
Wszędzie znajomi. Znajome koty, chodniki, i dziury w jezdni a słońca, powietrza, tylko się pławić… – kontrast… Mimo wszystko, lubię to wielkie miasto. Bywam tam dość często. Robię zdjęcia – jak miasto pokazać..? Miliardy zdjęć zrobiono, w słońcu, deszczu, śniegu, wietrze… – każde z tych zdjęć jest przeciwko mnie… Zawsze te „szafy”, które są pięknem i przekleństwem, gdzie czujemy się zagubieni, przytłoczeni, mali – ale i dumni z myśli człowieka. Przywożę kilkaset zdjęć. Zaglądam do nich po czasie, szukam tego, co jest kreacją tego miejsca - syntezą… Zacierają się szczegóły, przestają być ważne, cenię pojawiające się uogólnienia. Fotografia to medium potrafiące skupić naszą uwagę na drobiazgu – nie chcę tego. Chcę skupienia wrażeń, gdzie drobiazg nie istnieje. Powidoki, ten termin, choć nie precyzyjnie przeze mnie użyty, jest najlepszym słowem na to co chcę przekazać. Żadne zdjęcie nie opisze, nie przybliży, nie odda prawdy o tym miejscu… Postanowiłem pokazać emocje, które we mnie zostają – a czy to jeszcze są zdjęcia..? ■
Tekst i fotografie Cezary Łutowicz
50
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
Moje Ulubione Moją uwagę zwróciła nowa płyta Alanis Morissette – „Havoc and Bright Light”. Ciekawa jestem zwłaszcza tego „spustoszenia”. Czy nastąpi ono w trakcie słuchania płyty? Czy spustoszy mnie od Elżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, wewnątrz? A może stracę słuch? Ostatni krytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. album słynnej Kanadyjki ukazał się 4 lata temu. Alanis zaczynała swoją spektakularną karierę jako nastolatka, wciąż więc jest młoda i piękna (chy- cała płyta. Ale myślę, że w twórczości takich artystów jak Moriba piękniejsza niż jako nastolatka). Zdecydowanie jednak wolę ją ssette chodzi o coś więcej, niż seryjną produkcję przebojów. Alaśpiewającą dziś niż 20 lat temu. Wtedy roznosiła ją młodzieńcza nis śpiewa – jak zwykle – z bardzo dynamicznie brzmiącą sekcją energia, ale też jej śpiew nie był pozbawiony histerycznej manie- rytmiczną (może dlatego wielu krytyków uważa ją za wokalistry, która dla mnie była przeszkodą w słuchaniu Alanis często czy kę rockową, którą przecież nie jest). Jej twórczość od początku jeszcze częściej, niż to robili jej rozemocjonowani fani. „Ironic” oscylowała między alternatywnym popem i rockiem. Lubimy też i „Thank U” były megaprzebojami, a Alanis ma trochę pecha, że te piosenki Alanis, w których nawiązuje stylistycznie do najlepnie jest Amerykanką, bowiem nigdzie lepiej niż w Ameryce nie szych tradycji amerykańskiej ballady. Taka właśnie jest najnowsza płyta kanadyjskiej wokalistki. Jest też – jak zawsze – nowopotrafią promować i wynosić na piedestał „swoich”. Najnowsza płyta A. Morissette brzmi świetnie! Przypomi- czesna i aktualna pod względem pomysłów na podziały rytmiczna najlepsze produkcje mojego ukochanego U2. I nic dziwnego, ne i riffy gitarowe, tak ważne w każdej odmianie muzyki rozskoro czytam, że współproducentem krążka jest odpowiedzial- rywkowej. Czyli wszystko gra! „Havoc and Bright Light” wprony m.in. za brzmienie nagrań Irlandczyków Joe Chiccarrelli. Pły- wadza słuchacza w pozytywny nastrój, pozwala rozkoszować się tę „Havoc and Bright Light” promuje krążek „Guardian”. Pio- niuansami brzmieniowymi i… na pewno jest tu więcej światła senka nie jest pod żadnym względem powalająca – podobnie jak niż muzycznego spustoszenia. ■
O byciu Polakiem w Ameryce i Polakiem w Polsce
J
ohnny’ego de Wolfe’a, bezdomnego ulicznego sprzedawcę gazet, który znika w niewyjaśnionych okolicznościach, nie da się ani nie lubić, ani zapomnieć. Nie da się nie przeczytać z zaciekawieniem „Zabawy w wojnę”, sentymentalnego opowiadania o powrocie do Rzeszowa, zamykającego zbiór zatytułowany „Facet z nocy”. I choć poziom utworów jest zróżnicowany, od fragmentów dojrzałych literacko po mniej udane próby (pisze w posłowiu Jan Wolski), książki „Facet z nocy” Edwarda Bolca nie można zlekceważyć. Autor, urodzony w Zwięczycy, inżynier i dziennikarz z wykształcenia, od drugiej połowy lat 80. XX wieku do wiosny 2010 roku mieszkał w USA, gdzie imał się przeróżnych zajęć (był m.in. stolarzem, malarzem, sprzedawcą w sklepie). Swoje bardzo osobiste obserwacje i analizy, zarówno z czasów bostońskich, jak i rzeszowskich, zawarł w kilkunastu opowiadaniach, będących wspomnieniami. Edward Bolec przedstawia w nich środowisko bezdomnych weteranów wojny wietnamskiej, mniejszości seksualne w dzielnicy South End, anonimowych ludzi spotykanych w drodze do pracy każdego ranka na Fort Point Bridge, smak papierówek z Lipia koło Głogowa Małopolskiego, odnosi się do wydarzeń na świecie po ataku terrorystycznym na World Trade Center. Zdaniem Jana Wolskiego, jest to „sprawozdanie z prób bycia Polakiem w Ameryce, ale i po takim doświadczeniu bycia Polakiem w Polsce”. Edward Bolec, „Facet z nocy”, Wydawnictwo EB, Rzeszów 2012 ■
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
51
Filharmonia Podkarpacka Erzhan Kulibaev. Październik AB 5 X 2012, piątek, godz. 19.00 INAUGURACJA SEZONU ARTYSTYCZNEGO 2012/13 Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej V. Kiradjiev – dyrygent, E. Kulibaev – skrzypce K. Szymanowski – I Koncert skrzypcowy op. 35 F. Schubert – IX Symfonia C-dur „Wielka” AB 12 X 2012, piątek, godz. 19.00 PERŁY GENIUSZU Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej T. Wojciechowski – dyrygent, N. Shalamov – fortepian P. Czajkowski – I Koncert fortepianowy b-moll op. 23 J. Brahms – I Symfonia c-moll op. 68 AB 19 X 2012, piątek, godz. 19.00 U BRZEGÓW ARKADII Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej St. Krawczyński – dyrygent, A. Kuls – skrzypce J. Brahms – Koncert skrzypcowy D-dur J. Brahms – Serenada nr 2 op. 16 J. Gablenz – „Pielgrzym” op. 12
AB 26 X 2012, piątek, godz. 19.00 APOSTOŁOWIE PIĘKNA Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej A. Kosendiak – dyrygent, K. Karpeta – wiolonczela F. X. Richter – Sinfonia D-dur C. Ph. E. Bach – Koncert wiolonczelowy A-dur J. Haydn – Koncert wiolonczelowy D-dur W. A. Mozart – Symfonia g-moll KV 183 nr 25 Listopad AB 9 XI 2012, piątek, godz. 19.00 POLSKIE DROGI AB 16 XI 2012, piątek, godz. 19.00 RÓŻE I CIERNIE AB 23 XI 2012, piątek, godz. 19.00 W GORĄCYCH RYTMACH 25 XI 2012, niedziela, godz. 18.00 ZBIGNIEW WODECKI KONCERTOWO! AB 30 XI 2012, piątek, godz. 19.00 CZARODZIEJE DŹWIĘKÓW WIĘCEJ INFORMACJI NA STRONIE: www.filharmonia.rzeszow.pl
Teatr im. Wandy Siemaszkowej
RST VizuArt hołdem dla Szajny i Kantora 17-25 listopada Po pięćdziesięciu latach istnienia Rzeszowskie Spotkania Teatralne zmieniają formułę: – Jako RST VizuArt Festiwal Scenografów i Kostiumografów skoncentruje uwagę widzów i jurorów na pomijanym dopotąd aspekcie teatralnej twórczości: będzie nagradzał twórców, którzy swojego festiwalu, swojego święta w Polsce jeszcze nie mają. Teatr, który szczyci się „Szajna Galerią”, miasto, które wydało znanego na całym świecie mistrza inscenizacji, wirtuoza teatralnej plastyki – Józefa Szajnę, ma zaszczyt i obowiązek stać się raz w roku stolicą teatralnej wizji – wyjaśnia Remigiusz Caban, pomysłodawca festiwalu, dyrektor Teatru im. Wandy Siemaszkowej. RST VizuArt zapowiadany jest jako szereg wydarzeń artystycznych, podczas których zaprezentowane, ocenione i nagrodzone zostaną prace autorów scenografii i kostiumów do polskich spektakli. Festiwal będzie także hołdem złożonym Józefowi Szajnie i Tadeuszowi Kantorowi – twórcom pochodzącym z Podkarpacia, w których działalności artystycznej wizualność odgrywała szczególnie ważną rolę. W jury zasiądą: prof. Leszek Mądzik (dyrektor artystyczny i przewodniczący jury), twórca sceny plastycznej KUL; prof. Krystyna Zachwatowicz-Wajda, aktorka, reżyser, scenograf teatralna i filmowa; Zofia de Ines, scenograf teatralna, operowa, baletowa, filmowa i telewizyjna; Henryk Waniek – malarz, krytyk sztuki, eseista i prozaik oraz prof. Zbigniew Taranienko – teoretyk teatru, krytyk sztuki i literatury.
Premiery w Teatrze
im. Wandy Siemaszkowej: „AKTOR ZDEMASKOWANY ALBO CO (TU) JEST GRANE” premiera: 26 października
Jest to część projektu edukacyjnego pod nazwą „Teatr w pięciu (łatwych) lekcjach”. Jednoaktówka prezentuje m.in. fenomen zwielokrotnionej tożsamości aktora, który oddając swoją prywatność granej przez siebie postaci, musi każdorazowo sam wyznaczyć granicę dzielącą tożsamość „fikcyjną” od „prawdziwej”. Reżyseria: Remigiusz Caban. „AUTOR” premiera: 9 listopada Polska prapremiera sztuki współczesnego dramaturga angielskiego Tima Croucha. „Autor” podejmuje zagadnienie, co znaczy być widzem w teatrze i jaka odpowiedzialność z tego faktu wynika. Sztuka eksploruje zależność pomiędzy tym, co widz widzi i co robi. Reżyseria: Steve Livermore.
Dałam się dogonić pisaniu książek Z Magdaleną Zimny-Louis, pisarką, tłumaczką, rozmawia Aneta Gieroń
Magdalena Zimny-Louis,
rzeszowianka, która od ponad 20 lat mieszka w angielskim Ipswich. Dwa lata temu zadebiutowała powieścią „Ślady hamowania”, w tym roku wydała „Polę”. Opowieść o Tosi Pogorzelskiej, uroczej staruszce obdarzonej sporą mądrością życiową, jeszcze większym dowcipem i… ciętym językiem. Jak twierdzi autorka, pomysł na tę książkę dosłownie ją dogonił. Wracała pociągiem z Londynu po sztuce teatralnej i wystarczyło, że usiadła, oparła głowę, a wyświetlały się jej kolejne obrazy, które musiała spisać.
Aneta Gieroń: Nazwisko Magdaleny Zimny-Louis wśród entuzjastów speedwaya znane jest od dawna. Jednak od dwóch lat już nie z żużlem, ale z książkami kojarzy się Pani najbardziej. Zarówno pierwsza powieść „Ślady hamowania”, jak i druga, „Pola”, od kilku tygodni do kupienia w księgarniach całej Polski, są historiami łączącymi dwa światy, polski i brytyjski. To dokładnie tak samo jak w Pani przypadku, „pełnokrwistej” rzeszowianki… Magdalena Zimny-Louis: I tak, i nie. Nie uważam, że wyemigrowałam do Wielkiej Brytanii, bo słowo emigracja zawiera w sobie jakiś element przymusu, a dla mnie wyjazd do Anglii w 1991 r. był świadomą decyzją. Od 21 lat dzielę swoje życie, czas i miłość między Polskę, gdzie się urodziłam i wychowałam, a Anglię, gdzie pracuję i mam dom. Zresztą Wielka Brytania nie była pierwszym miejscem moich poszukiwań swojego miejsca na Ziemi. Jako 19-latka wyjechałam na 2 lata do USA. I tak moje życie w połowie składa się z etapu polskiego, w połowie z angielskiego, co na pewno jest zaakcentowane w książkach. Chce Pani powiedzieć, że bywa Pani tak emocjonalna jak Polka i powściągliwa jak Brytyjka? Jak dla mnie dobra kombinacja (śmiech). Nie osiadła Pani na stałe w Stanach Zjednoczonych, nie wytrwała Pani długo w Polsce, Anglia chyba była Pani przeznaczona… Po powrocie z Nowego Jorku na ponad dwa lata osiadłam w Rzeszowie, pracowałam w wydziale eksportu rzeszowskiej WSK i przez przypadek zostałam poproszona o pomoc przy wizycie angielskich żużlowców w Rzeszowie. Jednorazowa pomoc w tłumaczeniach przekształciła się z czasem w 10-letnią przygodę żużlową w moim życiu. Także żużel przesądził o moim wyjeździe z Rzeszowa do Wielkiej Brytanii. Przez jakiś czas byłam dyrektorem klubu Ipswich Witches, w tamtym czasie sprowadziłam do Ipswich m.in. Tomasza Golloba, jeździł u nas Tony Rickardsson, późniejszy wielokrotny mistrz świata, oraz młodziutki wtedy Jarosław Hampel. Po latach myślę, że nie wspominają mnie źle.
54
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
Moja obecna znajomość z panią Martą Półtorak zaczęła się kilka dobrych lat temu również od żużla. To był też czas, kiedy zaczęła Pani pisać dla polskich gazet sportowych… Na początku był „Żużel”, z czasem pojawiły się „Tempo” i „Tygodnik Żużlowy”. W Wielkiej Brytanii publikowałam w „Speedway Star” oraz „Evening Star”, w tej ostatniej gazecie podpisując się jako Tomasz Gollob. Wejście w pracę dziennikarską było tym momentem, kiedy po raz pierwszy pomyślała Pani, że pisanie może być zajęciem na poważnie? Nie, nie. Dziennikarstwo sportowe było przygodą, otwierało drzwi, nastawiało do mnie sympatycznie, pierwsze relacje o żużlu angielskim pisałam ja, ludzie zaczepiali mnie na ulicy, dziękując za te felietony, piękne czasy. Literaturze pięknej rzuciłam wyzwanie już jako 13-latka, kiedy w kratkowanym zeszycie napisałam książkę zaczynającą się od zdania: „Okazało się, że Jolka jest w ciąży”… Takich brulionów z powieściami miałam całą szufladę i chyba dobrze, że swego czasu poprosiłam mojego tatę, by wszystko to spalił, bo wielki talent nie krzyczał z zapisanych stron. Nawet trochę się wzruszyłam, gdy całkiem niedawno Bożena Putyło, kiedyś moja nauczycielka języka polskiego z I LO w Rzeszowie, dziś przyjaciółka, przypomniała mi, iż w liceum właśnie wypatrzyła mój dryg do pisania. Sprezentowała mi moją piątkową pracę maturalną, wysmaliłam traktat na temat „Człowiek realizuje się poprzez czynienie dobra innym”, w literturze rzecz jasna. Kiedy w końcu odważyła się Pani napisać pierwszą powieść „Ślady hamowania”? Ciągle się zastanawiam, czy ja już piszę na poważnie. (śmiech). Pisanie jest moją pasją, nie uważam się za pisarza, choć moje przyjaciółki zaczynają o mnie żartobliwie mówić koleżanka-autorka. Na pewno przełomem był udział w 2005 r. w konkursie „Polityki” – „Pisz do Pilcha”. W szufladzie miałam sporo nigdy niepublikowanych opowiadań, wyszukałam jedno z nich, które zawsze się wszystkim podobało, pt. „Studnia”, przerobiłam je, wysłałam na konkurs
LITERATURA niczym list miłosny w butelce rzuconej do morza. Gdy pięć miesięcy później dowiedziałam się, że spośród ponad 3 tysięcy opowiadań, które napłynęły do redakcji tygodnika, moje znalazło się wśród trzydziestu kilku, które Pilch wybrał do druku, byłam w bardzo szczęśliwym szoku. To wystarczyło, by uwierzyć, że pisaniem może się Pani zajmować zawodowo? Ależ skąd. Na debiut ciągle jeszcze było za wcześnie. Odważyłam się 2 lata temu, kiedy Wydawnictwo Replika ogłosiło konkurs pod hasłem „Świat Kobiety”. Wysłałam „Ślady hamowania” i książka została wyróżniona. W tym roku wydałam „Polę”, a piszę właśnie trzecią powieść. Ktoś mógłby się zdziwić, że nagle tak szybko i dużo publikuję. W mojej głowie jest taki ścisk pomysłów, które dojrzewały przez wszystkie te lata, że przynajmniej na razie bez wysiłku mogę pisać jedną książkę rocznie. Na pewno nie bez znaczenia jest także moja praca – od 6 lat jestem tłumaczem policyjno-sądowym w brytyjskim wymiarze sprawiedliwości. Powiem tylko, że w oczekiwaniu na przesłuchania lub w przerwach rozpraw sądowych dużo jest czasu. Powieść „Ślady hamowania” powstawała właściwie na korytarzach sądowych oraz komisariatach policyjnych hrabstw Suffolk i Essex. Główna bohaterka „Śladów hamowania”, Marlena, otrzymuje propozycję pracy w charakterze tłumacza w angielskim wymiarze sprawiedliwości. Czy to oznacza, że w Pani powieściach można doszukiwać się wątków autobiograficznych? Nie. Choć kilka osób po ukazaniu się powieści dopytywało, czy na okładce występują moje nogi (śmiech). A występują? Nie. Spore zainteresowanie, jakie towarzyszy kolejnej książce, pozwala już z pisania uczynić zawód? Niestety, nie. Bardzo bym chciała, by pisanie stało się dla mnie sposobem zarabiania na życie, ciągle jednak pozostaje pasją, której poświęcam wszystkie wolne chwile. Pierwszy raz w życiu więcej piszę niż czytam. I w „Śladach hamowania”, i w „Poli” udało się Pani bardzo trafnie sportretować Polaków. Z dewocyjnym katolicyzmem, rasizmem i tandetnym snobizmem rozprawiła się Pani z dużym humorem i znawstwem tematu… Rzeczywiście mam w Anglii polską telewizję, często bywam w Polsce i od 6 lat jestem tłumaczem języka polskiego, czyli jestem blisko polskich realiów. Notorycznie mi się zdarza, że ludzie wybierają mnie na powiernicę, której chcą opowiedzieć swoją historię: czasem tragiczną, czasem zabawną. Można powiedzieć, że z Polski wyjechałam fizycznie, ale mentalnie, duchowo jestem tu bardzo obecna, czuję się Polką i bardzo interesuję się wszystkim, co Polski dotyczy. W „Poli”, która jest właściwie sagą rodzinną, opowieścią o miłościach, romansach, kłótniach, skrywanych kompleksach, zdradach toczących się w orbicie świata głównej bohaterki, Tosi Pogorzelskiej, udało się Pani utrwalić wiele rzeszowskich akcentów: architektonicznych, topograficznych, gastronomicznych… Doczytałam się nawet kilku zdań o naszym magazynie.
Nie chciałam, aby akcja „Poli” toczyła się w fikcyjnym mieście i świecie, chciałam ją osadzić w konkretnym miejscu. Dla mnie jako rzeszowianki, która uwielbia swoje miasto, naturalnym wyborem było zawiązanie akcji powieści w Rzeszowie. Wystarczy, że akcja prawie wszystkich seriali toczy się w Warszawie! Za te subtelne reklamy miejsc, podkarpackich i rzeszowskich marek oraz wydarzeń chyba powinna Pani otrzymać jakąś nagrodę od prezydenta Rzeszowa…. Anja Rubik, która tylko urodziła się w Rzeszowie, została przez władze dostrzeżona jako ambasador Rzeszowa, to ja może też się doczekam (śmiech). Na pewno „Pola” jest w ratuszu znana i byłoby mi miło, gdyby ileś egzemplarzy powieści zostało w miejskich bibliotekach na pamiątkę. Już rok temu przeżyłam miłą chwilę w związku z Rzeszowem i moimi książkami, gdy dowiedziałam się, że w kilku pracach maturalnych „Ślady hamowania” zostały wymienione jako książka nawiązująca do regionu. To już się chyba nie da ukryć, że jest Pani z „mafii” I LO w Rzeszowie. Wiele ciepłych słów jest o tej szkole w „Śladach hamowania”, w „Poli” też się pojawia. Z tą szkołą wiążą się moje najpiękniejsze wspomnienia. Przyjaźnie z tamtych lat trwają do dziś. W tamtym roku świętowaliśmy 30 lat naszej znajomości. „Pola” dedykowana jest najważniejszym kobietom w Pani życiu: mamie, córce, siostrom, siostrzenicy i przyjaciółkom z I LO w Rzeszowie. Na okładce książki też jest ważna dla Pani kobieta. Moja córka Marysia, która w tym roku skończyła szkołę aktorską w Anglii i zaczyna swoją karierę w tym niełatwym zawodzie. Ktoś może myśli, podobnie jak ja, że książki „sprzedaje” pierwsze zdanie, pierwszy rozdział powieści, ale w kategoriach marketingu wydawniczego książkę „ciągnie” okładka. W wydawnictwie powstał pomysł, by na okładce była twarz. Wtedy sama już wymyśliłam, by była to twarz kogoś dla mnie bliskiego, a bliżej znaleźć nie mogłam. Także rysunki w „Poli” przygotowała moja siostrzenica, Agnieszka Koczot. Kobiety, temat kobiet dominuje w Pani powieściach. Nie obawia się Pani zaszufladkowania do literatury kobiecej? Mężczyznom pozostawiam bez żalu pisanie książek wysoce skomplikowanych i wydumanych, o których się mówi, ale mało kto przeczyta je do końca. Jednocześnie zdaję sobie doskonale sprawę, że literatura kobieca jeszcze długo nie doczeka się pochwał krytyków, „Paszportu” Polityki czy nagrody „Nike”. Uważam, że kobiety zasługują na literaturę dużo bardziej ambitną niż banał typu: „ Elżbieta mając lat 40 zostaje porzucona przez męża. On ma dwudziestoletnią kochankę, a ona wszystko zaczyna od nowa. Wyrzucają ją z pracy itd. …” Na pewno nie postawiłabym Pani w jednym szeregu obok powieści Katarzyny Grocholi. A gdzie Pani zdaniem powinnam się znaleźć? Literatura kobieca może być ambitna, Joanna Bargielska za tom miniatur prozatorskich „Obsoletki” była nominowana do nagrody „Nike”. Na dobre powieści obyczajowe krytycy i czytelnicy też czekają. Dlatego piszę kolejną książkę. ■
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
55
IKONY stylu
Grace
KELLY Wyrafinowane Piękno i Wdzięk GRACE W JĘZYKU ANGIELSKIM OZNACZA WDZIĘK, ELEGANCJĘ, GRACJĘ, ŁASKĘ, POWAB, CZAR I UROK. CZY TO NIE CIEKAWE, ŻE ZOSTAŁA NIM OBDARZONA KOBIETA, KTÓRA STAŁA SIĘ IKONĄ NAJCZYSTSZEJ ZE WSZYSTKICH MOŻLIWYCH FORM ELEGANCJI?
Tekst, aranżacja sesji, makijaż, stylizacja
Anna Jabłońska Zdjęcia Urszula Deręgowska Modelka Karolina Dachnowicz
Grace Kelly była nie tylko szalenie popularną aktorką, ale przede wszystkim księżną Monako. W ostatnim przeprowadzonym z nią wywiadzie z 22 czerwca 1982 roku, tuż przed jej przedwczesną śmiercią w wypadku samochodowym, wyznała, że gdy poślubiła księcia Monako, jej życie prywatne powoli dobiegło końca. Mieszkając jeszcze w Ameryce i występując w hollywoodzkich przedsięwzięciach filmowych uważała, że potrafi trzymać sferę swojego intymnego życia z dala od życia publicznego. Niestety,
56
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
ślub zmienił wszystko. Mimo że grać w Hollywood przestała w 1955 roku, mając zaledwie 26 lat, Grace nie spoczęła na laurach, a zdobywając tytuł księżniczki stała się inicjatorką wielkich wykwintnych balów, organizowanych przy współpracy z dekoratorem wnętrz Andre Levasseurem. Grace jest uważana za kobietę, która przemieniła Monte Carlo w jeden z nieoficjalnych cudów świata. Wystarczy wybrać się do Monako, by poczuć okazałą i pełną wyrazistości, prawie wyśnioną aurę tego miejsca. ►
IKONY stylu WYSUBLIMOWANA elegancja Paola Saltari w pięknym albumie „Magia Stylu” pisała, że silna osobowość, wprost emanująca z niej na ekranie, sprawiała, że Grace Kelly była niepowtarzalna. Jak pisze dalej, Grace już na swoim pierwszym przesłuchaniu w Metro-Goldwyn-Mayer była niezwykle szykowna: zwracała na siebie uwagę kostiumem ze spodniami i białymi rękawiczkami.
Elegancja Grace Kelly jest stałym towarzyszem jej osobowości i nierozerwalną częścią jej iście promienistego sposobu bycia. Grace była doskonała i było to widać w każdym szczególe jej osobliwego wizerunku. Zawsze wyglądała perfekcyjnie. JEDNA Z PIERWSZYCH celebrytek Fiona Ffoulkes, wykładowczyni m.in. w St. Martins College Art&Design w Londynie, która od ponad 30 lat zajmuje się modą i projektowaniem kostiumów, a przez 15 lat pracowała jako stylistka w BBC, uważa, iż celebryci odgrywali istotną rolę we wprowadzaniu nowych trendów już w latach 50. Według niej, Grace Kelly jest tego świetnym przykładem. Wprowadziła ona nowoczesne jak na lata 50. spodenki „capri”, w których pozowała na wielu zdjęciach. Były one jednym z elementów jej nieoficjalnych, codziennych strojów. Błyskawicznie zostały skopiowane przez kobiety na całym świecie. Ten nowy trend do dziś gości na naszych ulicach i to zarówno w tradycyjnym, jak i lekko unowocześnionym wydaniu. Grace Kelly stała się wzorem do naśladowania i podziwiania z powodu własnej niepowtarzalności, która szła w parze z perfekcjonizmem, precyzją w dobieraniu dodatków i wytworną, niemalże majestatyczną klasyką, jaką charakteryzowały się jej kreacje. URODA I ŻYCIE JAK Z BAJKI O PRAWDZIWEJ Księżniczce... Frank Sinatra powiedział w 1956 roku, że Grace Kelly, „najzwyczajniej w świecie urodziła się księżniczką”. Bardzo jasna, mleczna cera, blond włosy, błękitne oczy, smukła i wysoka sylwetka – wszystko to składało się na kobietę o wręcz niedoścignionej urodzie księżniczki prostu z bajki. W przypadku Grace bajka była jak najbardziej prawdziwa – przecież została ona księżniczką w życiu prywatnym, może właśnie dlatego nie musiała już jej grać na ekranie. Ślub Grace Kelly i księcia Rainiera został nazwany przez magazyn Time najbardziej romantycznym wydarzeniem od czasów Romea i Julii. Ceremonia transmitowana była przez Eurovision, a suknia ślubna Grace stała się najbardziej olśniewającą kreacją XX wieku, przebijając suknie ślubne takich gwiazd jak Audrey Hepburn czy Brigitte Bardot. Uszyta przez Helen Rose, jedną z trzech największych hollywoodzkich kostiumografek – z tafty, jedwabiu i starych brukselskich koronek ozdobionych perłami, doczekała się swojego odwzorowania na ślubie innej pary królewskiej – Kate Middleton i księcia Williama. NONSZALANCJA GRACE KELLY KONTRA NATURALNOŚĆ Audrey Hepburn Czym właściwie odróżnić Grace od Audrey, skoro obie uważane są za dwie najważniejsze prekursorki kobiecej elegancji? Audrey była naturalnie elegancka, natomiast Grace była elegancka nienagannie, jakby obdarzana ►
58
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
IKONY stylu większą pewnością siebie, która często kojarzona była z chłodem jej charakteru. Jak sama mówiła, oskarżano ją, że jest zimna, snobistyczna i zdystansowana. Jednak ci, którzy dobrze ją znali, wiedzieli, że było to dalekie od prawdy. Zdystansowanie i delikatna powściągliwość w kontaktach z innymi może odróżniać Kelly od Hepburn. Grace wydaje się po prostu mniej dostępna. Z pewnością wpłynął na to również fakt poślubienia księcia Rainiera i to, że Grace sama została księżniczką. Najbardziej trafnym opisem Kelly wykazał się sam wielki mistrz kina – Alfred Hitchcock, podsumowując ją słowami: „Jest uwodzicielska, nie będąc seksowna. Pod lodowatą powierzchownością płonie wewnętrznym ogniem, który na ekranie czyni cuda”. MUZA Alfreda Hitchcocka Wystąpiła w jego trzech ekranizacjach filmowych, do dziś uważanych za klasyki kina: M jak morderstwo, Okno na podwórze, Złodziej w hotelu, do którego sceny kręcone były na Lazurowym Wybrzeżu. W książce „The Little Black Book of Style”, Nina Garcia, wpływowa redaktorka
działu mody w „Marie Claire”, sugeruje, że każda kobieta powinna co najmniej raz w życiu obejrzeć Złodzieja w hotelu, żeby wiedzieć, jak należy się ubierać. Natomiast w filmie Okno na podwórze, grając u boku Jamesa Stewarta, przeszła samą siebie nie tylko jako znakomita aktorka, ale i uosobienie piękna i elegancji. Hitchcock zawsze komentował, że styl jego muzy jest wyjątkowy i cenny sam w sobie. Każdy odnajdzie w nim tę doskonałość, której nie będzie potrafił znaleźć u siebie. STROJE, KTÓRE WYBIERAŁA ZAWSZE BYŁY STRZAŁEM w dziesiątkę Identycznie jak Audrey Hepburn, wybierała je sama, niezależnie od tego, czy chodziło o ich wykorzystanie na planie filmowym, czy w życiu codziennym. Grace Kelly, podobnie jak Jackie Kennedy, była ogromną fanką Coco Chanel i jej kostiumów. Przyjazd do Francji spowodował, że zaczęła częściej nosić stroje europejskich projektantów takich jak: Chanel, Givenchy czy Valentino. Inni ulubieni przez nią wizjonerzy to Balenciaga, Dior, Yves Saint Laurent. Grace została równoprawnym opiekunem i patronką najsłynniejszej torebki w historii mody – Kelly Bag, którą w latach 50. ubiegłego wieku zaczęła produkować jedna z najbardziej ekskluzywnych marek – firma Hermès. Torebka od Hermèsa była stałą towarzyszką strojów Grace. Twórcą torebki był Robert Dumas, a jego inspiracją okazała się torba do siodła z końca XIX wieku, jednak to dzięki Grace została okrzyknięta mianem torebki wszech czasów – Kelly Bag. Cechy przewodnie stylu Grace Kelly to sznury pereł, kaszmirowe golfy, dopasowane tweedy i jedwabne szmizjerki, oraz te tworzone z myślą o wielkich uroczystościach – szyfonowe tuniki, turbany, diademy. Inne nieodzowne akcesoria Grace to skórzane rękawiczki, okulary Wayfarers od samego Ray-Ban’a i apaszki, oczywiście tak jak jej torebka – od Hermèsa. Jej fryzury przywołują dwa skojarzenia – delikatność, kobiecość oraz kwintesencję teatralnych projekcji, tworzonych przez jej osobistego fryzjera – Alexandre’a de Paris. Grace Kelly była przedstawicielką tradycyjnego ideału stylu, choć i tak przez swoją siłę charakteru i wyrobione zdanie na temat własnego gustu, – łamała zasady kodeksu stylowego ówczesnych lat i wprowadzała swoje, co zawsze stawało się niewiarygodnym sukcesem i za każdym razem kończyło na szczycie mody. Frederic Mitterrand, francuski filmowiec, powiedział kiedyś: „Księżna Grace przekazała nam w spadku obraz nieskazitelnej elegancji”. I trudno się z nim (tym) nie zgodzić. ■
Sesję zdjęciową stylizowaną na Grace Kelly przeprowadziła Urszula Deręgowska.
60
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
ŚWIAT kobiet
SUPERkobieta supermama ,
Barbara Gromadzka z dziećmi: Frankiem, Wojtkiem, Julianną, Hubertem, Justyną, Dianą i Gromosławem. Kilkanaście lat temu podczas studiów medycznych Dorota Grabowska marzyła, by w przyszłości założyć dużą rodzinę. Plany ziściły się wyjątkowo szybko: będąc studentką urodziła 16-letniego dziś Damiana, zaś niespełna rok temu została mamą po raz czwarty. Barbara i Gustaw Gromadzcy postanowili, że przyjmą tyle dzieci, ile im się w małżeństwie pocznie. Nie licząc rodziców, Gromadzkich jest dziś ośmioro i robi się o nich coraz głośniej, nie tyle za sprawą wielodzietności, ile za przyczyną licznych talentów i realizowanych przez nich pasji. Dorota Chilik mówi, że w jej związku decyzje o posiadaniu kolejnych dzieci były bardzo spontaniczne – dziś pięcioro dzieci sprawia, że dom jest przepełniony, ale szczęściem. Posiadanie wielodzietnej rodziny żadną z pań nie pozbawiło możliwości realizacji własnych ambicji zawodowych, pasji ani dbania o siebie.
Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak Niestety, takich aktywnych kobiet posiadających rodzinę większą od standardowego modelu 2+2 lub 2+3 wciąż jest za mało. Polki unikają macierzyństwa, zwłaszcza wielodzietnego. Dlaczego? – Wszystko zależy od psychiki i dojrzałości społecznej. Wydaje mi się, że kiedyś decyzje o małżeństwie czy potomstwie były bardziej spontaniczne. Dziś wszystko się planuje i kalkuluje, są inne priorytety: najpierw studia, potem praca, a następnie małżeństwo i rodzenie dzieci. Młodzi ludzie boją się zakładać rodziny, na co wpływ może mieć brak odpowiedniej polityki prorodzinnej – tłumaczy Dorota Chilik. – Większa rodzina to większe wydatki, więc problemem może być brak pieniędzy na jej utrzymanie, zwłaszcza na wsi.
62
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
Matka, żona i szefowa Dorota Chilik – właścicielka firmy Meble Chilik ze wsi Rogi koło Miejsca Piastowego, pracownik Towarzystwa Jezusowego Domu Zakonnego w Starej Wsi, ekspert w pozyskiwaniu dotacji unijnych, jedyna kobieta w zarządzie Podkarpackiej Izby Gospodarczej – wie, co mówi. Pierwszego syna (Daniela, 22 lata) urodziła mając 19 lat. Dwa lata później przyszedł na świat Kamil (20 lat), a rok później Krzysztof (19 l.). Chilikowie marzyli jeszcze o córce. Udało się – w 2005 roku urodziła się Maria, choć do końca lekarze twierdzili, że będzie kolejny syn. Rok później urodził się Maksymilian. Macierzyństwo nie przeszkodziło ►
ŚWIAT kobiet Dorota Grabowska z dziećmi: Klarą, Emilem i Kingą.
jej ani w edukacji, ani, w realizowaniu zawodowych planów. Po urodzeniu trzeciego dziecka ukończyła studia, zarządzanie i marketing, podyplomowe studia z zakresu pozyskiwania dotacji unijnych oraz liczne kursy. Była też na trzytygodniowej praktyce w USA, gdzie podpatrywała, a potem próbowała przenieść do podkarpackiej rzeczywistości rozwiązania z zakresu m.in. współpracy transgranicznej, dziedzictwa kulturowego i tradycji, rozwoju inkubatorów przedsiębiorczości. W 2006 roku, po urodzeniu piątego dziecka, założyła własną firmę Meble Chilik, którą prowadzi wspólnie z mężem. Prócz tego jest ekspertem od pozyskiwania funduszy unijnych. Od 1997 roku napisała i zrealizowała ponad 30 projektów na łączną sumę ok. 19 mln zł. To właśnie m.in. dzięki jej staraniom w Myczkowcach powstał ogród botaniczno-biblijny, odnowione zostały „jezuickie perły południa” (kościół, bazylika i dom zakonny w Krakowie) oraz liczne kościoły na Podkarpaciu (m.in. bazylika w Starej Wsi koło Brzozowa). Jest działaczką społeczną – pomaga organizacjom pozarządowym oraz dzieciom z rodzin biednych i patologicznych. Ciągle chce się jej robić coś nowego. – To kwestia zaciętości i uporu. Jeśli podejmuję się czegoś, to chcę to zrobić dobrze i do końca. Nigdy nie narzekam, zawsze idę do przodu – tłumaczy. – Uwielbiam przedsiębiorczość, cenię ludzi aktywnych, a swoje dzieci uczę, by były otwarte na świat. I choć trafniej byłoby określić ją mianem stuprocentowej bizneswoman na szpilkach, Dorota Chilik śmieje się, że jest zwykłą „mamuśką”. – Przyjmuję na siebie wszystkie obowiązki, jakie w domu powinna robić kobieta. Mąż nie zmieniał dzieciom pieluch, ale nigdy nie miałam z tym proble-
64
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
mu, bo sprawiedliwie dzielimy się obowiązkami. To ja gotuję, sprzątam, pracuję w ogrodzie, robię przetwory domowe. Każdą wolną chwilę staram się spędzać z dziećmi. Uwielbiam wieczory, gdy kąpię i kładę do snu maluchy, potem schodzą się do domu starsi synowie i zaczynają się wspólne rozmowy, do których dołącza po drugiej zmianie Janusz, mój mąż. Jestem szczęśliwa i spełniona, bo jesteśmy zdrowi, mamy zdrowe i fajne dzieci, firmę, która się rozwija, zapewniając miejsca pracy i utrzymanie dla nas, synów i innych. Czy można chcieć czegoś więcej? – pyta Dorota Chilik.
Ośmioro dzieci – życie w ciągłej gotowości Barbara Gromadzka miała pięcioro dzieci, gdy rozpoczęła w studenckim klubie roczny kurs nauki tańca towarzyskiego. Zapisując się nie zdradziła, że ma tak liczną rodzinę, z obawy, że nie znajdzie partnera do tańca. Partner szybko się znalazł, a wspólny taniec szedł im tak dobrze, że w turnieju finałowym na zakończenie kursu zajęli drugie miejsce. Jakież musiało być zdziwienie partnera pani Barbary, gdy po ogłoszeniu wyników jej mąż wprowadził na scenę pięcioro pociech, które z bukietami kwiatów rzuciły się mamie na szyję. – Niektórzy uważali, że matce pięciorga dzieci nie wypada chodzić na kurs tańca. Bo po co? Czego tam szuka? Przygód? A ja kocham taniec i chciałam poznać techniki tańca towarzyskiego. To była jedna z najpiękniejszych przygód w moim życiu – wspomina. Barbara Gromadzka, zarażająca energią i optymizmem chyba każdego, kto się z nią zetknie, na co dzień uczy WF-u w Zespole Szkół Gospodarczych w Rzeszowie, gdzie również prowadzi Szkołę Modelek. Prócz pracy zawodowej ►
ŚWIAT kobiet
Dorota Chilik z dziećmi: Damianem, Krzysztofem, Marią i Maksymilianem. zajmuje się prowadzeniem agencji modelingu Akademia Stylu, której modelki zaistniały na wybiegach światowych – w Londynie, Paryżu, Mediolanie, Szanghaju i Japonii. Prywatnie jest matką ośmiorga dzieci. – Liczna rodzina to życie w ciągłej gotowości, ale wraz z mężem postanowiliśmy przyjąć każde dziecko, które się nam pocznie – mówi. Posiadanie licznej rodziny niekoniecznie oznacza rezygnację z samej siebie i własnych pasji, choć na początku nawet pani Barbarze było ciężko. W wieku 27 lat miała pięcioro dzieci. – Moje małżeństwo zaczęło się tym, że co roku rodziłam kolejne dziecko. A ja – dusza artystyczna – w głowie miałam zupełnie inny plan: marzyłam o aktorstwie, dalekich podróżach, żeglowaniu. Trudno było mi wejść w rolę matki, musiałam nauczyć się zarządzania czasem, musiałam właściwie ustawiać relacje między mną a mężem, między nami a dziećmi i między dziećmi. Musiałam to wszystko poukładać sobie w głowie, żeby po prostu nie zgłupieć – przyznaje. W domu państwa Barbary i Gustawa Gromadzkich nigdy nie jest ani cicho, ani nudno. Nie zawsze jest sielsko, bo czasem domownicy są sobą zmęczeni, ale rodzina jest dla nich największą wartością. Celebrują święta i uroczystości rodzinne, jedzą wspólne obiady. Każde z dzieci ma swoje obowiązki, każde jest za coś odpowiedzialne. Rodzice nie tłamszą ich potrzeb, raczej rozbudzają drzemiące w nich talenty i pasje. Najstarszy, 21-letni Franek, studiuje na Uniwersytecie Jagiellońskim; 19-letni Wojtek, pasjonat sportu, wybrał Akademię Wychowania Fizycznego w Krakowie; 17-letnia licealistka Kasia, tancerka zespołu „Kornele”, modelka i fotomodelka, wiolonczelistka, uczy się śpiewu operowego i marzy o studiach wokalno-aktor-
66
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
skich; Julianna (16 l.) pasjonuje się rękodziełem artystycznym i malarstwem, sama szyje torebki i ubrania, planuje stworzyć własną kolekcję; Hubert (15 l.), miłośnik modeli redukcyjnych, jest w domu „szefem kuchni”; 10-letnia Justyna gra na skrzypcach, tańczy w zespole „Kornele”. I wreszcie najmłodsze, 5-letnie bliźniaki: Diana i Gromosław, zwane przez wszystkich „Grominki”, oczka w głowie całej rodziny.
Co nie wypada matce ośmiorga dzieci? Barbara Gromadzka zdaje się robić to wszystko, co w powszechnym mniemaniu nie wypada matce kilkorga dzieci. Po urodzeniu szóstego dziecka zapisała się na otwarte studium aktorskie przy Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, spełniając tym samym marzenia o aktorstwie. W tym samym czasie ukończyła również warsztaty tańca historycznego i stworzyła grupę tańca historycznego „Sarabanda”, który wprawdzie nie funkcjonował długo, ale został zauważony i był nagradzany. Zwykle raz w tygodniu wraz z mężem chodzi na dansingi, bo nie wyobraża sobie życia bez tańca. W każdy piątek stara się być na koncercie w filharmonii, nie opuści też żadnego nowego spektaklu w teatrze. Po ponad 20 latach związku mąż nadal zabiera ją na randki. – Dbam o siebie, bo uważam, że mimo urodzenia ośmiorga dzieci, nadal mogę wyglądać atrakcyjnie na plaży. Poza tym lubię, gdy mąż patrzy na mnie jak na swoją dziewczynę, a nie żonę. Nie wypada? Dla mnie wypada – uśmiecha się nauczycielka. Jakby zajęć i zainteresowań było mało, pani Barbara zamierza iść na kurs języka angielskiego, wziąć udział ►
ŚWIAT kobiet w kursie gotowania ajurwedyjskiego, a w przyszłości nauczyć się śpiewu operowego. Jej marzeniem jest też podróż do Indii. Jak znajduje na to wszystko czas? – To kwestia organizacji. Nie lubię być zmęczona, bo wtedy jestem nieszczęśliwa. Noszę też w sobie przekonanie, że wszystko co mnie w życiu spotkało, jest dla mnie najlepsze i daje mi poczucie szczęścia – wyjaśnia.
Jeśli jedno dziecko daje tyle szczęścia,
to ile może dać czwórka?
Dorota Grabowska wraz z dwójką lekarzy założyła w 2010 roku w Sędziszowie Małopolskim Niepubliczny Zakład Opieki Zdrowotnej „Lider”. Miała wówczas trzynaście lat stażu pracy lekarskiej w przychodni publicznej i trójkę dzieci. Dziś jest współwłaścicielem przychodni świadczącej podstawową opiekę medyczną dla pacjentów w każdym wieku, a jej rodzina jedenaście miesięcy temu powiększyła się o kolejne dziecko – córeczkę Kingę. Czworo dzieci to spełnienie jej młodzieńczych marzeń o licznej rodzinie i – jak mówi – największe szczęście i sukces w życiu. – Nawet znajomi z czasów studenckich i licealnych pamiętają, że zawsze marzyłam o licznej rodzinie – przyznaje lekarka. Dorota Grabowska już od 13. roku życia wiedziała, że w przyszłości zostanie lekarzem. Po maturze wybrała studia medyczne w Lublinie ze specjalizacją pediatria. Jest również specjalistą medycyny rodzinnej, jednak to praca i opieka nad dziećmi daje jej najwięcej radości. Mimo że jest lekarzem, nieobcy jest jej niepokój matki, gdy któreś z jej dzieci zachoruje. Mówi też, że to macierzyństwo pomaga jej w pracy, a nie na odwrót. – Dzięki temu, że sama mam dzieci, lepiej rozumiem moich małych pacjentów i ich matki. Choroby dzieci przeżywam jak każda matka – zaznacza. – Jak każda matka mam też obawy, czy zdążę im pokazać i przekazać to, co w życiu najbardziej wartościowe, by potem mogły właściwie pokierować swoim życiem. Rodzinę Doroty i Pawła Grabowskich tworzą: Damian (16 lat), Klara (12 lat), Emil (7,5) oraz Kinga (11 miesięcy). W domu zawsze jest pełno dziecięcego śmiechu i wspólnych zabaw, bo mimo różnic wiekowych – pomiędzy najstarszym a najmłodszym dzieckiem wynosi ona 15 lat – dzieci ze sobą się dogadują, opiekują się sobą i bawią. Tęsknią za sobą, gdy się dłużej nie widzą. Państwu Grabowskim trudno sobie wyobrazić, że mogłoby ich być mniej. – Gdybyśmy mieli mniej dzieci, nasz dom byłby może bardziej perfekcyjny, uporządkowany, ale przecież panowałaby w nim pustka – mówi lekarka. – Dlatego jeśli ktoś mówi, że jedno dziecko daje mu tyle szczęścia, to proszę sobie wyobrazić, ile szczęścia daje nam czwórka naszych dzieci. Trudno to opisać. Zdaniem Doroty Grabowskiej, decyzja o wielodzietności musi być świadoma – gdy się nie jest obciążonym genetycznie, ma się odpowiednią sytuację materialną i wsparcie w rodzinie, nic nie stoi na przeszkodzie, by urodzić i wychować gromadkę dzieci. – To lokata na przyszłość. Wiem, że jeszcze długo będę młoda, bo będę mieć dorastające dzieci. Wprawdzie nie kupię może każdemu z nich mieszkania czy samochodu, ale niewykluczone, że dzięki
68
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
temu będą na tyle zaradne, że same sobie na to zapracują. Mam też nadzieję, że nigdy nie będziemy samotni, bo kiedy nasze dzieci dorosną i założą swoje rodziny, będą do nas przyjeżdżać ze swoimi dziećmi – dodaje lekarka.
Są matkami, nie dyskryminują innych matek Dziś dużo słyszy się o tym, że macierzyństwo dyskwalifikuje kobiety w pracy, ponieważ stają się one niedyspozycyjne ze względu na łączenie obowiązków pracownika i matki. Dorota Grabowska i Dorota Chilik, które są i szefowymi, i matkami, nie pomijają kobiet przy zatrudnianiu. Przeciwnie. NZOZ „Lider” jest firmą mocno prorodzinną. – Na urlopie macierzyńskim po urodzeniu czwartego dziecka jest druga ze współwłaścicielek, a jedną z pracownic wręcz namawiamy, żeby zdecydowała się powiększyć rodzinę – mówi lekarka zapytana o to, czy nie obawia się zatrudniać w firmie młodych kobiet. – Jeśli pracownik jest lojalny, oddany firmie, to wiemy, że nie będzie chciał wykorzystywać firmy do wielomiesięcznego przebywania na zwolnieniu lekarskim. Z własnego doświadczenia wiem też, że prowadzenie firmy i wychowywanie dzieci jest dużo wygodniejsze niż praca na etacie i wychowywanie dzieci. Uważam nawet, że kobiety, które prowadzą własne firmy, wręcz powinny mieć dzieci, bo mają ku temu idealną sytuację. Własną firmę prowadzi się na własnych zasadach i samemu ustala harmonogram dnia – wyjaśnia. Oporów przed zatrudnieniem młodej kobiety nie ma również Dorota Chilik. W listopadzie jej firma rusza z nową linią do produkcji frontów meblowych i zwiększa zatrudnienie. Przy produkcji mebli pracują i będą pracować głównie mężczyźni, ale do obsługi klientów zostanie zatrudniona młoda, dobrze wykształcona dziewczyna, która jest mamą i jeszcze może być mamą. – Zdaję sobie sprawę, że w małej firmie, takiej jak nasza, brak jednego pracownika może być problemem, ale przecież nie ma rzeczy, których nie da się rozwiązać. Z drugiej strony, sama byłam kiedyś pracownikiem etatowym i gdy z lękiem powiedziałam pracodawcy o ostatniej ciąży, odparł: „To idź rodzić, bo fajne dzieci Ci się udają”. Uważam, że każdemu warto dać szansę. Matki zaś są doskonale zorganizowane i w domu, i w pracy – przekonuje właścicielka firmy.
*** Historie naszych rozmówczyń zadają kłam istniejącemu stereotypowi, że wielodzietna rodzina (już samo to pojęcie ma w naszym społeczeństwie zabarwienie pejoratywne!) kojarzy się głównie z korzystaniem z zasiłków i brakiem zaradności życiowej rodziców. Przedsiębiorczości, aktywności i pomysłowości mogłaby pozazdrościć Dorocie Chilik, Barbarze Gromadzkiej i Dorocie Grabowskiej niejedna kobieta i niejeden mężczyzna. Panie swoimi postawami propagują macierzyństwo i wielodzietność. Jedna z nich sens dyskusji na ten temat skwitowała następująco: „Jeśli po tym, co powiedziałam, choć jedna rodzina zdecyduje się na kolejne dziecko, to będzie to mój osobisty sukces”. ■
INNOWACJE
czas na
Po „Dolinie Lotniczej”
„Krainę Podkarpacie” Posługując się językiem zapożyczonym z przemysłu, o Podkarpaciu można powiedzieć, że jest niczym zagłębie rudy żelaza. Czy uda się to przekuć w dochodowe wyroby stalowe? To jeszcze bardziej skomplikowane pytanie niż to, czy z przaśnego regionu spod szyldu strzechy, smalcu i kwaszonych ogórków uda się metamorfoza w region, gdzie pierwszoplanową rolę odgrywa high-tech? Fenomen Stowarzyszenia „Dolina Lotnicza” jest faktem. W niespełna 10 lat powstał klaster skupiający prawie 100 firm, zatrudniający ponad 20 tys. pracowników i eksportujący za grubo ponad miliard dolarów rocznie. We wrześniu powstało stowarzyszenie „Kraina Podkarpacie”, klaster jakości życia, który w planach ma być nie mniejszym sukcesem ekonomicznym niż „Dolina Lotnicza”. W każdym razie honorowo patronuje mu ten sam człowiek, który zakładał „Dolinę Lotniczą” – Marek Darecki, prezes WSK Rzeszów.
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak Liczby są bezduszne, ale konkretne. Na przestrzeni ostatnich lat Podkarpacie jako region w rankingu krain Unii Europejskiej spadło pod względem dochodu na jednego mieszkańca z 259. miejsca na 263. Smuci nie tylko fakt, że jesteśmy na szarym końcu jeśli chodzi o zamożność regionów w strukturach europejskich, ale jeszcze bardziej niepokoją dane, że my nawet nie odrabiamy strat, lecz nieustannie tracimy dystans do średniej Polski i Europy. Można się z tą tezą nie zgadzać i próbować wymieniać, że przecież Rzeszów dynamicznie się rozwija, że powstał nowy terminal lotniczy, że może za kilka lat będziemy mieli przejezdną autostradę przez całe Podkarpacie. To wszystko za mało. Jak pokazują liczby, inni robią jeszcze więcej, jeszcze lepiej i jeszcze szybciej. – Dlatego do długotrwałego rozwoju naszego regionu potrzebna jest długofalowa wizja – tłumaczy Marek Darecki, prezes Stowarzyszenia „Dolina Lotnicza”, honorowy patron klastra „Kraina Podkarpacie”. – Przy czym nie są to żadne pomysły oderwane od rzeczywistości, ale wnioski poparte wieloletnią współpracą ze specjalistami z różnych branż: naukowcami, przedsiębiorcami, samorządowcami. Podkarpacie ma dwa mocne atuty. Po pierwsze, przemysł aerokosmiczny i markę „Dolina Lotnicza”, która od prawie 10 lat dobrze się rozwija. Przy czym nie popadamy w euforię, tylko ciężko pracujemy. „Dolina Lotnicza” to dopiero „ziarno”, z którego wyrasta „roślina”. Trzeba kolejnych 20 - 30 lat, by przemysł lotniczy na dobre ugruntował się w naszym regionie. Druga zaś „noga”, na której powinniśmy oprzeć rozwój Podkarpacia, to szeroko rozumiana turystyka. Nowoczesna, mocno doinwestowana, z pomysłem, doskonałą logistyką, nie zaś uboga, prowincjonalna, rozdrobniona, archaicznie zarządzana, jak to się dzieje w tej chwili. Podkarpacie jest geograficznie pięknym regionem, gdzie ogromny potencjał tkwi nie tylko w Biesz-
72
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
czadach, ale też w mniejszych, nadzwyczaj atrakcyjnych krainach typu: Pogórze Dynowskie, Strzyżowskie, Przemyskie, Beskid Niski i wiele innych miejsc. Fenomen Rzeszowa polega choćby na tym, że tutaj wystarczy półgodzinna jazda samochodem z centrum na przedmieścia, by znaleźć się w małych Bieszczadach. Dlatego powstały klaster do budowy marki chce podejść w sposób nowoczesny, naukowy i zorganizowany, korzystając z doświadczeń i kontaktów, jakie już wcześniej wypracowała „Dolina Lotnicza”. Jak żartuje prezes Darecki, on sam jest wizjonerem, który jednak mocno stąpa po ziemi i wizjonerstwo przede wszystkim łączy z pracą u podstaw. Dokładnie tak samo zamierza działać klaster „Kraina Podkarpacie”. Obecnie tworzone są zręby klastra, w jego strukturach znaleźli się pierwsi przedstawiciele branż, które tworzą segment jakość życia: turystycznej, sportowej, medycznej, kulturalnej, hotelarskiej, gastronomicznej.
TURYSTYKA MEDYCZNA w przemyśle jakości życia
Można powiedzieć, że taką namiastkę tego, czym w przyszłości może być klaster, daje przykład tygodniowego pobytu 10 Amerykanów z Kalifornii, którzy we wrześniu odwiedzili Podkarpacie. Podstawowym magnesem, który ściągnął ich do naszego regionu, była możliwość dokonania korekty wad wzroku w rzeszowskiej Visum Clinic, która także przystąpiła do Stowarzyszenia „Kraina Podkarpacie”. Ich pobyt tutaj wynikał przede wszystkim z możliwości skorzystania z bardzo dobrej diagnostyki i chirurgii oka za kilkakrotnie niższą cenę niż jest to możliwe w Stanach Zjednoczonych czy Europie Zachodniej. Dodatkowo
INNOWACJE
Od lewej: Paweł Chmiel i Mariusz Spyra z Visum Clinic w Rzeszowie.
ich pobyt na Podkarpaciu potrwał tydzień, gdyż był to czas wykorzystany nie tylko na lekarskie konsultacje i wizyty kontrolne, ale także na grę w golfa oraz żeglowanie po Jeziorze Solińskim. Jeśli w kolejnych latach gości tego typu będą setki, a nawet tysiące, rachunek ekonomiczny jest łatwy do przewidzenia. Paweł Chmiel, prezes Visum Clinic, w Stanach Zjednoczonych spędził ponad 20 lat. Rok temu na stałe osiadł w Rzeszowie. Można powiedzieć, że wrócił do siebie. Tutaj się urodził, wychował, po latach dostrzegł w tym mieście zmiany i potencjał do robienia międzynarodowego biznesu. Z przyjacielem, właściwie z podwórka, świetnym okulistą, lek. med. Mariuszem Spyrą, mają ambicję rozwinąć rzeszowską klinikę w jedną z najlepszych w Polsce, bez kompleksów w Europie. Od dwóch miesięcy w klinice wykonuje się zabiegi z wykorzystaniem lasera excimerowego VISX STAR S4 IR amerykańskiej firmy AMO, który wykorzystuje najnowsze technologie śledzenia ruchu gałki ocznej, rejestracji tęczówki niwelującej ruchy cyklotorsialne gałki ocznej oraz używa zmiennej częstotliwości pracy lasera (VRR) z jednoczesną zmianą średnicy ablacji (VSS). System VISX STAR S4 IR pozwala dokonać korekcji wzroku w sposób uwzględniający wszelkie indywidualne parametry oka. Technika pomiaru „aparatu optycznego” pacjenta wykorzystuje analizę Fouriera, dzięki czemu możliwe jest korygowanie nie tylko podstawowych wad refrakcji z dokładnością do setnych części dioptrii, ale również wad związanych z jakością widzenia, co określane jest mianem aberracji wyższego rzędu. System laserowy VISX, jaki posiada rzeszowska klinika, został dopuszczony i wykorzystywany jest jako jedyny na świecie do korekcji wad wzroku pilotów amerykańskich sił powietrznych oraz personelu NASA.
W Polsce tego typu lasery są tylko trzy: w Warszawie, Sopocie i właśnie Rzeszowie. Ceny zabiegów oferowanych z wykorzystaniem wspomnianego urządzenia w Rzeszowie są kilkukrotnie niższe niż w USA i na pewno sporo tańsze niż w dwóch pozostałych miastach Polski. – W lipcu i sierpniu wykonaliśmy kilkanaście pierwszych zabiegów. Możliwości kliniki dopuszczają nawet 100 zabiegów miesięcznie. Jeśli jednak w najbliższym czasie będziemy ich wykonywać choćby 20 miesięcznie, też będzie to dobry wynik – mówi Mariusz Spyra, okulista. – Nasza obecność w klastrze wynika z docenienia siły działania w zorganizowanej grupie. My możemy zadbać o usługi medyczne na światowym poziomie, ale nie jesteśmy już w stanie zorganizować działań marketingowych i logistycznych, które obejmą choćby kilka krajów europejskich. Wspólna praca członków stowarzyszenia to gwarantuje – dodają Mariusz Spyra i Paweł Chmiel.
PILOTAŻOWY PROJEKT na Pogórzu Dynowskim
– Stowarzyszenie „Kraina Podkarpacie” to nowoczesny przemysł jakości życia, w skład którego wchodzą: nowoczesne lecznictwo (choćby okulistyka, medycyna estetyczna, stomatologia, ortopedia i inne), ośrodki sanatoryjne, nowoczesne spa, agroturystyka, turystyka aktywna, hotelarstwo, gastronomia, zdrowa żywność, sport, rekreacja i kultura – wylicza Rafał Darecki, koordynator klastra „Kraina Podkarpacie”. – Pierwszych przedstawicieli wymienionych branż już mamy, w kolejnych miesiącach będziemy budowali możliwie jak największą sieć kontaktów i podmiotów, które zechcą się z nami połączyć i współpracować. W najbliższym czasie we współpracy z Narodowym ► VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
73
INNOWACJE
Bogusława i Maciej Twardzikowie, właściciele NTB Active Club w Głogowie Małopolskim.
Centrum Badań i Rozwoju, chcemy w sposób naukowy i mierzalny wypracować strategię dla poszczególnych, niewielkich krain i całego Podkarpacia. Pilotażowy projekt ma powstać w oparciu o Pogórze Dynowskie. Wypracujemy plan dla kilku gmin wchodzących w skład Pogórza, dokładnie określimy atuty, atrakcje, niezbędne inwestycje, zmiany, poprawki infrastrukturalne i wszystko to zepniemy w jedną sieć. Tak stworzymy matrycę, którą będzie można duplikować w kolejnych krainach naszego regionu. Następnym etapem w działaniach klastra ma być nawiązanie bliskiej współpracy, na początek z Austrią i Niemcami oraz ze Skandynawią. Dla tych pierwszych nasz region jest dostatecznie blisko, dla tych ostatnich jest dostatecznie ciepły. W kolejnych latach wypracowanie prężnego klastra kosztować będzie miliardy złotych. Jeśli zachodni inwestorzy zostaną odpowiednio obsłużeni i przekonani, że zarabianie na Podkarpaciu jest możliwe, a jest, bo oprócz znakomitej przyrody mamy jeszcze jedne z najniższych kosztów pracy w Unii Europejskiej, to sukces jest realny. Do tego trzeba jeszcze dodać unijne pieniądze, które w latach 2014 - 2020 mają płynąć do Polski, ale już nie tak szerokim strumieniem jak w ostatnich kilku latach i nie na tak wiele działań, ale w sporej części na małe specjalizacje, czyli innowacyjne przedsięwzięcia, które długofalowo ożywią rynek pracy w lokalnych społecznościach. Trzeba jednak pamiętać, że zbudowanie przemysłu jakości życia nie można sprowadzić do otwarcia jeszcze pięciu gospodarstw agroturystycznych, dwóch hoteli i jednej lodziarni. Wszystko to ważne, ale najważniejsze są rozwiązania systemowe. Jako region w najbliższych latach musimy nauczyć się wypracować usługę, która pozwoli przyjechać tu bogatym gościom ze Stanów Zjednoczonych, by wyleczyć ciało, ucieszyć duszę kulturą i jeszcze zainspiru-
74
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
je do żeglowania, gry w golfa albo jazdy konnej. W innym przypadku musimy umieć stworzyć choćby i wioskę Trzeciego Wieku dla wygodnych emerytów z Niemiec, którzy zechcą np. na Pogórzu Dynowskim spędzić 5 - 6 lat swojego życia. Mało prawdopodobne, że to się stanie, jeśli nie będziemy umieli zagwarantować świetnej opieki medycznej, dobrej infrastruktury, bazy mieszkaniowej na odpowiednim poziomie oraz personelu dobrze mówiącego po niemiecku, angielsku lub w innym jeszcze języku. – Takie przedsięwzięcia znakomicie sprawdzają się w Niemczech, Austrii, Szwajcarii, przed Podkarpaciem też otwierają się perspektywy. Pod jednym warunkiem: że przygotujemy i zorganizujemy atrakcyjną i profesjonalną ofertę. Na pewno nie możemy czekać na gości z chlebem ze smalcem i ludowym skrzypkiem, bo tak się nie zdobywa inwestorów, ale z grupą solidnych menedżerów mówiących w językach obcych, którzy zorganizują spotkania, konkretne oferty i umowy – dodaje Rafał Darecki.
TURYSTA OCZEKUJE czegoś więcej
W ciągu ostatnich lat przechodzimy nie tylko przyspieszony kurs biznesu. Uczymy się też na nowo promocji kultury, sportu, turystyki. W nieodległej od Rzeszowa gminie Czarna garncarstwo ma przeszło 100-letnią tradycję. I choć glinianych garnków nikt już dziś nie chce kupować, to własnoręcznie, z własnym wzorem ulepiony dzban gliniany chce mieć niejeden turysta. Leżenie na plaży zdaje się banalne. Urlop spędzony na warsztatach garncarskich – to może się spodobać, zwłaszcza mieszkańcom dużych miast. Z takich właśnie turystycznych, ale też sentymentalno-hi-
INNOWACJE Małgorzata Wisz w Ośrodku Garncarskim w Medyni.
storycznych powodów nieco ponad 10 lat temu ożył w Medyni Ośrodek Garncarski. Powstała zagroda garncarska, garncarski szlak, czyli trasa turystyczna dla rowerzystów, cyklicznie organizowane są jarmarki i warsztaty garncarskie, a na szlaku odbywają się rajdy. – Już nikogo nie trzeba przekonywać, że na turystyce można zarobić. Pod jednym tylko warunkiem, że jest ona profesjonalnie zorganizowana – tłumaczy Małgorzata Wisz, dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury w gminie Czarna, gdzie istnieje Ośrodek Garncarski będący częścią klastra „Kraina Podkarpacie”. W ostatnich latach medyńska marka nieustannie się rozwija. Przełomem ma być wkrótce otwarta karczma garncarska, która pełnić będzie rolę także punktu informacji turystycznej. Otwarta siedem dni w tygodniu, ze stałą ekspozycją, ma być prawdziwym sercem garncarskiego królestwa. Niewielka gmina systematycznie, ale coraz skuteczniej buduje swoją wyjątkowość w oparciu o wyjątkowy surowiec, z którego słynie – glinę. We wsiach należących do gminy powstają kolejne gospodarstwa agroturystyczne, a bycie garncarzem staje się solidnym sposobem zarabiania na życie. W ośrodku pojawiają się coraz to nowe atrakcje dla turystów. W najbliższym czasie na tablicach pilotujących garncarski szlak zakodowane zostaną wiadomości, które będzie można odczytać z pomocą telefonu komórkowego. – Medynia może być turystyczną perełką blisko Rzeszowa – przekonuje Małgorzata Wisz. – W planach mamy budowę m.in. wieży widokowej, marzy się nam realizacja Garncarskiej Uliczki, może nie tak cudnej jak Złota Uliczka w Pradze, ale w podobnym klimacie. I właściwie jest już gotowa, bo ciągnęłaby się od kościoła w Medyni z piękną mozaiką ceramiczną zdobiącą jego wnętrza, przez Ga-
lerię Rzeźby Ceramicznej Władysławy Prucnal, następnie przez kilka warsztatów garncarskich, aż do karczmy i zagrody garncarskiej. W kolejnych latach w gminie można byłoby stworzyć ośrodek spa, gdzie wykorzystywane byłyby właściwości lecznicze gliny, niewykluczone jest zaadaptowanie gliny przez dekoratorów wnętrz jako budulca dekoracji ściennych. Markę Medynia opartą na glinie można jeszcze długo i atrakcyjnie rozbudowywać. Zdaniem Bogusławy Twardzik, właścicielki NTB Active Club, w ramach którego jest m.in. 9-dołkowe pole golfowe w Głogowie Małopolskim oraz spa, powstanie klastra może być szansą na rozwój, a przede wszystkim zwiększenie liczby osób korzystających z atrakcji oferowanych w Rzeszowie i na Podkarpaciu, dzięki wspólnym, zaplanowanym działaniom marketingowym w Polsce i Europie. – Ja mogę znakomicie przygotować plan rekreacyjnych atrakcji, znam się na tym i zajmuję tym od lat, nie mam jednak ani kontaktów, ani czasu, by przedstawić swoją ofertę każdemu biznesmenowi, który wysiada w Jasionce z samolotu i zamierza spędzić kilka dni w naszym regionie – dodaje Bogusława Twardzik. – Powoli jednak promocja nauki gry w golfa, oswajanie klientów ze spa jako miejscem, gdzie dba się nie tylko o urodę, ale przede wszystkim o zdrowie, wolno, ale coraz skuteczniej zaczyna przynosić efekt. Doświadczenia „Doliny Lotniczej” są bezdyskusyjne. Jeśli nowo powstały klaster zdoła pójść podobną drogą, jest duża szansa, że przemysł turystyczny będzie poważnym graczem na podkarpackim rynku, gwarantującym rozwój wielu przedsięwzięciom: prywatnym, samorządowym, stowarzyszeniowym. Projekt wystartował, pracy jest ogrom, o zyskach na razie nie ma mowy. ■
Więcej informacji o klastrze na stronie www.kraina-podkarpacie.pl
MEDYCYNA
Historia szpitalnictwa rzeszowskiego
Szpital Powszechny – dziś Wojewódzki Spital Specjalistyczny przy ul. Szopena w Rzeszowie.
PRADZIADEK IDZIE DO DOKTORA Ze wszystkich sztuk medycyna jest najszlachetniejszą – twierdził Hipokrates, prekursor współczesnej medycyny. Jeśli jednak prześledzić drogę, jaką musiał przejść medyk, aby stać się tym współczesnym lekarzem, a dawny przytułek – współczesnym szpitalem, to widać, że ta droga – długa i trudna – jeszcze się wcale nie skończyła. Chociaż specjalistyczna wiedza, technika medyczna oraz umiejętności dzisiejszych lekarzy przekraczają coraz śmielej granice wyobraźni i zdarzają się jeszcze wśród nich lekarze obdarzeni charyzmą. Na tej „najszlachetniejszej ze sztuk” widać jednak sporo rys. Zwłaszcza dostępność podstawowej opieki medycznej przypomina momentami wiek dziewiętnasty albo nawet wcześniejsze.
Tekst Anna Koniecka Reprodukcje z książki Franciszka Kotuli „Tamten Rzeszów”
76
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
MEDYCYNA Historia podobno lubi się powtarzać. Sięgnijmy zatem do historii – jak dawniej wyglądało leczenie i kogo było na nie stać. Właśnie mija 180 lat, jak obywatele Rzeszowa, zdesperowani katastrofalną sytuacją higieniczną i zdrowotną w mieście oraz biernością lokalnych władz, sami doprowadzili do zorganizowania pierwszego miejskiego szpitala, za pieniądze zebrane z dobrowolnych datków! Był rok 1832. Do tego czasu nie istniała w Rzeszowie instytucja, która by spełniała rolę szpitala we współczesnym pojęciu, a więc żeby się tam faktycznie zajmowano leczeniem chorych, którzy tego pilnie potrzebują, a nie tylko dachu nad głową, darmowego wiktu i opierunku. A tak się działo, odkąd zaczęto zakładać przytułki dla ubogich i chorych, zwane zresztą szpitalami (łac. hospitale – pokój gościnny, w potocznym rozumieniu azyl dla ubogich ludzi; dziś, gwoli przypomnienia, gdyby ktoś zapomniał – szpital to z definicji instytucja zapewniająca pacjentowi leczenie przez specjalistyczny personel i sprzęt). Pierwsze przytułki/szpitale powstawały przy klasztorach. Dzięki hojności świeckich donatorów działały też fundacje szpitalne składające się z przytułku, kościoła i rezydencji dla opiekującego się tym wszystkim księdza. Były wreszcie w niektórych miastach przytułki municypalne – niezależne od kościelnych władz. Pierwsze szpitale, w tym dawnym – bardziej opiekuńczym niż medycznym – znaczeniu, powstały na terenach dzisiejszego Podkarpacia w Łańcucie, Krośnie i Dubiecku na początku XV wieku. W Rzeszowie i Sanoku trochę później (połowa XV w). Najhojniejsi fundatorzy zapamiętani przez historię: Rafał Jarosławski i właściciel miasta Rzeszowa oraz innych licznych dóbr – Mikołaj Spytek Ligęza. Ten ostatni założył kilka przytułków dla ubogich w Rzeszowie i w okolicznych miejscowościach, co pozwalało jednocześnie otoczyć opieką 128 potrzebujących. Na owe czasy była to hojność rzadko spotykana w takim wymiarze, a sam czyn chwalebny i co najważniejsze – zgodny z doktryną miłosierdzia obowiązującą w chrześcijańskiej Europie. Warunkiem koniecznym zbawienia możnych ówczesnego świata było bowiem rozdawanie jałmużny, zaś ubóstwo najwyższą cnotą (poddanych). Fundacja Spytka Ligęzy była zresztą urządzona z myślą nie o jakichś tam obcych nędzarzach – przywłokach, lecz własnych wysłużonych, podupadłych na zdrowiu i zbiedniałych na tej pańskiej służbie. Rozwój dawnego szpitalnictwa przynaglały klęski głodu, wojny, epidemie, ale też szerzące się coraz bardziej włóczęgostwo. Żebracy i włóczędzy tak tłumnie zaczęli nawiedzać miasta, że wprowadzano w szpitalach restrykcyj-
ny podział – symulantów i zdrowych żebraków kierowano przymusowo do pracy. Uchylających się od niej karano. Tak było w Anglii. We Francji powstały ogromne szpitale generalne w Paryżu, także w innych miastach, żeby pomieścić faktycznie niezdolnych do pracy. A tych przybywało… Brud, niedożywienie oraz mała odporność na choroby zakaźne zwłóczone przez handlarzy, pątników i tłumy żebraków, były powodem wybuchania epidemii. Epidemie zbierały wśród europejskiej ludności żniwo większe niż wojny. W XIV w. dżuma zabiła w niektórych rejonach Europy połowę ludności. „Przez nieurodzaj i niedostatek dóbr (...) większość z tych, którzy kładą się spać na słomie nadzy i odkryci, umiera z zimna i głodu” – tak opisał sytuację w Andegawenii w połowie XV w. król Rene I. Papież Grzegorz XIV, wrażliwy na niedolę ludzką, wolał nie opuszczać Ulica Kościuszki. pałacu, gdy w Rzymie codziennie ktoś umierał z głodu. Na jednej z mszy pontyfikalnych tłum jednak zaczął głośno domagać się chleba! W Polsce wielkie klęski głodu zostały odnotowane między innymi za czasów Kazimierza Wielkiego (z jego nadania Rzeszów otrzymał prawa miejskie). Ludzie żywili się żołędziami, korą z drzew, dochodziło do aktów kanibalizmu. Przyjezdnych uderzał widok obdartych włóczęgów na drogach, pełno ich było w miastach, przy kościołach. Próby oddzielenia próżniaków od faktycznie potrzebujących pomocy spełzły na niczym. Administracyjne metody okazały się za słabe. METODY LECZENIA W czasach, gdy plagi nieurodzaju i głodu były uważane za „pomstę Bożą za ludzkie przewinienia”, chorobę traktowano również jako karę za grzechy, a gdy u chorego trudno się było dopatrzyć niegodziwego postępowania, brano pod uwagę grzechy jego przodków. Sposobem leczenia była inkubacja, czyli przebywanie chorego w świątyni posiadającej relikwie, modlitwa oraz asceza. Medycyna klasztorna jako pierwsza niosąca pomoc ubogim (państwa stan zdrowia ludności nie obchodził), zajmowała się chorobami wewnętrznymi. Zakonnicy mieli zakaz zajmowania się chirurgią. A skoro nie mógł zakonnik, robił to rzemieślnik, np. kat. Niektórzy kaci europejscy doszli do wielkiej biegłości w wykonywaniu zabiegów chirurgicznych, np. składania złamań i nastawiania zwichniętych kończyn. Rzecz jasna, było to ich zajęcie uboczne. Chirurgią zajmowali się cyrulicy, balwierze oraz łaziebnicy pracujący w łaźniach miejskich. Ale wykonywali oni zabiegi w stopniu bardzo ograniczonym. ►
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
77
MEDYCYNA
Ulica Zamkowa. W tym czasie mongolscy i tybetańscy mnisi rutynowo przeprowadzali trepanacje czaszki. Srebrne narzędzia można obejrzeć w klasztorze Gandan w Ułan Bator. Robią niesamowite wrażenie – piłki, dłutka, młotki, druty z pętelką. O biegłości posługiwania się tymi narzędziami świadczą wyeksponowane w gablocie czaszki noszące ślady zrastania się kości. U nas wysoką gorączkę, bez względu na jej przyczynę, której przeważnie nie potrafiono ustalić, leczono upuszczaniem krwi z żył otwieranych przez cyrulików (chirurgów). Później weszły w użycie pijawki. Zachowała się notatka, z której wynika, że dostawcą pijawek do rzeszowskiego szpitala był (w XIX w.) cyrulik Efraim Glucksam. Ale dziewiętnastowieczna medycyna to już było wielkie halo! Postęp wsparty możliwością robienia zastrzyków na przykład. Ale zachował się opis szpitala, gdzie na wyposażeniu był jeden termometr. Lekarze posiadający uniwersyteckie, gruntowne wykształcenie, pojawili się w Rzeszowie w XVIII wieku. Rzecz ciekawa – szlachta polska miała w pogardzie fach lekarski, pierwsi medycy wywodzili się z gminu. Konkurencja wśród zajmujących się leczeniem musiała już w średniowieczu być duża, skoro za podbieranie pacjentów koledze doktorowi groziła kara 10 grzywien, czyli prawie 2 kilogramy srebra! Połowa kary szła do kieszeni poszkodowanego medyka, druga połowa na budowę kościoła parafialnego. Żywym srebrem w tej samej ilości musiał się wypłacić także ten, kto we własnym domu „lekkomyślnie leczył chorych”. STAN HIGIENY Dwory, zamki i pałace cuchnęły – to było w dawnych, a i późniejszych czasach normą. Używanie wody (wg osiemnastowiecznego francuskiego podręcznika dobrego tonu) zostało wręcz zakazane. Dla „utrzymania czystości” należało co rano przetrzeć twarz kawałkiem białego płótna. Pierre Brantome w „Żywotach pań swawolnych” pisał, że damom pachniało z ust gorzej niż z ich nocników. A panom? Rzeszów piętnastowieczny mógł się czuć pod pewnymi względami jak Paryż, a nawet lepiej. Paryż miał dwie
78
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
publiczne łaźnie, Rzeszów jedną. Okres względnej czystości we Francji nie trwał jednak długo. W Anglii zresztą też. Kąpiele w publicznych łaźniach zostały zakazane, gdy medycy francuscy orzekli, że to gorąca woda używana podczas kąpieli przyczynia się do roznoszenia zarazków dżumy. Nawet gdy epidemie zarazy przestały już tak straszliwie pustoszyć Europę, uraza do wody pozostała. Kąpiel w rzece była czymś niesłychanie niestosownym. I tak płynął czas (bezwodnie i smrodliwie). Dziewiętnastowieczny Rzeszów, mimo iż miał status miasta powiatowego, faktycznie był „miejską wsią”. Nawet w śródmieściu mieszczanie hodowali świnie i drób, a przecież ani bieżącej wody, ani kanalizacji nie było, więc ścieki i odchody zwierząt oraz ludzi wylewano do dołów kloacznych wykopanych w ziemi, skąd całe to paskudztwo przesiąkało do wód gruntowych. Jarmarki, które się odbywały w mieście, pogarszały zagrożenie sanitarne. Miasto nękały epidemie. Podczas najtragiczniejszej epidemii cholery w latach 1872 - 73 szpital nie był w stanie pomieścić chorych. Dysponował 86 łóżkami. Wygnanie syberyjskie – tak rada szpitala określała stan techniczny budynków szpitalnych w petycjach do magistratu. Nowy szpital stanął wreszcie w 1887 r. Plac pod budowę wybrano szczęśliwie – ze studnią i dobrą wodą (na miejscu średniowiecznej miejskiej łaźni), co odnotowano w akcie erekcyjnym. Musiało być to ważne, bo stary szpital, ten urządzony siłami samych obywateli w wynajętych pomieszczeniach, był zaopatrywany w wodę dowożoną dwa razy dziennie. Ale to nie koniec odnowy miejskiej służby zdrowia – potrzebny był jeszcze oddział zakaźny, który w końcu udało się dostawić. Wyposażenie nowego szpitala było jak na owe czasy nowoczesne – włącznie z aparatem do ożywiania pozornie umarłych (reanimacja). CHOROBY WSTYDLIWE Dość powszechną chorobą za czasów naszych pradziadków był syfilis, a także inne choroby przenoszone drogą towarzyską. Syfilis, zwany również niemocą dworską, występował głównie u kobiet; mężczyznom się przytrafiał. Chorzy zgłaszali się sami do szpitala, zaobserwowawszy niepokojące objawy swędzenia w miejscach towa-
MEDYCYNA C. K. Dyrekcja Okręgu Skarbowego – dziś Narodowy Fundusz Zdrowia.
rzyskich na ciele, albo byli doprowadzani na leczenie przez policję. Tak postępowano wobec prostytutek zobowiązanych do okresowych badań lekarskich dwa razy w tygodniu. Badania nosiły nazwę rewizji. Rewidował delikwentki lekarz policyjny albo lekarz miejski. I choćby kuracya miała trwać dłużej, chorych syfilitycznych niepłacących za siebie nie wolno puszczać przed zupełnym wyleczeniem – tak nakazywała instrukcja szpitalna. Syfilitycznych chorych było 60 procent. Średni czas pobytu w szpitalu wynosił w Rzeszowie 27,5 dnia, kosztował 15 złr. Długo zatem leczono i drogo, w porównaniu np. ze szpitalem sanockim, który leczył krócej i o 20 proc. skuteczniej. Najgorszy, zarówno pod względem skuteczności, jak i śmiertelności, był szpital w Tarnowie. SYMULANCI Ponieważ koszty leczenia szpitalnego były duże, a kasy szpitalne chude, jak zresztą zawsze, starano się różnymi sposobami powstrzymać napływ symulantów do szpitali, którzy – mając status ubogich – korzystali z prawa do bezpłatnej opieki i wiktu. Uczynili sobie z tego sposób na życie. Jechał taki „chory” od jednego szpitala do drugiego; tu poleżał miesiąc, tam drugi i jakoś rok zleciał. W latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia władze krajowe rozsyłały do szpitali pisma ostrzegające, że np. Antoni Hudowernik z Asp w Krainie, Karl Nagel z Grazu czy Ignacy Trebits, Żyd z Temeszwaru, są symulantami. Przed plagą symulantów ostrzegały także szpitale zagraniczne, m.in. austriackie i czeskie, przysyłając do Rzeszowa długie listy (liczące po 80 nazwisk). Najciężej chorych psychicznie kierowano do zakładu dla obłąkanych w Kulkowie pod Lwowem, gdyż w szpitalach powszechnych nie było specjalistów z zakresu psychiatrii.
OBOWIĄZKI ORDYNATORA Do rozlicznych i pilnych obowiązków lekarza ordynującego, czyli faktycznie zarządzającego szpitalem, należało, oprócz nadzorowania leczenia, którym zajmowali głównie sekundariusze, sprawdzanie dobroci lekarstw i dobroci produktów żywnościowych podawanych chorym. Np. czy masło jest zgodne z instrukcją, tzn. świeże. W tamtych czasach nie znano lodówek, więc „odświeżano” masło mieszając je z oliwą i sokiem z nagietka. Na pierwszy rzut oka – świeżyzna. Wszystkie obowiązki były opisane w instrukcjach nader drobiazgowo („przegadane” – stąd się chyba wzięło powiedzenie: austriackie gadanie). Dziś by pewnie doktora szlag trafił, gdyby musiał je wszystkie czytać. A protoplasta musiał. PENSJE Lekarz ordynujący zarabiał rocznie 800 złr (1892 r.), tyle samo co lekarz pomocniczy (sekundariusz), a tylko o 100 złr więcej od rządcy. To porównywalnie tyle, co zarabiał kasjer magistracki. I po co się było uczyć? Petycje do magistratu o podwyżki dla lekarzy nic nie dały… Wynagrodzenia niższego personelu szpitalnego były równie chore: w 1910 r. rachmistrz, kontroler rachunków i kasjer brali po 120 koron rocznie, a kucharka 168, tyle samo podkucharka, praczka i woziwoda, a odźwierny 192 korony. Więc to jemu kłaniał się chudzina kasjer przyszpitalny, a w duchu sobie myślał to samo, co doktor: „I po cholerę się było uczyć?! Najtrwalsze w historii rzeszowskiego szpitalnictwa okazały się, oprócz chorych zasad wynagradzania, całkiem zdrowe mury. Podtrzymują wciąż najstarszą część Szpitala Wojewódzkiego nr 1 przy ul. Szopena.
Pisząc ten tekst, korzystałam m.in. z unikatowego wydania: Szpitalnictwo Rzeszowskie/z dziejów Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego, (do 1990 r. – praca zbiorowa pod redakcją Zdzisława Budzyńskiego; Historia państwa i prawa Polski – Juliusza Bardacha; A jeśli było inaczej... Antropologia historii – Ludwika Stommy; Tamten Rzeszów – Franciszka Kotuli; Żywoty pań swawolnych – Pierre’a Brantome’a. ■
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
79
ARTYSTA książki
Bezcenna kolekcja
Ryszardzie Ziembie,
O artyście książki z Rzeszowa, piszę od 35 lat – bez większego odzewu ze strony władz kulturalnych. „Dla Ziemby jest miejsce w Dalszej Perspektywie” – podsumowałem w 1977 r. Ta perspektywa wciąż się oddala. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak
80
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
ARTYSTA książki Ziemba przypomina mi skromnego przedwojennego komiwojażera: elegancko ubrany, ze staromodną walizką w ręku, z której wyciąga starannie opakowane przedmioty. To książki. Kiedy wydobywa je na światło dzienne i zaczyna o nich mówić, przemienia się w czarodzieja. Ludzie zapominają o bożym świecie: są zdziwieni, oszołomieni, zachwyceni. Prelekcji artysty słuchają uczniowie (tak właśnie wyobrażam sobie Bruno Schulza, który swymi opowieściami uspokajał rozkrzyczaną klasę w drohobyckim gimnazjum), klerycy, studenci i profesorowie, bibliotekarze i bibliofile, artyści, urzędnicy, pisarze. Ilekroć oglądam prace Ziemby, zatrzymuje się dla mnie czas i wkraczam w inną rzeczywistość. Ryszard Ziemba od dziecka interesuje się książką i jej historią. Zanikające rzemiosło – introligatorstwo, podniósł do rangi sztuki. Wykonał ok. 800 opraw artystycznych składających się na 25 cykli tematycznych. Sama historia książki to ponad sto obiektów. Odtworzył jej różne formy na przestrzeni 6 tysięcy lat, posługując się opisami historycznymi. Wielu z nich nie ma nawet w najpoważniejszych muzeach świata, gdyż oryginały nie zachowały się. Ziemba przywrócił je do życia dzięki swej wyobraźni. Do tego doliczyć należy 170 narzędzi pisarskich z różnych epok. Dodać do nich trzeba też kilkaset opraw literatury współczesnej. Samych opraw książek Miłosza – w wydaniach polskich i obcojęzycznych – jest 130. Kolekcja ta mieści się w szafach i w kartonowych pudłach blokowego mieszkania na IV piętrze. Przez dziesiątki lat artysta miał pracownię w kuchni, a w lecie na balkonie. Później spółdzielnia mieszkaniowa przydzieliła mu suszarnię na strychu, gdzie mógł wykonywać swe arcydzieła. Odtwarzając dzieje książki Ziemba wcielał się w role egipskiego skryby, babilońskiego pisarza czy średniowiecznego mnicha pochylonego nad pergaminową kartą w klasztornym skryptorium. Ma w swych zbiorach babilońskie książki na glinianych tabliczkach z pismem klinowym, egipskie na liściach papirusu, które sam pokrył hieroglifami, księgi pisane na pergaminowych kartach, na kości słoniowej i korze drzewnej oraz na powierzchni szlachetnego drewna hebanowego. Wśród nich święte księgi różnych wyznań: Biblię, Torę, Koran. W czasach, gdy państwo wydawało kartki na żywność, proszki do prania, buty i alkohol, zdobywał rzadkie materiały sobie tylko znanymi sposobami. Z butelką przydziałowej wódki obchodził zakłady szewskie w poszukiwaniu kawałka deficytowej skóry. Heban dostał, gdyż uprosił kogoś, by sprzedał mu starą laskę z rączką wykonaną z tego drewna, złoto płatkowe kupował u konserwatorów dzieł sztuki, korale – okazyjnie na bazarze. Nie tolerował materiałów zastępczych, imitacji, tandety. Czasem zrezygnowany szedł na ustępstwo, choć później bardzo je przeżywał. Kamienie szlachetne w oprawie średniowiecznej książki zastąpił z konieczności szklanymi paciorkami i jeszcze po latach spoglądał na swą pracę z lekkim żalem. Aby wykonać zasłonę żydowskiej Tory nauczył się haftu od starej hafciarki ornatów. Za pomocą narzędzi wykonanych z jakiegoś złomu sporządził oprawę romańskiej księgi zdobioną emalią komórkową. Jak jubiler na posrebrzanej blasze trybował ornamenty
i grawerował kunsztowny rysunek wici roślinnej. Artysta nie rekonstruował ani nie kopiował form dawnej książki. Tworzył jej własną wizję, dbając o najdrobniejszy detal. Ryszard Ziemba oprawia tylko te książki, które są mu bliskie. Takie, których treść pozostaje mu w pamięci. Przykładem są dzieła Czesława Miłosza, którym zainteresował się w latach 80. Gdy liczba opraw jego utworów doszła do setki, dowiedział się o tym sam noblista. W 1988 r. napisał ze Stanów: „Nigdy nie byłem w Rzeszowie i dziwnie mi myśleć, że mieszka tam człowiek, który tyle zrobił dla moich książek. Zechce Pan przyjąć ode mnie słowa podzięki”. Korespondencja trwała kilka lat; Miłosz przesyłał Ziembie rzadkie wydania swoich utworów. W 1992 r. przyjechał do Rzeszowa. Wizyta miała charakter czysto prywatny, Miłosz nie chciał wygłosić żadnego wykładu, nie spotkał się z miejscowymi władzami. Przyjechał tylko po to, by zobaczyć swoje książki w oprawach Ziemby. Na przykład: edycję „Nieobjętej ziemi” Wydawnictwa Literackiego z 1988 r. Najtragiczniejszej z książek poety nie dało się zamknąć w gładką, starannie wykonaną oprawę. Myśląc o Miłoszu artysta uświadomił sobie, że ziemia pokryta jest bruzdami, koleinami, ► spęka-
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
81
ARTYSTA książki
niami. I że taka – adekwatnie do myśli poety – winna być oprawa. Dlatego szlachetny gatunek skóry, zazwyczaj płasko rozciągnięty na tekturze, został tu zastąpiony skórą pomarszczoną, pełną wijących się bruzd, z którymi kontrastuje tłoczony na grzbiecie niewielką czcionką tytuł. W wydaniu „Nieobjętej ziemi” Instytutu Literackiego w Paryżu z tego samego roku, wypukłość na ciemnobrązowej skórze przybiera formę spirali ze znakiem zapytania w środku. W ten sposób Ziemba znalazł – wedle słów Miłosza – „formę bardziej pojemną”. W miłoszowym tłumaczeniu „Apokalipsy” na okładce widnieje mozaika z różnokolorowej skóry. Za pomocą tej techniki Ziemba przedstawił postać o złocistej twarzy, odzianej w niebieską szatę z czerwonym pasem. Spod niej wyłania się sylwetka szatana z czarnej skóry. Po bokach wytłaczane prawdziwym złotem dwa świeczniki ze Świątyni Salomona – wszystko tak, jak opisuje Księga. „Conversations with Cz. Miłosz” Ewy Czarneckiej i Aleksandra Fiuta ma czerwoną okładkę, a na niej staromodne, suto złocone tłoczenia. Wykonał ją tak, jak czytamy w „Dolinie Issy”, gdzie bohater „znalazł czerwono oprawne książki, na okładkach złote ozdoby”. „Gucio zaczarowany” Zofii Urbanowskiej z przedmową Miłosza – noblista zachwycał się tą książką w dzieciństwie – oprawiony jest w ceratę drukowaną w duże kwiaty. To znów nawiązanie do słów Miłosza, który wspomina, że w oprawionym w ceratę zeszycie jego ojciec spisywał swoje wiersze. Z kilku słów, z jednego zdania poety, Ryszard Ziemba wyczarowuje własną wizję rzeczywistości. Jej punktem odniesienia jest dzieło Miłosza. W oprawie „Roku myśliwego” – intymnego dziennika poety – pokazał, jak postrzega osobowość noblisty. Książka ma sześć okładek, otwieranych jedna po drugiej. Każda jest inna. Wszystkie kontrastują ze sobą tak, jak sprzeczności składające się na charakter twórcy. Pierwsza przypomina delikatne, wschodnie kaligrafie. Druga nawiązuje do dzieł introligatorów XIX stulecia, trzecia jest abstrakcyjną kompozycją z kolorowych kawałków skóry. Nawet nazwi-
82
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
sko poety złożył Ziemba z czcionek o różnym kroju, a na wyklejkach umieścił zestaw cytatów z jego poezji i prozy. „Dowiedziałem się tu o sobie więcej niż sam dotąd wiedziałem” – powiedział Miłosz na zakończenie swej jedynej wizyty w Rzeszowie, która trwała ponad pięć godzin. Przypomniałem o niej po śmierci poety w 2004 r. W Roku Czesława Miłosza artysta proponował redakcjom rzeszowskich dzienników wydanie dodatku z reprodukcjami swoich opraw. Nie było żadnego zainteresowania. Kolekcji Ryszarda Ziemby nikt nigdy nie oglądał w całości. Jej niewielkie fragmenty twórca pokazał na wystawach, głównie w latach 60. – 70. ubiegłego wieku oraz w czasie swoich prelekcji. Miał nieliczne ekspozycje zagraniczne (w Koszycach, Berlinie Wschodnim, Lipsku i Plauen – w ówczesnej NRD), ogólnopolskie w muzeach: Narodowym i Historycznym w Krakowie, Muzeum Józefa Czechowicza w Lublinie oraz zaledwie kilka regionalnych: w Domu Sztuki i Muzeum Okręgowym w Rzeszowie oraz w Muzeum-Zamku w Łańcucie. Pozostało po nich kilka niepozornych składanek i skromniutkich katalogów z reprodukcjami na poziomie gazetowej poligrafii. „Wszystko to w ciągu 40 lat pracy twórczej. Więcej okazji do pokazywania swych prac miał byle kiepski malarzyna, żyjący z chałtur, a nie ze sprzedaży obrazów” – pisałem w 1992 r. Nakręcono o Ziembie dwa filmy telewizyjne. Wystąpił w „Tele-Echu” – popularnym programie TV prowadzonym przez Irenę Dziedzic, której do zaproszenia artysty nie trzeba było namawiać. Znany reporter Zbigniew Święch proponował, by kolekcję przenieść do Krakowa, tworząc jedyne w swoim rodzaju Muzeum Książki, w którym R. Ziemba byłby kustoszem. Jednak tamtejsi radni, zajęci na początku lat 90. zmianami nazw ulic i placów, nie mieli głowy do kultury. W tym samym czasie wystawę artysty chciało zaprezentować Muzeum Literatury w Warszawie. Nie miało jednak pieniędzy ani na ekspozycję, ani na wydanie obszernego katalogu zbiorów. W 1991 r. Ryszard Ziemba otrzymał nagrodę wojewody rzeszowskiego, zaś w trzy lata później nagrodę miasta Rzeszowa. „Tworzy rzeczy nieskończenie piękne, dotychczas w introligatorstwie polskim niespotykane. Pan Ziemba jest... fenomenem nie tylko w warunkach polskich, lecz
ARTYSTA książki i światowych” – czytamy w wydanym przez władze miasta folderku z jego notką biograficzną. Zaś Amerykanin, bibliofil Roger Ross, pisał po wizycie u Ziemby: „...bezcenna kolekcja, jak można mieć nadzieję, powinna doczekać się ekspozycji w takim miejscu jak Morgan Library” (stan New Jersey). Laureat Ryszard Ziemba od 1977 r. do dziś nie doczekał się żadnej wystawy w mieście, które go nagrodziło. Przyczyną był brak nowoczesnych gablot, jakimi nie dysponowała wtedy żadna z instytucji kulturalnych. Były inne priorytety. W 2006 r. oddawano do użytku nowy gmach Biblioteki Uniwersytetu Rzeszowskiego. Wtedy miejscowa Delegatura NIK zakwestionowała poważny wydatek: 560 tys. zł na 37 donic z tworzywa sztucznego. W donicach zasadzono sztuczne kwiaty (za 11 tys. zł) dla ozdoby wnętrz. Dla porównania: w tym samym roku biblioteka wydała na zakup książek 590 tysięcy zł. Zdaniem bibliotekarzy, przydałoby się dwa razy tyle. Nikt nie pomyślał o tym, że ozdobą nowego gmachu mogłaby być kolekcja Ziemby – długoletniego pracownika uniwersytetu, a przedtem WSP. Pisałem w 2006 r.: „Ziemba zrobił dla Rzeszowa więcej niż cała rzesza specjalistów od promocji. A mimo to dla artysty książki nie ma miejsca w bibliotece uniwersyteckiej. Nie było go już w czasach, gdy powstawały plany budynku”. W ciągu ostatnich dwóch lat samorządy Podkarpacia dobrze wykorzystały na kulturę fundusze unijne. W Sanoku w Muzeum Budownictwa Ludowego powstał Rynek Galicyjski, zaś w Muzeum Historycznym, w dobudowanym skrzydle Zamku – Galeria Zdzisława Beksińskiego. Muzeum Kresów w Lubaczowie kończy re-
mont cerkwi w Radrużu (za co dostało wyróżnienie ministra kultury) i stara się o wpisanie zabytku na listę UNESCO. W Krośnie otwarto Centrum Dziedzictwa Szkła, zaś w Trzcinicy koło Jasła Skansen Archeologiczny Karpacka Troja. Swoje programy realizują również niewielkie gminy, jak np. Ostrów, gdzie oglądamy słynny poligon V1 i V2 w Bliźnie. Zakończono duże, ambitne projekty, na które wcześniej – nierzadko przez dziesięciolecia – brakowało pieniędzy państwowych. Ten czas wykorzystano, aby te przedsięwzięcia przygotować. Sanocki skansen przez pół wieku inwentaryzował zabytkowe budynki i zbierał eksponaty do przyszłego Miasteczka Galicyjskiego. Kilkadziesiąt lat trwało gromadzenie prac Zdzisława Beksińskiego przez Muzeum Historyczne. Przez 15 lat konkretyzowała się koncepcja szklanego centrum w Krośnie. Długo krystalizował się projekt skansenu w Trzcinicy, choć archeolodzy mogli po prostu zasypać swoje stanowiska po zakończeniu badań. Zwyciężyła wyobraźnia, inicjatywa i odwaga lokalnych menedżerów kultury. Rzeszów od wymienionych miast odróżnia jedno: tu nikt nie zaplanował żadnego nowego przedsięwzięcia. Przynajmniej nie na taką skalę. Nie ma gdzie pokazać największego w kraju archiwum zakładu fotograficznego Edwarda Janusza. Nie ma potrzeby stworzenia muzeum historii Rzeszowa, takiego jakie posiadają Przemyśl czy Stalowa Wola. PS A jednak nagle coś się zmieniło: władze miejskie planują wydanie albumu prac R. Ziemby. Lepiej późno niż wcale. ■
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
83
Od lewej: Adam Kruk, dyrektor Galerii Nowy Świat w Rzeszowie; Oktawiusz Wolnicki, dyr. ds. Komercjalizacji Galerii Nowy Świat; Adam Cynk, dyrektor ds. Reklamy VIP Biznes&Styl.
Miejsce: Kręgielnia Kula Bowling&Club w Galerii Nowy Świat w Rzeszowie. Pretekst: Prezentacja sponsorów, sztabu szkoleniowego oraz siatkarzy Asseco Resovii przed sezonem 2012/2013.
Od lewej: Jerzy Hanus, prezes Vegacom; Adam Papuziński, prezes Res Motors, Andrzej Papuziński, wiceprezes Res Motors; Grzegorz Woźniak, prezes Xerrex.
Od lewej: Bogusław Marek, właściciel Proimpex; Zygmunt Bomba, Spaar; Bogdan Porada, właściciel Security Office; Marek Panek, prezes Asseco Ressovii, v-ce prezes Asseco Poland.
Od lewej: Bartosz Górski, wiceprezes Asseco Resovia; Wojciech Trzaska, z-ca dyrektora gabinetu Marszałka Województwa Podkarpackiego.
Od lewej: Tadeusz Pietrasz, prezes ICN Polfa Rzeszów S.A.; Ryszard Dykiel, wiceprezes Kruszgeo SA.
Od lewej: Wiesław Ptaszek, prezes Handlopex SA; Grzegorz Fluda, właściciel Elektroserwis; Piotr Hrynus, kierownik działu zakupów Handlopex SA.
Nikola Kovacevic.
Od lewej: prof. Piotr Kłodkowski, ambasador Polski w Indiach z żoną; dr Zbigniew Inglot z żoną Zdzisławą.
Od lewej: Ryszard Dykiel, wiceprezes Kruszgeo SA; Jan Bator, prezes Kruszgeo SA.
Olieg Achrem z synkiem Igorem.
Miejsce: Szpital Specjalistyczny im. św. Rodziny w Rudnej Małej. Pretekst: Otwarcie nowej części szpitala.
Od lewej: biskup Kazimierz Górny; Markijan Malskyj, ambasador Ukrainy w Polsce; dr Arkadiusz Bielecki, dyrektor naczelny Nowe Techniki Medyczne II Szpital Specjalistyczny im. Św. Rodziny w Rudnej Małej.
Od lewej: Halina Łebek-Bielecka, udziałowiec NTM sp z o.o.; Tadeusz Pieniążek, prezes zarządu Nowe Techniki Medyczne sp z o.o.; Marek Od lewej: Zbigniew Chmielowiec, poseł RP; Janusz Młodzianowski, Massmedica sp z o.o. Od lewej: Janusz Solarz, dyrektor Szpitala Solarz, dyrektor Szpitala Wojewódzkiego nr 2 Wojewódzkiego nr 2 w Rzeszowie; Arkadiusz w Rzeszowie; ks. Stanisław Słowik, dyrektor Caritas Bielecki, dyrektor Szpitala Specjalistycznego im. Diecezji Rzeszowskiej. Św. Rodziny; Radosław Skiba, dyrektor Szpitala Specjalistycznego Pro-Familia w Rzeszowie.
Od lewej: dr Antoni Samojedny, konsultant wojewódzki ds. radiologii; Dorota Nierojewska, dyrektor Specjalistycznego Zespołu Gruźlicy i Chorób Płuc w Rzeszowie; Wiesław Guz, kierownik Zakładu Radiologii w Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie.
Od lewej: Stanisław Mazur, właściciel Centrum Medycznego „MEDYK” Rzeszów; Katarzyna Skręt, dyrektor Wojewódzkiego Ośrodka Medycyny Pracy w Rzeszowie; Walery Sienkiel, lek. ortopeda, ordynator Oddziału Ortopedii i Traumatologii Narządu Ruchu w NTM II Szpital Specjalistyczny im. Św. Rodziny w Rudnej Małej.
Od lewej: Marta Łapińska, Customer Financing Associate GE; Marcin Krzemiński, Senior Vice President Sales&Project Finance - Eastern Europe GE; Jerzy Wojniak, CT Modality Sales Specialist GE; Tomasz Czuryło, HCIT Project Implementation Consultant GE.
Od lewej: Kazimierz Rokita, dyrektor Departamentu Kontroli Urzędu Marszałkowskiego; Zdzisław Kędzior, sołtys Rudnej Małej.
Od lewej: Jolanta Dąbrowska; Elżbieta Król; Edyta Pieniążek.
Od lewej: dr Marek Żołdak, prezes zarządu - Dom Brokerski VECTOR sp. z o.o.; Adam Michalski, dyrektor Biura Ubezpieczeń Majątkowych Towarzystwo Ubezpieczeń Wzajemnych „TUW”; Lucyna Rybak, Dyrektor Biura Regionalnego w Rzeszowie - Towarzystwo Ubezpieczeń Wzajemnych „TUW”; dr n. med. Ryszard Palczak; Marek Żołdak junior, Asystent Brokera - Dom Brokerski VECTOR sp. z o.o.
Bogusław Zając, dyrektor oddziału Alior Bank w Rzeszowie, Zygmunt Radek, współwłaściciel RESTOL Bratkowice; Tadeusz Pieniążek, prezes zarządu NTM sp z o.o.
Lucyna Pokrzywa, wiceprezes Betad Leasing sp. z o.o.
Od lewej: Grażyna Tomczyk; Jolanta Pietrasz; Barbara Kasprzycka, prezydent Lions Club Rzeszów.
Od lewej: Iwona Szlachta; Barbara Żurek. Adrian Beściak z rodziną.
Od lewej: Mariola Łabno-Flaumenhaft, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, wiceprezydent Lions Club Rzeszów; Joanna Polanik-Huk.
Członkowie Podkarpackiego Lions Club i goście pikniku.
Od lewej: Mariola Łabno - Flaumenhaft, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, wiceprezydent Lions Club Rzeszów; Tadeusz Szylar, Urząd Miasta Rzeszowa; Barbara Kasprzycka, prezydent Lions Club Rzeszów.
Od lewej: Młodzież z Leo Club Rzeszów w towarzystwie Jolanty Pietrasz. W pierwszym rzędzie od lewej: Wiktoria Flaumenhaft; Julia Nowak; Magdalena Pyziak; Paula Ciepły; Emilia Rosół. Z tyłu od lewej: Filip Rodkiewicz; Jolanta Pietrasz, opiekun Leo Club; Piotr Chudzik.
Od lewej: Wojciech i Maria Kulawscy; Alina Krzemieniecka.
Reklama
Miejsce: NTB Active Club w Głogowie Małopolskim. Pretekst: III Letni Piknik Charytatywny Lions Club Rzeszów.
Miejsce: Filharmonia Podkarpacka im. A. Malawskiego w Rzeszowie. Pretekst: Koncert „Lata dwudzieste, lata trzydzieste…” w wykonaniu Jacka Wójcickiego i Adrianny Bujak-Cyran.
Jacek Wójcicki i Adrianna Bujak-Cyran.
Od prawej: prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego, z żoną Iloną; Waldemar Szumny, wiceprzewodniczący Rady Miasta Rzeszowa.
Od lewej: Janusz Stojak, naczelnik Wydziału Inwestycji i Remontów Komendy Wojewódzkiej Policji w Rzeszowie; Grażyna Stojak, Podkarpacki Wojewódzki Konserwator Zabytków; Jan Bury, poseł PSL.
Od lewej: Ryszard Zatorski, dziennikarz; Ewa Pękala; Andrzej Szypuła, dyrygent, pedagog, prezes Towarzystwa im. Zygmunta Mycielskiego w Wiśniowej; Danuta Zatorska. Reklama
Od lewej: Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Marta Gregorowicz, kierownik biura koncertowego filharmonii.
Od lewej: Bogusław Ulijasz, sekretarz województwa podkarpackiego, z żoną Marią; Stanisław Gwizdak, burmistrz Łańcuta z żoną Teresą.
Na olimpiadzie nie wystarczy tylko być Z PRZEMYSŁAWEM BABIARZEM, dziennikarzem i komentatorem sportowym TVP, rozmawia JAROMIR KWIATKOWSKI
Przemysław BABIARZ
Rocznik 1963, z pochodzenia przemyślanin. Absolwent I LO im. Juliusza Słowackiego w Przemyślu. Studiował teatrologię na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz na Wydziale Aktorskim PWST w Krakowie. Aktor Teatru Wybrzeże w Gdańsku w latach 1989-92, od 1992 r. dziennikarz i komentator sportowy TVP. Debiutował w tej roli podczas olimpiady w Barcelonie. Zapytany, dlaczego zamienił aktorstwo na dziennikarstwo sportowe, odpowiada: – W Teatrze Wybrzeże nie szło mi jakoś szczególnie. Grałem głównie podrzędne role i po trzech latach nie było tam dla mnie miejsca, nie chcieli ze mną przedłużyć kontraktu. Rozglądałem się za innym teatrem, ale to nie było takie proste. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, w tym samym czasie nadano w telewizji komunikat, że Naczelna Redakcja Sportu i Rekreacji (bo tak się wówczas nazywała), poszukuje kandydatów na komentatorów i prezenterów sportowych. Zawsze pasjonowałem się sportem, więc za namową rodziny wziąłem udział w tym konkursie. W rezultacie zaproponowano mi poprowadzenie studia olimpijskiego, a od 1 października 1992 r. etat w redakcji sportowej.
J
aromir Kwiatkowski: Jesteśmy po dwóch wielkich imprezach w sporcie wyczynowym: Euro 2012 oraz olimpiadzie w Londynie. Polscy sportowcy wypadli tam poniżej oczekiwań. Na pewno nie można skwitować ich występów frazą piosenki: „nic się nie stało”. Przemysław Babiarz: (śmiech) To prawda. Ta fraza, która może podnosić na duchu po przegranej bitwie (ale nie wojnie), jeżeli jest nadużywana, staje się parodią samej siebie. Myślę, że zwłaszcza w odniesieniu do Euro tak się stało. Bo jednak stopniowałbym nasze rozczarowania związane z tymi dwiema wielkimi imprezami. Uważam, że sportowo – podkreślam: sportowo, a nie organizacyjnie – Euro było dla nas dużym rozczarowaniem, natomiast w przypadku igrzysk olimpijskich w Londynie możemy mówić o pewnym niedosycie. Może niedosyt byłby mniejszy, gdybyśmy nie mieli do czynienia ze zjawiskiem, które Bohdan Tomaszewski nazwał w jednym z wywiadów „rozkręcaniem nadmiernych nadziei przed zawodami”. Proszę zauważyć, że media, zwłaszcza elektroniczne, są coraz bardziej podporządkowane regułom widowiska. A w widowisku pesymista zawsze przegrywa, jest mniej lubianą postacią, w związku z czym wszyscy – politycy, dziennikarze, wreszcie sami sportowcy – chcą być optymistami, powtarzać, że będzie dobrze. W widowisku nie chodzi o opis świata zgodny z prawdą i sumieniem dziennikarza, ale o to, by było „kolorowo”. Jednym z elementów tego, by było „kolorowo”, jest rozbudzanie oczekiwań. Czasami nadmiernych. Absolutnie zgadzam się z tym, co zauważył pan Bohdan, wielki mistrz naszego zawodu. To jest wielkie niebezpieczeństwo dla nas, dziennikarzy. Do szukania przyczyn słabszego występu polskich sportowców oraz środków zaradczych przystąpiliśmy nie-
92
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
zwłocznie po igrzyskach. Minister Joanna Mucha zaprezentowała plan naprawy polskiego sportu, i to wieloletni, już dwa dni po ich zakończeniu. A to oznacza, że ten plan musiał być przygotowywany wcześniej. Czyli że już wcześniej – pewnie na podstawie różnych analiz – brano pod uwagę, że w Londynie może nam się nie powieść. Uważam, że to akurat nie jest złe, bo poważny urząd powinien być przygotowany na różne warianty wydarzeń. Pani minister zaproponowała m.in. spotkania z samorządami we wszystkich województwach. Idea sama w sobie jest słuszna: chodzi o zainteresowanie samorządowców podjęciem bardziej zdecydowanych działań w kierunku umasowienia sportu. Lecz od razu zaczynają się „schody”: jeżeli to ma być dołożenie samorządom zadań bez wyposażenia ich w środki finansowe, to ja już sobie wyobrażam, z jaką „ochotą” będą one przesuwać pieniądze z inwestycji na sport masowy. o tej pory samorządy chętnie kierowały pieniądze na sport wyczynowy ze swojej puli autopromocyjnej, bo sport na poziomie ekstraligi czy mistrzostw Polski w popularnych dyscyplinach (piłka nożna, żużel, siatkówka), daje miastom rzeczywiście dużo. Natomiast w przypadku sportu masowego, żeby coś zainwestować, potrzebne są, po pierwsze, pomysł, a po drugie – fundusze. Niebezpieczeństwo widzę w tym, że władza centralna chce przerzucać bardzo wiele zadań na barki władzy lokalnej, nie dając na to pieniędzy. Biorąc pod uwagę to, że nadchodzi kryzys, obawiam się, czy samorządy, bez dodatkowych środków, będą w stanie realizować nawet najlepsze pomysły centrali. To prawda, choć musimy też zdawać sobie sprawę, że bez umasowienia sportu nie będziemy mieli sportu wyczynowego na wysokim poziomie.
D
SPORT Rozróżniłbym tu dwie sprawy. Pierwsza to masowość sportu rozumiana jako uprawianie przez społeczeństwo jakiegoś rodzaju rekreacji dla polepszenia samopoczucia czy zapobiegania chorobom – i ona niekoniecznie musi przekładać się na wyniki w sporcie wyczynowym. Podam przykład: Finlandia jest krajem ludzi bardzo „rozbieganych”. Ale nie pamiętam, by od czasu Lasse Virena, czyli od lat 70., Finowie mieli jakiegoś wybitnego biegacza na igrzyskach olimpijskich. Zupełnie inną sprawą jest postawienie na sport dzieci i młodzieży w ramach programu „zarzucania szeroko sieci” po to, by „wyławiać” talenty. Czyli rekreacja jest rzeczą dobrą i pożądaną, ale jeżeli chcemy mieć wyniki w sporcie wyczynowym, należy zaczynać od sportu szkolnego? Dokładnie. Ale żeby to miało „ręce i nogi”, potrzebne są dwie rzeczy. Zwykle dużo mówimy o infrastrukturze, podając przykład „Orlików”. I w porządku. Ale zupełnie inną rzeczą jest organizacja sportu szkolnego, a tu sprawą kluczową są nauczyciele WF i trenerzy. Człowiek jest ważniejszy od sprzętu, a dobry trener od dobrej hali. Inna sprawa, że nie należy zwracać nadmiernej uwagi na medale i rekordy na poziomie juniorów czy juniorów młodszych. Niestety, bardzo często prowadzi to do nadmiernej eksploatacji młodych organizmów i stawiania na zawodników wczesnorozwojowych. A później często dziwimy się, że znakomity junior nie osiąga oczekiwanych wyników jako senior. o właśnie. W sporcie amerykańskim wysyła się młodzież na zawody juniorskie. Ale tam jest jedno podstawowe przykazanie: nigdy nie patrz na zawodnika pod kątem jego wyników sportowych w czasie, gdy ma on 17-18 lat. Prognozuj szczyt jego osiągnięć, gdy będzie miał 24 czy 25 lat. To powinien być taki system, w którym będziemy łowić talenty już w okresie szkoły podstawowej, będziemy próbowali je rozwijać i przekazywać dalej. Taki wybitny talent powinien mieć książeczkę, w którą powinny być wpisane nazwiska wszystkich trenerów: od nauczyciela WF w szkole podstawowej, poprzez trenerów klubowych, po trenera reprezentacji. I gdy ten sportowiec, mając 25 lat, zdobędzie złoty medal na olimpiadzie, to nagrody powinni otrzymać wszyscy trenerzy, włącznie z nauczycielem WF ze szkoły podstawowej. Taki system motywowałby tych ludzi do wyszukiwania talentów, a nie do „gospodarki rabunkowej” wobec młodych sportowców. Wróćmy do raportu Joanny Muchy. Pani minister zaproponowała stworzenie listy strategicznych dyscyplin sportu, do których zostanie skierowany największy strumień pieniędzy. Na pewnym poziomie ogólności jest to słuszne, ale diabeł tkwi w szczegółach: czy za dyscyplinę strategiczną uznać taką, która jest popularna, czy tę, w której odnosimy realne sukcesy. Czy piłkę nożną, w której 23 sportowców zdobędzie na olimpiadzie jeden medal, czy pływanie, gdzie jeden sportowiec ma szansę zdobycia kilku medali. Z tego systemu w ogóle bym wyłączył piłkę nożną, która ma gigantyczną przewagę nad innymi dyscyplinami, jeżeli chodzi o możliwość pozyskiwania pieniędzy. Natomiast jeżeli chodzi o pozostałe dyscypliny olimpijskie, jest rzeczą oczy-
N
wistą, że tam, gdzie jest dużo konkurencji, są większe możliwości zdobycia medali. Ale popatrzmy na to inaczej. Jeszcze przed igrzyskami w Londynie mówiono, że medal siatkarzy przykryje nasze ewentualne niepowodzenia w innych dyscyplinach. Ten medal prawdopodobnie spowodowałby, że uznalibyśmy igrzyska za udane. Myślę, że chętnie zamienilibyśmy jeden z 10 polskich medali na medal siatkarzy. „Cudowną bronią” polskiego sportu miał być Komitet Polska – Londyn 2012, obejmujący systemem specjalnego przygotowania część naszej olimpijskiej reprezentacji. Tyle, że dwa z 10 medali zdobyli sportowcy spoza Komitetu, a jeden z naszych dwóch złotych medalistów, ciężarowiec Adrian Zieliński, przygotowywał się za granicą sam, wbrew woli swojego związku sportowego, za co działacze szarpali go nawet po igrzyskach. Minister Mucha zapowiedziała, że Komitet zostanie rozwiązany. Fiasko? rytycy tego programu przygotowań do olimpiady zarzucali mu, że kieruje on strumień pieniędzy do tych, którzy już coś osiągnęli, natomiast brakuje funduszy dla pozostałych. Dopóki na olimpiadzie nie odbyło się wielkie sprawdzenie, mogliśmy się zastanawiać, jak jest lepiej. Igrzyska pokazały, że nie zawsze zapewnienie sprawdzonym sportowcom świetnych warunków do przygotowań daje medal. Zobaczymy za 2-3 lat, jaki będzie skutek tego, że zabraliśmy pieniądze grupom juniorskim po to, by dać je gwiazdom. Ja jestem zwolennikiem systemu amerykańskiego: na początku masz sobie dać radę sam i pokazać, że jesteś wart tego, by ci dodać pieniędzy. Znam wielu sportowców amerykańskich, na których u początków kariery składała się rodzina, a później, gdy zostawali gwiazdami, dostawali już pieniądze od sponsorów. Obawiam się, że teraz wymyślimy jakiś następny system finansowania – nazywając go np. Rio de Janeiro 2016 – który będzie starał się ulepszyć poprzedni system. A ja obserwuję, że niektórzy nasi sportowcy osiągali lepsze wyniki – chodzi nie tylko o miejsca, ale głównie o rezultaty – pomiędzy igrzyskami, na mistrzostwach Europy czy świata, niż w sezonie olimpijskim. Dlaczego? Dlatego, że się wyeksploatowali. Oczekujemy od sportowców, by zdobywali złote medale. Czasami jest to niemożliwe. Realnie możemy od nich oczekiwać, by na najważniejszej imprezie czterolecia byli w maksymalnej formie. Na pewno też powinny zostać tak zaostrzone kryteria ustalania składu reprezentacji, by wyeliminować „turystykę olimpijską”, czyli wyjazd sportowców, którzy nie mają żadnych szans na nawiązanie walki z czołówką. gadzam się, „turystyka olimpijska” jest rzeczą fatalną. Wkurza mnie, gdy słyszę, jak zawodnicy powtarzają wyuczoną formułkę, że sam udział w igrzyskach jest zaszczytem. Udział w igrzyskach jest zaszczytem dla przedstawicieli państw, których tradycje i możliwości sportowe są niewielkie. My jesteśmy krajem, który może wymagać od sportowców, by nie jechali na olimpiadę tylko dla uczestnictwa, lecz po to, by coś osiągnąć. Często to nie jest medal, ale zawsze to musi być najlepszy z możliwych występów w całym czteroleciu. ■
K
Z
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
93
NOWE technologie
Javier Galan
InternetBeta wyznacza e-trendy JUŻ PO RAZ CZWARTY RZESZÓW NA KILKA DNI STAŁ SIĘ INTERNETOWĄ STOLICĄ POLSKI. OD 26 DO 28 WRZEŚNIA W JEDNYM MIEJSCU SPOTKALI SIĘ PRZEDSTAWICIELE NAJRÓŻNIEJSZYCH DZIEDZIN I BRANŻ ZWIĄZANYCH Z INTERNETEM I NAJNOWSZYMI TECHNOLOGIAMI. I BIORĄC POD UWAGĘ NIEZWYKLE BOGATY I RÓŻNORODNY PROGRAM, LICZBĘ PRELEGENTÓW I BLISKO 400 UCZESTNIKÓW, TO INTERNETBETA 2012 BEZ ZBĘDNEJ KOKIETERII MOŻNA NAZWAĆ SUKCESEM.
Tekst Anna Olech Fotografie Tadeusz Poźniak
Gdy przed pięcioma laty w głowie Mateusza Tułeckiego zrodził się pomysł zorganizowania w Rzeszowie konferencji dla branż związanych z Internetem, wydawało się, że to wręcz nierealne. I miejsce nie to, i pomysł zbyt ambitny. Ale dziś już wiadomo, że InternetBeta to strzał w dziesiątkę. Przede wszystkim miejsce pozwala nieco oderwać się od bieżących spraw i skupić na programie konferencji, całkowicie odmienna idea imprezy stała się jej atutem, a organizator i pomysłodawca w osobie Tułeckiego, co roku przyciąga uczestników jak magnes. I choć z pozoru InternetBeta to tematyczny miszmasz, to jednak wszystko to zdecydowało o sukcesie i sprawiło, że ludzie z branży rzeszowskie spotkania zapisują w swoich kalendarzach na długo przed terminem. Na te kilka dni do Rzeszowa zjechali ludzie, którzy na co dzień wykorzystują Internet w swojej pracy, dla których sieć jest naturalnym środowiskiem prowadzenia biznesu. A ponieważ idea konferencji jest tak pojemna, więc w jednym miejscu spotkali się psycholodzy, socjolodzy, politolodzy, przedstawiciele agencji reklamowych, interaktywnych, właściciele i zarządzający największymi serwisami, twórcy aplikacji, startupów, inwestorzy i marketerzy. Program został tak pomyślany, by ludzie, niezależnie od tego, w jakiej branży pracują na co dzień, mogli się wzajemnie inspirować. Dlatego właśnie organizatorzy zadbali, by na tegorocznej Becie nie było elementów dominujących, a całość podzielono na trzy ścieżki tematyczne. Wśród prele-
94
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
gentów byli nie tylko fascynaci sieci, którzy wykorzystują jej możliwości w swojej pracy i nie wyobrażają sobie funkcjonowania bez niej, ale i jej zagorzali przeciwnicy, jak np. Andrew Keen, który bardzo ostro ocenia wartości i relacje kreowane w Internecie. Taka różnorodność zapewniła żywą dyskusję nad prezentowanymi zagadnieniami. Po raz kolejny okazało się, że ludzie z tej branży bardzo chętnie dzielą się doświadczeniami i wymieniają poglądami. Czwarta edycja Bety udowodniła również, że chętnych do uczestnictwa w konferencji, zarówno w roli słuchaczy, jak i prezentujących tematy, nie brakuje. W tym roku organizatorzy wybrali 70 prelegentów, ale chętnych do zaprezentowania swoich poglądów było zdecydowanie więcej. Mateusz Tułecki podkreślał, że ze zgłoszonych tematów mógłby równocześnie zorganizować dwie takie imprezy. Dopisali również uczestnicy, którzy przyjechali do Kielnarowej z najróżniejszych zakątków Polski i świata. 400 biletów rozeszło się w błyskawicznym tempie. Siłą tej konferencji, oczywiście poza programem i różnorodnością tematyczną prelekcji, są również spotkania integracyjne. Znajomości zawarte w ich trakcie bardzo często procentują nawiązanymi kontaktami i nowymi projektami. Przed konferencją Mateusz Tułecki zapewniał, że tegoroczna edycja będzie jeszcze bardziej zróżnicowana i zdecydowanie lepsza niż poprzednie. I faktycznie jego słowa się spełniły. Pojawiły się nowe tematy, zupełnie nowi ludzie. Beta po raz kolejny inspirowała.
NOWE technologie
InternetBeta inspiruje Z Mateuszem Tułeckim,
pomysłodawcą i organizatorem konferencji InternetBeta, laureatem konkursu TVP Rzeszów „Podkarpackie Lwy” wybranym głosami internautów, rozmawia Anna Olech
Już czwarty raz zaprosił Pan do Rzeszowa na InternetBeta. Skąd pomysł na zorganizowanie takiej konferencji? Początki po części były trudne. Chciałem zorganizować konferencję inną niż wszystkie, jakie dotychczas istniały, a dodatkowo w Rzeszowie, czyli miejscu dla części przedstawicieli branży dość egzotycznym. Ale idea była prosta – połączyć bardzo różnych ludzi związanych z Internetem, którzy często nie znali się między sobą. Są to przedstawiciele agencji interaktywnych, serwisów małych i dużych, jak również socjologowie, dziennikarze, ludzie odpowiedzialni za technologię, ecommerce. Czyli zupełny mix, ale o to właśnie chodzi w Becie, żeby mieszać środowiska, by nawzajem się inspirować. To jest siła tej imprezy. Co przyniosła tegoroczna edycja? W tym roku konferencja odbyła się w dniach 26 - 28 września w Kielnarowej pod Rzeszowem, w Centrum Edukacji Międzynarodowej Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania z siedzibą w Rzeszowie. To miejsce okazało się idealne na tego typu imprezy. Gościliśmy ponad 70 prelegentów, a z tego, co wiem, to najwięcej pośród tego typu imprez w kraju. To przedstawiciele każdej z wcześniej wspomnianych dziedzin oraz osoby, które używają sieci do propagowania bardzo zróżnicowanych idei. Były to trzy bardzo intensywne dni. Mówiliśmy niemalże o wszystkim, co wiąże się z Internetem i nowymi technologiami, z perspektywy społecznej, marketingowej i biznesowej. Czy z perspektywy czasu i poprzednich edycji można mówić o jakiś wymiernych efektach tych spotkań? Coś, co niesamowicie mnie cieszy, to fakt, że po każdej edycji piszą lub dzwonią do mnie uczestnicy i opowiadają, jak wiele dała im ta konferencja. Nie chodzi tylko o inspirację, ale o nawiązywanie kontaktów, które pomagają w karierze i rozwijaniu biznesów. Dla niektórych był to kamień milowy, dla innych miejsce nawiązywania strategicznej współpracy. Co warte podkreślenia, uczestnicy InternetBeta, jak co roku, przybyli do Rzeszowa z różnych stron kraju i świata. Oderwali się od obowiązków i bardzo aktywnie uczestniczyli w imprezie. Nie wychodzili w trakcie, nie mieli spotkań ze znajomymi, jak to zwykle jest w cza-
sie konferencji organizowanych w Warszawie czy Krakowie. Oni tutaj byli. Naszą imprezę różni od podobnych organizowanych w Polsce interdyscyplinarność, ponoć dobra organizacja, możliwość nawiązywania kontaktów, wyrwanie się z rutyny dnia codziennego i pracy oraz wspaniałe imprezy integracyjne. Ale to już nie mnie to oceniać. W tym roku konferencji towarzyszył również konkurs. Tak. StartUp Sito to konkurs skierowany do ludzi, którzy rozwijają własne projekty internetowe, ale nie tylko, i są na początku swojej drogi. Tutaj mieli szansę przedstawić swój projekt bardzo szerokiemu gremium. To dla nich chyba jedyna taka okazja w Polsce. Nowością były też Questy, czyli zabawa, połączenie podchodów ze zwiedzaniem i poznawaniem tajemnic miasta. Oczywiście chodziło o rywalizację. Pokazaliśmy uczestnikom imprezy Rzeszów z innej strony. Wszystko to działo dzień przed właściwym rozpoczęciem konferencji. Zabawa doskonała. A jaki jest odbiór w Polsce tej rzeszowskiej konferencji? Bardzo dobry, wszyscy o niej mówią i bardzo chętnie przyjeżdżają. Co ciekawe, ilość zgłoszeń do prezentacji też jest imponująca. Mógłbym równocześnie zorganizować dwie takie imprezy. ■ VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
95
Co robić, żeby nie ogarnęło nas gospodarcze „tsunami”
KRYZYS tuż, tuż Gospodarka wyraźnie hamuje. Świadczy o tym coraz wolniejszy wzrost PKB: o 2,4 proc. w II kwartale br. przy 3,5 proc. w I kwartale i ponad 4 proc. w ub. roku (a przecież wyniki I półrocza zostały „podpompowane” w wyniku spiętrzenia prac związanych z Euro 2012). W projekcie budżetu na 2013 rok rząd założył wzrost PKB o 2,2 proc., choć nie brakuje opinii ekspertów, że będzie się on kształtował na poziomie poniżej 2 proc. Bezrobocie jest najwyższe od kilku lat i – zdaniem analityków rynku pracy - pod koniec roku może osiągnąć 14, a w przyszłym roku 15 proc. Eksperci są zgodni: rok 2013, a pewnie i następny, może być dla polskiej gospodarki czasem głębokiego kryzysu.
Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografia Tadeusz Poźniak Z mediów codziennie jesteśmy bombardowani pojęciami „spowolnienie”, „recesja”, „kryzys”. Dr Krzysztof Kaszuba, ekonomista i rektor Wyższej Szkoły Zarządzania w Rzeszowie, proponuje uściślenie terminologii: mamy spowolnienie gospodarcze, a nie recesję (ta – w myśl podręcznikowej definicji – ma miejsce wtedy, gdy PKB spada przez co najmniej dwa kwartały). My natomiast – jak podkreśla Kaszuba – mamy co prawda coraz wolniejszy, ale jednak wzrost PKB. Problem polega, jego zdaniem, na tym, że na wzrost rzędu 1,5 - 2 proc. mogą sobie pozwolić kraje bogate, np. Niemcy. Polska jako kraj o wiele biedniejszy potrzebuje wzrostu rzędu 6 proc. – uważa rektor WSZ. Są też ekonomiści, którzy – jak np. prof. Krzysztof Rybiński – już pod koniec 2011 r. wieszczyli, że w przyszłym roku jednak „dopadnie” nas recesja. Czy tak się stanie, czas pokaże. Coraz więcej bezrobotnych na Podkarpaciu Zwłaszcza że jest kilka symptomów tego, iż polską gospodarkę czekają kłopoty. Przede wszystkim niepokojąco pogarsza się sytuacja na rynku pracy. Bez zatrudnienia jest już prawie 2 mln osób. Przedsiębiorcy częściej zwalniają niż przyjmują, tworzą mało nowych miejsc pracy. Stopa bezrobocia w Polsce wynosiła w lipcu br. 12,3 proc. W woj.
96
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
podkarpackim było jeszcze gorzej – 15,1 proc. Podkarpacie nadal należy do województw o najwyższej stopie bezrobocia: zajmuje w tej statystyce czwarte miejsce od końca, gorsze wyniki miały jedynie województwa: warmińsko-mazurskie, kujawsko-pomorskie i zachodniopomorskie. Stopa bezrobocia na Podkarpaciu była wyższa zarówno w porównaniu z poprzednim miesiącem (o 0,1 punktu proc.), jak i w odniesieniu do lipca 2011 r. (o 0,4 punktu proc.). Jak zauważa na stronie Podkarpackiego Obserwatorium Rynku Pracy dr Anna Barwińska-Małajowicz z Uniwersytetu Rzeszowskiego, na Podkarpaciu wzrosła liczba zarejestrowanych bezrobotnych: w końcu lipca br. w porównaniu z poprzednim miesiącem była ona wyższa o 766 osób, a w porównaniu do analogicznego okresu ub. roku zwiększyła się o 4642 osoby. Według stanu na koniec lipca br., na Podkarpaciu było zarejestrowanych 140,5 tys. bezrobotnych. Prognozy nie są optymistyczne. Tomasz Czop, ekspert rynku pracy, były wicedyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy w Rzeszowie, na łamach jednego z regionalnych portali przewiduje, że pod koniec roku bez pracy będzie 165 - 170 tys. ludzi. Z kolei Monika Zając z WUP uważa, że jest to mało prawdopodobne i że liczba bezrobotnych nie powinna przekroczyć na koniec roku 155 tys. osób. To i tak oznacza, że przez te kilka miesięcy pracę straci jeszcze kilkanaście tysięcy zatrudnionych.
GOSPODARKA „Zarówno obecna sytuacja na podkarpackim rynku pracy, jak i prognozy nie są najlepsze – uważa dr Barwińska-Małajowicz. – Od kilku miesięcy w ujęciu miesiąc do miesiąca poziom zatrudnienia na Podkarpaciu spada. Również przeciętne wynagrodzenie realnie spadło. Widać zatem wyraźnie, że rynek pracy wchodzi w słabszy okres, na co wpływ ma bez wątpienia pogarszanie się koniunktury w polskiej gospodarce, wynikające ze słabnięcia gospodarki światowej. Jeżeli nawet pojawia się potrzeba dodatkowego zatrudnienia, to pracodawcy skłaniają się ku elastycznym formom zatrudnienia (umowy cywilnoprawne czy praca tymczasowa)”. Upadłość Transsystemu, problemy na łańcuckim rynku pracy Z sondażu ARC Rynek i Opinia, przeprowadzonego na przełomie sierpnia i września dla „Gazety Wyborczej” wynika, że już prawie jedna trzecia pracujących Polaków boi się utraty pracy. Nic dziwnego: firmy bronią się przed nadciągającym kryzysem m.in. redukując zatrudnienie. Jak podaje „Rzeczpospolita”, tylko w lipcu (w momencie pisania tego artykułu danych za sierpień jeszcze nie było) zwolnienia grupowe zapowiedziały 174 firmy. Zwolnieniami miało zostać objętych 9,2 tys. osób, czyli ponad dwa razy więcej niż przed rokiem. W woj. podkarpackim dwie firmy zgłosiły w lipcu zamiar zwolnienia 113 osób.
Jeszcze boleśniejsze zjawisko to upadek firm. Z raportu Euler Hermes, firmy ubezpieczającej należności przedsiębiorstw, omówionego przez „Gazetę Wyborczą”, wynika, że w Polsce w ciągu 8 miesięcy 2012 r. upadłość ogłosiły aż 623 firmy. To o niemal jedną czwartą więcej niż w analogicznym okresie ub. roku. Na Podkarpaciu upadło 15 firm (w ub. roku – 17). To niewiele w porównaniu ze 144 firmami na Mazowszu, ale trzeba wziąć pod uwagę, że większość z tych ostatnich to były firmy zarejestrowane w Warszawie, ale działające w całej Polsce. Tylko w wakacje pracę w upadających firmach straciło 10 tys. osób, choć przedstawiciele Euler Hermes szacują, że rzeczywista skala likwidowanych miejsc pracy mogła być większa, gdyż raport opiera się na oficjalnych danych sądowych, a firmy rzadko aktualizują w nich dane o zatrudnieniu. Bankruci najczęściej zostawiają podwykonawców z niezapłaconymi fakturami, a pracowników bez pracy. Zresztą często już przez dłuższy czas im nie płacili, albo płacili tylko część pensji. Na Podkarpaciu najbardziej spektakularne było ogłoszenie 22 sierpnia br. upadłości likwidacyjnej Transsystemu, firmy z Woli Dalszej k. Łańcuta, zatrudniającej ok. 1000 osób, producenta systemów transportowych i konstrukcji stalowych dla największych potentatów branży samochodowej (m.in. Porsche, Jaguar, Audi, BMW, Opel, Seat, Volkswagen, Volvo, Jeep itd.). Prezes Stanisław Sroka tłumaczył dziennikarzom, że w ostatnim czasie spółka, ►
Reklama
GOSPODARKA przygotowując się do wejścia na giełdę papierów wartościowych, pozyskała bardzo duże projekty, jednak na skutek kryzysu w Europie, który dotknął m.in. rynek samochodowy, pojawiły się duże opóźnienia płatności z tych dużych kontraktów. Dodatkowo banki odmówiły finansowania kontraktów już realizowanych, nie zgodziły się także na kredytowanie nowych projektów. W konsekwencji doszło do zajęć komorniczych, co zakończyło się zablokowaniem kont firmy przez banki. W firmie zaczął działać syndyk. Pracownikom, którzy mieli umowy na czas nieokreślony (a jest ich ponad połowa), wręczono wypowiedzenia – okres wypowiedzeń zakończy się 30 listopada. Pozostali mają umowy na czas określony, w większości do końca roku. W listopadzie okaże się, ile osób będzie mogło liczyć na dalsze zatrudnienie w firmie – wszystko na to wskazuje, że na czas określony. Będzie to uzależnione od liczby kontraktów. Jeżeli większość z obecnych pracowników Transsystemu straci pracę, spowoduje to – jak przyznawali w mediach przedstawiciele Powiatowego Urzędu Pracy w Łańcucie – najtrudniejszą sytuację na tamtejszym rynku pracy od lat 90. Wielu z nich może mieć poważne problemy ze znalezieniem zatrudnienia. Firmy bronią się przed kryzysem Przewiduje się, że obecne spowolnienie mocno uderzy np. w branżę finansową. Kilka dużych banków już zapowiedziało redukcje pracowników. Rozwój bankowości internetowej oraz ograniczenie liczby udzielanych kredytów spowodowały konieczność zwolnienia części osób, które zajmowały się ich sprzedażą. Niektóre banki zapowiadają zmianę profilu działalności i skoncentrowanie się na klientach firmowych, a do tego również nie trzeba tylu pracowników. Kłopoty czekają też m.in. branże: budowlaną i transportową. Ale ich przedstawiciele, których o to zapytaliśmy, mówią: będzie trudno, ale będziemy walczyć. Edward Gala, prezes rzeszowskiej firmy budowlanej Besta, zatrudniającej ponad 400 pracowników, uważa, że apogeum kryzysu przypadnie na koniec 2013 i początek 2014 roku. Lecz już dziś otrzymuje sygnały z biur projektowych, że mają coraz mniej zleceń na projekty nowych inwestycji, co rykoszetem uderzy w wykonawców. – Przewidujemy, że sprzedaż i zysk za ten rok będą niższe o 15 proc. niż za ubiegły. Natomiast w przyszłym roku przewidujemy spadek zysku o połowę – mówi prezes Gala. Podkreśla, że firma ma dostęp do zleceń z Zachodu, co na pewno wzmacnia jej pozycję na rynku. Besta, jak zapewnia prezes, nie zamierza zwalniać ludzi. Marcin Chmielarski, właściciel firmy „Marcel” zajmującej się przewozem osób, nie spodziewa się, by kryzys podkopał stabilną pozycję firmy. Wręcz przeciwnie, liczy na to, że gdyby ceny paliw poszły w górę, to właściciele samochodów tym chętniej skorzystaliby z tej formy transportu, jaką oferuje „Marcel”. Duże problemy może przeżywać także branża handlowa. Nie tyle hipermarkety, co raczej małe sklepy osiedlowe. Jak wynika z raportu firmy Soliditet Polska, od początku roku polski rynek sprzedawców detalicznych skurczył się
98
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
o prawie 9 tys. sklepów. Najwięcej ubyło sklepów spożywczych. Prezes zarządu spółki będącej właścicielem delikatesów osiedlowych w Rzeszowie (prosił o zachowanie anonimowości) przyznaje, że kryzys w branży obserwuje od co najmniej roku. Jego symptomy to spadek obrotów, spadek liczby klientów i zmniejszenie się wartości przeciętnego koszyka kupujących. – Na razie staramy się dostosować do rynku – podkreśla. – Na tyle, na ile to jest możliwe, tniemy koszty. Będziemy walczyć o klienta nowymi promocjami, poszerzymy asortyment, szczególnie w wędlinach. Nie przewidujemy redukcji załogi, gdyż sklep jest otwarty 7 dni w tygodniu, od rana do wieczora, i obecny stan zatrudnionych jest niezbędny do prowadzenia działalności. Gospodarczy „efekt domina” Dr Krzysztof Kaszuba ma nadzieję, że to gospodarcze „tsunami”, na które czekamy, nie będzie zbyt mocne. Jego przyczyny, na które zbyt rzadko zwraca się uwagę, to, zdaniem ekonomisty, problemy finansów publicznych i powiązane z tym problemy dochodów ludności. – Wyprzedaliśmy niemal wszystko, obecnie trwa wyprzedaż „sreber narodowych”, co powoduje, że pozbywamy się dywidend w następnych latach – tłumaczy Kaszuba. – Pojawiają się problemy związane z obsługą długu publicznego, będącego zarówno w gestii ministra finansów, jak i samorządów (zadłużone miasta i gminy). Większość dużych przedsiębiorstw znajduje się w rękach kapitału zagranicznego i trudno mówić o wzroście płac pracowników, skoro dywidenda jest wyprowadzana na rynek zewnętrzny. Zdaniem rektora WSZ, jeżeli zysk jest wywożony na zewnątrz, to nie ma pieniędzy na inwestycje, spada dynamika produkcji, narastają problemy związane z obsługą zadłużenia firm (zatory płatnicze). Skądinąd wiadomo, że tam, gdzie one się pojawiają, spada chęć zatrudniania nowych pracowników, nie rosną też pensje. Pracownicy zaczynają mieć problemy z obsługą zadłużenia w bankach (dziś dotyczy to już 2 mln Polaków). Następuje efekt domina, który można nazwać także „dynamiką hamowania”. Dodatkowo firmy, „wymęczone” pierwszą falą kryzysu sprzed kilku lat, mają mniejszą odporność na trudne sytuacje. Kaszuba proponuje kilka środków zaradczych. Po pierwsze, obniżenie obciążeń podatkowych dla najbiedniejszych, dzięki czemu – jego zdaniem – trafiłoby więcej pieniędzy na rynek lokalny. Po drugie, zwiększenie obciążeń podatkowych tych, którzy „mają, a nie płacą”, np. hipermarketów i instytucji finansowych. Po trzecie, pomoc przedsiębiorstwom, zwłaszcza małym i średnim – niech np. płacą podatek VAT wtedy, gdy odbiorca zapłacił fakturę, bo obecne przepisy, nakazujące odprowadzenie VAT-u po wystawieniu faktury blokują rozwój gospodarczy. Takie rozwiązanie poprawiłoby płynność pieniądza w gospodarce. Po czwarte wreszcie trzeba, zdaniem Kaszuby, pomyśleć o ulgach inwestycyjnych związanych z produkcją przemysłową. – Trzeba wzmocnić ten sektor, bo tam są nowe produkty, nowe miejsca pracy – uważa ekonomista. ■
EDUKACJA Za dwa lata najbardziej cenionych na rynku biznesowym – i nie tylko – studiów trzeba zapłacić około 40 tysięcy złotych. Stosunkowo mało, biorąc pod uwagę fakt, że średnia miesięczna pensja osoby, która przeszła ten kurs, wynosi ok. 12,5 tysiąca złotych – wynika z najnowszych danych przeprowadzonych przez portal edu.pracuj.pl i agencję Sedlak&Sedlak. Mowa o studiach Master of Business Administration, zwanych MBA, uważanych za obowiązkowy etap edukacji pracowników najwyższych stanowisk kierowniczych. Jaki jest pierwszy? Intensywna nauka języka obcego podjęta najlepiej we wczesnym dzieciństwie, potem przemyślany wybór szkoły ponadgimnazjalnej i studiów wyższych. Nie bez znaczenia są również kursy i studia podyplomowe, które pozwalają na nabycie umiejętności niezbędnych na najważniejszych stanowiskach w przedsiębiorstwach.
INWESTYCJA W KARIERĘ
Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografia archiwum WSIiZ w Rzeszowie Współczesny, dobrze wykształcony menedżer to osoba biegle posługująca się nie jednym, a przynajmniej dwoma językami obcymi. Jest to umiejętność, bez której niemożliwe są nieoficjalne kuluarowe rozmowy biznesowe, jak i poruszanie się w Internecie. Zdaniem Teresy Rokosz, dyrektor Szkoły Języków i Zarządzania Promar-International w Rzeszowie, wczesne dzieciństwo to okres, w którym człowiek z łatwością przyswaja język obcy. – By być świetnym menedżerem i osiągać jak najlepsze dla firmy wyniki, niezbędna jest biegła znajomość języków obcych. Wiele decyzji biznesowych z zagranicznymi kontrahentami podejmuje się przecież w rozmowach kuluarowych, w których tłumacze nie biorą udziału. Naturalne przyswajanie języka obcego odbywa się w dzieciństwie, więc rodzice, którzy pragną dla swoich dzieci dobrej przyszłości,
100
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
powinni zadbać, by dzieci uczyły się języka obcego jeszcze w przedszkolu – wyjaśnia Teresa Rokosz.
JĘZYK ANGIELSKI – KONIECZNY, ROSYJSKI – WAŻNY, CHIŃSKI – MODNY Brak możliwości kształcenia dwujęzycznego nie wyklucza jednak możliwości płynnego porozumiewania się w języku obcym. Uczniowie, studenci oraz osoby dorosłe mogą korzystać z kursów języka angielskiego, na których poznaje się słownictwo specjalistyczne dla biznesu, tzw. business english, z uwzględnieniem różnych branż. Są więc kursy języka specjalistycznego np. dla środowiska medycznego, prawniczego, dla ekonomistów czy dla branży budowlanej. ►
EDUKACJA Znajomość języka angielskiego we współczesnym biznesie jest standardem, jednak atutem menedżera jest bardzo dobra znajomość jeszcze przynajmniej jednego języka obcego. Jakiego? – O popularności danego języka zawsze decyduje sytuacja geopolityczna. Ze względu na nasze położenie ważna wydaje się znajomość języka niemieckiego albo rosyjskiego, rośnie popularność języka japońskiego, modny staje się język chiński. Młody człowiek planujący karierę menedżera powinien wybiegać w przyszłość, uczyć się tych języków, które w przyszłości pozwolą mu ubiegać się o stanowisko kierownicze – wylicza Teresa Rokosz.
STUDIA DLA MENEDŻERÓW ZA UNIJNE PIENIĄDZE Oprócz znajomości języków obcych, dobry menedżer powinien mieć ukończone odpowiednie studia podyplomowe. Dla pracowników wyższych stanowisk kierowniczych rynek edukacyjny ma w ofercie różnorakie studia podyplomowe, m.in. z zakresu zaawansowanych metod i technik menedżerskich, coachingu, psychologii w zarządzaniu, studia menedżerskie czy prawo dla menedżerów. Ponieważ ma je w swojej ofercie praktycznie każda uczelnia, należy przed ich podjęciem dokładnie zapoznać się z programem i tematyką zajęć oraz form, w jakich będą one prowadzone, a przede wszystkim zastanowić się, w jakiej dziedzinie chcemy zrobić karierę. Na rynku dostępne są również oferty studiów podyplomowych dla menedżerów, dofinansowanych w 80 proc. ze środków unijnych. Organizuje je Wyższa Szkoła Informatyki i Zarządzania na trzech kierunkach: zarządzanie finansami strategicznymi, zarządzanie projektami i zarządzanie kompetencjami pracowników. Rekrutacja na studia podyplomowe „Kapitalny menedżer” ukierunkowana jest przede wszystkim na doświadczonych menedżerów w wieku 45+, zajmujących stanowiska kierownicze, którzy chcą podzielić się swoją wiedzą praktyczną z innym menedżerami, ale działającymi np. w innej branży, jak również czerpać korzyści z ich doświadczeń. Słuchacze studiów podyplomowych wezmą udział w zajęciach (zwykle w formie warsztatów i gier symulacyjnych), prowadzonych przez trenerów-praktyków z całej Polski. Jednym z prowadzących na kierunku zarządzanie kompetencjami pracowników będzie Robert Rein-
fuss, ceniony w Europie specjalista od zarządzania zasobami ludzkimi. Zajęcia będą się odbywać m.in. w laboratorium finansowym, dysponującym sprzętem analogicznym do tego, który jest wykorzystywany w prawdziwych salach tradingowych.
MBA PRZEPUSTKĄ DO KARIERY Jednak za prawdziwą przepustkę do kariery menedżerskiej uznaje się studia MBA (Master of Business Administration), najbardziej profesjonalną formę kształcenia menedżerów, której historia sięga lat 50. ubiegłego wieku. Za najlepsze studia MBA powszechnie uważa się ofertę uczelni amerykańskich, gdzie MBA się narodziło. Widząc zapotrzebowanie na rynku organizuje je również wiele uczelni polskich. Podobnie jak w przypadku menedżerskich studiów podyplomowych, w wyborze MBA należy wykazać się rozwagą: warto zapoznać się z losami absolwentów tych kierunków i dowiedzieć się, czy wybrane studia rzeczywiście były dla nich przepustką do kariery. Wybierając MBA często wybiera się konkretną specjalizację w danej dziedzinie. Organizowane są więc MBA dla: finansistów, kadry HR, kadry IT, kadry medycznej i inżynierów. Studia MBA to dwa lata wytężonej nauki i ciężkiej pracy. Adresowane są głównie do osób, które mają za sobą przynajmniej dwa - trzy lata doświadczenia zawodowego, a jednocześnie niedawno skończyły studia i marzą o awansie w pracy lub zmianie pracy. Program studiów opiera się w dużej mierze na grach i symulacjach dydaktycznych opartych na sytuacjach i problemach, z jakimi menedżer może spotkać się w pracy. Analizie poddawane są konkretne decyzje, jakie musieli podejmować szefowie różnych koncernów. Absolwent MBA to niekoniecznie mężczyzna w dobrze skrojonym garniturze. Wśród osób z dyplomem MBA w kieszeni znajduje się m.in. Martyna Wojciechowska, podróżniczka i dziennikarka, która umiejętności nabyte na studiach wykorzystuje m.in. na stanowisku redaktor naczelnej „National Geographic Polska” i „National Geographic Traveler”. W niedawnej rozmowie z „Rzeczpospolitą” przyznała, że absolwenci MBA zyskują dużą pewność w poruszaniu się w świecie biznesu i nie muszą polegać jedynie na swojej intuicji. ■ Reklama
LECZNICTWO
Prywatne przychodnie i szpitale zmieniły rynek Dziś prywatne przychodnie czy kliniki są naturalną częścią rynku medycznego. Ale 20 lat temu były całkowitą nowością nie dla każdego dostępną, wręcz elitarną. Wszystko zmieniło się, gdy wprowadzono Kasy Chorych i „pieniądze poszły za pacjentem”. Wówczas prywatne placówki pojawiały się niczym grzyby po deszczu. Zaczęła się walka o pacjentów, w której bronią były usługi w znacznie wyższym standardzie niż te świadczone przez publiczne przychodnie czy szpitale. W ten sposób na rynku medycznym pojawiła się konkurencja, ale i podział na lecznictwo niepubliczne i publiczne. Obecnie coraz częściej mówi się o tym, by w końcu zapomnieć o takim rozdziale i zacząć mówić o lecznictwie dobrym albo złym.
Tekst Anna Olech Fotografia Archiwum Szpitala św. Rodziny
P
onad 20 lat temu nie było możliwości tworzenia niepublicznych Zakładów Opieki Zdrowotnej. Zmieniła to dopiero ustawa z 1991 roku. Pierwszym takim ZOZ-em na Podkarpaciu była, nieistniejąca już, przychodnia stomatologiczna w Przemyślu, natomiast jedną z pierwszych dużych, wieloprofilowych przychodni było Centrum Medyczne Medyk w Rzeszowie. Kolejnym krokiem w unowocześnianiu lecznictwa była zmiana systemu pierwszego kontaktu pacjenta z lekarzem, czyli wprowadzenie tzw. lekarzy rodzinnych. Ciekawostką jest, że pierwszą widoczną zmianą, jaka zaistniała w ich działalności była... rejestracja. Wcześniej było to małe okienko z niewielkim otworem, w którym mieściła się jedynie książeczka zdrowia. W modelu lekarza rodzinnego wprowadzono rejestrację jako recepcję, gdzie za ladą siedzi uśmiechnięta, kontaktowa i służąca pomocą pani, która w dużym stopniu kreuje wizerunek całej przychodni. Szybko zaczęły się też pojawiać kąciki dla dzieci, z poczekalni zniknęły długie ławki dla oczekujących, zastąpiono je najwyżej 4 - 6 krzesłami, co miało świadczyć o dobrej organizacji przyjęć. A był to dopiero początek zmian. Konkurencja matką jakości Przed pojawieniem się przychodni należących do prywatnych właścicieli jakość usług wszędzie była na podobnym poziomie. Ale wraz ze zmianami pojawiła się konieczność dotarcia z informacjami do potencjalnych klientów – pacjentów. – W czasach tzw. budżetowej służby zdrowia, przed powstaniem prywatnych szpitali, w mediach nie pojawiały się ogłoszenia publicznych szpitali, które informowałyby pacjentów o nowym sprzęcie, o nowych usługach czy poradniach – mówi dr n. med. Wacław Kruk, prezes Podkarpackiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Medycyny Społecznej i Zdrowia Publicznego, wykładowca Uni-
104
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
wersytetu Rzeszowskiego. – Nie było ich, bo nie było też takiej konieczności w systemie, który był w pełni publiczny. Ale kiedy zaczęły powstawać prywatne podmioty, nie miały one wyboru i musiały konkurować jakością. Dlaczego? Ponieważ jeśli udzielały świadczeń w ramach umowy z NFZ czy wcześniej z Kasą Chorych, to o pacjenta, który miał wybór między znaną mu poradnią publiczną i lekarzem, a czymś, co dopiero powstało, mogły konkurować jedynie wyższą jakością, bo cena w usługach bezpłatnych dla ubezpieczonego pacjenta nie była elementem wyboru. Był to podstawowy komponent poprawy jakości w służbie zdrowia, który bardzo zmienił i bardzo wpłynął na rozwój także placówek publicznych, które musiały walczyć o pacjentów, gdy zaczęli od nich odchodzić. Jednak myliłby się ten, kto sądzi, że ta konieczność rozwoju dotyczy wyłącznie placówek publicznych, które muszą „gonić” prywatne. Stanisław Mazur, lekarz kardiolog, dyrektor CM Medyk, podkreśla, że dzisiaj konkurencyjność, a co za tym idzie znaczne poprawienie jakości usług oraz zwiększenie ilości świadczeń spowodowało, że cena jednostkowa opłacalności nie jest taka, jak kiedyś. – Część świadczeń w ogóle nie jest opłacalna, ale prowadzimy je, by były one komplementarne – mówi. – Konkurencyjność jest ogromna również w staraniu się o pacjenta. W tej chwili system zapisów do lekarza rodzinnego spowodował, że jeśli lekarz będzie źle prowadził pacjenta, to on pójdzie do kogoś innego. Prosta metoda, a jaka skuteczna. Dlatego lekarz musi spełnić pewne standardy w zakresie sposobu bycia, wiedzy, sposobu obsługi. Czasem jednak wysoki standard nie wystarcza i szpitale szukają odbiorców swoich usług poza regionem. – Nasz rynek to zaledwie ok. 15 procent – mówi dr n. med. Arkadiusz Bielecki, dyrektor Szpitala Specjalistycznego im. Św. Rodziny w Rudnej Małej. – Ludzie rzadko decydują się na ►
LECZNICTWO leczenie prywatne, gdyż zdecydowana większość uważa, że skoro płaci podatki, to należy się im leczenie publiczne. Nasz szpital jest w o tyle dobrej sytuacji, że trafiają tu pacjenci z Ukrainy, których stać na prywatne leczenie w Polsce. Na Ukrainie opieka medyczna wprawdzie jest państwowa, ale na własną rękę trzeba np. kupować leki, protezy, stabilizatory. Dlatego jeśli mają możliwość leczenia, również płatnego, w Polsce, ale w lepszych warunkach, to chętnie z tego korzystają. Walka o pacjenta trwa Nie można zaprzeczyć oczywistemu stwierdzeniu, że pacjent to klient, a lecznictwo to, bądź co bądź, biznes. Choć nie zawsze łatwy w prowadzeniu. – Z jednej strony są duże wymagania ze strony pacjentów i coraz większa konkurencja wśród prywatnych placówek, z drugiej powstanie prywatnych szpitali zmusiło państwowe placówki do zadbania o swoją bazę sprzętową, lepsze warunki dla pacjentów – przyznaje dr Arkadiusz Bielecki. – Ale rzeczywiście pojawienie się prywatnych placówek medycznych zdecydowanie zmieniło rynek lecznictwa. Ludzie, którzy chcą robić coś nowego, nowoczesnego, wciąż poszukują, na bieżąco się szkolą, często w najlepszych ośrodkach. A to wszystko jest z korzyścią dla pacjenta. Oczywiście najlepiej byłoby, gdyby sytuacja na rynku lecznictwa była zdrowa, gdyby kontrakty były rozdawane dla tych, którzy mają pacjentów, tak, jak kiedyś zakładano, że kontrakt „pójdzie” za pacjentem. Dlatego właśnie lecznictwo trzeba przestać dzielić na prywatne i państwowe, a zacząć na dobre i złe. W procesie przekształceń w lecznictwie najtrudniejsze i najdroższe było i wciąż jest, sprywatyzowanie czy też stworzenie od podstaw prywatnego szpitala. Obecnie na Podkarpaciu tylko 26 procent wszystkich 35 placówek to szpitale prywatne. Choć, biorąc pod uwagę rynek ogólnopolski, nie jesteśmy na szarym końcu, to jednak są województwa, gdzie te statystyki wyglądają lepiej. Ale mamy się też czym pochwalić. Rzeszowski Asklepios był pionierem niepublicznych ZOZ-ów świadczących usługi szpitalne, ponieważ powstał jako jeden z pierwszych w Polsce, a inni czerpali z doświadczeń założycieli. Z kolei w dziedzinie położnictwa i ginekologii nową jakość usług w regionie wprowadził Szpital Specjalistyczny Pro-Familia w Rzeszowie. Jednoosobowe sale porodowe, możliwość porodu w wodzie i bez bólu, komfortowe sale poporodowe, do tego opieka psychologa, położnej laktacyjnej i dietetyka, który doradza, co można, a czego nie można jeść w trakcie karmienia piersią. To wszystko sprawiło, że pacjentki zaczęły „uciekać” z publicznych szpitali i tłumnie garnęły się do rzeszowskiej placówki. Reakcja publicznych placówek była natychmiastowa. Stopniowo zmienia się nie tylko podejście do rodzących kobiet, ale i warunki pobytu w szpitalach. Rodzime przychodnie i szpitale górą Znakiem rozpoznawczym podkarpackiego rynku medycznego są silne placówki stworzone na bazie rodzimych funduszy. I kiedy w innych polskich miastach pojawiają amerykańskie, skandynawskie czy niemieckie centra medyczne, w naszym regionie, poza Rzeszowskim Centrum
106
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
Chirurgii Naczyniowej i Endowaskularnej Polsko-Amerykańskiej Kliniki Serca, nie ma takich placówek. – Mają one co prawda duże doświadczenie i przenoszą pewne standardy na polskie podwórko, jednak patrząc statystycznie, widać, że najchętniej przyjmują pacjentów młodych, w kwiecie wieku, natomiast rzadko z ich usług korzystają ludzie ciężko chorzy – zauważa Stanisław Mazur. – Wynika to z oferty sieci, które niezbyt chętnie zajmują się ludźmi starszymi, schorowanymi czy biednymi. To system bardzo komercyjny. W Rzeszowie nie ma jeszcze dużych firm sieciowych, ale to skutek tego, że rynek jest wyjątkowo mocno zagospodarowany przez miejscowe firmy. W Polsce nie ma drugiego takiego miasta, w którym w przeliczeniu na jednego mieszkańca byłoby aż tyle placówek medycznych, a wciąż powstają nowe. Firmy z zewnątrz dostrzegają, że dla nich nie ma już miejsca. Spijanie kontaktowej śmietanki Dr Wacław Kruk zwraca jednak uwagę, że nie można mówić o klasycznym rynku lecznictwa, ale o tzw. rynku wewnętrznym, rynku regulowanym, ponieważ do medycyny pełnych mechanizmów rynkowych nie można wprowadzić. To specyficzny obszar i wymaga pewnych regulacji ze strony państwa. Zwraca też uwagę na niezwykle ważkie pytanie – jaki procent podmiotów, zwłaszcza szpitali, może być sprywatyzowanych lub przekształconych w spółki prawa handlowego, będące nadal własnością publiczną, czyli skomercjalizowanych, aby zachować poczucie bezpieczeństwa zdrowotnego obywateli? – Prywatny właściciel dąży do zysku, po to przecież prowadzi działalność – tłumaczy dr Kruk. – Rozwija więc te świadczenia, które gwarantują mu zysk. I tu mamy nierzadko do czynienia z tzw. spijaniem śmietanki. Nasz system wyceny procedur medycznych jest niedoskonały, ponieważ pewne świadczenia są niedoszacowane finansowo i z góry wiadomo, że przyniosą straty. Ale są też świadczenia lukratywne, które gwarantują zysk. Prywatne placówki wchodzą oczywiście w te drugie. To niebezpieczny proces, ponieważ publiczne podmioty coraz częściej zaczynają mieć duże problemy finansowe, nie tyle z powodu niższej jakości, niższych standardów świadczeń, aniżeli te oferowane przez niepubliczne jednostki, ile przez to, że NFZ ma ograniczoną ilość pieniądzy, które są podzielone na różne specjalności. Więc, jeśli powstaje kolejny nowy podmiot w danej specjalności, to chcąc zagwarantować mu środki, w rzeczywistości musi je zabrać innym, najczęściej publicznym. – Duży publiczny szpital ma równocześnie takie oddziały, na których zarabia i takie, które przynoszą straty – kontynuuje dr Kruk. – Jeśli te oddziały, na których zarabia, dają mu coraz mniejszy dochód, bo część środków, które wcześniej miał zagwarantowane umową, NFZ przekazał niepublicznemu podmiotowi, to zaczyna mieć problemy finansowe. Dlaczego prywatne placówki nie zajmą się np. leczeniem szpitalnym gruźlicy, chorób zakaźnych, czy pediatrią? Ponieważ są to świadczenia niedoszacowane przez NFZ. To niebezpieczna sytuacja dla stabilnego funkcjonowania całego systemu opieki zdrowotnej w Polsce, choć na razie jeszcze nie dla pacjenta – puentuje. ■
WNĘTRZA
NOWOCZEŚNIE, czyli i retro, i eko
Futurystyczne, zimne i minimalistyczne. Taką opinię jeszcze do niedawna miały nowoczesne wnętrza. Ale dziś postrzegane są zupełnie inaczej. Współczesne domy czy też mieszkania powinny być przede wszystkim wygodne i oryginalne. Bo z wnętrzami jest jak z ubraniami – najlepiej, gdy są idealnie dopasowane, wykonane z materiałów doskonałej jakości i oczywiście na czasie.
Tekst Anna Olech Fotografie archiwum Interium Projekt Nowoczesny design trudno jednoznacznie zdefiniować. Powszechnie kojarzy się on z minimalizmem, futuryzmem, jak najprostszymi formami, ale niektórym również z niewygodą. Jednak trendy szybko się zmieniają, nieustannie wprowadzają najrozmaitsze rozwiązania i próbują obalać panujące stereotypy. Oczywiście, nowoczesny design we wnętrzach nadal bazuje na prostocie, ale opiera się także na subtelnym wyrafinowaniu, teksturach i czystych liniach. Założenie jest proste – wnętrza mają pokazywać przestrzeń, a nie rzeczy. – Poprzez skupienie się na kolorze, przestrzeni i kształcie, współczesne wnętrza są eleganckie i świeże. Nowoczesne wzornictwo to proste linie, powierzchnie odbijające światło, innowacyjne graficzne wzory, nietypowe kolory, zaokrąglone formy i asymetryczne wzory – wyjaśnia Magdalena Rapiej, projektantka ze studia Mania Dekorowania w Rzeszowie. – Minimalizm funkcjonuje w tej chwili raczej jako baza dla całości aranżacji – dodaje Elżbieta Hap-Susik z rzeszowskiego Interium Projekt. – Na tle prostych, geometrycznych form eksponuje się stylizowane meble i dodatki. W tej roli najczęściej występują elementy w stylu szeroko pojętego retro oraz eko.
Nowocześnie, czyli oryginalnie Właścicielka studia Interium Projekt zwraca też uwagę na panującą modę na posiadanie rzeczy oryginalnych. Ten trend doskonale wpisuje się w pojęcie nowoczesnego desi-
gnu. – W dobie ekspansji sieciówek typu Ikea to jak najbardziej zrozumiałe – uważa Elżbieta Hap-Susik. – Obecność nawet w nowoczesnym wnętrzu starego kredensu czy odrestaurowanej leżanki dodaje prestiżu i poczucia niepowtarzalności. Jeśli taki element zostaje wprowadzony w sposób przemyślany, wówczas stwarza wyjątkowy klimat, który dzisiaj jest w cenie – tłumaczy projektantka. Na takie rozwiązania chętnie decydują się ludzie młodzi, otwarci na nowości i nietypowe połączenia elementów dekoracyjnych. Ale to nie jedyny powód, dla jakiego to właśnie młodsze pokolenie gustuje w nowoczesnym stylu. – Wciągnięci w wir codziennych obowiązków nie mają ochoty zajmować się odkurzaniem bogatych w rowki i zakamarki mebli, przesuwając dziesiątki drobnych ozdób, które cieszyły swoim wyglądem tylko na początku – mówi Magdalena Rapiej. – Zwolennicy tego stylu muszą się jednak liczyć z wydatkami nieco większymi niż tradycyjnie. Materiały wykończeniowe, czyli tynki, wielkoformatowe płytki czy maty ścienne, jak również i dodatki, są kosztowne. Zamiast wielu drobnych i tanich ozdób stosuje się kilka droższych, unikalnych i komponujących się z ich wystrojem. Choć ceny przedmiotów oryginalnych i niepowtarzalnych są wyższe niż tych produkowanych seryjnie, to i z tej sytuacji można znaleźć wyjście. Sieci sklepów i producenci mebli oraz akcesoriów dla domu wychodzą naprzeciw potrzebom klientów mniej zamożnych, którzy chcą ► VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
107
WNĘTRZA Różnorodność materiałów na rynku daje wręcz nieograniczone możliwości w kreowaniu nowatorskich rozwiązań i aranżacji wnętrz. Pozwalają one w każdym miejscu stworzyć indywidualny klimat. Można dekorować wszystkie ściany i sufity lub tylko część, tworząc w ten sposób element ozdobny. Zdaniem Magdaleny Rapiej, takim elementem mogą być dekoracyjne maty imitujące np. prawdziwą skórę, metal, kamień lub drewno, ale równie dobrze sprawdzi się surowy tynk wyeksponowany na ścianie. – Alternatywą są ażurowe panele, które odpowiednio podświetlone dadzą iluzję dodatkowej przestrzeni – mówi projektantka.
Eko wnętrza mieszkać w modnych wnętrzach. Podążają za najnowszymi trendami i oferują również tańsze rozwiązania, a więc powtarzalne i z tańszych materiałów. W ten sposób, bez konieczności wydawania ogromnych kwot, można sobie pozwolić na realizację marzeń i urządzić dom w nowoczesnym designie.
Feeria barw i zabawa iluzją Współczesne wnętrze to przede wszystkim odpowiednia kolorystyka. Projektantka Elżbieta Hap-Susik zwraca uwagę na bazę, jaką stanowią delikatne beże, szarości, kremy, a także ponadczasowa biel i czerń. Jednak coraz popularniejsze są mocne, zdecydowane i wyraziste kolory. – Najczęściej pojawiają się mocny błękit, turkus i granat, eksponowane na tle bieli lub zestawione z innym mocnym kolorem, np. jaskrawym żółcieniem – mówi Hap-Susik. Taka kolorystyka jest idealnym tłem dla nielicznych ozdób, które powinny zostać odpowiednio zaakcentowane. – A dodatkowo kolory te ładnie podkreślają proste linie mebli – dodaje właścicielka Manii Dekorowania. – Staram się tak projektować wnętrza, aby w przyszłości, kiedy kolorystyka ulegnie zmianie, klient mógł samodzielnie dostosować swoje wnętrze do panujących trendów. Dlatego we wnętrzu „gorące” kolory są jedynie akcentami, np. pomalowana jedna ze ścian, bądź dodatki – poduszki, wazoniki czy nawet krzesła, w odważnych barwach. Top kolorystyka to obecnie hot pink, neon zielony i jasny żółty. W nowoczesnym wnętrzu ważne są nie tylko dodatki czy najmodniejsza kolorystyka. Istotne są także materiały wykończeniowe, ich jakość i efekt, jaki można dzięki nim osiągnąć. Wśród materiałów ściennych od kilku lat trwa renesans tapet i fototapet, które pozwalają odpowiednio pokierować stylem wnętrza. Modne są także stiuki i tynki strukturalne o najróżniejszych fakturach. – Nadal popularny jest kamień naturalny i jego mniej kosztowne imitacje, głównie trawertyn, granit i piaskowce – zauważa Elżbieta Hap-Susik. – Ale cenione są również bardziej oryginalne rozwiązania, jak np. użycie paneli podłogowych, gresu lub innych materiałów, z których zazwyczaj wykańcza się inne powierzchnie niż ściany.
108
VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2012
W pojęcie nowoczesnego designu doskonale wpisuje się ekologia, a w wystroju wnętrz doskonale sprawdzają się naturalne materiały. Styl Eko jest tym bardziej popularny, że nawet najpiękniejsze płytki ceramiczne zawsze będą jedynie imitować naturalny urok kamienia i tak naprawdę nic nie zastąpi prawdziwego, „żywego” surowca. Dlatego lampy, zegary i meble z drewna tak wspaniale komponują się z wnętrzami urządzonymi w nowoczesnym stylu. Na podłogi najchętniej wybierane jest właśnie drewno, nawet w formie zwykłych desek, lub też korek. A dzięki odpowiedniemu zabezpieczeniu lakierem poliuretanowym lub winylem świetnie sprawdzają się nie tylko w salonach czy sypialniach, ale również w kuchniach i łazienkach, gdzie te materiały są narażone na kontakt z wodą. Natomiast we wzornictwie niepodzielnie królują motywy związane z roślinnością, wszelkiego rodzaju kwiatostany, gałęzie i drzewa. Właściciele domów, a nawet mieszkań, chętnie aranżują bujne oranżerie, obsadzają roślinami tarasy czy chociażby balkony. Nowoczesne wnętrze nie jest już chłodne i bezosobowe. Choć nadal minimalizm jest tu głównym nurtem, to jednak domy i mieszkania w tymże stylu są przytulne. Oszczędne wzornictwo mebli jest ich zaletą. Z jednej strony są wygodne, a z drugiej uprzyjemniają i ułatwiają codzienne funkcjonowanie mieszkańców. Dotychczasowa dominacja mebli prostych jest przełamywana na rzecz tych stylizowanych, w swoich formach bardziej miękkich i ozdobnych. Również w przypadku mebli tapicerowanych widoczny jest powrót do zdobień i pikowań, choć w odważniejszej kolorystyce niż w meblach tradycyjnych. Jednak najistotniejszą kwestią nowoczesnego designu jest oryginalność. Dzięki niepowtarzalnym dekoracjom i różnorodności materiałów wykończeniowych można osiągnąć efekt, jakiego właściwie nikt nie będzie w stanie powtórzyć. ■